Rozdział czwarty

Korred, potwór z licznej rodziny Strigiformes (ob.), wedle okolicy zwany takoż korrigan, rutterkin, rumpelsztuc, kręcik a. mesmer. Jedno o niem się da powiedzieć — wredny jest niemożebnie. Taki czarci z niego pomiot i plugawiec, taki chwost suczy, że ani o wyglądzie jego ani o obyczajach pisać nie będziemy, albowiem zaprawdę powiadam wam: słów szkoda tracić na kurwiego syna.

Physiologus

W sali kolumnowej zamku Montecalvo unosił się zapach będący mieszaniną woni drewna starej boazerii, topiących się świec i dziesięciu rodzajów perfum. Dziesięciu specjalnie dobieranych mieszanek zapachowych używanych przez dziesięć kobiet zasiadających za okrągłym dębowym stołem w fotelach rzeźbionych w kształt głów sfinksów.

Naprzeciw siebie Fringilla Vigo widziała Triss Merigold w jasnobłękitnej, zapiętej wysoko pod szyją sukni. Obok Triss, trzymając się cienia, siedziała Keira Metz. Jej wielkie kolczyki z wielofasetkowych cytrynów co i rusz rozbłyskiwały tysiącem refleksów, przyciągały wzrok.

— Proszę kontynuować, panno Vigo — ponagliła Filippa Eilhart. - Spieszno nam poznać zakończenie historii. I podjąć pilne kroki.

Filippa — wyjątkowo — nie nosiła żadnej biżuterii oprócz przypiętej do cynobrowej sukni dużej sardonyksowej kamei. Fringilla zdążyła już poznać plotkę, wiedziała już, czyim darem jest kamea i czyj profil wyobraża.

Siedząca obok Filippy Sheala de Tancarville była cała w czerni, lekko tylko skrzącej się od brylantów. Margarita Laux-Antille nosiła na bordowych atłasach grube złoto bez kamieni, Sabrina Glevissig natomiast w kolii, kolczykach i pierścieniach miała swe ulubione, zgrane z kolorem oczu i stroju onyksy.

Najbliżej Fringilli siedziały obie elfki — Francesca Findabair i Ida Emean aep Sivney. Stokrotka z Dolin była jak zwykle królewska, choć ani jej fryzura, ani karminowa suknia dziś wyjątkowo nie imponowały przepychem, a w diademiku i kolii czerwieniły się nie rubiny, lecz skromne, acz gustowne granaty. Ida Emean natomiast ustrojona była w utrzymane w jesiennej tonacji muśliny i tiule, tak delikatne i zwiewne, że nawet w ledwie wyczuwalnych przeciągach wywołanych ruchem centralnie ogrzewanego powietrza poruszały się i falowały niczym anemony.

Assire var Anahid, jak zwykle ostatnio, budziła podziw skromną, lecz dystyngowaną elegancją. Na niewielkim dekolcie obcisłej ciemnozielonej sukni nilfgaardzka czarodziejka nosiła na złotym łańcuszku i w złotej oprawie pojedynczy szmaragd kaboszon. Zadbane paznokcie, polakierowane na kolor bardzo ciemniej zieleni, dodawały kompozycji smaczku iście czarodziejskiej ekstrawagancji.

— Czekamy, panno Vigo — przypomniała Sheala de Tancarville. Czas bieży.

Fringilla odchrząknęła.

— Przyszedł grudzień — podjęła opowieść. - Przyszło Yule, potem Nowy Rok. Wiedźmin uspokoił się już na tyle, by imię Ciri nie wypływało przy każdej rozmowie. Wyprawy na potwory, które podejmował regularnie, zdawały się pochłaniać go bez reszty. No, może nie całkiem bez reszty…

Zawiesiła głos. Zdawało się jej, że w lazurowych oczach Triss Merigold dostrzegła błysk nienawiści. Ale mógł być to tylko odblask chybotliwych płomieni świec. Filippa parsknęła, bawiąc się kameą.

— Proszę bez aż takiej skromności, panno Vigo. Jesteśmy we własnym gronie. W gronie kobiet, które wiedzą, do czego, oprócz przyjemności, służy seks. Wszystkie używamy tego narzędzia, gdy tylko trzeba. Proszę kontynuować.

— Jeśli nawet w dzień zachowywał pozory skrytości, wyniosłości i dumy — podjęła Fringilla — to nocami był całkowicie w mojej mocy. Mówił mi wszystko. Składał hołdy mojej kobiecości, jak na jego wiek, nader hojne, przyznać trzeba. A potem zasypiał. W moich ramionach, z ustami na mojej piersi. Szukając surogatu matczynej miłości, której nigdy nie zaznał.

Tym razem, była tego pewna, to nie był odblask światła świec. Dobrze, proszę, zazdrośćcie, pomyślała. Zazdrośćcie mi. Jest czego.

— Był — powtórzyła — całkowicie w mojej mocy.

*****

— Wracaj do łóżka, Geralt. Przecież jest jeszcze szaro, do diabła!

— Jestem umówiony. Muszę jechać do Pomerol.

— Nie chcę, byś jeździł do Pomerol.

— Umówiłem się. Dałem słowo. Rządca winnicy będzie czekał na mnie przy bramie.

— Te twoje polowania na potwory są głupie i bezsensowne. Co ty chcesz udowodnić, zabijając kolejną maszkarę z pieczar? Swoją męskość? Znam lepsze sposoby. Dalej, wracaj do łóżka. Nie pojedziesz do żadnego Pomerol. Przynajmniej nie tak szybko. Rządca może poczekać, w końcu, kto to jest rządca? Ja chcę się z tobą kochać.

— Wybacz. Nie mam na to czasu. Dałem słowo.

Chcę się z tobą kochać!

— Jeśli chcesz towarzyszyć mi przy śniadaniu, zacznij się ubierać.

— Ty mnie już chyba nie kochasz, Geralt. Nie kochasz mnie już? Odpowiedz!

— Włóż tę szaro-perłową suknię, tę z aplikacjami z norek. Bardzo ci w niej do twarzy.

*****

— Był całkowicie pod moim urokiem, spełniał każde me życzenie — powtórzyła Fringilla. - Robił wszystko, czego od niego zażądałam. Tak było.

— Ależ wierzymy — powiedziała nad wyraz sucho Sheala de Tancarville. - Prosimy dalej.

Fringilla kaszlnęła w pięść.

— Problem — podjęła — stanowiła ta jego kompania. Ta dziwna szajka, którą nazywał drużyną. Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach, który przyglądał mi się i aż się czerwienił z wysiłku, by sobie przypomnieć. Ale nie mógł sobie przypomnieć, bo w Darn Dyffra, rodowym zamku jego dziadów, bywałam, gdy miał lat sześć czy siedem. Milva, dziewczyna z pozoru zawadiacka i harda, a którą dwa razy zdarzyło mi się przydybać, jak popłakiwała, skrywszy się w kątku stajni. Angouleme, płochy dzieciak. I Regis Terzieff-Godefroy. Typ, którego rozgryźć nie umiałam. Oni, cała ta banda, mieli na niego wpływ, którego wyeliminować nie mogłam.

Dobrze, dobrze, pomyślała, nie podnoście tak wysoko brwi, nie krzywcie ust. Poczekajcie. To jeszcze nie koniec opowieści. Jeszcze posłuchacie o moim triumfie.

— Co rano — podjęła — całe to towarzystwo spotykało się w kuchni, mieszczącej się w suterenie pałacu Beauclair. Kuchmistrz lubił ich, nie wiedzieć zresztą czemu. Zawsze coś dla nich smacznego. Dziś była to jajecznica, żurek, duszone bakłażany, pasztet z królika, półgęski i biała kiełbasa z ćwikłą, do tego zaś spory krąg koziego sera. Wszyscy jedli żwawo i milczkiem. Oprócz Angouleme, która plotła.

— A ja wam mówię, załóżmy u bordel. Gdy już załatwimy, co mamy do załatwienia, wrócimy tu i założymy dom rozpusty. Rozejrzałam się w mieście. Tu jest wszystko. Samych balwierni naliczyłam dziesięć, a aptek osiem. A zamtuz jest tylko jeden i to obskurny sracz, powiadam, nie zamtuz. Żadna konkurencja. My założymy bajzel luksusowy. Kupimy piętrowy dom z ogródkiem…

— Angouleme, zlituj się.

— …wyłącznie dla szacownej klienteli. Ja będę bajzelmamą. Powiadam wam, zrobimy wielką forsę i będziemy żyli jak jakieś paniska. W końcu kiedyś wybiorą mnie na rajczynię, a wtedy to ja już wam na pewno nie dam zginąć, bo jak mnie wybiorą, to ja wybiorę was i ani się obejrzycie…

— Angouleme, prosiliśmy. Masz, zjedz chlebka z pasztetem.

Przez chwilę było cicho.

— Na co dziś polujesz, Geralt? Trudna robota?

— Naoczni świadkowie — wiedźmin uniósł głowę znad talerza — podają sprzeczne opisy. A więc albo pryskirnik, czyli robota średnio trudna, albo drelichon, czyli średnio trudna, albo narzępik, czyli średnio łatwa. Może być i tak, że robota nader łatwa, bo ostatnio widziano potwora przed Lammas ubiegłego roku. Mógł się wynieść z Pomerol za siedem gór.

— Czego mu życzę — powiedziała Fringilla, ogryzając gęsią kostkę.

— A co tam — spytał nagle wiedźmin — u Jaskra? Nie widziałem go od czasu tak długiego, że całą wiedzę i nim czerpię ze śpiewanych na mieście paszkwili.

— Nie jesteśmy w lepszej sytuacji — uśmiechnął się z zaciśniętymi wargami Regis. - Wiemy tylko, że nasz poeta jest już z księżną panią Anariettą w stosunkach tyle zażyłych, że pozwala sobie wobec niej, nawet przy świadkach, na dość poufały cognomen. Nazywa ją Łasiczką.

— Utrafia z tym! — powiedziała z pełnymi ustami Angouleme. - Ta pani księżna ma faktycznie taki jakiś łasiczy nos. Nie wspominając o zębach.

— Nikt nie jest doskonały. - zmrużyła oczy Fringilla.

— Święta prawda.

Kury, czarna i jarzębiata, rozzuchwaliły się na tyle, by zacząć dziobać buty Milvy. Łuczniczka przegoniła je zamaszystym kopniakiem, zaklęła.

Geralt już od dawna się jej przypatrywał. Teraz zdecydował się.

— Mario — powiedział poważnie, wręcz surowo. - Ja wiem, że nasze konwersacje trudno zaliczyć do poważnych, a żarty do wyszukanych. Ale nie musisz demonstrować nam aż tak kwaśnej miny. Czy coś się stało?

— No pewnie, że się stało — powiedziała Angouleme. Geralt uciszył ją ostrym spojrzeniem. Za późno.

— A co wy wiecie? — Milva wstała gwałtownie, o mało nie wywalając krzesła. - A co wy wiecie, hę? Niech was bies porwie i cholera! W rzyć mnie pocałujta, wszyscy, wszyscy, rozumiecie?

Chwyciła ze stołu kubek, wypiła do dna, potem bez zastanowienia cisnęła nim o podłogę. I wybiegła, trzaskając drzwiami.

— Sprawa jest poważna… — zaczęła po chwili Angouleme, ale tym razem to wampir ją uciszył.

— Sprawa jest bardzo poważna — potwierdził. - Nie spodziewałem się aż tak ekstremalnej reakcji ze strony naszej łuczniczki. Zwykle tak się reaguje, gdy się dostaje kosza, nie wówczas, gdy się go daje.

— O czym wy, psiakrew, mówicie? — zdenerwował się Geralt. - Hę? Może ktoś wreszcie zdradzi, o co tutaj chodzi?

— O barona Amadisa de Trastamara.

— Tego rabogębnego myśliwca?

