14 Dawki widłokorzenia.

– Światłości… – szepnął Perrin do Gaula, rozglądając się po okolicy.

– Wszystko wokół umiera.

Do widoku kipiących, kłębiących i ścierających się chmur na niebie wilczego snu zdołał się już przyzwyczaić, okazało się jednak, że burza, którą od miesięcy zapowiadały, wreszcie nadeszła. Wiatr zrywał się w potężnych podmuchach, szarpał to w jedną, to w drugą stronę, bez ładu i składu. Perrin otulił się płaszczem, zawiązał tasiemki, a potem na dodatek wyobraził sobie, że stanowią litą całość z materią, i że trzymają mocno.

W następnej kolejności otoczył siebie i Aiela pęcherzem nieruchomego powietrza, który sprawił, że podmuchy wiatru stały się znacznie mniej dotkliwe. Okazało się to łatwiejsze, niż można było sądzić – jakby sięgnął po coś, co wydawało mu się ciężkim dębem, a okazało się, że dłoń natrafiła na lekką sosnę.

Otaczający ich świat wydawał się jakby mniej rzeczywisty niż wcześniej. Szalejące wichury „wypolerowały” kontury wzgórz rodzajem przyspieszonej erozji. Gdzie indziej natomiast teren wybrzuszył się, tworząc nowe wypiętrzenia skalne i zbocza. W powietrze wylatywały kęsy ziemi, sypiąc piaskowym deszczem. Trwał proces rozkładu.

Perrin schwycił Gaula za ramię i przeniósł się razem z nim w inne miejsce, ponieważ przyszło mu na myśl, że punkt, w którym weszli do Świata Snów, znajdował się po prostu zbyt blisko osoby Randa. I faktycznie – gdy pojawili się na znajomej równinie południa – tam gdzie ongiś polował ze Skoczkiem – szaleństwo żywiołów znacznie straciło na sile.

Ciężkie worki pełne zapasów żywności i wody schowali w pobliskiej kępie krzewów. Perrin nie miał pojęcia, czy uda się im korzystać wyłącznie z żywności i wody znalezionej we śnie, ale wolał nie ryzykować. Zapasów powinno im wystarczyć przynajmniej na tydzień, a póki mógł liczyć na to, że co dzień będzie czekała otwarta brama do świata jawy, był spokojny – w tej jednej kwestii, gdyż cała wyprawa wciąż pozostawała przedsięwzięciem z lekka szalonym.

Krajobraz wokół nie nosił śladów działania tych niszczycielskich sił, które szalały przy Shayol Ghul. Niemniej, kiedy przez dłuższą chwilę przyglądał się z uwagą fragmentowi otaczającej rzeczywistości, dostrzegał, jak wiatr… cóż, kawałek po kawałeczku zrywa substancję realności i unosi ze sobą. Źdźbła martwych traw, fragmenty pni drzew, grudki gliny, skalne okruchy – wszystko wsysały powoli te opasłe czarne chmury. Kiedy się nad tym teraz zastanawiał, przypominał sobie, że podczas kolejnych wizyt w wilczym śnie zniszczone poprzednim razem rzeczy zastawał często jakby nietknięte. Pojął, co się tu dzieje: ten świat niszczał, pożerany powoli przez rozkład, nie inaczej niż świat jawy, tyle że cały proces bardziej rzucał się w oczy.

Wiatr szarpał ich płaszcze i włosy, ale nie był na tyle dokuczliwy, żeby Perrin musiał go poskramiać siłą woli. Ot, zwykłe podmuchy zrywające się tuż przed burzą, których śladem pójdą zaraz deszcz i grzmoty. Zwiastuny nadciągającego niszczycielskiego żywiołu.

Gaul naciągnął shoufę na głowę i rozglądał się podejrzliwie dookoła. Jego ubranie zmieniło kolor, nabierając zielonej barwy otaczających traw.

– Musisz bardzo uważać – napomniał go Perrin. – Tu najbardziej błahe myśli mogą stać się rzeczywistością.

Gaul pokiwał głową, potem z wahaniem odsłonił twarz.

– Będę robił, co mi każesz.

Optymizmem mogło nastrajać, że kiedy szli przez pole traw, kolor ubioru Gaula nie zmieniał się aż tak bardzo.

– Staraj się po prostu zachowywać czystą świadomość – tłumaczył Perrin. – Otwarty umysł, wolny od myśli. Działaj instynktownie i zwracaj uwagę na to, co ja robię.

– Będę jak gara na łowach – odparł Gaul. – Moja włócznia należy do ciebie, Perrinie Aybara.

Szli razem przez otwartą przestrzeń, ale Perrin jakoś nie potrafił przestać się obawiać, że Gaul w każdej chwili może przypadkiem, przez nieuwagę przenieść się gdzie indziej. Z drugiej strony wilczy sen wywierał nań nieznaczny tylko wpływ. Odcień ubioru zmieniał się nieco, gdy coś zwróciło jego uwagę. Welon sam z siebie zakrywał od czasu do czasu twarz, ale to było właściwie wszystko.

– W porządku – powiedział po jakimś czasie Perrin. – Teraz przeniosę nas do Czarnej Wieży. Ścigamy niebezpieczną zwierzynę, człowieka zwanego Zabójcą. Pamiętasz lorda Luca?

– Tego lopinginny?

Perrin zmarszczył brwi.

– To jest taki ptak – wyjaśnił Gaul – który mieszka na Ziemi Trzech Sfer. Tego człowieka widziałem ledwie parę razy, ale wydał mi się kimś, kto dużo drze dziób, ale wewnątrz jest tchórzem.

– Cóż, takie chciał sprawiać wrażenie – rzekł Perrin. – Tak czy owak, we śnie jest kimś zupełnie innym: jest drapieżcą noszącym imię Zabójcy i polującym na wilki oraz ludzi. Ma tu wielką moc. Potrafi w mgnieniu oka pojawić się za tobą i równocześnie sprawić, że oplączą cię pnącza, a potem, obezwładnionemu, poderżnąć gardło.

Gaul roześmiał się.

– Co w tym śmiesznego? – zdziwił się Perrin.

– Mówisz mi o tym, jakby to były jakieś rewelacje – wyjaśnił Aiel. – A przecież w tym śnie, który nazywamy jawą, gdziekolwiek się nie ruszę, otaczają mnie mężczyźni i kobiety, którzy mocą swej myśli mogą mnie skrępować i zawiesić w powietrzu, a potem zabić dla kaprysu. Przyzwyczaiłem się do tego, że w obliczu niektórych ludzi jestem zupełnie bezbronny, Perrinie Aybara. Taki już jest nasz świat.

– Mimo to – upierał się Perrin – jeżeli napotkamy Zabójcę, a poznasz go po mocno rzeźbionej twarzy, oczach, którym brakuje życia i ubraniu z czarnej skóry, chcę, żebyś trzymał się na uboczu. Ja będę z nim walczył.

