Opodal owego błonia, miejsca srogiej bitwy, w której cała niemal nilfgaardzka moc Północy starła się z całą niemal potęgą nilfgaardzkiego najeźdźcy, dwie były rybackie wioski: Stare Pupy i Brenna. Ponieważ jednak wówczas Brenna do gruntu była spalona, przyjęło się zrazu mówić o "bitwie pod Starymi Pupami". Dziś wszelako nikt nie mówi inaczej, niż tylko "bitwa pod Brenną", a dwie po temu są przyczyny. Primo, odbudowana Brenna wielką dziś i prosperowną jest osadą, a Stare Pupy się przez czasem nie osiedziały i ślad po nich zarósł pokrzywą, perzem i łopuchem. Secundo, nie godziła się jakoś ta nazwa w koneksji z tamtym sławnym, wiekopomnym i tragicznym zarazem bojem. Bo też i jakże to tak: tu batalia, w której trzydzieści z górą tysięcy ludzi życie położyło, a tu nie dość, że Pupy, to jeszcze Stare.
Tak tedy w całym historycznym i wojskowym piśmiennictwie wyłącznie o bitwie pod Brenną pisać się przyjęło — tak u nas, jak i w nilfgaardzkich źródłach, których notabene dużo więcej niźli naszych.
— Kadecie Fitz-Oesterlen, ocena niedostateczna. Proszę siadać. Pragnę zwrócić uwagę pana kadeta, że brak wiedzy o słynnych i ważnych bitwach z historii własnej ojczyzny jest kompromitujący dla każdego patrioty i dobrego obywatela, ale w przypadku przyszłego oficera jest to po prostu skandal. Pozwolę sobie na jeszcze jedną małą uwagę, kadecie Fitz-Oesterlen. Od dwudziestu lat, to jest od czasu, gdy jestem wykładowcą w tej szkole, nie przypominam sobie egzaminu cenzusowego, na którym nie padałyby pytania o bitwę pod Brenną. Ignorancja w tym względzie praktycznie przekreśla zatem szanse na karierę w wojsku. No, ale gdy się jest baronem, nie ma musu być oficerem, można próbować sił w polityce. Lub w dyplomacji. Czego serdecznie panu życzę, kadecie Fitz-Oesterlen. A my wracajmy pod Brennę, panowie. Kadet Puttkammer!
— Jestem!
— Proszę do mapy. Proszę kontynuować. Od miejsca, w którym pana barona opuściła swada.
— Rozkaz! Powodem, dla którego marszałek polny Menno Coehoorn zdecydował dokonać manewru i szybkiego marszu na zachód, były raporty zwiadu donoszące, że armia Nordlingów idzie z odsieczą oblężonej twierdzy Mayena. Marszałek postanowił zastąpić Nordlingom drogę i zmusić ich do rozstrzygającej bitwy. W tym celu rozdzielił siły Grupy Armii "Środek". Część sił zostawił pod Mayeną, z resztą sił szybkim marszem ruszył…
— Kadecie Puttkammer! Nie jesteście pisarzem beletrystą. Jesteście przyszłym oficerem! Co to za określenie: "reszta sił"? Proszę podać mi dokładny orde de bataille grupy uderzeniowej marszałka Coehoorna. Używając terminologii wojskowej!
— Tak jest, panie rotmistrzu. Marszałek polny Coehoorn miał pod swą komendą dwie armie: IV Armię Konną, dowodzoną przez generała majora Markusa Braibanta, patrona naszej szkoły…
— Bardzo dobrze, kadecie Puttkammer.
— Zasrany lizus — zasyczał ze swej ławki kadet Fitz-Oesterlen.
— …oraz III Armię, dowodzoną przez generała lejtnanta Rhetza de Mellis-Stoke. W skład IV Armii Konnej, liczącej dwadzieścia z górą tysięcy żołnierza, wchodziły: dywizja «Venendal», dywizja «Magne», dywizja «Frundsberg», II Brygada Vicovarska, VII Brygada Daerlańska oraz brygady «Nauzicaa» i «Vrihedd». W skład III Armii wchodziły: dywizja «Alba», dywizja «Deithwen» oraz… hmmm… oraz dywizja…
— Dywizja "Ard Feainn" — stwierdziła Julia Abatemarco. - Jeśliście, rzecz jasna, czegoś nie poputali. Na pewno mieli na gonfalonie wielkie srebrne słońce?
— Mieli, półkowniku — stwierdził twardo dowódca zwiadu. - Bez ochyby mieli!
— "Ard Feainn" — mruknęła Słodka Trzpiotka. - Hmmm… Ciekawe. To by znaczyło, że w tych kolumnach marszowych, któreście jakoby widzieli, idzie na nas nie tylko cała Konna, ale i część Trzeciej. Ha, nie! Nic na wiarę! Ja to muszę zobaczyć na własne oczy. Rotmistrzu, na czas mojej nieobecności dowodzicie banderią. Rozkazuję pchnąć łącznika do pułkownika Pangratta…
— Ależ, pułkowniku, czy to rozsądne, by własną osobą…
— Wykonać!
— Tak jest!
— To iście hazard, pułkowniku! — przekrzyczał pęd galopu dowódca zwiadu. - Możemy wpaść na jakiś elfi podjazd…
— Nie gadaj! Prowadź!
Oddziałek ostrym galopem pognał w dół wąwozu, przemknął jak wicher doliną strumienia, wpadł w las. Tu musieli zwolnić. Jazdę utrudniał gąszcz, a nadto faktycznie groziło im, że znienacka wpakują się na podjazdy rekonesansowe lub forpoczty, które Nilfgaardczycy ponad wszelką wątpliwość wysłali. Zwiad kondotierów zachodził co prawda nieprzyjaciela od flanki, nie od czoła, ale flanki z pewnością też były ubezpieczone. Impreza była więc ryzykowna jak diabli. Ale Słodka Trzpiotka lubiła takie imprezy. A nie było w całej Wolnej Kompanii żołnierza, który nie poszedłby za nią. Choćby do piekła.
— To tu — powiedział dowódca zwiadu. - Ta wieża.
Julia Abatemarco pokręciła głową. Wieża była krzywa, zrujnowana, zjeżona połamanymi belkami, ażurowa od dziur, na których dujący z zachodu wiatr grał jak na fujarce. Nie wiadomo było, kto i po co tę wieżę wybudował tu, na pustkowiu. Ale wiadomym było, że wybudował dawno.
— To się nie zawali?
— Na pewno nie, pułkowniku.
W Wolnej Kompanii, wśród kondotierów, nie używało się "panów". Ani "pań". Tylko szarż.
Julia wspięła się na szczyt wieży, niemal tam wbiegła. Dowódca zwiadu dołączył dopiero po minucie, a sapał jak buhaj kryjący krowę. Wsparta na krzywym parapecie Słodka Trzpiotka lustrowała dolinę za pomocą lunety, wysunąłwszy język spomiędzy warg i wypiąłwszy zgrabny tyłeczek. Dowódca zwiadu poczuł na ten widok dreszcz podniecenia. Opanował się szybko.
— "Ard Feainn", nie ma wątpliwości — oblizała wargi Julia Abatemarco. - Widzę też Daerlańczyków Elana Trahe, są tam także elfy z brygady «Vrihedd», starzy nasi znajomi spod Mariboru i Mayeny… Aha! Są i Trupie Główki, słynna brygada «Nauzicaa»… Widzę też płomienie na proporcach dywizji pancernej «Deithwen»… I białą chorągiew z czarnym alerionem, znak dywizji «Alba»…
— Rozpoznajecie ich — odmruknął dowódca zwiadu — iście niczym znajomków… Tak się wyznajecie?
— Skończyłam akademię wojskową — ucięła Słodka Trzpiotka. - Jestem oficerem z cenzusem. Dobra, co chciałam zobaczyć, zobaczyłam. Wracamy do banderii.
— Idzie na nas Czwarta Konna i Trzecia — powiedziała Julia Abatemarco. - Powtarzam, cała Czwarta Konna i chyba cała kawaleria Trzeciej. Za chorągwiami, które widziałam, chmura kurzu biła w niebo. Tamtędy, w tych trzech kolumnach, idzie na moje oko czterdzieści tysięcy jazdy. A może więcej. Może…
— Może Coehoorn rozdzielił Grupę Armii "Środek" — dokończył Adam «Adieu» Pangratt, wódz Wolnej Kompanii. - Wziął tylko Czwartą Konną i jazdę z Trzeciej, bez piechoty, by iść szybko… Ha, Julia, gdybym to ja był na miejscu konetabla Natalisa albo króla Foltesta…
— Wiem — oczy Słodkiej Trzpiotki błysnęły. - Wiem, co byś zrobił. Pchnąłeś do nich gońców?
— Ma się rozumieć.
— Natalis to stary wyga. Może być, że jutro…
— Może być — nie dał jej dokończyć Adieu. - I nawet myślę, że będzie. Popędź konia, Julia. Chcę ci coś pokazać.
Ujechali kilka staj, szybko, znacznie wysforowując się przez resztę wojska. Słońce dotykało już niemal wzgórz na zachodzie, lasy i łęgi mroczyły dolinę długim cieniem. Ale widać było dość, by Słodka Trzpiotka z miejsca domyśliła się, co chciał jej pokazać «Adieu» Pangratt.
— Tutaj — potwierdził jej domysł Adieu, stając w strzemionach. - Tutaj przyjąłbym jutro bitwę. Gdyby to przy mnie była komenda armią.
— Ładny teren — przyznała Julia Abatemarco. - Równo, twardo, gładko… Jest się gdzie uszykować… Hmmm… Od tych górek do tych stawów, tam… Będzie jakieś trzy mile… Tamto wzgórze, o, wymarzone stanowisko dowodzenia…
— Dobrze mówisz. A tam, spójrz, w środku, jeszcze jedno jeziorko czy staw rybny, o, to, co tam błyszczy… Można wykorzystać… Rzeczka też nadaje się na rubież, bo choć małe to, ale bagniste… Jak ta rzeczka się nazywa, Julia? Przejeżdżaliśmy przecie tamtędy wczoraj. Pamiętasz?
— Zapomniałam. Chochla chyba. Albo jakoś tak.
Kto tamte okolice zna, ten snadnie rzecz całą imaginować sobie może, tym zaś, co mnie bywali, odsłonię, że lewe skrzydło wojska królewskiego tego sięgało miejsca, gdzie dziś osada Brenna się znajduje. Czasu bitwy nijakiej osady tam nie było, bo roku łońskiego przez elfy Wiewiórki z dymem puszczona była i do gruntu zgorzała. Otóż tam, na skrzydle lewym właśnie, stał redański królewski korpus, któremu hrabia Ruyter przewodził. A było w tym korpusie ludzi osiem tysięcy w piechocie i jeździe przedniej.
Środek królewskiego ugrupowania stał wedle wzgórza, które Szubienicznym potem nazwano. Tam, na wzgórzu, stali z pocztem król Foltest i konetabl Jan Natalis, z wysokości na całe bitewne pole prospekt mając. Tu główne siły wojsk naszych zgrupowane były — dwanaście tysięcy dzielnych tamerskich i redańskich infanterzystów w cztery wielkie uformowanych czworoboki, dziesięcioma chorągwiami jazdy ochraniających, stojących aż po północny skraj stawu, przez okoliczną ludność Złotym mianowanego. Miało zaś środkowe ugrupowanie w drugiej linii huf rezerwowy — trzy tysiące wyzimskiej i mariborskiej piechoty, nad którą wojewoda Bronibor sprawował komendę.
Od południowego zaś skraju Złotego Stawu aż po ciąg rybaków i zakola rzeczki Chotli, na rubieży na milę szerokiej, stało armii naszej skrzydło prawe" złożony z mahakamskich krasnoludów Huf Ochotniczy, osiem chorągwi lekkiej kawalerii i banderie znamienitej Wolnej Kompanii Kondotierskiej. Komendę nad skrzydłem prawym mieli kondotier Adam Pangratt i krasnolud Braclay Els.
Naprzeciw, o milę jakową albo dwie, na polu gołym za lasem, uszykował nilfgaardzkie wojsko marszałek polny Menno Coehoorn. Stał tam lud żelazny jak czarna ściana, pułk przy pułku, rota przy rocie, skwadron przy skwadronie, jak okiem rzucił, końca nie było. A po lesie chorągwi i dzid miarkować się dało, że nie jeno szeroki, ale i głęboki jest ordynek. Bo też i było wojska czterdzieści i sześć tysięcy, o czym podówczas mało kto wiedział, i dobrze, bo i tak w niejednym serce na widok tej nilfgaardzkiej potęgi upadło nieco.
A nawet u najśmielszych mocniej serca zaczęły bić pod pancerzami, bić niczym młoty, bo jawnym się stało, że ciężka i krwawa zaraz tu zacznie się potrzeba i że niejeden z tych, co tu w ordynku stoją, zachodu słońca nie zobaczy.
Jarre, podtrzymując zsuwające się z nosa okulary, jeszcze raz przeczytał cały fragment tekstu, westchnął, potarł łysinę, po czym ujął gąbkę, odcisnął ją nieco i wymazał ostatnie zdanie.
Wiatr szumiał w liściach lipy, brzęczały pszczoły. Dzieci, jak to dzieci, usiłowały przekrzyczeć się nawzajem.
O stopę starca oparła się poturlana po murawie piłka. Nim zdążył się schylić, niezgrabny i niezręczny, któreś z jego wnucząt przemknęło obok jak małe wilczątko, porywając piłkę w pełnym biegu. Potrącony stół zakołysał się, Jarre prawą ręką ocalił przed przewróceniem kałamarz, kikutem lewej przytrzymał arkusze papieru.
Pszczoły brzęczały, ciężkie od żółtych kuleczek akacjowego pyłku.
Jarre wznowił pisanie.
Poranek był chmurny, ale słońce przebijało przez obłoki i swą wysokością jawnie o mijających godzinach przypominało. Zerwał się wiatr, zafurkotały i zakłopotały proporce niby stada ptaków, co do lotu się podrywają. A Nilfgaard jak stał, tak stał, aż się wszyscy dziwować poczęli, czemuż to marszałek Menno Coehoorn nie daje swoim rozkazu wystąpić…
— Kiedy? — Menno Coehoorn podniósł głowę znad map, obrzucił dowódców wzrokiem. - Kiedy, pytacie, rozkażę poczynać?
