Congreve, Estella val Stella, córka barona Ottona de Congreve, poślubiona hrabiemu na Liddertalu, po rychłej śmierci tegoż nader roztropnie dobrami zarządzała, przez co do niemałego przyszła majątku. Dużą estymą cesarza Emhyra var Emreisa (ob.) się ciesząca, wielce znaczną osobą była u dworu. Choć stanowisk nie piastowała żadnych, wiadomem było, że głos jej i zdanie cesarz zawsze atencją i konsydencją zwykł był zaszczycać. Dzięki wielkiemu afektowi ku młodej cesarzowej Cirilli Fionie (ob.), którą jak córkę własną kochała, żartobliwie "cesarzową matką" zwana była. Przeżywszy oboje, tak cesarza, jak i cesarzową, umarła w 1331, a przeogromny jej majątek w spadku dalszym przypadł krewnym, bocznej gałęzi Liddertalów, Białymi zwanych, ci zaś, ludźmi lekkimi i szaławiłami będąc, doszczętnie go przeputali.
Podkradający się do biwaku człowiek, trzeba było oddać mu honor, był zręczny i lisio przebiegły. Zmieniał pozycję tak szybko, a poruszał się tak zwinnie i cicho, że każdy dałby się podejść. Każdy. Ale nie Boreas Mun. Boreas Mun zbyt duże miał doświadczenie w kwestii podchodów.
— Wyłaź, człowieku! — zawołał, starając się zabarwić głos dufną i pewną siebie arogancją. - Nadaremne są te twoje sztuczki! Widzę cię. Tam jesteś.
Jeden z megalitów, grzebieniem których najeżone było zbocze wzgórza, drgnął na tle ugwieżdżonego, granatowego nieba. Poruszył się. I przybrał postać ludzką.
Boreas obrócił rożen z pieczenią, bo zaleciało spalenizną. Udając, że niedbale się podpiera, położył dłoń na majdanie łuku.
— Mizerny jest mój dobytek — w pozornie spokojny ton wplótł szorstką, metalizowaną nitkę ostrzeżenia. - Nie wiele w nim mam. Ale jestem do niego przywiązany. Będę go bronił na śmierć i życie.
— Nie jestem bandytą — powiedział głębokim głosem mężczyzna, który podkradł się, udając menhiry. - Jestem pielgrzymem.
Pielgrzym był wysoki i potężnie zbudowany, mierzył jak nic siedem stóp, a żeby go przeważyć na szali wagi, Boreas szedł o każdy zakład, potrzebny byłby ciężar co najmniej dziesięciu pudów. Pielgrzymi kij, drąg gruby jak hołobla, wyglądał w jego ręku jak laseczka. Boreas Mun dziwił się zaiste, jakim sposobem taki wielki ciołek zdołał się tak zwinnie podkradać. Zaniepokoił się też nieco. Jego łuk, kompozytowa siedemdziesięciofuntówka, z której z pół setki kroków kładł łosia, wydała mu się nagle mała i delikatna jak dziecięca zabawka.
— Jestem pielgrzymem — powtórzył potężny mężczyzna. - Nie mam złych…
— Ten drugi — przerwał ostro Boreas — też niech wyjdzie.
— Jaki dru… — zająknął się pielgrzym i urwał, widząc jak z mroku z przeciwnej strony wyłania się smukła sylwetka, bezszelestna jak cień. Tym razem Boreas Mun nie dziwił się niczemu. Drugi z mężczyzn — sposób poruszania się zdradzał to momentalnie wyćwiczonemu oku tropiciela — był elfem. A dać się podejść przez elfa to nie hańba.
— Proszę wybaczenia — powiedział dziwnie nieelfim, lekko chrapliwym głosem elf. - Kryłem się przed obu panami nie ze złych intencji, lecz ze strachu. Obróciłbym ten rożen.
— Prawda — powiedział pielgrzym, opierając się na kiju i węsząc słyszalnie. - Mięso ma po tej stronie więcej niż dość.
Boreas obrócił rożen, westchnął, chrząknął. I znowu westchnął.
— Panowie raczą siadać — zdecydował się. - I zaczekać. Zwierzak tylko patrzeć, jak się dopiecze. Ha, wierę, kiep ten, co skąpi poczęstunku wędrowcom na szlaku.
Tłuszcz z sykiem ściekł w ogień, ogień strzelił, zrobiło się jaśniej.
Pielgrzym nosił filcowy kapelusz z szerokim rondem, którego cień dość skutecznie krył twarz. Elfowi nakrycie głowy zastępował zawój z kolorowej chusty, twarzy nie kryjący. Gdy w blasku ogniska zobaczyli tę twarz, drgnęli obaj, Boreas i pielgrzym. Ale nie wydali z siebie nawet westchnienia. Nawet cichego westchnienia na widok tego oblicza, niegdyś pewnie elfio pięknego, teraz zniekształconego paskudną szramą, biegnącą skośnie przez czoło, brew, nos i policzek aż do podbródka.
Boreas Mun chrząknął, znowu obrócił rożen.
— Onże ptaszek — stwierdził, nie zapytał — zwabił panów ku memu biwakowi, czyż nie tak?
— W rzeczy samej — pielgrzym kiwnął rondem kapelusza, a głos zmienił mu się lekko. - Wywęszyłem, nie chwaląc się, pieczyste z oddali. Zachowałem jednak ostrożność. Na ognisku, do którego zbliżyłem się przed dwoma dniami, pieczono kobietę.
— To prawda — potwierdził elf. - Byłem tam następnego ranka, widziałem ludzkie kości w popiele.
— Następnego ranka — powtórzył przeciągle pielgrzym, a Boreas szedł o każdy zakład, że na jego skrytej cieniem kapelusza twarzy zjawił się nieładny uśmiech. - Dawno idziesz skrycie mym tropem, mości elfie?
— Dawno.
— A co wzbraniało ci się ujawnić?
— Rozsądek.
— Przełęcz Elskerdeg — Boreas Mun obrócił rożen i przerwał niezręczną ciszę — to miejsce iście nie cieszące się najlepszą sławą. Ja też widziałem kości w ogniskach, szkielety na palach. Wisielców na drzewach. Pełno tu dzikich wyznawców okrutnych kultów. I istot, które tylko patrzą, jak cię zjeść. Podobno.
— Nie podobno — poprawił elf. - Na pewno. A im dalej w góry, na wschód, tym będzie gorzej.
— Waszmościom tez na wschód droga? Za Elskerdeg? Do Zerrikanii? A może jeszcze dalej, do Haklandu?
Nie odpowiedzieli, ani pielgrzym, ani elf. Boreas raczej nie oczekiwał odpowiedzi. Po pierwsze, pytanie było niedyskretne. Po drugie, było głupie. Z miejsca, w którym się znajdowali, można było iść tylko na wschód. Przez Elskerdeg. Tam, dokąd zmierzał i on.
— Pieczyste gotowe — Boreas zręcznym i nie pozbawionym cech demonstracji ruchem otworzył motylkowy nóż. - Proszę, panowie. Bez krępacji.
Pielgrzym miał kordelas, a elf sztylet, z wyglądu też bynajmniej nie kuchenny. Ale wszystkie trzy wywecowane do groźniejszych celów ostrza dziś posłużyły do krajania mięsa. Przez jakiś czas słychać było tylko chrzęst i chrupotanie szczęk. I skwierczenie wrzucanych do żaru ogryzionych kości.
Pielgrzym beknął dystyngowanie.
— Dziwne stworzonko — rzekł, oglądając łopatkę, którą objadł i oblizał tak, że wyglądała jak trzymana trzy dni w mrowisku. - Smakowało trochę jak kozioł, a kruchutkie jak królik… Nie przypominam sobie, bym kiedyś coś takiego jadł.
— To był skrekk — powiedział elf, z trzaskiem miażdżąc zębami chrząstki. - Ja też nie przypominam sobie, bym go kiedykolwiek jadł.
Boreas chrząknął cicho. Ledwo słyszalna nutka sarkastycznej wesołości w głosie elfa dowodziła, iż widział, że pieczyste pochodziło z olbrzymiego szczura o krwawych oczach i wielkich zębiskach, którego sam ogon mierzył trzy łokcie. Tropiciel bynajmniej nie upolował gigantycznego gryzonia. Zastrzelił go w obronie własnej. Postanowił go jednak upiec. Był człowiekiem rozsądnym i trzeźwo myślącym. Nie zjadłby szczura żerującego na śmietniskach i odpadkach. Ale od gardzieli przełęczy Elskerdeg do najbliższej zdolnej produkować odpadki społeczności było dobre trzysta mil. Szczur — czy też, jak chciał elf, skrekk — musiał być czysty i zdrowy. Nie miał styczności z cywilizacją. Nie miał się więc ani czym powalać, ani czym zakazić.
Wkrótce ostatnia, najmniejsza, do czysta ogryziona i wyssana kosteczka wylądowała w żarze. Księżyc wypłynął na zębaty łańcuch Gór Ognistych. Z podsyconego wiatrem ognia sypnęły się iskry, zamierające i gasnące wśród mrowia mrugających gwiazd.
— Waszmościowie — zaryzykował kolejne mało dyskretne pytanie Boreas Mun — od dawna na szlaku? Tu, na Pustkowiach? Dawnoż to, ośmielę się zapytać, zostawiliście za sobą Bramę Solveigi?
— Dawno, dawno — powiedział pielgrzym — rzecz to względna. Przeszedłem Solveigę drugiego dnia po wrześniowej pełni.
— Ja zaś — rzekł elf — szóstego dnia.
— Ha — kontynuował Boreas Mun, zachęcony reakcją. - Dziw, żeśmy się już tam nie zeszli, bom i ja tamtędy wówczas szedł, a właściwie jechał, bom wówczas jeszcze konia miał.
Zamilkł, odpędzając niemiłe myśli i wspomnienia wiążące się z koniem i jego utratą. Pewien był, że i jego towarzysze z przypadku musieli mieć podobne przygody. Wędrując cały czas piechotą, niggdy nie dogoniliby go tu, pod Elskerdeg.
— Wnoszę zatem — podjął — że ruszyli waszmościowie w drogę już po wojnie, po zawarciu pokoju cintryjskiego. Nic mi, rzecz jasna, do tego, ale ośmielę się suponować, że nie spodobał się waszmościom porządek i obraz świata stworzony i ustalony w Cintrze.
Ciszę, która na dość długi czas zapadła przy ognisku, przerwało odległe wycie. Wilka zapewne. Choć w okolicach przełęczy Elskerdeg nigdy nie można było mieć pewności.
— Jeśli mam być szczery — odezwał się niespodziewanie elf — to nie miałem podstaw, by po pokoju cintryjskim lubić świat i jego obraz. O porządku nie wspominając.
— W moim przypadku — powiedział pielgrzym, krzyżując potężne przedramiona na piersi — było podobnie. Choć przekonałem się o tym, jakby to powiedział jeden mój znajomy, post factum.
Długo panowała cisza. Umilkło nawet to coś, co wyło na przełęczy.
— Początkowo — podjął pielgrzym, choć Boreas i elf gotowi byli iść o zakład, że nie podejmie. - Początkowo wszystko wskazywało na to, że pokój cintryjski przyniesie korzystne zmiany, stworzy całkiem znośny porządek świata. Jeśli nie dla wszystkich, to przynajmniej dla mnie…
— Królowie — chrząknął Boreas — zjechali do Cintry, jeśli dobrze pomnę, w kwietniu?
— Dokładnie drugiego kwietnia — poprawił pielgrzym. - Był, pamiętam, nów księżyca.
Wzdłuż ścian, umieszczone poniżej ciemnych belek wspierających galeryjki, wisiały przytwierdzone rzędy tarcz z kolorowymi malunkami godeł heraldycznych, herbów cintryjskiej szlachty. Pierwszy rzut oka ujawniał różnice między spłowiałymi już nieco klejnotami rodów starodawnych a herbami szlachty zasłużonej w czasach nowszych, za rządów Dagorada i Calanthe. Te nowsze miały żywe i nie spękane jeszcze barwy, nie znać też było na nich maczku dziurek po kornikach.
Najżywsze kolory miały zaś dodane całkiem niedawno tarcze z herbami szlachty nilfgaardzkiej. Wyróżnionej podczas zdobywania grodu i pięcioletniej cesarskiej administracji.
Gdy już odzyskamy Cintrę, pomyślał król Foltest, trzeba będzie dopilnować, by Cintryjczycy nie zniszczyli tych tarcz w świętym ferworze odnowy. Polityka to jedno, wystrój sali to drugie. Zmiany ustrojowe nie mogą być usprawiedliwieniem dla wandalizmu.
Więc to tu się wszystko zaczęło, pomyślał Dijkstra, rozglądając się po wielkiej halli. Słynna uczta zaręczynowa, podczas której zjawił się Stalowy Jeż i zażądał ręki królewny Pavetty… A królowa Calanthe najęła wiedźmina…
Jak też to się przedziwnie ludzkie losy plotą, pomyślałszpieg, sam dziwiąc się się trywialności swoich myśli.
Pięć lat temu, pomyślała królowa Meve, pięć lat temu mózg Calanthe, Lwicy z krwi Cerbinów, rozprysnął się na posadzkach dziedzińca, właśnie tego, który wiać z okien. Calanthe, której dumny portret widzieliśmy w korytarzu, była przedostatnią z królewskiej krwi. Po tym, jak utonęła jej córka, Pavetta, została tylko jej wnuczka. Cirilla. Chyba że prawdziwa jest wiadomość, że Cirilla równierz nie żyje.
— Proszę — skinął drżącą dłonią Cyrus Engelkind Hemmelfart, hierarcha Novigradu, z racji wieku, urzędu i powszechnego szacunku per acclamationem zaakceptowany jako przewodniczący obrad. - Proszę zajmować miejsca.
Zasiedli, odnajdując oznakowane mahoniowymi tabliczkami krzesła za okrągłym stołem. Meve, królowa Rivii i Lyrii. Foltest, król Temerii i jego lennik, król Venzlav z Brugge. Demawend, król Aedirn. Henselt, król Kaedwen. Król Ethain z Cidaris. Młody król Kistrin z Verden. Książę Nitert, głowa redańskiej Rady Regencyjnej. I hrabia Dijkstra.
Tego szpiega trzeba będzie spróbować się pozbyć, odsunąć od stołu obrad, pomyślał hierarcha. Król Henselt i król Foltest, ba, nawet młody Kistrin, pozwolili już sobie na kwaśne uwagi, tylko patrzeć demarche ze strony przedstawicieli Nilfgaardu. Ten Sigismund Dijkstra to człowiek nieodpowiedni stanem, a nadto osoba o brzydkiej przeszłości i złej sławie, persona turpis. Nie można pozwolić, by obecność persony turpis kaziła atmosferę rokowań.
