4 Owoce Więzi zobowiązań.

– No i tak to się skończyło – powiedziała siedząca pod ścianą Pevara.

Androl czuł jej emocje pulsujące w więzi. Wciąż znajdowali się w magazynie, gdzie pokonali ludzi Taima i czekali na Emarina, który twierdził, iż potrafi zmusić Dobsera do mówienia. Androl nie miał zielonego pojęcia, jak się przesłuchuje więźnia. Woń ziarna do niedawna wisząca w powietrzu stała się wonią zgnilizny. Ostatnimi czasy jedzenie potrafiło się zepsuć w jednej chwili.

Pevara przycichła, zarówno na zewnątrz, jak w środku i półszeptem opowiadała Androlowi o tym, jak starzy przyjaciele wymordowali jej rodzinę.

– Wciąż ich nienawidzę – mówiła. – Moją rodzinę potrafię już wspominać bez bólu, ale tych Sprzymierzeńców Ciemności… Nienawidzę ich. Pociesza mnie tylko myśl, że nie uszło im to na sucho, bo Czarny z pewnością o nich się nie upomniał. Spędzić całe życie, czcząc go, karmiąc się nadziejami na miejsce w jego nowym świecie i do śmierci nie doczekać się Ostatniej Bitwy… Podejrzewam, że tych, którzy żyją obecnie, wcale nie czeka lepszy los. Kiedy zwyciężymy w Ostatniej Bitwie, on porwie ich dusze. Mam nadzieję, że będą długo cierpieć.

– Pewna jesteś, że zwyciężymy? – zapytał Androl.

– Oczywiście, że zwyciężymy. Dla mnie to nie jest otwarte pytanie. Nie stać mnie, żeby tak myśleć o całej sprawie.

– Masz rację. Mów dalej.

– Niewiele więcej zostało do opowiedzenia. Dziwne, po tylu latach pierwszy raz opowiadam tę historię. Przez jakiś czas nawet zająknąć się nie potrafiłam na ten temat.

Oboje umilkli. Dobser wisiał skrępowany w powietrzu, zwrócony ku ścianie, z uszami zatkanymi splotami Pevary. Pozostała dwójka nadal była nieprzytomna. Wcześniej Androl nie patyczkował się z nimi, teraz też pilnował, czy się przypadkiem nie budzą.

Pevara odcięła całą trójkę od Źródła, ale gdyby wszyscy naraz zechcieli się uwolnić, zapewne nie dałaby rady im przeszkodzić. Do opanowania pojedynczego mężczyzny Aes Sedai zazwyczaj delegowały kilka sióstr. Trójka przekraczała siły samotnej osoby, niezależnie ile ta potrafiłaby zaczerpnąć Mocy. Pevara wprawdzie mogła podwiązać sploty tarcz, niemniej Androl poinformował ją, że Taim specjalnie kazał Asha’manom ćwiczyć uwalnianie się spod podwiązanych tarcz.

Tak, lepiej za pomocą tradycyjnych środków zadbać o to, aby się nie obudzili. A najlepiej byłoby po prostu poderżnąć im gardła, tylko że nie mógł się na to zdobyć. Tymczasem splótł cieniuteńkie strumienie Ducha i Powietrza, których końce spoczywały na powiekach tamtych. Właściwie nie były to nawet sploty, tylko pojedyncze strumyczki, dzięki temu starczyło na wszystkie pary oczu. Jeżeli tamtym choćby drgną powieki, od razu będzie o tym wiedział. I to musiało wystarczyć.

Pevara natomiast dalej myślała o swojej rodzinie. Wcześniej powiedziała Androlowi samą prawdę. Nienawidziła Sprzymierzeńców Ciemności. Wszystkich, bez wyjątku. Była to spokojna nienawiść, wykalkulowana, można by rzec, niemniej równie silna jak przed laty, gdy się zrodziła.

Androl nigdy nie podejrzewałby o takie uczucia kobiety równie skłonnej do uśmiechów. Teraz czuł jej ból. I co jeszcze dziwniejsze, osamotnienie.

– Mój ojciec popełnił samobójstwo – powiedział Androl, samego siebie zaskakując tym wyznaniem.

Spojrzała na niego.

– Moja matka przez lata udawała, że to był wypadek – kontynuował. – Ale on poszedł do lasu i tam skoczył z urwiska. Poprzedniego wieczoru długo siedział z matką i mówił jej o tym, co zamierza zrobić.

– I nie próbowała go powstrzymać? – zapytała wstrząśnięta Pevara.

– Nie – rzekł Androl. – Dopiero parę lat przedtem, nim odeszła w ostatnie objęcia matki, zdołałem wyciągnąć z niej to i owo. Otóż bała się go. Jej słowa były dla mnie szokujące, ponieważ pamiętałem go jako człowieka nadzwyczaj delikatnego. A co sprawiło, że się zaczęła go bać? – Androl spojrzał jej w oczy. – Powiedziała, że zaczął widzieć różne rzeczy pośród cieni. Że zaczął pogrążać się w obłędzie.

– Ach…

– Zapytałaś mnie, po co przybyłem do Czarnej Wieży. Chciałaś wiedzieć, dlaczego chciałem przejść próby. Cóż, to, kim jestem, stanowi odpowiedź na twoje pytanie. Stanowi też odpowiedź na pytanie, kim był mój ojciec i dlaczego uznał za konieczne zrobić, co zrobił. Teraz nietrudno mi rozumieć znaki. Powodziło nam się świetnie. Ojciec potrafił znaleźć bogate kamienne odkrywki i pokłady metalu tam, gdzie inni szukali na próżno. Otaczała go swego rodzaju sława, wynajmowano go do tych poszukiwań. Był najlepszy. Nadnaturalnie dobry. Wciąż widzę go przed oczyma w tamtych chwilach, przed samym końcem. Miałem dopiero dziesięć lat, ale wszystko pamiętam. Ten strach w jego oczach.

– Dzisiaj wiem, że to był strach. – Zawiesił głos. – Mój ojciec skoczył z urwiska, żeby ratować przed sobą swoją rodzinę.

– Przykro mi – powiedziała Pevara.

– Wiedza o tym, kim jestem, o tym, kim on był, pomaga.

Na zewnątrz znowu się rozpadało. Grube krople dzwoniły o szyby niczym kamyki. Drzwi do magazynu otworzyły się. To Emarin wreszcie do nich dotarł. Na widok wiszącego w powietrzu Dobsera wyraźnie odetchnął z ulgą. Potem zobaczył pozostałych dwóch i wzdrygnął się.

