Proces, wyrok i egzekucję Joachima de Wetta większość historyków zwykła przypisywać gwałtownej, okrutnej i tyrańskiej naturze cesarza Emhyra, nie brak też — zwłaszcza u autorów z ciągotami do beletrystyki — aluzyjnych hipotez o zemście i porachunkach najzupełniej prywatnych. Najwyższy czas powiedzieć prawdę — prawdę, która jest dla każdego uważnego badacza bardziej niż oczywista. Diuk de Wett dowodził grupą «Verden» w sposób, dla którego określenie «nieudolny» jest wybitnie za delikatne. Mając przeciw sobie dwakroć słabsze siły, ociągał się z ofensywą na północ, a całą aktywność obrócił na walkę z verdeńskimi gerylasami. Grupa «Verden» dopuszczała się wobec ludności niesłychanych okrucieństw. Skutek był łatwy do przewidzenia i nieunikniony: jeżeli w zimie siły insurgentów liczono na niecałe pół tysiąca ludzi, to wiosną powstał cały niemal kraj. Oddanego Cesarstwu króla Ervylla zgładzono, a na czele powstania stanął jego syn, królewicz Kistrin, sympatyzujący z Nordlingami. Mając na flance desanty piratów z Skellige, od czoła ofensywę Nordlingów z Cidaris, a na tyłach rebelię, de Wett zaplątał się w bezładne walki, ponosząc klęskę za klęską. Tym samym opóźniał ofensywę Grupy Armii "Środek" — miast, jak ustalono, wiązać skrzydło Nordlingów, grupa «Verden» wiązała Menno Coehoorna. Nordlingowie natychmiast wykorzystali sytuację i przeszli do kontruderzenia, rozrywając pierścień wokół Mayeny i Mariboru, niwecząc szanse na szybkie powtórne zdobycie tych ważnych fortec.
Nieudolność i głupota de Wetta miały też znaczenie psychologiczne. Prysł mit o niezwyciężonym Nilfgaardzie. Do armii Nordlingów zaczęli setkami napływać ochotnicy…
Jarre, co tu dużo gadać, był bardzo rozczarowany. Wychowane w świątyni i jego własna otwarta natura sprawiały, że wierzył w ludzi, w ich dobroć, życzliwość i bezinteresowność. Z wiary tej nie zostało wiele.
Przespał już dwie noce na dworze, w resztkach stogów, a teraz zanosiło się na to, że w podobny sposób spędzi noc trzecią. W każdej wsi, w której prosił o nocleg lub kawałek chleba, zza zawartych na głucho wierzei odpowiadało mu albo ciężkie milczenie, albo obelgi i groźby. Nic nie pomagało, gdy mówił, kim jest i w jakim celu wędruje.
Bardzo, bardzo rozczarowali go ludzie.
Zmierzchało szybko. Chłopiec raźno i dziarsko maszerował dróżką wśród pól. Wypatrywał stogu, zrezygnowany i przybity perspektywą kolejnej nocy pod gołym niebem. Marzec był, co prawda, wyjątkowo ciepły, ale nocą robiło się zimno. I naprawdę straszno.
Jarre spojrzał na niebo, na którym, jak co noc od nieomal tygodnia, widać było złoto-czerwoną pszczołę komety przemierzającej niebo z zachodu na wschód, ciągnącej za sobą migotliwy warkoczyk ognia. Zastanowił się, cóż też naprawdę może zwiastować to dziwne, wspominane w wielu proroctwach zjawisko.
Podjął marsz. Robiło się coraz ciemniej. Dróżka wiodła w dół, w szpaler gęstych krzaków przybierających w półmroku przerażające kształty. Z dołu, stamtąd, gdzie było jeszcze ciemniej, wiało zimnem, brzydkim zapachem butwiejącego zielska i czymś jeszcze. Czymś bardzo niedobrym.
Jarre zatrzymał się. Próbował wmówić sobie, że to, co pełza mu po grzbiecie i ramionach, to nie strach, lecz chłód. Bez efektu.
Brzegi obrośniętego łoziną i pokracznymi wierzbami kanału, czarnego i błyszczącego jak świeżo wylana smoła, spinał niski mostek. W miejscach, gdzie bale zgniły i zapadły się, mostek ział podłużnymi dziurami, balustrada była złamana, jej drągi zanurzone w wodzie. Za mostkiem wierzby rosły gęściej. Choć daleko było jeszcze do prawdziwej nocy, choć odległe łąki za kanałem wciąż jeszcze jaśniały wiszącym na czubkach traw przędziwem mgieł, wśród wierzb panowała ciemność. W mroku Jarre niewyraźnie widział ruiny jakiegoś budynku — zapewnie młyna, śluzy albo węgorzarni.
Muszę przejść przez ten mostek, pomyślał chłopiec. Trudno, darmo! Chociaż przez skórę czuję, że tam, w tym ćmoku, czai się coś niedobrego, muszę przejść na drugą stronę tego kanału. Muszę przekroczyć ten kanał, jak uczynił to ów mityczny wódz czy bohater, o którym czytałem w zetlałych manuskryptach w świątyni Melitele. Przekroczę kanał i wówczas… Jak to było? Karty będą rozdane? Nie, kości rzucone. Za mną zostanie moja przeszłość, przede mną rozpostrze się moja przyszłość…
Wkroczył na mostek i z miejsca wiedział, że przeczucie go nie myliło. Zanim jeszcze ich zobaczył. I usłyszał.
— A co? — charknął jeden z tych, którzy zastąpili mu drogę. - Nie mówiłem? Mówiłem, ino poczekać krzynę, a ktosik nadejdzie.
— Prawie, Okultich — drugi z uzbrojonych w grube pały typów seplenił lekko. - Iście za wróża albo wołchwa ci robić. No, przechodniu miły, samopas idący! Dasz, co tam masz, po dobroci, czy też nie obędzie się bez szarpaniny?
— Ja nic nie mam! — wrzasnął co sił w płucach Jarre, choć niewiele miał nadziei na to, że ktoś usłyszy i przybieży z pomocą. - Jestem ubogim wędrowcem! Nie mam grosza przy duszy! Co mam wam oddać? Ten kij? Odzienie?
— Też — powiedział ten sepleniący, a w głosie jego było coś, co sprawiło, że Jarre zadygotał. - Bo trza ci wiedzieć, ubogi wędrowcze, że tak po prawdzie to my tu, w potrzebie pilnej będący, dziewki jakiejś wyglądalim. No, ale noc już za pasem, nikt już nie przyjdzie, tedy na bezrybiu i rak ryba! Łapaj jego, zuchy!
— Ja mam nóż! - wrzasnął Jarre. - Ostrzegam!
Faktycznie, miał nóż. Gwizdnął go w świątynnej kuchni w przeddzień ucieczki i schował w tobołku. Ale nie sięgał po niego. Paraliżowała go — i przerażała — świadomość, że to bez sensu i że nic mu nie pomoże.
— Mam nóż!
— Proszę, proszę — zadrwił ten sepleniący, zbliżając się. - Ma nóż. Kto by pomyślał.
Jarre nie mógł uciekać. Przerażenie sprawiło, że jego nogi zamieniły się w dwa wbite w ziemię słupy. Adrenalina capnęła go za gardło jak pętla arkanu.
— Hola! — krzyknął trzeci typek, młodym i dziwnie znajomym głosem. - Ja jego chyba znam! Tak, tak, znam go! Ostawcie, mówię, to znajomek! Jarre? Poznajesz mnie? Jestem Melfi! Hej, Jarre? Poznajesz?
— Poz… naję… - Jarre ze wszystkich sił walczył z paskudnym, przemożnym, nieznanym mu do tej pory uczuciem. Dopiero gdy poczuł ból biodra, którym grzmotnął o dyle mostu, zrozumiał, co to było za uczucie.
Uczucie tracenia przytomności.
— Oj, a to niespodzianka — powiedział Melfi. - Ot, traf nad trafy! Ot, swojaka zdarzyło się napotkać! Z Ellander znajomka! Druha! Co, Jarre?
Jarre przełknął kęs twardego i ciągliwego kawała słoniny, którym poczęstowała go jego dziwna kompania, zagryzł pieczoną rzepą. Nie odpowiedział, kiwnął tylko głową w stronę całej otaczającej ognisko szóstki.
— A dokąd to tobie droga Jarre?
— Do Wyzimy?
— Ha! Tam i nam do Wyzimy! Ot, traf nad trafy! Co, Milton? Pamiętasz Miltona, Jarre?
Jarre nie pamiętał. Nie był pewien, czy w ogóle widział go kiedykolwiek na oczy. Mielfi też zresztą lekko przesadzał, zwąc go druhem. Był to syn bednarza z Ellander. Gdy razem uczęszczali do przyświątynnej infimy, Melfi zwykł był regularnie i dotkliwie bijać Jarre i nazywać go poczętym w pokrzywach bękartem bez ojca ni matki. Trwało to około roku, po którego upływie bednarz zabrał syna ze szkoły, potwierdziło się bowiem, że latorośl nadaje się wyłącznie do beczek. Tak to Melfi, miast w pocie czoła poznawać arkana czytania i pisania, w pocie czoła strugał klepki w warsztacie ojca. A gdy Jarre ukończył naukę i z rekomendacji świątyni zastał pomocnikiem pisarza w sądzie grodzkim, bednarczyk — wzorem taty — kłaniał mu się po pas, dawał prezenty i deklarował przyjaźń.
— do Wyzimy idziem — kontynuował opowieść Melfi. - Do armii. Wszyscy my tu, jak mąż jeden, do wojska Owi tu, uważasz, Milton i Ograbek, kmieccy synowie, z łanowej powinności wybrani, wiesz przecie…
— Wiem — Jarre obrzucił spojrzeniem kmiecych synów, jasnowłosych, podobnych jak bracia, gryzących jakieś nierozpoznawalne opieczone w popiele pożywienie. - Jeden z dziesięciu łanów. Łanowy kontyngens. A ty, Melfi?
