Rozdział siódmy

Sensacyjna przygoda pana Malcolma Guthriego z Braemore przebojem wdarła się już na łamy wielu gazet, nawet londyńska "Daily Mail" poświęciła jej kilka wersów w rubryce «Bizarre». Ponieważ jednak daleko nie wszyscy nasi czytelnicy czytają prasę wydawaną na południe od Tweed, a jeśli już, to gazety poważniejsze niż "Daily Mail", przypominamy, jak to było. W dniu oto 10 marca bieżącego roku pan Malcolm Guthrie udał się z wędką nad Loch Glascarnoch. Tamże pan Guthrie napotkał był wyłaniającą się z mgły i nicości (sic!) młodą dziewczynę z brzydką blizną na twarzy (sic!), jadącą wierzchem na karej klaczy (sic!) w towarzystwie białego jednorożca (sic!). Dziewczyna zagadnęła osłupiałego pana Guthriego w języku, który pan Guthrie łaskaw był określić jako, cytujemy: "francuski chyba albo inny jakiś dialekt z kontynentu". Ponieważ pan Guthrie nie włada francuskim ani żadnym innym dialektem z kontynentu, do konwersacji nie doszło. Dziewczyna i towarzyszący jej zwierzyniec znikły, że znowu zacytujemy pana Guthriego: "jak sen jaki złoty".

Nasz komentarz: sen pana Guthriego był niechybnie równie złoty w kolorze jak whisky single malt, którą pan Guthrie zwykł był, jak się dowiedzieliśmy, pijać często i w ilościach tłumaczących widzenie białych jednorożców, białych myszek i potworów z jezior. A pytanie, które chcemy postawić, brzmi: co pa Guthrie paczył porabiać z wędką nad Loch Glascarnoch na cztery dni przed końcem okresu ochronnego?

"Inverness Weekly", wydanie z 18 marca 1906 roku

Wraz z zrywającym się wiatrem niebo ciemniało od zachodu, napływające falami chmury po kolei gasiły konstelacje. Zgasł Smok, zgasła Zimowa Panna, zgasło Siedem Kóz. Zgasło Oko, świecące najjaśniej i najdłużej.

Nieboskłon wzdłuż horyzontu rozbłysnął krótkotrwałą jasnością błyskawicy. Grom przetoczył się z głuchym hurkotem. Wichura wzmogła się raptownie, sypnęła w oczy kurzem i suchym liściem.

Jednorożec zarżał i wysłał mentalny sygnał. Ciri zrozumiała natychmiast, co chciał powiedzieć.

Nie ma czasu do stracenia. Jedyna nasza nadzieja w szybkiej ucieczce. We właściwe miejsce, we właściwy czas. Spieszmy się, Gwiazdooka.

Jestem Panią Światów, przypomniała sobie. Jestem Starszą Krwią, mam władzę nad czasem i nad przestrzenią.

Jestem z krwi Larry Dorren.

Ihuarraquax zarżał, ponaglił. Kelpie zawtórowała przeciągłym prychnięciem. Ciri naciągnęła rękawice.

— Jestem gotowa — powiedziała.

Szum w uszach. Błysk i jasność. A potem ciemność.

*****

Woda jeziora i przedwieczorna cisza niosły klątwy Króla Rybaka, który na swej łodzi targał i tarmosił linką, próbując uwolnić błyszcz zaczepiony o dno. Głucho huknęło upuszczone wiosło.

Nimue chrząknęła niecierpliwie, Condwiramurs odwróciła się od okna, ponownie schyliła nad akwafortami. Zwłaszcza jeden z kartonów przykłuwał wzrok. Dziewczyna z rozwianym włosem, wierzchem na stającej dęba karej klaczy. Obok biały jednorożec, również wspięty, jego grzywa rozwiana podobnie jak włosy dziewczyny.

— Do tego jednego chyba fragmentu legendy — skomentowała adeptka — historycy nigdy nie rościli pretensji, jednogłośnie uznawszy go za wymysł i bajeczny ozdobnik, względnie za deliryczną metaforę. A malarze i graficy, uczonym na złość, upodobali sobie ów epizod. O, proszę: co obrazek, to Ciri i jednorożec. Co tutaj mamy? Ciri i jednorożec na urwisku nad morską plażą. A tutaj, proszę: Ciri i jednorożec w krajobrazie jak z narkotycznego transu, nocą, pod dwoma księżycami.

Nimue milczała.

— Słowem — Condwiramurs odrzuciła kartony na stół — wszędzie Ciri i jednorożec. Ciri i jednorożec w labiryncie światów, Ciri i jednorożec w otchłani czasów…

— Ciri i jednorożec — przerwała Nimue, patrząc w okno, na jezioro, na łódź i miotającego się w niej Króla Rybaka. - Ciri i jednorożec wyłaniają się z nicości jak zjawy, wiszą nad gładzią wód któregoś z jezior… A może wciąż tego samego jeziora, jeziora, które spina czasy i miejsca jak klamra, wciąż inne, a jednak takie samo?

— Słucham?

— Zjawy — Nimue nie patrzyła na nią. - Przybysze z innych wymiarów, innych płaszczyzn, innych miejsc, innych czasów. Widziadła, które odmieniają czyjeś życie. Odmieniają też swoje życie, swój los… Nie wiedząc o tym. Dla nich to po prostu… kolejne miejsce. Nie to miejsce, nie ten czas… Znowu, po raz któryś z rzędu nie to miejsce, nie ten czas…

— Nimue — przerwała z wymuszonym uśmiechem Condwiramurs. - To ja jestem śniączką, przypominam, to ja tu jestem od sennych wizji i onejroskopii. A ty ni z tego, ni z owego zaczynasz wieszczyć. Jakbyś to, o czym mówisz, widziała… we śnie.

Królowi Rybakowi, sądząc po raptownym natężeniu głosu i przekleństw, nie udało się odczepić błyszcza, linka się urwała. Nimue milczała, patrząc na grafikę. Na Ciri i jednorożca.

— To, o czym mówiłam — powiedziała wreszcie, bardzo spokojnie — faktycznie widziałam we śnie. Widziałam to we śnie wiele razy. I raz na jawie.

*****

Podróż z Człuchowa do Malborka może w pewnych warunkach, jak wiadomo, zająć nawet pięć dni. A że listy człuchowskiego komtura do Winrycha van Kniprode, wielkiego mistrza zakonu, musiały bezwzględnie dotrzeć do adresata nie później niż w dniu Zielonych Świątek, rycerz Henryk von Schwelborn nie zwlekał i wyruszył nazajutrz po niedzieli Exaudi Domine, by móc podróżować spokojnie i bez żadnego ryzyka spóźnienia. Langsam, aber sicher. Wiele się owo podejście rycerza podobało jego eskorcie, którą stanowiła szóstka strzelców konnych, dowodzonych przez Hasso Plancka, syna piekarza z Kolonii. Kusznicy i Planck przyzwyczajeni byli raczej do takich pasowanych panów, którzy klnęli, wrzeszczeli, popędzali i kazali cwałować na złamanie karku, a później, gdy i tak nie dotarli na czas, całą winę zwalali na biednych knechtów, łżąc w sposób niegodny rycerza, w dodatku rycerza zakonnego.

Było ciepło, choć pochmurno. Od czasu do czasu mżyło, jary zasnuwała mgła. Porośnięte bujną zielenią wzgórza przypominały rycerzowi Henrykowi jego rodzinną Turyngię, matkę oraz fakt, że od ponad miesiąca nie miał kobiety. Jadący z tyłu kusznicy ospale śpiewali balladę Walthera von der Vogelwiede. Hasso Planck drzemał w siodle.

Wer guter Fraue Liebe hat

Der achämt sich aller Missetat…

Podróż przebiegała spokojnie i kto wie, może i do końca byłaby spokojna, gdyby nie to, że około południa rycerz Henryk dostrzegł w dole od gościńca połyskujące ploso jeziora. A ponieważ nazajutrz był piątek i godziło się zawczasu zaopatrzyć w postną strawę, rycerz rozkazał zjechać nad wodę i rozejrzeć się za jakąś rybacką sadybą.

Jezioro było wielkie, była na nim nawet wyspa. Nikt nie znał jego nazwy, ale zapewnie nazywało się Święte. W tym pogańskim kraju — jak na drwinę — co drugie jezioro nazywało się święte.

Podkowy zachrupały na zalegających brzeg muszlach. Nad jeziorem wisiała mgła, ale i tak widać było, że jest tu bezludnie, nie było ni śladu łodzi, ni sieci, ni żywej duszy. Trzeba będzie poszukać gdzie indziej, pomyślał Henryk von Schwelborn. A jeśli nie, to trudno. Zjemy, co mamy w sakwach, choćby była i wędzonka, a w Malborku wyspowiadamy się, kapelan zada pokutę i będzie po grzechu.

Już miał wydać rozkaz, gdy w głowie pod hełmem coś zaszumiało, a Hasso Planck wrzasnął przeraźliwie. Von Schwelborn spojrzał i zdębiał. I przeżegnał się.

Zobaczył dwa konie — jednego białego i jednego karego. Po chwili zaś z przerażeniem spostrzegł, że biały koń ma na wysklepionym czole spiralnie skręcony róg. Zobaczył też, że na karym siedzi dziewczyna o szarych włosach sczesanych tak, by zasłaniały policzek. Grupowe widziadło zdawało się nie dotykać ni ziemi, ni wody — wyglądało, jakby zawisło nad snującą się po powierzchni jeziora mgłą.

Kary koń zarżał.

— Uuups… — powiedziała całkiem wyraźnie dziewczyna o szarych włosach. - Ire lokke, ire tedd! Squaess'me.

— Święta Urszulo, patronko… — wybełkotał Hasso, blady jak śmierć. Kusznicy zamarli z otwartymi gębami, żegnali się znakiem krzyża.

Von Schwelborn też się przeżegnał, po czym drżącą ręką wyciągnął miecz z pochwy przytroczonej pod tybinką.

— Heilige Maria, Mutter Gottes! — ryknął. - Steh mir bei!

Rycerz Henryk nie przyniósł tego dnia wstydu swym walecznym antenatom, von Schwelbornom, w tym i Dytrykowi von Schwelborn, który dzielnie bił się pod Damiettą i jako jeden z nielicznych nie uciekł, gdy Saraceni wyczarowali i wypuścili na krzyżowców czarnego demona. Uderzywszy konia ostrogami i wspomniawszy nieulękłego przodka, Henryk von Schwelborn runął na zjawę wśród bryzgających spod kopyt szczeżui.

— Zakon i święty Jerzy!

Biały jednorożec iście heraldycznie stanął dęba, czarna klacz zatańczyła, dziewczyna wystraszyła się, widać to było na pierwszy rzut oka. Henryk von Schwelborn szarżował. Kto wie, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nagle nie powiała od jeziora mgła, a obraz dziwnej grupy pękł, rozpadł się różnokolorowo niby uderzony kamieniem witraż. I wszystko znikło. Wszystko. Jednorożec, czarny koń, dziwna dziewczyna…

Rumak Henryka von Schwelborna z chlupotem wjechał w jezioro, zatrzymał się, targnął łbem, zawizżał, zazgrzytał zębami na wędzidle.

Z trudem opanowując boczącego się konia, Hasso Planck podjechał do rycerza. Von Schwelborn dyszał i sapał, rzęził niemal, a oczy miał wybałuszone niczym postna ryba.

— No kości świętej Urszuli, świętej Korduli i wszystkich jedenastu tysięcy kolońskich dziewic męczenniczek… — wydusił z siebie Hasso Planck. - Co to było, edler Herr Ritter? Cud? Objawienie?