– Co wyście narobili?

– Zrobiliśmy, co trzeba było zrobić – powiedział Androl, podnosząc się. – A co tobie zajęło tak długo?

– Omalże nie wdałem się w kolejny pojedynek z Coterenem – wyjaśnił Emarin, wciąż nie odrywając wzroku od dwóch schwytanych Asha’manów. – Obawiam się, że nie zostało nam wiele czasu, Androl. Wprawdzie nie daliśmy się wyprowadzić z równowagi, ale Coteren był jakoś dziwnie podniecony… to znaczy bardziej niż normalnie. Myślę, że dłużej nas już nie będą tolerować.

– Cóż, od wtargnięcia tej dwójki pozostały nam i tak już skromny czas skurczył się dodatkowo – skonstatowała Pevara, odsuwając wiszącego w powietrzu Dobsera, żeby Emarin mógł wejść do środka. – Naprawdę sądzisz, że jesteś go w stanie skłonić do mówienia? Zdarzało mi się już przesłuchiwać Sprzymierzeńców Ciemności. Niełatwo ich złamać.

– Ach – zaperzył się Emarin. – Ale to nie jest żaden Sprzymierzeniec Ciemności. To jest Dobser.

– Nie wydaje mi się, aby to naprawdę był on – zauważył Androl, przyglądając się wiszącemu w więzach Dobserowi. – Z drugiej strony wciąż nie potrafię przyjąć do wiadomości, że można człowieka zmusić do służby Czarnemu.

Czuł w więzi, że Pevara się z nim nie zgadza, że naprawdę uważa, iż jest to możliwe w taki sposób, w jaki to wcześniej nakreśliła. Każdego, kto potrafił przenosić, można było poddać Konwersji. Mówiły o tym wyraźnie stare teksty.

Androlowi zbierało się na mdłości za każdym razem, gdy o tym myślał. Zmusić kogoś, żeby stał się zły? To nie powinno mieć miejsca. Los kierował życiem ludzkim, czasami stawiając człowieka w okropnym położeniu, innym razem wiodąc ku śmierci lub obłędowi. Ale wybór, czy służyć się będzie Czarnemu, czy Światłości… z pewnością nie można odbierać człowiekowi takiego wyboru.

Niemniej dla Androla dostatecznym dowodem był cień, który dostrzegł w głębi oczu Dobsera. Człowiek, którego znał, zniknął i coś innego – coś złego – zajęło jego miejsce. Nowa dusza. Trudno to było inaczej określić.

– Kimkolwiek teraz jest, dalej wątpię, czy będziesz w stanie skłonić go do mówienia – powtórzyła swoje Pevara.

– Perswazja najskuteczniejsza jest wtedy – wyjaśnił Emarin, zaplatając ręce na plecach – gdy nie odwołuje się do przymusu. Pevara Sedai, może byłabyś tak uprzejma i usunęła mu z uszu sploty, żeby mógł słyszeć, co mówimy… ale w sposób delikatny, jakby splot był wcześniej podwiązany, a teraz się rozplątał. Chcę, żeby wydawało mu się, iż nas podsłuchuje.

Zrobiła, o co poprosił. Przynajmniej Androl tak uznał. Fakt pozostawania ze sobą w podwójnej więzi zobowiązań nie pozwalał jeszcze widzieć kobiecych splotów. Pevara myślała o Sprzymierzeńcach Ciemności, których przesłuchiwała i żałowała, że nie ma pod ręką… czegoś. Jakiegoś instrumentu, którego podówczas używała?

– Naprawdę uważam, że możemy poszukać schronienia w moich posiadłościach – oznajmił Emarin wyniosłym tonem.

Androl zamrugał. Tamten znienacka zdał się wyższy, bardziej dumny, bardziej władczy. W głosie zabrzmiały tony lekceważące. Tak po prostu – w jednej chwili zmienił się w arystokratę.

– Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby nas tam szukać – kontynuował Emarin. – Was przedstawię jako swoich kompanów, a mniej znacznych spośród nas, jak na przykład młodego Evina, mogę wcielić do orszaku mej służby. Jeżeli właściwie rzecz całą rozegramy, może uda się nam zbudować konkurencyjną Czarną Wieżę.

– Nie… nie wiem, czy to mądry plan – odezwał się Androl, włączając w grę.

– Milcz – skarcił go Emarin. – Wypowiesz się, kiedy zostaniesz poproszony o opinię. Aes Sedai, do ciebie się zwracam, jedyną drogą do stworzenia realnej konkurencji zarówno dla Białej, jak i Czarnej Wieży jest znalezienie miejsca, gdzie mężczyźni i kobiety będą mogli razem przenosić Moc. Nazwijmy je na przykład… Szarą Wieżą.

– To doprawdy interesująca propozycja.

– To jedyna sensowna propozycja – z emfazą rzekł Emarin, a potem odwrócił się ku ich jeńcowi. – On nie słyszy nic z tego, co tu mówimy?

– Nie – powiedziała Pevara.

– Uwolnij go z więzów. Chcę z nim porozmawiać.

Pevara z wahaniem postąpiła, jak jej polecono. Dobser osunął się na podłogę, ledwie zachowując równowagę. Przez moment kołysał się niepewnie na nogach, zaraz potem odruchowo zerknął w stronę wyjścia.

Emarin sięgnął dłonią za plecy, wyciągnął coś zza pasa i rzucił na podłogę. Mała sakiewka. Kiedy dotknęła podłogi, coś w niej zadźwięczało.

– Panie Dobser – rzekł Emarin.

– Co to jest? – zapytał Dobser, pochylając się ostrożnie i sięgając po sakiewkę.

Zajrzał do środka, oczy mu wyraźnie rozbłysły.

– Zapłata – odparł Emarin.

Dobser podejrzliwie zmrużył oczy.

– Za co?

– Mylnie pan zrozumiał moje intencje, panie Dobser – wyjaśnił Emarin. – Nie proszę pana, aby pan cokolwiek dla mnie robił, jest to rodzaj przeprosinowej rekompensaty. Wysłałem tego tu Androla, żeby poprosił o pańską pomoc, a on najwyraźniej… wykroczył poza ramy otrzymanych instrukcji. Ja chciałem tylko z panem porozmawiać. Nie było moim zamiarem więzić pana w strumieniach Powietrza i torturować.

Dobser rozejrzał się ukradkiem wokół. W jego oczach lśniła podejrzliwość.

