Rozdział dziewiąty Ognisko

Tłuczek i Rurka — Gladys wygrywa — Godzina umarłych — Irracjonalny lęk przed szpinakiem w zębach — „Porządna bójka nie zdarza się sama” — Jak ukradziono Pień — Trudna Chwila Stanleya — Etykieta noży — Twarzą w twarz — Pożar

Dyliżansy przetrwały upadek i katastrofę Urzędu Pocztowego, ponieważ musiały. Konie wymagały karmienia. Zresztą dyliżansy zawsze woziły pasażerów. Sale ucichły, kandelabry zniknęły razem ze wszystkim innym, nawet tym, co było przybite do podłogi, ale z tyłu, na wielkim dziedzińcu, wciąż dyliżansy wyruszały na swoje trasy. Same powozy nie zostały naprawdę skradzione ani naprawdę odziedziczone… zwyczajnie przedryfowały w posiadanie swoich woźniców.

Potem, według Groata, który uważał się za strażnika wszelkiej pocztowej wiedzy, pozostali woźnice zostali wykupieni przez Dużego Jima Ciągle Stoi Upwrighta za pieniądze, które wygrał, stawiając na siebie w walce na gołe pięści z Haroldem Wieprzem Bootsem. I teraz interes prowadzili jego synowie, Harry Tłuczek Upwright i Mały Jim Rurka Upwright.

Moist domyślał się, że niezbędne będzie ostrożne podejście.

Osią czy też centrum nerwowym całego dyliżansowego interesu była duża szopa obok stajni. Pachniała… nie, śmierdziała… nie, potwornie cuchnęła końmi, skórą, lekami weterynaryjnymi, marnym węglem, brandy i tanimi cygarami. Ten cuch można było kroić w kostki i sprzedawać jako niedrogi materiał budowlany.

Kiedy Moist wszedł, potężny mężczyzna, niemal kulisty od licznych warstw kamizelek i kurtek, ogrzewał sobie siedzenie przy huczącym piecyku. Drugi, bardzo zbliżony kształtem, zaglądał mu przez ramię. Obaj byli skupieni na jakiejś kartce.

Najwyraźniej trwała dyskusja na temat personelu, ponieważ ten przy ogniu mówił właśnie:

— …no więc jeśli jest chory, wsadźcie na nocny kurs młodego Alfreda i… — Przerwał, kiedy zauważył Moista. — Słucham pana. Co mogę dla pana zrobić?

— Wozić moje worki z pocztą — odparł Moist.

Patrzyli na niego… a potem człowiek, który przypiekał sobie siedzenie, rozciągnął wargi w uśmiechu. Jim i Harry Upwrightowie mogliby być bliźniakami. Obaj byli wielcy i wyglądali jak zbudowani z wieprzowiny i boczku.

— Jesteś pan tym błyszczącym nowym poczmistrzem, o którym słyszeliśmy?

— Zgadza się.

— No tak, pana człowiek już tutaj był — stwierdził przypiekacz. — Gadał i gadał, że powinniśmy zrobić to czy tamto, ale ani razu nie wspomniał o cenie!

— Cenie? — Moist rozłożył ręce i promiennie się uśmiechnął. — I tylko o to chodzi? Łatwa sprawa, całkiem łatwa. — Otworzył drzwi i zawołał: — W porządku, Gladys!

W ciemności na dziedzińcu rozległy się jakieś krzyki, a potem trzask drewna.

— Coś pan zrobił, do demona? — zdziwił się sferyczny mężczyzna.

— Moja cena jest taka: zgodzicie się wozić moją pocztę, a za to nikt nie wyrwie następnego koła z tego tam powozu. I nie mogę obiecać więcej.

Potężny przypiekacz ruszył ku niemu, sapiąc gniewnie, ale drugi chwycił go za kapotę.

— Spokojnie, Jim — powiedział. — On robi dla rządu i zatrudnia u siebie golemy.

Jakby na dany na sygnał, do pokoiku wszedł pan Pompa, schylając się, by przejść przez drzwi. Jim rzucił mu niechętne spojrzenie.

— Nie wystraszą mnie — oświadczył. — Nie wolno im krzywdzić ludzi!

— Błąd — stwierdził Moist. — Prawdopodobnie śmiertelny błąd.

— No to wezwiemy na pana straż — uznał Harry Upwright, wciąż przytrzymując brata. — Przepisowo i oficjalnie. I co pan na to powiesz?

— Dobrze, wołajcie straż — zgodził się Moist. — Powiem im, że odzyskuję skradzioną własność. — Podniósł głos. — Gladys!

Z zewnątrz znów dobiegł trzask.

— Skradzioną? Te powozy są nasze! — zawołał Harry.

— Znowu błąd, obawiam się — rzekł Moist. — Panie Pompa?

— Dyliżanse Pocztowe Nigdy Nie Zostały Sprzedane — zahuczał Golem. — Są Własnością Urzędu Pocztowego. Nie Wnoszono Żadnych Opłat Za Korzystanie Z Własności Urzędu Pocztowego.

— No jasne! Mam tego dość! — ryknął Jim i odepchnął brata.

Pięści pana Pompy uniosły się natychmiast.

Świat znieruchomiał.

— Zaczekaj, Jim, wstrzymaj się jeszcze chwilę — powiedział ostrożnie Harry Upwright. — W co pan tu gra, panie poczmistrzu? Dyliżansy zawsze woziły też pasażerów, tak? A potem nie było już poczty do zabierania, ale ludzie dalej chcieli podróżować, a te dyliżansy po prostu sobie stały, a konie potrzebowały, żeby je ktoś nakarmił, no więc nasz tato kupił obrok i zapłacił rachunki od weterynarza, i nikt…

— Weźcie tylko moją pocztę — powiedział Moist. — To wszystko. Każdy dyliżans zabiera worki z pocztą i zostawia je tam, gdzie powiem. Nic więcej. Powiedzcie, gdzie dzisiaj zrobicie lepszy interes, co? Możecie spróbować szczęścia i powołać się u Vetinariego na prawo znalazcy, ale rozstrzygnięcie tej sprawy chwilę potrwa, a wy tymczasem stracicie całe te przyjemne dochody… Nie? W porządku, Gla…

— Nie, czekaj pan! — powstrzymał go Harry. — Tylko worki pocztowe? To wszystko?

— Co?! — oburzył się Jim. — Chcesz się z nim dogadywać? Czemu? Wiesz, jak to się mówi: co trzymam w garści, to moje, tak?

— A ja trzymam u siebie wiele golemów, panie Upwright — odparł Moist. — Natomiast pan nie trzyma w garści żadnych nadań, świadectw ani dowodów sprzedaży.

— Tak? A pan zaraz będziesz własne zęby trzymał w garści! — Jim ruszył naprzód.

— Spokojnie, spokojnie! — Moist stanął przed panem Pompą i uniósł rękę. — Proszę nie zabijać mnie znowu, panie Upwright.