Nikt się nie odezwał. Menno szybkim spojrzeniem zlustrował swych dowódców. Najbardziej spiętymi i zdenerwowanymi wydawali się ci, którzy mieli zostać w odwodzie — Elan Trahe, dowódca Siódmej Daerlańskiej i Kees van Lo z brygady «Nauzicaa». Wyraźnie denerwował się też Ouder de Wyngalt, aide-de-camp marszałka, który na czynny udział w boju miał najmniej szans.
Ci, którzy mieli uderzać pierwsi, wyglądali na spokojnych, ba, znudzonych nawet. Markus Braibant ziewał. Generał lejtnant Rhetz de Mellis-Stoke dłubał małym palcem w uchu i co rusz oglądał palec, jakby naprawdę spodziewał się znaleźć na nim coś wartego uwagi. Oberszter Ramon Tyrconnel, młody dowódca dywizji "Ard Feainn", pogwizdywał cicho, utkwiwszy wzrok w sobie tylko wiadomym punkcie horyzontu. Oberszter Liam aep Muir Moss z dywizji «Deithwen» wertował swój nieodłączny tomik poezji. Tibor Eggebracht z ciężkiej kopijniczej dywizji «Alba» drapał się w kark końcem szpicruty.
— Atak rozpoczniemy — powiedział Coehoorn — gdy tylko wrócą patrole. Niepokoją mnie te wzgórza na północy, panowie oficerowie. Nim uderzymy, muszę wiedzieć, co tam jest za tymi wzgórzami.
Lamarr Flaut bał się. Bał się potwornie, strach pełzał mu po kiszkach, zdawało mu się, że ma w wątpiach co najmniej dwanaście oślizłych, pokrytych śmierdzącym śluzem węgorzy, zawzięcie poszukujących otworu, przez który mogłyby wydostać się na swobodę. Godzinę temu, gdy patrol odebrał rozkazy i wyruszył, Flaut w cichości ducha liczył na to, że chłód poranka przepędzi trwogę, że lęk zdusi rutyna, wyćwiczony rytuał, twardy i surowy ceremoniał służby. Zawiódł się. Teraz, po upływie godziny i po przebyciu jakichś pięciu mil, daleko, groźnie daleko od swoich, głęboko, niebezpiecznie głęboko na terytorium wroga, blisko, śmiertelnie blisko nieznanego niebezpieczeństwa, strach dopiero pokazywał, co potrafi.
Zatrzymali się na skraju jodłowego lasu, przezornie nie wysuwając się zza porastających skraj wielkich jałowców. Przed nimi, za pasem niskich choinek, rozciągała się szeroka kotlina. Mgła snuła się po wierzchołkach traw.
— Nikogo — ocenił Flaut. - Ni żywego ducha. Wracamy. Jesteśmy już trochę za daleko.
Wachmistrz spojrzał na niego z ukosa. Daleko? Ujechaliśmy ledwo milę. Wlokąc się zresztą niby kulawe żółwie.
— Wartałoby — powiedział — zajrzeć jeszcze za tamto wzgórze, panie lejtnant. Stamtąd, widzi mi się, lepszy będzie prospekt. Daleko, na obie doliny. Jeśli kto tamtędy ciągnie, nie możem go nie dostrzec. Jak więc? Skoczymy, panie? To wszystkiego parę staj.
Parę staj, pomyślał Flaut. W otwartym terenie, widoczni jak na patelni. Węgorze wiły się, gwałtownie szukały wyjścia z jego trzewii. Przynajmniej jeden, Flaut czuł to wyraźnie, był na dobrej drodze.
Słyszałem brzęk strzemienia. Parsknięcie konia. Tam, wśród soczystej zieleni młodych sosenek na piaszczystym stoku. Coś się tam poruszyło? Sylwetka?
Otaczają nas?
Szła po obozie plotka, że kilka dni temu kondotierzy z Wolnej Kompanii, zniósłwszy w zasadzce podjazd brygady «Vrihedd», wzięli żywcem jednego elfa. Mówiono, że wykastrowali go, wyrwali mu język, obcięli wszystkie palce u rąk… A na koniec wyłupili oczy. Teraz, szydzili, na żaden sposób nie zabawisz się już z twoją elfią gamratką. I nawet nie będziesz mógł sobie popatrzeć, ja będzie się zabawiała z innymi.
— No, panie? — chrząknął wachmistrz. - Skoczymy na wzgórze?
Lamarr Flaut przełknął ślinę.
— Nie — powiedział. - Nie możemy mitrężyć. Stwierdziliśmy: tutaj nieprzyjaciela nie ma. Musimy zdać z tego raport dowództwu. Zawracamy!
Menno Coehoorn wysłuchał meldunku, uniósł głowę znad map.
— Do chorągwi — rozkazał krótko. - Panie Braibant, panie Mellis-Stoke. Uderzać!
— Niech żyje cesarz! — wrzasnęli Tyrconnel i Eggebracht. Menno popatrzył na nich dziwnie.
— Do chorągwi — powtórzył. - Niech Wielkie Słońce opromieni waszą chwałę.
Milo Vanderbreck, niziołek, chirurg polowy, znany jako Rusty, chciwie wciągnął w nozdrza przejmującą mieszankę zapachów jodyny, amoniaku, alkoholu, eteru i eliksirów magicznych widzącą pod płachtą namiotu. Chciał nasycić się tą wonią teraz, gdy była jeszcze zdrowa, czysta, dziewiczo nie skażona i klinicznie sterylna. Wiedział, że długo taką nie pozostanie.
Spojrzał na stół operacyjny, również dziewiczo biały, i na instrumentarium, na dziesiątki narzędzi budzących respekt i ufność chłodnym i groźnym dostojeństwem zimnej stali, niepokalaną czystością metalicznego połysku, porządkiem i estetyką ułożenia.
Przy instrumentarium krzątał się jego personel — trzy kobiety. Tfu, poprawił się w myśli Rusty. Jedna kobieta i dwie dziewczyny. Tfu. Jedna stara, choć piękna i młodo wyglądająca baba. I dwoje dzieci.
Magiczka i uzdrowicielka, zwąca się Marti Sodergren. I ochotniczki. Shani, studentka z Oxenfurtu. Iola, kapłanka ze świątyni Melitele w Ellander.
Marti Sodergren znam, pomyślał Rusty, pracowałem już z tą pięknością nie raz. Trochę nimfomanka, ma też skłonności do histerii, ale to nic, tak długo, jak długo działa jej magia. Czary anestezyjne, dezynfekujące i tamujące krwawienie.
Iola. Kapłanka czy raczej adeptka. Dziewczyna o urodzie zgrzebnej i pospolitej jak lniane płótno, o dużych, mocnych wieśniaczych dłoniach. Świątynia zapobiegła, by dłonie te skaziło brzydkie klejmo ciężkiej i brudnej harówki na roli. Ale nie zdołała zamaskować ich rodowodu.
Nie, pomyślał Rusty, o nią w zasadzie się nie boję. Te ręce chłopki to są pewne ręce, ręce godne zaufania. Poza tym dziewczyny ze świątyń rzadko zawodzą, w momentach rozpaczy nie pękają, lecz szukają oparcia w ich religii, w tej ich mistycznej wierze. Interesujące: to pomaga.
Spojrzał na rudowłosą Shani, zręcznie nawlekającą nicią chirurgiczną oczka zakrzywionych igieł.
Shani. Dziecko cuchnących miejskich zaułków, które trafiło na oxenfurcki uniwerek dzięki własnej żądzy wiedzy i dzięki niewyobrażalnym wyrzeczeniom opłacających czesne rodziców. Żaczek. Frant. Wesoły urwis. Co umie? Nawlekać igły? Nakładać opaski uciskowe? Trzymać haki? Ha, pytanie brzmi: kiedy rudowłosa studenteczka zemdleje, puści haki i runie nosem w otwarty brzuch operowanego?
Ludzie są tacy mało odporni, pomyślał. Prosiłem, by dali mi elfkę. Albo kogoś z mojej własnej rasy. Ale nie. Nie mają zaufania.
Do mnie zresztą też nie.
Jestem niziołek. Nieludź.
Obcy.
— Shani!
— Słucham, panie Vanderbreck?
— Rusty. Znaczy się, dla ciebie "panie Rusty". Co to jest, Shani? I do czego służy?
— Egzaminujecie mnie, panie Rusty?
— Odpowiedz, dziewczyno!
— To jest raspator! Do ściągania okostnej przy amputacji! By okostna nie spękała pod zębami piły, by mieć czyste i gładkie odpiłowanie! Zadowoleniście? Zdałam?
— Ciszej, dziewczyno, ciszej.
Przeczesał palcami włosy.
Ciekawe, pomyślał. Jest nas tu czwórka lekarzy. I każde rude! Fatum czy jak?
— Pozwólcie — skinął — przed namiot, dziewczyny.
Usłuchały, choć wszystkie trzy prychnęły pod nosem. Każda na swój sposób.
Przed namiotem siedziała gromadka sanitariuszy, ciesząc się ostatnimi minutami słodkiego nieróbstwa. Rusty obrzucił ich surowym spojrzeniem, poniuchał, czy aby już nie nachlani.
Kowal, wielkie chłopisko, krzątał się przy swym przypominającym ławę tortur stole, porządkował narzędzia służące do wyłuskiwania rannych z pancerzy, kolczug i pogiętych przyłbic.
— Tam — zaczął Rusty bez wstępów, wskazując pole — za moment zacznie się rzeź. A za moment plus moment zjawią się pierwsi ranni. Wszyscy wiedzą, co mają robić, każdy zna swoje obowiązki i swoje miejsce. Jaśli każdy będzie przestrzegał, czego powinien przestrzegać, nic nie może pójść źle. Jasne?
Żadna z «dziewczyn» nie skomentowała.
— Tam — podjął Rusty — wskazując ponownie — jakieś sto tysięcy ludzi zacznie za chwilę kaleczyć się wzajemnie. Za bardzo wyszukane sposoby. Nas, wliczając dwa pozostałe szpitale, jest dwanaścioro lekarzy. Za nic w świecie nie zdołamy pomóc wszystkim potrzebującym. Nawet znikomemu procentowi potrzebujących. Nikt nawet tego nie oczekuje.
— Ale my będziemy leczyć. Bo to jest, przepraszam za banał, racja naszego istnienia. Pomagać potrzebującym. Pomożemy więc banalnie tylu, ilu zdołamy pomóc.
Znowu nikt nie skomentował. Rusty odwrócił się.
— Nie damy rady zrobić więcej, niż będziemy w stanie — powiedział ciszej i cieplej. - Ale postaramy się wszyscy, żeby nie było dużo mniej.
— Ruszyli — stwierdził konetabl Jan Natalis i wytarł spotniałą dłoń o biodro. - Wasza Królewska Mość, Nilfgaard ruszył. Idą na nas!
Król Foltest, opanowując tańczącego konia, siwka w ozdobionym liliami rzędzie, odwrócił ku konetablowi swój piękny, godny bicia na monetach profil.
— Tedy trzeba nam przyjąć ich godnie. Mości konetablu! Panowie oficerowie!
— Śmierć Czarny,! - wrzasnęli jednym głosem kondotier Adam «Adieu» Pangratt i hrabia de Ruyter. Konetabl popatrzył na nich, potem wyprostował się i nabrał tchu w płuca.
— Do chorągwi!!!
Z oddali głucho grzmiały nilfgaardzkie litwary i bębny, buczały krzywuły, olifanty i surmy. Ziemia, uderzona tysiącami kopyt, drgnęła.
— To już — odezwał się Andy Biberveldt, niziołek, starszy taboru, odgarniając włosy z małego, szpiczasto zakończonego ucha. - Lada chwila…
Tara Hildebrandt, Didi «Chmielarz» Hofmeier i pozostali zgromadzeni wokół wozacy pokiwali głowami. Oni też słyszeli głuchy, jednostajny łomot kopyt dobiegający zza wzgórza i lasu. Wyczuwali drżenie ziemi.
Ryk wzmógł się raptownie, skoczył o ton wyżej.
— Pierwsza salwa łuczników. - Andy Biberveldt miał doświadczenie, widział, a raczej słyszał, niejedną bitwę. - Będzie jeszcze jedna.
Miał rację.
— Teraz to już się zderzą!
Lepp… piej www… wejdźmy ppp… pod wozy — zaproponował William Hardbottom, zwany Momotkiem, kręcąc się niespokojnie. - Mmmm… mówię wam…
Biberveldt i pozostałe niziołki spojrzały na niego z politowaniem. Pod wozy? Po co? Od miejsca bitwy dzieliło ich blisko ćwierć mili. A gdyby nawet zagon jaki wpadł tu, na tyły, na tabory, zbawi to kogo siedzenie pod wozem?
Ryk i łomot narastały.
— Już — ocenił Andy Biberveldt. I znowu miał rację.
Z odległości ćwierć mili, zza wzgórza i lasu, przez ryk i nagły huk walącego o żelazo żelaza, dobiegł taborytów wyraźny, makabryczny, podnoszący włosy na głowie dźwięk.
Kwik. Straszliwy, rozpaczliwy, dziki kwik i wizg kaleczonych zwierząt.
— Kawaleria… — Biberveldt oblizał wargi. - Kawaleria nadziała się na piki…
— Tyy… tylko — wydukał pobladły Momotek — nie wiem co im kkk… konie zawiniły, sss… kkk… kurwysynom.
Jarre wymazał gąbką nie wiedzieć które już z rzędu napisane zdanie. Przymknął oczy, przypominając sobie tamten dzień. Moment, w którym zderzyły się obie armie. W którym oba wojska, jak zawzięte brytany, skoczyły sobie do gardeł, zwarły w śmiertelnym uścisku.
Szukał słów, którymi można by było to opisać.
Na próżno.