— Teufelswerk! — stęknął von Schwelborn, dopiero teraz blednąc przeraźliwie i dzwoniąc zębami. - Schwarze Magie! Zauberey! Przeklęta, pogańska i czartowska sprawa…

— Lepiej jedźmy stąd, panie. Czym prędzej… Do Pelplina niedaleko, byle dostać się w zasięg kościelnych dzwonów…

Pod samym lasem, na wzniesieniu, rycerz Henryk obejrzał się po raz ostatni. Wiatr przepędził mgłę, w miejscach nie osłoniętych ścianą lasu lustrzana powierzchnia jeziora zmatowiła się i zmarszczyła.

Nad wodą krążył wielki orzeł rybołów.

— Bezbożny, pogański kraj — wymamrotał Henryk von Schwelborn. - Wiele, wiele pracy, wiele trudu i znoju nas czeka, nim zakon Szpitala Niemieckiego wypędzi stąd wreszcie diabła.

*****

— Koniku — powiedziała Ciri, z wyrzutem i przekąsem zarazem. - Nie chciałabym być natrętna, ale mnie trochę spieszy się do mojego świata. Moi bliscy mnie potrzebują, przecież wiesz. A my najpierw wpadamy nad jakiejś jezioro i na jakiegoś śmiesznego prostaka w ubraniu w kratkę, potem na gromadę brudnych i ryczących kudłaczy z maczugami, wreszcie zaś na furiata z czarnym krzyżem na płaszczu. Nie te czasy, nie te miejsca! Bardzo cię proszę, postaraj się lepiej. Bardzo cię proszę.

Ihuarraquax zarżał, kiwnął rogiem i przekazał jej coś, jakąś mądrą myśl. Ciri nie do końca zrozumiała. Zastanowić się nie miała czasu, bowiem wnętrze czaszki znowu zalała jej chłodna jasność, w uszach zaszumiało, a w karku zamrowiło.

I znowu objęła ją czarna i mięciutka nicość.

*****

Nimue, śmiejąc się radośnie, pociągnęła mężczyznę za rękę, obydwoje zbiegli nad jezioro, klucząc wśród niskich brzózek i olszynek, wśród klaczy i zwalonych pni. Wbiegłszy na piaszczystą plażę, Nimue zrzuciła sandałki, uniosła sukienkę, zachlupotała bosymi stopami w przybrzeżnej wodzie. Mężczyzna też ściągnął buty, ale do wody wejść się nie kwapił. Zdjął płaszcz i rozłożył do na piasku.

Nimue podbiegła, zarzuciła mu ręce na szyję i stanęła na palcach, ale by ją pocałować, mężczyzna i tak musiał mocno się pochylić. Nimue nie bez racji nazywano Łokietkiem — ale teraz, gdy miała już osiemnaście lat i była adeptką sztuk magicznych, przywilej nazywania jej tak przysługiwał wyłącznie najbliższym przyjaciołom. I niektórym mężczyznom.

Mężczyzna, nie odrywając ust od ust Nimue, wsunął dłoń za jej dekolt.

Potem już poszło szybko. Oboje znaleźli się na rozścielonym na piasku płaszczu, sukienka Nimue podwinęła się powyżej talii, jej uda mocno objęły biodra mężczyzny, a dłonie wpiły się w jego plecy. Gdy ją brał, jak zwykle zbyt niecierpliwie, zacisnęła zęby, ale szybko dogoniła go w podnieceniu, zrównała się, dotrzymała kroku. Miała wprawę.

Mężczyzna wydawał śmieszne odgłosy. Ponad jego barkiem Nimue obserwowała wolno płynące po niebie kumulusy o fantastycznech kształtach.

Coś dzwoniło, tak, jak dzwoni zatopiony na dnie oceanu dzwon. W uszach Nimue gwałtownie zaszumiało. Magia, pomyślała, odwracając głowę, wyzwalając się spod policzka i ramienia leżącego na niej mężczyzny.

Przy brzegu jeziora — wisząc wręcz nad jego powierzchnią — stał biały jednorożec. Obok niego czarny koń. A w siodle czarnego konia siedziała…

Ależ ja znam tę legendę, przemknęło przez głowę Nimue. Znam tę bajkę! Byłam dzieckiem, małym dzieckiem, gdy słyszałam tę baśń, opowiadał ją dziad Pogwizd, wędrowny bajarz… Wiedźminka Ciri… Z blizną na policzku… Czarna klacz Kelpie… Jednorożce… Kraina elfów…

Ruchy mężczyzny, który zjawiska w ogóle nie zauważył, stały się gwałtowniejsze, wydawane przez niego odgłosy śmieszniejsze.

— Uuups — powiedziała dziewczyna siedząca na karej klaczy. - Znowu pomyłka! Nie to miejsce, nie ten czas. W dodatku, jak widzę, zupełnie nie w porę. Przepraszam.

Obraz zamazał się i pękł, pękł tak, jak pęka malowane szkło, nagle rozleciał się, rozpadł w tęczową migotaninę skrzeń, jarzeń i rozzłoceń. A potem wszystko znikło.

— Nie! — krzyknęła Nimue. - Nie! Nie znikaj! Nie chcę!

Wyprostowała kolana i chciała wyzwolić się spod mężczyzny, ale nie mogła — był od niej potężniejszy i cięższy. Mężczyzna jęknął i stęknął.

— Oooooch, Nimue… Ooooch!

Nimue krzyknęła i wpiła mu zęby w bark.

Leżeli na kożuchu, rozedrgani i gorący. Nimue patrzyła na brzeg jeziora, na czapy ubitej falami piany. Na pochylane wiatrem trzciny. Na bezbarwną, beznadziejną pustkę, pustkę, którą pozostawiła ginąca legenda.

Po nosie adeptki ciekła łza.

— Nimue… Stało się coś?

— Owszem, stało — przytuliła się do niego, ale wciąż patrzyła na jezioro. - Nic nie mów. Obejmij mnie i nic nie mów.

Mężczyzna uśmiechnął się z wyższością.

— Wiem, co się stało — rzekł chełpliwie. - Ziemia się poruszyła?

Nimue uśmiechnęła się smutno.

— Nie tylko — odpowiedziała po chwili milczenia. - Nie tylko.

*****

Błysk. Ciemność. Następne miejsce.

*****

Następne miejsce było miejscem urocznym, złowrogim i paskudnym.

Ciri odruchowo zgarbiła się w siodle, wstrząśnięta — tak dosłownym, jak i w przenośnym sensie tego słowa. Podkowy Kelpie łupnęły bowiem z impetem o coś boleśnie twardego, płaskiego i nieustępliwego niczym skała. Po długim czasie szybowania w mięciutkim niebycie wrażenie twardości było do tego stopnia zaskakujące i przykre, że klacz zarżała i gwałtownie rzuciła się w bok, wybijając na podłoży staccato, od którego zadzwoniły zęby.

Drugiego wstrząsu, tego metaforycznego, dostarczył węch. Ciri jęknęła i zakryła rękawem usta i nos. Czuła, jak oczy momentalnie wypełniają się łzami.

Wokół unosił się kwaśny, żrący, gęsty i kleisty smród, swąd duszący i okropny, nie dający się określić, nie przypominający niczego, co Ciri kiedykolwiek wąchała. Był to — tego była jednak pewna — smród rozkładu, trupi cuch ostatecznej degradacji i degeneracji, odór rozpadu i niszczenia — przy czym odnosiło się wrażenie, że to, co niszczało, śmierdziało wcale nie piękniej, gdy żyło. Nawet w okresie swego rozkwitu.

Zgięła się w wymiotnym odruchu, nad którym nie była w stanie zapanować. Kelpie parskała i trzęsła łbem, kurcząc chrapy. Jednorożec, który zmaterializował się obok nich, przysiadł na zadzie, podskoczył, wierzgnął. Twarde podłoże odpowiedziało wstrząsem i głośnym echem.

Dookoła była noc, noc ciemna i brudna, okutana lepkim i śmierdzącym gałganem mroku.

Ciri spojrzała w górę, szukając gwiazd, ale w górze nie było nic, tylko otchłań, miejscami podświetlana niewyraźną czerwonawą łuną, jak gdyby odległym pożarem.

— Uuups — powiedziała i wykrzywiła się, czując, jak kwaśnozgniły opar osiada jej na wargach. - Bue-eeee-ech! Nie to miejsce, nie ten czas! Pod żadnym pozorem nie!

Jednorożec prychnął i kiwnął łbem, jego róg opisał krótki i gwałtowny łuk.

Zgrzytające pod kopytami Kelpie podłoże było skałą, ale dziwną, nienaturalnie wręcz równą, wydzielającą intensywny smród spalenizny i brudnego popiołu. Trochę potrwało, zanim Ciri zorientowała się, że to, na co patrzy, to jest droga. Miała dość tej nieprzyjemnej i denerwującej twardości. Skierowała klacz na pobocze zaznaczone czymś, co niegdyś było drzewami, teraz zaś paskudnymi i gołymi szkieletami. Trupami obwieszonymi strzępami szmat, iście jakby resztkami przegniłych całunów.

Jednorożec ostrzegł ją rżeniem i mentalnym sygnałem. Ale za późno.

Tuż za dziwną drogą i uschniętymi drzewami zaczynało się osypisko, a dalej, pod nim, ostro biegnąca w dół stromizna, przepaść niemal. Ciri wrzasnęła, kolnęła piętami boki osuwającej się klaczy. Kelpie szarpnęła się, miażdżąc kopytami to, z czego składało się osypisko. A były to odpadki. W większości jakieś dziwne naczynia. Naczynia te nie kruszyły się pod podkowami, nie chrupotały, lecz pękały obrzydliwie miękko, kleiście, niczym wielkie rybie pęcherze. Coś zachlupało i zabulgotało, buchający odór o mało nie zwalił Ciri z siodła. Kelpie, rżąc dziko, tratowała śmieciowisko, rwąc się ku górze, na drogę. Ciri, krztusząc się od smrodu, uchwyciła się szyi klaczy.

Udało się im. Niemiłą twardość dziwnej drogi powitały z radością i ulgą.

Ciri, dygocząc cała, spojrzała w dół, na osypisko kończące się w czarnej tafli jeziora, wypełniającego dno kotła. Powierzchnia jeziora była martwa i błyszcząca, jakby to nie była woda, lecz zastygła smoła. Za jeziorem, za śmietnikami, kopcami popiołu i hałdami żużla, niebo czerwieniało od dalekich łun, czerwień znaczyły smugi dymów.

Jednorożec parsknął. Ciri chciała otrzeć mankietem łzawiące oczy, ale zorientowała się nagle, że cały rękaw pokryty jest pyłem. Łupieżem pyłu pokryte były też jej uda, łęk siodła, grzywa i szyja Kelpie.

Smród dusił.

— Ohyda — zamamrotała. - Obrzydliwość… Zdaje mi się, że cała się lepię. Zabierajmy się stąd… Zabierajmy się stąd co żywo, Koniku.

Jednorożec zastrzygł uszami, chrapnął.

Tylko ty możesz to sprawić. Działaj.

— Ja? Sama? Bez twojej pomocy?

Jednorożec skinął rogiem.

Ciri podrapała się w głowę, westchnęła, zamknęła oczy. Skoncentrowała się.

Z początku były tylko niedowierzanie, rezygnacja i strach. Ale szybko spłynęła na nią chłodna jasność, jasność wiedzy i mocy. Nie miała pojęcia, skąd bierze się ta wiedza i ta moc, gdzie ma korzenie i źródło. Ale wiedziała, że może. Że zdoła, gdy zechce.

Jeszcze raz obrzuciła wzrokiem stężałe i martwe jezioro, dymiącą hałdę odpadków, szkielety drzew. Niebo podświetlone daleką łuną.

— Dobrze — pochyliła się i splunęła — że to nie jest mój świat. Bardzo dobrze!