Przewodniczący delegacji nilfgaardzkiej, baron Shilard Fitz-Oesterlen, któremu wypadło za okrągłym stołem miejsce akuratnie na wprost Dijkstry, pozdrowił szpiega grzecznym dyplomatycznym ukłonem.
Widząc, że wszyscy już siedzą, hierarcha Novigradu siadł również. Nie bez pomocy paziów podtrzymujących go za trzęsące się ręce. Hierarcha zasiadł na krześle wykonanym przed laty dla królowej Calanthe. Krzesło to miało imponująco wysokie i pięknie zdobione oparcie, dzięki czemu wyróżniało się spośród innych krzeseł.
Więc to tu, pomyślała Triss Merigold, rozglądając się po komnacie, patrząc na arrasy, malowidła i liczne trofea łowieckie, poroża zupełnie nie znanego czarodziejce rogatego zwierzęcia. Tutaj, po osławionej demolce halli tronowej, odbyła się słynna prywatna rozmowa Calanthe, wiedźmina, Pavetty i Zaklętego Jeża. Kiedy to Calanthe wyraziła zgodę na ów dziwaczny mariaż. A Pavetta była już w ciąży. Ciri urodziła się po niecałych ośmiu miesiącach… Ciri, dziedziczka tronu… Lwiątko z krwi Lwicy… Ciri, moja mała siostrzyczka. Która teraz jest gdzieś daleko, na południu. Na szczęście nie jest już sama. Jest razem z Geraltem i Yennefer. Jest bezpieczna.
Chyba że one znowu mnie okłamały.
— Siadajcie, drogie panie — ponagliła Filippa Eilhart, od jakiegoś czasu przypatrująca się Triss uważnie. - Władcy świata zaczną za chwilę kolejno wygłaszać mowy inauguracyjne, nie chciałabym uronić ani słowa.
Czarodziejki, przerywając kuluarowe ploteczki, szybko zajęły miejsca. Sheala de Tancarville w boa ze srebrnych lisów, nadającym kobiecy akcent jej surowemu męskiemu strojowi. Assire var Anahid w sukni z fioletowego jedwabiu, niezwykle wdzięcznie łączącej skromną prostotę i szykowną elegancję. Francesca Findabair, jak zwykle królewska. Ida Emean aep Sivney, jak zwykle tajemnicza. Margarita Laux-Antille, dostojna i poważna. Sabrina Glevissig w turkusach. Keira Metz w zieleni i żonkilowej żółci. I Fringilla Vigo. Przygnębiona. Smutna. I blada iście śmiertelną, chorą, upiorną wręcz bladością.
Triss Merigold siedziała obok Keiry, naprzeciw Fringilli. Nad głową nilfgaardzkiej czarodziejki wisiał obraz przedstawiający jeźdźca pędzącego w karkołomnym cwale drogą wśród szpaleru olch. Olchy wyciągały ku jeźdźcowi monstrualne ramiona konarów, szyderczo śmiały się potwornymi paszczami dziupli. Triss wzdrygnęła się mimowolnie.
Ustawiony pośrodku stołu trójwymiarowy telekomunikator był czynny. Filippa Eilhart wyostrzyła zaklęciem obraz i dźwięk.
— Jak panie widzą i słyszą — powiedziała nie bez przekąsu — w halli tronowej Cintry, dokładnie pod nami, piętro niżej, władcy świata zabierają się właśnie do decydowania o jego losach. A my, tutaj, piętro nad nimi, przypilnujemy, by się nam chłopcy zanadto nie rozfiglowali.
Do wyjącego na Elskerdeg wyjca dołączyły inne wyjce. Boreas nie miał wątpliwości. To nie były wilki.
— Ja równierz — powiedział, by ponownie ożywić zamarłą konwersację — nie spodziewałem się wiele po tych cintryjskich rokowaniach. Ba, nikt, kogom znał, nie liczył na to, że te rokowania przyniosą co dobrego.
— Ważny był — zaprotestował spokojnie pielgrzym — sam fakt, że rokowania się zaczęły. Człowiek prosty, a ja takim właśnie, jeśli panowie pozwolą, jestem człowiekiem, myśli prosto. Człowiek prosty wie, że wojujący królowie i cesarze są na się wzajem tak zawzięci, że gdyby mogli, gdyby mieli siły, toby się pozabijali. Przestali się zabijać, zamiast tego siedli do okrągłego stołu? Znaczy, nie mają już sił. Są, prosto mówiąc, bezsilni. A z bezsiły tej wypływa, że żadni zbrojni nie napadną na zagrodę prostego człowieka, nie zabiją, nie okaleczą, nie spalą zabudowań, nie zarżną dzieci, nie zgwałcą żony, nie poprdzą w niewolę. Nie. Zamiast tego, zgromadzili się w Cintrze i rokują. Radujmy się!
Elf, poprawiwszy kijem tryskające iskrami polano w ognisku, spojrzał na pielgrzyma z ukosa.
— Nawet człowiek prosty — powiedział, nie kryjąc sarkazmu — nawet uradowany, ba, nawet w euforii, powinien rozumieć, że polityka to też wojna, tylko trochę inaczej prowadzona. Powinien pojmować i to, że rokowania są jak handel. Mają podobny samonapędzający się mechanizm. Wynegocjowane sukcesy okupuje się ustępstwami. Tu się zyska, tam się straci. Innymi słowy, żeby jedni mogli zostać kupieni, inni muszą być sprzedani.
— Zaiste — powiedział po chwili pielgrzym — jest to tak proste i oczywiste, że rozumie to każdy człowiek. Nawet bardzo prosty.
— Nie, nie i jeszcze raz nie! — zaryczał król Henselt, waląc obydwiema pięściami w blat stołu, aż obalił się puchar i podskoczyły kałamarze. - Żadnej dyskusji na ten temat! Żadnych przetargów w tej sprawie! Koniec, szlus, deireadh!
— Henselt — przemówił spokojnie, trzeźwo i bardzo pojednawczo Foltest. - Nie utrudniaj. I nie kompromituj nas twymi wrzaskami przed jego ekscelencją.
Shilard Fitz-Oesterlen, negocjator z ramienia Cesarstwa Nilfgaardu, ukłonił się z fałszywym uśmiechem mającym sugerować, że wybryki króla Kaedwen ani go bulwersują, ani zajmują.
— Dogadujemy się z Cesarstwem — ciągnął Foltest — a między sobą zaczynamy nagle gryźć się jak psy? Wstyd, Henselt.
— Dogadaliśmy się z Nilfgaardem w sprawach tak trudnych, jak Dol Angra i Zarzecze — odezwał się pozornie od niechcenia Dijkstra. - Głupio byłoby…
— Wypraszam sobie takie uwagi! — zaryczał Henselt, tym razem tak, że nie każdy bawół poszedłby z nim w paragon. - Wypraszam sobie takie uwagi zwłaszcza od różnej maści szpiegów! Jestem, kurwa, królem!
— To nawet widać — parsknęła Meve. Demawend, odwrócony, patrzył na tarcze herbowe na ścianie halli, uśmiechając się lekcewarząco, zupełnie jakby to nie o jego królestwo toczyła się gra.
— Dość — sapnął Henselt, tocząc dookoła wzrokiem. - Dość, dość na bogów, bo mnie krew zaleje. Powiedziałem: ani piędzi ziemi. Żadnych, ale to żadnych rewindykacji! Nie zgodzę się na uszczuplenie mojego królestwa nawet o piędź, nawet o pół piędzi ziemi! Bogowie powierzyli mi honor Kaedwen i bogom go tylko oddam! Dolna Marchia to ziemie nasze… Tego… Ety… Et… Etniczne. Dolna Marchia od wieków należy do Kaedwen…
— Górne Aedirn — odezwał się znowu Dijkstra — należy do Kaedwen od ubiegłego lata. Dokładniej, od dwudziestego czwartego lipca ubiegłego roku. Od chwili, gdy wkroczył tam kaedweński korpus okupacyjny.
— Upraszam — powiedział nie pytany Shilard Fitz-Oesterlen — by zostało zaprotokołowane ad futuram rei memorian, że Cesarstwo Nilfgaardu nie miało nic wspólnego z tą aneksją.
— Oprócz tego, że właśnie w tym czasie grabiło Vengerberg.
— Nihil ad rem!
— Doprawdy?
— Panowie! — upomniał Foltest.
— Kaedweńska armia — charknął Henselt — wkroczyła do Dolnej Marchii jako wyzwolicielka! Moich żołnierzy witano tam kwiatami! Moi żołnierze…
— Twoi bandyci — głos króla Demawenda był spokojny, ale na jego twarzy znać było, ile wysiłku kosztuje go zachowanie spokoju. - Twoi zbóje, którzy wpadli do mojego królestwa z rozbójniczą hassą, mordowali, gwałcili i rabowali. Moi panowie! Zebraliśmy się tu i radzimy od tygodnia, radzimy nad tym, jak ma wyglądać przyszłe oblicze świata. Na bogów, czyż ma być to oblicze zbrodni i grabieży? Czy ma być utrzymane bandyckie status quo? Czy zagrabione dobro ma pozostać w rękach zbira i rabusia?
Henselt chwycił ze stołu mapę, rozdarł ją gwałtownym ruchem i cisnął w stronę Demawenda. Król Aedirn nie poruszył się nawet.
— Moje wojsko — wycharczał Henselt, a jego twarz nabrała koloru dobrego, starego wina — zdobyło Marchię na Nilfgaardczykach. Twoje pożałowania godne królestwo już wtedy nie istniało, Demawend. Więcej powiem: gdyby nie moje wojsko, nie miałbyś żadnego królestwa nawet dzisiaj. Chciałbym cię widzieć, jak bez mojej pomocy przepędzasz Czarnych za Jarugę i Dol Angra. Niewiele będzie zatem przesady w twierdzeniu, że jesteś królem z mojej łaski. Ale tu kończy się moja łaskawość! Rzekłem, nie oddam nawet piędzi mojej ziemi. Nie pozwolę na uszczuplanie mojego królestwa.
— Ani ja mojego! — Demawend wstał. - Nie dogadamy się więc!
— Panowie — rzekł nagle pojednawczo podrzemujący dotąd Cyrus Hemmelfart, hierarcha Novigradu. - Z pewnością możliwy jest jakiś kompromis…
— Cesarstwo Nilfgaardu — odezwał się znowu Shilard Fitz-Oesterlen, lubiący wtrącać się ni z gruszki, ni z pietruszki — nie zaakceptuje żadnego układu, który byłby ze szkodą dla Kraju Elfów w Dol Blathanna. Jeśli to konieczne, odczytam panom ponownie treść memorandum…
Henselt, Foltest i Dijkstra parsknęli, ale Demawend spojrzał na cesarskiego ambasadora spokojnie i prawie życzliwie.
— Dla dobra powszechnego — oświadczył — i dla pokoju uznam autonomię Dol Blathanna. Ale nie jako królestwa, lecz jako księstwa. Warunkiem jest, by księżna Enid an Gleanna złożyła mi hołd lenny i zobowiązała się do zrównania ludzi i elfów w prawach i przywilejach. Gotów jestem na to, jak rzekłem, pro publico bono
— Oto — rzekła Meve — słowa prawdziwego króla.
— Salus publica lex suprema est — powiedział hierarcha Hemmelfart, od dłuższego czasu szukający sposobności, by też popisać się znajomością dyplomatycznego żargonu.
— Dodam jednak — kontynuował Demawend, patrząc na nadętego Henselta — że koncesja względem Dol Blathanna to nie precedens. To jest jedynie naruszenie integralności moich ziem, na jakie się godzę. Żadnego innego rozbioru nie uznam. Armia kaedweńska, która wtargnęła w moje granice jako agresor i zaborca, ma w ciągu tygodnia opuścić bezprawnie okupowane fortalicje i zamki Górnego Aedirn. To jest warunek mojego dalszego udziału w obradach. A ponieważ verba volant, mój sekretarz przedłoży do protokołu oficjalne demarche w tej sprawie.
— Henselt? — Foltest spojrzał na brodacza wyczekująco.
— Nigdy! — zaryczał król Kaedwen, przewracając krzesło i skacząc niczym żądlony przez szerszenie szympans. - Nigdy nie oddam Marchii! Po moim trupie! Nie dam! Nic mnie do tego nie zmusi! Żadna siła! Żadna, kurwa, siła!
A żeby dowieść, że też pobierał nauki i nie wypadł sroce spod ogona, zawył:
— Non possumus!
— Już ja mu dam non possumus, staremu durniowi! — parsknęła Sabrina Glevissig w komnacie piętro wyżej. - Mogą się panie nie obawiać, zmuszę tego bałwana, by uznał żądania rewindykacyjne, w sprawie Górnego Aedirn. Wojska kaedweńskie wyjdą stamtąd w ciągu dziesięciu dni. Rzecz to oczywista. Nie ma dwóch zdań. Jeśli któraś z pań w to wątpiła, zaiste, mam prawo czuć się urażona.
Filippa Eilhart i Sheala de Tancarville wyraziły swe uznanie ukłonami. Assire var Anahid podziękowała uśmiechem.
Filippa Eilhart i Sheala de Tancarville wyraziły swe uznanie ukłonami. Assire car Anahid podziękowała ukłonem.
— Została nam dziś — powiedziała Sabrina — do rozstrzygnięcia sprawa Dol Blathanna. Treść memorandum cesarza Emhyra znamy. Królowie na dole jeszcze nie zdążyli przedyskutować tej kwestii, ale już zasygnalizowali swe opcje. Stanowisko zajął też najbardziej, powiedziałabym, zainteresowany. Król Demawend.
— Stanowisko Demawenda — rzekła Sheala de Tancarville, otulając szyję boa ze srebrnych lisów — nosi cechy daleko idącego kompromisu. Jest to stanowisko pozytywne, przemyślane i wyważone. Shilard Fitz-Oesterlen będzie w niemałym kłopocie, chcąc argumentować w kierunku większych koncesji. Nie wiem, czy będzie chciał.
— Będzie chciał — stwierdziła spokojnie Assire var Anahid. - No takie ma instrukcje z Nilfgaardu. Będzie inwokował ad referendum i składał noty. Będzie się kłócił przynajmniej dobę. Po upływie tego czasu zacznie iść na ustępstwa.
— Normalne — ucięła Sabrina Glevissig. - Normalne jest to, że wreszcie gdzieś się spotkają, coś uzgodnią. Nie będziemy jednak na to czekać, zaraz ustalimy, na co im się ostatecznie pozwoli. Francesca! Odezwij się! Przecież to o twój kraj idzie.