— O niego samego. Oświadczył się Milvie. Trzy dni temu na polowaniu. On ją od miesiąca zaprasza na polowania…

— Jedno polowanie — Angouleme bezczelnie błysnęła ząbkami — było dwudniowe. Z noclegiem w myśliwskim zameczku, rozumiecie? Głowę dam…

— Zamilknij, dziewczyno. Mów, Regis.

— Formalnie i uroczyście poprosił ją o rękę. Milva odmówiła, zdaje się, że w dość ostrej formie. Baron, choć wyglądał na rozsądnego, przejął się rekuzą jak młodzik, nadąsał się i natychmiast wyjechał z Beauclair. A Milva od tamtej pory chodzi jak struta.

— Za długo my tutaj siedzimy — mruknął wiedźmin. - Za długo.

— I kto to mówi? — powiedział milczący do tej pory Cahir. - Kto to mówi?

— Wybaczcie — wiedźmin wstał. Pogadamy o tym, gdy wrócę. Rządca winnicy Pomerol czeka na mnie. A punktualność jest grzecznością wiedźminów.

*****

Po gwałtownym wyjściu Milvy i odejściu wiedźmina reszta kompanii śniadała w milczeniu. Po kuchni, stąpając płochliwie na pazurzastych łapach, chodziły dwie kury, jedna czarna, a druga jarzębiata.

— Mam — odezwała się Angouleme, podnosząc na Fringillę oczy znad wycieranego skórką chleba talerze — taki jeden problem…

— Rozumiem — kiwnęła głową czarodziejka. - To nic strasznego. Jak dawno temu była ostatnia miesiączka?

— Co też ty? — Angouleme poderwała się gwałtownie, płosząc kury. - Nic w tej podobie. Całkiem o co innego idzie!

— Słucham więc.

— Geralt chce mnie tu zostawić, gdy będzie wyruszał w dalszą drogę.

— Och.

— Mówi — prychnęła Angouleme — że nie wolno mu mnie narażać i temu podobne głupoty. A ja chcę z nim iść…

— Och.

— Nie przerywaj mi, dobrze? Ja chcę z nim iść, z Geraltem, bo tylko z nim się nie boję, że mnie Jednooki Fulko znowuż capnie, a tu, w Toussaint…

— Angouleme — przerwał jej Regis. - Mówisz nadaremnie. Pani Vigo słucha, ale nie słyszy. Zbulwersowana jest tylko jednym: wyjazdem wiedźmina.

— Och — powtórzyła Fringilla, odwracając ku niemu głowę i mrużąc oczy. - O czym to pan raczył napomknąć, panie Terzieff-Godefroy? Wyjazd wiedźmina? A kiedyż to on wyrusza? Jeśli można wiedzieć?

— Może nie dziś, może nie jutro — odparł łagodnym głosem wampir. - Ale któregoś dnia na pewno. Nie urażając nikogo.

— Nie czuję się urażona — odparła Fringilla zimno. - Oczywiście, jeśli to mnie miał pan na myśli. Wracając zaś do ciebie Angouleme, to zapewniam cię, że sprawę wyjazdu z Toussaint omówię z Geraltem. Gwarantuję ci, wiedźmin pozna moje zdanie w tej kwestii.

— No, oczywiście — parsknął Cahir. - Skąd wiedziałem, że tak właśnie pani odpowie, pani Fringillo.

Czarodziejka patrzyła na niego długo.

— Wiedźmin — powiedziała wreszcie — nie powinien wyruszać z Toussaint. Nikt, kto dobrze mu życzy, nie powinien go do tego nakłaniać. Gdzie będzie mu tak dobrze, jak tutaj? Opływa w luksusy. Ma swoje potwory, na które poluje, zarabiając na tym całkiem nieźle. Jego druh i komiliton jest faworytem panującej tu księżnej, sama księżna też jest mu łaskawa. Głównie z tytułu tego sukkuba, który nawiedzał alkowy. Tak, tak, panowie. Anarietta, jak i wszystkie urodzone panie z Toussaint, są niezmiernie rade z wiedźmina. Sukkub bowiem przestał nawiedzać jakby nożem uciął. Panie z Toussaint złożyły się więc na specjalną premię, którą lada dzień wpłacą na konto wiedźmina w banku Cianfanellich. Pomnażając fortunkę, którą wiedźmin już tam uskładał.

— Ładny gest ze strony pań — Regis nie spuścił oczu. - A premia zasłużona. Nie jest łatwo sprawić, by sukkub przestał nawiedzać. Może mi pani wierzyć, pani Fringillo.

— I wierzę. A tak przy okazji, jeden z pałacowych strażników, jak twierdzi, widział sukkuba. Nocą, na blankach Wierzy Karoberty. W towarzystwie drugiego upiora. Jakby wampira. Oba demony przechadzały się, przysięgał strażnik, a wyglądały na zaprzyjaźnione. Wiecie coś może o tym, panie Regis? Potraficie wytłumaczyć?

— Nie — Regisowi nie drgnęła nawet powieka. - Nie potrafimy. Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom.

— Bez wątpienia są takie rzeczy — kiwnęła czarną główką Fringilla. - Względem zaś tego, jakoby wiedźmin sposobił się do wyruszenia w drogę, wiadomo wam coś więcej? Mnie bowiem, widzicie, nic o takim zamiarze nie wspominał, a zwykł mówić mi o wszystkim.

— No jasne — burknął Cahir. Fringilla zlekcewarzyła go.

— Panie Regisie?

— Nie — powiedział po chwili milczenia wampir. - Nie, pani Fringillo, proszę być spokojną. Wiedźmin nie darzy nas wcale większym afektem ani konfidencją niż pani. Nie szepcze nam do uszek żadnych sekretów, które kryłyby przed panią.

— Skąd tedy — Fringilla była spokojna jak granit — te rewelacje o wyruszeniu?

— A bo to — wampirowi i tym razem nie drgnęła powieka — jest tak, jak w tym pełnym młodzieńczego czaru powiedzonku naszej kochanej Angouleme: przychodzi kiedyś taki czas, gdy trzeba srać, albo oswobodzić wychodek. Innymi słowy…

— Darujcie sobie — przerwała ostro Fringilla — inne słowa. Tych jakoby pełnych czaru było dość.

Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Obie kury, czarna i jarzębiowata, chodziły i dziobały, co popadło. Angouleme wycierała rękawem umorusany ćwikłą nos. Wampir w zamyśleniu bawił się kołkiem od kiełbasy.

— Dzięki mnie — przerwała ciszę Fringilla — Geralt poznał rodowód Ciri, znane tylko nielicznym osobom zawiłości i sekrety jej genealogii. Dzięki mnie wie to, o czym jeszcze rok temu nie miał pojęcia. Dzięki mnie dysponuje informacją, a informacja to oręż. Dzięki mnie i mojej magicznej ochronie jest zabezpieczony przed wrogim skanowaniem, a więc i przed skrytobójcami. Dzięki mnie i mojej magii kolano nie boli go już i może je zginać. Na szyi nosi wykonany moją sztuką medalion, może nie tak dobry jak oryginalny wiedźmiński, ale zawsze. Dzięki mnie, i tylko mnie, wiosną lub latem, poinformowany, zabezpieczony, zdrowy, przygotowany i uzbrojony będzie mógł stanąć do walki z wrogami. Jeśli ktokolwiek z tu obecnych zrobił dla Geralta więcej, dał mu więcej, niechaj to ogłosi. Chętnie oddam mu cześć.

Nikt się nie odezwał. Kury dziobały buty Cahira, ale młody Nilfgaardczyk nie zwracał uwagi. - Zaprawdę — powiedział z przekąsem — nikt z nas nie dał Geraltowi więcej niż wy, pani.

— Skąd wiedziałam, że to właśnie powiesz?

— Nie w tym rzecz, pani Fringillo — zaczął wampir. Czarodziejka nie dała mu dokończyć.

— W czym tedy? — spytała zaczepnie. - W tym, że jest ze mną? Że łączy nas uczucie? W tym, że ja nie chcę, by stąd teraz wyjeżdżał? Że nie chcę, by zniszczyło go poczucie winy? To samo poczucie winy, ta pokuta, które pchają w drogę was?

Regis milczał. Cahir też nie zabrał głosu. Angouleme przyglądała się, ewidentnie niezbyt wiele rozumiejąc.

— Jeżeli to, że Geralt odzyska Ciri — powiedziała po chwili czarodziejka — jest zapisane w zwojach przeznaczenia, to tak się stanie. Niezależnie od tego, czy wiedźmin ruszy w góry, czy będzie siedział tu w Toussaint. Przeznaczenie dościga ludzi. Nie odwrotnie. Rozumiecie to? Czy pan to rozumie, panie Regisie Terzieff-Godefroy?

— Lepiej niż pani myśli, pani Vigo — wampir obrócił w palcach kołek od kiełbasy. - Ale dla mnie, raczy pani wybaczyć, przeznaczenie to nie zwoje, zapisane ręką Wielkiego Demiurga, ani wola nieba, ani nieodwołalne wyroki jakiejś tam opatrzności, lecz wynik wielu pozornie nie związanych ze sobą faktów, wydarzeń i działań. Skłonny byłbym się z panią zgodzić co do tego, że przeznaczenie dościga ludzi… i nie tylko ludzi. Nie bardzo jednak przemawia do mnie pogląd, że odwrotnie być może. Bo taki pogląd to wygodny fatalizm, to pean chwalący otępienie i gnuśność, puch pierzyny i urzekające ciepło damskiego łona. Krótko mówiąc, życie we śnie. A życie pani Vigo, może i jest snem, może i kończy się snem… Ale jest to sen, który trzeba prześnić aktywnie. Dlatego, pani Vigo, na nas czeka szlak.

— Wolna droga — Fringilla wstała, nieomal tak gwałtownie jak niedawno Milva. - Proszę bardzo! Na przełęczach czekają na was śnieżyca, mróz i przeznaczenie. I jakże bardzo potrzebna wam ekspiacja. Wolna droga! Ale wiedźmin zostanie tu. W Toussaint! Ze mną!

— Sądzę — odparł spokojnie wampir — że jest pani w błędzie, pani Vigo. Sen, który wiedźmin śni jest, przyznaję to z ukłonem, snem czarownym i pięknym. Ale każdy sen, zbyt długo śniony, zmienia się w koszmar. A z takowego budzimy się z krzykiem.

*****

Dziewięć kobiet, siedzących za wielkim okrągłym stołem zamku Montecalvo, wpijało oczy we Fringillę Vigo. We Fringillę, która nagle zaczęła się jąkać.

— Geralt wyjechał do winnicy Pomerol ósmego stycznia rano. A wrócił… Chyba ósmego w nocy… Albo dziewiątego przed południem… Nie wiem tego… Nie mam pewności…

— Składniej — poprosiła łagodnie Sheala de Tancarville. - Prosimy Składniej, panno Vigo. A jeśli jakiś fragment opowieści peszy panią, prosimy go zwyczajnie pominąć.

*****

Po kuchni, stąpając ostrożnie na pazurzastych łapach, chodziła jarzębiata kura. Pachniało rosołem.

Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Do kuchni wpadł Geralt. Na zaczerwieniałej od wiatru twarzy miał siniak i fioletowo-czerwony strup zakrzepłej krwi.

— Dalej, drużyna, pakować się — ogłosił bez zbędnych wstępów. - Wyjeżdżamy! Za godzinę, ani chwili później, chcę widzieć was wszystkich na wzgórku za miastem, tam, gdzie stoi słup. Spakowanych, w siodłach, gotowych do dalekiej drogi i trudnej drogi.

Wystarczyło. Jak gdyby czekali na tę wieść od dawna, jak gdyby od dawna byli w gotowości.

— Ja migiem! — krzyknęła, zrywając się Milva. - Ja i w pół godziny gotowa będę!

— Ja też — Cahir wstał, rzucił łyżkę, spojrzał na wiedźmina bacznie. - Ale chciałbym wiedzieć, co to jest. Kaprys? Kłótnia kochanków? Czy też naprawdę szlak?

— Naprawdę szlak. Angouleme, czemu robisz miny?