Jednorożec zarżał wymownie. Zrozumiała, co chciał powiedzieć.

— Jeśli nawet i mój — otarła chusteczką oczy, usta i nos — to i zarazem nie mój, bo odległy w czasie. To przeszłość albo…

Urwała.

— Przeszłość — powtórzyła głucho. - Głęboko wierzę, że to przeszłość.

*****

Ulewny deszcz, prawdziwe oberwanie chmury, pod które wpadli w następnym miejscu, powitali jak prawdziwe błogosławieństwo. Deszcz był ciepły i aromatyczny, pachniał latem, zielskiem, błotem i kompostem, deszcz zmywał z nich plugastwo, oczyszczał, sprawiał im istne katharsis.

Jak każde katharsis, na dłuższą metę i to stało się monotonne, przesadne i nie do zniesienia. Woda, która obmywała, po jakimś czasie zaczęła dokuczliwie moczyć, lać się za kołnierz i wrednie ziębić. Wynieśli się więc z tego deszczowego miejsca.

Bo to również nie było to miejsce. Ani nie ten czas.

*****

Następne miejsce było bardzo ciepłe, panował tam upał, więc Ciri, Kelpie i jednorożec schli i parowali niby trzy czajniki. Znajdowali się na wyprażonych słońcem wrzosowiskach na skraju lasu. Od razu dało się miarkować, że był to wielki las, puszcza po prostu, gęsty, dziki i nieprzystępny matecznik. W sercu Ciri zakołatała się nadzieja — to mógł być Las Brokilon, a więc nareszcie miejsce znane i właściwe.

Pojechali wolno skrajem puszczy. Ciri wypatrywała czegoś, co mogło służyć za wskazówkę. Jednorożec pochrapywał, wysoko unosił głowę i róg, rozglądał się. Był niespokojny.

— Myślisz, Koniku — zapytała — że mogą nas ścigać?

Chrapnięcie, zrozumiałe i jednoznaczne nawet bez telepatii.

— Nie zdołaliśmy jeszcze uciec dostatecznie daleko?

Tego, co w odpowiedzi przekazał jej myślą, nie zrozumiała. Nie istniało daleko i blisko? Spirala? Jaka spirala?

Nie rozumiała, o co mu chodziło. Ale niepokój udzielił się i jej.

Upalne wrzosowiska nie były właściwym miejscem i właściwym czasem.

Połapali się w tym pod wieczór, kiedy upał zelżał, a na niebie nad lasem zamiast jednego księżyca wzeszły dwa. Jeden duży, a drugi mały.

*****

Następnym miejscem był brzeg morza, strome urwisko, z którego widzieli grzywacze rozbijające się na skałach o dziwacznych kształtach. Pachniał morski wiatr, wrzeszczały rybitwy, mewy śmieszki i petrele, białą i ruchliwą warstwą pokrywające występy urwiska.

Morze sięgało aż po horyzont wezbrany ciemnymi chmurami.

W dole, na kamienistej plaży, Ciri dostrzegła nagle częściowo zagrzebany w żwirze szkielet gigantycznej ryby o potwornie wielkim łbie. Zębiska, którymi najeżone były pobielałe szczęki, miały co najmniej po trzy piędzi długości, a do paszczy, wydawało się, można by wjechać na koniu i spokojnie, nie zawadzając głową o kręgosłup, przedefilować pod portalami żeber.

Ciri nie była pewna, czy w jej świecie i w jej czasie istniały takie ryby.

Pojechali skrajem urwiska, a mewy i albatrosy nie płoszyły się wcale, niechętnie ustępowały z drogi, ba, usiłowały dziobać i szczypać pęciny Kelpie i Ihuarraquaxa. Ciri z punku zrozumiała, że te ptaki nigdy nie widziały ani człowieka, ani konia. Ani jednorożca.

Ihuarraquax parsknął, trząsł głową i rogiem, był wyraźnie niespokojny. Okazało się, że słusznie. Coś zatrzeszczało, zupełnie jak darte płótno. Rybitwy poderwały się z wrzaskiem i trzepotem, na moment zakrywając wszystko białą chmurą. Powietrze nad urwiskiem zadrgało nagle, zamazało się jak zlane wodą szkło. I pękło jak szkło. A z pęknięcia wylała się ciemność, z ciemności zaś sypnęli się konni. Wokół ramion powiewały im płaszcze, których cynobrowo-amarantowo-karmazynowa barwa przywodziła na myśl łunę pożaru na niebie podświetlonym blaskiem zachodzącego słońca.

Dearg Ruadhri. Czerwoni Jeźdźcy.

Nim jeszcze przebrzmiał krzyk ptaków i alarmujące rżenie jednorożca, Ciri już obracała klacz i podrywała ją do galopu. Ale powietrze pękało i z drugiej strony, z pęknięcia, powiewając płaszczami jak skrzydłami, wypadali dalsi konni. Półkole obławy zamykało się, przyciskając ich do przepaści. Ciri krzyknęła, wyszarpując Jaskółkę z pochwy.

Jednorożec przyzwał ją ostrym sygnałem, który wbił się jej w mózg jak szpila. Tym razem zrozumiała natychmiast. Wskazywał jej drogę. Lukę w pierścieniu. Sam zaś stanął dęba, zarżał przeszywająco i runął na elfów z groźnie pochylonym rogiem.

— Koniku!

Ratuj się, Gwiazdooka! Nie pozwól się schwytać.

Przywarła do grzywy.

Dwóch elfów zagrodziło jej drogę. Mieli arkany, pętle na długich trzonkach. Próbowali zarzucić je na szyję Kelpie. Klacz zwinnie umknęła z głową, ani na sekundę nie zwalniając galopu. Ciri ucięła drugą pętlę jednym machnięciem miecza, krzykiem ponagliła Kelpie do szybszego biegu. Klacz szła jak burza.

Ale inni następowali im już na pięty, słyszała ich krzyki, łomotanie kopyt, łopot płaszczy. Co z Konikiem, pomyślała, co z nim zrobili?

Nie było czasu na medytacje. Jednorożec miał słuszność, nie mogła pozwolić, by schwytali ją znowu. Musiała dać nura w przestrzeń, ukryć się, zgubić w labiryncie miejsc i czasów. Skoncentrowała się, czując z przerażeniem, że w głowie ma tylko pustkę i dziwny, dzwoniący, szybko rosnący zgiełk.

Rzucając na mnie zaklęcia, pomyślała. Chcą mnie omamić czarami. Niedoczekanie! Czary mają zasięg. Nie pozwolę im zbliżyć się do mnie.

— Pędź, Kelpie!

Kara klacz wyciągnęła szyję i pomknęła jak wiatr. Ciri położyła się na jej szyi, by do minimum zmniejszyć opór powietrza.

Krzyki zza jej pleców, jeszcze przed chwilą głośnie i niebezpiecznie bliskie, ścichły, zagłuszane przez wrzask płoszonych ptaków. Potem zrobiły się zupełnie ciche. Dalekie.

Kelpie szła jak burza. Aż wył w uszach morski wiatr.

W dalekich okrzykach pogoni zadzwoniły nuty wściekłości. Zrozumieli, że nie dadzą rady. Że za nic nie dościgną tej karej klaczy, biegnącej bez śladu zmęczenia, lekko, miękko i elastyczne niczym gepard.

Ciri nie oglądała się. Ale wiedziała, że ścigali ją długo. Do momentu, gdy ich własne konie zaczęły chrapać i rzęzić, potykać się i do ziemi niemal spuszczać wyszczerzone i spienione pyski. Dopiero wówczas zrezygnowali, posyłając za nią już tylko przekleństwa i bezsilne groźby.

Kelpie szła jak wicher.

*****

Miejsce, do którego uciekła, było suche i wietrzne. Ostry, wyjący wiatr szybko suszył łzy na jej policzkach.

Była sama. Znowu sama. Sama jak palec.

Wędrowiec, wieczny tułacz, żeglarz zagubiony na bezkresnych morzach wśród archipelagu miejsc i czasów.

Żeglarz tracący nadzieję.

Wicher świstał i wył, toczył po spękanej ziemi kule zeschłych chwastów.

Wicher suszył łzy.

*****

We wnętrzu czaszki chłodna jasność, w uszach szum, jednostajny szum, jak z pokrętnego wnętrza morskiej konchy. Mrowienie w karku. Czarna i mięciutka nicość.

Nowe miejsce. Inne miejsce.

Archipelag miejsc.

*****

— Dziś — powiedziała Nimue, otulając się w futro — będzie dobra noc. Czuję to.

Condwiramurs nie skomentowała, choć podobne zapewnienie słyszała już ładnych kilka razy. Bo nie pierwszy wieczór siadały na tarasie, mając przed sobą płonące zachodem jezioro, a za sobą magiczne zwierciadło i magiczny gobelin.

Z jeziora, zwielokrotnione toczącym się po tafli echem, dobiegały ich klątwy Króla Rybaka. Król Rybak często zwykł był słowem żwawszym podkreślać swe niezadowolenie z rybackich niepowodzeń — nieudanych zacięć, podcięć, holów czy innych zaczepów. Tego wieczora, wnosząc z siły i repertuaru bluźnierstw, szło mu jednak wyjątkowo źle.

— Czas — powiedziała Nimue — nie ma początku ani końca. Czas jest jak wąż Urobos, który chwycił zębami własny ogon. W każdym momencie kryje się wieczność. A wieczność składa się z chwil, które ją tworzą. Wieczność to archipelag chwil. Da się wśród tego archipelagu żeglować, choć nawigacja jest bardzo trudna, a zbłądzić jest niebezpiecznie. Dobrze jest mieć latarnię morską, której światłem można się kierować. Dobrze jest móc wśród mgły usłyszeć wołanie…

Zamilkła na chwilę.

— Jak kończy się interesująca nas legenda? Zdaje się nam, tobie i mnie, że wiemy, jak ona się kończy. Ale wciąż Urobos trzyma zębami własny ogon. Tak, jak legenda się skończy, rozstrzyga się teraz. W tej chwili. Zakończenie legendy będzie zależało od tego, czy i kiedy zagubiony wśród archipelagu chwil żeglarz dostrzeże światło latarni. Usłyszy wołanie.

Z jeziora doleciała klątwa, plusk, łomot wioseł w dulkach.

— Dziś będzie dobra noc. Ostatnia przed przesileniem letnim. Księżyc maleje. Słońce z Trzeciego przechodzi w Czwarty Dom, w znak Kozłoryby. Najlepszy czas na dywinację… Najlepszy czas… Skoncentruj się, Condwiramurs.

Condwiramurs, jak wiele razy poprzednio, posłusznie się skoncentrowała, wychodząc pomału w stan bliski autotransu.

— Poszukaj jej — powieziała Nimue. - Ona jest gdzieś tam wśród gwiazd, wśród księżycowego blasku. Wśród miejsc. Ona tam jest. Oczekuje pomocy. Pomóżmy jej, Condwiramurs.

*****

Koncentracja, pięści przy skroniach. W uszach szum, jakby z wnętrza morskiej konchy. Błysk. I raptownie miękka i czarna nicość.

*****

Było miejsce, w którym Ciri widziała płonące stosy. Przykrępowane łańcuchami do pali kobiety dziko i przeraźliwie wyły o litość, a zebrany dookoła tłum ryczał, śmiał się i tańczył. Było miejsce, w którym płonęło wielkie miasto, hucząc ogniem i tryskając płomieniami z zawalających się dachów, a czarny dym zakrywał całe niebo. Było miejsce, w którym ogromne dwunogie jaszczury walczyły ze sobą, a jaskrawa krew lała się spod kłów i pazurów.

Było miejsce, w którym setki jednakowych białych wiatraków młóciły niebo smukłymi skrzydłami. Było miejsce,w którym setki węży syczały i wiły się na kamieniach, chrobocząc i szeleszcząc łuską.