— Właśnie dlatego — uśmiechnęła się przepięknie Stokrotka z Dolin. - Właśnie dlatego milczę, Sabrino.
— Zwalcz dumę — powiedziała poważnie Margarita Laux-Antille. - Musimy wiedzieć, na co mamy pozwolić królom.
Francesca Findabair uśmiechnęła się jeszcze piękniej.
— Dla sprawy pokoju i pro bono publico — rzekła — godzę się na propozycję króla Demawenda. Możecie, drogie dziewczęta, od tej chwili już przestać tytułować mnie najjaśniejszą panią, wystarczy zwykła "jaśnie oświecona".
— Elfie żarty — skrzywiła się Sabrina — w ogóle mnie nie śmieszą, pewnie dlatego, że ich nie rozumiem. Co z innymi warunkami Demawenda?
Francesca strzepnęła rzęsami.
— Godzę się na reemigrację ludzkich osadników i zwrot ich majątków — powiedziała poważnie. - Gwarantuję równouprawnienie wszystkich ras…
— Bój się bogów, Enid — zaśmiała się Filippa Eilhart. - Nie gódźże się na wszystko! Postaw jakieś warunki!
— Postawię — elfka spoważniała nagle. - Nie zgadzam się na hołd lenny. Chcę Dol Blathanna jako alodium. Żadnych powinności wasalnych oprócz obietnicy lojalności i niedziałania na szkodę suzerena.
— Demawend się nie zgodzi — oceniła krótko Filippa. - Nie zrezygnuje z dochodów i rent, jakie dawała mu Dolina Kwiatów.
— W tej kwestii — Francesca uniosła brwi — gotowa jestem do rokowań dwustronnych, pewna jestem osiągnięcia konsensusu. Alodium nie zmusza do płacenia, ale przecież płacenia nie zabrania ani nie wyklucza.
— A co z fideikomisem? — nie rezygnowała Filippa Eilhart. - Co z primogeniturą? Godząc się na alodium, Foltest będzie chciał gwarancji niepodzielności księstwa.
— Foltesta — uśmiechnęła się znowu Francesca — rzeczywiście mogły zwieść moja cera i figura, ale tobie dziwię się, Filippo. Daleko, bardzo daleko za sobą mam już wiek, który czynił możliwym zajście w ciążę. Względem primogenitury i fideikomisu Demawend nie powinien mieć obaw. To ja będę ultimus familiae rodu władców Dol Blathanna. Ale pomimo pozornie korzystnej dla Demawenda różnicy wieku, kwestię spadku po mnie rozważać będziemy nie z nim, lecz raczej z jego wnukami. Zapewniam panie, w tej sprawie nie będzie punktów spornych.
— W tej nie — zgodziła się Assire var Anahid, patrząc w oczy elfiej czarodziejki. - A co ze sprawą bojowych komand Wiewiórek? Co z elfami, które walczyły po stronie Cesarstwa? Jeśli się nie mylę, chodzi tu w większości o twoich poddanych, pani Francesco?
Stokrotka z Dolin przestała się uśmiechać. Spojrzała na Idę Emean, ale milcząca elfka z Gór Sinych unikała jej wzroku.
— Pro publico bono… — zaczęła i urwała. Assire, też bardzo poważna, kiwnęła głową na znak, że rozumie.
— Cóż zrobić — powiedziała wolno. - Wszystko ma swoją cenę. Wojna wymaga ofiar. Pokój, jak się okazuje, również.
— Tak, to ze wszech miar prawda — powtórzył w zamyśleniu pielgrzym, patrząc na elfa siedzącego z opuszczoną głową. - Rokowania pokojowe to targ. Jarmark. Żeby jedni mogli być kupieni, inni muszą być sprzedani. Taką koleją toczy się świat. Rzecz w tym, by nie kupić za drogo…
— I nie sprzedać się za tanio — dokończył elf, nie unosząc głowy.
— Zdrajcy! Nikczemne łajdaki!
— Skurwysyny!
— An'badraigh aen cuach!
— Psy nilfgaardzkie!
— Cisza! — ryknął Hamilcar Danza, waląc pancerną pięścią w balustradę krużganka. Strzelcy z galerii wycelowali kusze w stłoczonych w cul de sac elfów.
— Spokój! — ryknął jeszcze głośniej Danza. - Dość! Uciszcie się, panowie oficerowie! Więcej godności!
— Masz czelność mówić o godności, szubrawcze? — krzyknął Coinneach Dá Reo. - Przelewaliśmy za was krew, przeklęci Dh'oine! Za was, za waszego cesarza, który przyjął od nas przysięgę wierności! Tak się odwdzięczacie? Wydajecie nas tym oprawcom z Północy? Jak przestępców! Jak zbrodniarzy!
— Powiedziałem, dość! - Danza znowu łupnął pięścią w balustradę, aż echo poszło. - Przyjmijcie do wiadomości fakt dokonany, panowie elfy! Zawarte w Cintrze ugody, będące warunkami zawarcia pokoju, nakładają na Cesarstwo obowiązek wydania Nordlingom przestępców wojennych…
— Przestępców? — krzyknął Riordain. - Przestępców? Ty plugawy Dh'oine!
— Przestępców wojennych — powtórzył Danza, zupełnie nie zwracając uwagi na tumult w dole. Tych oficerów, na których ciążą udowodnione zarzuty terroryzmu, mordów na ludności cywilnej, zabijania i torturowania jeńców, masakrowania rannych w lazaretach…
— Wy skurwysyny! — wrzasnął Angus Bri Cri. - Zabijaliśmy, bo była wojna!
— Zabijaliśmy z waszego rozkazu!
— Cuach'te aep arse, bloede Dh'oine!
— To rzecz postanowiona! — powtórzył Danza. - Wasze obelgi i krzyki nie zmienią niczego. Proszę pojedynczo podchodzić do kordegardy, proszę nie stawiać oporu podczas zakuwania w kajdany.
— Trzeba było zostać, gdy oni uciekali za Jarugę — zgrzytnął zębami Riordain. - Trzeba było zostać i bić się dalej w komandach. A my, durnie, głupcy, idioci, dotrzymaliśmy żołnierskiej przysięgi! Dobrze nam tak!
Isengrim Faoiltiarna, Żelazny Wilk, najsławniejszy, legendarny już nieomal dowódca Wiewiórek, teraz pułkownik cesarski, z kamienną twarzą zdarł z rękawa i naramienników srebrne błyskawice brygady «Vrihedd», cisnął je na płyty dziedzińca. Inni oficerowie szli za jego przykładem. Patrzący na to z galerii Hamilcar Danza zmarszczył brwi.
— Demonstracja jest niepoważna — powiedział. - Nadto, na miejscu panów nie pozbywałbym się tak lekkomyślnie cesarskich insygniów. Czuję się w obowiązku poinformować panów, że jako cesarskim oficerom podczas negocjowania warunków pokoju zagwarantowano panom sprawiedliwe procesy, łagodne wyroki i rychłą amnestię…
Stłoczone w cul sac elfy zaryczały zgodnym, gromkim, dudniącym wśród murów śmiechem.
— Zwracam też uwagę panów — dodał spokojnie Hamilcar Danza — na fakt, że wydajemy Nordlingom tylko was. Trzydziestu dwóch oficerów. Nie wydajemy ani jednego z żołnierzy, którymi dowodziliście. Ani jednego.
Śmiech w cul de sac ścichł, jak ucięty nożem.
Wiatr dmuchnął w ognisko, miotnął gradem iskier, uderzył w oczy dymem. Z przełęczy znowu rozległo się wycie.
— Kupczyli wszystkim — przerwał milczenie elf. - Wszystko było na sprzedaż. Honor, wierność, słowo szlacheckie, przysięga, zwykła przyzwoitość… To były po prostu towary, mające wartość tak długo, jak długo był na nie popyt i koniunktura. A gdy nie było, nie warte były funta kłaków i szły w kąt. Na śmietnik.
— Na śmietnik historii — skinął głową pielgrzym. - Macie rację, panie elfie. Tak to wyglądało tam, wtedy w Cintrze. Wszystko miało swoją cenę. I było warte tyle, ile można było dostać jako ekwiwalent. Co rano zaczynała się giełda. I jak na prawdziwej giełdzie, co i rusz trafiały się niespodziewane hossy i bessy. I jak na prawdziwej giełdzie, trudno było oprzeć się wrażeniu, że ktoś pociąga za nitki.
— Czy ja dobrze słyszę? - spytał przeciągle Shilard Fitz-Oesterlen, dając tonem i miną wyraz niedowierzaniu. - Czy mnie słuch nie myli?
Berengar Leuvaarden, specjalny wysłannik cesarski, nie zadał sobie trudu, by odpowiadać. Rozparty na fotelu, nadal kontemplował falowanie wina w kołysanym pucharze.
Shilard napuszył się, po czym przywołał na twarz maskę pogardy i wyższości. Mówiącą: "Albo łżesz, psi synu, albo chcesz mnie podejść, wypróbować. W obu wypadkach rozgryzłem cię".
— Mam więc rozumieć — powiedział, zadarłszy nos — że po daleko idących ustępstwach w sprawach granic, w sprawie jeńców wojennych i zwrotów zdobyczy, w sprawie oficerów brygady «Vrihedd» i komand Scoia'tael, cesarz rozkazuje mi, bym poszedł na ugodę i zaakceptował niemożliwe roszczenia Nordlingów względem repatriacji osadników?
— Zrozumiał pan doskonale, baronie — odrzekł Berengar Leuvaarden, charakterystycznie przeciągając sylaby. - Zaiste, pełen jestem podziwu dla pańskiej lotności.
— Na Wielkie Słońce, panie Leuvaarden, czy wy tam w stolicy, zastanawiacie się czasem nad skutkami waszych decyzji? Nordlingowie już teraz szepczą, że nasze cesarstwo to kolos na glinianych nogach! Już teraz krzyczą, że nas zwyciężyli, pobili, przepędzili! Czy cesarz pojmuje, że pójść na dalsze ustępstwa to znaczy zaakceptować ich aroganckie i wygórowane ultimatum? Czy cesarz rozumie, że oni potraktują to jako przejaw słabości, co może mieć w przyszłości opłakane skutki? Czy cesarz rozumie, wreszcie, jaki los spotka kilka tysięcy naszych osadników w Brugge i Lyrii?
Berengar Leuvaarden przestał kołysać pucharem i wpił w Shilarda oczy, czarne jak węgielki.
— Przekazałem panu baronowi rozkaz cesarski — wycedził. - Gdy pan baron wykona go i wróci do Nilfgaardu, zechce sam wypytać cesarza o to, czemu taki nierozumny. Może zechce też udzielić cesarzowi reprymendy. Ofukać go. Złajać. Czemu nie? Ale sam. Bez mojego pośrednictwa.
Aha, pomyślał Shilard. Już wiem. Siedzi przede mną nowy Stefan Skellen. I trzeba z nim tak, jak ze Skellenem.
Ale przecież jasne jest, że nie przybył tu bez celu. Rozkaz mógł przywieźć zwykły kurier.
— Cóż — zaczął, pozornie swobodnie, a nawet konfidencjonalnie. - Biada zwyciężonym! Ale rozkaz cesarski jest jasny i konkretny, w taki sam sposób będzie więc wykonywany. Postaram się też o to, by wyglądało to na wynik negocjacji, nie na zupełne kapitulanctwo. Znam się na tym. Jestem dyplomatą od trzydziestu lat. I czterech pokoleń. Mój ród to jedna ze znaczniejszych, bogatszych… i bardziej wpływowych rodzin…
— Wiem, wiem, a jakże — przerwał z lekkim uśmieszkiem Leuvaarden. - Dlatego tu jestem.
Shilard ukłonił się lekko. Czekał cierpliwie.
— Trudności w porozumieniu — zaczął wysłannik, kołysząc pucharem — wystąpiły dlatego, że pan, drogi baronie, raczy mniemać, że zwycięstwo i podbój polegają na bezsensownym ludobójstwie. Na tym, by gdzieś tam w skrwawioną ziemię wbić drzewce sztandaru, krzycząc: "Dotąd moje, zdobyłem!" Podobne mniemanie jest, niestety, dość szeroko rozpowszechnione. Dla mnie jednak, panie baronie, jak równierz dla ludzi, którzy dali mi pełnomocnictwa, zwycięstwo i podbój polegają na rzeczach krańcowo odmiennych. Zwycięstwo ma wyglądać tak: pokonani zmuszeni są do kupowania dóbr produkowanych przez zwycięzców, ba, czynią to z chęcią, bo dobra zwycięzców są lepsze i tańsze. Waluta zwycięzców jest mocniejsza niż waluta pokonanych i pokonani mają do niej znacznie większe zaufanie niż do swojej własnej. Czy mnie pan rozumie, panie baronie Fitz-Oesterlen? Czy zaczyna pan pomału odróżniać zwycięzców od zwyciężonych? Czy pojmuje pan, komu naprawdę biada?
Ambasador skinieniem głowy potwierdził, że tak.
— Ale żeby zwycięstwo umocnić i uprawomocnić — podjął po chwili Leuvaarden, przeciągając sylaby — musi zostać zawarty pokój. Szybko i za każdą cenę. Nie jakieś tam zawieszenie broni czy rozejm, ale pokój. Twórczy kompromis. Zgoda, która buduje. I nie wprowadza blokad gospodarczych, retorsji celnych i protekcjonalizmu w handlu.
Shilard i tym razem skinieniem głowy potwierdził, że wie, w czym rzecz.
— Zniszczyliśmy ich rolnictwo i zrujnowaliśmy przemysł nie bez kozery — ciągnął spokojnym, przeciągłym i beznamiętnym głosem Leuvaarden. - Zrobiliśmy to po to, by z niedostatku własnych towarów musieli kupować nasze. Ale przez nieprzyjazne i zamknięte granice nasi kupcy i nasze towary nie przejdą. I co się wówczas stanie? Powiem panu, co się wówczas stanie, drogi baronie. Nastąpi kryzys nadprodukcji, bo nasze manufaktury pracują pełną parą, licząc na eksport. Duże straty poniosłyby też spółki handlu morskiego zawarte w kooperacji z Novigradem i Kovirem. Pana wpływowa rodzina, drogi baronie, ma w tych spółkach znaczne udziały. A rodzina, jak pewnie panu wiadomo, to podstawowa komórka społeczna. Wiadomo panu?