Obaj bracia zdziwili się wyraźnie.

— Przysięgam, że Jim nie tknął pana nawet palcem, i to jest szczera prawda — oświadczył Harry. — Co to za gra?

— Ależ tak, Harry — zapewnił Moist. — Stracił panowanie nad sobą, przyłożył mi, poleciałem, uderzyłem głową o tę starą ławę, o tam, wstałem, nie wiedząc, gdzie, do demona, jestem, ty próbowałeś odciągnąć Harry’ego, on walnął mnie krzesłem, tym właśnie, które tam stoi, i padłem znów, tym razem na dobre. Golemy cię złapały, Harry, a Jim uciekł, ale straż wytropiła go w Sto Lat. Och, jakież sceny, jakież pościgi, a wy obaj trafiliście na Tanty, obaj z zarzutem morder…

— Ale przecież ja pana nie walnąłem tym krzesłem! — zaprotestował Harry, szeroko otwierając oczy. — To był Ji… Zaraz, moment…

— …i tego ranka pan Trooper przymierzył was do ostatniego krawata, a potem obaj staliście w tym pokoiku pod szubienicą, wiedząc, że straciliście interes, straciliście swoje powozy, straciliście piękne konie, a za dwie minuty…

Moist pozwolił, by ostatnie zdanie zawisło w powietrzu.

— I…? — szepnął Harry.

Obaj bracia wpatrywali się w poczmistrza z wyrazem przerażonej dezorientacji, która — jeśli zagranie się nie uda — w ciągu pięciu sekund zmieni się we wściekłość. Muszą być stale wytrąceni z równowagi, to tylko pozwoli coś osiągnąć.

Moist policzył w myślach do czterech i uśmiechnął się rozkosznie.

— A potem zjawił się anioł — powiedział.


* * *

Dziesięć minut może wiele zmienić. Wystarczy do zaparzenia dwóch kubków herbaty, tak mocnej, że można by ją rozsmarować na chlebie.

Bracia Upwright prawdopodobnie nie wierzyli w anioły. Ale wierzyli w bujdy i słuchali ich z zachwytem, jeśli tylko były opowiadane z klasą. Jest taki typ ciężkiego, pracującego pod gołym niebem człowieka, który nie ma cierpliwości do różnych kanciarzy i oszustów, ale chętnie będzie oklaskiwał każdego, kto najbardziej wierutne kłamstwo opowie z błyskiem w oku.

— Zabawne, że akurat dzisiaj pan przyszedłeś — rzekł Harry.

— Tak? A czemu?

— Bo po południu trafił tu facet z Wielkiego Pnia i zaproponował duże pieniądze za ten interes. Za duże, można powiedzieć.

Aha, pomyślał Moist. Coś się zaczyna…

— Ale pan, panie Lipwig, proponujesz nam tylko nieuprzejmość i groźby — stwierdził Jim. — Może byś pan podniósł ofertę?

— Dobra. Większe groźby — odparł Moist. — No, dorzucę jednak malowanie każdego powozu gratis. Bądźcie rozsądni, panowie. Mieliście łatwą jazdę, lecz teraz wróciliśmy do akcji. A wy macie robić to, co robiliście zawsze, plus dodatkowo wozić moją pocztę. Decydujcie się. Czeka na mnie pewna dama, a wiecie, że nie należy pozwalać damie czekać. Co odpowiecie?

— Ona jest aniołem? — zainteresował się Harry.

— On pewnie ma nadzieję, że nie, he, he, he. — Jim śmiał się tak, jakby byk próbował odchrząknąć.

— He, he — zgodził się Moist z powagą. — Zabierajcie tylko worki, panowie. Urząd Pocztowy wyrusza w świat, a to wy możecie siedzieć na koźle.

Bracia porozumieli się wzrokiem. Po czym się uśmiechnęli. Był to jeden uśmiech rozciągnięty na dwie błyszczczące od potu, czerwone twarze.

— Naszemu tacie byś się pan spodobał — uznał Jim.

— Ale pewne jak demon, że nie spodobałyby mu się te dranie z Wielkiego Pnia — dodał Harry. — Trzeba ich trochę przyciąć, panie Lipwig, a mówią, że pan jesteś właściwym człowiekiem.

— Ludzie giną na tych wieżach — oświadczył Jim. — Widzimy to, wiesz pan. Wieże stoją wzdłuż traktów dyliżansów. Mieliśmy kiedyś kontrakt na dowożenie chłopaków do wież, tośmy słyszeli, co mówią. Dawniej mieli godzinę dziennie, kiedy zamykali cały Pień na konserwację.

— Godzina umarłych, tak to nazywali — powiedział Harry. — Tuż przed świtem. Wtedy umierają ludzie.


* * *

Linia świateł biegnąca przez cały kontynent, paciorki w mroku przedświtu… Oto na obu końcach Wielkiego Pnia zaczyna się godzina umarłych, przesłony z obu stron przekazują ostatnie wiadomości i nieruchomieją jedna po drugiej.

Ludzie z obsługi szczycili się tym, jak szybko potrafią przestawić swoje wieże z czarno-białych transmisji dziennych na ciemno-jasne nocne. Przy dobrej pogodzie załatwiali to niemal bez przerw w pracy, trzymając się rozkołysanych drabinek wysoko nad ziemią, gdy wokół nich terkotały i stukały przesłony. Istnieli bohaterowie, którzy w ciągu minuty zapalali wszystkie szesnaście lamp dużej wieży, zjeżdżając po drabinach, bujając się na linach, utrzymując wieżę żywą. „Żywa” — takiego używali określenia. Nikt nie chciał mieć ciemnej wieży, nawet przez chwilę.

Godzina umarłych to co innego. Była to jedna godzina przeznaczona na naprawy, wymianę elementów, może nawet jakąś robotę papierkową. Głównie jednak wymiany. Prawdziwej zręczności wymagało naprawienie przesłon wysoko na wieży, kiedy dygotała od uderzeń wiatru, a krew z zimna tężała w palcach. O wiele łatwiej jest wyciągnąć je i opuścić na ziemię, a na miejsce wsunąć zapasowe. Ale kiedy czas się kończy, pojawia się pokusa, by zaryzykować na wietrze i uwolnić te piekielne przesłony ręcznie.

Czasami wiatr wygrywał. W godzinie umarłych ludzie umierali.

A kiedy ktoś ginął, odsyłali go sekarami do domu.


* * *

Moist rozdziawił usta.

— Co?

— Tak to nazywają — wyjaśnił Harry. — Nie dosłownie, oczywiście. Ale przesyłają jego imię od jednego końca Pnia na drugi, i kończą w wieży najbliższej jego domu.

— Tak, ale mówią, że czasem taki człowiek zostaje jakoś w wieżach — dodał Jim. — „Życie w narzucie systemowym”, tak to nazywają.