– Ale…

– Powiedziałeś, że będziesz mnie słuchał – wszedł mu w słowo Perrin. – To nie są żarty. Zabił Skoczka, nie pozwolę mu zabić także ciebie. Nie będziesz walczył z Zabójcą.

– Niech będzie – zgodził się Gaul. – Masz moje słowo. Nie zatańczę włóczni z tym człowiekiem, póki nie wydasz mi rozkazu.

Perrin westchnął, wyobraziwszy sobie Gaula, który stoi bezczynnie z włóczniami w dłoniach, pozwalając, żeby Zabójca go spokojnie mordował – a wszystko tylko dlatego, że dał słowo. Światłości, ależ ci Aielowie mieli sztywne karki.

– Oczywiście możesz się bronić, gdy cię zaatakuje – powiedział – ale tylko po to, żeby sobie otworzyć drogę ucieczki. W żadnym wypadku nie ścigaj go, a kiedy ja będę z nim walczył, zejdź mi z drogi. Rozumiesz?

Gaul skinął głową. Perrin położył mu rękę na ramieniu, a potem przeniósł ich w następne miejsce, leżące gdzieś na drodze do Czarnej Wieży. Nigdy nawet nie był w jej pobliżu, więc musiał zdać się na metodę zgadywania oraz prób i błędów. Za pierwszym razem nieszczególnie trafił – znaleźli się gdzieś na obszarze Andoru, gdzie trawiaste wzgórza zdawały się tańczyć pod wyjącym wichrem. Zostawiony sam sobie, Perrin zapewne skakałby z jednego szczytu wzgórza na drugi, ale Gaul nie był na to gotów. Więc zamiast tego przenosił ich z miejsca na miejsce.

Za czwartym czy piątym razem przed ich oczyma ukazała się odległa purpurowa kopuła, przezroczyście migocząca w powietrzu.

– Co to jest? – zapytał Gaul.

– Nasz cel – wyjaśnił Perrin. – To jest to, przez co Grady i Neald nie są w stanie Podróżować do Czarnej Wieży.

– To samo, z czym mieliśmy kłopoty w Ghealdan.

– Właśnie. – Widok kopuły sprawił, że przez oczyma Perrina stanęły wspomnienia, żywe wspomnienia umierających wilków. Odepchnął od siebie te obrazy. Grzebanie w pamięci mogło skutkować niebacznymi myślami. Został tylko gniew płonący w głębi duszy, gorący niczym młot bojowy, ale to wszystko.

– Ruszamy – uprzedził Gaula, a potem przeniósł ich tuż pod ścianę kopuły. Z bliska wyglądała, jakby była zrobiona ze szkła. – Wyciągniesz mnie, gdybym stracił przytomność – dodał, a potem wszedł prosto w przeszkodę.

Zdało mu się, jakby uderzył w coś niewiarygodnie zimnego. Chłód w jednej chwili wyssał zeń wszystkie siły.

Zachwiał się, ale nie zgubił przyświecającego mu celu. Zabójca. Rzeźnik wilków. Morderca Skoczka.

Wyprostował się, siły powróciły. Poszło łatwiej niż ostatnim razem – faktycznie, obecność we własnym ciele w sennej realności czyniła go mocniejszym. Przede wszystkim nie musiał się martwić, że zbyt głęboko uwięźnie w wilczym śnie i zatraci kontakt ze śpiącym ciałem, które sczeźnie marnie.

Powoli brnął przez barierę niczym przez ścianę wody, wreszcie wydostał się na drugą stronę. Obejrzał się – Gaul z osobliwym wyrazem twarzy wyciągał właśnie dłoń, żeby postukać palcem wskazującym w ścianę kopuły.

Gdy tylko jego palec dotknął kopuły, Aiel zwalił się na ziemię niczym szmaciana lalka. Włócznie i kołczan ze strzałami posypały się na trawę. Ciało wojownika legło w całkowitym bezruchu, nawet piersi nie unosił oddech. Perrin sięgnął ku niemu – znowuż ruch ręki był powolny, jakby znajdował się pod wodą – schwycił za nogę i przeciągnął go na drugą stronę.

Po chwili Gaul westchnął głęboko. Przewrócił się na brzuch i jęknął. Usiadł, schwycił rękoma za głowę. Perrin bez słowa podniósł z ziemi rozsypane włócznie i strzały.

– Zapowiada się to na ciekawe doświadczenie, jeśli chodzi o gromadzenie naszego ji – zauważył Gaul. Wstał i rozmasował ramię, którym uderzył w ziemię. – Naprawdę Mądre widzą w tym samo zło? Można by sądzić, że powinny same tu sprowadzać mężczyzn, żeby dać im porządną szkołę.

Perrin zmierzył Aiela wzrokiem. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że tamten przecież słyszał wszystko, o czym rozmawiał z Edarrą w sprawie wilczego snu.

– Czym sobie zasłużyłem na taką lojalność jak twoja, Gaul? – powiedział, na poły do samego siebie.

Gaul roześmiał się.

– Z pewnością sam nic w tym kierunku nie uczyniłeś.

– O co ci chodzi? Wyciągnąłem cię z klatki. To jest powód dla którego idziesz za mną.

– Z początku na pewno tak było – rzekł Gaul. – Ale nie dlatego pozostałem przy tobie później. Dobra, skończmy te pogaduszki. Czyż nasze polowanie nie jest niebezpieczne?

Perrin kiwnął głową a Gaul naciągnął zasłonę na twarz. Pod purpurowym niebem kopuły ruszyli naprzód, w stronę wznoszącej się w jej centrum budowli. Kopuła zajmowała spory obszar, ale Perrin nie chciał ryzykować przemieszczania się na ślepo i ewentualnych przykrych niespodzianek, więc wędrowali pieszo po płaskiej łące porośniętej z rzadka kępami drzew.

Po jakiejś godzinie dostrzegli przed sobą mury Czarnej Wieży. Wysokie, wręcz monumentalne, godne sporego miasta. Podeszli pod same podstawy – Gaul czujnie niczym zwiadowca, w każdej chwili oczekujący wykrycia i ataku. Rzecz jasna, w wilczym śnie na murach nie mogło być żadnych wartowników. Natomiast gdyby Zabójca gdzieś tu był, zapewne czaiłby się pod centrum kopuły i zastawiłby na nich pułapkę.

Perrin położył dłoń na ramieniu Gaula i w mgnieniu oka przeniósł ich obu na szczyt murów. Gaul natychmiast skoczył w bok, przykucnął, a potem zajrzał do wnętrza zadaszonej wartowni.

Perrin przeszedł na wewnętrzną stronę muru, objął wzrokiem rozpościerającą się przed nim przestrzeń. Widok Czarnej Wieży rozczarowywał po tym, co zdawały się sugerować jej mury – odległa wioska szałasów i chatynek, za nią konstrukcja w budowie.

– Cóż za arogancja, zgodzisz się? – dobiegł go znienacka kobiecy głos.