— Wiadomo — Shilard Fitz-Oesterlen zniżył głos, choć komnata była absolutnie szczelnie zabezpieczona przez podsłuchem. - Rozumiem, pojąłem. Chciałbym mieć jednak pewność, że wykonuję rozkaz cesarza… Nie zaś jakiejś… Korporacji…
— Cesarze przemijają — wycedził Leuvaarden. - A korporacje trwają. I przetrwają. Ale to truizm. Obawy pana barona rozumiem. Pan baron może być pewny, że wykonuję rozkaz wydany przez cesarza. Mający na celu dobro i interes cesarstwa. Wydany, nie przeczę, skutkiem rad, jakich udzieliła cesarzowi pewna korporacja.
Wysłannik rozchylił kołnierz i koszulę, demonstrując złoty medalion, na którym wyobrażona była otoczona płomieniami gwiazda wpisana w trójkąt.
— Ładna ozdoba — Shilard z uśmiechem i lekkim ukłonem potwierdził, że pojął. - Mam świadomość, że bardzo droga… I elitarna… Czy można ją gdzieś kupić?
— Nie — zaprzeczył z naciskiem Berengar Leuvaarden. - Trzeba sobie na nią zasłużyć.
— Jeśli panowie i pani pozwolą — głos Shilarda Fitz-Oesterlena nabrał specyficznego, znanego już obradującym tonu, który świadczył, że to, co ambasador zaraz powie, uważa za niezmiernie ważne. - Jeśli panowie i pani pozwolą, odczytam treść przesłanej mi aide memoire Jego Imperatorskiej Mości Emhyra var Emreisa, z łaski Wielkiego Słońca cesarza Nilfgaardu…
— No nie. Nie znowu — zgrzytnął zębami Demawend, a Dijkstra tylko jęknął. Uwagi Shilarda to nie uszło, bo ujść nie mogło.
— Nota jest długa — przyznał. - Streszczę ją więc, miast czytać. Jego Imperatorska Mość wyraża wielkie zadowolenie z przebiegu rokowań, a jako człowiek usposobiony pokojowo, z radością przyjmuje osiągnięte kompromisy i pojednania. Jego Imperatorska Mość życzy sobie dalszych postępów w rokowaniach i zakończenia ich ku obopólnej korzyści…
— Bierzmy się zatem do dzieła — wpadł w słowo Foltest. - A żywo! Zakończmy ku obopólnej korzyści i wracajmy do domów.
— Słusznie — rzekł Henselt, który do domu miał najdalej. - Kończmy, bo jak będziemy mitrężyć, to nas tu gotowa zima zaskoczyć!
— Czeka nas jeszcze jeden kompromis — przypomniała Meve. - I sprawa, której kilka razy ledwo tknęliśmy. Chyba z lęki, że nas gotowa poróżnić. Czas przełamać ten lęk. Problem nie zniknie tylko dlatego, że się go boimy.
— Tak jest — potwierdził Filtest. - Do dzieła zatem. Rozstrzygnijmy status Cintry, problem dziedzictwa tronu, sukcesji po Calanthe. To problem trudny, ale nie wątpię, że poradzimy siebie z nim. Prawda, ekscelencjo?
— Och — uśmiechnął się dyplomatycznie i tajemniczo Fitz-Oesterlen. - Ze sprawą sukcesji tronu Cintry pójdzie nam, jestem pewien, jak z płatka. To sprawa łatwiejsza, niż panowie i pani przypuszczają.
— Poddaję pod dyskusję — ogłosiła Filippa Eilhart tonem dość bezdyskusyjnym — projekt następujący: uczyńmy z Cintry terytorium powiernicze. Przyznajmy mandat Foltestowi z Temerii.
— Zbyt nam ten Foltest rośnie — skrzywiła się Sabrina Glevissig. - Zbyt duże ma apetyty. Brugge, Sodden, Angren…
— Potrzebne nam — uciekła Filippa — silne państwo u ujścia Jarugi. I na Schodach Marnadalu.
— Nie przeczę — kiwnęła głową Sheala de Tancarville. - Potrzebne jest to nam. Ale nie Emhyrowi car Emreisowi. A naszym celem jest kompromis, a nie konflikt.
— Kilka dni temu Shilard proponował — przypomniała Francesca Findabair — by przeprowadzić linię demarkacyjną, podzielić Cintrę na strefy wpływów, na Zonę Północną i Zonę Południową…
— Bzdura i dziecinada — żachnęła się Margarita Laux-Antille. - Takie podziały nie mają żadnego sensu, są wyłącznie zarzewiem konfliktów.
— Myślę — powiedziała Sheala — że Cintra winna być zamieniona w kondominium. Władza sprawowana komisarycznie przez przedstawicieli królestw północnych i Cesarstwa Nilfgaardu. Gród i port Cintra otrzymają status wolnego miasta… Czy chciała pani coś powiedzieć, droga pani Assire? Proszę bardzo. Przyznam, że zazwyczaj przedkładam dyskursy składające się z pełnych, dokończonych wypowiedzi, ale proszę. Słuchamy.
Wszystkie magiczki, nie wyłączając bladej jak upiór Fringilli Vigo, wpiły oczy w Assire var Anahid. Nilfgaardzka czarodziejka nie speszyła się.
— Proponuję — oświadczyła swym miłym i łagodnym głosem — by skupić się na innych problemach. Cintrę zostawmy w spokoju. O pewnych sprawach, o których mi doniesiono, po prostu jeszcze nie zdążyłam pań poinformować. Sprawa Cintry, szanowne konfraterki, jest juz rozwiązana i załatwiona.
— Słucham? — oczy Filippy zwęziły się. - Co to ma, jeśli wolno spytać, oznaczać?
Triss Merigold westchnęła głośno. Ona już domyśliła się, już wiedziała, co to miało oznaczać.
Vattier de Rideaux był smutny i przybity. Jego urocza i wspaniała w miłości kochanka, złotowłosa Cantarella, rzuciła go, nagle i niespodziewanie, bez dania racji i bez wytłumaczenia. Dla Vattiera był to cios, cios straszliwy, po którym chodził jak struty, był nerwowy, roztargniony i ogłupiały. Musiał bardzo uważać, pilnie się strzec, by nie podpaść, by nie palnąć jakiegoś głupstwa w rozmowie z cesarzem. Czasy wielkich zmian nie sprzyjały nerwowym i niekompetentnym.
— Gildii Kupieckiej — podjął, zmarszczywszy czoło, Emhyr var Emreis — odpłaciliśmy już za nieocenioną pomoc. Daliśmy im dość przywilejów, więcej niż dostali od poprzednich trzech cesarzy razem wziętych. Co do Berangara Leuvaardena, to też jesteśmy mu zobowiązani za pomoc w wykryciu spisku. Dostał wysokie i intratne stanowisko. Ale jeśli okaże się niekompetentny, mimo jego zasług wyleci jak z procy. Dobrze, żeby o tym wiedział.
— Postaram się o to, Wasza Wysokość. A co z Dijkstrą? I z tym jego tajemniczym informatorem?
— Dijkstra prędzej umrze, niż zdradzi mi swego informatora. Jemu samemu, owszem, warto by się odwdzięczyć za tę spadającą jak z nieba wiadomość… Ale jak? Dijkstra niczego ode mnie nie przyjmie.
— Jeśli wolno, Wasza Cesarska Mość…
— Mów.
— Dijkstra przyjmie informację. Coś, czego nie wie, a wiedzieć chciałby. Wasza Wysokość może mu się odwdzięczyć informacją.
— Brawo, Vattier.
Vattier de Rideaux odetchnął z ulgą. By odetchnąć, odwrócił głowę. Dlatego pierwszy dostrzegł zbliżające się damy. Hrabinę Liddertal, Stellę Congreve i powierzoną jej pieczy jasnowłosą dziewczynę.
— Nadchodzą — wskazał ruchem brwi. - Wasza Cesarska Mość, pozwolę sobie przypomnieć… Racja stanu… Interes cesarstwa…
— Przestań — uciął niechętnie Emhyr var Emreis. - Powiedziałem, zastanowię się. Przemyślę sprawę i podejmę decyzję. A po podjęciu poinformuję cię, jaka to była decyzja.
— Tak jest, Wasza Cesarska Mość.
— Co jeszcze? — Biały Płomień Nilfgaardu niecierpliwie trzepnął rękawicą o biodro marmurowej nereidy zdobiącej cokół fontanny. - Dlaczego się nie oddalasz, Vattier?
— Sprawa Stefana Skellena…
— Nie okażę łaski. Śmierć zdrajcy. Ale po uczciwym i dokładnym procesie.
— Tak jest, Wasza Cesarska Mość.
Emhyr nawet nie spojrzał na kłaniającego i oddalającego się. Patrzył na Stellę Congreve. I na jasnowłosą dziewczynę.
Oto nadchodzi interes cesarstwa, pomyślał. Fałszywa princessa, fałszywa królowa Cintry. Fałszywa władczyni ujścia rzeki Yarry, na której tak zależy cesarstwu. Oto zbliża się, spuściwszy oczy, przerażona, w białej jedwabnej sukni z zielonymi rękawkami i perydotową kolijką na znikomym dekolciku. Wówczas, w Darn Rowan, skomplementowałem tę suknię, pochwaliłem dobór biżuterii. Stella zna mój gust. Ale co ja mam z laleczką zrobić? Postawić na pomniku?
— Szlachetne panie — skłonił się pierwszy. Poza salą tronową dworny szacunek i uprzejmość względem kobiet obowiązywały w Nilfgaardzie nawet cesarza.
Odpowiedziały głębokimi dygnięciami i pochyleniem głów. Stały przed uprzejmym, ale jednak cesarzem.
Emhyr miał dość protokołu.
— Zostań tu, Stella — rozkazał sucho. - A ty, dziewczyno, potowarzyszysz mi w przechadzce. Oto moje ramię. Głowa do góry. Dość, dość mi tych dygów. To tylko spacer.
Poszli alejką, wśród ledwo zazielenionych krzewów i żywopłotów. Cesarska ochrona, żołnierze z elitarnej gwardyjskiej brygady «Impera», słynne Salamandry, trzymali się na uboczu, ale zawsze w pogotowiu. Wiedzieli, kiedy nie należy cesarzowi przeszkadzać.
Minęli sadzawkę, opustoszałą i smutną. Wiekowy karp, wypuszczony przez cesarza Torresa, zdechł przed dwoma dniami. Wpuszczę nowego, młodego, silnego, pięknego lustrzenia, pomyślał Emhyr var Emreis, każę przypiąć mu medal z moją podobizną i datą. Vaesse deireadh aep eigean. Coś się skończyło, coś się zaczyna. To nowa era. Nowe czasy. Nowe życie. Niechże więc, cholera, będzie i nowy karp.
Zatopiony w myślach, niemal zapomniał o dziewczynie, którą trzymał pod ramię. Przypomniały mu o niej jej ciepło, jej konwaliowy zapach, interes cesarstwa. W tej, nie innej, kolejności.
Stali przy sadzawce, pośrodku której wyrastała z wody sztuczna wyspa, a na niej ogródek skalny, fontanna i marmurowa rzeźba.
— Czy wiesz, co wyobraża ta figura?
— Tak, Wasza Cesarska Mość — odpowiedziała nie od razu. - To pelikan, który rozdziera dziobem własną pierś, by krwią wykarmić dzieci. Jest to alegoria szlachetnego poświęcenia. A także…
— Słucham cię pilnie.
— Także wielkiej miłości.
— Sądzisz — obrócił ją ku sobie, zaciął usta — że rozdzierana pierś boli przez to mniej?
— Nie wiem… — zająknęła się. - Wasza Cesarska Mość… Ja…
Ujął jej rękę. Poczuł, jak drgnęła, drgnienie przebiegło po jego dłoni, ramieniu, barku.
— Mój ojciec — powiedział — był wielkim władcą, ale nigdy nie miał głowy do legend i mitów, nigdy nie miał na nie czasu. I zawsze je plątał. Zawsze, pamiętam to jak dziś, ilekroć przyprowadzał mnie tu, do parku, mówił, że rzeźba przedstawia pelikana powstającego z popiołów. No, dziewczyno, uśmiechnij się chociaż, gdy cesarz opowiada facecje. Dziękuję. Dużo lepiej. Przykra byłaby dla mnie myśl, że nierada jesteś spacerować tu ze mną. Spójrz mi w oczy.
— Rada jestem… mogąc tu być… z Waszą Cesarską Mością. To dla mnie zaszczyt, wiem… Ale i wielka radość. Cieszę się…
— Rzeczywiście? Czy też to może tylko dworackie pochlebstwo? Etykieta, dobra szkoła Stelli Congreve? Kwestia, którą Stella kazała ci wykuć na pamięć? Przyznaj się, dziewczyno.
Milczała, spuściwszy wzrok.
— Twój cesarz zadał ci pytanie — powtórzył Emhyr var Emreis. - A gdy cesarz pyta, nikt nie ośmiela się milczeć. Kłamać, ma się rozumieć, też nikt się nie waży.
— Naprawdę — powiedziała melodyjnie. - Naprawdę się cieszę, Wasza Cesarska Mość.
— Wierzę ci — powiedział po chwili Emhyr. - Wierzę. Choć się dziwię.
— Ja też… - odszepnęła. - Ja też się dziwię.
— Słucham? Odważniej, proszę.
— Chciałabym móc częściej… spacerować. I rozmawiać. Ale ja rozumiem… Rozumiem, że to niemożliwe.
— Rozumiesz dobrze — zagryzł wargi. - Cesarze władają imperium, ale dwiema rzeczami rządzić nie mogą: swoim sercem i swoim czasem. Jedno i drugie należy do cesarstwa.
— Wiem o tym — szepnęła — aż nadto dobrze.
— Nie zabawię tu długo — powiedział po chwili ciężkiego milczenia. - Muszę pojechać do Cintry, zaszczycić własną osobą uroczystość podpisania pokoju. Ty wrócisz do Darn Rowan… Unieś głowę, dziewczyno. No, nie. Już drugi raz pociągasz nosem w mojej obecności. A w oczach co? Łzy? O, to są poważne wykroczenia wobec etykiety. Będę musiał okazać hrabinie Liddertal moje najwyższe niezadowolenie. Unieś głowę, prosiłem…
— Proszę… darować pani Stelli… Wasza Cesarska Mość. To moja wina. Tylko moja. Pani Stella uczyła mnie… I przygotowała dobrze.
— Zauważyłem i doceniam. Nie obawiaj się, Stelli Congreve nie grozi moja niełaska. Nigdy nie groziła. Zażartowałem sobie z ciebie. Niecnie.
— Zauważyłam — szepnęła dziewczyna, blednąc, przerażona własną śmiałością. Ale Emhyr tylko się roześmiał. Sztucznie nieco.