— Ze mną — westchnął bernardczyk — to, uważasz, jest tak: za pierwszym razem, gdy cechy miały dać rekruta, to mię ojciec wybronili od ciągnięcia gałki. Ale przyszła bieda, trza było losować wtóry raz, bo tak miasto uradziło… Wiesz przecie…
— Wiem — przytaknął znowu Jarre. - Uzupełniające losowanie kontyngensu rada miasta Ellander ustanowiła wilkierzem z dnia szesnastego stycznia. Było to konieczne w obliczu nilfgaardzkiego zagrożenia…
— Posłuchaj ino, Szczupak, jak on gada — wtrącił się charkliwie krępy i ostrzyżony do skóry typ, ten zwany Okultichem, który niedawno pierwszy okrzyknął go na moście. - Paniczyk! Mądrala jakiś!
— Mądruś! - zawtórował przeciągle drugi, wielki parob z wiecznie przylepionym do krągłej gęby głupawym uśmiechem. - Mądraliński!
— Zatknij się, Klaproth — zaseplenił wolno ten nazywany szczupakiem, najstarszy w kompanii, rosły, z obwisłym wąsem i podgolonym karkiem. - Skoro mądrala, godzi się posłuchać, gdy prawi. Spor z tego może być. Nauka. A nauka nigdy nikomu nie zaszkodziła. No, prawie nigdy. I prawie nikomu.
— Co prawda, to prawda — ogłosił Melfi. - On, Jarre znaczy, faktycznie niegłupi jest, czytaty jest i pisaty… Uczony! Onże przecie w Ellander za pisarczyka sądowego robi, a w chamie Melitele cały księgów zbiór w pieczy ma…
— Cóż tedy, ciekawość — przerwał Szczupak, wpatrzony w Jarre przez dym i iskry — taki sądowo-świątynno-zasrany księgarz na gościńcu ku Wyzimie porabia?
— Jak i wy — powiedział chłopiec — do wojska idę.
— A czego to — oczy Szczupaka błyszczały, odbijały blask jak oczy prawdziwej ryby w świetle łuczywa na dziobie czółna — czego to sądowo-świątynny uczony we wojsku szukać myśli? Bo przecie nie w rekruty idzie? Hę? Toć każdy głupi wie, że świątynie wyjęte są spod kontyngensu, nie mają musu rekruta dostarczać. A i to wie każdy głupi, że każdy jeden sąd swego pisarczyka od służby zdolen jest wybronić i wyreklamować. Jakże to więc jest, panie urzędnik?
— Idę do wojska na ochotnika — oświadczył Jarre. - Zaciągam się sam, z własnej woli, nie z kontyngensu. Częściowo z pobudek osobistych, ale głównie z patriotycznego obowiązku.
Kompania ryknęła gromkim, dudniącym, chóralnym śmiechem.
— Baczcie, zuchy — przemówił wreszcie Szczupak — jakie to sprzeczności w człeku nieraz siedzą. Natury dwie. Ot, młodzik, zdać by się mogło, kształcony i bywały, do tego niezawodnie z przyrodzenia niegłupi. Wiedzieć powinien, co na wojnie się dzieje, znać, kto kogo bije i wnet całkiem pobije. A on, jak samiście słyszeli, bez przymusu, z własnej woli, z paterotycznego obowiązku chce się do przegrywającej partyji przyłączyć.
Nikt nie skomentował. Jarre tez nie.
— Taki paterotyczny obowiązek — rzekł wreszcie Szczupak — zwykle jeno chorych na umyśle cechujący, cóż, może i nawet przystoi świątynno-sądowym wychowankom. Ale była tu mowa i o jakisi pobudkach osobistych. Groźnie ciekawym, jakież owe osobiste pobudki są?
— Są one na tyle osobiste — uciął Jarre — że nie będę o nich opowiadał. Tym bardziej, że wam, mospanie, o waszych pobudkach też jakoś mówić niespieszno.
— Otóż bacz — rzekł po chwili ciszy Szczupak — że gdyby jaki prostak tak do mnie zagadał, z punktu wziąłby w pysk. No, ale jeśli uczony pisarczyk… Takiemu daruję… na ten raz. I opowiem: ja też do wojska idę. I też na ochotnika.
— By jak kto chory na umyśle przyłączyć się do przegrywających? — Jarre sam dziwił się, skąd nagle bierze się w nim tyle zuchwałości. - Po drodze obdzierając podróżnych na mostach?
— On — zarechotał Melfi, uprzedzając Szczupaka — cięgiem boczy się na nas za zasadzkę na mostku. Odpuśćże, Jarre, toć to tylko figle były! Sztuki takie niewinne. Prawda, Szczupak?
— Prawda — Szczupak ziewnął, kłapnął zębami, aż echo poszło. - Szutki takie niewinne. Życie smutne jest i osowiałe, rychtyk niby cielę, co je do szlachtuza wiodą. Tedy jeno szutką albo figlem można je sobie rozweselić. Nie uważasz tak pisarczyku?
— Uważam. W zasadzie.
— To dobrze — Szczupak nie spuszczał z niego błyszczących oczu. No inakszy marny by z ciebie był dla nas kompanion i lepiej by ci było do Wyzimy samopas powędrować. Choćby zaraz.
Jarre milczał. Szczupak przeciągnął się.
— Rzekłem, com miał rzec. No, zuchy, tedy my poszucili, pofiglowali, poweselili się, a tera do wczasu pora. Jeśli na odwieczerz mamy w Wyzimie być, to ze słonkiem trzeba, wyruszymy.
Noc była bardzo zimna, Jarre mimo zmęczenia nie mógł zasnąć, zwinięty w kłębek pod opończą, z kolanami niemal dotykającymi podbródka. Gdy wreszcie usnął, spał źle, ustawicznie budziły go sny. Większości nie pamiętał. Oprócz dwóch. W pierwszym śnie znany mu wiedźmin Geralt z Rivii siedział pod zwisającymi ze skały długimi soplami, nieruchomy, oblodzony i szybko zasypywany walącym śniegiem. W drugim śnie Ciri na karym koniu, przytulona do grzywy, cwałowała szpalerem pokracznych olch usiłujących schwytać ją krzywymi konarami.
Ach, i przed samym świtem przyśniła mu się Triss Merigold. Po ubiegłorocznym pobycie w świątyni czarodziejka śniła się chłopcy kilka razy. Sny te zmuszały Jarre do rzeczy, których potem bardzo się wstydził.
Teraz, ma się rozumieć, do żadnego wstydu nie doszło. Było zwyczajnie za zimno.
Rano, faktycznie ledwo słonko wzeszło, cała siódemka ruszyła w drogę. Milton i Ograbek, kmiecy synowie z łanowego kontyngensu, dawali sobie animuszu wojacką piosenką.
Jadzie, wojak, jadzie, zbirują pobrzękuje
Uciekaj, dziewczyno, nuż cię pocałuje!
A niech pocałuje, kto jemu zabrania,
Wszak on własną piersią ojczyznę zasłnia!
Szczupak, Okultich, Klaproth i przyklejony do nich bednarczyk Melfi opowiadali sobie dykteryjki i anegdoty, niesłychanie w ich imieniu śmieszne.
— …a Nilfgaardczyk pyta: "Co tu tak śmierdzi?" A elf na to: "Gówno". Haaa, haa, haaa!
— He, he, he, heee!
— Ha, ha, ha, ha! A taki znacie? Idą Nilfgaardczyk, elf i krasnolud. Patrzą: leci mysza…
Im bardziej dzień rósł, tym więcej spotykali na gościńcu innych wędrowców, chłopskich wozów, komorniczych powodów, oddziałków maszerującego wojska. Niektóre wozy były wyładowane dobrem, za tymi banda Szczupaka szła z nosami niemal przy ziemi, niczym wyżły, zbierając co spadło — a to marchewkę, a to kartofel, rzepę, czasem nawet cebulę. Część łupu przemyślnie chowano na czarną godzinę, część łapczywie pożerano, nie przerywając opowiadania dowcipów.
— …a Nilfgaardczyk: pruuuu! I zesrał się po same uczy! Ha, ha, ha, ha, ha, ha!
— Haa, haaa, haa! O bogowie, nie wytrzymam… Zesrał się… Haaaa, haaa, haaa!
— He, heeee, heee!
Jarre czekał na okazję i pretekst do odłączenia się. Nie podobał mu się Szczupak, nie podobał mu się Okultich. Nie podobały mu się spojrzenia, jakimi Szczupak i Okultich obrzucali mijające ich kupieckie wozy, chłopskie zaprzęgi i siedzące na furmankach kobiety i dziewki. Nie podobał mu się drwiący ton Szczupaka, gdy ów co i rusz zagadywał o celowości zaciągania się na ochotnika w chwili, gdy klęska i zagłada są pewne i oczywiste.
Zapachniało oraną ziemią. Dymem. W dolinie, wśród regularnej szachownicy pól, gajów i lśniących jak zwierciadełka rybaków widzieli dachy zabudowań. Do ich uszu dobiegało czasem dalekie szczekanie psa, ryk wołu, pianie koguta.
— Widać, że zamożne te wioseczki — wyseplenił Szczupak, oblizując wargi. - Nieduże, ale misterne.
— Tu, w dolinie — pospieszył z wyjaśnieniem Okultich — niziołki żywią i gospodarzą. U nich wszystko misterne i ładne. Gospodarny to narodek, one karzełki.
— Nieludzie przeklęte — charknął Klaproth. - Chobołdy jedne! Une tu gospodarzą, a prawdziwemu człeku bieda przez takich a nędza. Takim nawet wojna nie szkodzi.
— Na razie — Szczupak rozciągnął usta w brzydkim uśmiechu. - Zapamiętajcie, zuchy, tę wioseczkę. Tę skrajną, wśród brzózek, u samego boru. Zapamiętajcie dobrze. Gdybym kiedy zapragnął tamój w gości, nie chciałbym błądzić.