— Ale zwykle są narąbani, kiedy to mówią — zauważył Harry.

— Tak, zwykle narąbani, to przyznaję — zgodził się jego brat. — Za bardzo nimi orają. Teraz nie ma już godziny umarłych, dostają tylko dwadzieścia minut. Zatrudniają mniej ludzi. Zwykle w oktodni pracowali wolniej, teraz przez cały czas z pełną szybkością, tyle że wieże się psują. Widzieliśmy chłopaków, którzy wychodzą z tych wież, przewracając oczami, ręce im się trzęsą i nie umieją odróżnić ranka od wieczora. Wariują tam. Co? Jak demony!

— Tylko że oni od początku są zwariowani. Trzeba być wariatem, żeby pracować w tych wieżach.

— No to wariują tak, że nawet normalnie zwariowani uważają ich za wariatów.

— To fakt. Ale i tak zawsze wracają. Sekary ściągają ich z powrotem. Sekary władają nimi, przesiąkają im w dusze — oświadczył Harry. — Firma prawie nic im nie płaci, ale założę się, że tkwiliby w tych wieżach i za darmochę.

— Wielki Pień napędzany jest teraz krwią… odkąd przejęła go ta nowa banda — westchnął Jim. — Zabija ludzi dla pieniędzy.

Harry dopił herbatę.

— Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego — rzekł. — Będziemy wozić pańską pocztę, panie Lipwig, mimo że nosisz pan tę swoją głupią czapkę.

— Powiedzcie — odezwał się Moist — słyszeliście kiedyś nazwę Dymiące Gnu?

— Nie wiem za wiele — odpowiedział Jim. — Paru chłopaków wspomniało kiedyś o nich. Jacyś nielegalni sygnaliści czy jak… Mają coś wspólnego z narzutem.

— Co to jest ten narzut? Eee… umarli w nim żyją?

— Panie Lipwig, my tylko słuchamy — odparł Jim. — Gadamy z nimi miło i grzecznie, bo kiedy schodzą z wież, są tak nieprzytomni, że wleźliby człowiekowi pod koła…

— To przez kołysanie od wiatru — wyjaśnił Harry. — Chodzą jak marynarze.

— Właśnie. Narzut systemowy? No więc oni mówią, że wiele wiadomości, jakie przekazują sekary, dotyczy samych sekarów, jasne? Polecenia z firmy, wiadomości robocze, wiadomości o wiadomościach…

— …imiona martwych ludzi… — dodał Moist.

— No tak, one też. No i Dymiące Gnu też gdzieś tam jest — dokończył Jim. — Tyle wiem. Powożę dyliżansami, panie Lipwig. Nie jestem taki bystry jak ci w wieżach. Ha… Jestem tak głupi, że wolę stąpać twardo po ziemi!

— Opowiedz panu Lipwigowi o Wieży 93 — zaproponował Harry. — Aż ciarki przechodzą.

— No… Słyszałeś pan o niej? — spytał Jim, zerkając chytrze na Moista.

— Nie. A co się stało?

— Tylko dwóch ludzi tam było, chociaż powinno być trzech. Jeden wyszedł na wichurę, żeby odblokować zaciętą przesłonę, czego nie powinien robić, spadł, a lina bezpieczeństwa owinęła mu się na szyi. Więc ten drugi pobiegł go wyciągnąć, bez liny bezpieczeństwa, czego nie powinien robić, i uważają, że zdmuchnęło go z wieży.

— To okropne — przyznał Moist. — Ale nie takie, żeby ciarki przechodziły.

— Aha, chcesz pan tego kawałka z ciarkami? Dziesięć minut po tym, jak już obaj nie żyli, wieża nadała wezwanie pomocy. Posłane ręką martwego. — Jim wstał i wcisnął na głowę trójgraniasty kapelusz. — Mój dyliżans musi wyjechać za dwadzieścia minut, panie Lipwig. Miło było poznać, panie Lipwig. — Otworzył szufladę odrapanego biurka i wyjął kawał ołowianej rurki. — To dla zbójów — wyjaśnił, po czym wyjął dużą, srebrną, płaską butelkę. — A to dla mnie — dodał z wyraźnie większą satysfakcją. — Co? Jak demony!

A wydawało mi się, że to Urząd Pocztowy jest pełen wariatów, pomyślał Moist.

— Dziękuję — powiedział, wstając. I wtedy przypomniał sobie o dziwnym liście w kieszeni. Może jednak do czegoś się przyda? — Macie kurs, który zatrzymuje się jutro w Pseudopolis?

— Tak, o dziesiątej — potwierdził Harry.

— Przygotujemy dla niego worek.

— Warto? — zdziwił się Jim. — To ponad pięćdziesiąt mil, a słyszałem, że naprawili już Pień. Ten dyliżans ma sporo przystanków, dojedzie tam dopiero przed zmrokiem.

— Musimy się starać, Jim — odparł Moist.

Woźnica spojrzał na niego z lekkim błyskiem w oku, co sugerowało, że domyśla się, iż Moist coś planuje. Ale powiedział tylko:

— Przyznaję, twardo pan walczysz, panie Lipwig. Dobra, zaczekamy na ten pański worek i życzę szczęścia. Muszę już lecieć.

— Jaki kurs pan prowadzi? — spytał Moist.

— Pierwsze dwa odcinki nocnego ekspresu do Quirmu, wyjazd o siódmej. Jeśli ciągle ma wszystkie koła.

— Już prawie siódma?

— Za dwadzieścia.

— Spóźnię się!

Obaj woźnice patrzyli, jak pędzi przez dziedziniec, a za nim podążają wolno pan Pompa i Gladys.

Jim w zadumie wciągnął grube skórzane rękawice.

— Wiesz, jak czasem nachodzi człowieka takie dziwne uczucie? — zwrócił się do brata.

— Chyba wiem, Jim.

— I też ci się zdaje, że sekary nawalą jutro gdzieś między tutaj a Pseudopolis?

— Zabawne, że o tym wspominasz, Jim. Chociaż sądząc po tym, co się ostatnio działo, szansa na to jest i tak dwa do jednego. Może on lubi hazard, Jim?

— Taa… — mruknął Jim. — Tak, co? Jak demony!


* * *

Moist zrzucił złocisty strój. Był dobry jako reklama, trudno zaprzeczyć, a kiedy miał go na sobie, czuł, że styl wylewa mu się uszami. Ale iść w czymś takim pod Załatany Bęben… To jakby ogłaszał, że chce oberwać stołkiem w głowę, a o tym, co wtedy wypłynie mu przez uszy, naprawdę lepiej nie myśleć.

Rzucił skrzydlatą czapkę na łóżko i wciągnął na siebie drugi uszyty przez golema garnitur. Prosił o coś ciemniejszego… Trzeba przyznać, że golemowi krawcy realizowali zamówienia — materiał był tak czarny, że gdyby przyprószyć go gwiazdami, sowy by na niego wpadały. Moist potrzebował więcej czasu, ale Adora Belle Dearheart raczej nie była osobą, której można kazać na siebie czekać.