— Taką cię wolę — stwierdził. - Wierz mi. Odważną. Taką jak…
Urwał. Taką jak moja córka, pomyślał. Poczucie winy targnęło nim jak ugryzienie psa.
Dziewczyna nie spuszczała wzroku. To nie tylko dzieło Stelli, pomyślał Emhyr. To jest naprawdę jej natura. Wbrew pozorom to diament, który trudno zarysować. Nie. Nie pozwolę Vattierowi zamordować tego dziecka. Cintra Cintrą, interes cesarstwa interesem cesarstwa, ale ta sprawa wydaje się mieć tylko jedno sensowne i honorowe rozwiązanie.
— Daj mi rękę.
To był rozkaz wygłoszony srogim głosem i tonem. Ale mimo tego nie mógł oprzeć się wrażeniu, że został wykonany chętnie. Bez przymusu.
Jej ręka była mała i chłodna. Ale nie drżała już.
— Jak masz na imię? Tylko nie mów, proszę, że Cirilla Fiona.
— Cirilla Fiona.
— Mam ochotę cię ukarać, dziewczyno. Surowo.
— Wiem, Wasza Cesarska Mość. Zasłużyłam. Ale ja… Ja muszę być Cirillą Fioną.
— Pomyśleć by można — powiedział, nie puszczając jej dłoni — że żałujesz, że nią nie jesteś.
— Żałuję — szepnęła. - Żałuję, że nią nie jestem.
— Doprawdy?
— Gdybym była… prawdziwą Cirillą… cesarz patrzyłby na mnie łaskawiej. Ale ja jestem tylko falsyfikatem. Imitacją. Sobowtórem, który niczego nie jest godzien. Nieczego…
Odwrócił się gwałtownie, chwycił ją za ramiona. I natychmiast puścił. Cofnął się o krok.
— Pragnienie korony? Władzy? — mówił cicho, ale szybko, udając, że nie widzi, jak zaprzecz gwałtownymi ruchami głowy. - Zaszczytów? Splendorów? Luksusów?
Urwał, odetchnął ciężko. Udając, że nie widzi, jak dziewczyna wciąż kręci opuszczoną głową, wciąż zaprzeczając dalszym krzywdzącym zarzutom, może nawet bardziej krzywdzącym przez to, że nie wypowiedziane.
Odetchnął głęboko i głośno.
— Czy wiesz, mała ćmo, że to, co przed sobą widzisz, to jest płomień?
— Wiem, Wasza Cesarska Mość.
Milczeli długo. Zapach wiosny nagle zakręcił im w głowach. Obydwojgu.
— Być cesarzową — powiedział wreszcie głucho Emhyr — to wbrew pozorom niełatwy kawałek chleba. Nie wiem, czy będę zdolny cię pokochać.
Kiwnęła głową na znak, że i to wie. Zobaczył łzę na jej policzku. Jak wtedy, w zamczysku Stygga, poczuł, jak poruszył się utkwiony w jego sercu okruszek zimnego szkła.
Objął ją, mocno przycisnął do piersi, pogładził po włosach pachnących konwalią.
— Moja ty biedna… — powiedział nieswoim głosem. - Moja ty mała, biedna racjo stanu.
W całej Cintrze dzwoniły dzwony. Dostojnie, głęboko, uroczyście. Ale jakoś dziwnie żałobnie.
Niecodzienna uroda, pomyślał hierarcha Hemmelfart, patrząc, jak wszyscy, na wieszany portret rozmiarów, jak pozostałe, co najmniej pół sążnia na sążeń. Dziwna uroda. Głowę dam, że to jakaś metyska. Głowę stawię, że ma w żyłach przeklętą krew elfów.
Ładna, myślał Filtest, ładniejsza niż na miniaturce, którą pokazywali mi ludzie z wywiadu. Ale cóż, portrety zwykle pochlebiają.
Zupełnie niepodobna do Calanthe, myślała Meve. Zupełnie niepodobna do Roegnera. Zupełnie niepodobna do Pavetty… Hmmm… Plotkowano… Ale nie, to niemożliwe. To musi być krew królewska, prawowita władczyni Cintry. Musi. Wymaga tego racja stanu. I historia.
To nie jest tak, którą widywałem w snach, myślał niedawno przybyły do Cintry Esterad Thyssen, król Koviru. To z całą pewnością nie ta. Ale nie powiem tego nikomu. Zachowam to dla siebie i dla mojej Zuleyki. Razem z moją Zuleyką zdecydujemy, w jaki sposób wykorzystamy widzę, jaką dały nam sny.
Mało brakowało, a ona byłaby moją żoną, ta Ciri, myślał Kistrin z Verden. Byłbym wtedy księciem Cintry, wedle zwyczaju następcą tronu… I zginąłbym pewnie jak Calanthe. Dobrze, oj, dobrze się stało, że ona wtedy przede mną uciekła.
Nawet przez chwilę nie wierzyłem w opowieść o wielkiej miłości od pierwszego wejrzenia, myślał Shilard Fitz-Oesterlen. Nawet przez chwilę. A jednak Emhyr żeni się z tą dziewczyną. Odrzuca możliwość pojednania z książętami, zamiast którąś z nilfgaardzkich księżniczek, bierze za żonę Cirillę z Cintry. Dlaczego? By zawładnąć tym małym, nędznym kraikiem, którego połowę, jeśli nie więcej, i tak uzyskałbym dla cesarstwa w negocjacjach? By zawładnąć ujściem Jarugi, które i tak jest już we władaniu nilfgaardzko-novigradzko-kovirskich spółek handlu morskiego?
Nic nie rozumiem z tej racji stanu, nic.
Podejrzewam, że nie wszystko mi mówią.
Czarodziejki, myślał Dijkstra. To robota czarodziejek. Ale niech będzie. Widocznie było pisane, że Ciri zostanie królową Cintry, żoną Emhyra i cesarzową Nilfgaardu. Widocznie tak chciało przeznaczenie. Pozwolą jej żyć.
Portret znalazł się wreszcie na swoim miejscu, wieszający go pachołkowie odstąpili, zabrali drabiny.
W długim rzędzie pociemniałych i zakurzonych nieco konterfektów władców Cintry, za kolekcją Cerbinów i Coramów, za Corbettem, Dagoradem i Roegnerem, za dumą Calanthe, za melancholijną Pavettą, wisiał portret ostatni. Przedstawiający obecnie łaskawie panującą monarchinię. Sukcesorkę tronu i królewskiej krwi.
Portret szczupłej dziewczyny o jasnych włosach i smutnym spojrzeniu. Ubranej w białą sukienkę z zielonymi rękawkami.
Cirilla Fiona Elen Riannon.
Królowa Cintry i cesarzowa Nilfgaardu.
Przeznaczenie, myślała Filippa Eilhart, czując na sobie wzrok Dijkstry.
Biedne dziecko, myślał Dijkstra, patrząc na portret. Myśli pewnie, że to już koniec strapień i nieszczęść. Biedne dziecko.
Dzwony Cintry dzwoniły, płosząc mewy.
— Krótko po zakończeniu rokowań i podpisaniu pokoju cintryjskiego — wznowił swą opowieść pielgrzym — w Novigradzie wyprawiono huczne kilkudniowe święto, festyn, którego ukoronowaniem była wielka i uroczysta defilada wojsk. Dzień, jak przystało na pierwszy dzień nowej ery, był prawdziwie piękny…
— Mamy rozumieć — spytał sarkastycznie elf — że waszmość byłeś tam obecny? Na owej defiladzie?
— Po prawdzie, to trochę się spóźniłem — pielgrzym ewidentnie nie należał do takich, których sarkazm peszy. - Dzień, jak rzekłem, był piękny. Od samego świtu zapowiadał się taki.
Vascoigne, komendant fortu Drakenborg, do niedawna zastępca komendanta do spraw politycznych, niecierpliwie uderzył się pejczem po cholewie.
— Szybciej tam, szybciej — ponaglił. - Następni czekają! Po tym zawartym w Cintrze pokoju mamy tu huk roboty!
Kaci, założywszy skazańcom stryczki, odstąpili. Vascoigne trzasnął pejczem o cholewę.
— Jeżeli któryś ma coś do powiedzenia — rzekł sucho — to teraz właśnie jest ostatnia chwila.
— Niech żyje wolność — powiedział Cairbre aep Diared.
— Sąd był tendencyjny — powiedział Orestes Kopps, maruder, rabuś i morderca.
— Pocałujcie mnie w dupę — powiedział Robert Pilch, dezerter.
— Przekażcie panu Dijkstrze, że żałuję — powiedział Jan Lennep, agent, skazany za łapownictwo i złodziejstwo.
— Nie chciałem… Ja naprawdę nie chciałem — załkał, chwiejąc się na brzozowym pieńku, Istvan Igalffy, były komendant fortu, zdjęty za stanowiska i postawiony przed trybunałem za czyny, których dopuszczał się wobec więźniarek.
Słońce, oślepiające jak roztopione złoto, eksplodowało nad palisadą fortu. Słupy szubieniczne rzuciły długie cienie. Nad Drakenborgiem wstawał nowy, piękny, słoneczny dzień.
Pierwszy dzień nowej ery.
Vascoigne uderzył się pejczem po cholewie. Wzniósł i opuścił rękę.
Pieńki wykopnięto spod nóg.
Wszystkie dzwony Novigradu biły, ich głębokie i jękliwe dźwięki obijały się o dachy i mansardy kupieckich kamienic, rozpływały się echem wśród uliczek. Wysoko strzelały race i sztuczne ognie. Tłum ryczał, wiwatował, rzucał kwiaty, podrzucał czapki, machał chusteczkami, nałęczkami, chorągiewkami, ba, nawet spodniami.
— Niech żyje Wolna Kompania!
— Niech żyyy-jeee!
— Niech żyją kondotierzy!
Lorenzo Molla zasalutował tłumowi, przesłał całus pięknym mieszczankom.
— Jeśli płacić premię będą równie wylewnie, jak wiwatują — przekrzyczał zgiełk — to jesteśmy bogaci!
— Szkoda — powiedziała przez ściśnięte gardło Julia Abatemarco. - Szkoda, że Frontino nie doczekał…
Jechali stępa główną ulicą miasta, Julia Adam «Adieu» Pangratt i Lorenzo Molla, na czele Kompani, odświętnie odzianej, uformowanej w równiutkie czwórki tak, że żaden z wypucowanych i wyszczotkowanych do połysku koni nie wysuwał z szyku nosa nawet o cal. Kondotierskie konie były jak ich jeźdźcy — spokojne i dumne, nie płoszyły się wiwatami i wrzaskiem tłumu, lekkimi zaledwie, niemal niezauważalnymi szarpnięciami głów reagowały na lecące ku nim wieńce i kwiaty.
— Niech żyją kondotierzy!
— Niech żyje «Adieu» Pangratt! Niech żyje "Słodka Trzpiotka"!
Julia ukradkiem otarła łzę, łapiąc w locie rzucony z tłumu goździk.
— Nawet nie marzyłam… — powiedziała. - Taki triumf… Szkoda, że Frontino…
— Tyś romantyczka jest — uśmiechnął się Lorenzo Molla. - Ty się wzruszasz, Julia.
— Wzruszam. Baczność, wiara! Na lewooo! Patrz!
Wyprężyli się w siodłach, zwracając głowy ku trybunie i ustawionym na niej tronem i stolcom. Widzę Foltesta, pomyślała Julia. Ten brodaty to chyba Henselt z Kaedwen, a ten przystojny to Demawend z Aedirn… Ta matrona to musi być królowa Hedwig… A ten szczeniak obok niej to królewicz Radowid, syn tego zamordowanego króla… Biedny smarkacz…
— Niech żyją kondotierzy! Niech żyje Julia Abatemarco! Wiwat «Adieu» Pangratt! Wiwat Lorenzo Molla!
— Niech żyje konetabl Natalis!
— Niech żyją królowie! Foltest, Demawend, Henselt, niech żyją!
— Niech żyje Dijkstra! — ryknął jakiś wazeliniarz.
— Niech żyje jego Świątobliwość! - wrzasnęło z tłumu kilku opłaconych krzykaczy. Cyrus Engelkind Hemmelfart, hierarcha Novigradu, wstał, pozdrowił tłum i defilujące wojsko wzniesieniem rąk, mało wytwornie obracając się zadkiem do królowej Hedwig i nieletniego Radowida, zasłaniając ich połami swej obszernej szaty.
Nikt nie krzyknie: "Niech żyje Radowid", pomyślał zasłonięty opasłym tyłkiem hierarchy królewicz. Nikt nawet nie spojrzy w moją stronę. Nikt nie wzniesie okrzyku na cześć mojej matki. Ani nawet nie wspomni mojego ojca, nie ogłosi okrzykiem jego sławy. Dziś, w dniu triumfu, w dniu zgody, przymierza, do którego ojciec wszakże się przyczynił. Dlatego go zamordowano.
Poczuł na karku spojrzenie. Delikatne jak coś, czego nie znał — lub znał, ale tylko z marzeń. Coś, co było jak muśnięcie miękkich i gorących kobiecych ust. Odwrócił głowę. Zobaczył wpite w siebie ciemne, bezdenne oczy Filippy Eilhart.
Poczekajcie, pomyślał królewicz, odwracając wzrok. Tylko poczekajcie.
Nikt nie mógł wówczas przewidzieć i zgadnąć, że z tego trzynastolatka, teraz osoby bez żadnego znaczenia w kraju rządzonym przez Radę Regencyjną i Dijkstrę, wyrośnie król. Król, który — odpłaciwszy wszystkim doznane przez siebie i matkę zniewagi — przejdzie do historii jako Radowid V Srogi.
Tłum wiwatował. Pod kopyta defilujących kondotierskich koni sypało się kwiecie.
— Julia?
— Słucham, Adieu.
— Wyjdź za mnie. Zostań moją żoną.
Słodka Trzpiotka długo nie odpowiadała, dochodząc do siebie po zaskoczeniu. Tłum wiwatował. Hierarcha Novigradu, spocony, łapiący powietrze, jak wielki tłusty sum, błogosławił z trybuny mieszczan i defiladę, miasto i świat.
— Przecież ty jesteś żonaty, Adamie Pangratt!
— Jestem w separacji. Rozwiodę się.
Julia Abatemarco nie odpowiedziała. Odwróciła głowę. Zaskoczona. Speszona. I bardzo szczęśliwa. Nie wiedzieć czemu.
Tłum wiwatował i rzucał kwiaty. Nad dachami z trzaskiem i dymem eksplodowały race i fajerwerki.
Dzwony Novigradu zanosiły się jękiem.