Było miejsce, w którym była ciemność, a w ciemności głosy, szepty i trwoga.

Były jeszcze inne miejsca. Ale żadne nie było tym właściwym.

*****

Przenoszenie się z miejsca do miejsca szło jej już tak dobrze, że zaczęła eksperymentować. Jednym z niewielu miejsc, których się nie bała, były owe ciepłe wrzosowiska na skraju dzikiego lasu, te, nad którymi wschodziły dwa księżyce. Przywoławszy w pamięci widok tych księżyców i powtarzając w myśli, czego chce, Ciri skoncentrowała się, wytężyła, pogrążyła w nicości.

Udało się jej już za drugim razem.

Rozzuchwalona zdecydowała się na jeszcze śmielszy eksperyment. Było oczywiste, że oprócz miejsc odwiedzała równierz czasy, mówił o tym Vysogota, mówiły również o tym elfy, napomknęły jednorożce. Potrafiła przecież — chociaż nieświadomie — zrobić to już wcześniej! Gdy zraniono ją w twarz, uciekła prześladowcom w czasie, skoczyła cztery dni do przodu, potem Vysogota nie mógł się tych dni doliczyć, nic mu się nie zgadzało…

Może więc to była jej szansa? Skok w czasie?

Postanowiła spróbować. Płonące miasto dla przykładu, nie płonęło przecież wiecznie. A gdyby tak dostać się tam przed pożarem? Lub po nim?

Wpadła niemal w środek pożaru, osmalając sobie brwi i rzęsy i wzbudzając potworną panikę wśród uchodzących z płonącego miasta pogorzelców.

Uciekła na przyjazne wrzosowiska. Chyba nie warto tak ryzykować, pomyślała, licho wie, czym to się może skończyć. Z miejscami lepiej mi wychodzi, tedy trzymajmy się miejsc. Próbujmy dostać się do miejsc. Znanych miejsc, takich, które dobrze pamiętam. I takich, które mile mi się kojarzą.

Zaczęła od świątyni Melitele, wyobrażając sobie bramę, gmach, park i pracownię, dorminatorium adeptek, komnatę, w której mieszkała z Yennefer. Koncentrowała się z pięściami przy skroniach, przywołując w pamięci twarz Nenneke, Eurneid, Katje, Ioli Drugiej.

Nie wyszło z tego nic. Trafiła na jakieś zamglone i rojące się od moskitów moczary, rozbrzmiewające gwizdaniem żółwi i gromkim rechotem żab.

Spróbowała kolejno — z nie lepszym rezultatem — Kaer morhen, Wysp Skellige, banku w Gors Velen, w którym pracował Fabio Sachs. Nie odważyła się próbować Cintry, wiedziała, że miasto jest okupowane przez Nilfgaardczyków. Zamiast tego spróbowała Wyzimy, miasta, w którym ona i Yennefer robiły kiedyś zakupy.

*****

Aarhenius Krantz, mędrzec, alchemik, astronom i astrolog, wiercił się na twardym stołku z okiem przyciśniętym do okulara teleskopu. Kometa pierwszej wielkości i mocy, którego można było od blisko tygodnia obserwować na niebie, jak wiedział Aarhenius Krantz, mający ogon ogniście czerwony, zwykł zwiastować wielkie wojny, pożogi i rzezie. Teraz, prawdę rzekłszy, kometa trochę spóźnił się z wieszczbą, bo wojna z Nilfgaardem trwała w najlepsze, a pożogi i rzezie można było przepowiadać w ciemno i bez pudła, albowiem dnia bez nich nie bywało. Obeznany z ruchami sfer niebieskich Aarhenius Krantz miał jednak nadzieję wyliczyć, kiedy to, za ile lat czy stuleci kometa pojawi się ponownie, obwieszczając kolejną wojnę, do której, kto wie, można by się było przygotować lepiej niż do obecnej.

Astronom wstał, rozmasował tyłek i poszedł ulżyć pęcherzowi. Z tarasu, poprzez balustradkę. Zawsze lał z tarasu wprost na klomb piwonii, za nic sobie mając reprymendy gospodyni. Do wygódki było zwyczajnie za daleko, tracenie czasu na dalekie chodzenie za potrzebą groziło utratą cennych przemyśleń, a na to żaden uczony pozwolić sobie nie mógł.

Stanął przy balustradce, rozpiął portki, patrząc na odbijające się w wodzie jeziora światła Wyzimy. Westchnął z ulgą, wzniósł wzrok ku gwiazdom.

Gwiazdy, pomyślał, i konstelacje. Zimowa Panna, Siedem Kóz, Dzban. Wedle niektórych teorii to nie są żadne mrugające światełka, lecz światy. Inne światy. Światy, od których oddzielają nas czas i kosmos… Głęboko wierzę, pomyślał, że możliwe będą kiedy podróże do tych innych miejsc, do tych innych czasów i kosmosów. Tak, z pewnością będzie to kiedyś możliwe. Znajdzie się sposób. Ale wymagać to będzie całkiem nowego myślenia, nowej ożywczej idei, która rezerwie krępujący ją dziś sztywny gorset zwący się racjonalnym poznaniem…

Ach, pomyślał, podskakując, gdyż tak udało się… Gdyby tak doznać olśnienia, wpaść na trop! Gdybyż tak jedna, niepowtarzalna okazja…

W dole pod tarasem coś błysnęło, ciemność nocy pękła gwiaździście, z rozbłysku wyłonił się koń. Z jeźdźcem na grzbiecie. Jeźdźcem była dziewczyna.

— Dobry wieczór — pozdrowiła grzecznie. - Przepraszam, jeśli nie w porę. Czy można wiedzieć, co to za miejsce? Jaki to czas?

Aarhenius Krantz przełknął ślinę, otworzył usta i zabełkotał.

— Miejsce — powtórzyła cierpliwie i wyraźnie dziewczyna. - Czas.

— Ehe.. Tego… Bee..

Koń zaparskał. Dziewczyna westchnęła.

— Cóż, pewnie znowu źle trafiłam. Złe miejsce, zły czas! Ale odpowiedz mi, człowieku! Chociażby jednym zrozumiałym słówkiem. Bo przecież nie mogłam znaleźć się w świecie, w którym ludzie zapomnieli artykułowanej mowy!

— Eeee…

— Jedno słówko…

— Hee…

— A niech cię jasny szlag trafi, durny capie — powiedziała dziewczyna.

I znikła. Razem z koniem.

Aarhenius Krantz zamknął usta. Postał przez chwilę przy balustradce, wpatrzony w noc, w jezioro i odbijające się w nim dalekie światła Wyzimy. Potem zapiął spodnie i wrócił do swego teleskopu.

Kometa szybko przebiegał niebo. Należało go obserwować, nie upuszczać z pola widzenia szkiełka i oka. Śledzić, póki nie zniknie w otchłaniach kosmosu. To była okazja, a uczonemu nie wolno tracić okazji.

*****

A może spróbować z innej strony, pomyślała, wpatrzona w dwa księżyce nad wrzosowiskiem, teraz widoczne jako dwa sierpy, jeden mały, drugi duży i mniej sierpowaty. Może nie wyobrażać sobie miejsc ani twarzy, pomyślała, ale mocno pragnąć… Mocno życzyć sobie, bardzo mocno, tak z samego brzucha…

Co mi szkodzi spróbować?

Geralt. Chcę do Geralta. Bardzo chcę do Geralta.

*****

— No nie! — krzyknęła. - Ładnie trafiłam, żeby to wciórności!

Kelpie potwierdziła rżeniem, że uważa podobnie, buchając parą z nozdrzy i drobiąc zarytymi w śniegu kopytami.

Zawieja gwizdała i wyła, oślepiała, ostre odrobinki śniegu cięły policzki i dłonie. Zimno przenikało na wskroś, kąsało stawy jak wilk. Ciri dygotała, kuląc ramiona i kryjąc kark za nędzną i nic nie dającą osłoną postawionego kołnierza.

Po lewej i po prawej wznosiły się majestatycznie groźne wierchy, szare szkliste monumenty, których wierzchołki ginęły gdzieś wysoko, we mgle i zamieci. Dnem doliny rwała bystra, mocno wezbrana rzeka, gęsta od śryżu i brył lodu. Wszędzie dookoła było biało. I zimno.

Tyle z moich zdolności, pomyślała Ciri, czując, jak zamarza jej w nosie. Tyle z mojej mocy. Ładne ze mnie Pani Światów, nie ma co! Chciałam do Geralta, trafiłam w środek jakiejś zatraconej dziczy, zimy i zamieci.

— No, Kelpie, rusz się, bo skostniejesz! — ujęła wodze palcami bezwładniejącymi z mrozu. - Dalej, dalej kara! Ja wiem, że to nie to miejsce co trzeba, zaraz nas stąd zabiorę, zaraz wrócimy na nasze ciepłe wrzosowisko. Ale muszę się skupić, a to może potrwać. Dlatego ruszaj się! No, jazda!

Kelpie buchnęła parą z nozdrzy.

Wicher dął, śnieg lepił się do twarzy, topniał na rzęsach. Mroźna wieja wyła i gwizdała.

*****

— Spójrzcie! — zawołała Angouleme, przekrzykując wichurę. - Spójrzcie tam! Tam są ślady. Ktoś tamtędy jechał!

— Co mówisz? Geralt odwinął szal, którym okręcił sobie głowę, chroniąc uszy przed odmrożeniem. - Co mówisz, Angouleme?

— Ślady! Ślady konia!

— A skąd tu koń? - Cahir też musiał krzyczeć, zamieć wzmagała się, a rzeka Sansretour, zdawało się, szumiała i huczała coraz głośniej. - Skądby się tu miał wziąć koń?

— Sami zobaczcie!

— Faktycznie — ocenił wampir, który jako jedyny z kompanii nie zdradzał objawów totalnego przemarznięcia, będąc w sposób oczywisty równie mało wrażliwy na niską, jak i wysoką temperaturę. - Ślady. Ale czy konia?

— To niemożliwe, żeby to był koń — Cahir ostro pomasował policzki i nos. - Nie na tym odludziu. Te ślady pewnie zostawiło jakieś dzikie zwierzę. Najpewniej muflon.

— Sam jesteś muflon! — wrzasnęła Angouleme. - Jak mówię, że koń, to znaczy koń!

Milva, jak zwykle, przełożyła praktykę nad teorię. Zeskoczyła z siodła, schyliła się, odsuwając na tył głowy lisi kołpak.

— Smarkula ma rację — zawyrokowała po chwili. - To koń. Chyba nawet podkuty, ale trudno rzec. wiuga ślady pozawiewała. Pojechał tam, w tamten wąwóz.

— Ha! — Angouleme z rozmachem zabiła ręce. - Wiedziałam! Ktoś tu mieszka! W okolicy! Jedźmy tam tropem, może trafimy do jakiejś ciepłej chałupy? Może pozwolą się ogrzać? Może ugoszczą?

— Ani chybi — rzekł z przekąsem Cahir. - Najpewniej bełtem z kuszy.

— Rozsądniej będzie trzymać się planu i rzeki — zawyrokował swym wszystkowiedzącym tonem Regis. - Nie grozi nam wówczas, że zabłądzimy. A w dole Sansretour miała być faktoria traperska, tam ugoszczą nas z dużo większym prawdopodobieństwem.

— Geralt? Co ty powiesz?

Wiedźmin milczał, zapatrzony w kotłujące się w zawiei śniegowe płatki.

— Jedziemy za śladami — zdecydował wreszcie.

— Doprawdy… — zaczął wampir, ale Geralt przerwał mu natychmiast.

— Za śladami kopyt! Jazda, w drogę!