Perrin aż podskoczył, zaraz odwrócił się, a równocześnie w jego dłoni zmaterializował się młot, a wokół niego gruby ceglany mur. Przed sobą zobaczył niską młodą kobietę o srebrnych włosach – stała wyprostowana, jakby w ten sposób chciała się wydawać wyższa niż w rzeczywistości. Odziana była w białą suknię, przepasaną w talii srebrnym paskiem. Twarz była obca, ale od razu rozpoznał woń.

– Łowczyni Księżyca – powiedział, a słowa omalże nie rozpłynęły się w warczeniu rodzącym w gardle. – Lanfear.

– Nie mam już prawa posługiwać się tym imieniem – rzekła, pukając palcem w mur wokół Perrina. – On przykłada wielką wagę do imion.

Perrin szarpnął się do tyłu, rozglądając na boki. Może współdziałała z Zabójcą? Tymczasem zza ściany wartowni wychynął Gaul i zamarł na widok kobiety. Na wszelki wypadek jednak Perrin powstrzymał go gestem dłoni. Czy da radę dotrzeć do Gaula, a potem ulotnić się razem z nim, zanim Lanfear zaatakuje?

– Łowczyni Księżyca? – zdziwiła się Lanfear. – Tak mówią o mnie wilki? Mylą się. Całkowicie. Nie poluję na księżyc. Księżyc już jest mój. – Oparła się przedramionami na oddzielającej ją od Perrina, sięgającej do piersi ceglanej barykadzie i pochyliła głowę.

– Czego chcesz? – zapytał Perrin.

– Zemsty – szepnęła i spojrzała mu prosto w oczy. – Tego samego, co ty, Perrin.

– Mam uwierzyć, że tobie też zależy na śmierci Zabójcy?

– Zabójcy? Tej nieszczęsnej sieroty, która jest na posyłki u Moridina? On mnie nie obchodzi. Na kim innym chcę się zemścić.

– Na kim?

– Na tym, który jest odpowiedzialny za moje uwięzienie – odparła cicho, ale w jej głosie zabrzmiała prawdziwa pasja. Nagle uniosła wzrok ku niebu. Jej oczy rozszerzyły się w przestrachu i w jednej chwili zniknęła.

Perrin przełożył młot z jednej ręki do drugiej, a Gaul ostrożnie podkradł się w jego stronę, rozglądając się na boki.

– Kto to był? – szepnął. – Aes Sedai?

– Gorzej – odparł Perrin, krzywiąc się. – Aielowie mają jakieś szczególne imię dla Lanfear?

Gaulowi wyraźnie zaparło dech w piersiach.

– Nie mam pojęcia, o co jej może chodzić – ciągnął dalej Perrin. – Nigdy ni w ząb jej nie rozumiałem. Przy odrobinie szczęścia może się okazać, że nasze ścieżki skrzyżowały się zupełnym przypadkiem i ona teraz pójdzie w swoją stronę.

Nie wierzył we własne słowa, pamiętając o tym, co mu wcześniej powiedziały wilki. Łowczyni Księżyca polowała na niego. „Światłości, jakbym nie miał już dość kłopotów…”

Przeniósł ich do miejsca u podstaw wewnętrznej strony murów i ruszyli dalej.


Toveine klęczała obok Logaina. Androl musiał patrzeć, jak pieszczotliwie gładzi go po brodzie – umęczone oczy Logaina były otwarte, przyglądał się jej ze zgrozą.

– Wszystko będzie dobrze – sączyła mu słodkie słówka. – Tylko przestań się opierać. Rozluźnij się. Poddaj się.

Jej Konwersja przebiegła gładko. Najwyraźniej mężczyznom władającym Jedyną Mocą znacznie łatwiej było w kręgu z trzynastoma Półludźmi Konwertować kobiety – i na odwrót. Właśnie dlatego mieli dotąd tyle kłopotów z Logainem.

– Weźcie się za niego – rzekła na koniec, wskazując tamtym Logaina. – Niech to się dokona raz na zawsze. Zasługuje na ukojenie, które spłynie nań wraz z łaską Wielkiego Władcy.

Pachołkowie Taima powlekli Logaina ze sobą. Androl przyglądał się temu z sercem przepełnionym rozpaczą. Jasne było, że dla Taima Konwersja Logaina była sprawą kluczową – kiedy on ulegnie, reszta czarnej Wieży nie sprawi większych kłopotów. Wielu chłopaków z ochotą pójdzie na zatracenie, jeżeli Logain im tak rozkaże.

„Jakim cudem on się wciąż opiera?” – zastanawiał się Androl. Niewiele było trzeba, żeby stateczny Emarin zmienił się w jęczący strzęp człowieka, choć, trzeba mu oddać, jeszcze opierał się samej Konwersji. Logain miał za sobą co najmniej kilkanaście okrutnych sesji, a wciąż się trzymał.

Sytuacja zmieniła się teraz, gdy Taim miał do pomocy kobietę. Niedługo po Konwersji Toveine pojawiły się pozostałe – siostry z Czarnych Ajah pod wodzą odrażającej kobiety przemawiającej władczym głosem. Do nich dołączyła reszta Czerwonych, które do Czarnej Wieży przybyły z Pevarą.

Przez więź zobowiązań łączącą go z nią napływały strzępy otumanionych myśli. Była przytomna, ale pełna po dziurki w nosie tego dekoktu, który uniemożliwiał jej przenoszenie. Natomiast myśli Androla płynęły stosunkowo jasno. Ile czasu minęło od chwili, gdy wlali mu do gardła resztki naparu, którym wcześniej napoili Emarina?

„Logain… już długo nie wytrzyma”. Docierając od Pevary, przesłanie skąpane było w cieniach zmęczenia i czarnej rezygnacji. „Co my…” – Wątek jej myśli urwał się, rozsypał. – „Żebym sczezła! Co robimy?”

W pomieszczeniu rozległ się pełen najczystszej udręki krzyk Logaina. Po raz pierwszy tamtym udało się zmusić go do takiej reakcji. Przy drzwiach stał Evin i przyglądał się operacji. Znienacka obejrzał się przez ramię i zadrżał.

„Światłości” – pomyślał Androl. – „Czy to możliwe… że to odzywa się jego szaleństwo wywołane skazą? Czyżbyśmy nadal się go nie pozbyli?”

Wtedy zorientował się, że jest oddzielony tarczą od Źródła, co było traktowaniem, jakiego zaznawali jeńcy, gdy dawka widłokorzenia przestawała działać, i gdy gotowano ich do Konwersji.

Poczuł wzbierającą w głębi duszy panikę. Czyż miał być następny?

„Androl?” – usłyszał w więzi myśli Pevary. – „Mam pomysł”.

„Jaki?”