— Geralt, ja…

— Nie bój się, nie zostawię cię. Zmieniłem zdanie. Ciebie trzeba pilnować, smarkulo, nie można spuszczać cię z oka. Jazda, mówiłem, pakować się, troczyć juki. I pojedynczo, żeby pozoru nie dawać, za miasto, pod słup na wzgórek. Za godzinę się tam spotkamy.

— Niezawodnie, Geralt! — krzyknęła Angouleme. - Kurwa, nareszcie!

W mgnieniu oka w kuchni zostali tylko Geralt i jarzębiata kura. I wampir, spokojnie kontynuujący siorbanie rosołu z lanymi kluseczkami.

— Czekasz na specjalne zaproszenie? — spytał chłodno wiedźmin. - Czemu jeszcze siedzisz? Zamiast juczyć muła Draakula? I żegnać się z sukkubem?

— Geralt — powiedział spokojnie Regis, zaczerpując dolewkę z wazy. - Na pożegnanie z sukkubem starczy mi tyle samo czasu, co tobie na pożegnanie z twoją czarnulką. Założywszy, że ty z twoją czarnulką w ogóle masz zamiar się żegnać. A tak między nami: młodzików mogłeś posłać do pakowania krzykiem, gwałtem i rabanem. Mnie należy się coś więcej, choćby z racji wieku. Proszę o kilka słów wyjaśnienia.

— Regis…

— Wyjaśnienie Geralt. Im szybciej zaczniesz, tym lepiej. Wczoraj rano, zgodnie z umową, spotkałeś się u bramy z rządcą winnicy Pomerol…

*****

Alcides Fierabras, czarnobrody rządca winnicy Pomerol poznany w "Bażanciarni" w wigilię Yule, czekał na wiedźmina przy bramie, z mułem, sam zaś odziany był i wyposażony, jakby mieli w planach podróżować gdzieś hen, hen, daleko, na kraj świata, aż za rzekę Bramę Solveigi i przełęcz Elskerdeg.

— Blisko to i w samej rzeczy nie jest — odrzekł na kwaśną uwagę Geralta. - Wyście, panie, przybysz z szerokiego świta, to się wam nasze małe Toussaint widzi zadupiem, myślicie, że tu od granicy do granicy czapką rzucić zdoła, i to suchą czapką nawet. Otóż w błędzie jesteście. Do winnicy Pomerol, tam bowiem zmierzamy, niezły kawał drogi, jeśli na południe tam staniemy, to sukces będzie.

— Błąd zatem — rzekł sucho wiedźmin — że tak późno wyruszamy.

— Ano, może i błąd — Alcides Fierabras łypnął na niego i dmuchnął w wąsy. - Alem nie wiedział, żeście z takich, co o świtaniu skorzy. Bo to u wielkich panów nieczęste.

— Nie jestem wielkim panem. W drogę, panie rządco, nie traćmy czasu na próżne gatki.

— Z ust żeście mi to wyjęli.

Pojechali przez miasto, aby skrócić drogę. Geralt początkowo chciał protestować, lękał się utknięcia w znanych mu, zatłoczonych zaułkach. Rządca Fierabras jednak, jak się okazało, znał lepiej i miasto, i pory, w których na ulicach nie było tłoku. Jechali bezproblemowo i szybko.

Wjechali na rynek, minęli szafot. I szubienicę z wisielcem.

— Niebezpieczna to rzecz — wskazał ruchem głowy rządca — rymy składać i piosenki śpiewać. Osobliwie publicznie.

— Surowe tu sądy — Geralt w mig połapał się, w czym rzecz. - Gdzie indziej na paszkwil najwyżej pręgierz.

— Zależy, na kogo paszkwil — ocenił trzeźwo Alcides Fierabras. - I jak rymowany. Nasza księżna pani dobra jest i kochana, ale jak się zdraźni…

— Pieśni, jak mawia pewien mój znajomy, nie można zdławić.

— Pieśni nie. Ale pieśniarza i owszem, proszę.

Przecięli miasto, wyjechali bramą Bednarską wprost w dolinę Blessure, żwawo pluszczącej i pieniącej się na bystrzach. Śnieg na polach leżał tylko w bruzdach i zagłębieniach, ale było dość zimno.

Minął ich poczet rycerski, zmierzający pewnie ku Przełęczy Cervantesa, na graniczną strażnicę Vedette. Zakolorowiło się o wymalowanych na tarczach i wyhaftowanych na płaszczach i kropierzach gryfów, lwów, serc, lilii, gwiazd, krzyży, krokwi i innych heraldycznych dupereli. Zadudniły kopyta, zafurkotały proporce, rozbrzmiała śpiewana mocnymi głosy pieśń o rycerskiej doli i o miłej, która, miast czekać, wcześniej się wydała.

Geralt odprowadził poczet wzrokiem. Widok błędnych rycerzy przywiódł mu na myśl Reynarta de Bois-Fresnesa, który dopiero co powrócił był ze służby i regenerował siły w ramionach swej mieszczki, której mąż, handlowiec, nie wracał ranki i wieczory, zapewnie zatrzymany gdzieś w drodze przez wezbrane rzeki, bory pełne zwierza i inne szaleństwa żywiołów. Wiedźmin ani myślał wyrywać Reynarta z objęć kochanki, ale prawdziwie żałował, że nie przełożył kontraktu z winnicą Pomerol na jakiś późniejszy termin. Polubił rycerza, brakowało mu jego towarzystwa.

— Jedźmy, panie wiedźmin.

— Jedźmy, panie Fierabras.

Pojechali gościńcem w górę rzeczki. Blessure wiła się i meandrowała, ale była obfitość mostków, nie musieli więc nadkładać drogi.

Z nozdrzy Płotki i muła buchała para.

— Jak myślicie, panie Fierabras, długo zima potrzyma?

— W Saovine mróz był. A powiada przysłowie: "Gdy w Saovine mróz, ciepłe gacie włóż".

— Rozumiem. A wasza winorośl? Nie zaszkodzi jej zimno?

— Zimniej bywało.

Jechali w milczeniu.

— Owo baczcie — odezwał się Fierabras, wskazując. - Tam, w kotlinie, leży wioska Lisie Doły. Na tamtej szych polach, dziw nad dziwy, garnki rosną.

— Słucham?

— Garnki. Rodzą się w ziemi łonie, same z siebie, wyłącznie sztuką przyrody, bez jakiegokolwiek dopomagania ludzkiego. Jak gdzie indziej ziemniaki rosną albo rzepa, w Lisich Dołach rosną garnki. Wszelkiego rodzaju i różnych kształtów.

— Doprawdy?

— Żebym tak zdrów był. Po temu nawiązują Lisie Doły partnerskie kontakty z wsią Dudno w Maecht. Tam bowiem, jak wieść niesie, ziemia rodzi pokrywki do garnków.

— Wszelkiego rodzaju i różnych kształtów?

— Utrafiliście, panie wiedźmin, w sedno.

Jechali dalej. W milczeniu. Blessure szumiała i pieniła się na kamieniach.

*****

— A owóż tam, baczcie, panie wiedźmin, ruiny starodawnego burgu Dun Tynne. Strasznych scen, jeśli wierzyć bajce, był ci ów burg świadkiem. Walgerius, co go wołali Wdałym, ubił tam krwawo i wśród mąk okrutnych żonę niewierną, miłośnika tejże, matkę tejże, siostrę tejże i brata tejże. A potem siadł i zapłakał, nie odgadnąć czemu…

— Słyszałem o tym.

— Toście tu bywali?

— Nie.

— Ha. Znaczy daleko baśń bieży.

— Utrafiliście, panie rządco, w sedno.

*****

— A tamta — wskazał wiedźmin — zgrabna wieżyczka, tam, za owym burgiem? Co to takiego?

— Tam? To świątynia?

— Jakiego bóstwa?

— A któż by to pamiętał.

— Fakt. Któż by.

*****

Około południa ujrzeli winnice, łagodnie padające ku Blessure stoki wzgórz, zjerzone szczecinką równo przyciętej winorośli, teraz pokracznej i żałośnie gołej. Na szczycie najwyższego wzgórza, smagane wiatrem, biły w niebo wieże, gruby donżon i barbakan zamku Pomerol.

Geralta zainteresowało, że wiodąca ku zamkowi droga była wyjeżdżona, poraniona kopytami i obręczami kół nie mniej niż główny dziedziniec, widać było wyraźnie, że właśnie ku zamkowi Pomerol często ktoś z gościńca skręcał. Wstrzymał się z pytaniami aż do momentu, gdy pod zamkiem spostrzegł kilkanaście wyprężonych, okrytych płachtami wozów, solidnych i mocnych wehikułów używanych do dalekiego transportu.

— Kupcy — wyjaśnił spytany rządca. - Handlarze winni.

— Kupcy? — zdziwił się Geralt. - Jak to? Myślałem, że górskie przełęcze są zasypane śniegiem, a Toussaint jest odcięte od świata. Jakim sposobem przybyli tu zatem kupcy?

— Dla kupców — rzekł poważnie rządca Fierabras — nie ma złych dróg, przynajmniej dla takich, co serio swój traktują proceder. U nich, panie wiedźminie, taka jest zasada: skoro cel przyświeca, sposób musi się znaleźć.

— Zaiste — powiedział wolno Geralt — zasada to celna i godna naśladowania. W każdej sytuacji.

— Bez ochyby. Ale tak po prawdzie, to niektórzy z handlarzy tkwią to od jesieni, wyjechać nie mogąc. Ale duchem nie padają, mówią, pry, co tam, za to wiesną pierwsi będziemy, nim konkurencja się zjawi. U nich to się nazywa: dumać pozytywnie.

— I tej zasadzie — kiwnął głową Geralt — trudno coś zarzucić. Jedna rzecz mnie jeszcze ciekawi, panie rządco. Dlaczego ci kupcy siedzą tu, na odludziu, a nie w Beauclair? Księżna nie kwapi się, by udzielać im gościny? Może gardzi kupcami?

— Bynajmniej — odrzekł Fierabras. - Księżna pani zaprasza ich zawżdy, oni wszak odmawiają grzecznie. I mieszkają przy winnicach.

— Dlaczego?

— Beauclair, powiadają, to nic jeno uczty, bale, hulanki, pijatyki i miłostki. Człek, powiadają, jeno gnuśnieje, durnieje i czas traci, miast myśleć o handlu. A myśleć trza o tym, co naprawdę ważne. O celu, po przyświeca. Nieustannie. Nie rozpraszając myśli na jakieś tam faramuszki. Wtedy, i tylko wtedy, cel zamierzony się osiąga.

— Zaiste, panie Fierabras — powiedział wolno wiedźmin. - Rad jestem z naszej wspólnej podróży. Wiele skorzystałem z naszych rozmów. Naprawdę wiele.

*****

Wbrew oczekiwaniom wiedźmina, nie pojechali do zamku Pomerol, lecz nieco dalej, na garb za kotliną, na którym wznosił się kolejny zameczek, trochę mniejszy i dużo bardziej zaniedbany. Kasztel zwał się Zurbarrán. Geralt uradował się perspektywą bliskiej roboty, ciemny i zębaty pokruszonymi krenelażami Zurbarrán wyglądał bowiem wypisz, wymaluj jak zaklęta ruina, niezawodnie rojąca się od czarów, dziwów i potworów.

Wewnątrz, na dziedzińcu, miast dziwów i potworów, zobaczył kilkunastu ludzi pochłoniętych zajęciami tak czarownymi jak turlanie beczek, heblowanie desek i zbijanie tychże za pomocą gwoździ. Woniało świeżym drewnem, świeżym wapnem, nieświeżym kotem, skwaśniałym winem i grochówką. Grochówkę wkrótce podano.

Wygłodzeni drogą, wiatrem i chłodem, jedli żwawo i milczkiem. Towarzyszył im podwładny rządcy Fierabrasa, przedstawiony Geraltowi jako Szymon Gilka. Usługiwały dwie jasnowłose dziewki o długich na dobre dwa łokcie warkoczach. Obie słały wiedźminowi spojrzenia tak wymowne, że postanowił co rychlej zająć się pracą.