— Świetnie pan wygląda, sir — zapewnił Groat.

— Dziękuję, dziękuję… — Moist zmagał się z krawatem. — Pan tu teraz dowodzi, panie Groat. Wieczorem powinno być spokojnie. I proszę pamiętać, jutro od samego rana cała poczta do Pseudopolis po dziesięć pensów od sztuki. Jasne?

— Jak pan każe, sir. Czy mogę teraz nosić czapkę? — poprosił Groat.

— Co? Co? — Moist patrzył w lustro. — Proszę spojrzeć, czy nie mam szpinaku między zębami.

— A Czy Jadł Pan Dzisiaj Szpinak? — spytał pan Pompa.

— Nie jadłem szpinaku, odkąd byłem już dość duży, żeby pluć — odparł Moist. — Ale w takich chwilach ludzie zawsze się o to martwią. Myślałem, że zwyczajnie jakoś się pojawił. No wiesz… jak mech. O co pytałeś, Tolliverze?

— Czy mogę nosić czapkę, sir? — powtórzył cierpliwie Groat. — Jako że jestem pana zastępcą, a pan właśnie wychodzi, sir.

— Przecież urząd jest zamknięty!

— Tak, ale… No bo… po prostu chciałbym nosić tę czapkę. Na jakiś czas, sir. Tylko trochę, sir. Jeśli to panu nie przeszkadza. — Groat przestąpił z nogi na nogę. — Znaczy, przecież ja mam tutaj zarządzać…

Moist westchnął.

— Tak, oczywiście, panie Groat. Może pan nosić moją czapkę. Panie Pompa?

— Tak, Panie Lipvig?

— Wieczorem rządzi tutaj pan Groat. I nie chodź za mną, proszę.

— Nie, Nie Pójdę. Mój Wolny Dzień Zaczyna Się Teraz. Dla Nas Wszystkich. Powrócimy Jutro O Zachodzie Słońca — poinformował golem.

— Ach, tak. — Jeden dzień wolnego w tygodniu, mówiła panna Dearheart. To między innymi odróżnia golemy od młotków. — Wolałbym tylko, żebyście mnie wcześniej uprzedzili, wiesz… Trochę będzie nam brakowało personelu.

— Był Pan Powiadomiony, Panie Lipvig.

— Tak, tak. Takie są zasady. Chodzi tylko o to, że jutrzejszy dzień będzie…

— Proszę się o nic nie martwić, sir — uspokoił go Groat. — Niektórzy z tych chłopców, których przyjąłem dziś do pracy, sir, to synowie listonoszy, sir. I wnukowie. Nie ma problemu, sir. Wszyscy będą jutro doręczać.

— Aha. Dobrze. No to świetnie. — Moist znów poprawił krawat. Czarny krawat na czarnej koszuli pod czarną marynarką niełatwo jest choćby znaleźć. — Jak wyglądam, panie Pompa? Szpinak nadal nie zaatakował? Idę na spotkanie z damą.

— Tak, Panie Lipvig. Z Panną Dearheart — odparł spokojnie golem.

— Skąd wiesz?

— Wykrzyczał Pan To W Obecności Około Stu Osób, Panie Lipvig. My… To Znaczy, Panie Lipvig, Wszystkie Golemy… Chcielibyśmy, Żeby Panna Dearheart Była Osobą Bardziej Szczęśliwą. Miała Bardzo Wiele Zmartwień. Szuka Kogoś, Kto…

— …ma zapalniczkę? — przerwał mu szybko Moist. — Skończ w tym miejscu, panie Pompa, bardzo proszę. Kupidyny to takie… małe bobasy z nadwagą i w pieluchach. A nie wielkie gliniane osobniki.

— Anghammarad Mówi, Że Przypomina Mu Lelę, Boginię Wulkanów, Która Dymi Bez Przerwy, Ponieważ Bóg Deszczów Napadał Na Jej Lawę — ciągnął golem.

— Tak, ale kobiety zawsze się skarżą na takie rzeczy — odparł Moist. — Dobrze wyglądam, panie Groat, prawda?

— Och, sir — powiedział Groat. — Nie sądzę, żeby Moist von Lipwig kiedykolwiek musiał się denerwować, gdy idzie na spotkanie z młodą damą. Prawda?

Cóż, gdyby się chwilę zastanowić, właśnie tak, myślał Moist, idąc przez zatłoczone ulice. Przecież nigdy jeszcze nie szedł na spotkanie z młodą damą. Ani razu, przez wszystkie te lata. Pewnie, Albert i cała reszta spotykali ich setki i mieli z tego wiele zabawy, w tym raz także zwichnięcie szczęki, co jest zabawą w stylu zupełnie niezabawnym. A on — nigdy. Zawsze ukrywał się za fałszywym wąsikiem, okularami czy po prostu fałszywą tożsamością. Teraz znowu czuł się jak nagi i zaczynał żałować, że zostawił swój złocisty strój.

Kiedy dotarł do Załatanego Bębna, przypomniał sobie, czemu to zrobił.

Ludzie często mu powtarzali, że Ankh-Morpork jest teraz o wiele bardziej cywilizowane. Że gildie i straż wspólnie panują nad sytuacją w stopniu dostatecznym, by zagwarantować, że napad podczas załatwiania swoich zwyczajnych spraw w Ankh-Morpork stał się jedynie możliwością, a nie czymś oczywistym, jak kiedyś. A ulice były teraz tak czyste, że czasem dało się nawet zobaczyć ulicę.

Ale Załatany Bęben pozostał niezawodny. Jeśli ktoś nie wypadł akurat tyłem przez drzwi i nie runął na bruk, kiedy człowiek tamtędy przechodził, to znaczyło, że coś niedobrego dzieje się ze światem.

Wewnątrz trwała bójka. Mniej więcej. Ale i tutaj nastąpił rozwój, przynajmniej w pewnym sensie. Dzisiaj nie można już było tak po prostu kogoś wyciągnąć i przyłożyć mu toporem. Ludzie mieli pewne oczekiwania wobec barowych bójek. Wchodząc, Moist minął sporą grupę mężczyzn złamanonosej i jednouchej proweniencji, którzy pochyleni ku sobie, naradzali się nerwowo.