Rozkaszlał się przez knebel. Evin znowu drgnął, następnie podszedł do niego, wyciągnął manierkę i polał materię wodą. Za jego plecami Androl zobaczył tego, który trzymał tarczę: Abors, jeden ze sługusów Taima stał oparty o ścianę. Przelotnie zerknął na Androla, jednak jego uwagę odciągało coś, co działo się w drugim końcu pomieszczenia.

Androl rozkaszlał się jeszcze gwałtowniej. Evin nie miał innego wyjścia, jak zdjąć mu knebel, przewrócić na bok i pozwolić mu wypluć wodę.

– Uspokój się – powiedział cicho, zerkając przez ramię w kierunku Aborsa, który był za daleko, żeby cokolwiek słyszeć. – Nie drażnij ich, Androl.

Konwersja człowieka na Cień nie była procedurą doskonałą. Choć zmieniała zasadniczy przedmiot wiary, resztę osobowości pozostawiała z grubsza nietkniętą. Ta istota, która mieszkała w głowie Evina, dysponowała jego wspomnieniami, jego charakterem, a więc może i – spraw Światłości! – jego słabościami.

– Przekonałeś ich? – szepnął Androl. – Żeby mnie nie zabijali?

– Przekonałem! – zaklinał się Evin, niżej nachylając głowę. Oczy łypały gorączkowo. – Upierają się, że żadnego z ciebie nie będzie pożytku, ponieważ tak słabo władasz Mocą, ale wiedzą, że żaden nie ma dość cierpliwości na tworzenie potrzebnych do transportu bram. Zapewniłem ich, że chętnie będziesz dla nich pracował. Będziesz, nieprawdaż, Androl?

– Oczywiście – potwierdził tamten. – Wszystko lepsze niż śmierć.

Evin pokiwał głową.

– Przestali ci dawkować widłokorzeń. Jesteś następny w kolejności, zaraz po Logainie. M’Hael otrzymał w końcu od Wielkiego Władcy kobiece wsparcie. Te, które przybyły, są świeże, niezmęczone bezustannym przenoszeniem. Dzięki nim, Toveine oraz pozostałym Czerwonym siostrom wszystko teraz pójdzie gładko. Zanim dzień dobiegnie końca, Logain znajdzie się w mocy M’Haela.

– Będę im służył – rzekł Androl. – Ślubuję Wielkiemu Władcy.

– To dobrze, Androl – ucieszył się Evin. – Ale nie możemy cię wypuścić przed Konwersją. M’Hael nie poprzestanie na zwykłej przysiędze. Lecz nie martw się, wszystko będzie dobrze. Powiedziałem im, że chętnie zgodzisz się na Konwersję. Zgodzisz się, tak? Nie będziesz się opierał?


– Nie będę.

– Dzięki Wielkiemu Władcy – powiedział Evin, wyraźnie uspokojony.

„Och, Evin. Nigdy nie byłeś szczególnie bystry”.

– Evin – szepnął Androl – musisz się pilnować przed Aborsem. Zdajesz sobie sprawę, co?

– Jestem teraz jednym z nich, Androl – odparł Evin. – Nie muszę się nikogo spośród nich obawiać.

– To dobrze – zgodził się Androl. – Więc to, co słyszałem z jego ust, zapewne nic nie znaczy.

Evin wyraźnie się zaniepokoił. Ta gorączka w jego oczach… to było przerażenie. Nic innego, skoro skaza została usunięta ze Źródła, a Jonneth, Emarin i pozostali nowi Asha’mani nigdy nie wpadną w odmęty szaleństwa.

Manifestowało się ono zresztą różnie u różnych ludzi, z różnym też natężeniem. Strach wszakże należał do najczęstszych objawów. Pojawiał się falami, a Evin znajdował się akurat w momencie ataku, gdy Źródło zostało oczyszczone. Androl pamiętał o Asha’manach, których trzeba było zgładzić, ponieważ skaza całkowicie zdominowała ich dusze. W każdym razie znał ten wyraz, który teraz gościł w oczach Evina. Choć chłopak przeszedł Konwersję, szaleństwo wciąż w nim tkwiło. I pozostanie na zawsze.

– Co powiedział? – dopytywał się Evin.

– Nie spodobała mu się twoja Konwersja – odpowiedział Androl. – Uważa, że zająłeś jego miejsce.

– Och.

– Evin… myślę, że on będzie chciał cię zabić. Uważaj na siebie.

Evin wyprostował się.

– Dzięki, Androl.

I odszedł, zapomniawszy z powrotem założyć mu knebel.

„To… się nie może udać”. – Powoli, sennie rozwinęła się w więzi myśl Pevary.

Nie mieszkała dostatecznie długo wśród nich. Nie widziała, do czego zdolne jest szaleństwo i nie umiała rozpoznać jego oznak w oczach Asha’mana. W normalnych okolicznościach każdego, kto zachowywałby się jak Evin, zamknięto by gdzieś, żeby przeczekał atak. Gdy te środki okazywały się na nic, Taim dodawał im coś do wina i już nigdy się nie budzili.

Nie było innego wyjścia, ponieważ na końcu drogi wszystkich czekał szał zniszczenia. Zabijali swoich najbliższych, a więc w pierwszym rzędzie tych, których najbardziej kochali.

Androl znał to szaleństwo. Wiedział, że sam nie jest odeń wolny. „Na tym polega twój błąd, Taim” – myślał. – „Wykorzystałeś przeciwko nam naszych przyjaciół, ale zapomniałeś, że znamy ich lepiej niż ty”.

Evin uderzył. Abors został porażony skoncentrowanym ciosem Jedynej Mocy. Chwilę później tarcza oddzielająca Androla od Źródła zniknęła.

Androl pochwycił Moc. Nigdy nie potrafił jej dużo zaczerpnąć, jednak wystarczyło, żeby przepalić kilka nędznych sznurów. Uwolnił z więzów zakrwawione nadgarstki i rozejrzał się po pomieszczeniu. Przedtem nie zdołał go obejrzeć w całości.

Było większe, niż oczekiwał – rozmiarów niewielkiej sali tronowej. W jednym z krańców dominowało szerokie okrągłe podwyższenie, na którym stały podwójnym kręgiem Myrddraale i kobiety. Na widok Pomorów przeszył go dreszcz. Światłości, ale okropne były te bezokie spojrzenia.

Pod przeciwległą ścianą stali zmęczeni ludzie Taima, Asha’mani, którym nie powiodła się Konwersja Logaina. Sam Logain siedział na podwyższeniu, przywiązany do krzesła pośrodku podwójnego kręgu. Niby na tronie. Oczy miał zamknięte, głowę skłonił na bok. Do tego zdawał się coś pogwizdywać pod nosem.

Wściekły Taim odwrócił się gwałtownie w stronę Evina, który nad dymiącymi zwłokami Aborsa zmagał się z Mishraile’em. Każdy z nich dzierżył Jedyną Moc, ale walka szła wręcz – w dłoni Evina błyszczał nóż.