Szymon Gilka potwora nie widział. Wygląd jego znał wyłącznie z drugiej ręki.

— Czarny był, jak smoła, ale gdy po ścianie pełzł, cegłę przez niego było widać. Jak ta galareta był, rozumiecie, panie wiedźmin, albo jakby, z przeproszeniem, glut jakowyś. A łapska miał długaśne i cienkie, i siła tych łapsków miał, ośm albo i więcej nawet. A Yontek tak se stał, stał i patrzał, aż wreszcie oświeciło go i w głos zakrzyknął: "Zgiń, przepadnij!" i jeszcze egzorcyzm dołożył: "A bodajeś zdechł, obkurwieńcu!" Wonczas potworzysko hyc, hyc, hyc! Hycnęło i tyle go było widać. Ucieknęło w pieczar czeluście. Tedy chłopy rzekły tak: jak potwór, to dajcie, pry, podwyżkę za robotę w warunkach dla zdrowia szkodliwych, a jak nie, to my do cechu pójdziem ze skargą. Wasz cech, ja im na to, może mi skoczyć…

— Kiedy — przerwał Geralt — widziano potwora po raz pierwszy?

— A dyć trzy dni temu. Tak jakoś trochę przed Yule.

— Mówiliście — wiedźmin spojrzał na rządcę — że przed Lammas.

Alcides Fierabras pokraśniał na miejscach nie zasłoniętych brodą. Gilda parsknął.

— Ano, ano, panie rządco, jak się chce rządcować, trzeba częściej do nas, nie jeno w Beauclair w kantorku rzycią zydel polerować. Tak sobie myślę…

— Nie ciekawym — przerwał Fierabras — waszych myśli. O potworze gadajcie.

— A dyć jużem wygadał. Wszystko, co było.

— Nie było ofiar? Nikt nie został zaatakowany?

— Nie. Z łońskiego roku przepadł jeden parobek bez wieści. Niektórzy mówili, że to potwór jego w otchłanie zawlókł i zgładził. Inni zasię, że to nie potwór nijaki, jeno ten parob z własnego konceptu fugas chrustas, a to przez długi i elementy. Bo on, uważacie, w kości grywał ostro, nadto zaś nadmuchał brzuch młynarzównie, a owa młynarzówna do sądów pobieżała, sądy zaś parobowi elementy płacić nakazały…

— Na nikogo więcej — obcesowo przerwał wywód Geralt — potwór nie napadł? Nikt inny go nie widział?

— Nie.

Jedna z dziewek, dolewając Geraltowi lokalnego wina, przejechała mu piersią po uchu, po czym mrugnęła zachęcająco.

— Chodźmy — powiedział Geralt szybko. - Nie ma co mitrężyć i gadać. Zaprowadźcie mnie do piwnic.

*****

Amulet Fringilli, przykro było stwierdzić, nie spełniał pokładanych w nim nadziei. W to, że oprawiony w srebro wyszlifowany chryzopraz zastąpi jego wiedźmiński medalion z wilkiem, Geralt nie wierzył nawet przez moment. Fringilla zresztą wcale tego nie przyrzekała. Zapewniała jednak — z wielkim przekonaniem — że po zgraniu się z psychiką noszącego amulet zdolny będzie czynić różne rzeczy, w tym ostrzegać przed niebezpieczeństwem.

Albo jednak czary Fringilli się nie udały, albo Geralt i amulet różnili się w kwestii tego, co jest niebezpieczeństwem, a co nim nie jest. Chryzopraz ledwie wyczuwalnie zadrgał, gdy idąc do piwnic przecięli szlak wielkiemu rudemu kotu defilującemu przed podwórzec z zadartym ogonem. Kot zresztą musiał odebrać jakiś sygnał od amuletu, bo zemknął, miaucząc przeraźliwie.

Gdy zaś wiedźmin zszedł do piwnic, medalion co i rusz denerwująco wibrował, i to w loszkach suchych, porządnych i czystych, w których jedyną groźbę stanowiło wino w wielkich beczkach. Komuś, kto wyzbywszy się samokontroli, zaległby z otwartą gębą pod szpuntem, groziło tu ciężkie przepicie. I nic więcej.

Medalion nie drgnął natomiast, gdy Geralt porzucił użytkową część lochów i zszedł niżej ciągiem schodów i sztolni. Wiedźmin już dawno zorientował się, że pod większością winnic Toussaint były starożytne kopalnie. Niechybnie było tak, że gdy posadzona winorośl zaczęła rodzić i zapewniać lepsze zyski, wydobycia kopalin zaprzestano, a kopalnie porzucono, częściowo adaptując korytarze i chodniki na winne sklepy i piwniczki. Zamki Pomerol i Zurbarrán stały nad dawną kopalnią łupku. Roiło się tu od sztolni i dziur, wystarczyła chwila nieuwagi, by spocząć na dnie którejś ze skomplikowanym złamaniem. Część dziur pokrywały zbutwiałe deski, które przysypane łupkowym pyłem niemal nie różniły się od podłoża. Nieostrożne stąpnięcie na coś takiego było niebezpieczne — a więc medalion winien ostrzegać. Nie ostrzegał.

Nie ostrzegł też, gdy z łupkowego rumowiska jakieś dziesięć kroków przed Geraltem wyprysnął szary niewyraźny kształt, który zadrapał pazurami spąg, wyciął dzikiego hołubca, zawył przeszywająco, po czym z wizgiem i chichotem pognał korytarzem i dał nura w jedną z ziejących w ścianie nisz.

Wiedźmin zaklął. Magiczna sztuczka reagowała na rude koty, a nie reagowała na gremliny. Trzeba będzie porozmawiać o tym z Fringillą, pomyślał, podchodząc do dziury, w której zniknął stworek.

Amulet zadrgał silnie.

Rychło w czas, pomyślał. Ale zaraz zastanowił się głębiej. Medalion mógł w końcu nie być taki głupi. Standardowa i ulubiona taktyka gremlinów polegała na ucieczce i zasadzce, z której cięło się ścigającego zaskakującym uderzeniem ostrych jak sierpy szponów. Gremlin mógł czekać tam, w ciemności, a medalion to sygnalizował.

Czekał długo, wstrzymując oddech, pilnie wytężając słuch. Amulet spokojnie i martwo leżał na jego piersi. Z dziury niosło stęchłym, nieprzyjemnym smrodem. Ale panowała martwa cisza. A żaden gremlin nie wytrzymałby tak długo w ciszy.

Nie zastanawiając się, wlazł do dziury i ruszył na czworakach, szorując plecami o chropowatą skałę. Długo nie szedł.

Coś chrupnęło i zaszeleściło, podłoże puściło, a wiedźmin pojechał w dół wraz z kilkoma cetnarami piachu i żwiru. Na szczęście trwało to krótko, a pod nim nie było bezdennej przepaści, lecz zwyczajny loch. Wyleciał jak gówno z rury kanalizacyjnej i runął z chrupotem pod stertę zbutwiałego drewna. Wytrząsnął z włosów i wypluł piasek, zaklął bardzo paskudnie. Amulet drgał bez ustanku, trzepał mu się na piersi jak wsadzony za pazuchę wróbel. Wiedźmin powstrzymał się przed zerwaniem go i ciśnięciem w diabły. Po pierwsze, Fringilla byłaby wściekła. Po drugie, chryzopraz miał jakoby jeszcze inne czarodziejskie zdolności. Geralt miał nadzieję, że w tych innych będzie mniej zawodny.

Gdy spróbował wstać, namacał okrągłą czaszkę. I pojął, że to, na czym leży wcale nie jest drewnem.

Wstał, szybko zlustrował kupę kości. Wszystkie należały do ludzi. Wszyscy ci ludzie byli w chwili śmierci zakuci w kajdany i najprawdopodobniej nadzy. Kości były pokruszone i pogryzione. Gdy ich gryziono, ludzie mogli już nie żyć. Ale to nie było pewne.

Za sztolni wyprowadził go korytarz, długi, idący prosto jak strzała. Łupkowa ściana była obrobiona dość gładko, nie wyglądało to już na kopalnię.

Wyszedł nagle do ogromnej kawerny, której sufit tonął w ciemnościach. Środek kawerny zajmowała olbrzymia, czarna i bezdenna dziura, nad którą wisiał kamienny, niebezpiecznie filigranowo wyglądający mostek.

Woda kapała ze ścian, dzwoniła echem. Z przepaści wiało chłodem i smrodem. Amulet zachowywał się spokojnie. Geralt wszedł na mostek, uważny i skupiony, starając trzymać się z daleka od rozsypujących się balustradek.

Za mostkiem był znowu korytarz. W gładko obrobionych ścianach zauważył przerdzewiałe uchwyty do pochodni. Były tu też nisze, w niektórych stały posążki z piaskowca, jednak kapiąca latami woda wyługowała je i rozmyła na niekształtne bałwany. W ściany wprawiono też płyty z płaskorzeźbami. Te, wykonane z odporniejszego materiału, były bardziej czytelne. Geralt rozpoznawał kobietę z księżycowymi rogami, wieżę, jaskółkę, dzika, delfina, jednorożca.

Usłyszał głos.

Stanął, wstrzymując oddech.

Amulet drgnął.

Nie. To nie było złudzenie, to nie był szmer osuwającego się łupku ani echo kapiącej wody. To był ludzki głos. Geralt zamknął oczy, wytężył słuch. Lokalizował.

Głos, wiedźmin dałby się posiekać, dochodził z kolejnej niszy, zza kolejnego posążka, rozmytego, ale nie na tyle, by stracił okrąglutkie kobiece kształty. Tym razem medalion stanął na wysokości zadania. Błysnęło, a Geralt dostrzegł nagle w ścianie refleks metalu. Chwycił rozmytą kobietę w mocne objęcia, skręcił silnie. Zazgrzytało, cała nisza obróciła się na stalowych zawiasach, odsłaniając kręcone schody.

Z góry schodów znowu dobiegł głos. Geralt nie zastanawiał się długo.

Na górze znalazł drzwi, które otworzyły się bez oporu i nawet bez zgrzytania. Za drzwiami było malutkie sklepione pomieszczenie. Za ścian sterczały cztery ogromne mosiężne rury, na końcach rozszerzone jak trąby. Pośrodku, pomiędzy wylotami trąb, stał fotel, a na fotelu siedział kościotrup. Na czerepie, opadnięte aż po zęby, miał resztki biretu, na sobie strzępy bogatej niegdyś odzieży, na szyi słoty łańcuch, a na stopach mocno pogryzione przez szczury kurdybanowe bytu z zadartymi noskami.

Z jednej z trąb rozległo się kichnięcie, tak głośne i niespodziewane, że wiedźmin aż podskoczył. Potem ktoś wysmarkał się, a zwielokrotniony przez mosiężną rurę odgłos był wręcz piekielny, — Na zdrowie — rozległo się z rury. - Ależ smarczecie Skellen.

Geralt zepchnął kościotrupa z fotela, nie zapominając o zdjęciu i schowaniu do kieszeni złotego łańcucha. Potem sam rozsiadł się na podsłuchowym miejscu. U wylotu trąby.

*****

Jeden z podsłuchiwanych miał głos basowy, głęboki i dudniący. Gdy mówił, mosiężna rura aż wibrowała.

— Ależ smarczecie, Skellen. Gdzieście to się tak przeziębili? I kiedy?

— Szkoda gadać o tym — odrzekł zakatarzony. - Przeklęte choróbsko, przyczepiło się i trzyma, co odpuści, to znowu wraca. Nawet magia nie pomaga.

— Może więc wartałoby zmienić magika? — odezwał się kolejny głos, zgrzytliwy niczym stary zardzewiały zawias. - Ten Vilgefortz, jak na razie, niewieloma może poszczycić się sukcesami, ot co. Po mojemu…

— Zostawmy to — wtrącił się ktoś mówiący z charakterystycznym przeciąganiem sylab. - Nie po to organizowaliśmy zjazd, tu, w Toussaint. Na krańcu świata.