Kobieta, pomyślała Nenneke. Gdy wysyłałam ją na tę wojnę, była dziewczynką. Wróciła kobietą. Jest pewna siebie. Świadoma siebie. Spokojna. Opanowana. Kobieca.
Wygrała tę wojnę. Nie pozwalając, by wojna ją zniszczyła.
— Debora — kontynuowała wyliczanie cichym, ale pewnym głosem Eurneid — umarła na tyfus w obozie pod Mayeną. Prune utonęła w Jarudze, gdy wywróciła się łódź z rannymi. Myrrhę zabiły elfy, Wiewiórki, podczas napadu na lazaret pod Armerią… Katje…
— Mów, dziecko — ponagliła łagodnie Nenneke.
— Katje — odchrząknęła Eurneid — poznała w szpitalu rannego Nilfgaardczyka. Po zawarci pokoju, gdy wymieniano jeńców, poszła razem z nim do Nilfgaardu.
— Zawsze twierdziłam — westchnęła ręka kapłanka — że miłość nie zna granic ni kordonów. A co z Iolą Drugą?
— Żyje — pospieszyła z zapewnieniem Eurneid. - Jest w Mariborze.
— Dlaczego nie wraca?
Adeptka pochyliła głowę.
— Ona nie wróci do świątyni, matko — powiedziała cicho. - Jest w szpitalu pana Milo Vanderbrecka, tego chirurga, niziołka. Powiedziała, że chce leczyć. Że tylko temu się poświęci. Wybacz jej, matko Nenneke.
— Wybaczyć? - parsknęła kapłanka. - Ja jestem z niej dumna.
— Spóźniłaś się — syknęła Filippa Eilhart. - Spóźniłaś się na uroczystość z udziałem królów. Do kroćset diabłów, Sigismund, twoja arogancja względem protokołu jest na tyle dobrze znana, byś nie musiał się z nią nachalnie obnosić. Zwłaszcza dziś, w takim dniu…
— Miałem powody — Dijkstra ukłonem odpowiedział na spojrzenie królowej Hedwig i uniesienie brwi hierarchy Novigradu. Złowił okiem skrzywienie na twarzy kapłana Willemera i grymas pogardy na godnym bicia na monetach obliczu króla Foltesta.
— Muszę z tobą porozmawiać, Fil.
Filippa zmarszczyła brew.
— W cztery oczy zapewnie?
— Najlepiej by było — Dijkstra uśmiechnął się lekko. - Jeśli jednak uznasz za stosowne, zgodzę się na kilka dodatkowych par oczu. Dajmy na to, pięknych oczu pań z Montecalvo.
— Ciszej — zasyczała czarodziejka zza uśmiechniętych warg.
— Kiedy mogę się spodziewać audiencji?
— Zastanowię się i dam ci znać. Teraz zostaw mnie w spokoju. To jest podniosła uroczystość. To jest wielkie święto. Przypominam ci o tym, jeśli sam nie zauważyłeś.
— Wielkie święto?
— Stoimy u progu nowej ery, Dijkstra.
Szpieg wzruszył ramionami.
Tłum wiwatował. Strzelały w niebo fajerwerki. Dzwony Novigradu biły, biły na triumf, na chwałę. Ale brzmiały jakoś dziwnie żałobnie.
— Potrzymaj na lejce, Jarre — powiedziała Lucienne. - Zgłodniałam, przegryzę cosiczek. Daj, zamotam ci rzemień na rękę. Ja wiem, tobie jedną nijak.
Jarre czuł bijące na twarzy rumieńce wstydu i upokorzenia. Nie przyzwyczaił się jeszcze. Wciąż miał wrażenie, że cały świat nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko gapić się na kikut, za założony i zszyty rękaw. Że cały świat nie myśli o niczym innym, tylko by widzieć kalectwo, by współczuć kalece obłudnie i żałować nieszczerze, a w skrytości ducha pogardzać nim i mieć go za coś, co nieładnie zakłóca ładny ład tym, że brzydko i nachalnie istnieje. Że ośmiela się istnieć.
Lucienne, musiał jej to przyznać, trochę różniła się pod tym względem od całego świata. Ani nie udawała, że nie widzi, ani nie popadała w manierę upokorzającego pomagania i jeszcze bardziej upokarzającej litości. Jarre był bliski myśli, że jasnowłosa dziewczyna wozaczka traktuje go naturalnie i normalnie. Ale odpędzał od siebie tę myśl. Nie akceptował jej.
Bo wciąż nie mógł zdobyć się na to, by sam siebie traktować normalnie.
Wiozący inwalidów wojennych wóz skrzypiał i turkotał. Po krótkim okresie deszczów przyszły upały, rozjeżdżone przez wojskowe tabory wyboje zaschły i zastygły w grzebienie, granie i garby o fantastycznych kształtach, przez które musiał toczyć się ciągnięty przez czwórkę koni wehikuł. Na co większych wybojach wóz aż skakał, trzeszczał, pudło kołysało się jak okręt w czasie sztormu. Kalecy — głównie — głównie beznodzy — żołnierze klęli wówczas równie wyszukanie, co plugawie, a Lucienne — by nie spaść — przytulała się do Jarre i obejmowała go, obdzielając chłopca szczodrze swym magicznym ciepłem, przedziwną miękkością i podniecającą mieszanką zapachów koni, rzemieni, siana, owsa i młodego, intensywnego, dziewczęcego potu.
Wóz zeskoczył z kolejnego wyboju, Jarre zebrał luz okręconych wokół przegubu lejcy. Lucienne, gryząc na przemian chleb i kiełbasę, przytuliła się do jego boku.
— No, no — zauważyła jego mosiężny medalion i niecnie wykorzystała fakt, że jedną rękę miał zajętą lejcami. - I ciebie też nabrali? Amulet niezapominajka? Oj, przechera iście ten, co tę fidryguszkę wymyślił. Wielki był na nią popyt czasu tej wojny, większy jeno na wódkę chyba. A jakież to w środeczku imię dziewczęce, obaczmy…
— Lucienne — Jarre spłonął jak alkiermes, czuł, że za chwilę krew tryśnie mu z jagód. - Muszę cię prosić… być nie otwierała… Wybacz, ale to rzecz osobista. Nie chciałbym cię urazić, ale…
Wóz podskoczył, Lucienne przytuliła się, a Jarre się zamknął.
— Ci… ril… la — wysylabizowała wozaczka z trudem, ale i tak zaskakując Jarre, który nie podejrzewał wiejskiej dziewczyny o tak daleko sięgające zdolności.
— Nie zapomni o tobie — zatrzasnęła medalion, puściła łańcuszek, spojrzała na chłopca. - Owa Cirilla, znaczy się. Jeśli prawdziwie kochała. Furda czary i amulety. Jeśli prawdziwie kochała, to nie zapomniała, była wierna. Czeka.
— Na to? — Jarre uniósł kikut.
Dziewczyna zmrużyła lekko oczy, niebieściutkie jak bławatki.
— Jeśli prawdziwie kochała — powtórzyła twardo — to czeka, a reszta furda. Wiem to.
— Aż tak wielką masz w tym względzie eksperiencję?
— Nie twoja rzecz — teraz na Lucienne wypadła kolej zarumienić się lekko — z kim i co miałam. A nie dumaj aby, że ja z tych, co to ino skiń na nie, a one już gotowe spermiencje jakieś na sianie wyczyniać. Ale co wiem, to wiem. Jeśli się chłopa kocha, to całego, a nie we fragmentach. Tedy furda, jeśli nawet który fragment ubył.
Wóz podskoczył.
— Upraszczasz nieco — rzekł przez zaciśnięte zęby Jarre, chciwie wdychając zapach dziewczyny. - Mocno upraszczasz i mocno idealizujesz, Lucienne. Raczysz nie zauważać choćby detalu tak drobnego, że to, czy mężczyzna jest cały, przesądza o jego zdolności do utrzymania żony i rodziny. Kaleka nie jest zdolny…
— No, no, no! — przerwała mu obcesowo. - Nie wypłakuj mi się tu aby na kieckę. Głowy ci Czarni nie urwali, a ty przecie głowacz, głową robotasz. Co się tak gapisz? Ja ze wsi jestem, ale oczy mam i uszy. Dość na to bystre, by przesądzały o uważeniu detalu tak drobnego, jak czyjsiś sposób gadania, iście pański i uczony. A do tego…
Pochyliła głowę, kaszlnęła. Jarre też kaszlnął. Wóz podskoczył.
— A do tego — dokończyła dziewczyna — słyszałam, co inni mówili. Żeś pisarz. I kapłan świątyni. Tedy sam widzisz, że ta ręka… Tfu, furda i tyle.
Wóz nie podskakiwał od jakiegoś czasu, ale Jarre i Lucienne, wydawało się, że wcale tego nie zauważyli. I wcale im to nie przeszkadzało.
— Coś ja — rzekła po dłuższej chwili dziewczyna — do uczonych szczęście mam. Był taki jeden… Kiedyś… Cholewki do mnie smalił… Uczony był i w akademiach kształcony. Z imienia samego dało się to miarkować.
— A jak miał na imię?
— Semester.
— Hejże, panna — zawołał zza ich pleców gefreiter Derkacz, złośliwiec i ponurak, okaleczony podczas walk o Mayenę. - Strzel no, panna, wałachom z bicza nad zadami, pełznie ta twoja fura niby smark po ścianie!
— Jako żywo — dodał drugi kaleka, drapiąc się w widoczny spod odwiniętej nogawki kikut połyskliwą tkanką blizny. - Dojadło już to pustkowie! Za karczmą zatążyłem, albowiem zaprawdę powiadam wam, napiłbym się piwa. Nie można raźniej jechać?
— Można — Lucienne odwróciła się na koźle. - Ale jak się na grudzie oje albo piasta złomi, to niedzielę albo i dwie nie piwo, jeno deszczówkę i sok brzozowy pili będziecie, podwody czekając. Sami nie ujdziecie, a ja was przecie na plecy nie wezmę.
— Iście żal — wyszczerzył zęby Derkacz. - Bo mnie po nocach się śni, że mię na się bierzesz. Plecowo, to znaczy się: od tylca. Ja tak lubię. A ty, panna?
— Ty kapcanie kulawy! — wrzasnęła Lucienne. - Ty capie śmierdzący! Ty…
Urwała, widząc, jak twarze wszystkich siedzących na wozie inwalidów pokrywają się nagle śmiertelną, trupią bladością.
— Matko — załkał któryś. - A tak niedaleczko było do domu…
— Przepadlim — powiedział Derkacz cicho i całkiem bez emocji. Po prostu stwierdzając fakt.
A mówili, przemknęło przez głowę Jarre, że już nie ma Wiewiórek. Że już ich wszystkich zabili. Że już, jak się wyrazili, rozwiązana została kwestia elfia.
Było sześciu konnych. Ale po uważniejszym spojrzeniu okazało się, że sześć było koni, a konnych ośmiu. Dwa wierzchowce niosły po parze jeźdźców. Wszystkie stąpały sztywno i arytmicznie, nisko spuszczając łby. Wyglądały marnie.
Lucienne westchnęła głośno.
Elfy zbliżyły się. Wyglądały jeszcze marniej niż konie.
Nic nie zostało z ich dumy, z ich wypracowanej, wyniosłej, charyzmatycznej inności. Odzienie, zazwyczaj nawet u gerylasów z komand eleganckie i piękne, było trudne, podarte, pokryte plamami. Włosy, ich duma i chluba, były zmierzwione, sfilcowane lepkim brudem i zakrzepłą krwią. Ich wielkie oczy, zwykle pyszne pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, były teraz otchłaniami paniki i rozpaczy.
Nic nie zostało z ich inności. Śmierć, przerażenie, głód i poniewierka sprawiły, że stali się zwykli. Bardzo zwykli.
Przestali nawet budzić strach.
Przez chwilę Jarre sądził, że miną ich, że po prostu przetną trakt i znikną w lesie po drugiej stronie, nie zaszczycając wozu i jego pasażerów nawet spojrzeniem. Że pozostanie po nich tylko ten zupełnie nieelfi, brzydki, paskudny zapach, zapach, który Jarre znał aż nadto dobrze z lazaretów — zapach nędzy, moczu, brudu i jątrzących się ran.
Mijali ich, nie patrząc.
Nie wszyscy.
Elfka o ciemnych, długich, zlepionych skrzepłą krwią włosach zatrzymała konia tuż przy wozie. Siedziała w siodle niezgrabnie przechylona, chroniąc rękę na przesiąkniętym temblaku, wokół którego brzęczały i kłębiły się muchy.
— Toruviel — powiedział, odwracając się, jeden z elfów. - En'ca digne, luned.
Lucienne momentalnie zorientowała się, zrozumiała, w czym rzecz. Pojęła, na co elfka patrzy. Wieśniaczka, od dziecka obyta była z czającym się za węgłem chałupy sinym i spuchłym upiorem, widmem głodu. Zareagowała więc instynktownie i bezbłędnie. Wyciągnęła w stronę elfki chleb.
— En'ca digne, Toruviel — powtórzył elf. On jeden z całego komanda miał na podartym rękawie zakurzonej kurtki srebrne błyskawice brygady «Vrihedd».
Inwalidzi na wozie, do tej chwili skamieniali i zastygli w bezruchu, drgnęli nagle, jakby ożywieni magicznym zaklęciem. W ich dłoniach, które wyciągnęli w stronę elfów, znalazły się, jak wyczarowane, ćwiartki chleba, gomółeczki sera, kawałki słoniny i kiełbasy.
A elfy po raz pierwszy od tysiąca lat, wyciągnęły ręce w stronę ludzi.
A Lucienne i Jarre byli pierwszymi ludźmi, którzy widzieli, jak elfka płacze. Jak krztusi się szlochem, nawet nie próbując ocierać płynących po brudnej twarzy łez. Zadających kłam twierdzeniu, jakoby elfy w ogóle nie miały gruczołów łzowych.
— En'ca… digne — powtórzył łamiącym się głosem elf z błyskawicami na rękawie.
A potem wyciągnął rękę i wziął chleb od Derkacza.
— Dziękuję ci — powiedział chrapliwie, z wysiłkiem dopasowując język i wargi do obcego języka. - Dziękuję ci, człowieku.
Po jakimś czasie, zauważywszy, że już po wszystkim, Lucienne cmoknęła na konie, trzepnęła lejcami. Wóz skrzypiał i turkotał. Wszyscy milczeli.
Było już dobrze na odwieczerz, gdy gościniec zaroił się od zbrojnych jeźdźców. Dowodziła nimi kobieta o zupełnie białych, krótko ostrzyżonych włosach, o złej, zaciętej twarzy zeszpeconej szramami, z których jedna przekreślała policzek od skroni po kącik ust, a potem druga podkówką obejmowała oczodół. Kobieta nie miała też dużej części prawej małżowiny usznej, a jej lewa ręka poniżej łokcia kończyła się skórzaną tuleją i mosiężnym hakiem, o który zaczepione były wodze.