– Skąd masz takie pieniądze, Emarin? Skąd wzięło się w tobie przekonanie, że możesz wydawać rozkazy? Jesteś tylko prostym żołnierzem… – Ale równocześnie nie mógł oderwać wzroku od zawartości sakiewki.

– Widzę, że się znakomicie rozumiemy – powiedział Emarin, uśmiechając się. – Pomoże nam pan więc w tej drobnej maskaradzie?

– Ja… – Dobser zmarszczył brwi. Spojrzał na nieprzytomne ciała Welyna i Leemsa leżące na podłodze.

– Właśnie tak – odpowiedział mu Emarin na niezadane pytanie. – Z tym będzie problem, nieprawdaż? Nie sądzisz przecież, że możemy po prostu wydać Androla w ręce Taima i obarczyć całą winą?

– Androla? – prychnął Dobser. – Listonosza? Nikt nie uwierzy, że pokonał dwóch Asha’manów. Nikt, nigdy.

– Słuszna uwaga, panie Dobser – zgodził się Emarin.

– Najlepiej dać im Aes Sedai – zasugerował Dobser, machając Pevarze palcem przed nosem.

– Niestety, ona jest mi potrzebna. Taki bałagan. Co za bałagan.

– Cóż – namyślał się na głos Dobser. – Może ja mógłbym porozmawiać z M’Haelem w twoim imieniu. Rozumiesz, najpierw odpowiednio naświetlić, później załagodzić całą sprawę.

– Byłbym nadzwyczaj wdzięczny – rzekł Emarin, przysuwając sobie krzesło spod ściany, a potem stawiając naprzeciw niego drugie. Usiadł, zaprosił gestem Dobsera, żeby ten też zajął miejsce. – Androl, niechże z ciebie będzie jakiś pożytek. Znajdź coś do picia dla mnie i pana Dobsera. Najlepiej herbatę. Pijesz z cukrem?

– Bez – odparł Drobser. – Ale jeśli mam być szczery, to słyszałem, że mają tu gdzieś jakieś wino…

– Wina, Androl – zażądał Emarin, pstrykając palcami.

„No, cóż” – pomyślał Androl. – „Nie ma wyjścia, trzeba grać swoją rolę”. Skłonił się, przelotnie zmierzył Dobsera szacującym spojrzeniem, a potem przyniósł z głębi magazynu pucharki i butelkę wina. Kiedy wrócił do tamtych, Dobser i Emarin pogodnie gawędzili.

– Rozumiem – mówił Emarin. – Nawet pan sobie nie wyobraża, jakie miałem kłopoty ze znalezieniem pomocy w Czarnej Wieży. Zwłaszcza w sytuacji, gdzie imperatywem jest zachowanie w całkowitej tajemnicy mojej tożsamości.

– Rozumiem, mój panie – przytakiwał Dobser. – Cóż, gdyby ktokolwiek wiedział, że w naszych szeregach przebywa Wysoki Lord Łzy, nie byłoby końca płaszczeniu się i podlizywaniu. To jasne jak słońce! Sam M’Hael nie byłby zadowolony, mając pod bokiem kogoś tak znacznego. Oj nie, nie byłby!

– Rozumiesz więc, dlaczego musiałem pozostać w ukryciu – podsumował Emarin i wyciągnął dłoń, w którą Androl włożył mu pucharek z winem.

„Wysoki Lord Łzy?” – pomyślał Androl z rozbawieniem. Ale Dobser spijał słowa płynące z ust Emarina niczym najmocniejsze wino.

– A my sądziliśmy, że opowiadasz się za Logainem, ponieważ jesteś głupi! – ekscytował się Dobser.

– Niestety, na to zostałem skazany. Gdybym się bardziej zbliżył do Taima, przejrzałby mnie w jednej chwili. A więc z konieczności udawałem, że opowiadam się po stronie Logaina. On i ten Smok Odrodzony to są zwykli chłopi, w życiu nie zorientują się, że mają do czynienia z człowiekiem wysoko urodzonym.

– Ze swej strony powiem, mój panie – wtrącił Dobser – że ja miałem swoje podejrzenia.

– Tak też mi się wydawało – powiedział Emarin, upijając łyk wina. – Na dowód, że nie jest zatrute – wyjaśnił, nim przekazał pucharek Dobserowi.

– W porządku, mój panie – rzekł Dobser. – Ufam ci. – Jednym haustem wychylił pucharek. – Gdyby nie ufać samemu Wysokiemu Lordowi, komuż można by ufać?

– Racja – zgodził się Emarin.

– Powiem ci jedno, mój panie – ciągnął Dobser, wyciągając rękę z pucharkiem i dając Androlowi znak, żeby go napełnił. – Musisz znaleźć jakiś lepszy sposób na zmylenie Taima. Zadawanie się z Logainem już na nic.

Emarin spokojnie, z namysłem upił łyk wina ze swojego pucharka.

– Jest już w mocy Taima. Rozumiem. Przypuszczałem, że tak to się może skończyć. Nietrudno wyciągnąć odpowiednie wnioski z tego przedstawienia, które dał Welyn z pozostałymi.

– No – mruknął Dobser, pozwalając, aby Androl po raz kolejny napełnił mu pucharek. – Logain jest silny. Konwersja takiego człowieka musi zabrać trochę czasu. Siła woli, sam rozumiesz? Minie dzień czy dwa, nim da się przeprowadzić jego Konwersję. Tak czy siak, możesz osobiście pójść do Taima i wyjaśnić mu, o co ci chodzi. Zrozumie, bo wciąż powtarza, że ludzie są bardziej przydatni, jeśli nie trzeba robić im Konwersji. Nie wiem, dlaczego tak miałoby być. Ale z Logainem nie obędzie się bez Konwersji. Straszna rzecz… – Dobser zadrżał.

– Wobec tego pójdę i z nim porozmawiam, panie Dobser. W takich okolicznościach… czy mogę liczyć na poparcie z twojej strony? Zadbam, aby twoje wysiłki zostały stosownie wynagrodzone.

– Jasna sprawa – zgodził się Dobser. – Czemu nie? – Wlał wino do gardła, potem chwiejnie się podniósł. – Teraz będzie z Logainem. Zawsze z nim o tej porze siedzi.

– Ale gdzie, jeśli można wiedzieć? – zapytał Emarin.

– W sekretnych pokojach – wyjaśnił Dobser. – W podziemiach budynku, który teraz stawiamy. To wschodnie skrzydło, które się zawaliło, zmuszając nas do dodatkowego kopania. Cóż, nie było żadnego obwału, to tylko przykrywka dla tego, co tam robiliśmy naprawdę. I… – Dobser z wahaniem zawiesił głos.