Jarre odwrócił głowę. Udawał, że nie słyszy. Że widzi tylko gościniec przed sobą.
Maszerowali. Milton i Ograbek, kmiecy synowie z łanowego przyboru, zaintonowali nową pieśń. Mniej wojacką. Trochę jakby bardziej pesymistyczną. Mogącą — zwłaszcza po wcześniejszych aluzjach Szczupaka — być wręcz uznaną za niedobry omen.
Wszytcy ludzie, posłuchajcie
Okrutności śmierci poznajcie
Bądź ty stary abo młody
Nie ujść ci śmiertelnej szkody;
Kogo koli śmirć udusi
Każdy jeji ulec musi…
— Ten — ocenił ponuro Okultich — musi mieć dudki. Jeślić on nie ma dudków, to niech mnie wymniszą.
Osobnikiem, dla którego Okultich szedł na tak okropny hazard, był dogoniony wędrowny handlarz, idący obok ciągniętej przez osła dwukółki.
— Dudki dudkami — zaseplenił Szczupak — a osiołek też coś wart. Przyspieszcie kroku, zuchy.
— Melfi — Jarre chwycił bednarczyka za rękaw. - Otwórz no oczy. Nie widzisz, co tu się szykuje?
— Toć to tylko żarty, Jarre — Melfi wyszarpnął się. - Tylko żarty…
Wózek handlarza — z bliska widać to było wyraźnie — był jednocześnie straganem, mógł być jednocześnie na stragan zamieniony i rozłożony w ciągu kilku chwil. Cała ciągnięta przez osła konstrukcja pokryta była jaskrawymi i malowniczo zamaszystymi napisami, w których oferta handlarza obejmowała balsamy i driakwie leczące, talizmany i amulety ochronne, eliksiry, filtry i kataplazmy magiczne, środki piorące, a nadto wykrywacze metali, kruszców i trufli oraz niezawodne przynęty na ryby, kaczki i dziewki.
Handlarz, chudy i mocno przytłamszony brzemieniem wieku jegomość, obejrzał się, zobaczył ich, zaklął i popędził osła. Ale osioł, jak to osioł, ani myślał iść szybciej.
— Zacne rucho na onym — ocenił z cicha Okultich. - I na wózeczku cosik pewno znajdziem…
— No, zuchy — skomentował Szczupak. - Raz, dwa! Uporajmy się ze sprawą, póki mało świadków na gościńcu.
Jarre, sam nie mogąc nadziwić się swemu męstwu, kilkoma szybkimi krokami wysforował się przed kompanię i obrócił, stając między nimi a kupcem.
— Nie — powiedział, z trudem dobywając głosu ze ściśniętego gardła. - Nie pozwolę…
Szczupak powoli rozchylił kapotę i pokazał zatknięty za pas długi nóż, ewidentnie wyostrzony jak brzytwa.
— Nastąp no się, pisarczyku — zaseplenił złowrogo. - Jeśli szyję swą szanujesz. Myślałem, przygodzisz się w naszej kompanii, ale nie, nazbyt ciebie, widzę, twoja świątynia wyświętoszkowała, nazbyt żeś pobożnym kadzidłem prześmierdnął. Tedy nastąp się precz z drogi, bo inaczej…
— A co tu się wyrabia? Hę?
Zza flankujących gościniec pękatych i rosochatym wierzb, najpowszechniejszego elementu krajobrazu doliny Ismeny, wyłoniły się dwie dziwaczne postacie.
Obaj mężczyźni nosili nawoskowane i podkręcone ku górze wąsiska, barwne bufiaste pludry, pikowane, przybrane wstążkami kaftany i wielkie, miękkie, aksamitne berety z pękami piór. Oprócz wiszących przy szerokich pasach tasaków i puginałów, obaj mężczyźni nosili na plecach dwuręczne miecze, długie chyba na sążeń, o łokciowej długości rękojeściach i dużych wygiętych jelcach.
Lancknechci, podskakując, dopinali spodnie. Żaden nie uczynił choćby ruchu w stronę rękojeści ich straszliwych mieczy, ale Szczupak i Okultich i tak momentalnie spotulnieli, a wielki Klaproth skurczył się jak mechera, z której uszło powietrze.
— My tu… My tu nic… — zaseplenił Szczupak. - Nic złego…
— Żarty jeno! — kwiknął Melfi.
— Nikomu nie stała się krzywda — odezwał się niespodzianie zgarbiony handlarz. - Nikomu!
— My — wtrącił szybko Jarre — idziemy do Wyzimy, do wojska się zaciągnąć. Może i wam tamtędy po drodze, panowie wojacy?
— A i owszem — lancknecht parsknął, od razu orientując się, o co idze. - I nam do Wyzimy. Komu wola, może iść z nami. Bezpieczniej będzie.
— Bezpieczniej, jako żywo — dodał znacząco drugi, mierząc Szczupaka długim spojrzeniem. - Godzi się wszakoż dodać, że widzieliśmy tu niedawno w okolicy wyzimskiego bajlifa konny patrol. Wielce są oni do wieszania skorzy, marny los grasanta, którego na licu pochwycą.
— I wielebni dobrze — Szczupak odzyskał kontenans, wyszczerzył się szczerbato. - Wielebni, dobrze, waćpanowie, że jest na łotrzyków prawo i kara, słuszny to porządek. Ruszajmy tedy w drogę, do Wyzimy, do armii, bo paterotyczny obowiązek wzywa.
Lancknecht patrzył na niego długo i dość pogardliwie, potem wzruszył ramionami, poprawił mieczysko na plecach i pomaszerował drogą. Jego towarzysz, Jarre, tudzież handlarz ze swym osłem i wozem ruszyli za nim, a z tyłu, w małym oddaleniu, poczłapała Szczupacza hałastra.
— Dzięki wam — rzekł po jakimś czasie handlarz, popędzając osła witką — panowie rycerze. A i tobie dzięki młody paniczu.
— Noc to — machnął ręką lancknecht. - Przywyklim.
— Różni do wojska ciągną — jego towarzysz obejrzał się przez ramię. - Przyjdzie na wieś lub miasteczko przymus wybrańca z co dziesiątego łanu dać, to czasem korzystają, by tą modłą najsamprzód co najgorszej swołoczy się pozbyć. I pełne później trakty takich, o, jak ci tam, zawalidrogów. No, ale już tam w armii wyćwiczy ich w posłuchu gefrejterski kij, nauczą się gałgany moresu, gdy raz a drugi pójdą na praszczęta, w uliczkę z rózeg…
— Ja — pospieszył z wyjaśnieniem Jarre — idę zaciągnąć się na ochotnika, nie z przymusu.
— Chwali się, chwali — lancknecht spojrzał na niego, podkręcił nawoskowany koniuszek wąsa. - A to i widzę, żeś ty z deczko innej niż tamci ulepiony gliny. Czemuż to z nimi pospołu?
— Los nas zetknął.
— Widziałem już — głos żołnierza był poważny — takie losowe zetknięcia i zbratania, co zbratanych pod jedną wspólną przywiodły szubienicę. Wyciągnij z tego naukę, chłopcze.
— Wyciągnę.
Nim przyćmione chmurami słońce stanęło w zenicie, dotarli do traktu. Tu czekała ich wymuszona przeprawa w podróży. Podobnie jak spora grupa wędrowców, którzy musieli się zatrzymać — trakt bowiem szczelnie wypełniony był maszerującym wojskiem.
— Na południe — znacząco skomentował kierunek marszu jeden z lancknechtów. - Na front. Ku Mariborowi i Mayenie.
— Znaki bacz — wskazał głową drugi.
— Redańczycy — powiedział Jarre. - Srebrne orły na karmazynie.
— Dobrześ zgadł — lancknecht poklepał go po ramieniu. - Iście łebski z ciebie młodzik. To jest redańskie wojsko, które królowa Hedwig w pomoc nam przysłała. My teraz jednością mocni, Temeria, Redania, Aedirn, Kaedwen, teraz my wszyscy alianci, jednej sprawy adherenci.
— Rychło w czas — odezwał się zza ich pleców Szczupak z wyraźnym przekąsem. Lancknecht obejrzał się, ale nic nie powiedział.
— Owóż siądźmy — zaproponował Melfi — i wytchnąć dajmy kulasom. Tego wojska końca nie widać, wiele czasu minie, nim się droga oswobodzi.
— Siędźmy — rzekł handlarz — tamój, na górce, stamtąd prospektum lepsze.
Redańska konnica przejechała, na nią, wzbijając pył, maszerowali kusznicy i pawężnicy. Za nimi widać już było kolumnę jadącej stępa pancernej jazdy.
— A tamci — wskazał pancernych Melfi — pod inszym idą znakiem. Czarną mają sztandartę, biało czymsiś upstrzoną.
— Ot, prowincja ciemna — lancknecht spojrzał na niego z pogardą. - Godła własnego króla nie poznają. To są srebrne lilije, tępa głowo…
— Pole czarne srebrnymi liliami usiane — powiedział Jarre i naraz zapragnął udowodnić, że kto jak kto, ale on nie jest ciemną prowincją.
— W dawnym herbie królestwa Temerii — zaczął — widniał lew kroczący. Ale tamerscy koronni książęta odmiennego herbu używali, a to mianowicie tym sposobem, że do tarczy dodawali dodatkowe pole, w którym były trzy lilie. Albowiem w symbolice heraldycznej jest kwiat lilii znakiem następcy tronu, królewskiego syna, dziedzica tronu i berła…
— Mądruś zasrany — szczeknął Klaproth.
— Niechaj go i zawrzyj gębę, koński łbie — rzekł groźnie lancknecht. - A ty, chłopcze praw dalej. Ciekawe to.