— Na zatraconym końcu świata!

— Ten kraniec świata — powiedział zakatarzony — to jedyny znany mi kraj nie posiadający własnej służby bezpieczeństwa. Jedyny zakątek cesarstwa, który nie jest naszpikowany agentami Vattiera de Rideaux. To wiecznie rozbawione i podpite księstwo mają za komediowe i nikt nie traktuje go poważnie.

— Takie kraiki — powiedział przeciągając sylaby — zawsze były rajem dla szpiegów i ulubionym miejscem ich spotkań. Dlatego przyciągały również kontrwywiady i szpicli, różnych zawodowych podpatrywaczy i podsłuchiwaczy.

— Może tak było dawniej. Ale nie za babskich rządów, trwających w Toussaint blisko sto lat. Powtarzam, jesteśmy tu bezpieczni. Tutaj nikt nas nie wytropi ani nie podsłucha. Możemy, udając kupców, spokojnie omówić kwestie jakże żywotne zwłaszcza dla waszych książęcych miłości. Dla waszych prywatnych fortun i latyfundiów.

— Gardzę prywatą, ot co! — zaperzył się zgrzytliwy. - I nie dla prywaty tu jestem! Idzie mi tylko i wyłącznie o dobro cesarstwa. A dobro cesarstwa, panowie, to mocna dynastia! Szkodą natomiast i wielkim złem dla cesarstwa będzie, jeśli na tronie zasiądzie jakiś skundlony, zepsuty owoc złej krwi, potomek chorych fizycznie i moralnie północnych królików. Nie, panowie! Na rzecz taką ja, de Wett z de Wettów, na Wielkie Słońce, nie będę patrzył bezczynnie! Tym bardziej, że moja córka już niemal miała obiecane…

— Twoja córka, de Wett? — zaryczał ten basowy, dudniący. - A co ja mam powiedzieć? Ja, którym poparł tego szczeniaka Emhyra wtedy, w walce przeciw uzurpatorowi? Wszak to z mojej rezydencji kadeci ruszyli szturmować pałac! Wtenczas, mały krętacz, łaskawie patrzył na moją Eilan, uśmiechał się, komplementy prawił, a i za kotarą, wiem to, cycki jej ściskał. A teraz co… Inna cesarzowa? Taki afront? Taka obelga? Cesarz Wiecznego Imperium, który nad córki starych rodów przedkłada przybłędę z Cintry! Co? Siedzi na tronie z mojej łaski, a moją Eilan śmie znieważać? Nie, nie zniosę tego!

— Ani ja! — krzyknął kolejny głos, wysoki i egzaltowany. - Mnie też wyrządził zniewagę! Dla tej cintryjskiej przybłędy porzucił moją żonę!

— Szczęśliwym trafem — odezwał się ten przeciągający sylaby — przybłędę wyprawiono na tamten świat. Jak wynika z relacji pana Skellena.

— Słuchałem tej relacji uważnie — powiedział zgrzytliwy — i doszedłem do wniosku, że nie wynika z niej nic oprócz tego, że przybłęda znikła. Jaśli zaś znikła, to może się objawić ponownie. Od zeszłego lata to ona znikała i objawiała się kilka razy! Zaiste, panie Skellen, rozczarowaliście nas wielce, ot co. Wy i ten czarodziej, Vilgefortz!

— Nie czas teraz o tym, Joachimie! Nie czas oskarżać się wzajemnie i obwiniać, wbijać kliny w naszą jedność. Musimy być silni jednością. I zdecydowaniem. Nieważne jest albowiem, czy Cintryjka żyje czy nie. Cesarz, który raz bezkarnie zelżył stare rody, będzie to robił dalej! Nie ma Cintryjki? To za parę miesięcy gotów przedstawić man cesarzową z Zerrikanii albo Zangwebaru! Nie, na Wielkie Słońce, do tego nie dopuścimy!

— Nie dopuścimy, ot co! Słusznie prawisz, Ardalu! Ród Emreisów zawiódł oczekiwania, każda chwila, gdy Emhyr siedzi na tronie, szkodzi cesarstwu, ot co. A jest kogo na tronie posadzić. Młody Voorhis…

Rozległo się głośne kichnięcie, po nim smarkanie.

— Monarchia konstytucyjna — powiedział kichacz. - Najwyższy czas na monarchię konstytucyjną, na ustrój postępowy. A potem demokracja… Władza ludu…

— Imperator Voorhis — powtórzył z naciskiem głęboki głos. - Imperator Voorhis, Stefanie Skellen. Który będzie ożeniony z moją Eilan lub z którąś z córek Joachima. A wtedy ja, jako wielki kanclerz koronny, de Wett jako marszałek spraw wewnętrznych. Chyba, że jako zwolennik jakiegoś tam ludu czy dudu deklarujecie rezygnację z tytułu i stanowiska. Co?

— Zostawmy w spokoju procesy historyczne — rzekł pojednawczo zakatarzony. - Tych i tak nic nie powstrzyma. Na dziś zaś, wasza łaskawość wielki kanclerzu aep Dahy, jeśli mam jakieś zastrzeżenia przeciw osobie princa Voorhisa, to głównie dlatego, że jest to człek żelaznego charakteru, dumny i nieugięty, na którego niełatwo wpłynąć.

— Jeśli można coś podpowiedzieć — odezwał się przeciągający sylaby. - Princ Voorhis ma syna, malutkiego Morvrana. Ten jest znacznie lepszym kandydatem. Po pierwsze, ma mocniejsze prawa do tronu, tak po mieczu, jak i po kądzieli. Po drugie, to dzieciak, za którego rządzić będzie rada regencyjna. Czyli my.

— Głupstwa! Damy sobie radę i z ojcem! Znajdziemy sposób!

— Podetkajmy mu — zaproponował ten egzaltowany — moją żonę!

— Cichajcie, hrabio Broinne. Nie czas teraz o tym. Panowie, o czym innym wypada teraz radzić, ot co. Chciałem bowiem spostrzec, że Emhyr var Emreis jeszcze panuje.

— A jakże — zgodził się zakatarzony, trąbiąc w chustkę. - Panuje i żyje, ma się dobrze, tak na ciele, jak i na umyśle. Zwłaszcza tego drugiego nie sposób kwestionować po tym, jak pozbył się obu waszych łaskawości z Nilfgaardu wraz z tymi wojskami, które mogłyby być wam wierne. Jak pan chce tedy dokonać przewrotu, mości książę Ardalu, gdy lada moment przyjdzie panu iść do boju na czele Grupy Armii "Wschód"? A książę Joachim też już chyba powinien być przy swoich wojskach, przy Specjalnej Grupie Operacyjnej «Verden».

— Daruj sobie uszczypliwości, Stefanie Skellen. I nie rób min, które tylko w twoim mniemaniu upodabniają cię do twego nowego pryncypała, czarodzieja Vilgefortza. A wiedz i to, Puszczyku, że skoro i Emhyr coś podejrzewa, to winę właśnie ponosicie wy, ty i Vilgefortz. Przyznaj się, chcielibyście pojmać Cintryjkę i kupczyć nią, wkupywać się w łaski Emhyra? Teraz, gdy dziewczyna nie żyje, kupczyć nie ma czym, prawda? Emhyr rozerwie was końmi, ot co. Nie uniesiecie głów, ani ty, ani czarownik, z którym związałeś się wbrew nam!

— Nikt z nas nie uniesie głowy, Joachimie — wtrącił bas. - Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Wcale nie jesteśmy w lepszej sytuacji niż Skellen. Okoliczności sprawiły, że wszyscy jedziemy na jednym wózku.

— Ale to Puszczyk wsadził nas w ten wózek! Mieliśmy działać skrycie, a teraz co? Emhyr wie wszystko! Agenci Vattiera de Rideaux tropią Puszczyka co całym imperium! A nas, by się nas pozbyć wysłano na wojnę, ot co!

— Z tego akurat — powiedział ten przeciągający sylaby — radowałbym się, to bym wykorzystał. Wojny, która trwa, zapewniam panów, wszyscy mają już dość. Wojsko, prosty lud, a nade wszystko kupcy i przedsiębiorcy. Sam fakt zakończenia wojny powitany będzie w całym cesarstwie z wielką radością, niezależnie od tego, jak wojna się skończy. A przecież panowie, jako dowodzący armiami, mają na wynik wojny wpływ, że tak się wyrażę, stale w zasięgu ręki. Cóż prostszego, jak w wypadku kończącego konflikt zbrojny zwycięstwa ustroić się w laur? A w przypadku porażki wystąpić jako mężowie opatrznościowi, rzecznicy rokowań, kładący kres przelewowi krwi?

— Prawda — powiedział po chwili zgrzytliwy. - Na Wielkie Słońce, to prawda. Słusznie prawicie, panie Leuvaarden.

— Emhyr — powiedział bas — założył siebie stryczek na szyję, wysyłając nas na front.

— Emhyr — powiedział egzaltowany — żyje jeszcze, mości książę. Żyje i ma się dobrze. Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu.

— Nie — powiedział bas. - Wcześniej zabijmy niedźwiedzia.

Milczenie trwało długo.

— A więc zamach. Śmierć.

— Śmierć.

— Śmierć!

— Śmierć! To jedyne rozwiązanie. Emhyr ma zwolenników, dopóki żyje. Gdy Emhyr umrze, poprą nas wszyscy. Stanie po naszej stronie arystokracja, bo arystokracja o my, a siłą arystokracji jest jej solidarność. Stanie po naszej stronie znaczna część wojska, zwłaszcza ta część korpusu oficerskiego, która pamięta Emhyrowi czystki po klęsce soddeńskiej. I stanie po naszej stronie lud…

— Bo lud jest ciemny, głupi i łatwo nim manipulować — dokończył, wysmarkawszy się, Skellen. - Wystarczy krzyknąć: "Hurra!", wygłosić mowę ze stopni senatu, otworzyć więzienia i obniżyć podatki.

— Macie absolutną rację, hrabio — powiedział ten przeciągający sylaby. - Teraz wiem, czemu tak gardłujecie za demokracją.

— Uprzedzam — zazgrzytał ten nazywany Joachimem — że tak gładziutko nam nie pójdzie, panowie. Cały nasz plan opiera się na tym, że Emhyr umrze. A nie wolno zamykać oczy na, że Emhyr ma wielu popleczników, ma korpusy wojsk wewnętrznych, ma fanatyczną gwardię. Nie będzie łatwo przerąbać się przez brygadę «Imperatora», a ta, nie łudźcie się, będzie walczyć do ostatniego.

— I tutaj — oświadczył Skellen — oferuje nam swoją pomoc Vilgefortz. Nie będziemy musieli oblegać pałacu ani przebijać się przez "Imperę". Sprawę załatwi jeden zamachowiec mający magiczną protekcję. Tak, jak to się stało w Tretogorze, tuż przed rebelią magików na Thanedd.

— Król Radowid Redański.

— Tak jest.

— Vilgefortz ma takiego zamachowca?

— Ma. Żaby dowieść wam naszego zaufania, panowie, powiemy wam, kto to jest. Czarodziejka Yennefer, którą trzymamy we więzieniu.

— W więzieniu? Słyszałem, że Yennefer jest wspólniczką Vilgefortza.

— Jest jego więźniem. Zauroczona i zahipnotyzowana, zaprogramowana jak golem dokona zamachu. Po czym popełni samobójstwo.

— Niezbyt pasuje mi jakaś zauroczona wiedźma — rzekł przeciągający sylaby, a niechęć sprawiła, że przeciągał jeszcze bardziej. - Lepszy byłby bohater, płomienny ideowiec, mściciel…

— Mścicielka — przerwał Skellen. - Pasuje tu jak ulał, panie Leuvaarden. Yennefer będzie mścić krzywdy wyrządzone jej przez tyrana. Emhyr prześladował i przyprawił o śmierć jej wychowanicę, niewinne dziecko. Ten okrutny jedynowładca, ten zboczeniec, miast dbać o cesarstwo i lud, prześladował i katował dzieci. Dosięgła go za to mściwa ręka…

— Dla mnie — oświadczył basem Ardal aep Dahy — bardzo dobre.