Popędzili wierzchowce, ale nie ujechali za daleko. Zapuścili się w wąwóz na nie więcej niż ćwierć stajania.

— Koniec — stwierdziła fakt Angouleme, patrząc na gładziutki i dziewiczy śnieg. - Było, nie ma. Jak w elfim cyrku.

— Co teraz, wiedźminie? — Cahir odwrócił się na kulbace. - Ślady się skończyły. Zawiało je.

— Nie zawiało ich — zaprzeczyła Milva. - Tu, w jar, zawieja nie dochodzi.

— Co więc stało się z koniem?

Łuczniczka wzruszyła ramionami, skurczyła się w siodle, wciągając głowę w ramiona.

— Gdzie podział się ten koń? - nie rezygnował Cahir. - Zniknął? Uleciał? A może to się nam wszystko zdawało? Geralt? Co ty na to?

Wichura zawyła nad wąwozem, zamiotła, zakurzyła śniegiem.

— Dlaczego — zapytał wampir, przyglądając się wiedźminowi bacznie — kazałeś nam jechać tym śladem, Geralt?

— Nie wiem — przyznał po chwili. - Coś… Coś czułem. Coś mnie tknęło. Nieważne co. Miałeś rację, Regis. Wracajmy nad Sansretour i trzymajmy się rzeki, bez wycieczek i skoków w boki, które mogą źle się skończyć. Zgodnie z tym, co mówił Reynart, prawdziwa zima i złe pogody czekają na nas dopiero na przełęczy Malheur. Gdy tam dotrzemy, musimy być w pełni sił. Nie stójcie tak, zawracamy.

— Nie wyjaśniwszy, co stało się z tym dziwnym koniem?

— A co tu wyjaśniać? - rzucił gorzko wiedźmin. - Ślady zamiotło i tyle. Zresztą, może to naprawdę był muflon?

Milva patrzyła na niego dziwnie, ale powstrzymała się od komentarza.

Gdy wrócili nad rzekę, tajemniczych śladów nie było już i tam, zaniosło je i zasypało mokrym śniegiem. W cynowoszarym nurcie Sansretour gęsto płynął śryż, wirowały i obracały się kawały kry.

— Coś wam powiem — odezwała się Angouleme. - Ale obiecajcie, że nie będziecie się śmiać.

Odwrócili się. W naciągniętej na uszy wełnianej czapce z pomponem, z zaczerwionymi od mrozu policzkami i nosem, odziana w niekształtny kożuch dziewczyna wyglądała zabawnie, wypisz, wymaluj mały i pękaty kobold.

— Coś wam powiem względem tych śladów. Jak byłam u Słowika, w hanzie, to mówili, że zimą po przełęczach jeździ na zaklętym koniu Król Gór, władca lodowych demonów. Spotkać do twarzą w twarz, pewna śmierć. Co powiesz, Geralt? Czy o możliwe, żeby…

— Wszystko — przerwał jej. - Wszystko jest możliwe. W drogę, kompania. Przed nami przełęcz Malheur.

Śnieg smagał i siekł, wiatr dął, śród kurniawy świszczały i wyły lodowe demony.

*****

W tym, że wrzosowisko, na które trafiła, nie jest jej znajomym wrzosowiskiem, Ciri połapała się od razu. Nie musiała nawet czekać wieczoru, była pewna, że tu nie zobaczyłaby dwóch księżyców.

Las, którego skrajem pojechała, był równie dziki i nieprzystępny jak tamten, ale różnice dały się widzieć. Tu, dla przykładu, było więcej brzóz, a o wiele mniej buków. Tam nie słyszało i nie widziało się ptaków, tu było ich mnóstwo. Tam między wrzosami były tylko piach i mech, tutaj dywanami całymi płoził się zielony widłak. Nawet pryskające sprzed kopyt Kelpie koniki polne były tutaj jakieś inne. Swojskie jakby. A potem…

Serce zabiło jej mocniej. Zobaczyła dróżkę, zarośniętą i zaniedbaną. Wiodącą w głąb lasu.

Ciri rozejrzała się dokładnie i upewniła się, że dziwna droga nie biegnie dalej, że tu ma swój koniec. Że nie wiedzie do lasu, ale z niego lub przezeń. Nie deliberując długo, szturchnęła bok klaczy obcasem i wjechała między drzewa. Będę jechać do południa, pomyślała, jeśli do południa nie natrafię na nic, zawrócę i pojadę w stronę przeciwną, za wrzosowiska.

Jechała stępa pod baldachimem konarów, rozglądając się uważnie, starając się nie przegapić niczego ważnego. Dzięki temu nie przegapiła staruszka wyglądającego zza dębu.

Staruszek, niziutki, ale bynajmniej nie zgarbiony, ubrany był w lnianą koszulę i portki z takiegoż materiału. Na nogach miał wielkie i prześmiesznie wyglądające łapcie z łyka. W jednym ręku dzierżył sękaty kostur, w drugim wiklinową kobiałkę. Jego twarzy Ciri nie widziała dokładnie, kryło obszarpane i zwisające rondo słomianego kapelusza, spod którego wystawał opalony nos i siwa skołtuniona broda.

— Bez lęku — powiedziała. - Nie uczynię ci nic złego.

Siwobrody przestąpił z łapcia na łapeć i zdjął kapelusz. Twarz miał okrągłą, upstrzoną starczymi plamami, ale czerstwą i niewiele pomarszczoną, brwi rzadkie, podbródek mały i bardzo silnie cofnięty. Długie siwe włosy nosił związane na karku w harcap, wierzch głowy miał natomiast zupełnie łysy, błyszczący i żółty jak harbuz.

Widziała, że patrzy na jej miecz, na wystającą ponad ramię rękojeść.

— Nie lękaj się — powtórzyła.

— Hej, hej! — powiedział, mamląc nieco. - Hej, hej, moja panno. Leśny dziadek się nie lęka. Nie jest z tych lękliwych, o nie.

Uśmiechną się. Zęby miał duże, bardzo mocno wysunięte do przodu, a to przez zły zgryz i cofniętą żuchwę. To wskutek tego tak mamlał.

— Leśny dziadek nie boi się wędrowców — powtórzył. - Nawet zbójców. Leśny dziadek ubogi jest, nieboraczek. Leśny dziadek spokojny, nie wadzi nikomu. Hej!

Uśmiechnął się znowu. Gdy się uśmiechał, zdawał się składać wyłącznie z przednich zębów.

— A ty, moja panno, nie lękasz się Leśniego Dziadka?

Ciri parsknęła.

— Wyobraź sobie, że nie. Też nie jestem z tych lękliwych.

— Hej, hej, hej! A to ci dopiero!

Zrobił krok w jej stronę, podpierając się kosturem. Kelpie parsknęła. Ciri ściągnęła jej wodze.

— Nie lubi obcych — ostrzegła. - A potrafi ugryźć.

— Hej, hej! Leśny dziadek wie. Niedobra, niegrzeczna kobyłka! A skąd to, ciekawość, panna jedzie? I dokąd, dajmy na to, zmierza?

— To długa historia. Dokąd prowadzi ta droga?

— Hej, hej! To panna tego nie wie?

— Nie odpowiadaj pytaniami na pytania, jeśli łaska. Dokąd dojadę tą drogą? Co to w ogóle jest za miejsce? I co to… za czas?

Staruszek znowu wystawił zęby, poruszył nimi jak nutria.

— Hej, hej — zamamlał. - A to ci dopiero. Jaki czas, panna pyta? Oj, z daleka, widać, z daleka przywędrowała panna do Leśnego Dziadka!

— Z dość daleka, owszem — kiwnęła obojętnie. - Z innych…

— Miejsc i czasów — dokończył. - Dziadek wie. Dziadek się domyślił.

— Czego? — spytała podniecona. - Czego się domyśliłeś? Co wiesz?

— Leśny Dziadek dużo wie.

— Mów!

— Panna głodna pewnie? — wysunął zęby. - Spragniona? Zdrożona? Jeśli zechce, Leśny Dziadek zawiedzie do chaty, nakarmi, napoi. Ugości.

Ciri od dłuższego czasu nie miała czasu i głowy, by myśleć o odpoczynku i jedzeniu. Teraz słowa dziwnego starca sprawiły, że żołądek skurczył się jej, jelita zasupłały w supeł, a język uciekł gdzieś głęboko. Starzec obserwował ją spod ronda kapelusza.

— Leśny Dziadek — zamamlał — w chacie ma jadło. Ma wodę źródlaną. Ma i siano dla kobyłki, złej kobyłki, co chciała poczciwego Dziadka ugryznąć! Hej! Wszystko jest w chacie u Leśnego Dziadka. A i pogadać o miejscach i czasach można będzie… To wcale niedaleko, o nie. Skorzysta panna wędrowniczka? Nie wzgardzi gościną ubogiego Dziadka nieboraczka?

Ciri przełknęła ślinę.

— Prowadź.

Leśny Dziadek odwrócił się i poczłapał ledwo widoczną ścieżynką wśród gęstwiny, odmierzając drogę energicznymi wymachami kostura. Ciri jechała na nim, schylając głowę pod gałęziami i powstrzymując cuglami Kelpie, która iście zawzięła się, żeby ukąsić staruszka lub przynajmniej zjeść mu kapelusz.

Wbrew zapewnieniom wcale nie było niedaleko. Gdy dotarli na miejsce, na polanę, słońce stało już prawie w zenicie.

Chata Dziadka okazała się malowniczą ruderą na palach, z dachem, który ewidentnie reperowany był często i za pomocą tego, co akurat było pod ręką. Ściany chaty obite były skórami wyglądającymi na świńskie. Przed chatą stała drewniana konstrukcja o kształcie szubienicy, niski stół i pień z wbitą siekierą. Za chatą widać było palenisko z kamieni i gliny, na którym stały wielkie okopcone sagany.

— Oto dom Leśnego Dziadka — staruszek nie bez dumy wskazał kosturem. - Tutaj Leśny Dziadek mieszka. Tutaj sypia. Tutaj jadło gotowi. Jeśli ma co gotowić. Trud, srogi to trud dobyć jadła w puszczy. Panna wędrowniczka lubi kaszkę perłową?

— Lubi — Ciri znowu przełknęła ślinę. - Wszystko lubi.

— Z mięskiem? Z omastą? Ze skwarkami?

— Mhm.

— A nie widać — Dziadek obrzucił ją taksującym spojrzeniem — żeby panna ostatnio często mięska i skwarków kosztowała, o nie. Chudziutka panna, chudziutka. Skóra i kości! Hej, hej! A co to takiego? Za panny plecami?

Ciri obejrzała się, dając się nabrać na najstarszą i najprymitywniejszą sztuczkę świata.

Straszliwy cios sękatego kostura trafił ją prosto w skroń. Refleksu wystarczyło jej tylko na tyle, by unieść rękę, dłoń częściowo zamortyzowała uderzenie zdolne rozbić czaszkę jak jajo. Ale Ciri i tak znalazła się na ziemi, ogłuszona, oszołomiona i kompletnie zdezorientowana.

Dziadek, wyszczerzywszy zęby, doskoczył do niej i zdzielił kosturem jeszcze raz. Ciri znowu zdołała zasłonić głowę rękami, skutek był taki, że obie zwisły jej bezwładnie. Lewa była z pewnością przetrącona, kości śródręcza prawdopodobnie strzaskane.