— A gdy królewicz Goidemar, syn starego króla Gardika, szedł do boju przeciw insurgentom diablicy Falki, wojsko temerskie właśnie pod jego znakiem, pod godłem linii walczyło i walne odnosiło przewagi. I gdy Goidemar tron po ojcu odziedziczył, na pamiątkę owych przewag i dla cudownego ocalenia żony i dziatek z rąk wrażych herbem królestwa ustanowił trzy lilie srebrne w polu czarnym. A później król Cedric specjalnym dekretem herb państwowy tym sposobem odmienił, że jest czarna tarcza srebrnymi liliami usiana. I taki jest Temerii herb po dziś dzień. Co łacno możecie wszyscy naocznie stwierdzić, albowiem traktem właśnie tameryjscy kopijnicy jadą.
— Bardzoś zgrabnie — rzekł handlarz — nam to wykoncypował, paniczu.
— Nie ja — westchnął — lecz Jan z Attre, uczony heraldyk.
— I tyś nie gorzej, widno, wyuczony.
— W sam raz — dorzucił półgłosem Szczupak — na rekruta. By dać się utłuc pod tych srebrnych liliji znakiem, za króla i Temerię.
Usłyszeli śpiew. Groźny, wojacki, huczący jak sztormowa fala, jak pomruk zbliżającej się burzy. Śladem za Temeryczykami szło równym i zwartym szykiem inne wojsko. Szara, niemal bezbarwna kawaleria, nad którą nie powiewały chorągwie ani proporce. Przed jadącymi na czele kolumny dowódcami niesiono ozdobioną końskimi ogonami tykę z poziomą poprzeczką, do której przybite były trzy ludzkie czaszki.
— Wolna Kompania — wskazał szarych jeźdźców lancknecht. - Kondotierzy. Najemne wojsko.
— Zrazu widać — westchnął Melfi — że bitni. Chłop w chłopa! A równo idą, by na paradzie…
— Wolna kompania — powtórzył lancknecht. - Przypatrzcie się, kmiotki i gołowąsy, prawdziwemu żołnierzowi. Owi już w boju byli, oni to, kondotierzy właśnie, banderie Adama Pangratta, Molli, Frontina i Abatemarco, one szalę przeważyły pod Mayeną, dzięki nim pękł nilfgaardzki pierścień, im to zawdzięczać, że twierdza oswobodzona.
— Wierę — dodał drugi — waleczny i mężny to naród, owi kondotierzy, w bitwie nieustępliwy jak ta skała. Choć za pieniądze Wolna Kompania służy, jak z ich piosenki łacno wymiarkujesz.
Oddział zbliżał się stępa, śpiew grzmiał mocną i gromką, lecz dziwnie ponurą, złą nutą.
Żadne nas berło ni tron nie pozyszczy
Nigdy z królami nie będziem w aliansach
My u dukata, co jak słońce błyszczy
Na ordynansach!
Niczym są dla nas waszych przysiąg roty
Sztandarów waszych ni rąk nie całujem
My dukatowi, co jak słońce świeci
Wierność ślubujem!
— Ech, u takich służyć — westchnął znowu Melfi. - Z takimi pospołu wojować… Zaznałby człek sławy a łupu…
— Wzrok mnie myli abo jak? — Okultich zmarszczył twarz. - Na czele drugiego hufu… Baba? To oni pod babską wojują komendą, owe najemniki?
— Baba to — potwierdził lancknecht. - Ale nie byle jaka baba. To Julia Abatemarco, co na nią wołają Słodka Trzpiotka. Wojowniczka, że ho, ho! Pod jej to komendą roznieśli kondotierzy zagon Czarnych i elfów pod Mayeną, choć jeno w dwakroć po pięć setek na trzy tysiące uderzyli.
— Owociem słyszał — odezwał się Szczupak dziwnym, obleśnie służalczym, a zarazem złośliwym tonem — że nie na wiele się ta wiktoria zdała, w błoto poszły wydane na najmitów dukaty. Pozbierał się Nilfgaard i znowu zadał naszym bobu, a tęgiego. I Mayenę znów opasał. A może już i dobył twierdzy? A może już tu zmierza? Może lada dzień tutaj będzie? Może już ci przekupni kondotierzy dawno nilfgaardzkim złotem przekupieni?
— A może — przerwał rozsierdzony żołnierz — w mordę chcesz dostać, chamie? Bacz, za szczekanie przeciw naszemu wojsku strykiem karzą! Zawrzyj tedy gębę, pókim dobry!
— Ooo! — osiłek Klaproth, rozwarłszy szeroko usta, rozładował sytuację. - Ooo, patrzajta! Jakie śmieszne kurduple idą!
Drogą, pod gruchy litawrów, zajadłe trąbienie kobz i dziki świst piszczałek, maszerował szyk piechoty uzbrojonej w halabardy, gizarmy, berdysze, cepy i kolczaste wekiery. Odziani w futrzane burki, kolczugi i szpiczaste szyszaki żołnierze byli rzeczywiście niezwykle niscy.
— Krasnoludy z gór — wyjaśnił lancknecht. - Któryś z regimentów Mahakamskiego Ochotniczego Hufu.
— A jażem myślał — rzekł Okultich — że krasnoludy nie z nami, a przeciw nam. Że zdradziły nas one paskudne karły i że z Czarnymi w zmowie…
— Tyś myślał — lancknecht spojrzał na niego z politowaniem. - A czym, ciekawość? Ty, kapcanie, gdybyś w zupie połknął karalucha, to w kiszkach więcej byś miał rozumu aniżeli w głowie. Ci, którzy tam maszerują, to któryś z regimentów krasnoludzkiej piechoty, którą przysłał nam w sukurs Brouver Hoog, starosta z Mahakamu. Oni też w większości już w boju byli, straty mieli duże, tedy ich pod Wyzimę cofnęli na przeformowanie.
— Bitny to naród, krasnoludy — potwierdził Melfi. - Mnie, jak w Ellander w oberży kiedyś jeden w ucho na Saoine dał, to mi w tym uchu dzwoniło do Yule.
— Krasnoludzki regiment jest w kolumnie ostatni — lancknecht osłonił oczy dłonią. - Koniec przemarszu, gościniec zaraz wolny będzie. Zbierajmy się i w drogę, bo już skoro południe.
— Tyle wojennego luda na południe maszeruje — powiedział sprzedawca amuletów i driakwi — że niechybnie wielka będzie wojna. Wielkie spadną na ludzi nieszczęścia! Wielkie klęski na armie! Ginął będzie lud tysiącami od miecza i pożogi. Owóż uważacie, panowie, że ów kometa, którego na niebie co noc widać, czerwony ogon ognisty za sobą wlecze. Jeślić u komety ogon siny albo blady, zwiastuje on zimne choroby, febry, pleury, flegmy i katary, a takowoż nieszczęścia wodne, jak powodzie, ulewy albo długie słoty. Czerwona zasię barwa wskazuje, że jest to kometa gorączki, krwi i ognia,a takowoż żelaza, które z ognia się rodzi. Straszne, straszne klęski spadną na lud! Wielkie pogromy będą i rzezie. Jak to stoi w tym proroctwie: będą trupy leżeć wysoko na łokci dwanaście, na opustoszałej ziemi wyć będą wilcy, a człek ślad stopy drugiego człeka będzie całował… Biada nam!
— Dlaczego nam? — przerwał chłodno lancknecht. - Kometa wysoko leci, z Nilfgaardu też go widać, nie mówiąc o dolinie Iny, skąd, mówią, Menno Coehoorn nadciąga. Czarni też w niebo patrzą i kometę widzą. Czemu tedy nie przyjąć, że on nie nam, ale im klęskę wróży? Że to ich trupy będą w stertę ułożone?
— Tak jest! — warknął drugi lancknecht. - To im biada, Czarnym!
— Zgrabnieście to, panowie, wykoncypowali.
— No pewnie.
Minęli otaczające Wyzimę lasy, weszli na łąki i pastwiska. Pasły się tu całe tabuny koni, różnych — kawaleryjskich, zaprzęgowych, pociągowych ciężkich perszeronów. Trawy, jak to w marcu, było na łąkach tyle, co kot napłakał, ale stały tam pełne siana wozy i brogi.
— Widzita? — oblizał wargi Okultich. - Ech, koniki! I nikt nie pilnuje! Tylko brać, wybierać…
— Zawrzyj gębę — syknął Szczupak i służalczo wyszczerzył do lancknechtów szczerbate uzębienie. - On, panowie, w jeździe zamarzył służyć, po temu tak na te rumaki łaso patrzy.
— W jeździe! — parsknął lancknecht. - Ot, co to się chamowi roi! Koniuchem prędzej mu być, gnój spod koni widłami wybierać, taczką wywozić.
— Prawie, panie, mówicie!
Poszli dolej, wnet dotarli na groblę wiodącą wzdłuż stawów i rowów. I nagle nad wierzchołkami olch zobaczyli czerwone dachówki wież górującego nad jeziorem wyzimskiego zamku.
— No, to my prawie na miejscu — rzekł handlarz. - Czujecie?
— U-uu! — wykrzywił się Melfi. - Ależ smród! Co to?
— Pewnie żołnierze, co z głodu zdechli na królewskiej lafie — zamruczał za ich plecami Szczupak, ale tak, by lancknechci nie dosłyszeli.
— Mało nosa nie urwie, he? — zaśmiał się jeden. - Ano, stał tu tysiącami całemi wojenny lud na hiberionie, a wojenny lud jeść musi, a jak zje, to fajda. Takim już to kształtem natura sprawiła i nic na to nie poradzisz! A co się nafajdało, to tu, o, do tych rowów wywożą, wywalają, nawet nie przysypując. Zimą, póki mróz gówno mroził, szło jakoś wytrzymać, ale od wiosny… Tfu!
A coraz to nowi nadchodzą i na starą kupę ładują — drugi lancknecht też splunął. - A ów wielgi bzyg słyszycie? To muchy. Chmary ich tu są, wczesną wiosną nie widziana rzecz! Owińcie sobie gęby, czym może, bo do oczy i ust nawłażą, psiejuchy. I żwawo, im prędzej tędy przejdziem, tym lepiej.