Klin jazdy z impetem wbił się w czworobok. Niczym gigantyczny puginał w sztychu dywizja «Alba» skruszyła wszystko, co broniło dostępu do żywego ciała temerskiej piechoty — piki, oszczepy, halabardy, włócznie, pawęże i tarcze. Niczym puginał dywizja «Alba» wbiła się w żywe ciało i toczyła krew. Krew, w której teraz taplały się i ślizgały konie. Ale ostrze puginału, choć wbite głęboko, nie dosięgło serca ani żadnego z żywotnych organów. Klin dywizji «Alba», miast rozgnieść i rozczłonkować temerski czworobok, wbił się i utknął. Uwiązł w elastycznej i gęstej jak smoła hurmie pieszego ludu.
Początkowo nie wyglądało to groźnie. Czoło i boki klina stanowiły elitarne ciężkozbrojne roty, od tarcz i blach pancerzy klingi i żeleźca lancknechtów odskakiwały jak młoty od kowadeł, nie było się też jak dobrać do oladrowanych wierzchowców. I choć co i rusz któryś z pancernych walił się jednak z konia lub razem z koniem, to miecze, topory, czekany i morgensterny kawalerzystów kładły napierających piechocińców prawdziwym pokotem. Uwięźnięty w ciżbie klin drgnął i zaczął wbijać się głębiej.
— "Albaaa"! — Młodszy lejtnant Devin aep Meara usłyszał krzyk obersztera Eggebrachta, wybijający się ponad szczęk, ryk, wycie i rżenie. - Naprzód, «Alba»! Niech żyje cesarz!
Ruszyli, rąbiąc, tłukąc i tnąc. Spod kopyt kwiczących i wierzgających koni słychać było plusk, chrup, zgrzyt i trzask.
— «Aaalbaaa»!
Klin utknął znowu. Lancknechci, choć przerzedzeni i skrwawieni, nie ustąpili, naparli, ścisnęli jazdę jak cęgami. Aż zatrzeszczało. Pod ciosami halabard, berdyszów i bojowych cepów załamali się i pękli pancerni pierwszej linii. Dźgani partyzanami i spisami, ściągani z siodeł hakami gizarm i rohatyn, bezlitośnie tłuczeni żelaznymi kiścieniami i maczugami kawalerzyści dywizji «Alba» zaczęli umierać. Wbity w czworobok piechoty klin, jeszcze niedawno groźne, kaleczące żelazo w żywym organizmie, teraz był jak sopel lodu w wielkiej chłopskiej pięści.
— Tameriaaaa! Za króla, chłopy! Bij Czarnych!
Ale lancknechtom też nie przychodziło łatwo. «Alba» nie dawała się rozerwać, miecze i topory wznosiły się i spadały, rąbały i cięły, za każdego zwalonego z kulbaki jeźdźca piechota płaciła srogą cenę krwi.
Oberszter Eggebracht, pchnięty w szczelinę pancerza cienkim jak szydło ostrzem spisy, zakrzyczał, zakołysał się w kulbace. Nim zdołano dać mu pomoc, straszliwy cios bojowego cepa zmiótł go na ziemię. Piechota zakłębiła się nad nim.
Sztandar z czarnym alerionem ze złotym perisonium na piersi zachwiał się i upadł. Pancerni, wśród nich i młodszy lejtnant Devlin aep Meara, rzucili się w tamtą stronę, rąbiąc, siekąc, tratując, wrzeszcząc.
Chciałbym wiedzieć, pomyślał Devlin aep Meara, wyrywając miecz z rozłupanego kapalina i czaszki temerskiego lancknechta. Chciałbym wiedzieć, pomyślał, szerokim uderzeniem odbijając godzące w niego zębate żeleźce gizarmy.
Chciałbym wiedzieć, po co to wszystko. Dlaczego to wszystko. I przez kogo to wszystko.
— Eee… I wtedy zebrał się konwent wielkich mistrzyń… Naszych Czcigodnych Matek… E… Których pamięć zawsze żywa będzie wśród nas… Albowiem… Eee… wielkie mistrzynie z Pierwszej Loży… uradziły… Eee… Uradziły…
— Adeptko Abonde. Jesteś nie przygotowana. Ocena niedostateczna. Siadaj.
— Ale ja się uczyłam, naprawdę…
— Siadaj.
— Po licho mamy się uczyć o tych starociach — zamruczała Abonde, siadając. - Kogo to dziś obchodzi… I jaki z tego pożytek…
— Cisza! Adeptka Nimue!
— Obecna, pani mistrzyni.
— To widzę. Czy znasz odpowiedź na pytanie? Jeśli nie znasz, siadaj i nie trwoń mojego czasu.
— Umiem.
— Słucham.
— Więc uczą nas kroniki, że konwent mistrzyń zebrał się na zamku Łysa Góra, by uradzić, jakim sposobem zakończyć szkodliwą wojnę, jaką wiedli ze sobą cesarz Południa i władcy Północy. Czcigodna Matka Assire, święta męczenniczka, rzekła, że władcy nie ustaną wojować, póki się porządnie nie wykrwawią. A Czcigodna Matka Filippa, święta męczenniczka, odpowiedziała: "Dajmy im więc wielką i krwawą, straszną i okrutną bitwę. Doprowadźmy do takiej bitwy. Niech armie cesarza i wojska królów spłyną w tej bitwie krwią, a wtedy my, Wielka Loża, zmusimy ich do zawarcia pokoju". I tak się właśnie stało. Czcigodne Matki sprawiły, że doszło do bitwy pod Brenną. A władcy zostali zmuszeni do zawarcia pokoju cintryjskiego.
— Bardzo dobrze adeptko Nimue. Postawiłabym ci ocenę celującą… Gdyby nie owo "więc" na początku wypowiedzi. Nie zaczyna się zdania od "więc". Siadaj. A teraz o pokoju cintryjskim opowie nam…
Zadzwonił dzwonek na przerwę. Ale adeptki nie zareagowały natychmiastowym wrzaskiem i łomotem pulpitów. Zachowały ciszę i godny, dystyngowany spokój. Nie były już smarkulami z freblówki. Były trzecią klasą! Miały po czternaście lat!
A to zobowiązywało.
— No, tutaj wiele do dodania nie ma — Rusty ocenił stan pierwszego rannego, właśnie kalającego krwią niepokalaną biel stołu. - Kość udowa rozkruszona… Tętnica ocalała, inaczej donieśliby trupa. Wygląda na cios toporem, przy czym twarde skrzydło siodła podziałało jak drwalski pieniek. Proszę popatrzeć…
Shani i Iola schyliły się. Rusty zatarł ręce.
— Jak rzekłem, tutaj nic dodać. Można wyłącznie ująć. Do roboty. Iola! Opaska, mocno. Shani, nóż. Nie ten. Obustronnie tnący. Amputacyjny.
Ranny nie spuszczał rozbieganego wzroku z ich rąk, śledził poczynania oczami przerażonego, schwytanego w sidła zwierzęcia.
— Nieco magii, Marti, jeśli można prosić — skinął niziołek, pochylając się nad pacjentem się nad pacjentem tak, by zająć mu całe pole widzenia.
— Będę amputował synku.
— Nieeeee! — rozdarł się ranny, miotając głową, usiłując umknąć przed dłońmi Marti Sodergren. - Nie chcęęę!
— Jeśli amputuję, umrzesz.
— Wolę umrzeć… - ranny mówił coraz wolniej pod wpływem magii uzdrowicielki. - Wolę umrzeć, niż być kaleką… Dajcie mi umrzeć… Błagam… Dajcie mi umrzeć!
— Nie mogę — Rusty podniósł nóż, spojrzał na klingę, na wciąż błyszczącą, niepokalaną stal. - Nie mogę pozwolić ci umrzeć. Tak się bowiem składa, że jestem lekarzem.
Zdecydowanie wbił ostrze i ciął głęboko. Ranny zawył. Jak na człowieka, nieludzko.
Goniec wrył konia ostro, że aż prysnęła spod kopyt darń. Dwaj adiutanci uczepili się uzdy, osadzili spienionego rumaka. Goniec zeskoczył z siodła.
— Do kogo? — krzyknął Jan Natalis. - Od kogo przybywasz?
— Od pana de Ruytera… — wykrztusił goniec. - Zatrzymaliśmy Czarnych… Ale są duże straty… Pan de Ruyter prosi o wsparcie…
— Nie ma wsparcia — odrzekł po chwili milczenia konetabl. - Musicie wytrzymać. Musicie!
— A tu — wskazał Rusty z miną kolekcjonera demonstrującego swą kolekcję — niech panie spojrzą, piękny skutek cięcia w brzuch… Ktoś nieco nas wyręczył, wcześniej dokonując na nieszczęśniku amatorskiej laparotomii… Dobrze, że niesiono go troskliwie, nie pogubiono ważniejszych organów… To znaczy, domniemywam, że nie pogubiono. Jak z tym jest, Shani, według ciebie? Czemu taka mina, dziewczyno? Do tej pory znałaś mężczyzn wyłącznie z zewnątrz?
— Uszkodzone są jelita, panie Rusty…
— Diagnoza tyleż trafna, co oczywista! Tu nawet patrzeć nie trzeba, wystarczy powąchać. Chusta, Iola. Marti, wciąż za dużo krwi, bądź uprzejma, udziel nam jeszcze trochę twej bezcennej magii. Shani, zacisk. Załóż klemę naczyniową, przecież widzisz, że się leje. Iola, nóż.
— Kto zwycięża? — zapytał nagle całkiem przytomnie, choć nieco bełkotliwie operowany, przewracając wybałuszonymi oczami. - Powiedzcie… kto… zwycięża?
— Synku — Rusty schylił się nad otwartą, krwawą i pulsującą jamą brzucha. - To naprawdę ostatnia rzecz, o którą martwiłbym się, będąc na twoim miejscu.
…wszczął się wówczas na skrzydle lewym i w środku linii bój okrutny i krwawy, ale tu, choć wielkie były Nilfgaardu zaciekłość i impet, rozbiła się ich szarża na królewskim wojsku tak, jak morska fala na skale się rozbija. Wyborowy bowiem stał tutaj żołnierz, walne mariborskie, wyzimskie i tretogorskie pancerne chorągwie, a także zawzięty lancknecht, zawodowy jurgieltnik, którego konnicą nie nastraszysz.
I tak tam wojowano, iście jako morze ze skałą lądu, taki trwał bój, w którym nie zgadniesz, kto górę bierze, bo choć fale w skałę bezustannie biją, nie słabną, a ustąpią jeno po to, by znów uderzyć, to skała przecie stoi, jak stała, wciąż ją wśród fal burzliwych widać.
Inaczej złożyła się sprawa na królewskiego wojska skrzydle prawym.
Niczym stary krogulec, który wie, gdzie spaść i na śmierć dziobnąć, tak i marszałek polny Menno Coehoorn wiedział, gdzie cios zadać. Zwarłwszy w kułak żelazny swe wyborowe dywizje, kopijniczą «Deithwen» i pancerną "Ard Feainn", uderzył w styk linii powyżej Złotego Stawu, tam, gdzie stały chorągwie z Brugge. Choć Bruggeńczycy bohatersko stawali, okazali się słabiej zbrojni, tako pancerzem, jako i duchem. Nie zdzierżyli nilfgaardzkiego naporu. W skok poszły tam w sukurs dwie banderie Wolnej Kompanii pod starym kondotierem Adamem Pandrattem i Nilfgaard zatrzymały, srogą dając płatę krwi. Ale stojącym na prawej flance krasnoludom z Ochotniczego Hufu zajrzała w oczy straszna groźba okrążenia, a całemu królewskiemu wojsku rozerwanie szyku groziło.
Jarre zanurzył pióro w kałamarzu. Wnuczęta w głębi sadu krzyczały, ich śmiech dzwonił jak szklane dzwoneczki.
Dostrzegł jednak grożące niebezpieczeństwo baczny niczym żuraw Jan Natalis, w mig zrozumiał, co się święci. I nie mieszkając gońca pchnął do krasnoludów z rozkazem do pułkownika Elsa…
W całej swej siedemnastoletniej naiwności kornet Aubry mniemał, że dotarcie na prawe skrzydło, przekazanie rozkazu i powrót na wzgórze najmie mu najwyżej dziesięć minut. Absolutnie nie więcej! Nie na Chiquicie, klaczy zgrabnej i rączej niby łania.
Jeszcze zanim dotarł nad Złoty Staw, kornet uświadomił sobie dwie rzeczy: to, że nie wiadomo, kiedy dotrze na prawe skrzydło i nie wiadomo, kiedy uda mu się wrócić. I to, że rączość Chiquity bardzo, ale to bardzo mu się przyda.
Na polu na wschód od Złotego Stawu wrzał bój, Czarni siekli się z bruggeńską jazdą ochraniającą szyk piechoty. Na oczach korneta z bitewnego kłębowiska sypnęły się nagle niby iskry, niby szkiełka witraża, sylwetki w zielonych, żółtych i czerwonych płaszczach, bezładnie czmychające ku rzeczce Chotli. Za nimi, jak czarna rzeka, rozlali się Nilfgaardczycy.
Aubry, wrył klacz, szarpnął wodze, gotów zawracać i uciekać, zejść z drogi uciekającym i ścigającym. Poczucie obowiązku wzięło górę. Kornet przylgnął do końskiej szyi i poszedł w karkołomny cwał.
Dookoła był wrzask i tętent, kalejdoskopowa migotanina sylwetek, błyski mieczów, szczęk, huk. Niektórzy przyparci do stawu Bruggeńczycy stawili rozpaczliwy opór, zbiwszy się w kupę wokół chorągwi z kotwicowym krzyżem. Na polu Czarni wyrzynali rozproszoną, pozbawioną wsparcia piechotę.
Widok przesłonił mu czarny płaszcz ze znakiem srebrnego słońca.
— Evgyr, Nordling!
Aubry wrzasnął, podniecona wrzaskiem Chiquita dała iście jeleniego susa, ratując mu życie, wynosząc z zasięgu nilfgaardzkiego miecza. Nad głową nagle zawyły mu strzały i bełty, w oczach znowu zamigotały sylwetki.
Gdzie ja jestem? Gdzie swój? Gdzie wróg?
— Evgyr morv, Nordling!
Łomot, szczęk, rżenie koni, wrzask.
— Stój, gówniarzu! Nie tędy!
Głos kobiety. Kobieta na karym ogierze, w zbroi, z rozwianymi włosami, z twarzą pokrytą cętkami krwi. Obok pancerni jeźdźcy.