Dziadek, skacząc, dopadł ją z drugiej strony i walnął kijem w brzuch. Krzyknęła, zwijając się w kłębek. Wtedy rzucił się na nią jak jastrząb, przewrócił twarzą do ziemi, przygniótł kolanami. Ciri wyprężyła się, ostro wierzgnęła w tył, chybiając, zadała gwałtowny cios łokciem, trafiając. Dziadek ryknął wściekle i huknął ją pięścią w potylicę z taką mocą, że zaryła się twarzą w piach. Chwycił ją za włosy na karku i przytłoczył do ziemi nos i usta. Poczuła, że się dusi. Starzec uklęknął na niej, wciąż cisnąc głowę do ziemi, zerwał jej z pleców miecz i odrzucił go. Potem zaczął gmerać koło spodni, znalazł klamrę, rozpiął. Ciri zawyła, krztusząc się i plując piaskiem. Przydusił ją mocniej, unieruchomił, wkręciwszy włosy w pięść. Mocnym szarpnięciem zdarł jej spodnie.

— Hej, hej — zamamlał, dysząc rzężąco. - A to się dopiero trafiła Dziadkowi ładna dupka. Hu, huuu, dawno, dawno Dziadek takiej nie miał.

Ciri, czując obrzydliwy dotyk jego suchej szponiastej dłoni, wrzasnęła z ustami pełnymi piasku i sosnowych igieł.

— Leż spokojnie, panna — słyszała, jak się ślini, miętosząc jej pośladki. - Dziadek nie jest już młody, nie od razy, pomału… Ale nie ma strachu, Dziadek zrobi, co trzeba. Hej, hej! A potem sobie Dziadek podje, hej, podje! Suto sobie…

Urwał, zaryczał, zakwiczał.

Czując, że chwyt zelżał, Ciri wierzgnęła, wyszarpnęła się i zerwała jak sprężyna. I zobaczyła, co się stało.

Kelpie, podkradłszy się cichaczem, chwyciła Leśnego Dziadka zębami za harcap i niemal uniosła w górę. Staruch wył i kwiczał, szarpał się, kopał i fikał nogami, wreszcie zdołał się wydrzeć, zostawiając w zębach klaczy długi, siwy kosmyk. Chciał chwycić swój kostur, ale Ciri kopnięciem usunęła mu go z zasięgu rąk. Drugim kopnięciem chciała go poczęstować w to, w co należało, ale ruchy krępowały jej spodnie ściągnięte do połowy ud. Czas, jaki zajęło jej ich podciągnięcie, Dziadek wykorzystał dobrze. Kilkoma susami doskoczył do pieńka, wyrwał z niego siekierę, machnięciem odpędził wciąż zawziętą Kelpie. Zaryczał, wystawił swe straszne zęby i rzucił się na Ciri, wznosząc topór do ciosu.

— Dziadek wydupczy cię, panienko! — zawył dziko. Choćby cię Dziadek musiał najsamprzód rozkawałkować! Dziadkowi zajedno, cała, czy w porcjach!

Myślała, że poradzi sobie z nim łatwo. W końcu to był stary, zgrzybiały dziadyga. Myliła się bardzo.

Mimo monstrualnych łapci skakał jak cyga, kicał zwinnie jak królik, a toporem o wygiętym stylisku wywijał z wprawą rzeźnika. Gdy ciemne i wyostrzone ostrze kilka razy wręcz otarło się o nią, Ciri zorientowała się, że jedyne, co może ją uratować, to ucieczka.

Ale uratował ją zbieg okoliczności. Cofając się, zawadziła stopą o swój miecz. Podniosła go błyskawicznie.

— Rzuć siekierę — wydyszała, z sykiem wyciągając Jaskółkę z pochwy. - Rzuć siekierę na ziemię, obleśny staruchu. Wtedy, kto wie, może daruję cię zdrowiem. I nie rozkawałkuję.

Zatrzymał się. Sapał i rzęził, a brodę miał obrzydliwie oplutą. Broni jednak nie rzucił. Widziała w jego oczach dziką wściekłość.

— No! — wywinęła mieczem syczącego młyńca. - Uprzyjemnij mi dzień!

Przez chwilę patrzył na nią, jakby nie rozumiejąc, potem wystawił zęby, wybałuszył oczy, zaryczał i rzucił się na nią. Ciri miała dość żartów. Umknęła mu szybkim półobrotem i cięła z dołu przez oba wzniesione ramiona, powyżej łokci. Dziad wypuścił topór z sikających krwią rąk, ale natychmiast skoczył na nią znowu. Odskoczyła i krótko chlasnęła go w kark. Bardziej z litości niż z potrzeby; z przeciętymi obiema tętnicami ramiennymi i tak wykrwawiłby się niebawem.

Leżał, niewiarygodnie ciężko rozstając się z życiem, mimo rozrąbanych kręgów nadal wijąc się jak robak. Ciri stanęła nad nim. Resztki piasku wciąż zgrzytały jej w zębach. Wypluła mu je prosto na plecy. Zanim skończyła pluć, umarł.

*****

Dziwna konstrukcja przed chatką, przypominająca szubienicę, była zaopatrzona w żelazne haki i wielokrążek. Stół i pieniek były wyślizgane, lepiły się od tłuszczu, cuchnęło brzydko.

Jakby jatką.

Na kuchni Ciri znalazła sagan owej zachwalanej kaszy perłowej, omaszczonej suto, pełnej kawałków mięsa i grzybów. Była bardzo głodna, ale coś ją tknęło, by tego nie jeść. Napiła się tylko wody z cebrzyka, zgryzła małe, pomarszczone jabłko.

Za chatynka znalazła piwniczkę ze schodkami, głęboką i chłodną. W piwniczce stały garnki ze smalcem. U stropu wisiało mięso. Resztka półtuszki.

Wypadła z loszku, potykając się na schodkach, jakby goniły ją diabły. Przewróciła się w pokrzywy, zerwała, chwiejnym krokiem dobiegła do chatynki, oburącz uchwyciła się jednego z podtrzymujących ją pali. Choć w żołądku nie miała prawie nic, wymiotowała bardzo gwałtownie i bardzo długo.

Wisząca w piwniczce resztka półtuszki należała do dziecka.

*****

Wiedziona smrodem, znalazła w lesie podeszły wodą dół, do którego zapobiegliwy Leśny Dziadek wrzucał odpadki i to, czego nie dało się zjeść. Patrząc na wystające z mułu czaszki, żebra i miednice, Ciri z przerażeniem zdała sobie sprawę z fakty, że żyje wyłącznie dzięki lubieżności strasznego starca, tylko dzięki temu, że zachciało mu się swawolić. Gdyby głód był silniejszy od wstrętnej chuci, uderzyłby zdradziecko toporem, nie kijem. Powieszoną za nogi na drewnianej szubienicy wypatroszyłby ją i oskórował, sprawił i podzielił na stole, porąbał na pieńku…

Choć chwiała się na nogach od zawrotów głowy, a lewa dłoń spuchnięta, rwała bólem, zawlokła trupa do dołu w lesie i zepchnęła w śmierdzący szlam, między kości ofiar. Wróciła, zawaliła gałęziami i ściółką wejście do piwniczki, obłożyła chrustem pole chatynki i całą dziadkową chudobę. Potem pieczołowicie podpaliła wszystko z czterech krańców.

Odjechała, gdy tylko solidnie się zajęło, gdy ogień rozszalał się i rozhuczał jak należy. Gdy już była pewna, że żaden przelotny deszcz nie przeszkodzi w zatarciu wszelkiego śladu po tym miejscu.

*****

Z ręką nie było tak źle. Spuchła, owszem, bolała, a jakże, ale żadna kość chyba nie była złamana.

Gdy zbliżył się wieczór, na niebo faktycznie wzeszedł jeden księżyc. Ale Ciri dziwnie jakoś nie chciało się uznać tego świata za swój.

Ani zostawać w nim dłużej niż potrzeba.

*****

— Dziś — mruknęła Nimue — będzie dobra noc. Czuję to.

Condwiramurs westchnęła.

Horyzont płonął złotem i czerwienią. Takiej samej barwy pręga kładła się na wodzie jeziora, od horyzontu do wyspy.

Siedziały na tarasie, na fotelach, mając za plecami zwierciadło w hebanowej ramie i gobelin przedstawiający przytulone do skalnej ściany zamczysko przeglądające się w wodzie górskiego jeziora.

Któryż to już wieczór, pomyślała Condwiramurs, któryż to wieczór siedzimy tak, aż do zapadnięcia zmroku i później, ciemnościach? Bez żadnego efektu? Gadając tylko?

Robiło się chłodno. Czarodziejka i adeptka okryły się futrami. Z jeziora słyszały skrzyp dulek łodzi Króla Rybaka, ale jej nie widziały — była skryta w oślepiającym blasku zachodu.

— Dość często śni mi się — Condwiramurs wróciła do przerwanego gadania — że jestem na lodowej pustyni, na której nie ma nic, tylko biel śniegu i zwały skrzącego się w słońcu lodu. I panuje cisza, cisza dzwoniąca w uszach. Cisza nienaturalna. Cisza śmierci.

Nimue kiwnęła głową, jakby dawała znać, że wie, o co chodzi. Ale nie skomentowała.

— Nagle — podjęła adeptka — nagle wydaje mi się, że coś słyszę. Że czuję, jak lód drży pod moimi stopami. Klękam, rozgarniam śnieg. Lód jest przejrzysty jak szkło, jak na niektórych czystych górskich jeziorach, gdy kamienie na dnie i pływające ryby widać przez sążniowej grubości taflę. Ja w moim śnie też widzę, choć tafla ma dziesiątki, a może setki sążni grubości. Nie przeszkadza mi to widzieć… I słyszeć… ludzi wołających o pomoc. Tam w dole, głęboko pod lodem… jest zamarznięty świat.

Nimue nie skomentowała i tym razem.

— Oczywiście wiem — podjęła adeptka — gdzie jest źródło tego snu. Wieszczba Itliny, osławione Białe Zimno, Czas Mrozu i Wilczej Zamieci. Świat, który umiera wśród śniegów i lodów, aby, jak mówi przepowiednia, po wiekach narodzić się ponownie. Oczyszczony i lepszy.

— W to — powiedziała cicho Nimue — że świat się odrodzi, wierzę głęboko. W to, czy lepszy, nie bardzo.

— Słucham?

— Słyszałaś mnie.

— I nie przesłyszałam się? Nimue, Białe Zimno przepowiadano już tysiące razy, co ostrzejsza zima, to mówiono, że oto właśnie nadeszło. W tej chwili nawet dzieci nie wierzą, że jakakolwiek zima zdolna jest zagrozić światu.

— No, proszę. Dzieci nie wierzą. A ja, wyobraź sobie, wierzę.

— Opierając się na jakichś przesłankach racjonalnych? — spytała z lekkim przekąsem Condwiramurs. - Czy wyłącznie na mistycznej wierze w nieomylność elfich wróżb?

Nimue milczała długo, skubiąc futro, którym była okryta.

— Ziemia — zaczęła wreszcie mentorskim nieco tonem — ma kształt kulisty i krąży wokół Słońca. Zgadzasz się z tym? Czy też należysz może do którejś z modnych sekt, które dowodzą czegoś zupełnie przeciwnego?

— Nie. Nie należę. Akceptuję heliocentryzm i zgadzam się z teorią o kulistości Ziemi.

— Świetnie. Zgodzisz się więc też zapewnie z faktem, że pionowa oś kuli ziemskiej jest nachylona pod kątem, a droga Ziemi wokół Słońca nie ma kształtu regularnego okręgu, lecz jest eliptyczna?

— Uczyłam się o tym. Ale nie jestem astronomem, więc…

— Nie trzeba być astronomem, wystarczy logicznie myśleć. Ziemia obiega Słońce po orbicie o kształcie elipsy, a zatem jest w czasie obiegu już to bliżej, już to się oddala. Im bardziej Ziemia jest oddalona od Słońca, tym, to chyba logiczne, jest na niej zimniej. A im mniej oś świata odbiega od perpendykułu, tym bardziej dociera na półkulę północną.

— To tez logiczne.