Minęli rowy, ale nie udało im się zgubić smrodu. Przeciwnie, Jarre dałby głowę, że im bliżej miasta, tym zaduch był gorszy. Tyle, że bardziej urozmaicony, bogatszy skalą i odcieniami. Śmierdziały otaczające gród wojskowe obozy i namioty. Śmierdział ogromny lazaret. Śmierdziało tłoczne i ruchliwe podgrodzie, śmierdział wał, śmierdziała brama, śmierdziało podwale, śmierdziały placyki i uliczki, śmierdziały mury wznoszącego się nad miastem zamczyszcza. Szczęściem nozdrza przyzwyczajały się szybko i wkrótce zajedno im było, czy to gnój, czy to padlina, czy to koci mocz, czy to kolejna jadłodajnia.
Muchy były wszędzie. Bzyczały natrętnie, pchały się do oczu, do uszu, do nosa. Nie dawały się odpędzić. Łatwiej było je rozgnieść na twarzy. Lub rozgryźć.
Gdy tylko wyszli z cienia podbramia, w oczy uderzył ich ogromny malunek na ścianie przedstawiający rycerza z wycelowanym w nich palcem. Napis pod malunkiem pytał wielkimi literami: A TY? CZY JUŻ SIĘ ZACIĄGNĄŁEŚ?
— Już, już — mruknął lancknecht. - Niestety.
Podobnych malunków było dużo, można rzec — co ściana, to malunek. Przeważał ów rycerz z palcem, częsta była też patetyczna Matka Ojczyzna z rozwianym siwym włosem, mająca w tle płonące wsie i niemowlęta na nilfgaardzkich pikach Zdarzały się też wizerunki elfów, z ociekającymi krwią nożami w zębach.
Jarre nagle obejrzał się i stwierdził, że są sami, on, lancknechci i handlarz. Po Szczupaku, Okultichu, wybranieckich kmiotkach i Melfim nie było śladu.
— Tak, tak — potwierdził jego przypuszczenie, przypatrując mu się badawczo. - Zmyli się twoi druhowie przy pierwszej sposobności, za pierwszym węgłem zamietli za sobą chwostami. I wiesz, co ci rzeknę, chłopcze? Dobrze to, że się wasze drogi rozeszły. Nie dąż k'temu, by się znowu zeszły.
— Szkoda Melfiego — mruknął Jarre. - To w sumie dobry chłopak.
— Każdy swój los sam wybiera. A ty chodź z nami. Pokażemy, gdzie werbunek.
Wyszli na placyk, pośrodku którego, na kamiennym podwyższeniu stał pręgierz. Dookoła pręgierza kupili się żądni uciechy mieszczanie i żołnierze. Zakuty skazaniec, dopiero co trafiony pecyną błota w twarz, pluł i płakał. Tłum ryczał ze śmiechu.
— Ejże! — krzyknął lancknecht. - Patrzajta, kogo to w dyby wzięli? Toż to Fuson! Ciekawość, za co jego tak?
— Za rolnictwo — pospieszył z wyjaśnieniem gruby mieszczanin w wilczym futrze i filcowej czapce.
— Za co?
— Za rolnictwo — powtórzył z naciskiem grubas. - Za to, że siał.
— Ha, tera toście walnęli, z przeproszeniem, kieby wół na klepisko — zaśmiał się lancknecht. - Ja Fusona znam, on szewcem jest, szewca synem, szewca wnukiem. W życiu on ani orał, ani siał, ani zbierał. Walnęliście, powiadam, z tym sianiem, aże duch poszedł.
— Bajlifa własne słowa! — zaperzył się mieszczanin. - Będzie on pod prangierem stał do zorzy za to, że siał! Siał zaś, złoczyńca, za nilfgaardzkim podpuszczeniem i za nilfgaardzkie srebrniki… Dziwne, prawda, zboże, jakieś siał, zamorskie bodaj… Niech wspomnę… Aha! Defetyzm!
— Tak, tak! — zawołał sprzedawca amuletów. - Słyszałem, mówiło się o tym! Nilfgaardzcy szpiegarze i elfy mór szerzą, studnie, źródła i ruczaje różnymi jady zatruwają, a to akurat: bieluniem, szalejem, leprą, defetyzmem.
— Ano — kiwnął głową mieszczanin w wilczurze. - Wczora dwóch elfów powiesili. Pewnikiem za trucie właśnie.
— Za rogiem tej uliczki — pokazał lancknecht — jest oberża, w której urzęduje komisyja werbunkowa. Wielka płachta tam jest rozpięta, na niej temeryjskie lilije, znane ci przecie chłopcze, trafisz więc bez kłopotu. Bywaj w zdrowiu. Dajcie nam bogowie spotkać się w lepszych czasach. Bywajcie i wy, panie przekupień.
Handlarz zachrząkał głośno.
— Cni panowie — powiedział, kopiąc w kuferkach i puzdrach — pozwólcie, bym za waszą pomoc… W dowód wdzięczności…
— Nie trudźcie się, dobry człeku — rzekł z uśmiechem lancknecht. - Pomogło się i już, nie ma o czym gadać…
— Może cudowna maść przeciw postrzałom? — handlarz wyszperał coś na dnie puzdra. - Może uniwersalny a niezawodny lek na bronchit, podagrę, paraliż, łupież tudzież zołzy? Może balsam żywiczny na użądlenia pszczół, żmij i wampirów? Może talizman do ochrony przed skutkami spojrzenia złego oka?
— A macie może — zagadnął poważnie lancknecht — coś do ochrony przed skutkami złego żarcia?
— Mam! — krzyknął rozpromieniony handlarz. - Oto wielce skuteczna dryjakiew z magicznych korzeni uczyniona, pachnącymi zioły doprawiona. Wystarczą trzy krople po posiłku. Proszę, bierzcie, cni panowie.
— Dzięki. Bywajcie tedy, panie. Bywaj i ty, chłopcze. Powodzenia!
— Uczciwi, polityczni i grzeczni — ocenił handlarz, gdy żołnierze zniknęli w tłumie. - Nie co dnia takich napotykasz. No, aleś i ty udał mi się, paniczu. Cóż tedy tobie dam? Amulet piorunochron? Bezoar? Żółwi kamyk przeciw wiedźmowym urokom skuteczny? Ha, mam i trupi ząb do okadzenia, mam i kąsek uduszonego diablego łajna, dobrze jest taki w prawym bucie nosić…
Jarre oderwał wzrok od ludzi zawzięcie zmywających ze ściany domu napis: PRECZ Z ZASRANĄ WOJNĄ.
— Ostawcie — powiedział. - Czas na mnie…
— Ha — wykrzyknął handlarz, wyciągając z puzdra mosiężny medalionik w kształcie serduszka. - To winno ci się przygodzić, młodzieńcze, bo rzecz to w sam raz dla młodych. Jest to wielki rarytas, jeden tylko taki mam. To czarodziejski amulet. Sprawia, że o noszącym jego miła nie zapomni, choćby czas ich rozdzielił i mnogie mile. Otóż spójrz, tu się otwiera, wewnątrz karteluszek z papirusu cienkiego. Na onym karteluszku inkaustem magicznym, czerwonym, który mam, wystarczy imię najukochańszej zapisać, a owa nie zapomni, serca nie odmieni, nie zdradzi i nie porzuci. No?
— Hmmm… — Jarre zaczerwienił się lekko. - Czy ja wiem…
— Jakie imię — kupiec zanurzył patyczek w magicznym inkauście — mam zapisać?
— Ciri. To znaczy, Cirilla.
— Gotowe. Bierz.
— Jarre! A ty co tu robisz, do kroćset diabłów?
Jarre odwrócił się gwałtownie. Miałem nadzieję, pomyślał machinalnie, że zostawiam za sobą całą moją przeszłość, że wszystko będzie teraz nowe. A bez przerwy niemal wpadam na starych znajomych.
— Pan Dennis Cranmer…
Krasnolud w ciężkiej szubie, kirysie, żelaznych karwaszach i lisim szłyku z kitą obrzucił bystrym spojrzeniem chłopca, handlarza, potem znowu chłopca.
— Co ty — spytał surowo, strosząc brwi, brodę i wąsy — tutaj robisz, Jarre?
Chłopiec przez moment zastanawiał się, czy nie skłamać, a dla uwiarygodnienia nie wplątać się w kłamliwą wersję życzliwego kupca. Ale prawie natychmiast porzucił pomysł. Dennis Cranmer, służący niegdyś w gwardii księcia Ellander, cieszył się opinią krasnoluda, którego trudno oszukać. I nie warto próbować.
— Chcę zaciągnąć się do wojska.
Wiedział, jakie będzie następne pytanie.
— Nenneke zezwoliła na to?
Nie musiał odpowiadać.
— Zwiałeś — pokiwał brodą Dennis Cranmer. - Zwyczajnie zwiałeś ze świątyni. A Nenneke i kapłanki rwą tam sobie włosy z głowy…
— Zostawiłem list — bąknął Jarre. - Panie Cranmer, ja nie mogłem… Ja musiałem… Nie godziło się siedzieć bezczynnie, gdy nieprzyjaciel w granicach… W groźnej dla ojczyzny chwili… A do tego ona… Ciri… Matka Nenneke za nic nie chciała się zgodzić, chociaż trzy czwarte dziewcząt ze świątyni posłała do armii, mnie nie pozwalała… A ja nie mogłem…
— Więc zwiałeś — srogo zmarszczył brwi krasnolud. - Do kroćset sakramenckich demonów, powinienem związać cię w kij i odesłać do Ellander kurierską pocztą! Kazać cię zamknąć w jamie pod zamkiem do czasu, gdy kapłanki zjawią się po odbiór! Powinienem…
Sapnął gniewnie.
— Kiedy ostatnio jadłeś, Jarre? Kiedy ostatnio miałeś w gębie ciepłą strawę?
— Prawdziwie ciepłą? Trzy… Nie, cztery dni temu.