– To mi wystarczy – weszła mu w słowo Pevara, zakładając tamtemu z powrotem więzy i zatykając uszy. – Jestem pod wrażeniem.

Emarin rozłożył ręce w geście przesadnej skromności.

– Zawsze umiałem sprawić, żeby ludzie czuli się swobodnie w mojej obecności. Szczerze mówiąc, to nie zaproponowałem Dobsera dlatego, że uważałem, że łatwo go będzie przekupić. Dobser wydawał mi się… cóż, człowiekiem o nieprzesadnych możliwościach poznawczych.

– Wychodzi na to, że Konwersja na Cień nie jest lekarstwem na głupotę – zauważył Androl. – Ale po co ta cała zasadzka, skoro najwyraźniej mogłeś z nim to tak czy siak załatwić?

– To kwestia panowania nad sytuacją, Androl – wyjaśnił Emarin. – Największym błędem byłoby stawić mu czoło w jego własnym otoczeniu, wśród przyjaciół dysponujących lepszym pomyślunkiem. Najpierw należało go przestraszyć, sprawić, że zacznie wrzeszczeć i wierzgać, a dopiero potem zaproponować sposób wymigania się z kłopotów. – Emarin zawiesił głos, zerknął na wiszącego w powietrzu Dobsera. – Poza tym, nikomu z nas nie zależało, jak mniemam, na tym, żeby zaraz pobiegł z ozorem do Taima, co najpewniej by nastąpiło, gdybym próbował z nim porozmawiać po dobroci, a nie z pozycji siły.

– Co teraz? – zapytała Pevara.

– Teraz – odpowiedział Abndrol – zadamy wszystkim trzem czegoś takiego, co sprawi, że nie obudzą się aż do Bel Tine. Potem znajdziemy Nalaama, Canlera, Evina i Jonnetha. Zaczekamy, aż Taim wyjdzie od Logaina, wejdziemy do środka, uwolnimy go, a na koniec odbijemy Wieżę z rąk Cienia.

Przez chwilę stali w milczeniu. Wnętrze pomieszczenia rozświetlał przyćmiony blask pojedynczej lampy. Strugi deszczu spływały po szybie.

– Cóż – rzekła na koniec Pevara – cieszę się, Androl, że nie wymyśliłeś dla nas jakiegoś naprawdę trudnego zadania…


We śnie Rand otworzył oczy, cokolwiek zaskoczony tym, że w końcu udało mu się zasnąć. Aviendha musiała się nad nim zlitować, prawdopodobnie sama również się zdrzemnęła. Wcześniej sprawiała wrażenie w takim samym stopniu zmęczonej jak on. Może nawet bardziej.

Podniósł się, rozejrzał wokół siebie. Stał na łące pokrytej zeschłą trawą. Przez głowę przemykały wspomnienia spotkania z Aviendhą – wyraźnie było widać, że czymś się zamartwia. Czuł to nie tylko w więzi zobowiązań, ale też w tym, jak go obejmowała. Aviendha była wojowniczką, walka była jej żywiołem, lecz nawet urodzony wojownik potrzebuje czasami chwili wytchnienia. Światłości, któż mógł o tym wiedzieć lepiej niż on?

Przyjrzał się uważniej otoczeniu. To chyba nie był Tel’aran’rhiod, przynajmniej nie całkiem. Martwe źdźbła ciągnęły się po horyzont, niewykluczone, że w nieskończoność.

Nie był to prawdziwy Świat Snów, lecz odprysk snu, prywatna rzeczywistość stworzona przez potężnego Śniącego lub wędrującego po snach.

Ruszył przed siebie, suche liście chrzęściły mu pod stopami, choć skąd się wzięły, skoro w okolicy nie było żadnych drzew? Przyszło mu do głowy, że prawdopodobnie byłby w stanie się stąd wydostać i powrócić do własnego snu – mimo iż nigdy nie umiał wędrować po snach z taką łatwością jak wielu spośród Przeklętych, to wydostać się stąd zapewne by zdołał. Jednak ciekawość pchała go naprzód.

„Nie powinienem tu trafić” – pomyślał w pewnym momencie. – „Powinny zadziałać zabezpieczenia”. Ciekawe, kto to miejsce stworzył i jakim sposobem go tu ściągnął? Miał swoje podejrzenia. Znał kiedyś człowieka, który chętnie korzystał z odprysków snu.

Wyczuł w pobliżu czyjąś obecność. Nie odwrócił się, szedł dalej z wzrokiem wbitym przed siebie, wiedząc jednak, że ktoś idzie tuż obok.

– Elan – odezwał się w pewnym momencie Rand.

– Lews Therin. – Elan przybrał postać swego najnowszego ciała; wysoki, przystojny, odziany w czerwienie i czernie. – Wszystko umiera, wkrótce będzie tylko pył. Pył, a potem już nic.

– Jak udało ci się obejść moje zabezpieczenia?

– Nie mam pojęcia – przyznał Moridin. – Wiedziałem tylko, że jeśli stworzę ten mały świat, w końcu do mnie dołączysz. Próby unikania mnie na nic ci się zdadzą. Wzór do tego nie dopuści. Zawsze będzie nas pchał ku sobie. Chwila za chwilą, Wiek za Wiekiem. Dwa statki osiadłe na tej samej plaży, uderzające o siebie burtami w rytm fal przypływu.

– Poetyczne – skwitował Rand. – Jak rozumiem, spuściłeś w końcu Mierin ze smyczy.

Moridin zatrzymał się. Rand też przystanął i wreszcie spojrzał na niego. Targająca Moridinem wściekłość biła weń niczym pulsujący żar pieca.

– Przyszła do ciebie? – dopytywał się Moridin.

Rand nie odpowiedział.

– Nie udawaj, że wiedziałeś, że przeżyła. Nie wiedziałeś, nie mogłeś wiedzieć.

Rand nie reagował. Uczucia, jakie żywił do Lanfear, czy jak tam się obecnie nazywała, były, łagodnie mówiąc, skomplikowane. Lews Therin gardził nią, z kolei Rand w swoim życiu znał ją z początku jako Selene i jako taką darzył życzliwością, przynajmniej do momentu, gdy podjęła próbę zabicia Egwene i Aviendhy.

Myśl o niej kazała mu pomyśleć o Moiraine, wzbudziła w nim nadzieję, której żywić nie powinien.