— Ktoś ty? — kobieta rozmazała krew pięścią, w której dzierżyła miecz.
— Kornet Aubry… Fligeladiutant konetabla Natalisa… Z rozkazami do półkowników Pangratta i Elsa…
— Nie masz szans dotrzeć tam, gdzie walczy Adieu. Pojedziemy do krasnoludów. Jestem Julia Abatemarco… W konie, cholera! Otaczają nas! Cwałem!
Nie zdążył zaprotestować. Bo i nie było sensu.
Po chwili wściekłego galopu z kurzu wyłoniła się masa piechoty, czworobok, oskorupiony jak żółw ścianą pawęży, jak poduszka do igieł najeżony żeleźcami. Nad czworobokiem powiewała wielka złota chorągiew ze skrzyżowanymi młotami, a obok niej sterczała tyczka z końskimi ogonami i ludzkimi czaszkami.
Czworobok, dopadając i odskakując jak psy szarpiące wywijającego kijem dziada, atakowali Nilfgaardczycy. Dywizja "Ard Feainn", dzięki wielkim słońcom na płaszczach niemożliwa do pomylenia z żadną inną.
— Bij, Wolna Kompania! — wrzasnęła kobieta, zakręciwszy mieczem młyńca. - Zaróbmy na żołd!
Jeźdźcy — a z nimi kornet Aubry — runęli na Nilfgaardczyków.
Starcie trwało tylko kilka chwil. Ale było straszne. Potem ściana pawęży rozwarła się przed nimi. Znaleźli się wewnątrz czworoboku, w ścisku, wśród krasnoludów w kolczugach, misiurkach i szpiczastych szłomach, wśród redańskiej piechoty, lekkiej jazdy bruggeńskiej i opancerzonych kondotierów.
Julia Abatemarco — Słodka Trzpiotka, kondotierka, Aubry teraz dopiero skojarzył — zaciągnęła go przed pękatego krasnoluda w szyszaku ozdobionym kraśną szkofią, niezgrabnie siedzącego na nilfgaardzkim oladrowanym koniu, w kopijniczym siodle o wielkich łękach, na które się wdrapał, by móc patrzeć ponad głowami piechocińców.
— Pułkownik Barclay Els?
Krasnolud kiwnął szkofią, z wyraźnym uznaniem zauważając krew, którą spryskani byli kornet i jego klacz. Aubry zaczerwienił się mimowolnie. To była krew Nilfgaardczyków, których kondotierzy rąbali tuż obok niego. On sam nie zdążył nawet wyciągnąć miecza.
— Kornet Aubry…
— Syn Anzelma Aubry'ego?
— Najmłodszy.
— Ha! Znam twego ojca! Co masz dla mnie od Natalisa i Foltesta, korneciku?
— W środku ugrupowania grozi wam przełamanie… Pan konetabl rozkazuje, by Hufiec Ochotniczy co rychlej zwinął skrzydło, wycofał się nad Złoty Staw i rzeczkę Chotlę… By wesprzeć…
Słowa zagłuszył ryk, szczęk i kwik koni. Aubry nagle uświadomił sobie, jak bezsensowne przywiózł rozkazy. Jak niewiele znaczą te rozkazy dla Barclaya Elsa, dla Julii Abatemarco, dla tego krasnoludzkiego czworoboku pod złotą chorągwią z młotami powiewającą nad czarnym morzem otaczającego ich, szturmującego ze wszech stron Nilfgaardu.
— Spóźniłem się… - zajęczał. - Przybyłem za późno…
Słodka Trzpiotka prychnęła. Barclay Els wyszczerzył zęby.
— Nie, korneciku — powiedział. - To Nilfgaard przybył za wcześnie.
— Gratuluję paniom, i sobie, udanej resekcji jelit cienkiego, grubego, splenektomii, zszycia wątroby. Zwracam uwagę na czas, jaki zajęło nam usunięcie skutków tego, co naszemu pacjentowi zrobiono w bitwie w ciągu ułamka sekundy. Polecam to jako materiał do filozoficznych przemyśleń. Pacjenta zaszyje nam teraz panna Shani.
— Ale ja tego nigdy jeszcze nie robiłam, panie Rusty!
— Kiedyś trzeba zacząć. Czerwone z czerwonym, żółte z żółtym, białe z białym. Tak zszyj, a na pewno będzie dobrze.
— Że niby jak? — potargał brodę Barclay Els. - Co ty gadasz, korneciku? Najmłodszy synu Anzelma Aubry'ego? Że niby my tutaj co, próżnujemy? Mu, kurważ jego mać, nie drgnęliśmy nawet pod naporem! Na krok nie ustąpiliśmy! Nie nasza wina, że ci z Brugge nie zdzierżyli!
— Ale rozkaz…
— W dupie mam rozkaz!
— Jeśli nie zapchamy luki — przekrzyczała rwetes Słodka Trzpiotka — Czarni złamią front! Złamią front! Otwórz mi szyk, Barclay! Uderzę! Przedrę się!
— Wyrżną was, nim dolecicie stawu! Zginiecie bez sensu!
— Co więc proponujesz?
Krasnolud zaklął, zerwał z głowy hełm, grzmotnął nim o ziemię. Oczy miał dzikie, przekrwione, straszne.
Chiquita, płoszona wrzaskami, pląsała pod kornetem, na ile pozwalał ścisk.
— Wołać mi tu Yarpena Zigrina i Dennisa Cranmera! Migiem!
Dwa krasnoludy przybywały z najzaciętszego boju, było to widoczne na pierwszy rzut oka. Oba były zbryzgane posoką. Stalowy naramiennik jednego nosił ślad cięcia, które aż postawiło krańce blach sztorcem. Drugi miał głowę owiązaną szmatą, przez którą sączyła się krew.
— Wszystko w porządku, Zigrin?
— Ciekawe — wydyszał krasnolud — dlaczego wszyscy o to pytają?
Barclay Elsodwrócił się, znalazł wzrokiem korneta i wpił w niego oczy.
— Więc jak, najmłodszy synu Anzelma? — charknął. - Król i konetabl rozkazują, byśmy tam to nich przyszli i wsparli ich? No, to otwieraj dobrze oczy, korneciku. Będzie na co patrzeć.
— Cholera! — ryknął Rusty, odskakując do stołu i wymachując skalpelem. - Dlaczego? Psiakrew, dlaczego tak musi być?
Nikt mu nie odpowiedział. Marti Sodergren rozłożyła tylko ręce. Shani pochyliła głowę, Iola pociągnęła nosem.
Pacjent, który właśnie umarł, patrzył w górę, a oczy miał nieruchome i szkliste.
— Bij, zabij! Na pohybel skurwysynom!
— A równo mi! — zaryczał Barclay Els. - Równy krok! Dzierż szyk! I kupą! Kupą!
Nie uwierzą mi, pomyślał kornet Aubry. Nigdy mi nie uwierzą, gdy będę o tym opowiadał. Ten czworobok walczy w pełnym okrążeniu… Otoczony ze wszystkich stron kawalerią, szarpany, sieczony, tłuczony i dźgany… I ten czworobok idzie. Idzie, równy, zwarty, pawęż przy pawęży. Idzie, depcząc i przestępując trupy, pcha przed sobą elitarną dywizję "Ard Feainn"… I idzie.
— Bij!
— Równy krok! Równy krok! — ryczał Barclay Els. - Dzierż szyk! Pieśń, kurważ mać, pieśń! Nasza pieśń! Naprzód, Mahakam!
Z kilku tysięcy krasnoludzkich gardeł wydarła się słynna mahakamska pieśń bojowa.
Hooouuuu! Hooouuu! Hou
Czekajcie, klienty!
Wnet wam pójdzie w pięty!
Rozleci się ten burdel
Aż po fundamenty!
Hoooouuuu! Hooouuu! Hou
— Bij! Wolna Kompania! — w ogromny ryk krasnoludów wkłuł się, niczym cienka graniasta klinga mizerykordii, wysoki sopran Julii Abatemarco. Kondotierzy, wydzierając się z szyku, kontruderzali na atakującą czworobok jazdę. Było to posunięcie iście samobójcze, na pozbawionych ochrony krasnoludzkich halabard, pik i pawęży najemników obrócił się cały impet nilfgaardzkiego natarcia. Łomot, wrzask i kwik koni sprawiły, że kornet Aubry odruchowo skulił się na kulbace. Ktoś uderzył go w plecy, poczuł, jak wraz z ugrzęzniętą w ścisku klaczą sunie w kierunku największego zamętu i najstraszliwszej rzezi. Mocno uchwycił rękojeść miecza, która nagle wydała mu się śliska i dziwnie nieporęczna.
Za chwilę, wyniesiony przed linię pawęży, rąbał już wokół siebie jak opętany i darł się jak opętany.
— Jeszcze raz! — usłyszał dziki krzyk Słodkiej Trzpiotki. - Jeszcze jeden wysiłek! Wytrzymajcie, chłopcy! Bij, zabij! Za dukat, co jak słońce złoty! Do mnie, Wolna Kompania!
Nilfgaardzki jeździec bez hełmu, ze srebrnym słońcem na płaszczu, wdarł się w szyk w strzemionach, strasznym ciosem bojowego topora obalił krasnoluda razem z pawężą, rozwalił głowę drugiemu. Aubry wykręcił się na siodle i ciął na odlew. Z głowy Nilfgaardczyka odleciał spory owłosiony fragment, on sam runął na ziemię. W tym samym momencie kornet też dostał czymś w głowę i spadł z kulbaki. Tłok sprawił, że nie od razu znalazł się na dole, przez kilka sekund wisiał, wrzeszcząc cienko, między niebem, ziemią a bokami dwóch koni. Ale choć po gardło najadł się strachu, bólu zakosztować nie zdążył. Gdy spadł, podkute kopyta prawie natychmiast zmiażdżyły my czaszkę.
Po sześćdziesięciu pięciu latach, pytania o tamten dzień, o brenneńskie pole, o czworobok idący ku Złotemu Stawowi po trupach przyjaciół i wrogów, staruszka uśmiechała się, jeszcze bardziej marszcząc pomarszczoną i ciemną jak suszona śliwka twarz. Zniecierpliwiona — a może udająca zniecierpliwioną — machała drżącą, kościstą, monstrualnie powykręcaną przez artretyzm dłonią.
— W żaden sposób — mamrotała — żadna ze stron nie mogła osiągnąć przewagi. Myśmy byli w środku. W okrążeniu. Oni na zewnątrz. I po prostu zabijaliśmy się nawzajem. Oni nas, my ich… Khe-khe-khh… Oni nas. my ich…
Staruszka z trudem opanowała atak kaszlu. Ci ze słuchaczy, którzy byli bliżej, zobaczyli na jej policzku łzę, z trudem torującą sobie drogę wśród zmarszczek i starych szram.
— Byli równe mężni jak my — mamrotała babuleńka, ta, która niegdyś była Julią Abatemarco, Słodką Trzpiotką z Wolnej Kompanii Kondotierskiej. - Khe-khe… Byliśmy jednakowo mężni. My i oni.
Staruszka zamilkła. Na długo. Słuchacze nie ponaglali jej, widząc, jak uśmiecha się do wspomnień. Do chwały. Do majaczących w mgle niepamięci twarzy tych, którzy chwalebnie przeżyli. Po to, by później podle zabiły ich wódka, narkotyki i gruźlica.
— Byliśmy jednakowo mężni — dokończyła Julia Abatemarco. - Żadna ze stron nie miała sił, by być mężną bardziej. Ale my… My zdołaliśmy być mężni o minutę dłużej.
— Marti, bardzo się proszę, daj nam jeszcze troszkę tej twojej cudownej magii! Jeszcze troszeczkę, chociaż z dziesięć deka! Mamy w brzuchu tego nieszczęśnika jeden wielki gulasz, w dodatku przyprawiony mnóstwem drucianych kółeczek z kolczugi! Nic nie mogę robić, gdy on mi się tak rzuca jak patroszona ryba! Shani, psiakrew, trzymaj haki! Iola! Śpisz, cholera? Zacisk! Zaaaciiisk!
Iola odetchnęła ciężko, z trudem przełknęła ślinę, której miała pełne usta. Zaraz zemdleję, pomyślała. Nie wytrzymam, nie zniosę tego dłużej, tego smrodu, tej okropnej mieszanki odorów krwi, rzygowin, kału, moczu, treści jelit, potu, strachu i śmierci. Nie zniosę dłużej tego nieustannego krzyku, tego wycia, tych zakrwawionych, oślizłych rąk czepiających się mnie tak, jakbym naprawdę była ich ratunkiem, ich ucieczką, ich życiem… Nie zniosę bezsensu tego, co my tu robimy. Bo to jest bezsens. Jeden wielki, ogromny, bezsensowny bezsens.
Nie zniosę wysiłku i zmęczenia. Wciąż przynoszą nowych… I nowych…
Nie wytrzymam. Zwymiotuję. Zemdleję. Będzie wstyd…
— Chusta! Tampon! Zacisk jelitowy! Nie ten! Miękki zacisk! Uważaj, co robisz! Jeszcze raz się pomylisz, a walnę cię w ten rudy łeb! Słyszysz? Walnę w ten rudy łeb!
Wielka Melitele. Pomórz mi. Pomórz mi, bogini.
— No, proszę! Od razu poprawa! Jeszcze jeden zacisk, kapłanko! Klema na naczynie! Dobrze! Dobrze, Iola, tak trzymaj! Marti, obetrzyj oczy i twarz. I mnie też…
Skąd ten ból, pomyślał konetabl Jan Natalis. Co mnie tak boli?
Aha.
Zaciśnięte pięści.
— Dorżnijmy ich! — krzyknął, zacierając ręce, Kees van Lo. - Dorżnijmy ich, panie marszałku! Linia pęka na styku, uderzmy! Uderzmy nie zwlekając, a na Wielkie Słońce, załamią się! Pójdą w rozsypkę!
Menno Coehoorn nerwowo przygryzł paznokieć, zorientował się, że patrzą, szybko wyjął palec z ust.