— Dla mnie też — zazgrzytał Joachim de Wett.

— Świetnie! — krzyknął egzaltowanie hrabia Broinne. - Za gwałcenie cudzych żon tyrana i zboczeńca dosięgnie mściwa ręka. Świetnie!

— Jedna rzecz — przeciągał sylaby Leuvaarden. - Aby dowieść zaufania, panie hrabio Skellen, proszę nam zdradzić aktualne miejsce pobytu pana Vilgefortza.

— Panowie, ja… Nie wolno mi…

— To będzie gwarancja. Rękojmia szczerości i oddania sprawie.

— Nie lękaj się zdrady, Stefanie — dodał aep Dahy. - Nikt z tu obecnych nie zdradzi. To paradoks. W innych warunkach może wśród nas i znalazłby się taki, kto chciałby odkupić życie, zdradzając pozostałych. Ale wszyscy z nas wiedzą aż nadto dobrze, że przeniewierstwem nie kupiliby nic. On ma zamiast serca kawał lodu. I dlatego umrze.

Stefan Skellen nie wahał się dłużej.

— A więc dobrze — powiedział. Niechaj to będzie rękojmia szczerości. Vilgefortz ukrywa się w…

*****

Wiedźmin, siedzący u wylotu trąb, aż do bólu zacisnął pięści. Wytężył słuch. I pamięć.

*****

Wątpliwości wiedźmina względem amuletu Fringilli były niesłuszne i rozwiały się w mgnieniu oka. Gdy wszedł do dużej kawerny i zbliżał się do kamiennego mostku nad czarną otchłanią, medalion zaszarpał mu się i zatrzepał na szyi, już nie jak wróbel, ale jak spory i silny ptak. Gawron, dajmy na to.

Geralt zamarł. Uspokoił amulet. Nie wykonywał najmniejszego ruchu, by jego uszu nie mylił ani szelest, ani nawet głośniejszy oddech. Czekał. Wiedział, że po drugiej stronie przepaści, za mostkiem, coś było, coś czaiło się w ciemnościach. Nie wykluczał, że coś mogło kryć się również za jego plecami, a most miał był pułapką. Nie miał zamiaru dać się w nią schwytać. Czekał. I doczekał się.

— Witaj, wiedźminie — usłyszał. - Czekaliśmy tu na ciebie.

Głos dobiegający z mroku brzmiał dziwnie. Ale Geralt słyszał już takie głosy, znał je. Głosy istot nie przyzwyczajonych do porozumiewania się za pomocą mowy. Umiejąc korzystać z aparatury płuc, przepony, tchawicy i krtani, stworzenia te nie do końca panowały nad aparatem artykulacyjnym, nawet wtedy, gdy ich wargi, podniebienie i język miały budowę całkiem podobną do ludzkiej. Wypowiedziane przez takie istoty słowa, oprócz tego, że dziwacznie akcentowane i intonowane, pełne były dźwięków niemiłych dla ludzkiego ucha — od twardych i brzydko szczekliwych po syczące i oślizłe miękkie.

— Czekaliśmy na ciebie — powtórzył głos. - Wiedzieliśmy, że przyjdziesz, gdy cię zwabić plotkami. Że wleziesz tu, pod ziemię, by tropić, ścigać, prześladować i mordować. Już stąd nie wyjdziesz. Nie zobaczysz już tego słońca, któreś tak ukochał.

— Pokaż się.

W ciemności za mostkiem coś się poruszyło. Mrok w jednym miejscu jakby zgęstniał i przybrał ludzki z grubsza kształt. Stwór, zdawało się, ani przez chwilkę nie zostawał w tej samej pozycji i miejscu, zmieniał je za pomocą szybkich, nerwowych, rozmigotanych ruchów. Wiedźmin widywał już takie istoty.

— Korred — stwierdził zimno. - Mogłem spodziewać się tu kogoś takiego jak ty. Aż dziw, że wcześniej się na ciebie nie natknąłem.

— Proszę, proszę — w głosie ruchliwego stwora zabrzmiało szyderstwo. - W ciemności, a poznał. A tego poznajesz? I tego? I tego?

Z mroku, bezszelestnie jak duchy, wyłoniły się trzy kolejne stwory. Jeden, czający się za plecami korreda, z kształtu i ogólnego pozoru też był humanoidem, ale niższym, bardziej zgarbionym i bardziej małpim. Geralt wiedział, że to kilmulis.

Dwa dalsze potwory, jak słusznie podejrzewał, kryły się przed mostkiem, gotowe odciąć mu powrót, gdyby na mostek wszedł. Pierwszy, po lewej, zachrobotał pazurami jak ogromny pająk, zamarł, przebierając licznymi odnóżami. Był to pryskirnik. Ostatni stwór, z grubsza przypominający kandelabr, wychynął, zdawałoby się, wprost ze spękanej łupkowej ściany. Geralt nie mógł odgadnąć, co to jest. W żadnej z wiedźmińskich ksiąg takie monstrum nie figurowało.

— Nie chcę zwady — powiedział, licząc trochę na fakt, że stwory zaczęły od rozmowy, miast zwyczajnie skoczyć mu z ciemności na kark. - Nie chcę z wami zwady. Ale jak przyjdzie co do czego, będę się bronił.

— Mamy to wkalkulowane — oznajmił sykliwie korred. - Dlatego jesteśmy w czwórkę. Dlatego cię tu zwabiliśmy. Zatrułeś nam życie, łajdacki wiedźminie. Najpiękniejsze dziury w tej świata stronie, cudowne miejsce do zimowania, my tu zimujemy od zarania dziejów niemalże. A teraz tyś tu przylazł polować, niecnoto. Ścigać nas, tropić, zabijać dla pieniędzy. Koniec z tym. I z tobą też.

— Posłuchaj, korredzie…

— Grzeczniej — warknął stwór. - Nie cierpię chamstwa.

— Jak więc mam się do ciebie…

— Panie Schweitzer.

— A zatem, panie Schweitzer — podjął Geralt, na pozór posłusznie i pokornie — sprawa ma się tak. Wszedłem tu, nie ukrywam, jako wiedźmin, z wiedźmińskim zadaniem. Proponuję pominąć rzecz milczeniem. Wydarzyło się jednak w tych podziemiach coś, co sytuację zmieniło diametralnie. Dowiedziałem się czegoś niezwykle dla mnie ważnego. Czegoś, co może odmienić całe moje życie.

— I co z tego czegoś ma wynikać?

— Muszę — Geralt był wzorem spokoju i cierpliwości — natychmiast wyjść na powierzchnię, natychmiast, bez chwili zwłoki, wyruszyć w daleką drogę. Drogę, która może się okazać drogą bez powrotu. Wątpię, bym kiedykolwiek wrócił w te strony…

— W ten sposób chcesz sobie kupić życie, wiedźminie? — zasyczał pan Schweitzer. - Nic z tego. Próżne są twoje błagania. Mamy cię w matni i nie wypuścimy z niej. Zabijemy cię z myślą nie tylko o sobie, ale i o innych naszych pobratymcach. Za, że się tak wyrażę, wolność naszą i waszą.

— Nie tylko nie wrócę w te strony — podjął cierpliwie Geralt — ale w ogóle zaprzestanę działalności jako wiedźmin. Nigdy już nie zabiję żadnego z was…

— Łżesz! Łżesz ze strachu!

— Ale — Geralt i tym razem nie dał sobie przerwać — muszę, jako się rzekło, pilnie stąd wyjść. Macie tedy do wyboru dwie alternatywy. Pierwsza: uwierzycie w moją szczerość, a ja stąd wyjdę. Druga: wyjdę stąd po waszych trupach.

— Trzecia — charknął korred — sam będziesz trupem.

Wiedźmin z sykiem wydobył miecz z pochwy na plecach.

— Nie jedynym — powiedział beznamiętnie. - Z pewnością nie jedynym, panie Schweitzer.

Korred milczał przez czas jakiś. Trzymający się za jego plecami kilmulis kołysał się i pocharkiwał. Pryskirnik zginał i prostował odnóża. Kandelabr zmieniał kształty. Teraz wyglądał jak koślawa choinka z dwojgiem wielkich fosforyzujących oczu.

— Daj dowód — rzekł wreszcie korred — twojej szczerości i dobrej woli?

— Jaki?

— Twój miecz. Twierdzisz, że przestaniesz być wiedźminem. Wiedźmin to jego miecz. Wrzuć go do przepaści. Albo złam. Wtedy pozwolimy ci wyjść.

Geralt przez chwilę stał bez ruchu, w ciszy, w której słychać było kapanie wody ze stropu i ścian. Potem wolno, nie spiesząc się, pionowo i głęboko wetknął miecz w rozpadlinę skalną. I złamał klingę silnym uderzeniem buta. Brzeszczot pękł z jękiem, który echem odezwał się w pieczarach.

Woda kapała ze ścian, ściekała po nich niby łzy.

— Nie mogę uwierzyć — rzekł po woli korred. - Nie mogę uwierzyć, że ktoś może być aż taki głupi.

Rzucili się na niego wszyscy, momentalnie, bez krzyku, hasła, czy komendy. Pierwszy sadził przez mostek pan Schweitzer, z wysuniętymi pazurami i wyszczerzonymi kłami, których nie powstydziłby się wilk.

Geralt pozwolił mu się zbliżyć, po czym wykręcił się w biodrach i ciął, rozwalając dolną szczękę i gardło. W następnej chwili już był na mostku, uderzeniem na odlew rozpłatał kilmulisa. Skurczył się i przypadł do ziemi, w samą porę, a skaczący na niego kandelabr przeleciał górą, ledwie zadrapawszy mu kurtkę szponami. Wiedźmin uskoczył przed pryskirnikiem, przed jego cienkimi łapami migającymi jak śmigi wiatraka. Cios jednej z łap trafił go w bok głowy, Geralt zatańczył, robiąc zwód i otaczając się szerokim cięciem. Pryskirnik skoczył znowu, ale chybił. Uderzył o barierkę i rozwalił ją, runął w przepaść wraz z gradem kamieni. Do tej pory nie wydał najmniejszego dźwięku, teraz, lecąc w przepaść, zawył. Wycie cichło długo.

Zaatakowali go z dwóch stron — z jednej kandelabr, z drugiej broczący krwią kilmulis, który choć ranny, zdołał wstać. Wiedźmin wskoczył na balustradkę mostku, czuł, jak trą o siebie usuwające się kamienie, a cały mostek drży. Balansując, wymknął się z zasięgu szponiastych łapsk kandelabra i znalazł się za plecami kilmulisa. Kilmulis nie miał szyi, więc Geralt ciął go w skroń. Ale czerep potwora był jak z żelaza, musiał rąbnąć go po raz drugi. Stracił na to odrobinę za dużo czasu.

Dostał w głowę, ból błysnął mu w czaszce i oczach. Zawirował, otaczając się szeroką paradą, czując wartko cieknącą spod włosów krew, starał się zrozumieć, co się stało. Unikając cudem drugiego ciosu szponów, zrozumiał. Kandelabr zmieniał kształty — teraz atakował nieprawdopodobnie wręcz wydłużonymi łapami.

Miało to wadę. W postaci zakłóconego środka ciężkości i równowagi. Wiedźmin zanurkował pod łapami, skracając dystans. Kandelabr, widząc, co się święci, jak kot upadł na grzbiet, wystawiając tylne łapy, równie szponiaste jak przednie. Geralt przeskoczył nad nim, rąbiąc w skoku. Czuł, jak klinga tnie ciało. Zwinął się, odwrócił, ciął jeszcze raz, przypadając na kolano. Stwór zakrzyczał i gwałtownie wyrzucił do przodu głowę, dziko kłapnął zębiskami tuż przed piersią wiedźmina. Jego wielkie oczy świeciły w ciemności. Geralt odepchnął go mocnym uderzeniem głowicy miecza, ciął z bliska, znosząc mu połowę czaszki. Nawet bez tej połowy ten dziwny, nie figurujący w żadnej z wiedźmińskich ksiąg stwór kłapał zębami jeszcze przed dobre kilkanaście sekund. Potem umarł, ze strasznym, niemal ludzkim westchnieniem.