— Jeszcze raz, Bob, którego kawałka nie zrozumiałeś? To kwestia stylu, jasne? Porządna bójka nie zdarza się sama. Nie możecie się wszyscy rzucać razem, już nie. No więc Dave Ostryga… włóż z powrotem hełm, Dave… będzie nieprzyjacielem z przodu, a Bazalt, który nie potrzebuje hełmu, jak wiemy, będzie nieprzyjacielem podchodzącym z tyłu. W porządku, przeszliśmy już poza pięści, powiedzmy, że ten oto Polewa wykonał już swój numer z Wymachem Ławą, było trochę tańca z nożami, odrobiliśmy całą scenę Huśtania na Żyrandolu, bla, bla, bla. I wtedy Drugi Stołek… to właśnie ty, Bob… wchodzisz szybko między Numer Piąty i Butelkarza, bierzesz stołkiem zamach nad głową o tak… przepraszam, Szpicu… a potem walisz nim prosto w Numer Piąty, trach, łup i masz w kieszeni tłuściutkie sześć punktów. Jeśli na Numer Piąty zagrają krasnoluda, stołek nawet go nie spowolni, ale nie łam się, trzymaj oba kawałki, które ci jeszcze zostały w rękach, odczekaj chwilę, aż podejdzie bliżej, a potem walnij go z obu stron po uszach. Nie znoszą tego, jak może potwierdzić obecny tu Wręcemocny. Następne trzy punkty. Potem przejdziemy pewnie do stylu dowolnego, ale chciałbym, kiedy już zacznie się znowu na pięści, żebyście wszyscy, nie wyłączając Paskudy Micka i Chrupa, spróbowali Podwójnego Andrew. Pamiętacie? Wpadacie na siebie plecami, odwracacie się, żeby przyłożyć temu drugiemu, moment przerwy na humorystyczne rozpoznanie, potem łapiecie się lewymi rękami, robicie młynek i trafiacie w atakującego tego drugiego, ręką czy nogą, to wasz wybór. Piętnaście punktów od razu, jeśli tylko uda się wam to płynnie rozegrać. Aha, i pamiętajcie, że mamy dyżurnego Igora, więc jeśli odrąbią wam rękę, spróbujcie ją podnieść i przywalcie nią komuś. To zawsze budzi wesołość i daje dwadzieścia punktów. A skoro już o tym mowa, pamiętajcie, co mówiłem, żeby wytatuować na niej swoje imię, jasne? Igory robią, co mogą, ale szybciej staniecie na nogach, jeśli ułatwicie im życie, a co ważniejsze, to będą wasze własne nogi. W porządku, wszyscy na miejsca, powtórzymy to jeszcze raz…

Moist przesunął się bokiem obok grupy i rozejrzał po wielkiej sali. Najważniejsze, żeby nie zwalniać. Zwalnianie przyciąga uwagę.

Zobaczył nad tłumem cienką smużkę dymu i zaczął przeciskać się w tamtą stronę.

Panna Dearheart siedziała sama przy malutkim stoliku, z malutkim drinkiem przed sobą. Nie mogła tu czekać zbyt długo — jedyne stojące obok krzesło było jeszcze niezajęte.

— Często pani tu przychodzi? — zapytał Moist, siadając na nim szybko.

Panna Dearheart uniosła brwi na jego widok.

— Tak. Dlaczego nie?

— No, ja… Podejrzewam, że dla samotnej kobiety to niezbyt bezpieczne.

— Jak to? Przy tylu silnych mężczyznach gotowych mnie bronić? Może pan przyniesie sobie coś do picia.

Moist przedostał się w końcu do baru — rzucając na podłogę garść drobnych monet. To zwykle zmniejszało trochę ścisk.

Kiedy wrócił, jego miejsce zajmował Chwilowo Przyjazny Pijak. Moist znał ten typ, a kluczowym słowem w opisie było „chwilowo”. Panna Dearheart odsuwała się, by uniknąć jego awansów, a bardziej prawdopodobnie jego oddechu.

Moist usłyszał znajomy zew godowy obficie podlanych alkoholem.

— Sso… tak? No bo sso mówię, mówię znaczy sie, nie, znaczy, może byś, sso nie, może byś mi d-dała buziaszszka, sso? Bo wiesz…

O bogowie, pomyślał Moist, będę musiał coś zrobić. Jest wielki i ma miecz jak rzeźnicki tasak, a w chwili, kiedy coś powiem, on przejdzie bezpośrednio do Etapu Czwartego, czyli Gwałtownego Nieopanowanego Szaleńca, a tacy potrafią być zaskakująco precyzyjni, zanim upadną…

Odstawił kufel.

Panna Dearheart rzuciła mu krótkie spojrzenie i pokręciła głową.

Coś się poruszyło pod stołem, zabrzmiał cichy, jakby mięsisty odgłos i pijak pochylił się nagle, a kolory odpłynęły mu z twarzy. Prawdopodobnie tylko on i Moist usłyszeli mruczenie panny Dearheart:

— To, co teraz kłuje cię w stopę, to czterocalowy obcas szpilek „Piękna Lukrecja” od Mitzy, najgroźniejsze obuwie świata. Licząc w funtach na cal kwadratowy, to jakby być zdeptanym przez bardzo spiczastego słonia. I wiem, o czym teraz myślisz; myślisz: „Czy może nacisnąć tak, żeby się przebić aż do podłogi?”. I wiesz, sama nie jestem pewna. Podeszwa twojego buta może stawiać pewien opór, ale nic innego. Jednak nie to powinno cię niepokoić. Powinien cię niepokoić fakt, że w dzieciństwie, praktycznie pod groźbą noża, musiałam brać lekcje baletu, co oznacza, że umiem kopać jak muł. Ty siedzisz przede mną, a ja mam jeszcze drugi but. Dobrze. Widzę, że zrozumiałeś. A teraz zabiorę ten obcas.

Spod stołu dobiegło ciche puknięcie. Pijak bardzo ostrożnie wstał i oddalił się chwiejnie, nie oglądając za siebie.

— Czy mogę się przysiąść? — spytał Moist.

Panna Dearheart kiwnęła głową, więc usiadł, krzyżując nogi.

— To był tylko pijak… — zauważył.

— Owszem, mężczyźni mówią takie rzeczy — odparła. — Zresztą niech pan mnie przekona, że gdybym tego nie zrobiła, pan nie zbierałby teraz swoich zębów do czapki. Której pan nie nosi, jak zauważyłam. To pewnie pańska tajna tożsamość. Przepraszam, powiedziałam coś niewłaściwego? Rozlał pan piwo.

Moist starł piwo z klapy marynarki.

— Nie, to ja — zapewnił. — Czysty i bez upiększeń.

— Prawie pan mnie nie zna, a jednak zaprosił mnie pan na kolację — rzekła panna Dearheart. — Dlaczego?

Bo nazwałaś mnie oszustem, pomyślał Moist. Przejrzałaś mnie od razu. Bo nie przybiłaś mi głowy do drzwi z tej swojej kuszy. Bo nie lubisz rozmów o niczym. Bo chciałbym poznać cię lepiej, choć byłoby to jak całowanie popielniczki. Bo zastanawiam się, czy w resztę życia potrafisz włożyć tyle pasji co w palenie papierosa. Wbrew pannie Maccalariat, chciałbym pozwolić sobie z tobą na migdalenie, Adoro Belle Dearheart… no, na pewno mi pozwolić, a gdalenie może potem, kiedy się lepiej poznamy. Chciałbym wiedzieć o twojej duszy tyle, ile ty wiesz o mojej…

— Ponieważ prawie pani nie znam — powiedział głośno.