— Uderzmy — powtórzył Kees van Lo, spokojniej, już bez emfazy. — «Nauzicaa» jest gotowa…
— «Nauzicaa» ma stać — powiedział ostro Menno. - Daerlańska też ma stać. Panie Faoiltiarna!
Dowódca brygady «Vrihedd», Isengrim Faoiltiarna, zwany Żelaznym Wilkiem, odwrócił ku marszałkowi swą straszną twarz zniekształconą blizną ciągnącą się przez czoło, brew, nasadę nosa i policzek.
— Uderzajcie — wskazał buławą Menno. - W styk Temerii i Redanii. Tam.
Elf zasalutował. Zeszpecona twarz nie drgnęła mu nawet, wielkie głębokie oczy nie zmieniły wyrazu.
Sojusznicy, pomyślał Menno. Alianci. Walczymy razem. Przeciw wspólnemu wrogowi.
Ale ja ich w ogóle nie rozumiem, tych elfów.
Są tacy obcy.
Tacy inni.
— Ciekawe — Rusty spróbował otrzeć twarz łokciem, ale łokieć też miał we krwi. Iola pospieszyła mu z pomocą.
— Interesujące — powtórzył chirurg, wskazując na pacjenta. - Pchnięty widłami lub jakimś dwuzębnym typem gizarmy… Jeden ząb żeleźca przebił serce, o, proszę spojrzeć. Komora niezawodnie przebita, aorta niemal odseparowana… A on jeszcze przed chwilą oddychał. Tu, na stole. Ugodzony w samo serce, dożył aż do stołu…
— Chcecie rzeź — spytał ponuro kawalerzysta z lekkiej jazdy wolenterskiej — że on pomarł? Nadaremno my jego z bitwy nieśli?
— Niegdy nie jest nadaremno — nie spuścił wzroku Rusty. - A gwoli prawdy, to tak, nie żyje, niestety. Exitus. Zabierzcie… Ech, cholera… Rzućcie no okiem, dziewczyny.
Marti Sodergren, Shani i Iola schyliły się nad zwłokami. Rusty odciągnął powiekę trupa.
— Widziałyście kiedyś coś takiego?
Wszystkie trzy drgnęły.
— Tak — powiedziały wszystkie jednocześnie. Spojrzały na siebie, jakby lekko zdumione.
— Ja też widziałem — powiedział Rusty. - To wiedźmin. Mutant. To by tłumaczyło, dlaczego żył tak długo… To był wasz towarzysz broni, ludzie? Czy przynieśliście go przypadkowo?
— Nasz to był druh, panie medyku — potwierdził ponuro drugi wolentarz, dryblas z obandażowaną głową. - Z naszego skwadronu, ochotnik jak my. Ech, majster był od miecza. Zwał się Coën.
I był wiedźminem?
— Ano. Ale poza tym porządny chłop.
— Ha — westchnął Rusty, widząc czterech żołnierzy niosących na przesiąkniętym i kapiącym krwią płaszczu kolejnego rannego, bardzo młodego, sądząc po tym, jak cienko wył. - Ha, szkoda… Z chęcią wziąłbym się za sekcję tego poza tym porządnego wiedźmina. I ciekawość pali, i dysertację można by napisać, gdyby mu tak do środka zajrzeć… Ale nie ma czasu! Trupa precz ze stołu! Shani, woda. Marti, dezynfekcja. Iola, podaj… Hola, dziewczyno, ty znowu ronisz łzy? Co tym razem?
— Nic, panie Rusty. Nic. Już wszystko w porządku.
— Czuję się — powtórzyła Triss Merigold — tak, jak gdyby mnie okradziono.
Nenneke długo nie odpowiadała, patrząc z tarasu na świątynny ogród, w którym kapłanki i adeptki uwijały się przy wiosennych pracach.
— Dokonałaś wyboru — powiedziała wreszcie. - Wybrałaś swoją drogę, Triss. Swój własny los. Dobrowolnie. Nie czas na żale.
— Nenneke — czarodziejka spuściła oczy. - Naprawdę nie mogę powiedzieć nic więcej, niż powiedziałam. Uwierz i wybacz mi.
— Kim jestem, by ci wybaczać? I co ci przyjdzie z mojego wybaczenia?
— Przecież widzę — wybuchnęła Triss — jakim wzrokiem patrzysz na mnie! Ty i twoje kapłanki. Widzę, jak zadajecie mi oczami pytanie. Co tutaj robisz, magiczko? Dlaczego nie jesteś tam, gdzie Iola, Eurneid, Katje, Myrrha? Jarre?
— Przesadzasz, Triss.
Czarodziejka patrzyła w dal, na las siniejący za murem świątyni, na dymy dalekich ognisk. Nenneke milczała. Myślami też była daleko. Tam, gdzie wrzała walka i lała się krew. Myślała o dziewczętach, które tam posłała.
— One — odezwała się Triss — wszystkiego mi odmówiły.
Nenneke milczała.
— Odmówiły mi wszystkiego — powtórzyła Triss. - Takie mądre, takie rozsądne, takie logiczne… Jak im nie wierzyć, gdy tłumaczą, że są sprawy ważne i mniej ważne, że z tych mniej ważnych należy rezygnować bez namysłu, poświęcać je dla tych ważnych bez cienia żalu? Że nie ma sensu ratowanie ludzi, których się zna i kocha, bo to są jednostki, a los jednostek jest bez znaczenia dla losów świata. Że nie ma sensu walka w obronie czci, honoru i ideałów, bo to są pojęcia puste? Że prawdziwe pole bitwy o losy świata jest zupełnie gdzie indziej, że gdzie indziej będzie się walczyło? A ja się czuję okradziona. Okradziona z możliwości popełniania szaleństw. Nie mogę szaleńczo pośpieszyć na pomoc Ciri, nie mogę jak szalona biec i ratować Geralta i Yennefer. Mało tego, w wojnie, która się toczy, w wojnie, na którą ty posłałaś twoje dziewczęta… W wojnie, na którą uciekł Jarre, mnie odmawia się nawet możliwości, by stanąć na Wzgórzu. Jeszcze raz stanąć na Wzgórzu. Tym razem ze świadomością naprawdę świadomej i słusznej decyzji.
— Każdy ma jakąś swoją decyzję i jakieś swoje Wzgórze, Triss — powiedziała cicho arcykapłanka. - Każdy. Ty przed twoimi nie uciekniesz również.
W wejściu do namiotu zakotłowało się. Wniesiono kolejnego rannego, w asyście kilku rycerzy. Jeden, w pełnej płytowej zbroi, pokrzykiwał, komenderował, popędzał.
— Ruszać się, łapiduchy! Żwawiej! Dawajcie go tu, tu! Hej, ty, felczer!
— Jestem zajęty — Rusty nawet nie podniósł wzroku. - Proszę położyć rannego na noszach. Zajmę się nim, gdy tylko skończę.
— Zajmiesz się nim natychmiast, medykusie głupi! Bo to jest sam jaśnie wielmożny pan hrabia Garramone!
— Ten szpital — Rusty podniósł głos, zły, bo utkwiony w trzewiach rannego pęknięty grot bełtu znowu wyślizgnął mu się z kleszczy. - Ten szpital ma bardzo mało wspólnego z demokracją. Tutaj przynoszą głównie od pasowanych wzwyż. Baronów, hrabiów, markizów, różnych innych rakich. O niższych urodzeniem rannych jakoś mało kto się troszczy. Ale jakaś równość tu jednak jest. U mnie na stole mianowicie.
— Hę? Że co?
— Nieważne — Rusty ponownie wsunął w ranę zgłębnik i kleszcze — czy ten tu, któremu właśnie wyciągam żelazo z bebechów, to cham, skartabel, stara szlachta czy arystokracja. Leży u mnie na stole. A u mnie, że tak sobie zanucę, książę błazna wart.
— Że co?
— Wasz hrabia zaczeka na swoją kolejkę.
— Ty zatracony niziołku!
— Pomóż mi, Shani. Weź drugie kleszcze. Uwaga na arterię! Marti, jeszcze troszkę magii, jeśli mogę prosić, mamy tu potężne krwawnienie.
Rycerz postąpił krok do przodu, zgrzytając zbroją i zębami.
— Ja cię każę powiesić! - zaryczał. - Powiesić każę, ty nieludziu!
— Milcz, Papebrock — odezwał się z trudem, gryząc wargi, ranny hrabia. - Milcz. Zostaw mnie tu i wracaj do boju…
— Nie panie mój! Przenigdy!
— To był rozkaz.
Zza płachty namiotu łomot i szczęk żelaza, chrapanie koni i dzikie wrzaski. Ranni w lazarecie wyli na różne głosy.
— Proszę spojrzeć — Rusty uniósł kleszcze, zademonstrował wyciągnięty wreszcie zadziorzasty grot. - Wyprodukował to cacko rzemieślnik, dzięki produkcji utrzymując liczną rodzinę, nadto przyczyniając się do rozwoju drobnej wytwórczości, a więc i ogólnego dobrobytu i powszechnego szczęścia. A sposób, w jaki to cudeńko trzyma się ludzkich trzewi, niechybnie chroniony jest patentem. Niech nam żyje postęp.
Niedbale wrzucił zakrwawione żeleźce do kubła, spojrzał na rannego, który zemdlał w trakcie oracji.
— Zaszyć i zabrać — skinął. Będzie miał szczęście, to przeżyje. Dawajcie następnego w kolejce. Tego z rozwaloną głową.
— Ten — odezwała się spokojnie Marti Sodergren — zwolnił kolejkę. Przed momentem.
Rusty wciągnął i wypuścił powietrze, bez zbędnych komentarzy odszedł od stołu, stanął nad rannym hrabią. Ręce miał ubroczone, fartuch zbryzgany krwią jak rzeźnik. Daniel Etcheverry, hrabia Garramone, zbladł jeszcze bardziej.
— No — sapnął Rusty. - Kolejka wolna, jaśnie hrabio. Dajcie go na stół. Co tu mamy? Ha, z tego stawu nie zostało już nic, co można było by ratować. Kasza! Miazga! Czym wy się tam walicie, panie Hrabio, że tak miażdżycie sobie gnaty? No, to trochę poboli, jaśnie panie. Trochę poboli. Ale proszę się nie bać. Będzie zupełnie jak w bitwie. Opaska. Nóż! Amputujemy, wasza miłość!
Daniel Etcheverry, hrabia Garramone, do tej pory nadrabiający miną, zawył jak wilk. Nim zwarł z bólu szczęki, Shani szybkim ruchem wsunęła mu między zęby kołek z lipowego drewna.
— Wasza Królewska Mość! Panie konetablu!
— Gadaj, chłopie.
— Huf Ochotniczy i Wolna Kompanie trzymają przesmyk koło Złotego Stawu… Krasnoludy i kondotierzy stoją twardo, choć skrwawieni strasznie… Mówią, «Adieu» Pangratt ubity, Frontino ubity, Julia Abatemarco ubita… Wszyscy, wszyscy ubici! Chorągiew doriańska, co szła im z odsieczą, wycięta…
— Odwód, mości konetablu — powiedział cicho, ale wyraźnie Foltest. - Jeśli chcecie znać moje zdanie, pora na wprowadzenie odwrotu. Niech Bronibor pchnie na Czarnych swą piechotę! Zaraz! Natychmiast! Inaczej rozczłonkują nam szyk, a to oznacza koniec.
Jan Natalis nie odpowiedział, z daleka już obserwując następnego łącznika, gnającego ku nim na koniu siejącym płatami piany.
— Złap oddech, chłopie. Złap oddech i gadaj składnie!
— Przerwali… front… elfy z brygady «Vrihedd»… Pan de Ruyter przekazuje waszym wielmożnościom…
— Co przekazuje? Gadaj!
— Że czas ratować życie.
Jan Natalis wzniósł oczy ku niebu.
— Blenckert — powiedział głucho. - Niechaj przybędzie Blenckert. Lub niech przyjdzie noc.
Ziemia wokół namiotu zadygotała pod kopytami, płachta, wydawało się, aż się wzdęła od krzyków i rżenia koni. Do namiotu wpadł żołnierz, tuż za nim dwaj sanitariusze.
— Ludzie, uciekajta! — zaryczał żołnierz. - Ratujta się! Nilfgaard bije naszych! Zagłada! Zagłada! Klęska!
— Klema! — Rusty cofnął twarz przed strumyczkiem krwi, energiczną i żywą fontanną sikającej z tętnicy. - Zacisk! I tampon! Zacisk, Shani! Marti, zrób, jeśli łaska, coś z tym krwotokiem…
Ktoś tuż obok namiotu zawył jak zwierzę, krótko, urwanie. Koń zakwiczał, coś z brzękiem i hukiem rymnęło o ziemię. Bełt z kuszy z trzaskiem przebił płótno, zasyczał, wyleciał z przeciwnej strony, szczęściem zbyt wysoko, by zagrozić leżącym na noszach rannym.
— Nilfgaaaaaard! — krzyknął znowu żołnierz, wysokim, rozdygotanym głosem. - Pany felczery! Nie słyszyta, co gadam? Nilfgaard przerwał królewskie linie, idzie i morduje! Uciekaaaać!
Rusty odebrał od Marti Sodergren igłę, założył pierwszy szew. Operowany od dłuższego czasu nie poruszał się. Ale serce biło. Było to widać.
— Ja nie chcę umieeeraać! - rozdarł się któryś z przytomnych rannych. Żołnierz zaklął, skoczył do wyjścia, nagle wrzasnął, runął w tył, bryzgając krwią, zwalił się na klepisko. Iola, klęcząca przy noszach, zerwała się na równe nogi, cofnęła.
Nagle zrobiło się cicho.
Źle, pomyślał Rusty, widząc, kto wchodzi do namiotu. Elfy. Srebrne błyskawice. Brygada «Vrihedd». Osławiona brygada «Vrihedd».
— Leczymy tutaj — stwierdził fakt pierwszy z elfów, wysoki, o pociągłej, ładnej, wyrazistej twarzy i wielkich chabrowych oczach. - Leczymy?
Nikt się nie odezwał. Rusty poczuł, że zaczynają drżeć mu ręce. Szybko oddał igłę Marti. Zobaczył, że czoło i nasada nosa Shani robią się białe.