Leżący w krwi korred drgał konwulsyjnie.

Wiedźmin stanął nad nim.

— Nie mogę uwierzyć — powiedział — że ktoś mógł być tak głupi, by dać się nabrać na tak prostą iluzję, jak ta z łamaniem miecza.

Nie był pewien, czy korred jest na tyle przytomny, by rozumieć. Ale w sumie było mu to obojętne.

— Ostrzegałem — powiedział, ocierając krew, która lała mu się po policzku. - Uprzedzałem, że muszę z stąd wyjść.

Pan Schweitzer zadygotał mocno, zacharczał, zaświszczał i zazgrzytał. Potem ścichł i znieruchomiał.

Woda kapała ze stropu i ścian.

*****

— Jesteś usatysfakcjonowany, Regis?

— Teraz tak.

— A zatem — wiedźmin wstał — dalejże, biegnij i pakuj się. A żywo.

— Nie zajmie mi to wiele czasu. Omnia mea mecum porto.

— Co?

— Mam niewielki bagaż.

— Tym lepiej. Za pół godziny, za miastem.

— Będę tam.

*****

Nie docenił jej. Przydybała go. Sam był sobie winien. Zamiast się śpieszyć, mógł pojechać na tyły pałacu i zostawić tam Płotkę w większej stajni, tej dla błędnego rycerstwa, personelu i służby, w której trzymała też konie jego drużyna. Nie zrobił tego, z pośpiechu i z przyzwyczajenia skorzystał ze stajni książęcej. A mógł się domyślić, że w książęcej stajni musi być ktoś, kto donosi.

Chodziła od przegrody do przegrody, kopiąc słomę. Miała na sobie krótkie futerko z rysia, białą atłasową bluzkę, czarną spódnicę do konnej jazdy i wysokie buty. Konie parskały, wyczuwając emanującą z niej złość.

— Proszę, proszę — powiedziała na jego widok, wyginając trzymaną w ręku szpicrutę. - Uciekamy! Bez pożegnania. Bo list, który zapewnie leży na stole, to nie jest pożegnanie. Nie po tym, co nas łączyło. Jak się domyślam, twoje postępowanie wyjaśniają i usprawiedliwiają niezwykle ważkie argumenty.

— Wyjaśniają i usprawiedliwiają. Przepraszam, Fringillo.

— Przepraszam, Fringillo — powtórzyła, wściekle krzywiąc usta. - Jakżeż krótko, jakżeż oszczędnie, jakżeż bezpretensjonalnie, z jakąż dbałością o styl. List, który dla mnie zostawiłeś, głowę dam, jest pewnie zredagowany równie wykwintnie. Bez nadmiernej rozrzutności, jeśli idzie o atrament.

— Muszę jechać — wykrztusił. - Domyślasz się, dlaczego. I dla kogo. Wybacz mi proszę. Miałem zamiar umknął chyłkiem i cichaczem, bo… Nie chciałem, byś próbowała jechać za nami.

— Próżny był to lęk — wycedziła, zginając szpicrutę w pałąk. - Nie pojechałabym z tobą, nawet gdybyś prosił, leżąc u mych stóp. O nie, wiedźminie. Jedź sam, sam zgiń, sam zamarznij na przełęczach. Ja nie mam wobec Ciri żadnych zobowiązań. A wobec ciebie? Czy ty wiesz, ilu błagało o to, co ty miałeś? A co teraz z pogardą odrzucasz, ciskasz w kąt?

— Nigdy cię nie zapomnę.

— Och — syknęła. - Sam nie wiesz, jaką mam ochotę sprawić, by tak naprawnę było. Jeśli nawet nie za pomocą magii, to za pomocą tego pejcza!

— Nie zrobisz tego.

— Masz rację, nie zrobię. Nie potrafiłabym. Zachowam się, jak przystało na wzgardzoną i porzuconą kochankę. Klasycznie. Odejdę z podniesioną głową. Z godnością i dumą. Łykając łzy. Potem będę ryczeć w poduszkę. A potem puszczę się z innym!

Pod koniec niemal krzyczała.

Nic nie powiedział. Ona też milczała.

— Geralt — powiedziała wreszcie, zupełnie innym głosem. - Zostań ze mną.

— Wydaje mi się, że cię kocham — powiedziała, widząc, że zwleka z odpowiedzią. - Zostań ze mną. Proszę cię o to. Nigdy nikogo nie prosiłam i nie sądzę, bym poprosiła. Ciebie proszę.

— Fringillo — odrzekł po chwili. - Jesteś kobietą, o której mężczyzna może tylko marzyć. Moją, tylko moją winą jest, że nie mam natury marzyciela.

— Jesteś — powiedziała po chwili, zagryzając wargi — jak rybacki hak, który raz wbity, wyrwać można tylko z krwią i mięsem. Cóż, sama sobie jestem winna, wiedziałam, co robię, igrając z niebezpieczną zabawką. Na szczęście, wiem też, jak sobie radzić ze skutkami. Mam w tym względzie przewagę nad resztą kobiecego plenienia.

Nie skomentował.

— Zresztą — dodała — złamane serce, choć boli dużo, dużo bardziej niż złamana ręka, zrasta się dużo, dużo szybciej.

Nie skomentował i tym razem. Fringilla przyjrzała się siniakowi na jego policzku.

— Jak mój amulet? Dobrze działa?

— Jest po postu świetny. Dziękuję ci.

Kiwnęła głową.

— Dokąd jedziesz? — spytała zupełnie innym głosem i tonem. - Czego się dowiedziałeś? Znasz miejsce, w którym ukrywa się Vilgefortz, prawda?

— Prawda. Nie proś mnie, bym ci powiedział, gdzie to jest. Nie powiem.

— Kupię tę informację. Coś za coś.

— Ach, tak?

— Mam wiadomość — powtórzyła — która jest cenna. A dla ciebie po prostu bezcenna. Sprzedam ci ją w zamian za…

— Za spokój sumienia — dokończył, patrząc jej w oczy. - Za zaufanie, którym cię obdarzyłem. Przed chwilą była tu mowa o miłości. A teraz zaczynamy mówić o handlu?

Milczała długo. Potem gwałtownie, ostro uderzyła się szpicrutą po cholewie.

— Yennefer — wyrecytowała szybko — ta, której imieniem kilka razy zwróciłeś się do mnie w nocy, w chwilach ekstazy, nigdy nie zdradziła ani ciebie, ani Ciri. Nigdy nie była wspólniczką Vilgefortza. By ratować Cirillę, nieustraszenie poszła na niesłychane ryzyko. Poniosła porażkę, wpadła Vilgefortzowi w łapy. Do prób skanowania, jakie miały miejsce jesienią ubiegłego roku, z pewnością zmuszono ją torturami. Czy żyje, nie wiadomo. Więcej nie wiem. Przysięgam.

— Dziękuję ci, Fringillo.

— Odejdź.

— Ufam ci — powiedział, nie odchodząc. - I nigdy nie zapomnę tego, co było między nami. Ufam ci, Fringillo. Nie zostanę z tobą, ale chyba też cię kochałem… Na swój sposób. Proszę, abyś to, czego się za chwilę dowiesz, zachowała w najgłębszej tajemnicy. Kryjówka Vilgefortza znajduje się w…

— Zaczekaj — przerwała. - Powiesz mi to później, później mi to zdradzisz. Teraz, przed odejściem, pożegnaj się ze mną. Tak, jak powinieneś się pożegnać. Nie liścikami, nie wybąkiwanymi przeprosinami. Pożegnaj się ze mną tak, jak tego pragnę.

Zdjęła rysie futro, rzuciła je na stertę słomy. Gwałtownym ruchem zdarła bluzkę, pod którą nie miała nic. Upadłą na futro, ciągnąc go za sobą, na siebie. Geralt chwycił ją za kark, podciągnął sukienkę, nagle zorientował się, że na zdjęcie rękawic nie będzie czasu. Fringilla na szczęście nie nosiła rękawic. Ani majtek. Na jeszcze większe szczęście nie nosiła też ostróg, bo za małą chwilę obcasy jej jeździeckich butów były dosłownie wszędzie, gdyby nosiła ostrogi, strach pomyśleć, co by się mogło stać.

Gdy krzyknęła, pocałował ją. Zdusił krzyk.

Konie, wietrząc ich wściekłą namiętność, rżały, tupały, tłukły się o przegrody, tak że aż pył i siano sypały się ze stropu.

*****

— Cytadela Rhys-Rhun, w Nazairze, nad jeziorem Muredach — dokończyła triumfalnie Fringilla Vigo. - Tam jest kryjówka Vilgefortza. Wyciągnęłam to od wiedźmina, nim odjechał. Mamy dość czasu, by go wyprzedzić. On w żaden sposób nie zdoła dotrzeć tam przed kwietniem.

Dziewięć kobiet, zebranych w sali kolumnowej zamczyska Montecalvo, pokiwało głowami, obdarzyło Fringille spojrzeniami pełnymi uznania.

— Rhys-Rhun — powtórzyła Filippa Eilhart, odsłaniając zęby w drapieżnym uśmiechu i bawiąc się przypiętą do sukni sardonyksową kameą. - Rhys-Rhun w Nazairze. No, to do rychłego zobaczenia, panie Vilgefortz… Do rychłego zobaczenia!

— Gdy wiedźmin tam dotrze — zasyczała Keira Metz — znajdzie gruzy, które nawet już nie będą śmierdzieć spalenizną.

— Ani trupem — uśmiechnęła się uroczo Sabrina Glevissig.

— Brawo, panno Vigo — skinęła Sheala. - Ponad trzy miesiące w Toussaint… Ale chyba warto było.

Fringilla Vigo powiodła spojrzeniem po siedzących za stołem czarodziejkach. Po Sheali, Filippie, Sabinie Glevissig. Po Keirze Metz, Margaricie Laux-Antille i Triss Merigold. Po Francesce Findabair i Idzie Emean, których obramowane intensywnym elfim makijarzem oczy absolutnie niczego nie wyrażały. Po Assire var Anahid, której oczy wyrażały niepokój i troskę.

— Warto było — przyznała.

Absolutnie szczerze.

*****

Niebo z ciemnoniebieskiego powoli robiło się czarne. Lodowaty wiatr duł wśród winnic. Geralt zapiął wilczurę i owinął szyję wełnianym szalem. Czuł się świetnie. Spełniona miłość, jak zwykle, wzniosła go na szczyt sił fizycznych, psychicznych i moralnych, starła ślad wszelkich wątpliwości, a myśl uczyniła jasną i żywą. Żałował tylko, że na dłuższy czas będzie pozbawiony tego cudownego panaceum.

Głos Reynarta de Bois-Fresnes wyrwał go z zadumy.

— Idzie zła pogoda — powiedział błędny rycerz, patrząc na wschód, tam, skąd nadlatywała wichura. - Spieszcie się. Jeżeli z tym wiatrem przyjdzie śnieg, jeśli schwyci was na przełęczy Malheur, znajdziecie się w pułapce. A wówczas do wszystkich bogów, jakich czcicie, jakich znacie i jakich rozumiecie, módlcie się o odwilż.

— Rozumiemy.

— Przez pierwsze dni wiodła was będzie Sansretour, trzymajcie się rzeki. Miniecie faktorię traperską, dotrzecie do miejsca, w którym do Sansretour wpada prawy dopływ. Nie zapominajcie: prawy. Jego bieg wskaże wam drogę na przełęcz Malheur. Gdy zaś z wolą boską pokonacie Malheur, nie spieszcie się tak bardzo, będziecie mieli jeszcze przed sobą przełęcze Sansmerci i Mortblanc. Gdy pokonacie obydwie, zjedziecie w dolinę Sudduth. Sudduth ma ciepły mikroklimat, niemalże jak Toussaint. Gdyby nie nędzna gleba, sadziliby tam winorośl.