Androl spróbował ruszyć w jego stronę – omalże nie upadł, gdy ugięły się pod nim nogi. Światłości! Niemniej, choć słaby, zdołał przepalić więzy Emarina, później Pevary. Potrząsnęła głową, próbując odzyskać jasność myśli. Emarin popatrzył na niego z wdzięcznością.

– Możesz tkać sploty? – szepnął Androl. Całą uwagę Taima pochłaniał walczący Evin.

Emarin pokręcił głową.

– Dali nam coś takiego do picia…

Androl desperacko trzymał się Źródła. Wokół niego cienie wydłużały się…

„Nie!” – myślał. – „Tylko nie teraz!”

Brama. Potrzebna była brama! Wchłonął w siebie Jedyną Moc, utkał sploty Podróżowania. Niemniej, jak za każdym poprzednim razem, napotkał nieprzekraczalną barierę – jakby ścianę stojącą między nim a bramą, której nie mógł otworzyć. Zawiedziony spróbował wybrać inne miejsce przeznaczenia, bliższe. Może chodziło o odległość? A nuż uda się stworzyć bramę do magazynu Canlera nad nimi?

I znowu uderzył w tę niewidzialną ścianę, i bił w nią ze wszystkich sił. Natężał się, jak mógł, za każdym razem jakby bliżej celu, już prawie, prawie… Miał wrażenie, że jednak coś się dzieje.

– Proszę – szeptał. – Proszę, otwórz się. Musimy stąd uciec…

Evin padł pod ciosem splotu Taima.

– Co tu się dzieje? – wrzasnął Taim.

– Nie mam pojęcia – odpowiedział Mishraile. – Evin się na nas rzucił! Rozmawiał z listonoszem, a potem…

Obaj jak na komendę odwrócili się i spojrzeli na Androla. Ten przerwał tkanie splotów Podróżowania, a zamiast tego cisnął słabiutkim, rozpaczliwym splotem Ognia w kierunku Taima.

Tamten tylko się uśmiechnął. Zanim androlowy język ognia zdążył go dosięgnąć, wyparował w splocie Powietrza i Wody.

– Uporu nie sposób ci odmówić – rzekł Taim, ciskając Androla na ścianę strumieniem Powietrza.

Androl jęknął z bólu. Emarin chwiejnie usiłował powstać, ale drugi cios Powietrza zwalił go z nóg. Oszołomiony i skrępowany Androl poczuł, jak wloką po podłodze.

Okropna kobieta w czerni wystąpiła z kręgu Aes Sedai i stanęła obok Taima.

– Więc tak, M’Hael – rzekła. – Twoje zapewnienia o tym, że w pełni panujesz nad tymi ludźmi, można włożyć między bajki.

– To wina narzędzi, z jakimi zmuszony byłem pracować – odwarknął Taim. – Trzeba było mi wcześniej dać więcej kobiet!

– Doprowadziłeś swych Asha’manów do kresu sił – spokojnie stwierdziła tamta. – Roztrwoniłeś ich energię. Odtąd ja tu rządzę.

Taim stał przez chwilę bez słowa obok bezwładnego Logaina siedzącego na krześle, kręgu kobiet i kręgu Pomorów. Wyraźnie rozważał słowa kobiety, zapewne jednej z Przeklętych, bez wątpienia najgroźniejszej ze zgromadzonych w pomieszczeniu.

– Wydaje ci się, że sobie poradzisz, co? – zapytał w końcu.

– Kiedy Nae’blis dowie się, jak tu wszystko partaczysz…

– Nae’blis? Cóż mnie może obchodzić opinia Moridina? Ofiarowałem cenny dar Wielkiemu Władcy we własnej osobie. Strzeż się, albowiem to mnie obdarzył swoją łaską. Wszystkie klucze trzymam w dłoni, Hessalam.

– Chcesz powiedzieć, że naprawdę ci się udało? Że je ukradłeś?

Taim uśmiechnął się. Odwrócił się do wiszącego w powietrzu Androla, słabo szarpiącego się w więzach. Ponieważ ten wciąż nie był oddzielony tarczą od Źródła, spróbował kolejnego ataku na Taima – atak został sparowany omalże z pogardą.

Na Androla szkoda było nawet tarczy. Taim uwolnił go z więzów. Ciało łupnęło o ziemię. Androl znowu jęknął.

– Od jak dawna się tu szkolisz? – zapytał Taim. – Przynosisz mi wstyd. Na nic więcej cię nie stać, a przecież chcesz mnie zabić?

Androl z wysiłkiem podniósł się na klęczki. W głębi głowy czuł ból i niepokój Pevary, rozmyty skutkiem działania widłokorzenia. Przed sobą miał Logaina, siedzącego na szyderczym tronie, związanego, otoczonego przez wrogów. Oczy tamtego były zamknięte, zdawał się nieprzytomny.

– Nic więcej tu nie zostało do zrobienia – oznajmił Taim. – Mishraile, ty zlikwidujesz więźniów. Zabierzemy naszych i udamy się do Shayol Ghul. Wielki Władca obiecał mi dodatkowe wsparcie w moim dziele.

Sługusy Taima ruszyły się z miejsc. Klęczący wciąż Androl uniósł wzrok. Wokół niego rozpościerała się gęstwa cieni, pośród których majaczyły jakieś kształty.

Ciemność… Ciemność go przerażała. Trzeba wypuścić saidina, wypuścić za wszelką cenę. A jednak nie potrafił.

Zaczął tkać sploty.

Taim spojrzał nań przelotnie, uśmiechnął i zabrał za splatanie płomienia stosu.

„Cienie, wszędzie wokół cienie!”

Androl dzierżył Moc.

„Umarli… przyszli po mnie!”

Splatał, kierując się odruchem, tworząc najlepsze sploty, jakie znał. Podróżowanie. Brama. I znów uderzył w tę ścianę, tę przeklętą ścianę.

„Taki jestem zmęczony. Cienie… cienie mnie ogarną i porwą”.

Z palców Taima trysnęła pręga rozpalonego do białości światła, wycelowana prosto w Androla. Ten krzyknął, natężył się do granic możliwości, wyrzucił przed siebie ręce i wtedy splot się domknął. Uderzył w tę ścianę i przebił ją.

Przed nim w powietrzu otworzyła się brama o rozmiarach monety. Strumień płomienia stosu wpadł do środka.

Taim zmarszczył brwi, a w pomieszczeniu zapadła nagła cisza – oszołomieni Asha’mani zaprzestali tkać swe sploty.

Do wnętrza wpadł rozwrzeszczany Canler, dzierżąc Jedyną Moc. Za nim podążało jakichś dwudziestu chłopaków z Dwu Rzek, którzy niedawno przybyli na szkolenie do Czarnej Wieży.

Taim krzyknął, chwytając Źródło:

– Atakują nas!


Środek półsfery tworzącej kopułę najwyraźniej znajdował się gdzieś w niedokończonej budowli, która jako pierwsza rzuciła im się w oczy ze szczytu murów. Niedobrze, ponieważ pośród fundamentów i podziemi Zabójca znajdzie mnóstwo miejsc, w których może się ukryć i zastawić na nich pułapkę.