— Jakże to więc? — powiedział elf, złowrogo przeciągając słowa. - To po co my tam, w polu, ranimy? My tam, w bitwie, zadajemy rany po to, by z tych ran umierano. A wy leczycie? Zauważam tu absolutny brak logiki. I zgodności interesów.
Zgarbił się i prawie bez zamachu wbił miecz w pierś rannego na noszach najbliższych wejścia. Inny elf przygwoździł drugiego rannego szpontonem. Trzeci ranny, przytomny, usiłował powstrzymać sztych lewą ręką i grubo obandażowanym kikutem prawej.
Shani krzyknęła. Cienko, świdrująco. Zagłuszając ciężkie, nieludzkie stęknięcie mordowanego kaleki. Iola, rzuciwszy się na nosze, zakryła sobą następnego rannego. Twarz zbielała jej jak płótno bandaża, usta zaczęły mimowolnie drgać. Elf zmrużył oczy.
— Va vort, beanna! — szczeknął. - Bo przebiję cię razem z tym Dh'oine!
— Precz stąd! — Rusty w trzech skokach znalazł się przy Ioli, zasłonił ją. - Precz z mojego namiotu, morderco. Wynoś się tam, na pole. Tam twoje miejsce. Wśród innych morderców. Wymordujcie się tam nawzajem, jeśli wola! Ale stąd precz!
Elf spojrzał na dół. Na trzęsącego się ze strachu pękatego niziołka, czubkiem kędzierzawej głowy sięgającego mu trochę powyżej pasa.
— Bloede Pherian — zasyczał. - Ludzki sługusie! Zejdź mi z drogi!
— Na pewno nie — zęby niziołka szczękały, ale słowa były wyraźne.
Drugi z elfów przeskoczył, popchnął chirurga drzewcem szpuntu. Rusty upadł na kolana. Wysoki elf brutalnym szarpnięciem zdarł Iolę z rannego, wzniósł miecz.
I zamarł, widząc, na czarnym zrolowanym płaszczu pod głową rannego srebrne płomienie dywizji «Deithwen». I dystynkcje pułkownika.
— Yaevinn! — krzyknęła, wpadając do namiotu elfka o ciemnych, zaplecionych w warkocze włosach. - Caemm, veloe! Ess'evgyriad a'Dh'oine a'en va! Ess' tess!
Wysoki elf patrzył przez chwilę na rannego pułkownika, potem spojrzał w łzawiące z przerażenia oczy chirurga. Potem odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Zza ściany namiotu znowu dobiegły tętent, wrzask i szczęk żelaza.
— Hejże na Czarnych! Morduj! — tysiąc głosów wrzasło. Ktoś zawył po zwierzęcemu, wycie przeszło w makabryczny charkot.
Rusty spróbował wstać, ale nogi go nie słuchały. Ręce też nie za bardzo.
Iola, wstrząsana silnymi spazmami wstrzymywanego płaczu, zwinęła się przy noszach rannego Nilfgaardczyka. W pozycję płodu.
Shani płakała, nie próbując kryć łez. Ale haki trzymała. Marti spokojne szyła, tylko usta poruszały się jej w jakimś niemym, bezgłośnym monologu.
Rusty, wciąż nie mogąc wstać, usiadł. Napotkał wzrokiem oczy skurczonego, wciśniętego w kąt namiotu sanitariusza.
— Daj mi łyk gorzałki — powiedział z wysiłkiem. - Tylko nie mów, że nie masz. Znam was, szelmy. Zawsze macie.
Generał Blenheim Blenckert stanął w strzemionach, wyciągnął szyję jak żuraw, nasłuchiwał odgłosów bitwy.
— Rozwijać szyk — rozkazał dowódcom. - A za tym wzgórzem pójdziemy od razu rysią. Z tego, co mówią zwiadowcy, wynika, że wyjdziemy prosto na prawe skrzydło Czarnych.
— I damy im bobu! — krzyknął cienko jeden z poruczników, smarkacz z jedwabistym i bardzo rzadkim wąsikiem. Blenckert spojrzał na niego zezem.
— Poczet z chorągwią na czoło — rozkazał, dobywając miecza. - A w szarży krzyczeć: "Redania!", krzyczeć, ile mocy w piersiach! Niechaj chłopcy Foltesta i Natalisa wiedzą, że idzie odsiecz.
Graf Kobus de Ruyter bił się w różnych bitwach, od czterdziestu lat, od szesnastego roku życia. Nadto był żołnierzem od ośmiu pokoleń, bez wątpienia coś miał w genach, coś, co sprawiało, że ryk i zgiełk bitewny, dla każdego innego po prostu przerażający i zagłuszający wszystko harmider, dla Kobusa de Ruytera był jak symfonia, jak koncert na instrumenty. De Ruyter momentalnie usłyszał w koncercie inne nuty, akordy i tony.
— Hurraaa, chłopcy! — ryknął, wywijając buławą. - Redania! Redania nadciąga! Orły! Orły!
Z północy, zza wzgórz, toczyła się ku bitwie masa konnicy, nad którą furkotały amarantowe proporce i wielki gonfalon ze srebrnym redańskim orłem.
— Odsiecz! — wrzasnął de Ruyter. - Idzie odsiecz! Hurraaa! Bij Czarnych!
Żołnierz od ośmiu pokoleń, momentalnie dostrzegł, że Nilfgaardczycy zwijają skrzydło, próbując zwrócić się ku szarżującej odsieczy karnym, zwartym frontem. Wiedział, że nie należy im na to pozwolić.
— Za mną! - ryknął, wyrywając z rąk chorążego sztandar. - Za mną! Tretogorczycy, za mną!
Uderzyli. Uderzyli samobójczo, strasznie. Ale skutecznie. Nilfgaardczycy z dywizji «Venendal» zmieszali szyk i wtedy wpadły na nich z impetem chorągwie redańskie. W niebo uderzył wielki wrzask.
Kobus de Ruyter nie widział już tego i nie słyszał. Zabłąkany bełt z kuszy trafił go prosto w skroń. Graf obwisł z kulbaki i spadł z konia, chorągiew okryła go jak całun.
Osiem pokoleń poległych w bojach de Ruyterów, śledzących bitwę z zaświatów, z uznaniem kiwało głowami.
— Można powiedzieć, panie rotmistrzu, że Nordlingów tego dnia uratował cud. Lub zbieg okoliczności, którego nikt nie był w stanie przewidzieć… Co prawda Restif de Montholon pisze w swej książce, że marszałek Coehoorn popełnił błąd w ocenie sił i zamiarów przeciwnika. Że zbyt duże podjął ryzyko, rozdzielając Grupę Armii "Środek" i ruszając kawaleryjskim zagonem. Że hazardownie przyjął bitwę, nie mając przynajmniej trzykrotnej przewagi. I że zaniedbał rozpoznanie, nie wykrył idącej z odsieczą armii redańskiej.
— Kadecie Puttkammer! Wątpliwej jakości "dzieła" pana de Montholona nie ma w programie tej szkoły! A Jego Cesarska Mość nader krytycznie raczył się o tej książce wyrazić! Kadet zechce więc nie cytować jej tutaj. Zaiste, dziwi mnie to. Do tej pory odpowiedzi bardzo dobre, wręcz celujące, a nagle zaczyna nam tu kadet prawić i cudach i zbiegach okoliczności, na koniec zaś pozwala sobie na krytykowanie umiejętności dowódczych Menno Coehoorna, jednego z większych wodzów, jakich wydało Cesarstwo. Kadet Puttkammer i cała reszta panów kadetów, jeśli poważnie myśli o zdaniu egzaminu cenzusowego, zechce posłuchać i zapamiętać: pod Brenną zadziałały nie żadne cuda ani przypadki, lecz spisek! Wrogie dywersyjne siły, elementy wywrotowe, podli wichrzyciele, kosmopolici, bankruci polityczni, zdrajcy i sprzedawczycy! Wrzód, który później wypalono białym żelazem. Nim jednak do tego doszło, ci podli zdrajcy własnego narodu motali swe pajęcze sieci i pletli sidła knowań! Oni to omotali i zdradzili wówczas marszałka Coehoorna, oszukali go i wprowadzili w błąd! To oni, łotry bez czci i wiaty, zwykłe…
— Skurwysyny — powtórzył Menno Coehoorn, nie odrywając lunety od oka. - Zwykłe skurwysyny. Ale ja was odnajdę, poczekajcie, ja was nauczę, co to znaczy rekonesans. De Wyngalt! Osobiście odszukasz oficera, który był na patrolu za wzgórzami na północy. Wszystkich, cały patrol, każesz powiesić.
— Tak jest — strzelił obcasami Ouder de Wyngalt, aide-de-camp marszałka. Podówczas nie mógł wiedzieć, że Lamarr Flaut, ów oficer z patrolu, właśnie w tym momencie umiera tratowany przez konie atakującego z flanki sekretnego odwodu Nordlingów, tego, którego nie wykrył. De Wyngalt nie mógł też wiedzieć, że jemu samemu zostały tylko dwie godziny życia.
— Ile tam tego jest, panie Trahe? — Coehoorn nadal nie odrywał lunety od oka. - Waszym zdaniem?
— Co najmniej dziesięć tysięcy — odrzekł sucho dowódca Siódmej Daerlańskiej. - Głównie Redania, ale widzę też krokwie Aedirn… Jest też jednorożec, a więc mamy i Kaedwen… W sile co najmniej chorągwi…
Chorągiew szła cwałem, spod kopyt leciał piach i żwir.
— Naprzód, Bura! — ryczał pijany jak zwykle setnik Półgarniec. - Bij, zabij! Kaedweeen! Kaedweeeen!
Cholera, ale mi się chce lać, pomyślał Zyvik. Trzeba było się odlać przed bitwą…
Teraz może nie być kiedy.
— Naprzód, Bura!
Zawsze Bura. Gdzie źle się dzieje, Bura. Kogo się posyła jako korpus ekspedycyjny do Temerii? Burą. Zawsze Burą. A mnie się chce lać.
Doszli. Zyvik wrzasnął, wykręcił się w kulbace i ciął od ucha, rozwalając naramiennik i bark jeźdźca w czarnym płaszczu ze srebrną ośmioramienną gwiazdą.
— Bura! Kaedweeen! Bij, morduj!
Z łomotem, łoskotem i szczękiem, wśród ryku ludzi i kwiku koni Bura Chorągiew zderzyła się z Nilfgaardczykami.
— De Mellis-Stoke i Braibant poradzą sobie z tą odsieczą — powiedział spokojnie Elan Trahe, dowódca Siódmej Brygady Daerlańskiej. - Siły są wyrównane, nic złego jeszcze się nie stało. Dywizja Tyrconnela równoważy lewe skrzydło, «Magne» «Venendal» trzymają się na prawym. A my… My możemy przechylić szalę, panie marszałku…
— Uderzając w styk, poprawiając po elfach — pojął w lot Menno Coehoorn. - Wychodząc na tyły, wzbudzając panikę. Tak jest! Tak uczynimy, na Wielkie Słońce! Do chorągwi, panowie! «Nauzicaa» i Siódma, przyszedł wasz czas!
— Niech żyje cesarz! — wrzasnął Kess van Lo.
— Panie de Wyngalt — marszałek odwrócił się. - Proszę zebrać adiutantów i szwadron ochrony. Dość bezczynności! Idziemy do szarży razem z Siódmą Daerlańską.
Ouder de Wyngalt pobladł lekko, ale natychmiast się opanował.
— Niech żyje cesarz! — krzyknął, a głos prawie mu nie drżał.
Rusty kroił, ranny wył i drapał stół. Iola, dzielnie walcząc z zawrotami głowy, pilnowała opaski i zacisków. Od strony wejścia do namiotu słychać było podniesiony głos Shani.
— Dokąd? Czy wyście poszaleli? Tu żywi czekają na ratunek, a wy pchacie się ze zwłokami?
— To jest przecie sam baron Anzelm Aubry, pani felczerko! Dowódca chorągwi!
— To był dowódca chorągwi! Teraz to jest nieboszczyk! Udało się wam przynieść go tu w jednym kawałku tylko dzięki temu, że jego zbroja jest szczelna! Zabierzcie go. Tu jest lazaret, nie kostnica!
— Ależ pani felczerko…
— Nie tarasować wejścia! O, tam niosą takiego, który jeszcze dycha. Zdaje się przynajmniej, że dycha. Bo może to tylko gazy.
Rusty parsknął, ale zaraz zmarszczył brew.
— Shani! Chodź tu natychmiast!
— Zapamiętaj, smarkulo — powiedział przez zaciśnięte zęby, schylony nad rozpłataną nogą — na cynizm chirurg może sobie pozwolić dopiero po dziesięciu latach praktyki. Zapamiętasz?
— Tak, panie Rusty.
— Weź raspator i odciągnij okostną… Cholera, warto by go jeszcze trochę znieczulić… Gdzie jest Marti?
— Rzyga przed namiotem — powiedziała bez cienia cynizmu Shani. - Jak kot.
— Czarodzieje — Rusty ujął piłę — zamiast wymyślać liczne zaklęcia straszne i potężne, powinni skupić się raczej na wymyśleniu jednego. Takiego, dzięki któremu mogliby rzucać czary drobne. Na przykład znieczulające. Ale bezproblemowo. I bez porzygiwania się.
Piła zazgrzytała i zachrupiała na kości. Ranny wył.
— Mocniej opaskę, Iola!
Kość ustąpiła wreszcie. Rusty opracował ją dłutkiem, otarł czoło.
— Naczynia i nerwy — powiedział machinalnie i niepotrzebnie, bo nim dokończył zdania, dziewczyny już szły. Zdjął ze stołu odciętą nogę i odrzucił ją w kąt, na stos innych odciętych kończyn. Ranny od jakiegoś czasu nie ryczał i nie wył.
— Zemdlał czy umarł?
— Zemdlał, panie Rusty.
— Dobrze. Zaszyj kikut, Shani. Dawajcie następnego! Iola, idź i sprawdź, czy Marti już wszystko wyrzygała.
— Ciekawe — powiedziała cichutko Iola, nie podnosząc głowy — ile wy macie lat praktyki, panie Rusty. Sto?