Urwał zawstydzony pod karcącymi spojrzeniami.

— Jasne — chrząknął. - Do rzeczy. U wylotu Sudduth leży miasteczko Caravista. Mieszka tam mój kuzyn, Guy de Bois-Fresnes. Odwiedźcie go i powołajcie się na mnie. Gdyby okazało się, że kuzyn umarł lub skretyniał, pamiętajcie, kierunek waszej drogi to równina Mag Deira, dolina rzeki Sylte. Dalej, Geralt, to już wedle map, które odrysowałeś sobie u miejskiego kartografa. Skoro już jesteśmy przy kartografie, nie bardzo pojmuję, dlaczego wypytywałeś go o jakieś zamki…

— O tym lepiej zapomnij, Reynart. Nic takiego nie miało miejsca. Nic nie słyszałeś, nic nie widziałeś. Choćby cię na męki brali. Rozumiesz?

— Rozumiem.

— Jeździec — ostrzegł Cahir, opanowując brykającego ogiera. - Jeździec wali ku nam cwałem od strony pałacu.

— Jeśli jeden — wyszczerzyła się Angouleme, głaszcząc wiszący u siodła toporek — to mały problem.

Jeźdźcem okazał się Jaskier, gnający co koń wyskoczy. O dziwo, koniem okazał się Pegaz, wałach poety, który skakać nie lubił i nie zwykł.

— No — powiedział trubadur, zdyszany tak, jakby to on niósł wałacha, a nie wałach jego. - No, udało się. Bałem się, że was nie złapię.

— Tylko nie mów, że jednak jedziesz z nami.

— Nie, Geralt — Jaskier spuścił głowę — nie jadę. Zostaję tu, w Toussaint, z Łasiczką. To znaczy, z Anariettą. Ale nie mogłem się przecież z wami nie pożegnać. Życzyć szczęśliwej drogi.

— Podziękuj za wszystko księżnej. I usprawiedliw nas, że tak nagle i bez pożegnania. Wytłumacz jakoś.

— Uczyniliście rycerski ślub i tyle. Każdy w Toussaint wliczając Łasiczkę, zrozumie coś takiego, a tutaj… Macie. Niech to będzie mój wkład.

— Jaskier — Geralt wziął od poety ciężką sakiewkę. - Na brak pieniędzy nie cierpimy. Niepotrzebnie…

— Niech to będzie mój wkład — powtórzył trubadur. - Forsa zawsze się przyda. A poza tym nie jest moja, wziąłem te dukaty z prywatnej szkatuły Łasiczki. Co tak patrzycie? Kobietom pieniądze potrzebne nie są. Bo i po co? Nie piją, w kości nie grają, a kobietami, psiakrew, są przecież same. No, bywajcie! Jedźcie, bo się rozpłaczę. A po wszystkim macie zawadzić o Toussaint, wracając, wszystko mi opowiedzieć. I chcę uścisnąć Ciri. Obiecujesz, Geralt?

— Obiecuję.

— No, to bywajcie.

— Zaczekaj — Geralt obrócił konia, podjechał blisko do Pegaza, skrycie wyciągnął zza pazuchy list. - Postaraj się, aby to pismo dotarło…

— Do Fringilli Vigo?

— Nie. Do Dijkstry.

— Co też ty, Geralt? A jak ja mam to zrobić według ciebie?

— Znajdź sposób. Wiem, że potrafisz. A teraz bywaj. Daj pyska, stary durniu.

Daj pyska, druhu. Będę was wyglądał.

Patrzyli mu w ślad, widzieli, jak jedzie kłusem w kierunku Beauclair.

Niebo ciemniało.

— Reynart — wiedźmin odwrócił się w siodle. - Jedź z nami.

— Nie, Geralt — odrzekł po chwili Reynart de Bois-Fresnes. - Ja jestem błędny. Ale nie szalony.

*****

W wielkiej sali kolumnowej zamku Montecalvo panowało niezwykłe podniecenie. Dominujący tu zwykle subtelny światłocień kandelabrów dziś zastępowała mleczna jasność wielkiego magicznego ekranu. Obraz na ekranie drgał, migotał, zanikał, potęgując podniecenie i napięcie. I zdenerwowanie.

— Ha — powiedziała Filippa Eilhart, uśmiechając się drapieżnie. - Szkoda, że nie mogę tam być. Dobrze zrobiłoby mi trochę akcji. I trochę adrenaliny.

Sheala de Tancarville spojrzała na nią cierpko, nic nie powiedziała. Francesca Findabair i Ida Emean zaklęciami stabilizowały obraz, powiększały go tak, że zajmował całą ścianę. Widziały wyraźnie czarne szczyty gór na tle granatowego nieba, gwiazdy odbijające się na powierzchni jeziora, ciemną i graniastą bryłę zamczyska.

— Wciąż nie mam pewności — odezwała się Sheala — czy nie było błędem powierzać dowództwo grupy uderzeniowej Sabrinie i młodej Metz. Keirze połamano na Thanedd żebra, może chcieć się mścić. A Sabrina.. Cóż, ta trochę zbyt bardzo kocha akcję i adrenalinę. Nieprawdaż, Filippo?

— Rozmawiałyśmy już o tym — ucięła Filippa, a głos miała kwaśny niczym marynata ze śliwek. - Ustaliłyśmy, co było do ustalenia. Nikt nie zostanie zabity bez koniecznej potrzeby. Grupa Sabriny i Keiry wejdzie do Rhys-Rhun cicho jak myszki, na paluszkach, cyt-cyt. Vilgefortza wezmą żywcem, bez jednego zadrapania, bez jednego siniaczka. Ustaliłyśmy to. Chociaż ja nadal uważam, że należałoby dać przykład. Żeby ci nieliczni, tam, w zamku, którzy przeżyją tę noc, do końca życia budzili się z krzykiem, gdy im się ta noc przyśni.

— Zemsta — rzekła sucho czarodziejka z Koviru — jest rozkoszą umysłów miernych, słabych i małostkowych.

— Być może — zgodziła się z pozornie obojętnym uśmiechem Filippa. - Ale jednak rozkoszą być nie przestaje.

— Zostawmy to — Margarita Laux-Antille uniosła puchar musującgo wina. - Proponuję wypić zdrowie panie Fringilli Vigo, dzięki staraniom której kryjówka Vilgefortza została odkryta. Zaiste, pani Fringillo, dobra, wzorowa robota.

Fringilla ukłoniła się, odpowiadając na saluty. W czarnych oczach Filippy dostrzegła coś na kształt drwiny, w lazurowym spojrzeniu Triss Merigold była niechęć. Uśmiechów Franceski i Sheali nie mogła rozszyfrować.

— Zaczynają — powiedziała Assire var Anahid, wskazując na wyczarowaną wizję.

Usiadły wygodniej. By lepiej widzieć, Filippa zaklęciem przyćmiła światła.

Widziały, jak od skał odrywają się szybkiej czarne kształty, bezszelestnie i zwinnie niby nietoperze. Jak koszącym lotem spadają na blanki i machikuły zamku Rhys-Rhun.

— Wiek chyba — mruknęła Filippa — nie miałam miotły między nogami. Niedługo zapomnę, jak się lata.

Sheala, wpatrzona w wizję, uciszyła ją niecierpliwym syknięciem.

W oknach czarnego kompleksu zamczyska krótko błysnął ogień. Raz, drugi, trzeci. Widziały, co to było. Zaryglowane drzwi i wrzeciądze rozlatywały się w drzazgi pod uderzeniami piorunów kulistych.

— Są w środku — odezwała się cicho Assire var Anahid, jedyna, która nie obserwowała wizji na ścianie, lecz wpatrzona była w leżącą na stole kryształową kulę. - Grupa uderzeniowa jest w środku. Ale coś jest nie tak. Nie tak, jak powinno być…

Fringilla poczuła, jak krew z serca odpływa jej do podbrzusza. Ona już wiedziała, co jest nie tak, jak powinno być.

— Pani Glevissig — zarapotrowała znowu Assire — otwiera bezpośredni komunikator.

Przestrzeń pomiędzy kolumnami sali rozbłysnęła nagle, w materializującym się owalu zobaczyły Sabrinę Glevissig w męskim stroju, z włosami przewiązanymi na czole szyfonową szarfą, z twarzą uczernioną pręgami maskującej barwiczki. Za plecami czarodziejki widać było brudne kamienne ściany, na nich strzępy szmat, niegdyś arrasów.

Sabrina wyciągnęła w ich stronę urękawiczoną rękę, z której zwisały długie frędzle pajęczyn.

— Tylko tego — powiedziała, gestykulując gwałtownie — jest tu pod dostatkiem! Tylko tego! Jasna cholera, co za głupota… Co za kompromitacja…

— Składniej, Sabrino!

— Co, składniej? — wrzasnęła kaedweńska magiczka. - Co tu można składniej? Nie widzicie? To jest zamek Rhys-Rhun! Jest pusty! Pusty i brudny! To cholerna pusta ruina! Nie ma tu nic! Nic!

Zza ramienia Sabriny wyłoniła się Keira Metz, z maskującym malunkiem na twarzy wyglądająca jak czart z piekła rodem.

— W tym zamku — powiedziała spokojnie — nie ma i nie było nikogo. Od jakichś pięćdziesięciu lat. Od jakichś pięćdziesięciu lat nie było tu żywej duszy, nie licząc pająków, szczurów i nietoperzy. Dokonałyśmy desantu na całkiem niewłaściwe miejsce.

— Badałyście, czy to nie iluzja?

— Masz nas za dzieci, Filippa?

— Słuchajcie obie — Filippa Eilhart nerwowo przeczesała włosy palcami. - Najemniczkom i adeptkom powiedzcie, że to były ćwiczenia. Zapłaćcie im i wracajcie. Wracajcie natychmiast. I dobra mina, słyszycie? Róbcie dobrą minę!

Owal komunikatora zgasł. Został tylko obraz na ściennym ekranie. Zamek Rhys-Rhun na tle czarnego, migotliwego od gwiazd nieba. I jezioro, w którym gwiazdy się odbijały.

Fringilla Vigo patrzyła w blat stołu. Czuła, że pulsująca krew za chwilę rozsadzi jej policzki.

— Ja… naprawdę — powiedziała wreszcie, nie mogąc już znieść milczenia panującego w sali kolumnowej zamku Montecalvo. - Ja… Naprawdę nie rozumiem…

— A ja tak — powiedziała Triss Merigold.

— Ten zamek… — powiedziała Filippa pogrążona w myślach, w ogóle nie zwracająca uwagi na konfraterki. - Ten zamek… Rhys-Rhun… Trzeba będzie zniszczyć. Dokładnie zrujnować. A gdy o całej tej aferze zacznie się układać legendy i podania, trzeba będzie poddawać je skrupulatnej cenzurze. Czy panie rozumieją, co mam na myśli?

— Bardzo dobrze — kiwnęła milcząca do tej pory Francesca Findabair. Ida Emean, również milcząca, pozwoliła sobie na dość wieloznaczne prychnięcie.

— Ja… — Fringilla Vigo wciąż była jak ogłuszona. - Ja naprawdę nie pojmuję… Jak to się mogło stać…

— Och — powiedziała po bardzo długim milczeniu Sheala de Tancarville. - To nic takiego, panno Vigo. Nikt nie jest doskonały.

Filippa parsknęła z cicha. Assire var Anahid westchnęła i wzniosła oczy ku plafonowi.

— Koniec końców — dodała Sheala, wydymając wargi — każdą z nas już kiedyś to spotkało. Każdą z nas, jak tu siedzimy, kiedyś jakiś mężczyzna oszukał, wykorzystał i wystawił na pośmiewisko.

*****
Загрузка...