„Jeżeli Lanfear żyje… to może Moiraine też?”

Ze spokojem spojrzał Moridinowi w oczy.

– Nic przy jej pomocy nie osiągniesz – powiedział. – Ona nie ma już nade mną władzy.

– Tak – zgodził się Moridin. – Wierzę ci. Władzy nad tobą może i nie ma, ale sądzę, że wciąż chowa w sercu urazę do kobiety, którą sobie wybrałeś. Jak ona ma na imię? Ta, co mieni się Aielem, ale nosi broń?

Rand nie zareagował na zawoalowaną pogróżkę.

– Tak czy siak, w chwili obecnej Mierin cię nienawidzi – ciągnął dalej Moridin. – Przypuszczam, że obwinia cię za to, co jej się przydarzyło. Poza tym teraz nosi imię Cyndane. Imieniem, które sama sobie wybrała, już jej się posługiwać nie wolno.

– Cyndane… – powtórzył Rand, obracając słowo w ustach. – „Ostatnia Szansa”? Twój pan najwyraźniej jakimś cudem nabawił się poczucia humoru?

– Nie ma w tym nic śmiesznego – powiedział Moridin.

– Nie, chyba faktycznie nie ma. – Rand potoczył wzrokiem po nieskończonej równinie zeschłych liści i traw. – Dzisiaj trudno mi jest sobie wyobrazić, jak mogłem z początku tak bardzo się ciebie obawiać. Już wówczas nawiedzałeś moje sny, a może nawet ściągnąłeś mnie w jeden z tych twoich okruchów Tel’aran’rhiod? Jakoś nigdy nie udało mi się tego wyjaśnić.

Moridin nie odpowiedział.

– Ale pamiętam jedną taką sytuację… – mówił dalej Rand. – Siedziałem przy ognisku, a z mroku wyglądały na mnie koszmary jakby rodem z Tel’aran’rhiod. Oczywiście, nie można kogoś wbrew jego woli zwabić do Świata Snów, z drugiej strony, nie jestem wędrującym po snach i nie potrafię wchodzić doń i opuszczać go wedle woli.

Moridin zwyczajem wielu Przeklętych nawiedzał Tel’aran’rhiod w swej cielesnej postaci, co było niebezpieczne. Niektóre źródła utrzymywały, że jest to wręcz złe, że wiąże się z utratą części swego człowieczeństwa. Ale przydawało siły.

Moridin nie skomentował jego słów. Tamte dni, dni wędrówki do Łzy Rand pamiętał jak przez mgłę. Pamiętał wizje prześladujące go po nocy, koszmary, w których rodzina i przyjaciele chcieli go zabić. To Moridin… Ishamael… starał się go wciągnąć przemocą w któryś ze snów snujących się po Tel’aran’rhiod.

– Byłeś wówczas szalony – cichym głosem mówił Rand, zaglądając Moridinowi głęboko w oczy. Omalże był w stanie dostrzec tańczące w nich płomienie. – Dalej jesteś, nieprawdaż? Tylko że jakoś udało ci się zapanować nad obłędem. Niemniej jemu nie może służyć nikt, kto przynajmniej po części nie jest szalony.

Moridin dał krok w jego stronę.

– Możesz ze mnie szydzić, Lewsie Therinie. Ale pamiętaj, że koniec jest bliski. Cień zdławi świat w swym uścisku, a wszystko zostanie rozszarpane, zmarnowane, unicestwione.

Rand nie cofnął się, ale również postąpił krok naprzód, nie odrywając spojrzenia od oczu tamtego; byli identycznego wzrostu.

– Nienawidzisz samego siebie – szepnął. – Czuję w tobie tę nienawiść, Elan. Ongiś służyłeś mu dla potęgi, jaką ci ofiarował, teraz trwasz w tej służbie, ponieważ jego triumf… koniec wszystkich rzeczy… jest jedyną drogą wyjścia, jaką dla siebie widzisz. Wolisz nie istnieć, niż dalej być sobą. A przecież wiesz, że on cię nigdy nie uwolni. Nigdy. Akurat ciebie: nie.

Moridin wykrzywił usta w paskudnym grymasie.

– Obiecał mi, że będę mógł cię zabić, Lewsie Therinie. Że zanim wszystko się skończy, zabiję ciebie, tę twoją złotowłosą, tę kobietę Aielów, i tę małą brunetkę…

– Mówisz, jakby to był pojedynek między nami, Elan – wszedł mu w słowo Rand.

Moridin roześmiał się głośno, odrzucając głowę do tyłu.

– A jakżeby inaczej! Jeszcze tego nie pojąłeś? Na wodospady krwi, Lewsie Therinie! To jest wyłącznie sprawa między nami dwoma. Jak w Wiekach minionych, zawsze, bez końca, od początków czasu walczymy ze sobą. Ty i ja.

– Nie – sprzeciwił się Rand. – Nie tym razem. Skończyłem z tobą. Czeka mnie poważniejsze starcie…

– Nie próbuj…

Powłokę chmur nad ich głowami przebiły promienie słońca. W Świecie Snów słońce pojawiało się nadzwyczaj rzadko, teraz jednak jego poświata skąpała miejsce, w którym stał Rand.

Moridin zachwiał się. Spojrzał w światło, potem zmrużonymi oczyma popatrzył na Randa.

– Niech ci się nie wydaje, że dam się nabrać na takie proste sztuczki, Lewsie Therinie. Nietrudno przerazić na śmierć takiego głupka jak Weiramon. Wystarczy dzierżyć saidina i słuchać, jak przyspiesza tętno ludzkich serc.

Szyderstwom tamtego Rand przeciwstawił siłę swej woli. Skoncentrował się i już po chwili suche liście pod jego stopami zazieleniły się na powrót, a spod zbrązowiałych traw wyszły świeże źdźbła. Zieleń rozprzestrzeniała się wokół niego niczym kałuża rozlanej farby, a skłębione chmury pierzchały po niebie.

Oczy Moridina otwierały się coraz szerzej i szerzej. Zachwiał się znowu, zatoczył, nie mogąc oderwać spojrzenia od uciekających chmur. Rand czuł nieomal namacalnie wstrząs, jakim dla tamtego musiało być to, że ktoś tak bezceremonialnie potrafi sobie poczynać w jego świecie, w jego odprysku snu.