— Jeśli już o tym mowa, to ja też prawie pana nie znam — zauważyła panna Dearheart.

— Prawdę mówiąc, na to właśnie liczyłem — odparł.

Zyskał tym uśmiech.

— Gładka odpowiedź. Błyskotliwa. A gdzie naprawdę dzisiaj jemy?

— W Le Foie Heureux, oczywiście.

Wydawała się szczerze zaskoczona.

— Zdobył pan rezerwację?

— O tak.

— Ma pan krewniaka, który tam pracuje? Czy szantażuje pan maître d’?

— Nie. Ale zdobyłem stolik na dziś wieczór — zapewnił Moist.

— W takim razie to jakaś sztuczka — uznała panna Dearheart. — Jestem pod wrażeniem. Ale uprzedzam, żeby docenił pan ten posiłek. Może być pańskim ostatnim.

— Co takiego?

— Kompania Wielkiego Pnia zabija ludzi, panie Lipwig. Na wiele rozmaitych sposobów. A pan na pewno działa Reacherowi Giltowi na nerwy.

— Niech pani nie żartuje. Jestem komarem przy ich pikniku.

— A jak się panu wydaje, co ludzie robią z komarami? Pień ma kłopoty, panie Lipwig. Firma traktowała go jak maszynkę do pieniędzy. Uważali, że naprawy będą tańsze niż konserwacja. Ścięli wszystko do gołej ziemi… gołej ziemi. To ludzie bez poczucia humoru. Myśli pan, że Reacher Gilt zawaha się choć minutę, nim pana pacnie?

— Ale jestem przecież… — zaczął Moist.

— Panu się zdaje, że się pan z nimi bawi? Dzwoni do drzwi i ucieka? Gilt zamierza zostać kiedyś Patrycjuszem, wszyscy to mówią. I nagle zjawia się taki… taki idiota z wielką złotą czapką, przypomina wszystkim, w jakim stanie są sekary, pokpiwa sobie z nich, znowu uruchamia Urząd Pocztowy…

— Zaraz, zaraz… — wykrztusił w końcu Moist. — To przecież miasto, a nie jakaś osada pastuchów! Ludzie nie zabijają konkurentów w interesach ot, tak sobie, prawda?

— W Ankh-Morpork? Naprawdę pan w to wierzy? Och, nie zabije pana. Nie zada sobie nawet trudu formalnego zgłoszenia w Gildii Skrytobójców. Po prostu pan umrze. Jak mój brat. A on będzie za tym stał.

— Pani brat? — zdumiał się Moist.

Na drugim końcu sali wieczorna bójka rozpoczęła się od pięknie wykonanego Śmiesznie Na Mnie Patrzenia, które zyskało dwa punkty i złamanego zęba.

— On i parę innych osób, które pracowały w Pniu, zanim został zrabowany… zrabowany, panie Lipwig, jak przez piratów. Próbowali stworzyć nowy Pień. — Panna Dearheart pochyliła się nad stolikiem. — Zdobyli jakoś fundusze na kilka wież testowych. Miał być ponad cztery razy szybszy od starego systemu, planowali różne sprytne sztuczki z kodowaniem, wszystko powinno być wspaniałe. Wielu ludzi powierzało im swoje oszczędności, ludzi, którzy pracowali jeszcze dla mojego ojca. Widzi pan, większość dobrych mechaników odeszła, kiedy ojciec stracił Pień. Nie mogli wytrzymać Gilta i jego bandy złodziei. Mój brat miał odzyskać nasze pieniądze.

— Tutaj chyba się zgubiłem — wyznał Moist.

Topór wbił się w stół i zadygotał. Panna Dearheart przyjrzała się Moistowi i dmuchnęła mu koło ucha strużką dymu.

— Moim ojcem jest Robert Dearheart — powiedziała jakby zamyślona. — Był prezesem oryginalnej Kompanii Wielkiego Pnia. Sekary to jego wizja. Do demona, sam zaprojektował połowę mechanizmów w wieżach. Wzięli się do tego z grupą innych mechaników, samych poważnych ludzi z suwakami, pożyczyli pieniądze, zastawili swoje domy, zbudowali lokalny system, a potem zebrali pieniądze z powrotem i zaczęli budować Pień. Spływało sporo gotówki, każde miasto chciało się w nim znaleźć, wszyscy powinni się wzbogacić. Mieliśmy stajnie. Ja miałam konia. Przyznaję, nie lubiłam go za bardzo, ale karmiłam i przyglądałam się, jak biega po okolicy i co tam jeszcze robią konie. Wszystko szło znakomicie, aż nagle dostał ten list, nastąpiły jakieś spotkania i powiedzieli, że ma szczęście, że nie trafił do więzienia za… nie wiem dokładnie, coś skomplikowanego i prawniczego. A sekary wciąż przynosiły wielkie zyski. Potrafi pan to zrozumieć? Reacher Gilt i jego banda zachowywali się przyjaźnie, ale wykupywali hipoteki, kontrolowali banki, kombinowali z liczbami, aż wyrwali nam z rąk Wielki Pień, jak złodzieje. Chcą tylko zarabiać pieniądze. Sam Pień ich nie obchodzi. Kiedy tato nim kierował, ludzie byli dumni z tego, co robią… A że byli mechanikami, dbali o to, żeby wieże działały bezbłędnie, przez cały czas. Mieli nawet coś takiego, co nazywali „chodzącymi wieżami”, takimi z gotowych elementów, które da się zapakować na kilka dużych wozów. I kiedy jakaś wieża miała poważne kłopoty, mogli taką chodzącą postawić obok i przejąć cały ruch, nie gubiąc ani jednego kodu. Byli z tego dumni, wszyscy byli… byli dumni, że w czymś takim uczestniczą!

— Powinien pan tam być. Powinien pan to widzieć! — powiedział Moist do siebie. Nie zamierzał mówić tego głośno.

Po drugiej stronie sali jakiś człowiek uderzył innego jego własną nogą i zebrał siedem punktów.

— Tak — zgodziła się panna Dearheart. — Powinien pan. A trzy miesiące temu mój brat zebrał dość funduszy, by zacząć budowę konkurencyjnego Pnia. Wymagało to wysiłku. Macki Gilta sięgają wszędzie. No i John skończył martwy na polu. Powiedzieli, że nie zapiął liny zabezpieczającej. Zawsze zapinał. A teraz mój ojciec tylko siedzi i wpatruje się w ścianę. Stracił nawet swój warsztat, kiedy mu wszystko zabrali. Straciliśmy też dom, naturalnie. Teraz mieszkamy z moją ciotką przy Siostrach Dolly. Do tego doszliśmy. Kiedy Reacher Gilt mówi o wolności, ma na myśli własną, nie innych. I nagle pan wyskakuje jak znikąd, panie von Lipwig, świeżutki i błyszczący, i biega pan dookoła, robiąc wszystko naraz. Dlaczego?