Po kilkunastu minutach forsownego, duszącego kurzem marszu wrzaski setników i dziesietników zatrzymały wreszcie i rozwinęły linię wyzimskie regimenty. Jarre, dysząc i niby ryba łapiąc powietrze ustami, zobaczył wojewodę Bronibora defilującego przez frontem na swym pięknym rumaku okrytym płytami pancerza. Sam wojewoda też był w pełnej płytowej. Jego zbroja była szmelcowana w błękitne pasy, dzięki czemu Bronibor wyglądał jak ogromna blaszana makrela.
— Jak się macie, ofermy?
Szeregi pikinierów odpowiedziały dudniącym jak daleki grom pomrukiem.
— Wydajecie pierdzące dźwięki — skonstatował wojewoda, obracając opancerzonego konia i prowadząc go stępa przed frontem. - Znaczy, macie się dobrze. Bo gdy macie się źle, to nie pierdzicie półgłosem, ale wyjecie i skowyczycie jak potępieńcy. Po waszych minach widzę, że rwiecie się do boju, że marzycie o walce, że już nie możecie doczekać się Nilfgaardczyków! Co, wyzimscy zbóje? Mam tedy dla was dobrą wiadomość! Wasze marzenie spełni się za małą chwilkę. Za maleńką, tyciuteńką chwilkę.
Pikinierzy znowu zamruczeli. Bronibor, odjechawszy do końca linii, zawrócił, przemawiał dalej, postukując buzdyganem o zdobioną kulę łęku.
— Nażarliście się kurzu, piechota, maszerując za pancernymi! Jak do tej pory, zamiast sławy i łupu wąchaliście końskie bździny. Mało brakowało, a nawet dziś, gdy przyszło do wielkiej potrzeby, nie trafilibyście na pole chwały. Ale udało się wam, gratuluję z całego serca! Tu, pod tą wsią, nazwy której zapomniałem, pokażecie nareszcie, ileście warci jako wojsko. Ta chmura, którą widzicie w polu, to jest nilfgaardzka jazda, która zamierza rozgnieść naszą armię flankowym uderzeniem, zepchnąć nas i potopić w bagnach tej rzeczki, nazwy której zapomniałem równierz. Wam, sławnym wyzimskim pikinierom, przypadł z łaski króla Foltesta i konetabla Natalisa zaszczyt obrony luki, jaka powstała w naszych szeregach. Zamkniecie tę lukę własnymi, że się tak wyrażę, piersiami, powstrzymacie nilfgaardzką szarżę. Radujecie się, kumotrzy, co? Rozpiera was duma, hę?
Jarre, ściskając drzewce piki, rozejrzał się dookoła. Nic nie wskazywało na to, by żołnierze radowali się perspektywą bliskiego boju, a jeśli rozpierała ich duma z tytułu zaszczytu zamykania luki, to umiejętnie tę dumę maskowali. Stojący po prawicy chłopca Melfi mamrotał pod nosem modlitwę. Po lewej Deuslax, zawodowy wiarus, pociągał nosem, klął i nerwowo kasłał.
Bronibor obrócił konia, wyprostował się w kulbace.
— Nie słyszę! - ryknął. - Pytałem, czy rozpiera was, kurwa, duma?
Tym razem pikinierzy, nie widząc innego wyjścia, ryknęli jednym wielkim głosem, że ich rozpiera. Jarre też ryczał. Jak wszyscy, to wszyscy.
— Dobrze! — wojewoda wstrzymał konia przed frontem. - A teraz ustawić mi tu porządny szyk! Setnicy, na co czekacie, taka wasza mać? Formować czworobok! Pierwszy szereg klęka, drugi stoi! Piki sadzić! Nie tym końcem, durniu! Tak, tak, do ciebie mówię, ty zarośnięta pokrako! Wyżej, wyżej żeleźca, dziady! Szlusuj, ścieśnij się, zewrzyj, ramię do ramienia! No, teraz wyglądacie imponująco! Niemalże jak wojsko!
Jarre znalazł się w drugim szeregu. Mocno wparł tylec piki w ziemię, ścisnął drzewce w dłoniach spotniałych ze strachu. Melfi międlił niewyraźnie, powtarzał w kółko różne słowa, dotyczące głównie szczegółów intymnego życia Nilfgaardczyków, psów, suk, królów, konetabli, wojewodów i matek ich wszystkich.
Chmura w polu rosła.
— Nie pierdzieć mi tam, nie szczękać zębami! — ryknął Bronibor. - Pomysł, by spłoszyć tymi dźwiękami nilfgaardzkie konie, jest chybiony! Niechaj nikt się nie łudzi! To, co na was idzie, to brygady «Nauzicaa» i Siódma Daerlańska, znakomite, bitne, świetnie wyszkolone wojsko! Ich się nie da wystraszyć! Ich się nie da pokonać! Ich trzeba pozabijać! Wyżej piki!
Z oddali słychać już było cichy jeszcze, ale rosnący łomot kopyt. Ziemia zaczęła drgać. W chmurze pyłu, niczym iskry, zaczęły błyskać ostrza.
— Na wasze zasrane szczęście, Wyzimczycy — zaryczał znowu wojewoda — regularna pika piechoty nowego zmodernizowanego wzoru ma dwadzieścia jeden stóp długości! A nilfgaardzki miecz jest długi na trzy i pół stopy. Chyba umiecie rachować? Wiedzcie, że oni też umieją. Ale liczą na to, że nie zdzierżycie, że wylezie z was wasza prawdziwa natura, że potwierdzi się i wyda, że jesteście posrańcy, tchórze i parszywi owcojebcy. Czarni liczą na to, że rzucicie wasze tyczki i zaczniecie uciekać, a oni będą was ścigać po polu i siec po grzbietach, potylicach i karkach, siec komfortowo i bez trudności. Zapamiętajcie, gnojki, że chociaż strach przydaje piętom nadzwyczajnej lotności, przed konnym nie uciekniecie. Kto chce żyć, komu miła sława i zdobycz, ten ma stać! Stać twardo! Stać jak mur! I zwierać szyk!
Jarre obejrzał się. Stojący za linią pikinierów kusznicy już kręcili korbami, wnętrze czworoboku najeżyło się ostrzami gizarm, ranserów, halabard, glewi, kos, runek i wideł. Ziemia dygotała coraz wyraźniej i silniej, w czarnej ścianie walącej na nich konnicy dawało się już rozróżnić sylwetki jeźdźców.
— Mamo, mamuniu — powtarzał drżącymi wargami Melfi. - Mamo, mamuniu…
— …twoją mać — mruczał Deuslax.
Tętent narastał. Jarre chciał oblizać usta, ale nie zdołał. Język mu zesztywniał. Język przestał zachowywać się normalnie, zesztywniał obco, a suchy był jak wiór. Tętent narastał.
— Szlusuj! — ryknął Bronibor, dobywając miecza. - Poczuć ramie towarzysza! Pamiętajcie, żaden z was nie walczy sam! A jedynym lekiem na strach, który odczuwacie, jest pika w garści! Gotuj się do boju! Piki na pierś konia! Co będziemy robić, wyzimscy zbóje? Pytałem!
— Stać twardo! — ryknęli jednym głosem pikinierzy. - Stać jak mur! Zwierać szyk!
Jarre też ryczał. Jak wszyscy, to wszyscy. Spod kopyt idącej klinem konnicy pryskały piach, żwir i darń. Szarżujący jeźdźcy wrzeszczeli jak demony, wywijali bronią. Jarre naparł na pikę, wkulił głowę w ramiona i zamknął oczy.
Jarre, nie przerywając pisania, gwałtownym ruchem kikuta odpędził krążącą nad kałamarzem osę.
Na niczym spełz koncept marszałka Coehoorna, jego flankowy zagon zatrzymała bohaterska wyzimska piechota pod wojewodą Broniborem, krwawo swe bohaterstwo okupując. A w czasie, gdy Wyzimczycy opór dawali, na skrzydle lewym poszedł Nilfgaard w rozsypkę — jedni pierzchać jęli, inni kupić się i kupach bronić, zewsząd otoczeni. To samo wnet stało się na skrzydle prawym, gdzie zawziętość krasnoludów i kondotierów w końcu nad impetem Nilfgaardu przemogła. Na całym froncie jeden wielki krzyk triumfu się podniósł, a w serca królewskich rycerzy wstąpił nowy duch. A w Nilfgaardczykach duch upadł, ręce im pomdlały, a nasi łuszczyć ich zaczęli jak groch, aż echo szło.
I pojął marszałek polny Menno Coehoorn, że batalia przegrana, zobaczył, jak giną i w rozsypkę idą wokół niego brygady.
I przybieżali natenczas ku niemu oficerowie a rycerze konia podając świeżego, wołając, by uchodził, by ratował życie. Ale nieustraszone biło serce w piersi nilfgaardzkiego marszałka. "Nie godzi się", zawołał, odpychając wyciągane ku niemu wodze. "Nie godzi się, bym miał jak tchórz umykać z pola, na którym pod moją komendą tylu dobrych mężów padło za cesarza". I dodał mężny Menno Coehoorn…
— Nie ma już którędy spierdalać — dodał spokojnie i trzeźwo Menno Coehoorn, rozglądając się po polu. - Opasali nas ze wszech stron.
— Dajcie wasz płaszcz i hełm, panie marszałku — rotmistrz Sievers starł z twarzy pot i krew. - Bierzcie moje! Zsiadajcie z rumaka, bierzcie mojego… Nie protestujcie! Wy musicie żyć! Jesteście niezbędni cesarstwu, niezastąpieni… My, Daerlańczycy, uderzymy na Nordlingów, ściągniemy ich na siebie, wy zaś spróbujcie przebijać się tam, w dole, poniżej rybnika…
— Nie wyjść wam z tego — mruknął Coehoorn, chwytając podawane mu wodze.
— To zaszczyt — wyprostował się w siodle Sievers. - Jestem żołnierzem! Z Siódmej Daerlańskiej! Do mnie, wiara! Do mnie!
— Powodzenia — mruknął Coehoorn, zarzucając na ramiona daerlański płaszcz z czarnym skorpionem na ramieniu. - Sievers?
— Tak, panie marszałku?
— Nic. Powodzenia, chłopcze.
— I wam niech szczęście sprzyja, panie marszałku. W konie, wiara!
Coehoorn patrzył im w ślad. Długo. Do momentu, w którym grupka Sieversa z hukiem, wrzaskiem i łomotem zderzyła się z kondotierami. Z przeważającym liczebnie oddziałem, któremu zresztą w sukurs natychmiast pospieszyły inne. Czarne płaszcze Daerlańczyków zniknęły wśród kondotierskiej szarości, wszystko utonęło w kurzu.
Coehoorna oprzytomniło nerwowe pokasływanie de Wyngalta i adiutantów. Marszałek poprawił puśliska i tyblinki. Opanował niespokojniego rumaka.
— W konie! — skomenderował.
Początkowo wiodło się im. W wylocie wiodącej ku rzeczce dolinki zawzięcie bronił się topniejący, zbity w najeżone ostrzami kolisko oddział niedobitków brygady «Nauzicaa», na którym Nordlingowie chwilowo skoncentrowali cały impet i całą siłę, czyniąc lukę w pierścieniu. Całkiem na sucho, ma się rozumieć, nie uszło im — musieli przerąbać się przez ławę lekkiej wolentarskiej jazdy, sądząc po znakach, bruggeńskiej. Walka była króciutka, ale wściekle zażarta. Coehoorn zatracił i odrzucił juz wszelkie resztki i pozory patetycznego bohaterstwa, teraz już chciał tylko przeżyć. Nawet nie oglądając się na siekącą się z Bruggeńczykami eskortę, pognał z adiutantami ku rzeczce, płaszcząc się i tuląc do końskiego karku.
Droga była wolna, za rzeczką, za krzywymi wierzbami, rozciągała się pusta równina, na której nie było widać żadnych wrażych wojsk. Cwałujący obok Coehoorna Ouder de Wyngalt też to zobaczył i triumfująco wrzasnął.
Przedwcześnie.
Od powolnego i mętnego nurtu rzeczki oddzielała ich porośnięta jaskrawozielonym rdestem łąka. Gdy wpadli na nią w pełnym galopie, kanie raptownie zapadły się w młakę po brzuchy.
Marszałek przeleciał przez głowę wierzchowca i chlupnął w bagno. Dookoła rżały i wierzgały konie, wrzeszczeli ubłoceni i pokryci zieloną rzęsą ludzie. Wśród tego pandemonium Menno usłyszał nagle inny dźwięk. Dźwięk oznaczający śmierć.
Syk lotek.
Rzucił się ku nurtowi rzeczki, brnąc w gęstym bagnie po biodra. Przedzierający się obok niego adiutant runął nagle twarzą w błoto, marszałek zdążył zobaczyć bełt tkwiący w plecach aż po pióra. W tym samym momencie poczuł straszliwe uderzenie w głowę. Zachwiał się, ale nie upadł, zaklinowany w mule i moczarce. Chciał krzyknąć, ale zdołał tylko zacharczeć. Żyję, pomyślał, próbując wyrwać się z objęć kleistego szlamu. Rwący się z młaki koń kopnął w hełm, wgnieciona głęboko blacha rozwaliła mu policzek, wybiła zęby i pokaleczyła język… Krwawię… Łykam krew… Ale żyję…
Znowu szczęk cięciw, syk lotek, łomot i trzask przebijających pancerze grotów, wrzask, rżenie koni, chlupnięcia, bryzgi krwi. Marszałek obejrzał się i zobaczył na brzegu strzelców, małe, krępe, pękate sylwetki w kolczugach, misiurkach i szpiczastych szłomach. Krasnoludy, pomyślał.
Szczęk cięciw kusz, świst bełtów. Kwik szalejących koni. Wrzask ludzi, dławiony wodą i błockiem.
Obrócony ku strzelcom Ouder de Wyngalt krzyknął, że się poddaje, wysokim, piskliwym głosem prosił o łaskę i zmiłowanie, obiecywał okup, błagał o życie. Świadom, że nikt nie rozumie słów, uniósł nad głową trzymany na klingę miecz. Miedzynarodowym, wręcz kosmopolitycznym gestem poddania wyciągnął broń w stronę krasnoludów. Nie został zrozumiany albo został zrozumiany źle, bo dwa bełty walnęły bo w pierś z taka siłą, że uderzenie aż wyrwało go z bagna.