Kobieta, mierząc ich złym okiem, pełnym zapiekłej mściwości spojrzeniem, pytała o elfy. O Scoia'tael. O terrorystów. O zbiegów, niedobitków komanda rozniesionego dwa dni temu nazad.
Jarre, Lucienne i inwalidzi, unikając wzroku białowłosej i jednorękiej kobiety, mówili, mamrocząc niewyraźnie, że nie, nikogo nie spotkali i nikogo nie widzieli.
Łżecie, myślała Biała Rayla, ta, która niegdyś była Czarną Raylą. Łżecie, wiem to. Łżecie z litości.
Ale to i tak nie ma znaczenia.
Bo ja, Biała Rayla, litości nie znam.
— Hurraaaa, górą krasnoludy! Wiwat Barclay Els!
— Niech żyyyy-jąąąaą!
Novigradzki bruk huczał pod podkutymi buciorami wiarusów z Ochotniczego Hufu. Krasnoludy maszerowały typowym dla nich szykiem, w piątkach, sztandar z młotami powiewał nad kolumną.
— Niech żyje Mahakam! Vivant krasnoludy!
— Chwała im! Sława!
Nagle ktoś z tłumu zaśmiał się. Kilka osób zawtórowało. A za chwilę ze śmiechu ryczeli już wszyscy.
— To afront… — złapał powietrze hierarcha Hemmelfart. - To skandal… To niewybaczalne…
— Plugawi ludzie — syknął kapłan Willemer.
— Udawajcie, że nie widzicie — poradził spokojnie Foltest.
— Nie trzeba było skąpić im wiwendy — rzekła kwaśno Meve. - Ani odmawiać oprowiantowania.
Krasnoludzcy oficerowie zachowali powagę i formę, przed trybuną wyprężyli się i zasalutowali. Podoficerowie i żołnierze Ochotniczego Hufu wyrazili natomiast swą dezaprobatę wobec zastosowanych przez królów i hierarchę cięć budżetowych. Jedni, mijając trybunę, pokazywali królom zgięty łokieć, inni demonstrowali drugi ze swych ulubionych gestów — pięść ze sztywno wyprostowanym w górę środkowym palcem. Gest ten w kręgach akademickich nosił nazwę digitus infamis. Plebs zwał go dosadniej.
Pąsy na twarzach królów i hierarchy dowodziły, że znają obie nazwy.
— Nie trzeba było obrażać ich skąpstwem — powtórzyła Meve. - To ambitny narodek.
Wyjec na Elskerdeg zawył, wycie przeszło w makabryczny zaśpiew. Nikt z siedzących przy ognisku nie odwrócił głowy.
Tym, kto po długim milczeniu odezwał się pierwszy, był Boreas Mun.
— Świat się zmienił. Sprawiedliwości stało się zadość.
— No, z tą sprawiedliwością to może przesada — uśmiechnął się lekko pielgrzym. - Zgodziłbym się jednak z tym, że świat dostosował się jakby do podstawowego prawa fizyki.
— Ciekawe — powiedział przeciągle elf — czy o tym samym prawie myślimy.
— Każda akcja — powiedział pielgrzym — powoduje reakcję.
Elf parsknął, ale było to parsknięcie dość życzliwe.
— Punkt dla ciebie, człowieku.
— Stefanie Skellen, synu Bertrama Skellena, ty, który byłeś cesarskim koronerem, wstań. Najwyższy Trybunał Wiecznego z łaski Wielkiego Słońca Imperium uznał cię winnym zarzucanych ci przestępstw i czynów nieprawych, a to: zdrady stanu i udziału w spisku mającym na celu zbrodniczy zamach na porządek ustawowy Imperium, a także na własną osobę Cesarskiego Majestatu. Wina twa, Stefanie Skellen, została potwierdzona i udowodniona, a Trybunał nie dopatrzył się okoliczności łagodzących. Jego Najjaśniejszy Majestat Imperatorski nie skorzystał zaś z prawa łaski.
— Stefanie Skellen, synu Bertrama Skellena. Z sali rozpraw zostaniesz przewieziony do Cytadeli, skąd, gdy czas stosowny nadejdzie, zostaniesz wyprowadzony. Jako że zdrajcą będąc, niegodzien jesteś stąpać po ziemi Cesarstwa, będziesz położony na włóczydło drewniane i na włóczydle tym końmi będziesz zawleczony na plac Tysiąclecia. Jako że zdrajcą będąc, niegodzien jesteś oddychać powietrzem Cesarstwa, będziesz na placu Tysiąclecia ręką kata powieszony za szyję na szubienicy, między niebem a ziemią. I będziesz tam wisiał dopóty, dopóki nie umrzesz. Ciało twoje zostanie spalone, a popiół na cztery rozrzucony wiatry.
Stefanie Skellenie, synu Bertrama, zdrajco. Ja, przewodniczący Najwyższego Trybunału Imperium, skazując cię, po raz ostatni wypowiadam twoje imię. Od tej chwili niech będzie ono zapomniane.
— Udało się! Udało! — krzyknął, wpadając do dziekanatu profesor Oppenhauser. - Udało się, panowie! Nareszcie! Nareszcie! A jednak to funkcjonuje! A jednak się kręci! Działa! To działa!
— Doprawdy? — spytał obcesowo i dość sceptycznie Jean La Voisier, profesor chemii, przez studentów nazywany Węglosmrodorem. - To być nie może! A co, ciekawość, działa?
— Wieczyste ruchadło!
— Perpetum mobile? — zaciekawił się Edmund Bumbler, sędziwy wykładowca zoologii. - W rzeczy samej? Nie przesadzacie, panie kolego?
— Ani trochę! - wrzasnął Oppenhauser i podskoczył po koziemu. - Ani krztyny! Działa! Ruchadło działa! Uruchomiłem i działa! Działa bez przerwy! Bez ustanku! Wieczyście! Na wieki wieków! Tego się nie da opowiedzieć, koledzy, to trzeba zobaczyć! Chodźcie do mej pracowni, żywo!
— Jem śniadanie — zaprotestował Węglosmrodór, ale jego protest utonął w gwarze i ogólnym podnieconym rozgardiaszu. Profesorowie, magistrowie i bakałarze w pośpiechu narzucali na togi płaszcze i delie, biegli ku wyjściu, wiedzeni przez wciąż wykrzykującego i gestykulującego Oppenhausera. Węglosmrodór pokazał im w ślad digitus infamis i wrócił do bułki z pasztetem.
Grupka uczonych, w marszu zasilana coraz to nowymi żądnymi ujrzenia owocu trzydziestoletnich wysiłków Oppenhausera, żywo pokonała dystans dzielący ich od pracowni słynnego fizyka. Już, już mieli otworzyć drzwi, gdy grunt drgnął nagle. Wyczuwalnie. Ba, silnie. Ba, bardzo silnie.
Był to wstrząs sejsmiczny, jeden z serii wstrząsów spowodowanych zniszczeniem przez czarodziejki warowni Stygga, kryjówki Vilgefortza. Fala sejsmiczna dotarła z dalekiego Ebbing aż tu, do Oxenfurtu.
Z brzękiem wyleciało kilkanaście szkiełek z witrażu na frontonie Katedry Sztuk Pięknych. Spadło z zabazgranego brzydkimi słowy cokołu popiersie Nicodemusa de Boot, pierwszego rektora uczelni. Spadł ze stołu kubek ziółek którymi Węglosmrodór popijał bułkę z pasztetem. Spadł z parkanowego platana student pierwszego roku fizyki, Albert Solpietra, który wlazł był na ów platan, by zaimponować studentkom medycyny.
A perpetum mobile profesora Oppenhausera, jego legendarne wieczyste ruchadło, ruchnęło się jeszcze raz i stanęło. Na amen.
I nigdy już nie udało się go ponownie uruchomić.
— Niech żyją krasnoludy! Niech żyje Mahakam!
Co to za zbieranina jakaś, co to za szajki, myślał hierarcha Hemmelfart, drżącą ręką błogosławiąc defiladę. Komu tu się wiwatuje? Przekupni kondotierzy, obsceniczne krasnoludy, co to za autorament dziwaczny? Kto w końcu wygrał tę wojnę, oni czy my? No bogów, trzeba zwrócić królom na to uwagę. Gdy historycy i pisarze wezmą się do roboty, należy poddać ich wypociny cenzurze. Najemnicy, wiedźmini, płatni zbóje, nieludzie i wszelki inny podejrzany element ma zniknąć z kronik ludzkości. Ma zostać wykreślony, wymazany. Ani słowa o nich. Ani słowa.
I ani słowa tez o nim, pomyślał, zaciskając wargi i patrząc na Dijkstrę, obserwującego defiladę z wyraźnie znudzoną miną.
Trzeba będzie, pomyślał hierarcha, wydać królom polecenia w sprawie tego Dijkstry. Jego obecność jest obelgą dla przyzwoitych ludzi.
To bezbożnik i łotr. Niech zniknie bez śladu. I niech będzie zapomniany.
Niedoczekanie twoje, purpurowy świętoszkowaty wieprzu, myślała Filippa Eilhart, bez wysiłku czytając intensywne myśli hierarchy. Chciałbyś rządzić, chciałbyś dyktować i wywierać wpływ? Chciałbyś rozstrzygać? Niedoczekanie. Rozstrzygać możesz wyłącznie w sprawach własnych hemoroidów, a i tam, we własnej twej dupie, twe rozstrzygnięcia niewiele będą znaczyły.
A Dijkstra zostanie. Tak długo, jak będzie mi potrzebny.
Kiedyś popełnisz błąd, myślał kapłan Willemer, patrząc na lśniące, karminowe wargi Filippy. Kiedyś któraś z was popełni błąd. Zgubi was zadufanie, arogancja i pycha. Spiski, które knujecie. Niemoralność. Ohyda i perwersja, której się oddajecie, w której żyjecie. Wszystko wylezie na jaw, rozejdzie się smród grzechów waszych, gdy popełnicie błąd. Musi przyjść taka chwila.
A nawet jeśli błędu nie popełnicie, znajdzie się sposobność, by was czymś obarczyć. Spadnie na ludzkość jakieś nieszczęście, jakaś klęska, jakaś plaga, może zaraza albo epidemia… Wtedy winę zwali się na was. Was obarczy się winą, za to, że nie zdołałyście pladze zapobiec, za to, że nie zdołałyście usunąć jej skutków.
Wy będziecie wszystkiemu winne.
I wtedy rozpali się stosy.
Stary pręgowany kocur, z racji umaszczenia zwany przez ludzi Rudzielcem, umierał. Umierał paskudnie. Tarzał się, prężył, drapał ziemię, wymiotował krwią i śluzem, wstrząsany konwulsjami. Miał do tego krwawą biegunkę. Miauczał, choć było to poniżej jego godności. Miauczał żałośnie, cicho. Szybko opadał z sił.
Rudzielec wiedział, dlaczego umiera. A przynajmniej domyślał się, co go zabiło.
Kilka dni temu do cintryjskiego portu zawinął dziwny frachtowiec, stary i bardzo brudny holk, zaniedbana krypa, wrak niemal. «Catriona», głosiły ledwie widoczne litery na dziobie holku. Liter tych Rudzielec — rzecz jasna — przeczytać nie umiał. Z dziwnej krypy, wykorzystując cumę, zlazł na keję szczur. Tylko jeden. Szczur był wyliniały, oparszywiały, nieruchawy. I nie miał jednego ucha.
Rudzielec zagryzł szczura. Był głodny, ale instynkt powstrzymywał go przez zjedzeniem paskudy. Ale kilka pcheł, wielkich, błyszczących pcheł, od których roiła się sierść gryzonia, zdołało przeleźć na Rudzielca i zadomowić się w jego futerku.
— Co jest z tym zatraconym kotem?
— Struł go ktoś pewnie. Albo zauroczył!
— Tfu, obrzydliwość! Ależ cuchnie, swołocz! Zabierz go przecz od schodów, kobieto!
Rudzielec wyprężył się i bezgłośnie otworzył zakrwawiony pyszczek. Nie czuł już kopnięć ani szturchnięć miotły, którymi gospodyni dziękowała mu właśnie za jedenaście lat łowienia myszy. Wykopany z podwórka, dogorywał w spienionym od mydlin i uryny rynsztoku. Dogorywał, życząc tym niewdzięcznym ludziom, by też zachorowali. By cierpieli tak samo, jak on.
Jego życzenie miało się spełnić niebawem. I to na wielką skalę. Na naprawdę wielką skalę.
Kobieta, która wykopała i wymiotła Rudzielca z podwórka, zatrzymała się, zadarła kieckę i podrapała się w łydkę pod kolanem. Swędziało.
Ugryzła ją pchła.
Gwiazdy nad Elskerdeg mrugały intensywnie. Iskry z ogniska gasły na ich tle.
— Ani pokój cintryjski — powiedział elf — ani tym bardziej pompatyczna novigradzka defilada nie mogą być uważane za kamienie cezury i kamienie milowe. Cóż to bowiem są za pojęcia? Władza polityczna nie może tworzyć historii za pomocą aktów czy dekretów. Władza polityczna nie może również historii oceniać, wystawiać not ani szufladkować, chociaż w swej pysze żadna władza tej prawdy nie uzna. Jednym z jaskrawszych przejawów waszej ludzkiej arogancji jest tak zwana historiografia, próby wydawani opinii i ferowania wyroków, o jak wy to mówicie: "dziejach minionych". Jest to dla was, ludzi, typowe i wynika z faktu, że natura obdarzyła was efemerycznym, owadzim, mrówczym życiem, śmieszną średnią wieku poniżej setki. Wy zaś do swej owadziej egzystencji usiłujecie dopasowywać świat. A tymczasem historia jest procesem, który zachodzi nieprzerwanie i nigdy się nie kończy. Nie da się podzielić historii na odcinki, stąd dotąd, stąd dotąd, od daty do daty. Nie da się historii określić ani tym bardziej zmienić królewskim orędziem. Nawet jeśli wygrało się wojnę.
— Nie podejmuję dysputy filozoficznej — rzekł pielgrzym. - Jak się rzekło, człek ze mnie prosty i mało elokwentny. Ośmielę się jednak zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze, krótkie jak u insektów życie chroni nas, ludzi, przed dekadencją, skłania do tego, by szanując życie, żyć intensywnie i twórczo, by wykorzystywać każdą chwilę życia i cieszyć się nią. Mówię i myślę jak człowiek, ale przecież tak samo myślały długowieczne elfy, idąc bić się i umierać w komandach Scoia'tael. Jeśli nie mam racji, proszę, by mnie poprawiono.