— Vetinari zaproponował mi tę posadę, to wszystko.

— Dlaczego ją pan przyjął?

— To była okazja życia.

Przyjrzała mu się z taką uwagą, że zaczął odczuwać skrępowanie.

— W każdym razie zdobył pan stolik w Le Foie Heureux, choć dowiedział się pan z zaledwie kilkugodzinnym wyprzedzeniem — przyznała, gdy nóż wbił się w belkę za jej plecami. — Nadal będzie pan kłamał, jeśli zapytam, w jaki sposób?

— Tak, chyba tak.

— Dobrze. Pójdziemy?


* * *

W przytulnej duchocie szatni paliła się mała lampa żarowa; kula światła była wyjątkowo jasna. W samym jej środku, ze szkłem powiększającym w dłoni, Stanley badał znaczki.

To był… raj. Maniacy są zwykle bardzo dokładni, a Stanley skrupulatny w stopniu doprawdy niezwykłym. Pan Spools, nieco zaniepokojony jego uśmiechem, przekazał mu wszystkie arkusze próbne i nieudane wydruki, a teraz Stanley bardzo starannie je katalogował — ile ich jest, jakie mają błędy, wszystko.

Jego umysł oplatała cienka nić poczucia winy. To było lepsze niż szpilki. Naprawdę. Znaczki nigdy się nie skończą, można na nich drukować wszystko. Są zadziwiające. Mogą przemieszczać listy, a potem można je wsadzić do zeszytu, równiutko i porządnie. No i nie zrobi się od nich „łebkarski kciuk”.

Czytał o takim uczuciu w szpilkowych magazynach. Mówili, że człowiek może się… odpiąć. W tym kontekście wymieniane były często dziewczęta i małżeństwa. Czasem jakiś eksłebkarz sprzedawał całą swoją kolekcję, tak po prostu. Czasem na szpilkowym spotkaniu ktoś rzucał swoje szpilki w powietrze i uciekał, krzycząc: „Aargh, to przecież tylko szpilki!”. Aż do teraz takie rzeczy były dla Stanleya nie do pomyślenia.

Przyjrzał się swemu woreczkowi niesortowanych. Parę dni temu sama myśl o spędzonym przy nich wieczorze budziła w nim cudowne, przyjemne ciepło. Teraz jednak nadszedł czas, by wyzbyć się dziecinnych szpilek.

Coś wrzasnęło.

Krzyk był chrapliwy, gardłowy, był niczym złość i głód, które zyskały głos. Dawno temu małe, ryjówkowate stworzonka kuliły się, słysząc takie krzyki nad mokradłami.

Po chwili pradawna groza minęła. Stanley podkradł się cicho i otworzył drzwi.

— H-hej! — zawołał w jaskiniową ciemność korytarza. — Jest tam kto?

Na szczęście nie padła żadna odpowiedź, choć coś skrobało w górze pod dachem.

— Urząd jest zamknięty, znaczy — wyjąkał Stanley. — Ale otwieramy znowu o siódmej, oferując pełen zakres znaczków oraz wspaniałą zniżkę na przesyłki do Pseudopolis. — Zwolnił i zmarszczył czoło, usiłując sobie przypomnieć wszystko, co mówił pan Lipwig. — Pamiętaj, może nie jesteśmy najszybsi, ale zawsze docieramy na miejsce. Czemu nie napiszesz do swojej babci staruszki?

— Zjadłem swoją babkę — odpowiedział mu głos z góry. — Rozgryzłem jej kości.

Stanley zakaszlał. Nie uczył się sztuki reklamy.

— Ach… — zawahał się. — Eee… To może do ciotki?

Zmarszczył nos. Dlaczego powietrze cuchnęło olejem do lamp?

— Hej! — zawołał znowu.

Coś spadło z ciemności, odbiło się od jego ramienia i z wilgotnym plaśnięciem wylądowało na podłodze. Stanley schylił się, pomacał wokół i znalazł gołębia. A w każdym razie połówkę gołębia. Była wciąż ciepła i bardzo lepka.


* * *

Pan Gryle siedział na belce wysoko ponad halą. Żołądek mu płonął. To bez sensu, ale nudno się pozbyć starych nawyków — są wyryte bardzo głęboko. Coś ciepłego i pierzastego zatrzepocze przed twarzą i oczywiście trzeba to złapać. Gołębie w Ankh-Morpork miały swoje grzędy na każdej rynnie, gzymsie czy posągu. Nawet rezydentne gargulce nie mogły ich wytępić. Zdążył zjeść sześć, zanim wleciał do wnętrza przez rozbitą kopułę, a wtedy kolejna wielka, ciepła i pierzasta chmura wzbiła mu się na spotkanie i czerwona mgła przesłoniła wzrok.

Były takie smakowite… Nie mógł powstrzymać się po jednym! A pięć minut później przypomniał sobie, dlaczego powinien.

To były dzikie, miejskie ptaki, żywiące się wszystkim, co znalazły na ulicach. W dodatku ulicach Ankh-Morpork. Były jak podfruwające, gruchające siedliska zarazy. Równie dobrze mógł zjeść łajnoburgera i popić to megakubkiem z kolektora ścieków.

Pan Gryle jęknął. Najlepiej skończyć tu robotę, wydostać się i zwymiotować nad ruchliwą ulicą. Rzucił w ciemność butelkę oliwy i zaczął szukać zapałek. Jego gatunek późno odkrył ogień, ponieważ gniazda płonęły zbyt łatwo, ale teraz doceniał ten wynalazek.


* * *

Płomienie wykwitły wysoko nad drugim końcem hali. Spłynęły z belek na stosy listów. Zahuczało, gdy zajęła się oliwa; błękitne macki ognia popełzły po ścianach…

Stanley spojrzał w dół. O kilka stóp od niego, oświetlona sunącym po listach płomieniem, leżała skulona postać. A obok niej złocista skrzydlata czapka…

Uniósł wzrok; w blasku ognia oczu jarzyły mu się czerwienią… Jakaś istota zanurkowała ku niemu z krokwi, z rozwartą paszczą…

I wtedy wszystko zaczęło się panu Gryle’owi źle układać, gdyż dla Stanleya nadeszła akurat jedna z tych jego Trudnych Chwil.


* * *

Postawa jest wszystkim. Moist studiował tę postawę. Miewali ją czasem przedstawiciele starej arystokracji. Polegała na absolutnym braku wątpliwości, że sprawy potoczą się właśnie tak, jak człowiek sobie życzy.

Maître d’ bez chwili wahania wskazał im stolik.

— Naprawdę stać pana na to z państwowej pensji, panie Lipwig? — spytała panna Dearheart, kiedy usiedli. — Czy też będziemy wychodzić przez kuchnię?