— Oba te czynniki, to znaczy eliptyczność orbity i stopień nachylenia osi świata, podlegają zmianom. Jak się uważa, cyklicznym. Elipsa może być bardziej lub mniej eliptyczna, czyli rozciągnięta i wydłużona, oś świata może być mniej lub bardziej nachylona. Warunki ekstremalne, jeśli chodzi o klimat, powodują jednoczesne wystąpienie obu zjawisk: maksymalnego wyciągnięcia elipsy i nieznacznie tylko odchylonej od pionu osi. Obiegająca Słońce Ziemia otrzymuje w aphelium bardzo mało światła i ciepła, a rejony biegunowe są dodatkowo poszkodowane niekorzystnym kątem nachylenia osi.

— Jasne.

— Mniej światła na półkuli północnej to dłuższe zaleganie śniegu. Biały i lśniący śnieg odbija światło słoneczne, temperatura spada jeszcze bardziej. Śnieg zalega dzięki temu jeszcze dłużej, na coraz większych połaciach nie topnieje w ogóle lub topnieje tylko na krótko. Im więcej śniegu i im dłużej zalegającego, tym większa biała i lśniąca powierzchnia odbijająca…

— Pojęłam.

— Śnieg pada, pada, pada i jest go coraz więcej. Zauważ bowiem, że z prądami morskimi wędrują z południa masy ciepłego powietrza, które skraplają się nad wyziębionym północnym lądem. Ciepłe powietrze skrapla się i opada śniegiem. Im większa różnica temperatur, tym obfitszy opad. Im obfitszy opad, tym więcej białego, długo nie topniejącego śniegu. Tym zimniej. Tym większa różnica temperatur i obfitsze skraplanie się mas powietrza…

— Pojęłam.

— Pokrywa śnieżna robi się na tyle ciężka, by stać się sprasowanym lodem. Lodowcem. Na który, jak już wiemy, wciąż spada śnieg, ugniatając go jeszcze bardziej. Lodowiec rośnie, jest nie tylko coraz grubszy, ale rozrasta się wszerz, pokrywając coraz to większe obszary. Białe obszary…

— Odbijające promienie słoneczne — kiwnęła głową Condwiramurs. - Zimniej, zimniej, jeszcze zimniej. Białe Zimno wyprorokowane przez Itlinę. Ale czy możliwy jest kataklizm? Czy naprawdę grozi nam, że lód, który leży na północy od zawsze, popłynie znienacka na południe, zdruzgocze, sprasuje i zakryje wszystko? W jakim tempie rozrasta się czapa lodowa na biegunie? W jakim tempie?

— Jak pewnie wiesz — powiedziała Nimue wpatrzona w jezioro — jedynym nie zamarzającym portem w Zatoce Praksedy jest Point Vanis.

— Wiem to.

— Wzbogacić wiedzę: sto lat temu nie zamarzał żaden z portów Zatoki. Sto lat temu, są na to liczne przekazy, w Talgarze rosły ogórki i dynie, w Caingorn uprawiano słonecznik i łubin. Obecnie się nie uprawia, albowiem wegetacja wymienionych warzyw jest niemożliwa, jest tam zwyczajnie za zimno. A czy wiesz o tym, że w Kaedwen były winnice? Wina z tamtejszych winorośli nie były chyba najlepsze, bo z zachowanych dokumentów wynika, że były bardzo tanie. Ale i tak opiewali je miejscowi poeci. Dzisiaj w Kaedwen winorośl nie rośnie w ogóle. Dlatego, że obecnie zimy, w odróżnieniu od dawnych, przynoszą silne mrozy, a silny mróz zabija winorośl. Nie tylko hamuje wegetację, ale zwyczajnie zabija. Niszczy.

— Rozumiem.

— Tak — zastanowiła się Nimue. - Co by tu jeszcze dodać? Może to, że śnieg spada w Talgarze i połowie listopada i sunie na południe w tempie ponad pięćdziesięciu mil na dobę? Że na przełomie grudnia i stycznia śnieżyce zdarzają się nad Albą, gdzie jeszcze sto lat temu śnieg był sensacją? A to, że śniegi tają, a jeziora odmarzają u nas w kwietniu, wie przecież każde dziecko! I każde dziecko dziwi się, dlaczego ten miesiąc nazywa się kwiecień. Ciebie to nie dziwiło?

— Nie bardzo — wyznała Condwiramurs. - Zresztą u nas, w Vicovaro, nie mówiło się kwiecień, tylko łyżkwiat. Albo po elfiemu: Birke. Ale rozumiem, co sugerujesz. Nazwa miesiąca pochodzi z czasów zamierzchłych, gdy w kwietniu faktycznie wszystko kwitło…

— Te zamierzchłe czasy to wszystkiego sto, sto dwadzieścia lat. To nieledwie wczoraj, dziewczyno. Itlina miała absolutną słuszność. Jej przepowiednia się ziści. Świat zginie pod warstwą lodu. Cywilizacja zginie z winy Niszczycielki, która mogła, miała możliwość otworzyć drogę ratunku. Jak wiadomo z legendy, nie uczyniła tego.

— Z powodów, których legenda nie wyjaśnia. Lub wyjaśnia za pomocą mętnego i naiwnego moralietu.

— To prawda. Ale fakt pozostaje faktem. Faktem jest Białe Zimno. Cywilizacja półkuli północnej skazana jest na zagładę. Zniknie pod lodami rozrastającego się lodowca, pod wieczną zmarzliną i śniegiem. Nie ma jednak co panikować, bo trochę potrwa, zanim się to stanie.

Słońce zaszło zupełnie, z powierzchni jeziora zniknął oślepiający odblask. Teraz na wodzie położyła się smuga bardziej miękkiego, łagodniejszego światła. Nad wieżą Inis Vitre wzeszedł księżyc, jasny jak przerąbany na pół złoty talar.

— Jak długo? — spytała Condwiramurs. - Jak długo to, według ciebie, potrwa? To znaczy, ile mamy czasu?

— Sporo.

— Ile, Nimue?

— Jakieś trzy tysiące lat.

Na jeziorze, na łodzi, Król Rybak huknął wiosłem i zaklął. Condwiramurs westchnęła głośno.

— Trochę mnie uspokoiłaś — powiedziała po chwili. - Ale tylko trochę.

*****

Następne miejsce było jednym z paskudniejszych, które Ciri odwiedziła, z pewnością plasowało się w pierwszej dziesiątce i to w czołówce dziesiątki.

Był to port, kanał portowy, widziała łodzie i galery przy kejach i palach, widziała las masztów, widziała żagle, ciężko obwisłe w nieruchomym powietrzu. Dookoła pełzał i unosił się dym, kłęby śmierdzącego dymu.

Dym unosił się też zza krzywych ruder stojących nad kanałem. Słychać było stamtąd głośny, rwący się płacz dziecka.

Kelpie zaprychała, mocno targając łbem, cofnęła się, tłukąc kopytami o bruk. Ciri spojrzała w dół i spostrzegła nieżywe szczury. Leżały wszędzie. Martwe, poskręcane w męczarniach gryzonie z bladymi różowymi łapkami.

Coś tu jest nie tak, pomyślała, czując, jak ogarnia ją przerażenie. Coś tu jest nie tak. Uciekać stąd. Uciekać jak najprędzej.

Pod obwieszonymi sieciami i linami słupem siedział mężczyzna w rozchełastaniej koszuli, z głową przekrzywioną na ramię. Kilka kroków dalej leżał drugi. Nie wyglądali na śpiących. Nawet nie drgnęli, gdy podkowy Kelpie zastukały o kamienie tuż obok nich. Ciri schyliła głowę, przejeżdżając pod zwisającymi ze sznurów łachmanami wydzielającymi cierpki odór brudu.

Na drzwiach jednej z ruder widniał krzyż wymalowany wapnem lub białą farbą. Zza dachu smużył w niebo czarny dym. Dziecko wciąż płakało, ktoś krzyczał w oddali, ktoś bliższy kasłał i rzęził. Wył pies.

Ciri poczuła swędzenie dłoni. Spojrzała.

Rękę miała, niby kminkiem, upstrzoną czarnymi przecinkami pcheł.

Wrzasnęła na całe gardło. Trzęsąc się cała z przerażenia i wstrętu, zaczęła otrzepywać się i ogarniać, gwałtownie wymachując rękami. Spłoszona Kelpie runęła w galop, Ciri o mało nie spadła. Ściskając boki klaczy udami oburącz przeczesywała i czochrała włosy, otrząsała kurtkę i koszulę. Kelpie cwałem wpadła w zasnutą dymem uliczkę. Ciri krzyknęła ze zgrozy.

Jechała przez piekło, przez inferno, przez najkoszmarniejszy z koszmarów. Wśród domów oznaczonych białymi krzyżami. Wśród tlących się kup szmat. Wśród umarłych leżących pojedynczo i takich, którzy leżeli w stertach, jeden na drugim. I wśród żywych, obdartych, półnagich upiorów z zapadniętymi od bólu policzkami, czołgających się w gnoju, krzyczących w języku, którego nie rozumiała, wyciągających ku niej wychudłe, pokryte okropnymi, krwawymi krostami ramiona…

Uciekać! Uciekać stąd!

Nawet w czarnej nicości, w niebycie archipelagu miejsc Ciri jeszcze długo czuła w nozdrzach tamten dym i smród.

*****

Następne miejsce też było portem. Również była tu keja, był opalowany kanał, na kanale kagi, barkasy, szkuty, łodzie, a nad nimi las masztów. Ale ty, w tym miejscu, nad masztami wesoło pokrzykiwały mewy, a śmierdziało zwyczajnie i swojsko: mokrym drewnem, smołą, morską wodą, a także rybą we wszystkich trzech podstawowych wariantach: świeżą, nieświeżą i smażoną.

Na pokładzie kogi kłócili się dwaj mężczyźni, przekrzykując się podniesionymi głosami. Rozumiała, co mówią. Szło o ceny śledzi.

Nieopodal była tawerna, z jej otwartych drzwi buchał odór stęchlizny i piwa, słychać było głosy, brzęki, śmiechy. Ktoś ryczał plugawą piosenką, wciąż tę samą zwrotkę:

Luned, v'ard t'elaine arse

Aen a meath ail aen sparse!

Wiedziała, gdzie była. Zanim jeszcze przeczytała na rufie nazwę jednego z galeasów: "Evall Muire". I port macierzysty: Baccalá. Wiedziała, gdzie była.

W Nilfgaardzie.

Uciekła, zanim ktokolwiek zwrócił na nią baczniejszą uwagę.

Nim jednak zdołała zanurkować w nicość, pchła, ostatnia z tych, które ją oblazły w poprzednim miejscu, która przetrwała podróż w czasie i przestrzeni przyczajona w fałdzie kurtki, skoczyła długim pchlim skokiem na portową keję.

Jeszcze tego samego wieczora pchła zadomowiła się w wyliniałym futerku szczura, starego samca, weterana wielu szczurzych bitew, o czym świadczyło odgryzione przy samej czaszce ucho. Jeszcze tego samego wieczora pchła i szczur zaokrętowali się. A już następnego ranka wypłynęli w rejs. Na holku, starym, zaniedbanym i bardzo brudnym.

Holk nosił nazwę «Catriona». Nazwa ta miała przejść do historii. Ale wówczas jeszcze nie wiedział o tym nikt.

*****

Następne miejsce — choć naprawdę trudno było w to uwierzyć — zaskoczyło obrazem iście sielankowym. Nad spokojną, leniwą rzeką płynącą wśród schylonych nad wodą wierzb, olch i dębów, tuż obok mostu spinającego brzegi zgrabnym kamiennym łukiem, stała wśród malw kryta trzciną oberża porośnięta dzikim winem, bluszczem i pnącym groszkiem. Nad gankiem kołysał się szyld, były na nim złocone litery. Litery dla Ciri zupełnie obce. Ale na szyldzie widniał też całkiem udatny rysunek kota, założyła więc, że to oberża "Pod Czarnym Kotem".