Kiedy dotarli do wioski, Perrin wybrał szczególnie okazałą chatę i gestem wskazał ją Gaulowi. Dom był piętrowy, zbudowano go na modłę karczmy z solidnym drewnianym dachem.

– Chciałbym, żebyś zajął pozycję na tym dachu – szepnął. – Przygotuj łuk do strzału. Krzyknij, gdy ktoś będzie mnie śledził.

Gaul pokiwał głową. Perrin przeniósł ich na dach budynku. Gaul wybrał sobie pozycję obok komina. Jego ubiór zaraz przybrał barwę nieodróżnialną od tworzących go cegieł. Aiel wyciągnął łuk, przyczaił się. Jego broń z pewnością nie miała zasięgu długich łuków z Dwu Rzek, ale z tej odległości nie miało to aż takiego znaczenia.

Perrin zeskoczył, zwalniając parę cali nad ziemią, żeby uniknąć niepotrzebnych hałasów. Przykucnął i zaraz przeniósł się pod ścianę następnego domu. Potem znowu przeniósł się, tym razem do rogu domu najbliższego rozkopanym fundamentom, obejrzał się przez ramię w stronę Gaula. Aiel uniósł dłoń. Nie stracił Perrina z oczu.

Ten poczołgał się tymczasem naprzód, nie chcąc ryzykować natychmiastowego przeniesienia się w miejsce, którego nie mógł dostrzec. Tym sposobem dotarł nad krawędź otchłannego otworu fundamentów i spojrzał w dół na zaśmiecone dno. Wiatr wciąż dął mocno, podrywając w górę pył i zamazując tym sposobem wszelkie ślady, jakie ktokolwiek mógł tam zostawić.

Przykucnął i w tej pozycji ruszył po krawędzi wielkiego fundamentu, zastanawiając się równocześnie, w którym miejscu może się znajdować środek kręgu nakrytego kopułą. Nie potrafił go wyznaczyć, kopuła była zbyt duża. Niemniej dalej wytężał wzrok w nadziei ujrzenia jakiejś wskazówki.

Jego wzrok do tego stopnia zagubił się wśród zagłębień i nierówności na dnie fundamentu, że omalże nie wszedł prosto na wartowników. W ostatniej chwili ostrzegł go przyciszony chichot jednego z nich – instynktownie przeniósł się na przeciwległą krawędź fundamentu, gdzie zaraz opadł na kolana. W jego dłoniach zmaterializował się długi łuk z Dwu Rzek. Ogarnął spojrzeniem miejsce, w którym znajdował się przed chwilą.

„Dureń” – skarcił się w myślach, gdy wreszcie zobaczył tych, którzy go przestraszyli. W baraku na skraju wykopu znajdowało się dwóch ludzi. Barak był typową zaimprowizowaną konstrukcją, w jakiej mogą się schronić i zjeść posiłek robotnicy pracujący przy wielkiej budowie. Perrin rozejrzał się nerwowo dookoła, ale nic się nie działo: ani Zabójca nie atakował z zasadzki, ani tamci nie zauważyli, że prawie się z nimi zderzył.

Co oni tam robili? Nawet jego bystre oczy nie potrafiły z tej odległości dostrzec wielu szczegółów, więc znowu przeniósł się w okolice poprzedniego miejsca – pod krawędzią fundamentu stworzył niewielki nawis z ziemi i stanął na nim, wyzierając na powierzchnię, na której stał barak.

Tak, było ich dwóch. Mężczyźni w czarnych kaftanach. Zdało mu się, że rozpoznaje twarze widziane po bitwie pod Studniami Dumai, gdzie przyszli na pomoc Randowi. A więc to są zapewne lojaliści Smoka Odrodzonego, czy może nie? Może Rand wysłał mu ich na pomoc?

„Żeby sczezł w Światłości” – sklął w myślach przyjaciela. – „Nie mógłby choć raz wtajemniczyć mnie w swoje zamiary?”

Rzecz jasna, nawet Asha’mani mogli być Sprzymierzeńcami Ciemności. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyjść na powierzchnię i nie wyjaśnić sprawy.

– Uszkodzone narzędzia – usłyszał lekceważące słowa Lanfear.

Aż podskoczył i zaklął, gdy zorientował się, że tamta stoi obok na ziemnym nawisie, przyglądając się dwóm wartownikom.

– Przeszli Konwersję – wyjaśniła. – W mojej opinii to była zawsze gra niewarta świeczki. Podczas przemiany coś zostaje bezpowrotnie stracone: nigdy nie będą służyć tak gorliwie i chętnie, jakby to robili z własnej woli. No tak, ich lojalności nic nie można zarzucić, jednak gdzieś ginie wewnętrzne światło. Zdolność do poświęceń i siła wyobraźni, które ludzi czynią ludźmi.

– Cicho bądź – skarcił ją Perrin. – Konwersja? O co ci chodzi? O…?

– Trzynaście Myrddraali i trzynastu Lordów Strachu. – Lanfear skrzywiła się z obrzydzeniem. – Jakie to prymitywne. Co za marnotrawstwo.

– Nie rozumiem.

Lanfear westchnęła, a potem przemówiła takim tonem, jakby zwracała się do dziecka:

– Stworzywszy odpowiednie warunki, można siłą zmusić ludzi, którzy potrafią przenosić Moc, do Konwersji na Cień. M’Haelowi nie idzie to jednak tak sprawnie, jak powinno. Bez kobiet Konwersja mężczyzn sprawia znacznie większe trudności.

„Światłości” – pomyślał Perrin. Czy Rand w ogóle zdaje sobie sprawę, że można coś takiego wyrządzić człowiekowi? Niewykluczone, że coś takiego zaplanowali również dla niego.

– Uważałabym na tych dwóch – ciągnęła dalej Lanfear. – Są bardzo silni Jedyną Mocą.

– Wobec tego powinnaś mówić ciszej – szepnął Perrin.

– Ba. W tym miejscu łatwo zapanować nad rozchodzącym się głosem. Mogłabym krzyczeć z całych sił, a i tak by mnie nie usłyszeli. Poza tym sam widzisz, że piją. Przynieśli sobie wino na wartę. Rzecz jasna, znajdują się tutaj we własnych ciałach, ale wątpię, by wódz ich ostrzegł przed wszelkimi niebezpieczeństwami z tym związanymi.

Perrin ponownie przyjrzał się wartownikom. Faktycznie, pili wino i wypili go już dużo, sądząc po zachowaniu – to było przyczyną chichotu, który wcześniej ostrzegł Perrina.

Kiedy ten przyglądał im się, jeden przechylił się na bok, a po chwili drugi poszedł jego śladem. Wkrótce potem bezwładne ciała zsunęły się z krzeseł i spadły na ziemię.

– Co im zrobiłaś?

– Widłokorzeń w winie – wyjaśniła Lanfear.