Z drugiej strony, sam go tu wpuścił, a żeby tego dokonać, musiał zbliżyć ten swój prywatny świat do właściwego Tel’aran’rhiod. Takie były zasady. A poza tym faktycznie było coś na rzeczy w tym, co Moridin mówił o związku, jaki ich łączył…

Rand ruszył przed siebie, unosząc w bok ramiona. Przed nim, za nim, po lewej i prawej stronie płynęła fala zieleni. Z niej wykwitały czerwone pąki, niby rumieniec barwiąc krainę. Burze ucichły, czarne chmury czmychnęły, przegnane przez słońce.

– Opowiedz o tym swojemu panu! – władczo mówił Rand. – Powiedz mu, że ta będzie inna niż wszystkie. Powiedz mu, że zmęczyły mnie już potyczki z jego pachołkami, że znudziło mnie to przestawianie pionków na planszy. Powiedz mu, że idę po NIEGO!

– To nie tak… – wykrztusił z siebie Moridin, wstrząśnięty do głębi. – To nie może… – Przez chwilę jeszcze patrzył na Randa stojącego w ulewie słonecznych promieni, po czym zniknął.

Rand odetchnął głęboko. Wokół niego trawy z powrotem zaczęły umierać, chmury przesłoniły niebo, a światło słońca przygasło. Mimo że Moridina nie było w pobliżu, dalsze podtrzymywanie odmiennego stanu krainy okazało się skrajnie trudne. Osunął się na ziemię, ciężko dysząc z wysiłku.

W Tel’aran’rhiod dostatecznie silne pragnienia się spełniały. Gdyby tylko świat jawy był równie uległy.

Zamknął oczy i wrócił do swego naturalnego snu, żeby zażyć jeszcze kilku chwil niezakłóconego wypoczynku. Wkrótce będzie musiał wstać. Wstać i uratować świat. Jeżeli da radę.


Pevara przykucnęła na deszczu obok Androla. Jej płaszcz był całkowicie przesiąknięty wodą. Wiedziała, że kilka prostych splotów mogłoby tu zaradzić, ale nie odważyła się spróbować. Wiedziała przecież, kogo ma przeciwko sobie: Czarne Ajah i Aes Sedai Konwertytki. Natychmiast wyczują, jeżeli zacznie przenosić Moc.

– Na pewno go pilnują – szepnął Androl. Przed nimi majaczył teren pocięty labiryntem ceglanych murów i wykopów – fundamenty tego, co miało stać się właściwą Czarną Wieżą. Jeżeli Dobser miał rację, w tych fundamentach kryły się sekretne katakumby, pomieszczenia, które pozostaną ukryte na zawsze pod budowlą.

Dwaj Asha’mani Taima stali niedaleko, rozmawiając i starając się zachować pozory swobody. Zamierzone wrażenie psuła jednak paskudna pogoda. Któż z własnej woli wychodziłby z domu na taką noc? Mimo grzejącej ich poświaty mosiężnego piecyka i splotów Powietrza chroniących przed deszczem ich obecność każdemu wydałaby się podejrzana.

„Warty”. Pevara spróbowała przekazać przez więź zobowiązań.

Udało się. Poczuła jego zaskoczenie, gdy wśród własnych myśli znienacka odnalazł cudzą.

W odpowiedzi otrzymała niewyraźne: „Powinniśmy to wykorzystać”.

„Tak” – pomyślała, ale dalsze jego myśli były już tak złożone, że nie miała innego wyjścia, jak wyszeptać:

– Dlaczego nikt ci nie doniósł, że fundamenty są pilnowane w nocy? Jeżeli rzeczywiście budują tu sekretne katakumby, prawdopodobnie praca trwa również po zachodzie.

– Taim wprowadził godzinę policyjną – odszepnął Androl. – Ale egzekwuje ją wedle swego widzimisię… jak to było z dzisiejszym powrotem Welyna. Poza tym tu jest niebezpiecznie po zmroku. Można wpaść do dziury lub wykopu. Wystarczający powód, żeby wytłumaczyć obecność wartowników, tylko że…

– Tylko że – dokończyła za niego Pevara – Taima trudno posądzać, że będzie się przejmował jakimś zabłąkanym dzieciakiem, który może skręcić sobie kark.

Androl pokiwał głową.

Dalej już trwali w milczeniu, licząc oddechy odmierzające czas do momentu, gdy z nocy wystrzeliły dwie wstęgi ognia i precyzyjnie trafiły wartowników w głowy. Asha’mani zwalili się na ziemię jak worki z ziarnem. Nalaam, Emarin i Jonneth idealnie wywiązali się ze swojego zadania. Przenoszenie Mocy trwało chwilę, przy odrobinie szczęścia albo nikt tego nie zauważy, albo uzna za dzieło wartowników na służbie.

„Światłości” – pomyślała Pevara. – „Chyba dotąd nie rozumiałam w pełni, co Androl i tamci mówią, gdy twierdzą, że są bronią”. Jakoś nie przyszło jej do głowy, że Emarin i tamci po prostu zabiją wartowników. To było całkowicie obce naturze Aes Sedai. Aes Sedai nie zabijały nawet fałszywych Smoków, jeśli istniało inne wyjście.

– W rękawiczkach też można zabijać – powiedział Androl, nie odrywając wzroku od terenu przed nimi. – Aczkolwiek powoli.

Światłości. Tak, więź zobowiązań faktycznie owocowała wieloma ułatwieniami, równocześnie jednak pociągała za sobą niechciane skutki. Trzeba będzie zacząć się wprawiać w ukrywaniu myśli.

Z ciemności wyłonił się Emarin wraz z dwoma towarzyszami. Podeszli do stojących przy piecyku Pevary i Androla. Canlera i resztę chłopaków z Dwu Rzek zostawili w odwodzie – ich zadaniem było zorientowanie się w możliwościach ewentualnej ucieczki z Czarnej Wieży, na wypadek gdyby tu rzeczy poszły źle. Canler wprawdzie protestował, ale to była jedyna sensowna decyzja. W końcu miał rodzinę na karku.

Zwłoki odciągnęli w cień, ale ogień w piecyku zostawili. Jeżeli ktoś przyjdzie skontrolować wartowników, a nie zbliży się na odległość kilku kroków, to w tak mglistą i deszczową noc może nie zorientować się, że nie ma ich na posterunku.

Androl, ten sam Androl, który bezustannie dziwił się, że pozostałym w ogóle może przyjść do głowy wypełnianie jego poleceń, natychmiast objął dowództwo całej operacji i posłał Nalaama oraz Jonnetha do obserwacji terenów wokół fundamentów. Jonneth przyniósł ze sobą łuk, ze zdjętą cięciwą, rzecz jasna, ze względu na deszcz. W każdej chwili mogło jednak przestać padać, a łuk przyda się w sytuacji, gdy nie da się zrobić użytku z Jedynej Mocy.