— Chodź.
— Jedz wolniej, synku — upomniał Zoltan Chivay, jeden z kamratów Dennisa Cranmera. - To niezdrowo żreć na chybcika, nie żując jak należy. Dokąd ci tak spieszno? Wierz mi, nikt ci tej stawy nie odbierze.
Jarre nie był tego taki pewien. W głównej sali zajazdu "Pod Misiem Kudłaczem" odbywał się właśnie pojedynek na kułaki. Dwóch przysadzistych i szerokich jak piece krasnoludów prało się pięściami, aż dudniło, wśród ryku kamratów z Ochotniczego Hufu i aplauzu miejscowych prostytutek. Trzeszczała podłoga, padały meble i naczynia, a krople rozsiewanej z rozbitych nosów krwi sypały się dookoła jak deszcz. Jarre tylko czekał, kiedy któryś z wojowników runie na ich oficerski stół, zwalając drewniany talerz ze świńskimi golonkami, michę parzonego grochu i gliniane kufle. Przełknął szybko odgryziony kawał tłustości, wychodząc z założenia, że to, co połknięte, to jego.
— Nie bardzo pojąłem, Dennis — drugi krasnolud, nazywany Sheldonem Shaggsem, nawet nie odwrócił głowy, choć jeden z walczących omal go nie zawadził, zadając sierpowy. - Skoro ten chłopak, to jaką modą jemu się zaciągać? Kapłanom krwi przelewać nie lza.
— On jest wychowankiem świątyni, nie kapłanem.
— Nigdy, psiakrew, nie mogłem zrozumieć tych pokrętnych ludzkich zabobonów. No, ale z cudzych wierzeń nie godzi się drwić… Wynika jednak, że ten tu młodzian, choć w świątyni wychowany, nie ma nic przeciwko rozlewowi krwi. Zwłaszcza nilfgaardzkiej. Co, młodzieńcze?
— Dajże mu w spokoju zjeść, Skaggs.
— Ja z chęcią odpowiem… — Jarre przełknął kęs golonki i wpakował do ust przygarść grochu. - Otóż jest to tak: przelewać krew wolno na wojnie sprawiedliwej. W obronie wyższych racji. Dlatego się zaciągnąłem… Matka ojczyzna wzywa…
— Widzicie sami — Sheldon Skaggs powiódł wzrokiem po towarzyszach — jak wiele jest prawdy w twierdzeniu, że ludzie to rasa bliska nam i pokrewna, że wywodzimy się z jednego korzenia, i my, i oni. Najlepszy dowód, o, siedzi przed nami i ciamka groch. Innymi słowy: multum takich samych głupich zapaleńców spotkacie wśród młodych krasnoludów.
— Zwłaszcza po mayeńskiej potrzebie — zauważył chłodno Zoltan Chivay. - Po wygranej batalii zawsze wzrasta zaciąg ochotniczy. Pęd ustaje, gdy rozejdzie się wieść o idącym w górę Iny wojsku Menno Coehoorna, ziemię i wodę zostawiającym.
— Żeby tylko nie zaczął się wtedy pęd w drugą stronę — mruknął Cranmer. - Nie mam ja jakoś zaufania do ochotników. Ciekawe, że co drugi dezerter to właśnie ochotnik.
— Jak możecie… — Jarre o mało się nie udławił. - Jak możecie sugerować coś podobnego, panie… Ja z pobudek ideowych… Na wojnę sprawiedliwą i słuszną… Matka ojczyzna…
Pod ciosem, który, jak zdawało się chłopcu, wstrząsnął posadami budynku, jeden z walczących krasnoludów runął, kurz ze szpar podłogi wzbił się na pół sążnia w górę. Tym razem jednak obalony, miast zerwać się i grzmotnąć adwersarza, leżał, niezdarnie i niezbornie poruszając kończynami, budząc skojarzenia z wielkim, przewróconym na grzbiet chrabąszczem.
Dennis Cranmer wstał.
— Sprawa rozstrzygnięta! — ogłosił gromko, rozglądając się po karczmie. - Stanowisko dowódcy roty wakujące po bohaterskiej śmierci Elkany Fostera, poległego na polu chwały pod Mayeną, obejmuje… Jak ci, synu? Bom zapomniał?
— Blasco Grant! — zwycięzca w kułacznym boju wypluł na podłogę ząb.
— obejmuje stanowisko Blasco Grant. Czy są jeszcze jakieś kwestie sporne dotyczące awansów? Nie ma? To i dobrze. Gospodarzu! Piwa!
— O czym to myśmy?
— O wojnie sprawiedliwej — zaczął wyliczać Zoltan Chivay, odginając palce. - O ochotnikach. O dezerterach…
— Właśnie — przerwał Dennis. - Wiedziałem, że chciałem do czegoś nawiązać, a rzecz tyczyła dezerterujących i zdradzających ochotników. Przypomnijcie sobie były cintryjski korpus Vissegerda. Skurwysyny, okazuje się, nie zmieniły nawet sztandaru. Wiem to od kondotierów z Wolnej Kompanii, z banderii Julii "Słodkiej Trzpiotki". Pod Mayeną banderia Julii ścięła się z Cintryjczykami. Szli w awangardzie nilfgaardzkiego zagonu, pod samą chorągwią z lwami…
— Wezwała ich matka ojczyzna — wtrącił ponuro Skaggs. - I cesarzowa Ciri.
— Ciszej — syknął Dennis.
— Prawda — odezwał się milczący do tej pory czwarty krasnolud, Yarpen Zigrin. - Ciszej, i ciszej od cichości samej! I nie ze strachu przed szpiclami, a dlatego, że nie gada się o rzeczach, o których nie ma się bladego pojęcia.
— Ty zaś, Zigrin — wypiął brodę Skaggs — owo pojęcie masz, tak?
— Mam. I rzeknę jedno: nikt, czy to Emhyr var Emreis, czy to czarownicy rebelianci z Thanedd, czy nawet sam diabeł, nie zdołaliby do niczego zmusić tej dziewczyny. Nie zdołali by jej złamać. Ja to wiem. Bo ja ją znam. To mistyfikacja to całe małżeństwo z Emhyrem. Mistyfikacja, na którą dali się złapać różni durnie… Inne, powiadam wam, jest tej dziewki przeznaczenie. Całkiem inne.
— Gadasz — mruknął Skaggs — jakbyś ją naprawdę znał, Zigrin.
— Zostaw — warknął niespodziewanie Zoltan Chivay. - Z tym przeznaczeniem to on ma rację. Ja w to wierzę. Mam po temu powody.
— At — machnął ręką Sheldon Skaggs. - Co tu gadać darmo. Cirilla, Emhyr, przeznaczenie… Odległe to kwestie. Bliższa zasię kwestia, panowie, to Menno Coehoorn i Grupa Armii "Środek".
— Ano — westchnął Zoltan Chivay. - Coś mi się widzi, że nie minie nas wielka batalia. Może największa, jaką zna historia.
— Wiele — mruknął Dennis Cranmer. - Zaiste, wiele się rozstrzygnie…
— A jeszcze więcej się skończy.
— Wszystko… — Jarre beknął, obyczajnie przysłaniając usta dłonią. - Wszystko się skończy.
Krasnoludy przypatrywały mu się przez chwilę, zachowując milczenie.
— Nie całkiem — odezwał się wreszcie Zoltan Chivay — pojąłem cię, młodzieńcze. Nie zechciałbyś wyjaśnić, co miałeś na myśli?
— W radzie książęcej… — zająknął się Jarre. - E Ellander znaczy, mówiono, że zwycięstwo w tej wielkiej wojnie dlatego jest tak ważne, bo… Bo jest to wielka wojna, która położy kres wszystkim wojnom.
Sheldon Skaggs parsknął i opluł sobie brodę piwem. Zoltan Chivay zaryczał w głos.
— Wy tak nie sądzicie, panowie?
Teraz na Dennisa Cranmera wypadła kolej parsknąć. Yarpen Zigrin zachował powagę, patrzył na chłopca baczniej i jakby z troską.
— Synu — powiedział wreszcie bardzo serio. - Spójrz. Tam przy szynkwasie siedzi Evangelina Parr. Jest ona, trzeba przyznać, pokaźna. Ba, nawet wielka. Ale mimo jej rozmiarów ponad wszelką wątpliwość nie jest to kurwa zdolna położyć kres wszystkim kurwom.
Skręciwszy w ciasny i bezludny zaułek, Dennis Cranmer zatrzymał się.
— Trza mi cię pochwalić, Jarre — powiedział. Wiesz, za co?
— Nie.
— Nie udawaj. Przede mną nie musisz. Warte pochwały jest, żeś ni okiem mrugnął, gdy o tej Cirilli gadano. Jeszcze bardziej chwalebne, żeś wówczas gęby nie otwarł… No, no, nie rób głupiej miny. Ja wiedziałem wiele o tym, co się działo u Nenneke za świątynnym murem, możesz mi wierzyć, że wiele. A gdyby tego ci było mało, to wiedz, żem słyszał, jakie imię ci handlarz na medalionie wypisał.
— Trzymaj tak dalej — krasnolud taktownie udał, że nie zauważa pąsów, którymi oblał się chłopiec. - Trzymaj tak dalej, Jarre. I nie tylko w sprawie Ciri… Na co ty się gapisz?
Na ścianie widocznego w wylocie uliczki spichlerza widniał koślawy, wymalowany wapnem napis głoszący: RÓB MIŁOŚĆ NIE WOJNĘ. Tuż pod spodem ktoś — znacznie mniejszymi literami — nabazgrał: RÓB KUPĘ CO RANO.
— Ty w inną stronę patrz, durny — szczeknął Dennis Cranmer. - Za samo patrzenie na takie napisy możesz podpaść, a powiesz co nie w porę, oćwiczą u słupa, krwawo skórę z grzbietu złuszczą. Tu chybkie sądy! Wielce chybkie!