– Czemu mi pomagasz? – dopytywał się Perrin.

– Lubię cię.

– Jesteś jedną z Przeklętych!

– Byłam – sprostowała. – Ten… przywilej został mi odebrany. Czarny odkrył, że spiskowałam na rzecz triumfu Lewsa Therina. Teraz jestem… – Zamarła i znowu uniosła wzrok ku niebu. Cóż mogła widzieć w tych chmurach? W każdym razie to coś sprawiło, że zbladła. A chwilę później zniknęła.

Perrin stał przez jakiś czas w bezruchu, próbując zdecydować, co robić dalej. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie może jej ufać. Z drugiej strony, w wilczym śnie radziła sobie po mistrzowsku. Dwukrotnie udało się jej pojawić tuż przy nim zupełnie niepostrzeżenie. Sztuczka była znacznie trudniejsza, niż mogłoby się z pozoru wydawać – trzeba było, na przykład, powstrzymać tchnienie powietrza, jakie z konieczności powstawało w momencie, gdy pojawiające się ciało wypychało je z zajmowanego miejsca. Nie wspominając już o tym, że należało wylądować na ziemi, nie czyniąc przy tym najlżejszego odgłosu i stłumić szelest ubioru.

Drgnął, gdy zrozumiał, że musiała również zamaskować swą woń. Poczuł ją – pachniała jak wodna lilia – dopiero wówczas, gdy się doń odezwała.

Nie bardzo wiedząc, co robić, wygramolił się z fundamentu i zbliżył do baraku. Obaj Asha’mani spali. Co działo się z ludźmi, którzy zasypiali we śnie? W normalnych okolicznościach trafiliby do swoich ciał w świecie jawy – ale ci dwaj byli tu obecni cieleśnie.

Zadrżał, uświadomiwszy sobie, co im zrobiono.

– Konwersja? – szepnął. Takiego słowa użyła? Światłości. To wydawało się takie niesprawiedliwe… „Ale czyż Wzór kiedykolwiek układa się sprawiedliwie?” – przemknęło mu przez głowę, gdy myszkował po wnętrzu baraku.

Szpilę snów znalazł wbitą w ziemię pod stołem. Smukły przedmiot ze srebrzystego metalu przypominał długi kolec z rodzaju tych, jakich używa się do mocowania płótna namiotów, od końca do końca pokryty grawerunkami. Była podobna do tej, którą widział poprzednio, a jednak w subtelny sposób różna. Wyciągnął ją, a potem z dłonią na głowicy młota czekał, aż pojawi się Zabójca.

– Nie ma go tu – usłyszał głos Lanfear.

– Światłości! – Drgnął, instynktownie unosząc młot. Odwrócił się w jej stronę. – Dlaczego wciąż pojawiasz się tak znienacka, kobieto?

– On mnie szuka – odpowiedziała, znów zerkając w górę. – Rzekomo nie powinnam być do tego zdolna, nic dziwnego więc, że nabrał podejrzeń. Kiedy mnie znajdzie, pozbędzie się wątpliwości, a wtedy porwie mnie i pogrzebie na wieczność.

– Oczekujesz ode mnie współczucia dla jednej z Przeklętych? – warknął Perrin.

– Sama wybrałam sobie pana – odparła, przyglądając mu się z uwagą. – A to jest cena, jaką za to płacę… i płacić będę, o ile nie uda mi się jakoś od tego wymigać.

– Co?

– Myślę, że ty masz największe szanse – rzekła. – I dlatego chcę, abyś zwyciężył. Perrin, musisz zwyciężyć, a w chwili twego triumfu ja będę stała u twego boku.

Parsknął.

– Nie wymyśliłaś żadnych nowych sztuczek, co? Komu innemu składaj takie propozycje. Ja nie jestem zainteresowany. – Z namysłem obrócił szpilę snów w dłoniach. Ale – jak poprzednio – nie potrafił wykombinować sposobu na jej dezaktywację.

– Musisz ją przekręcić na górze. – Lanfear wyciągnęła dłoń.

Perrin zmierzył ją wzrokiem.

– Nie sądzisz chyba, że nie zdobyłabym jej sama, gdyby mi zależało? – zapytała z wyraźnym rozbawieniem. – Poza tym, przypomnij sobie, kto przed chwilą uśpił te dwa pieski M’Haela.

Zawahał się, ale po chwili podał jej metalowy kolec. Przesunęła kciukiem od czubka szpili do miejsca gdzieś w połowie jej długości i metal cicho szczęknął. Potem odwróciła ją w dłoniach i przekręciła główkę. W górze przezroczysta purpurowa ściana zadrżała, po czym zniknęła.

Oddała mu szpilę snów.

– Gdy będziesz chciał stworzyć pole, przekręć ją znowu. Im dalej przekręcisz, tym większy będzie jego zasięg. Następnie przesuń palcem w przeciwną stronę niż ja przed chwilą, wyłączając ją. Tylko uważaj. Gdziekolwiek ją umieścisz, skutki działania sięgną świata jawy i zarówno twoi przyjaciele, jak i wrogowie nie będą w stanie w tym miejscu Podróżować. Możliwe jest to tylko, gdy dysponuje się kluczem, ale nie mam pojęcia, jak on wygląda dla tej akurat szpili.

– Dzięki – z niechęcią wymamrotał Perrin. Jeden z leżących u jego stóp mężczyzn jęknął, a potem przewrócił się na drugi bok. – Czy… czy naprawdę nie ma sposobu, żeby oprzeć się Konwersji? Nic nie można dla nich zrobić?

– Można się jej opierać przez czas jakiś, zazwyczaj dość krótki – wyjaśniła. – W ostatecznym rozrachunku nawet najsilniejsza wola musi ulec. Kiedy nad mężczyzną pracują kobiety, nie trwa to długo.

– Takie rzeczy nie powinny się dziać – oznajmił Perrin, przyklękając. – Jest czymś niewyobrażalnym, żeby człowieka można było zmusić wbrew woli do przejścia na stronę Cienia. Choćby nam zabrano wszystko inne, ten wybór powinniśmy zachować.

– Och, oni przecież mieli wybór – zauważyła Lanfear. – Mogli wybrać poskromienie. W ten sposób pozbyliby się jedynej słabości, która umożliwia Konwersję.

– Kiepski to wybór.

– Taka jest osnowa Wzoru, Perrinie Aybara. Nie wszystkie wybory są dobre. Czasami musisz wybrać mniejsze zło i ulec porywom burzy.

Spojrzał na nią ostrym wzrokiem.

– Chcesz mi dać do zrozumienia, że tak było z tobą? Że dołączyłaś do Cienia, ponieważ to było „mniejsze zło”? Nie wmówisz mi tego. Kierowała tobą żądza władzy i potęgi. Wszyscy to wiedzą.