Płynący od oberży zapach jadła po prostu zniewalał. Ciri nie zastanawiała się długo. Poprawiła miecz na plecach i weszła.

Wewnątrz było pusto, tylko przy jednym ze stolików siedziało trzech mężczyzn o wyglądzie wieśniaków. Nawet na nią nie spojrzeli. Ciri siadła w kącie, plecami do ściany.

Oberżystka, korpulentna kobieta w czyściutkim fartuchu i rogatym czepcu, podeszła i spytała o coś. Jej głos brzmiał brzękliwie, ale melodyjnie. Ciri pokazała palcem na otwarte usta, poklepała się po brzuchu, po czym obcięła jeden ze srebrnych guzów kurtki, położyła na stole. Widząc dziwne spojrzenie, już brała się do obcinania drugiego guza, ale kobieta powstrzymała ją gestem i sykliwym, choć mile dźwięczącym słowem.

Ekwiwalentem guza okazała się miska gęstej warzywnej polewki, gliniany garnek z fasolą i wędzonką, chleb i dzbanek rozcieńczonego wina. Przy pierwszej łyżce Ciri pomyślała, że chyba się rozpłacze. Ale opanowała się. Jadła powoli. Rozkoszowała się.

Oberżystka podeszła, zabrzęczała pytająco, przyłożyła policzek do złożonych dłoni. Czy zostanie na noc?

— Nie wiem — powiedziała Ciri. - Może. W każdym razie dziękuję za ofertę.

Kobieta uśmiechnęła się i odeszła do kuchni.

Ciri rozpięła pas, oparła się plecami o ścianę. Zastanawiała się, co dalej. Miejsce — w porównaniu zwłaszcza do kilku ostatnich — było sympatyczne, zachęcało do dłuższego pobytu. Wiedziała jednak, że zbytnia ufność może być niebezpieczna, a brak czujności zgubny.

Czarny kot, dokładnie taki jak na szyldzie zajazdu, zjawił się nie wiadomo skąd, otarł o jej łydkę, prężąc grzbiet. Pogłaskała go, kot lekko tryknął łebkiem jej dłoń, usiadł i zaczął wylizywać sobie futerko na piersi. Ciri patrzyła.

Widziała Jarre siedzącego przy ognisku w kręgu jakichś nieładnie wyglądających oberwańców. Wszyscy gryźli coś, co przypominało kawałki węgla drzewnego.

— Jarre?

— Tak trzeba — powiedział chłopiec, patrząc w płomienie ogniska. - Czytałem o tym w Historii wojen, dziele autorstwa marszałka Pelligrama. Tak trzeba, gdy ojczyzna w potrzebie.

— Co trzeba? Gryźć węgiel?

— Tak. Właśnie tak. Matka ojczyzna wzywa. A częściowo z pobudek osobistych.

— Ciri, nie śpij w siodle — mówi Yennefer. - Dojeżdżamy.

Na domach miasta, do którego dojeżdżają, na wszystkich drzwiach i wrotach widnieją wielkie krzyże namalowane białą farbą lub wapnem. Kłębi się gęsty i smrodliwy dym, dym ze stosów, na których pali się trupy. Yennefer zdaje się tego nie zauważać.

— Muszę się upiększyć.

Przed jej twarzą, nad uszami konia wisi lusterko. Grzebień tańczy w powietrzu, czesze czarne loki. Yennefer używa czarów, w ogóle nie używa rąk, bo…

Bo jej ręce są masą skrzepłej krwi.

— Mamusiu! Co oni ci zrobili?

— Wstań, dziewczyno — mówi Coën. - Opanuj ból, wstań i na grzebień! Inaczej złapiesz lęk. Chcesz do końca życia umierać ze strachu?

Jego żółte oczy świecą nieładnie. Ziewa. Jego kończyste zęby błyskają bielą. To wcale nie Coën. To kot. Czarny kot…

Długa na wiele mil kolumna wojska maszeruje, nad nią chwieje się i faluje las dzid i chorągwi. Jarre też maszeruje, na głowie ma okrągły hełm, na ramieniu pikę, tak długą, że musi ją trzymać kurczowo, oburącz, inaczej by go przeważyła. Warczą bębny, dudni i hurkoce wojacki śpiew. Nad kolumną kraczą wrony. Mnóstwo wron…

Brzeg jeziora, na plaży czapy z ubitej piany, wyrzucone zbutwiałe trzciny. Na jeziorze wyspa. Wieża. Zębaty blankami, zgrubiały naroślami machikułów stołp. Nad wieżą granatowiejące wieczorne niebo, błyszczy księżyc, jasny niby przerąbany na pół złoty talar. Na tarasie dwie siedzące w fotelach kobiety otulone w futra. Mężczyzna na łodzi…

Zwierciadło i gobelin.

Ciri podrywa głowę. Naprzeciw, za stołem siedzi Eredin Bréacc Glas.

— Nie możesz nie wiedzieć — mówi, szczerząc w uśmiechu swoje równe zęby — że tylko odwlekasz nieuniknione. Należysz do nas i dostaniemy cię.

— Akurat!

— Wrócisz do nas. Powędrujesz trochę po miejscach i czasach, potem trafisz na Spiralę, a na Spirali cię dostaniemy. Do twego świata i czasu nie wrócisz już nigdy. Zresztą, już za późno. Nie masz do kogo wracać. Ludzie, których znałaś, dawno już pomarli. Ich mogiły zarosły trawą i zapadły się. Ich imiona zostały zapomniane. Twoje imię również.

— Kłamiesz! Nie wierzę!

— Twoje wierzenia są twoją prywatną sprawą. Powtarzam, wkrótce trafisz na Spiralę, a ja już tam będę czekał. Ty przecież skrycie tego pragniesz, me elaine luned.

— Bredzisz chyba!

— My, Aen Elle, wyczuwamy takie rzeczy. Byłaś mną zafascynowana, pragnęłaś mnie i bałaś się tego pragnienia. Pragnęłaś mnie i nadal mnie pragniesz, Zireael. Mnie. Moich rąk. Mojego dotyku…

Dotknęła, poderwała się z impetem, przewracając kubek, na szczęście już pusty. Porwała za miecz, ale uspokoiła się prawie natychmiast. Była w zajeździe "Pod Kotem", musiała zasnąć, zdrzemnąć nad stołem. Ręka, która dotknęła jej włosów, należała do zażywnej gospodyni. Ciri nie przepadała za tego typu poufałościami, ale od kobiety wręcz promieniowała życzliwość i dobroć, za którą nie wolno było odpłacać opryskliwością. Pozwoliła głaskać się po głowie, z uśmiechem wysłuchała melodyjnej, brzękliwej mowy. Była zmęczona.

— Muszę jechać — powiedziała wreszcie.

Kobieta uśmiechnęła się, zabrzęczała śpiewnie. Jak to się dzieje, pomyślała Ciri, czemu przypisać, że we wszystkich światach, miejscach i czasach, we wszystkich językach i narzeczach to jedno słowo zawsze brzmi zrozumiale? I zawsze podobnie?

— Tak. Muszę do mamy. Moja mam na mnie czeka.

Karczmarka odprowadziła ją na podwórze. Nim Ciri znalazła się w siodle, objęła ją nagle mocno, przycisnęła do pulchnego biustu.

— Do widzenia. Dziękuję za gościnę. Naprzód, Kelpie.

Pojechała wprost na łukowaty most nad spokojną rzeką. Gdy podkowy klaczy zadzwoniły na kamieniach, obejrzała się. Kobieta wciąż stała przed karczmą.

Koncentracja, pięści przy skroniach. W uszach szum, jakby z wnętrza morskiej konchy. Błysk. I raptownie miękka i czarna nicość.

— Bonne chance, ma fille! — krzyknęła jej w ślad Teresa Lapin przy gościńcu wiodącym z Melun do Auxerre. - Powodzenia na szlaku!

*****

Koncentracja, pięści przy skroniach. W uszach szum, jakby z wnętrza morskiej konchy. Błysk. I raptownie miękka i czarna nicość.

Miejsce. Jezioro. Wyspa. Księżyc niby talar przerąbany na pół, jego blask kładzie się na wodzie świetlistą smugą. W smudze łódź, na niej mężczyzna z wędką…

Na tarasie wieży… Dwie kobiety?

*****

Condwiramurs nie wytrzymała, krzyknęła z wrażenia, natychmiast zakryła usta dłonią. Król Rybak z pluskiem upuścił kotwicę, zaklął burkotliwie, potem otworzył gębę i tak zamarł. Nimue nawet nie drgnęła.

Przekreślona smugą księżycowego światła tafla jeziora zadrgała i zmarszczyła się jak pod uderzeniem wichury. Nocne powietrze nad taflą pękło, jak pęka rozbity witraż. Z pęknięcia wychynął kary koń. Z jeźdźcem na grzbiecie.

Nimue spokojnie wyciągnęła ręce, wyskandowała zaklęcie. Wiszący na stojaku gobelin zapłonął nagle, rozjarzył się feerią różnobarwnych światełek. Światełka odbiły się w owalu zwierciadła, zatańczyły, zakłębiły w szkle jak kolorowe pszczoły i nagle wypłynęły tęczowym widmem, rozszerzającą się smugą, od której zrobiło się jasno jak w dzień.

Czarna klacz stanęła dęba, zarżała dziko. Nimue gwałtownie rozwarła ręce, krzyknęła formułę. Condwiramurs, widząc tworzący się w powietrzu i rosnący obraz, skoncentrowała się mocno. Obraz natychmiast zyskał na ostrości. Stał się portalem. Bramą, za którą widać było…

Płaskowyż pełen wraków okrętów. Zamek wtopiony w ostre skały urwiska, górujący nad czarnym zwierciadłem górskiego jeziora…

— Tędy! — krzyknęła przenikliwie Nimue. - Oto droga którą musisz podążyć! Ciri, córko Pavetty! Wjedź w portal, podążaj drogą wiodącą na spotkanie przeznaczenia! Niechaj zamknie się koło czasu! Niechaj wąż Urobos zatopi zęby we własnym ogonie.

— Nie błądź dłużej! Spiesz się, spiesz na pomoc bliskim! To jest właściwa droga, wiedźminko.

Klacz zarżała znowu, ponownie zamłóciła kopytami powietrze. Dziewczyna w siodle kręciła głową, patrząc już to na nie, już to na obraz wywołany przez gobelin i zwierciadło. Odgarnęła włosy, a Condwiramurs zobaczyła brzydką bliznę na jej policzku.

— Zaufaj mi, Ciri! — krzyknęła Nimue. - Przecież mnie znasz! Już mnie kiedyś widziałaś!

— Pamiętam — usłyszały. - Ufam, dziękuję.

Widziały, jak popędzona klacz lekkim i tanecznym krokiem wbiegła w jasność portalu. Nim obraz zamazał się i rozpłynął, zobaczyły, jak szarowłosa dziewczyna macha ręką, odwrócona ku nim w siodle.

A potem wszystko znikło. Powierzchnia jeziora uspokajała się powoli, wstęga księżycowego światła wygładzała się znowu.

Było tak cicho, że wydawało im się, że słyszą rzężący oddech Króla Rybaka.

Powstrzymując cisnące się do oczu łzy, Condwiramurs mocno objęła Nimue. Czuła, jak mała czarodziejka drży. Trwały tak w uścisku czas jakiś. Bez słowa. Potem obie odwróciły się ku temu miejscu, gdzie zniknęła Brama Światów.

— Powodzenia, wiedźminko! — krzyknęły unisono. - Powodzenia na szlaku!

*****
Загрузка...