Androl, Pevara i Emarin ześlizgnęli się po glinianym zboczu w głąb jednego z wykopów. Pevara wylądowała w samym środku głębokiej kałuży, ale nie przejęła się tym – spływająca z nieba woda szybko zmyje brud z jej płaszcza.

Fundamenty Czarnej Wieży składały się z kamiennych murów, które miały się stać ścianami pokoi i korytarzy, jednak z perspektywy, w jakiej się znaleźli, stanowiły istny labirynt, na dodatek zalewany potokami deszczu. Rankiem Asha’mani będą zmuszeni natrudzić się, by całą te wodę usunąć.

„Jak znajdziemy wejście?” – Pevara przesłała myśl do Androla.

Ten uklęknął i w jego dłoni zalśniła maleńka kula światła. Krople deszczu przelatywały przez nią na wylot niczym mikroskopijne meteoryty, które na ułamek sekundy rozbłyskiwały, a potem gasły. Drugą rękę zanurzył w wodzie obmywającej ich stopy.

Wreszcie uniósł głowę, wskazał przed siebie.

– Tędy – szepnął. – Tędy dokądś dojdziemy. A tam znajdziemy Taima.

Emarin mruknął z podziwem. Androl gestem dłoni przywołał Jonnetha i Nalaama, którzy po chwili ich śladem ześlizgnęli się do wykopu, a następnie ruszył przed siebie, ostrożnie stawiając stopy.

„Ty. Cicho. Naprzód”. Przekazała mu myślą.

„Terminowałem jako tropiciel” – odpowiedział. – „W lasach. W Górach Mgły”.

Iloma profesjami parał się w swoim życiu? Martwiło ją to. Życie, jakie wiódł, świadczyło o niezadowoleniu ze świata, o osobliwej niecierpliwości. Z drugiej strony, to co mówił na temat Czarnej Wieży… pasja, z którą chciał jej bronić… świadczyły o czymś przeciwnym. I nie chodziło tu wyłącznie o lojalność wobec Logaina. Oczywiście, Androl i pozostali szanowali go, ale po części dlatego, że uosabiał coś więcej. Miejsce, w którym ludzie ich pokroju mogli się czuć jak u siebie.

Po namyśle doszła więc do wniosku, że jego życie mogło wskazywać na człowieka, który niczemu w pełni nie był w stanie się poświęcić i nigdzie znaleźć satysfakcji, ponieważ szukał. Szukał życia dla siebie, życia, o którym wiedział, że gdzieś jest. Że wystarczy je znaleźć.

– W Białej Wieży uczą was takiej analizy ludzkich dusz? – zapytał szeptem Androl, zatrzymując się przed otworem w murze, który w przyszłości miał się stać drzwiami. Po chwili posłał przodem swoją kuleczkę światła.

„Nie” – pomyślała zamiast odszepnąć, chcąc dalej wprawiać się w tej metodzie komunikacji; równocześnie postarała się, aby myśl była bardziej wyraźna, mniej złożona. „Jest to coś co kobieta zdobywa po pierwszym wieku jej życia”.

W zamian spotkała się z falą rozbawienia. Tymczasem szli dalej, przed siebie, mijając niezadaszone pomieszczenia, póki nie dotarli do ściany ziemi. Stały tu beczki, na których normalnie kładziono rusztowanie, ale deski z nich zdjęto, a same beczki odsunięto na bok. W podłożu ziała szeroka szczelina, do której ściekała woda, ginąc w mrocznej głębi. Pevara uznała, że podczas ataku na wartowników oboje musieli znajdować się dokładnie nad tym miejscem.

„Dobser miał rację” – posłała myśl do Androla, podczas gdy pozostali dołączali do nich wśród rozbryzgów wody. – „Taim buduje tu sekretne tunele i komnaty”.

Przeskoczyli przez szczelinę i szli dalej. Wkrótce dotarli do skrzyżowania, na którym ściany ziemi zabezpieczał szalunek niczym w kopalnianej sztolni. Cała piątka przystanęła.

Niepewnie zerkali to w jedną stronę, to w drugą. Dwie drogi.

– Tutaj jest lekko pod górę – szepnął Emarin, wskazując na lewo. – Może dojdziemy do następnego wejścia do tych katakumb?

– Wydaje mi się, że powinniśmy raczej cały czas iść w dół – zasugerował Nalaam. – Jak sądzicie?

– Tak – zgodził się Androl, unosząc do góry ośliniony palec. Sprawdzał w ten sposób ruch powietrza. – Wiatr wieje w prawo. Więc tam pójdziemy najpierw. Ale uważajcie. Możemy się spodziewać kolejnych wart.

Zagłębili się w tunel. Od jak dawna Taim budował te katakumby? Chyba nie były aż tak rozległe, skoro natknęli się dotąd tylko na jedno skrzyżowanie, niemniej rozmach przedsięwzięcia robił wrażenie.

Nagle Androl przystanął. Pozostali uczynili to samo. Wnętrze tunelu niosło niskie echo czyjegoś głosu. Mówiący był zbyt daleko, żeby dało się rozróżnić słowa, niemniej, jak teraz dostrzegli, na ścianach migotała leciuteńka poświata. Pevara objęła Źródło i zaczęła się przygotowywać do splatania Mocy. Czy tamci się zorientują, jeżeli zacznie przenosić?

Androl ewidentnie się tego obawiał. Już zabicie tych wartowników wzbudziło jego wątpliwości. Jeżeli ludzie Taima, do których z pewnością należały te głosy, zorientowali się, że ktoś tu używa Jedynej Mocy…

Ktoś szedł w ich stronę, oświetlając sobie drogę.

Usłyszała za plecami ciche stęknięcie. To Jonneth naciągnął cięciwę swojego długiego łuku z Dwu Rzek – tak długiego, że ledwie mieścił się pod stropem tunelu.

Potem świsnęła cięciwa, a powietrze cicho zaśpiewało. Niski głos ścichł, światło zakołysało się.

Ruszyli szybko naprzód, a po chwili dotarli do miejsca, gdzie na ziemi leżał Coteren – jego oczy zachodziły już mgłą, z piersi sterczała strzała. Przygasająca lampa spoczywała obok. Jonneth wydobył swoją strzałę, wytarł grot o ubranie zabitego.

– Teraz już wiesz, po co noszę przy sobie łuk, przeklęty kozi synu.