– Myśl sobie, co chcesz, wilczku – powiedziała, a jej spojrzenie stwardniało. – Odcierpiałam konsekwencje swoich decyzji. Znosiłam ból, niewysłowioną mękę i smutek skutkiem tego, co robiłam w życiu. Nie jesteś w stanie nawet sobie tego wyobrazić.

– Ale ze wszystkich Przeklętych – wtrącił Perrin – ty wybrałaś swój los i zaakceptowałaś go z największą gotowością.

Prychnęła.

– Wierzysz w historie sprzed ponad trzech tysięcy lat?

– Wolę wierzyć im niż tobie.

– Jak sobie chcesz – powtórzyła, a potem objęła wzrokiem śpiących mężczyzn. – Jeżeli cię to interesuje, wilczku, to powinieneś wiedzieć, że zdaniem wielu podczas Konwersji człowiek umiera. A na jego miejsce w ciele wchodzi coś innego. Nie wszyscy tak uważają, ale takie opinie też można spotkać.

Zniknęła.

Perrin westchnął, schował szpilę snów i przeniósł się na dach, z którego zaczął swoją podróż. Na jego widok Gaul odwrócił się gwałtownie, naciągając cięciwę łuku.

– To ty, Perrinie Aybara?

– To ja.

– Chyba powinienem poprosić cię, abyś tego dowiódł – powiedział Aiel, nie zwalniając cięciwy. – Tak sobie myślę, że w tym miejscu zewnętrzny wygląd może mylić.

Perrin uśmiechnął się.

– Wygląd to nie wszystko. Wiem, że masz dwie gai’shain, jedną chcesz mieć, drugiej nie. Żadna z nich nie wydaje się zadowolona z roli, w której się znalazła. Jeżeli uda nam się wyjść cało z tego wszystkiego, jedna z nich zapewne cię poślubi.

– Jedna z nich, zapewne – zgodził się Gaul, opuszczając łuk. – Jednak wszystko wskazuje, że albo wezmę obie, albo nie dostanę żadnej. Taka pewnie moja kara za to, że przeze mnie odłożyły włócznie, choć przecież same tego chciały, nie zmuszałem ich. – Pokręcił głową. – Kopuła zniknęła.

Perrin uniósł do góry szpilę snów.

– To jest to.

– Co teraz?

– Teraz czekamy – wyjaśnił Perrin, moszcząc się na dachu – czy jej dezaktywacja przyciągnie uwagę Zabójcy.

– A jeśli nie?

– Wtedy sami go poszukamy – odparł Perrin, drapiąc się po brodzie. – Przebywa zapewne tam, gdzie żyją wilki, na które może polować.


– Usłyszeliśmy cię! – zawołał Canler do Androla wśród krzyżujących się ognistych ciosów Jedynej Mocy. – Żebym sczezł, jeśli zmyślam! Byliśmy w moim składzie na górze i usłyszeliśmy, jak mówisz, jak prosisz! Postanowiliśmy, że trzeba ruszać z odsieczą. Teraz albo nigdy.

Sploty zatańczyły we wnętrzu pomieszczenia. Od strony zgromadzonych przy podwyższeniu ludzi Taima w kierunku chłopaków z Dwu Rzek eksplodowała Ziemia, trysnął Ogień. Pomory ruszyły się z miejsc, dobywając mieczy – fałdy ich czarnych płaszczy nawet przy tym nie drgnęły.

Pochylony Androl odwrócił się i ruszył ku krańcowi pomieszczenia, gdzie spodziewał się znaleźć Pevarę, Jonnetha i Emarina. Jakim sposobem Canler mógł go usłyszeć? Pewnie przez tę bramę, którą udało mu się otworzyć, nim Taim cisnął nim o ścianę. Musiało mu się udać, choć pewnie była tak mała, że nawet jej nie dostrzegł.

A więc był już w stanie skutecznie tkać sploty Podróżowania. Jednak niewielkie, mikroskopijne. Po co one komu? „Wystarczyło, żeby uniknąć płomienia stosu Taima” – pomyślał i tym momencie znalazł się obok Pevary i tamtych. Od razu widać było, że żadne nie jest w stanie walczyć.

Androl więc spróbował spleść bramę, znowu uderzył w niewidzialną ścianę, wytężył się jak poprzednio…

Poczuł, że coś się zmieniło.

Niewidzialna ściana zniknęła.

Oszołomiony, aż usiadł. W uszach huczały mu odgłosy wybuchów i ognistej palby. Canler z pozostałymi walczył dzielnie, ale chłopcy z Dwu Rzek mieli przeciwko sobie w pełni wyszkolone Aes Sedai i najpewniej jedną z Przeklętych. Padali jeden po drugim.

Ale niewidzialna ściana zniknęła.

Androl podniósł się powoli, a następnie przeszedł na środek pomieszczenia. Taim i jego Asha’mani walczyli na podwyższeniu. Sploty Canlera i jego przyjaciół z każdą chwilą słabły.

Androl spojrzał na Taima i poczuł, jak wypełnia go potężna, niepowstrzymana fala gniewu. Czarna Wieża należała do Asha’manów, nie do tego łotra!

Nadszedł czas, aby Asha’mani odzyskali ją dla siebie.

Usłyszał, jak z jego gardła dobywa się ryk. Wzniósł po bokach ręce i splótł bramę. Jedyna Moc wypełniła go. I jak zawsze brama pojawiła się szybciej, niż to miało miejsce, gdy inni tkali sploty Podróżowania, i była większa, niż można było oczekiwać po człowieku o jego skromnych możliwościach.

Ta miała rozmiary sporego wozu oglądanego z boku. Otworzyła się dokładnie naprzeciw Asha’manów Taima, w momencie gdy uwolnili nawałę śmiercionośnych splotów.

Brama nie sięgała daleko, w istocie tylko na kilka kroków – otwarła się tuż za plecami tamtych.

Sploty utkane przez mężczyzn i kobiety Taima wpadły w przestrzeń otwartej bramy wiszącej przed Androlem niczym chmura delikatnej mgiełki. A potem eksplodowały…

Twórcy splotów padli pod ciosami własnego dzieła: Aes Sedai płonęły żywym ogniem, Asha’mani padali, nie ocalały też niedobitki Myrddraali. Drżąc z wysiłku, Androl zakrzyknął jeszcze głośniej, po czym otworzył niewielkie bramy wokół Logaina, uwalniając go z krępujących więzów. Kolejne jego dzieło pojawiło się na podłodze, tuż pod krzesłem tamtego – wylot bramy umieścił Androl gdzieś z dala od Czarnej Wieży, w miejscu, Światłości spraw, całkowicie bezpiecznym.

Kobieta o imieniu Hessalam uciekła. Kiedy znikała w otwartej przez siebie bramie, Taim z garstką swoich ludzi skoczył jej śladem. Pozostałym ewidentnie nie starczyło przytomności umysłu – chwilę później Androl otworzył horyzontalną bramę na całej szerokości pomieszczenia, ciskając resztę kobiet i Asha’manów na setki stóp w dół.

Загрузка...