— Widziałem — mruknął Jarre — szewca w dybach. Jakoby za sianie defetyzmu.
— Jego sianie — stwierdził poważnie krasnolud, ciągnąc chłopca za rękaw — polegało prawdopodobnie na tym, że odprowadzając syna do oddziału, płakał, miast wznosić patriotyczne okrzyki. Za poważniejszą siejbę inaczej tu karzą. Chodź, pokażęć.
Wyszli na placyk. Jarre cofnął się, zakrywając rękawem usta i nos. Na wielkiej kamiennej szubienicy wisiało kilkanaście trupów. Niektóre — zdradzał to wygląd i zapach — wisiały już długo.
— Ten — wskazał Dennis, oganiając się jednocześnie od much — wypisywał na murach i płotach głupie napisy. Tamten twierdził, że wojna to sprawa panów i że nilfgaardzcy wybranieccy chłopi nie są jego wrogami. Tamten po pijanemu opowiadał następującą anegdotkę: "Co to jest dzida? To broń wielmożów, kij, mający biedaka na każdym z końców". A tam, na końcu, widzisz tę babę? To bajzelmama z wojskowego bordelu na kółkach, który ozdobiła napisem: "Ciupciaj, wojaku, dziś! Bo jutro możesz już nie móc".
— I tylko za to…
— Jedna z jej dziewczyn miała nadto, jak się okazało, trypra. A to już paragraf o dywersji i obniżaniu zdolności bojowej.
— Zrozumiałem, panie Cranmer — Jarre wyprężył się w pozycji, którą uważał za żołnierską. - Ale nie obawiajcie się o mnie. Ja nie jestem żadnym defetystą…
— Gówno zrozumiałeś i nie przerywaj mi, bom nie skończył. Ten ostatni wisielec, ten już dobrze zaśmierdziały, zawinił tylko tym, że na gadkę szpicla prowokatora zareagował okrzykiem: "Prawiście, panie, racja wasza, tak jest, nie inaczej, jak dwa a dwa cztery!" Teraz powiedz, żeś zrozumiał.
— Zrozumiałem — Jarre rozejrzał się ukradkiem. - Będę uważał. Ale… Panie Cranmer… Jak to jest naprawdę…
Krasnolud też się rozejrzał.
— Naprawdę — powiedział cicho — to jest tak, że Grupa Armii "Środek" marszałka Menno Coehoorna idzie na północ w sile jakichś stu tysięcy chłopa. Naprawdę, to gdyby nie powstanie w Verden, już by tu byli. Naprawdę, to dobrze by było, gdyby doszło do rokowań. Naprawdę, to Temeria i Redania nie mają sił, by powstrzymać Coehoorna. Naprawdę, nie przed strategiczną rubieżą Pontaru.
— Rzeka Pontar — szepnął Jarre — jest na północ od nas.
— To właśnie chciałem powiedzieć. Ale pamiętaj: o tym gębę na kłódkę.
— Będę się strzegł. Gdy już będę w oddziale, też muszę? Też mogę trafić na szpicla?
— W liniowym oddziale? Blisko linii frontu? Raczej nie. Szpicle dlatego są tacy gorliwi za frontem, bo boją się sami trafić na front. Nadto, gdyby wieszano każdego żołnierza, który sarka, narzeka i bluźni, nie byłoby komu wojować. Ale gębę, Jarre, to ty, jak w sprawie owej Ciri, zawżdy trzymaj zamkniętą. Do zamkniętej, miarkuj moje słowa, nigdy nie wleci żadna sralimucha. Ninie pójdź, zaprowadzę do komisyji.
— Powiecie tam za mną słowo? — Jarre z nadzieją spojrzał na krasnoluda. - Co? Panie Cranmer?
— Oj, głupiś ty, pisarczyku. Tu jest armia! Gdybym za tobą mówił i cię protegował, to jakbym ci na plecach złotą nicią «oferma» wyhaftował! Życia byś w oddziale nie miał, chłopczyno.
— A do was… — zamrugał Jarre. - Do waszego oddziału…
— Nawet nie myśl o tym.
— Bo u was — rzekł gorzko chłopiec — tylko dla krasnoludów miejsce, prawda? Nie dla mnie, prawda?
— Prawda.
Nie dla ciebie, pomyślał Dennis Cranmer. Nie dla ciebie, Jarre. Bo ja mam wciąż jeszcze nie spłacone długi u Nenneke. Dlatego chciałbym, byś cało wrócił z tej wojny. A ochotniczy Huf Mahakamski złożony z krasnoludów, z osobników obcej i gorszej rasy, będą zawsze posyłać z najwredniejszymi zadaniami, na najgorsze odcinki. Tam, skąd się nie wraca. Tam, dokąd nie posłałoby się ludzi.
— Jak zatem sprawić — podjął Jarre zachmurzony — by trafić do dobrego oddziału?
— A który, po twojemu, taki ekstra, by się do niego aż starać?
Jarre odwrócił się, słysząc śpiew, wzbierający jak fala przyboju, rosnący jak grzmoty szybko nadciągającej burzy. Śpiew głośny, mocny, twardy jak stal. Słyszał już taki śpiew.
Uliczką od zamku, zwinąwszy się w trójki, jechał stępa oddział kondotierów. Na czele, na siwym ogierze, pod ozdobioną ludzkimi czaszkami tyką, podążał dowódca, szpakowaty mężczyzna o orlim nosie i włosach splecionych w opadający na zbroję harcap.
— Adam «Adieu» Pangratt — mruknął Dennis Cranmer.
Śpiew kondotierów grzmiał, huczał, hurgotał. Kontrapunktowany dzwonem podków o bruk, wypełniał uliczkę aż po szczyty domów, wzbijał się ponad nie, hen, wysoko, w błękitne niebo nad miastem.
Śloz nie wyleją kochanki ni żony
Gdy niemię przyjdzie nam obłapić krwawą
Bo my za dukat, jak słońce czerwony
W bój idziem żwawo!
— Pytacie, jaki oddział… - rzekł Jarre, nie mogąc oderwać wzroku od kawalerzystów. - A choćby taki jak ten! W takim chciałoby się…
— U każdego swoja piosenka — przerwał cicho krasnolud. - I każdy po swojemu ziemię skrwawioną obłapi. Tak, jak mu wypadnie. I albo zapłaczą po nim, albo nie. Na wojnie, pisarczyku, tylko śpiewa i maszeruje się równo, w szyku stoi się równo. A potem, w boju, każdemu to, co właśnie jemu pisane. Czy w Wolnej Kompanii «Adieu» Pangratta, czy w piechocie, czy w taborach… Czy w błyszczącej zbroi i z kraśnym pióropuszem, czy w łapciach i zawszonym kożuchu.. Czy na rączym dzianecie, czy za pawężą… Każdemu co innego. Jak mu wypadnie! No, ot i komisyja, widzisz szyld nad wejściem? Tam, tobie droga, skoroś żołnierzem być zadumał. Idź, Jarre. Bywaj. Uwidzim się, gdy będzie po wszystkim.
Krasnolud odprowadził wzrokiem chłopca aż do chwili, gdy ten znikł w drzwiach oberży zajętej przez komisję rekrutacyjną.
— Albo się i nie uwidzim — dodał cicho. Nie wiada, co komu pisane. Co komu wypadnie.
— Konno jeździsz? Z łuku albo z kuszy szyjesz?
— Nie, panie komisarzu. Ale umiem pisać i kaligrafować, także starsze runy… Znam starszą mowę…
— Mieczem robisz? Wdrożonyś w kopii?
— …czytałem Historię wojen. Dzieła marszałka Pelligrama… I Rodericka de Novembre…
— A może chociaż zdolisz gotować?
— Nie, nie zdolę… Ale nieźle rachuję…
Komisarz skrzywił się i machnął ręką.
— Oczytany mądrala! Który to już dzisiaj? Wypisać mu papier do be-pe-pe. Będziesz służył w be-pe-pe, młodzieńcze. Jazda z tym kwitem na południowy kraniec miasta, potem zaś za Mariborską Bramę, nad jezioro.
— Ale…
— Trafisz bez ochyby. Następny!
— Hej, Jarre! Hej! Poczekaj!
— Melfi?
— A jużci ja! — bednarczyk zachwiał się, podtrzymał muru. - Ja, tutki, he,he!
— Co ci jest?
— Że niby mnie? He, he! Nic! Popilim trochu! Nilfgaardowi na pohybel pilim! Uch, Jarre, rad cię widzę, bom myślał, żeś mi się gdzieś stracił… Mój ty druhu…
Jarre cofnął się, jakby go ktoś uderzył. Od bednarczyka niosło nie tylko podłym piwem i jeszcze podlejszą gorzałą, ale też cebulą, czosnkiem i licho wie, czym jeszcze. Ale strasznie.
— A gdzie — spytał z przekąsem — twoja prześwietna kompania?
— Ty o Szczupaku? — skrzywił się Melfi. - To ja ci rzeknę: pies z nim tańcował! Wiesz, Jarre, dumam, że to niedobry był człek.
— Brawo. Szybko go rozszyfrowałeś.
— A ino! — Melfi nadął się, nie zauważając drwiny. - Strzegł się, ale diabła zje, kto mię oszuka! Wiem ci ja, co on zamyślił! Po co tu, do Wyzimy, ściągnął! Myślisz pewnie, Jarre, że on i ci jego obwiesie do wojska szli jako i my? Ha, toś w grubym błędzie! Wieszli ty, co on umyślił? Wiary byś nie dał!
— Dałbym.
— Jemu — dokończył triumfalnie Melfi — konie aby potrzebne były a uniformy, chciał ich tu gdzie ukraść. Bo umyślił w żołnierskim przebraniu na zbój iść!
— Niechaj mu kat zaświeci.
— A co rychlej! — bednarczyk zatoczył się lekko, stanął pod murem i rozpiął portki. - Żal mi ino, że Ograbek i Milton, durne wsiowe łby, dali się omamić, poszli za Szczupakiem, tedy i im kat zaświecić gotów. No, ale srał ich pies, buraków jednych! A jak tam z tobą, Jarre?