– Patrzcie – powiedział Emarin, wskazując grube drzwi. – Coteren stał tu na warcie.

– Uwaga! – szepnął Androl, a potem otworzył szeroko drzwi. Za nimi zobaczyli szereg zaimprowizowanych cel, wykopanych w ścianie z ziemi; maleńkie klitki, a właściwie wydrążone jamy, zamknięte drzwiczkami. Pevara zajrzała do wnętrza najbliższej, okazała się pusta. W środku nie było dość miejsca nawet na to, żeby człowiek mógł się wyprostować, nie było też światła. Dać się tu zamknąć, to jak siedzieć w ciemnym grobie!

– Światłości! – odezwał się Nalaam. – Androl! On tu jest. Znalazłem Logaina!

Pozostali szybko do niego dołączyli, a Androl przyklęknął przed zamkiem, który wkrótce ustąpił pod jego – zadziwiająco sprawną – dłonią.

Otworzyli drzwiczki celi. Logain z jękiem wytoczył się na korytarz. Wyglądał przerażająco, uwalany od stóp do głów ziemią. Nie tak dawno kręcące się włosy i twarz o mocnych rysach czyniły zeń przystojnego mężczyznę, teraz przywodził na myśl żebraka.

Rozkaszlał się. Po chwili z pomocą Nalaama podniósł się na kolana. Androl przyklęknął przed nim, ale bynajmniej nie z szacunku. Żeby zajrzeć mu w oczy. Co też uczynił, gdy tymczasem Emarin podsunął przywódcy Asha’manów manierkę z wodą.

„I co?” – zapytała w myślach Pevara.

„To on” – padła odpowiedź, której towarzyszyła fala ulgi zalewająca więź. – „To wciąż on”.

„Gdyby Konwersja doszła do skutku, wypuściliby go” – pomyślała Pevara, czując równocześnie, że powoli przyzwyczaja się do tego sposobu komunikacji.

„Może. Chyba że to pułapka”.

– Mój lordzie Logainie.

– Androl – wychrypiał Logain. – Jonneth. Nalaam. I Aes Sedai? – Przyjrzał się Pevarze. Jak na człowieka, który najwyraźniej pozostawał uwięziony w koszmarnych warunkach od wielu dni, jeśli nie tygodni, wykazywał zdumiewającą przytomność umysłu.

– Pamiętam cię. Do jakich należysz Ajah, kobieto?

– A jakie to ma znaczenie? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

– Ogromne – stwierdził Logain, próbując wstać. Był zbyt słaby i Nalaam musiał mu pomóc. – Jak mnie znaleźliście?

– To jest opowieść, którą należy odłożyć do chwili, gdy będziemy już w bezpiecznym miejscu – stwierdził Androl. Wyjrzał za drzwi. – Wynosimy się stąd. Ta noc jeszcze nie dobiegła końca. Ja…

Zamarł, a potem gwałtownym ruchem zatrzasnął drzwi.

– Co się stało? – zapytała Pevara.

– Ktoś przenosił – wyjaśnił Jonneth. – Ogromny kęs Mocy.

Tłumione ziemią i grubymi drzwiami z korytarza dobiegły ich czyjeś okrzyki.

– Znaleźli wartowników – powiedział Emarin. – Mój lordzie Logainie, dasz radę walczyć?

Logain spróbował stanąć o własnych siłach. Poddał się. Na jego twarzy widniała determinacja, niemniej w więzi Pevara czuła rozczarowanie Androla. Albo Logainowi podano widłokorzeń, albo po prostu był zbyt słaby. Nie ma się co dziwić. Pevara widywała już kobiety tak zmęczone, że nie były w stanie objąć Źródła, a one były w lepszym stanie niż Logain.

– Cofnąć się! – zawołał Androl, opierając się o ścianę przy drzwiach. W tej samej chwili drzwi eksplodowały ogniem i gruzem.

Pevara nie czekała, aż ich szczątki opadną na ziemię. Splotła Ogień i cisnęła szał zagłady w głąb korytarza. Nawet cień wątpliwości nie zagościł w jej myślach. Wiedziała, że ma przeciwko sobie Sprzymierzeńców Ciemności albo jeszcze gorzej. Trzy Przysięgi nie miały tu zastosowania.

Odpowiedziały jej krzyki, ale zdała sobie sprawę, że coś zatrzymało jej atak. Ułamek sekundy później poczuła, jak tarcza próbuje oddzielić ją od Źródła. Jakoś udało się do tego nie dopuścić. Zmęczona, ciężko dysząc, przykucnęła pod ścianą.

– Ktokolwiek to jest, siły mu odmówić nie można – powiedziała.

W oddali ktoś wykrzykiwał rozkazy niosące się echem po tunelu.

Jonneth przykląkł przy niej z łukiem w dłoni.

– Światłości, to jest głos Taima!

– Nie utrzymamy się tutaj – rzekł Logain. – Androl. Brama.

– Próbuję – jęknął Androl. – Światłości, cały czas próbuję!

– Ba. – Nalaam podprowadził Logaina do ściany. – W nie takich opałach już bywałem! – Przyłączył się do obrońców przy drzwiach i zapuścił sploty w głąb korytarza. Ściany dudniły od wybuchów, ze stropu sypały się strumyczki ziemi.

Pevara na chwilę stanęła w drzwiach, cisnęła splot, po czym uklękła obok Androla. Jego niewidzące oczy wbite były w przestrzeń, twarz skrzepła w maskę skupienia. W więzi czuła determinację i frustrację. Wzięła go za rękę.

– Poradzisz sobie – szepnęła.

W tej samej chwili eksplozja, która nastąpiła w drzwiach, cisnęła Jonnetha na ziemię, osmalając mu rękę. Ściany wokół nich zaczęły się rozsuwać.

Po twarzy Androla spływały strumienie potu. Zgrzytał cicho zębami, policzki nabiegały czerwienią, ciemniały szeroko rozwarte oczy. Przez drzwi napływał do lochu dym. Emarin kaszlał, Nalaam Uzdrawiał Jonnetha.

W pewnym momencie Androl krzyknął zdławionym głosem, jakby w głębi swego umysłu udało mu się dotrzeć do szczytu tej ściany ze szkła. Już, prawie! Uda się…

Wtedy głuchy łomot przeniknął ziemię, w ścianach rozwarły się szczeliny, a nadwyrężony strop nie wytrzymał. Zasypała ich ziemia i pochłonęła ciemność.

Загрузка...