Pielgrzym odczekał stosowną chwilę, ale nikt go nie poprawił.
— Po drugie — podjął — wydaje mi się, że władza polityczna, choć niezdolna do zmieniania historii, może swymi działaniami wytworzyć całkiem niezłe złudzenie i pozór takiej zdolności. Władza ma po temu metody i instrumenty.
— O, tak — odrzekł elf, odwracając twarz. - Tu natrafiliście w sedno, panie pielgrzymie. Władza ma metody i instrumenty. Takie, z którymi nie sposób dyskutować.
Galera stuknęła burtą o obrośnięte glonami i muszlami pale. Rzucono cumy. Rozbrzmiały krzyki, przekleństwa i komendy.
Darły się mewy łowiące odpadki, pływające po zielonej, brudnej wodzie portu. Nabrzeże roiło się od ludzi. Głównie umundurowanych.
— Koniec rejsu, panowie elfy — powiedział nilfgaardzki dowódca konwoju. - Jesteśmy w Dillingen. Wysiadka! Czekają tu już na was.
Fakt. Czekano na nich.
Żaden z elfów — a już z pewnością nie Faoiltiarna — nie dawał za grosz wiary zapewnieniom o sprawiedliwych sądach i amnestiach. Scoia'tael i oficerowie brygady «Vrihedd» nie mieli złudnych nadziei co do losu, jaki czeka ich za Jarugą. W większości pogodzili się z tym, przyjmowali to stoicko, z rezygnacją nawet. Nic, jak sądzili, nie mogło już ich zaskoczyć.
Mylili się.
Spędzono ich z galery, dzwoniących i brzęczących kajdanami, pognano na molo, potem na nabrzeże, w szpaler uzbrojonych żołdaków. Byli tam też i cywile, tacy, których bystre oczka migały szybko, skacząc od twarzy do twarzy, od sylwetki do sylwetki.
Selekcjonerzy, pomyślał Faoiltiarna. Nie pomylił się.
Na to, by jego pokiereszowana twarz została przegapiona, liczyć oczywiście nie mógł. I nie liczył.
— Pan Isengrim Faoiltiarna? Żelazny Wilk? Cóż za miła niespodzianka! Prosimy, prosimy!
Żołdacy wywlekli go ze szpaleru.
— Va fail! — krzyknął do niego Coinneach Dá Reo, rozpoznany i wyciągany przez innych, noszących ryngrafy z redańskim orłem. - Se'ved, se caerme dea!
— Zobaczycie się — syknął cywil, który wyselekcjonował Faoiltiarnę — ale chyba w piekle. Na niego już tam czekają, w Drakenborgu. Hola, stać! Czy to nie przypadkiem nie pan Riordain? Brać go!
Łącznie wyciągnięto ich trzech. Tylko trzech. Faoiltiarna zrozumiał i nagle — ku swemu zaskoczeniu — zaczął się bać.
— Va fail! — krzyknął do towarzyszy wyciągnięty z szeregu Angus Bri Cri, dzwoniąc okowami. - Va fail, fraeren!
Żołdak popchnął go brutalnie.
Nie poprowadzono ich daleko. Doszli tylko do jednej z szop blisko przystani. Tuż przy basenie portowym, nad którym kołysał się las masztów.
Cywil dał znak. Faoiltiarnę popchnięto pod słup, pod belkę, na którą zarzucono powróz. Do powroza zaczęto przywiązywać żelazny hak. Riordaina i Angusa posadzono na dwóch ustawionych na polepie zydlach.
— Panie Riordain, panie Bri Cri — powiedział zimno cywil. - Zostaliście objęci amnestią. Sąd postanowił okazać łaskę.
— Sprawiedliwości musi się jednak stać zadość — dodał, nie doczekawszy się reakcji. - A za to, by tak się stało, zapłaciły rodziny tych, których zamordowaliście, panowie. Wyrok zapadł.
Riordain i Angus nie zdążyli nawet krzyknąć. Od tyłu zarzucono im na szuje pętle, zdławiono, obalono razem z zydlami, powleczono po klepisku. Gdy skutymi rękami nadaremnie próbowali zerwać wrzynające się w ciało styki, oprawcy uklękli im na piersiach. Noże błysnęły i spadły, trysnęła krew. Teraz nawet pętle nie były w stanie zdusić ich krzyku, wizgu, który podnosił włosy na głowie.
Trwało to długo. Jak zawsze.
— Pański wyrok, panie Faoiltiarna — powiedział cywil, wolno odwracając głowę — został wyposażony w klauzulę dodatkową. Takie coś ekstra…
Faoiltiarna nie zamierzał czekać na coś ekstra. Klamra kajdan, nad którą elf pracował już od dwóch dni i nocy, teraz spadła z jego przegubu jak za dotknięciem magicznej różdżki. Straszliwy cios ciężkiego łańcucha obalił obu pilnujących go żołdaków. Faoiltiarna w skoku kopnął następnego w twarz, smagnął kajdanami cywila, runął wprost w zasnute pajęczyną okienko szopy, przeleciał przez nie razem z ramą i futryną, zostawiając na gwoździach krew i strzępy odzienia. Z hukiem wylądował na deskach mola. Przekoziołkował, przeturlał się i chlupnął w wodę, pomiędzy rybackie czółna i barkasy. Wciąż przykuty do prawego przegubu ciężki łańcuch ciągnął na dno. Faoiltiarna walczył. Ze wszystkich sił walczył o życie, na którym, jak jeszcze niedawno sądził, nie zależało mu w ogóle.
— Łap! — darli się wypadający z szopy żołdacy. - Łap! Zabij!
— Tam! — wrzeszczeli inni, nadbiegający molem. - Tam, gdzie wypłynął.
— Do łodzi!
— Strzelać! - zaryczał cywil, obiema dłońmi próbując zatrzymać krew, wartko płynącą z oczodołu. - Zabić!
Szczęknęły cięciwy kusz. Mewy poderwały się z wrzaskiem. Brudna zielona woda między barkasami zakipiała od bełtów.
— Vivant! — defilada przeciągnęła się, tłum mieszkańców Novigradu zdradzał już objawy znużenia i chrypki. - Vivant! Niech żyją!
— Hurra!
— Sława królom! Sława!
Filippa Eilhart rozejrzała się, czy nikt nie nadstawia uszu, pochyliła się w stronę Dijkstry.
— O czym chcesz ze mną rozmawiać?
Szpieg też się rozejrzał.
— O zamachu na króla Vizimira dokonanym w lipcu ubiegłego roku.
— Słucham?
— Półelf, który dokonał tego morderstwa — Dijkstra jeszcze bardziej zniżył głos — bynajmniej nie był szaleńcem, Fil. I nie działał sam.
— Co ty mówisz?
— Ciszej — uśmiechnął się Dijkstra. - Ciszej, Fil.
— Nie nazywaj mnie Fil. Masz dowody? Jakie? Skąd?
— Zdziwiłabyś się, Fil, gdybym ci powiedział, skąd. Kiedy mogę spodziewać się audiencji, jaśnie wielmożna pani?
Oczy Filippy Eilhart były jak dwa czarne, bezdenne jeziora.
— Wkrótce, Dijkstra.
Dzwony biły. Tłum wiwatował ochryple. Wojsko defilowało. Płatki kwiatów, niby śnieg, pokrywały novigradzki bruk.
— Wciąż piszesz?
Ori Reuven drgnął i zrobił kleks. Służył Dijkstrze od dziewiętnastu lat, ale nadal nie przyzwyczaił się do bezszelestnego poruszania się szefa, do jego zjawiania się nie wiadomo skąd i jakim sposobem.
— Dobry wieczór, khe, khe, wasza wielmoż…
— Ludzie z cienia — Dijkstra przeczytał stronę tytułową rękopisu, którą bezceremonialnie podniósł ze stołu. - Historia tajnych służb królewskich, pisana przez Oribasiusa Gianfranco Paolo Reuvena, magistra… Oj, Ori, Ori. Stary chłop, a takie głupstwa…
— Khe, khe…
— Przyszedłem się pożegnać, Ori.
Reuven popatrzył na niego zdziwiony.
— Widzisz, wierny druhu — ciągnął szpieg, nie czekając, aż sekretarz coś wykaszle — ja też jestem stary, a wychodzi na to, że też głupi. Powiedziałem jedno słowo do jednej osoby. Tylko jednej. I tylko jedno słowo. Było to jedno słowo za dużo i jedna osoba za dużo. Nadstaw uszu, Ori. Słyszysz ich?
Ori Reuven szeroko rozwierając zdumione oczy, przecząco pokręcił głową. Dijkstra milczał przez chwilę.
— Nie słyszysz — stwierdził po chwili. - A ja ich słyszę. We wszystkich korytarzach. Szczury biegają po tretogorskim grodzie, Ori. Idą tu. Nadchodzą na miękkich szczurzych łapkach.
Zjawili się z cienia, z ciemności. Czarni, zamaskowani, zwinni jak szczury. Strażnicy i ochroniarze z anteszambrów padli bez jęków pod szybkimi ciosami sztyletów o wąskich, graniastych klingach. Krew ciekła po podłogach tretogorskiego zamku, rozlewała się po posadzkach, plamiła parkiety, wsiąkała w drogie vengerberskie dywany.
Nadchodzili wszystkimi korytarzami, a za nimi zostawały trupy.
— Jest tam — powiedział jeden, wskazując. Głos tłumił czarny szal spowijający twarz aż po oczy. - Tam wszedł. Przez kancelarię, w której urzęduje Reuven, ten kaszlący dziad.
— Stamtąd nie ma wyjścia. - Oczy drugiego, będącego dowódcą, płonęły w otworach czarnej aksamitnej maski. - Komnata za kancelarią jest ślepa. Nie ma nawet okien.
— Wszystkie inne korytarze obstawione. Wszystkie drzwi i wszystkie okna. Nie może ujść. Jest w matni.
— Naprzód!
Drzwi ustąpiły pod kopnięciami. Błysnęły sztylety.
— Śmierć!!! Śmierć krwawemu katu!
— Khe, khe? — Ori Reuven podniósł znad papierów krótkowzroczne, załzawione oczy. - Słucham? Czym mogę, khe, khe, panom służyć?
Mordercy z rozpędu rozwalili drzwi do prywatnych komnat Dijkstry, obiegli je niczym szczury, penetrując wszystkie zakamarki. Poleciały na podłogę zrywane arrasy, obrazy i panele, sztylety pruły zasłony i tapiserie.
— Nie ma go! — wrzasnął jeden, wpadając do kancelarii. - Nie ma go!
— Gdzie? — charknął herszt, schylając się nad Orim, wiercąc go spojrzeniem z otworów czarnej maski. - Gdzie jest ten krwawy pies?
— Nie ma go — odrzekł spokojnie Ori Reuven. - Przecież sami widzicie.
— Gdzie on jest? Mów! Gdzie Dijkstra?
— Azali — kaszlnął Ori — jestem, khe, khe, stróżem brata mego?
— Zginiesz starcze!
— Jestem stary. Chory. I bardzo zmęczony. Khe, khe. Nie boję się ani was, ani waszych noży.
Mordercy wybiegli z komnaty. Znikli równie szybko, jak się pojawili.
Nie zabili Oriego Reuvena. Byli mordercami na rozkaz. A w ich rozkazach nie było o Orim Reuvenie najmniejszej wzmianki.
Oribasius Gianfranco Paolo Reuven, magister praw, spędził sześć lat w różnych więzieniach, bezustannie przesłuchiwany prze zmieniających się śledczych, pytany o przeróżne, często pozornie nie mające sensu rzeczy i sprawy.
Po sześciu latach zwolniono go. Był wówczas bardzo chory. Szkorbut odebrał mu wszystkie zęby, anemia włosy, jaskra wzrok, astma oddech. Palce obu rąk połamano mu na przesłuchaniach.
Na wolności żył niecały rok. Umarł w świątynnym przytułku. W nędzy. Zapomniany.
Rękopis księgi Ludzie z cienia, czyli historia tajnych służb królewskich zginął bez śladu.
Niebo na wschodzie pojaśniało, nad wzgórzami wykwitła blada aureola, zapowiedź brzasku.
Przy ognisku od dłuższej chwili panowała cisza. Pielgrzym, elf i tropiciel w milczeniu patrzyli w dogorywający ogień.
Cisza panowała na Elskerdeg. Wyjący upiór poszedł sobie, znudziwszy się daremnym wyciem. Wyjący upiór musiał wreszcie zrozumieć, że trzej siedzący przy ognisku mężczyźni ostatnimi czasy widzieli zbyt wiele okropności, by przejmować się byle upiorem.
— Jeśli mamy razem wędrować — powiedział nagle Boreas Mun, patrząc w rubinowy żar ogniska — to porzućmy nieufność. Zostawmy za nami to, co było. Świat się odmienił. Przed nami nowe życie. Coś się skończyło, coś się zaczyna. Przed nami…
Urwał, kaszlnął. Nie był zwyczajny takich mów, bał się śmieszności. Ale jego towarzysze z przypadku nie śmiali się. Ba, Boreas wyczuł wręcz emanującą od nich życzliwość.
— Przed nami przełęcz Elskerdeg — dokończył pewniejszym głosem — a za przełęczą Zerrikania i Hakland. Przed nami daleka i niebezpieczna droga. Jeżeli mamy iść nią razem… Porzućmy nieufność. Jestem Boreas Mun.
Pielgrzym w kapeluszu z szerokim rondem wstał, prostując swą potężną postać, uścisnął wyciągniętą ku niemu rękę. Elf wstał również. Jego makabrycznie zniekształcona twarz skrzywiła się dziwnie.
Uścisnąłwszy dłoń tropiciela, pielgrzym i elf wyciągnęli prawice ku sobie.
— Świat się odmienił — powiedział pielgrzym. - Coś się skończyło. Jestem… Sigi Reuven.
— Coś się zaczyna — elf skrzywił pobliźnioną twarz w czymś, co wedle wszelkich przesłanek było uśmiechem. - Jestem… Wolf Isengrim.
Uścisnęli sobie ręce, szybko, mocno, gwałtownie wręcz, przez moment wyglądało to bardziej na wstęp do walki niż na gest zgody. Ale tylko przez moment.
Polano w ognisku strzeliło iskrami, fetując zdarzenie radosnym fajerwerkiem.
— Niech mnie diabli — Boreas Mun uśmiechnął się szeroko — jeśli nie jest to początek pięknej przyjaźni.