— Względem?
— Przydzieliły cię gdziesik komisary? — Melfi puścił strugę na bielony mur. - Pytam, bo ja już zaciągnięty. Trzeba mi za Mariborską Bramę, na południowy kraj grodu. A tobie dokąd trzeba?
— Też na południowy.
— Ha — bednarczyk podskoczył kilka razy, potrząsnął, zapiął spodnie. - To może razem będziem wojować?
— Nie sądzę — Jarre spojrzał na niego z wyższością. - Ja dostałem przydział zgodny z mymi kwalifikacjami. Do be-pe-pe.
— No pewno — Melfi czknął i zionął na niego swą straszliwą mieszanką. - Tyś uczony! Takich mądralów pewno do jakichsi ważnych sprawów bierą, do nie byle jakich. No, co robić. Ale póki co, trochu jeszcze pospołu powędrujem. Na południowy grodu koniec wżdy nam droga.
— Tak wychodzi.
— Tedy chodźmy.
— Chodźmy.
— To chyba nie tu — ocenił Jarre, patrząc na otoczony namiotami majdan, na którym wzbijała kurz rota oberwańców z długimi kijami na ramionach. Każdy oberwaniec, jak zauważył chłopiec, miał do prawej nogi przymocowany wiecheć siana, a do lewej pęk słomy.
— Chyba źle trafiliśmy, Melfi.
— Słoma! Siano! — słychać było z majdanu ryki dyrygującego oberwańcami gefrajtra. - Słoma! Siano! Równaj, kurwa wasza mać!
— Nad namiotami sztandarta powiewa — powiedział Melfi. - Pojrzyj sam, Jarre. Te same lilije, coś to o nich na trakcie prawił. Jest sztandarta? Jest. Jest wojsko? Jest. Znaczy, to tu. Dobrze trafilim.
— Może ty. Ja na pewno nie.
— A ot, tam u płota stoi szarża jakowaś. U onej spytajmy.
Potem już poszło szybko.
— Nowi? — rozdarł się sierżant. - Z werbunku? Dawać papiery! Czego, kurwa, stoisz jeden z drugim? W miejscu marsz! Nie stać, kurwa! W lewo zwrot! Wróć, kurwa, w prawo! Biegiem marsz! Wróć, kurwa! Słuchać i zapamiętać! Najsampierw, kurwa, do prowiantmajstra! Pobrać rustunek! Kolczugę, skórznie, pikę, kurwa, hełm i kord! Potem na musztrę! Być gotowym do apelu, kurwa, o zmierzchu! Maaaaaarsz!
— Zaraz — Jarre rozejrzał się niepewnie. - Bo ja chyba mam jednak inny przydział…
— Jaaaaaaaaaaaaaaak?!?
— Przepraszam, panie oficerze — Jarre poczerwieniał. - Idzie mi tylko o to, by zapobiec ewentualnej pomyłce… Albowiem pan komisarz wyraźnie… Wyraźnie mówił o przydziale be-pe-pe, więc ja…
— Jesteś w domu, chłopie — parsknął sierżant, rozbrojony nieco «oficerem». - To jest właśnie twój przydział. Witaj w Biednej Pierdolonej Piechocie.
— A dlaczegóż to — powtórzył Rocco Hildebrandt — i jakąż to modą mamy waćpanom daninę płacić? Myśmy wszystko, co należało, już zapłacili.
— O wa, patrzta go, niziołka mądralę — rozparty na kulbace ukradzionego konia Szczupak wyszczerzył się do kamratów. - Już zapłacił! I duma, że wszystko. Istowo, wypisz wymaluj jako ten indyk, co dumał o niedzieli. Ale mu w sobotę łeb ucięli!
Okultich, Klaproth, Milton i Ograbek zgodnie zarechotali. Żart był przecie przedni. A zabawa zapowiadała się jeszcze przedniej.
Rocco dostrzegł wstrętne, kleiste spojrzenia grasantów, obejrzał się. Na progu chałupy stała Incarvilia Hildebrandt, jego żona, oraz Aloë i Yasmin, obie jego córki.
Szczupak i jego kompania patrzyli na hobbitki, uśmiechając się obleśnie. Tak, niechybnie, zabawa zapowiada się wyśmienita.
Do żywopłotu po drugiej stronie gościńca zbliżyła się siostrzenica Hildebrandta, Impatientia Vanderbeck, pieszczotliwie zwana Impi. Była to naprawdę ładna dziewczynka. Uśmiechy bandytów stały się jeszcze obleśniejsze i wstrętniejsze.
— No, karzełku — ponaglił Szczupak. - Dawaj królewskiemu wojsku grosz, dawaj żarcie, dawaj konie, wyprowadzaj krowy z obory. Nie będziem tu stać do zachodu. Musim jeszcze parę wsi obskoczyć dzisia.
— Dlaczego mamy płacić i dawać? - głos Rocco Hildebrandta drżał lekko, ale wciąż dźwięczały w nim zawziętość i upór. - Powiadacie, że to na wojsko, że to na naszą obronę. A przed głodem, zapytuję, kto nas obroni? Myśmy już i hibernę zapłacili, i liwerunek, i pogłówne, i poradline, i podymne, i ogonowe, i osep, i lich wie, co jeszcze! Mało, toż czterej z tego sioła, w tej liczbie i syn mój własny, zaprzęgi w wojennych taborach wodzą! A nie kto inny, a szurzy mój, Milo Vanderbeck, zwany Rustym, chirurgiem jest polowym, ważną personą w armii. Znaczy się, myśmy z nawiązką nasz łanowy kontyngens wypełnili… Jaką modą więc nam płacić? Za co i na co? I dlaczego?
Szczupak popatrzył przeciągle na żonę niziołka, Incarvilię Hildebrandt z domu Biberveldt. Na jego pucate córki, Aloë i Yasmin. Na śliczniutką jak laleczka, ustrojoną w zieloną sukieneczkę Impi Vanderbeck. Na Sama Hofmeiera i jego dziadka, staruszka Holofernesa. Na babkę Petunię, zawzięcie dziobiącą grządkę motyką. Na pozostałych niziołków z osady, głównie niewiasty i wyrostków, trwożliwie wyglądających z domostw i zza płotów.
— Pytasz dlaczego? — zasyczał, pochylając się w siodle i zaglądając w przerażone oczy niziołka. - Rzeknę ci, dlaczego. Dlatego, żeś jest niziołek parszywy, obcy, przybłęda, kto ciebie, nieludzia obrzydłego, obdziera, ten bogów raduje. Kto tobie, nieludziowi, dopieka, ten dobry i paterotyczny uczynek spełnia. A takowoż dlatego, że mię mdli z ochoty, by to twoje gniazdo nieludzkie z dymem puścić. Dlatego, że mię aż oskoma bierze, by te twoje karliczki wychędożyć. I dlatego, że nas jest pięciu tęgich zuchów, a was jest garść kurduplowatych zafajdańców. Teraz już wiesz, dlaczego?
— Teraz już wiem — powiedział wolno Rocco Hildebrandt. - Idźcie stąd precz, Duzi Ludzie. Idźcie precz, niecnoty. Niczego wam nie damy.
Szczupak wyprostował się, sięgnął po wiszący u siodła kord.
— Bij! — wrzasnął. - Zabij!
Ruchem tak szybkim, że aż umykającym wzrokowi, Rocco Hildebrandt schylił się do taczek, wyciągnął ukrytą pod rogożą kuszę, podrzucił kolbę do policzka i wpakował Szczupakowi bełt prosto w rozwarte we wrzasku usta. Incarvilia Hildebrandt z domu Biberveldt machnęła ręką na odlew, w powietrzu zakoziołkował sierp, bezbłędnie i z impetem trafiając w gardło Miltona. Kmiecy syn rzygnął krwią i fiknął kozła przez koński zad, komicznie machając nogami. Ograbek, wyjąc, runął pod kopyta konia, w jego brzuchu, wbity po drewniane okładziny uchwytu, tkwił sekator dziadka Holofernesa. Osiłek Klaproth zamierzył się na staruszka maczugą, ale zleciał z siodła, kwicząc nieludzko, trafiony prosto w oko szpikulcem do flancowania ciśniętym przez Impi Vanderbeck. Okultich obrócił konia i chciał uciekać, ale babka Petunia doskoczyła do niego i wycięła zębami motyki w udo. Okultich zaryczał, spadł, noga uwięzła mu w strzemieniu, spłoszony koń powlókł go przez opłotki, przez ostre tyczki. Wleczony zbój ryczał i wył, a w ślad za nim, niczym dwie wilczyce, mknęły babka Petunia z motyką i Impi z krzywym nożem do szczepienia drzewek. Dziad Holofernes wysmarkał się głośno.
Całe zajście — od krzyku Szczupaka po smarknięcie dziada Holofernesa — zajęło mniej więcej tyle czasu, co szybkie wypowiedzenie zdania: "Niziołki są niesamowicie szybkie i bezbłędnie miotają wszelkiego rodzaju pociski".
Rocco usiadł na schodkach chałupy. Obok przycupnęła jego żona, Incarvilia Hildebrandt z domu Biberveldt. Ich córki, Aloë i Yasmin, poszły pomóc Samowi Hofmeierowi dorzynać rannych i obdzierać zabitych.
Wróciła Impi, w zielonej sukieneczce z rękawami skrwawionymi po łokcie. Babka Petunia też wracała, szła wolno, sapiąc, stękając, podpierając się ubroczoną motyką i trzymając za krzyże. Oj, starzeje się nasza babka, starzeje, pomyślał Hildebrandt.
— Gdzie zakopać zbójów, panie Rocco? — spytał Sam Hofmeier.
Rocco Hildebrandt objął plecy żony ramieniem, popatrzył w niebo.
— W brzozowym gaiku — powiedział. - Obok tych poprzednich.