Coehoorn zdarł z głowy wgnieciony hełm. Znał dość dobrze język wspólny Nordlingów.
— Jefem małałek Coeoon… — zabełkotał, plując krwią. - Małałek Coeoon… Pobaę wę… Pałdon… Pałdon…
— Co on gada, Zoltan? — zdziwił się jeden z kuszników.
— Pies trącał jego i jego gadanie! Widzisz haft na jego płaszczu, Munro?
— Srebrny skorpion! Haaaa! Chłopaki, walić w skurwysyna! Za Caleba Strattona!
— Za Caleba Strattona!
Szczękły cięciwy. Jeden bełt ugodził Coehoorna prosto w pierś, drugi w biodro, trzeci w obojczyk. Marszałek polny cesarstwa Nilfgaardu przewrócił się w tył, w rzadką breję, rdest i moczarka ustąpiły pod jego ciężarem. Kim, u ciężkiej cholery, mógł być ten Caleb Stratton, zdążył pomyśleć, w życiu nie słyszałem o żadnym Calebie…
Mętna, gęsta, błotnistokrwawa woda rzeczki Chotli zamknęła się nad jego głową i wdarła do płuc.
Wyszła przed namiot, by zaczerpnąć świeżego powietrza. I wtedy go zobaczyła, siedzącego obok ławy kowala.
— Jarre!
Podniósł na nią oczy. W tych oczach była pustka.
— Iola? — spytał, z trudem poruszając spierzchniętymi wargami. - Skąd ty…
— Też pytanie! — przerwała mu natychmiast. - Lepiej powiedz, skąd ty się tu wziąłeś?
— Przynieśliśmy naszego dowódcę… Wojewodę Bronibora… Rannego…
— Ty tez jesteś ranny. Pokaż mi tę rękę. Bogini! Przecież ty się wykrwawisz, chłopcze!
Jarre popatrzył na nią, a Iola zaczęła nagle wątpić, czy ją widzi.
— Jest bitwa — powiedział chłopiec, poszczękując z lekka zębami. - Trzeba stać jak mur… Twardo w szyku. Lżej ranni mają nosić do lazaretu… ciężej rannych. Rozkaz.
— Pokaż rękę.
Jarre zawył krótko, zwierane zęby zakłapały w dzikim staccato. Iola zmarszczyła się.
— Jejku, okropnie to wygląda… Oj, Jarre, Jarre… Zobaczysz, matka Nenneke będzie zła… Chodź ze mną.
Widziała, jak zbladł, gdy zobaczył. Gdy poczuł wiszący pod płachtą namiotu smród. Zachwiał się. Podtrzymała go. Widziała, że patrzy na zakrwawiony stół. Na leżącego tam człowieka. Na chirurga, małego niziołka, który nagle podskoczył, zatupał nogami, zaklął obrzydliwie i cisnął na ziemię skalpel.
— Cholera! Kurwa! Dlaczego? Dlaczego tak jest? Dlaczego tak musi być?
Nikt nie odpowiedział na to pytanie.
— Kto to był?
— Wojewoda Bronibor — wyjaśnił słabym głosem Jarre, patrząc wprost przed siebie swym pustym wzrokiem. - Nasz dowódca… Staliśmy twardo w szyku. Rozkaz. Jak mur. A Melfiego zabili…
— Panie Rusty — poprosiła Iola. - Ten chłopak to mód znajomy… Jest ranny…
— Trzyma się na nogach — ocenił zimno chirurg. - A tu jeden niemal dogorywający czeka na trepanację. Tu nie ma miejsca na żadne kumoterstwo…
W tym momencie Jarre z dużym wyczuciem dramatycznie zemdlał i zwalił się na klepisko. Niziołek parsknął.
— No, dobra, na stół z nim — zakomenderował. - Oho, ładnie załatwiona ręka. Na czym to się, ciekawe, trzyma? Chyba na rękawie? Opaska, Iola! Mocno! I nie waż mi się płakać! Shani, podaj mi piłę.
Piła z ohydnym chrupnięciem wgryzła się w kość powyżej zmiażdżonego stawu łokciowego. Jarre ocknął się i zaryczał. Okropnie, ale krótko. Bo, gdy kość ustąpiła, natychmiast zemdlał znowu.
I tak oto potęga Nilfgaardu legła w pyle i prochu na brenneńskich polach, a marszowi Cesarstwa na północ ostatecznie kres położony został. Zabitymi i w plen wziętymi straciło Cesarstwo pod Brenną ludzi czterdzieści i cztery tysiące. Legł kwiat rycerstwa, elitarna kawaleria. Polegli, w niewolę poszli lub bez wieści zaginęli wodzowie tej miary co Menno Coehoorn, Braibant, de Mellis-Stoke, van Lo, Tyrconnel, Eggebracht i inni, których imiona się w naszych archiwach nie zachowały.
Tak stała się Brenna początkiem końca. Ale godzi się zapisać, że była ta bitwa jeno małym klockiem w budowli i miałka byłaby jej waga, gdyby nie to, że owoce wiktorii mądrze wykorzystane zostały. Godzi się przypomnieć, że miast na laurach lec i z dumy pękać, zaszczytów i hołdów czekać, Jan Natalis bez tchu niemal ruszył na południe. Zagon jazdy pod Adamem Pangrattem i Julią Abatemarco rozbił dwie dywizje Trzeciej Armii, które Menno Coehoornowi szły ze spóźnioną odsieczą, rozgromił je tak, że nec nuntius cladis. Na wieść o tym reszta Grupy Armii "Środek" sromotnie tył podała i za Jarugę w pośpiechu uszła, a że Foltest i Natalis na pięty im następowali, stracili cesarscy całe tabory i wszystkie ich oblężnicze machiny, którymi w pysze swojej myśleli Wyzimę, Gors Velen i Novigrad dobywać.
I jako lawina, z gór tocząca, coraz to śniegiem obrasta i większą się stawa, tak i Brenna coraz to sroższe dla Nilfgaardu powodowała skutki. Ciasne przyszły termina na Armię «Verden» pod książęciem de Wettem, której kaprowie ze Skellige i król Ethain z Cidaris wielkie w podjazdowej wojnie czynili dyzgusty. Gdy zaś de Wett o Brennie się dowiedział, gdy wieść go doszła, że forsownym marszem idą nań król Foltest i Jan Natalis, natychmiast do odwrotu kazał trąbić i w popłochu za rzekę do Cintry zbieżał, trupami drogę ucieczki ścieląc, bo na wieść o nilfgaardzkich porażkach powstanie w Verden na nowo rozgorzało. Jeno w Nastrogu, Rozrogu i Bodrogu, twierdzach niezdobytych, mocne zostały załogi, skąd dopiero po pokoju cintryjskim honorowo i ze sztandarami wyszły.
W Aedirn zaś wieść o Brennie ku temu się przyczyniła, że zwaśnieni królowie Demawend i Henselt prawice sobie podali i wespół przeciw Nilfgaardowi wystąpili. Grupa Armii "Wschód", co pod wodzą diuka Ardala aep Dahy ku dolinie Pontaru maszerowała, czoła obu sprzymierzonym królom nie zdołała stawić. Wzmocnieni posiłkami z Redanii i gerylasami królowej Meve, którzy tył Nilfgaardowi okrutnie szarpali, Demawend i Henselt zagnali Ardala aep Dahy aż pod Aldersberg. Diuk Ardal bitwę chciał przyjąć, ale dziwnym losu zrządzeniem zachorował nagle, zjadłszy coś, kolki go chwyciły i biegunka miserere, tak i we dwa dni umarł był wśród boleści wielkich. A Demawend i Henselt nie mieszkając na Nilfgaardczyków uderzyli i tam, pod Aldersbergiem, gwoli, widać, historycznej sprawiedliwości, w walnej bitwie srodze ich rozbili, choć wciąż to przy Nilfgaardzie znaczna przewaga liczebna była. Tak to i duch i kunszt nad siłą tępą i brutalną triumfować zwykły.
Godzi się jeszcze o jednej napisać rzeczy: otóż co się pod Brenną z samym Menno Coehoornem stało, tego nikt nie wie. Jedni powiadają: poległ, a ciało nie rozpoznane we wspólnej pochowano mogile. Drudzy mówią: z życiem uszedł, ale cesarskiego się lękając gniewu, do Nilfgaardu nie powrócił, lecz skrył się w Brokilonie, wśród driad, i tam pustelnikiem został, brodę do samej ziemi zapuściwszy. I tam też wnet wśród zgryzot pomarł.
Krąży zaś wśród ludu prostego podanie, jakoby wracał marszałek nocami na brenneńskie pole i chodził wśród kurhanów, zawodząc: "Oddajcie mi moje legiony!", zaś na koniec powiesił się na osice na wzgórzu, Szubienicznym od tego nazwanym. I nocą można zjawę sławnego marszałka wśród innych napotkać upiorów, pobojowisko pospolicie nawiedzających.
— Dziadku Jarre! Dziadku Jarre!
Jarre podniósł głowę znad papierów, poprawił osuwające się po spoconym nosie okulary.
— Dziadku Jarre! — wykrzyczała na górnych rejestrach jego najmłodsza wnuczka, rezolutna i bystra sześciolatka, która, bogom dzięki, wdała się bardziej w matkę, córkę Jarre, niż w rozlazłego zięcia.
— Dziadku Jarre! Babcia Lucienne kazała powiedzieć, że dość na dziś będzie tej próżniaczej bazgraniny i że podwieczorek na stole!
Jarre pieczołowicie złożył zapisane arkusze i zakorkował kałamarz. W kikucie ręki pulsował ból. Zmiana pogody, pomyślał. Przyjdzie deszcz.
— Dziadku Jaaaarreeee!
— Już idę, Ciri. Już idę.
Nim uporał się z ostatnim rannym, było już dobrze po północy. Ostatnie operacje przeprowadzali już przy świetle — zwykłym, z lampy, a później także i magicznym. Marti Sodergren doszła do siebie po przebytym kryzysie i choć blada jak śmierć, sztywna i nienaturalna w ruchach jak golem, czarowała sprawnie i efektywnie.
Była czarna noc, gdy wyszli z namiotu, wszyscy czworo, siedli, oparci o płachtę.
Równina pełna była ogni. Różnych ogni — nieruchomych ogni biwaków, ruchliwych ogni łuczyw i pochodni. Noc rozbrzmiewała dalekim śpiewem, skandowaniem, okrzykami, wiwatami.
Noc dookoła nich żyła też urywanymi krzykami i jękami rannych. Błaganiami i westchnieniami umierających. Nie słyszeli tego. Przyzwyczaili się do odgłosów cierpienia i umierania, dźwięki te były dla nich zwyczajne, naturalne, tak wkomponowane w tę noc jak rechot żab w mokradłach nad rzeczką Chotlą, jak granie cykad w akacjach nad Złotym Stawem.
Marti Sodergren milczała lirycznie, oparta o ramię niziołka. Iola i Shani, objęte, przytulone, parskały od czasu do czasu cichym, zupełnie bezsensownym uśmiechem.
Nim siedli pod namiotem, wypili po kubku wódki, a Marti poczęstowała wszystkich swym ostatnim zaklęciem: czarem rozweselającym, używanym zwykle przy wyrywaniu zębów. Rusty czuł się oszukany tym traktamentem — połączony z magią trunek, miast odprężyć, otępił go, miast zniwelować wyczerpanie, wzmógł je. Miast dać zapomnienie, przypominał.
Wygląda, pomyślał, że wyłącznie na Iolę i Shani alkohol i magia podziałały jak należy.
Odwrócił się i w świetle księżyca zobaczył na twarzach obu dziewczyn błyszczące, srebrzyste ślady łez.
— Ciekawe — powiedział, oblizując drętwe, nieczułe wargi — kto zwyciężył w tej bitwie. Czy ktoś to wie?
Marti odwróciła ku niemu twarz, ale nadal milczała lirycznie. Cykady grały wśród akacji, wierzb i olch nad Złotym Stawem, żaby rechotały. Ranni jęczeli, błagali, wzdychali. I umierali. Shani i Iola chichotały przez łzy.
Marti Sodergren umarła dwa tygodnie po bitwie. Zadała się z oficerem Wolnej Kompanii Kondotierskiej. Traktowała tę przygodę lekko. W przeciwieństwie do oficera. Gdy Marti, lubiąca odmiany, zadała się z temerskim rotmistrzem, oszalały z zazdrości kondotier pchnął ją nożem. Powieszono go za to, ale uzdrowicielki nie zdołano odratować.
Rusty i Iola umarli rok po bitwie, w Mariborze, podczas największej eksplozji epidemii gorączki krwotocznej, zarazy zwanej też Czerwoną Śmiercią albo — od nazwy statku, na którym została przywieziona — Plagą Catriony. Uciekli wówczas z Mariboru wszyscy medycy i większość kapłanów. Rusty i Iola zostali, ma się rozumieć. Leczyli, bo byli lekarzami. To, że na Czerwoną Śmierć nie było lekarstwa, nie miało dla nich znaczenia. Zarazili się obydwoje. On umarł na jej rękach, w mocnym, budzącym ufność uścisku jej dużych, brzydkich, wieśniaczych dłoni. Ona umarła cztery dni później. Samotna.
Shani umarła siedemdziesiąt dwa lata po bitwie. Jako słynna i otoczona szacunkiem emerytowana dziekanka katedry medycyny uniwersytetu oxenfurckiego. Pokolenia przyszłych chirurgów powtarzały jej słynny żart: "Zszyj czerwone z czerwonym, żółte z żółtym, białe z białym. Na pewno będzie dobrze".
Mało kto zauważał, jak po wygłoszeniu tej facecji pani dziekan zawsze ukradkiem ociera łzę.
Mało kto.
Żaby rechotały, cykady grały wśród wierzb nad Złotym Stawem. Shani i Iola chichotały przez łzy.
— Ciekawe — powtórzył Milo Vanderbreck, niziołek, chirurg polowy, znany jako Rusty. - Ciekawe, kto zwyciężył?
— Rusty — powiedziała lirycznie Marti Sodergren. - Uwierz, jest to ostatnia rzecz, o którą martwiłabym się, będąc na twoim miejscu.