— Sądzę, że dysponuję odpowiednimi funduszami — uspokoił ją Moist.

Wiedział, że prawdopodobnie nie dysponuje. Restauracja, która nawet do musztardy ma oddzielnego kelnera, winduje ceny wysoko. Ale w tej chwili nie przejmował się rachunkiem. Są sposoby radzenia sobie z rachunkami, a najlepiej to robić przy pełnym żołądku.

Zamówili przystawki, kosztujące zapewne więcej niż tygodniowe wydatki na jedzenie przeciętnego mężczyzny. Nie warto było szukać w karcie najtańszych potraw. Najtańsze potrawy teoretycznie istniały, ale choćby człowiek nie wiadomo jak się wpatrywał w menu, nie udawało się ich tam znaleźć. Natomiast było tam wiele potraw najdroższych.

— Chłopcy dobrze sobie radzą? — zapytała panna Dearheart.

Chłopcy, pomyślał Moist.

— O tak. Anghammarad naprawdę się wciągnął. To urodzony listonosz.

— Miał długą praktykę.

— A co to za pudełko, które nosi umocowane do ramienia?

— Pudełko? To wiadomość, którą miał doręczyć. Chociaż nie oryginalna, wypalana gliniana tabliczka, jak rozumiem. Musiał dwa albo trzy razy wykonać kopie, a z punktu widzenia golema brąz błyskawicznie się niszczy. To wiadomość do króla Heta z Thut od jego astrologów na ich świętej górze. Informowali go, że bogini morza się gniewa i jakie ceremonie musi odprawić, żeby ją ugłaskać.

— Ale czy Thut i tak nie zapadło się w morzu? Zdawało mi się, że tak mówił…

— Tak, tak. Anghammarad dotarł za późno, porwała go ogromna fala, a wyspa zatonęła.

— Więc…? — spytał Moist.

— Więc co? — zdziwiła się panna Dearheart.

— Więc… czy nie wydaje mu się, że doręczenie tej wiadomości teraz może być trochę spóźnione?

— Nie. Nie wydaje mu się. Nie potrafi pan myśleć jak golem. Golemy wierzą, że wszechświat ma kształt pączka.

— Takiego pączka z marmoladą czy takiego, który ma dziurę w środku?

— Takiego z dziurą, jak pierścień, ale proszę już nie naciskać o szczegóły kulinarne, bo widzę, że chce pan sobie zażartować. One uważają, że wszechświat nie ma początku ani końca. Krążymy tylko w koło bez przerwy. Ale nie musimy za każdym razem podejmować tych samych decyzji.

— Na przykład na spotkanie z aniołem docierać tym trudnym sposobem — mruknął Moist.

— Nie zrozumiałam…

— Eee… Czyli on czeka, aż cała ta historia z falą znowu się zdarzy, ale tym razem on dotrze na miejsce wcześniej?

— Tak. I nie musi pan wskazywać wszystkich usterek tego planu. Jemu wystarcza.

— Przecież będzie musiał czekać miliony, długie miliony lat! — zdziwił się Moist.

— Dla golema to nie jest usterka, tylko kwestia czasu. One się nie nudzą. Same się naprawiają i bardzo trudno je rozbić. Mogą przetrwać na dnie morza albo w płynącej lawie. Kto wie, może mu się uda. A tymczasem znajduje sobie jakąś pracę. Jak pan, panie Lipwig. Ostatnio był pan bardzo zapracowany…

Znieruchomiała nagle, spoglądając ponad jego ramieniem. Zauważył, że prawą ręką przebiera gorączkowo w sztućcach i chwyta nóż.

— Ten drań właśnie wszedł na salę! — syknęła. — Reacher Gilt! Zabiję go tylko i wrócę przed deserem.

— Nie może pani tego robić! — szepnął z naciskiem Moist.

— O… A dlaczego?

— Bo wzięła pani nieodpowiedni nóż. Ten jest do ryby! Wpakuje się pani w kłopoty!

Popatrzyła na niego gniewnie, ale rozluźniła palce, a na jej twarzy pojawiło się coś zbliżonego do uśmiechu.

— Czy mają tu noże do zakłuwania bogatych morderczych sukinsynów? — spytała.

— Podają do stołu do zamówienia — odparł z naciskiem Moist. — Proszę się opanować! To nie jest Bęben, gdzie po prostu wyrzucają zwłoki do rzeki! Tutaj wzywają straż! Proszę wziąć się w garść! Siebie, nie nóż! I niech pani będzie gotowa do ucieczki!

— Dlaczego?

— Bo żeby nas tu wprowadzić, podrobiłem jego podpis na papierze listowym Wielkiego Pnia. Właśnie dlatego.

Moist odwrócił się, by po raz pierwszy spojrzeć na tego wielkiego człowieka. Gilt był potężnym mężczyzną o niedźwiedziej sylwetce; miał na sobie surdut dostatecznie obszerny dla dwóch osób oraz wyszywaną złotem kamizelkę. I rzeczywiście trzymał na ramieniu papugę, choć kelner spieszył już ku niemu z lśniącym mosiężnym drążkiem oraz — prawdopodobnie — kartą orzechów i ziarna.

Giltowi towarzyszyła grupa dobrze ubranych mężczyzn. I kiedy szli przez salę, cały lokal zaczynał kręcić się wokół niego — złoto jest bardzo ciężkie i generuje własne pole grawitacyjne. Kelnerzy krzątali się przy nim, kłaniali, z niezwykłą powagą robili rzeczy całkiem nieważne i było tylko kwestią czasu, nim któryś z nich powie Giltowi, że jego inni goście siedzą już przy stoliku. Moist przeszukiwał wzrokiem pozostałą część sali, w poszukiwaniu… o, tam są. Co jest takiego w wynajętych mięśniakach, że nie da się dobrać dla nich garniturów?

Jeden pilnował drzwi, drugi obserwował salę. Z całą pewnością przynajmniej jeden siedział też w kuchni.

…i rzeczywiście, maître d’ zarabiał na swój napiwek, zapewniając wielkiego człowieka, że jego przyjaciół przyjęto z należną starannością…

…wielka głowa z lwią grzywą odwróciła się, by spojrzeć w stronę stolika Moista…

…panna Dearheart szepnęła:

— O bogowie, idzie tutaj!

…a Moist wstał. Wynajęte pięści zmieniły pozycję. Oczywiście, tutaj nie zrobią niczego, ale też nikt się nie zmartwi, jeśli szybko i stanowczo wyprowadzą go stąd na krótką rozmowę w jakimś zaułku. Gilt zbliżał się między stolikami, pozostawiwszy za sobą zaskoczonych gości.

To była sytuacja wymagająca umiejętności interpersonalnych albo skoku przez okno. Ale Gilt musi przecież być choćby śladowo uprzejmy. Ludzie słuchają.

— Pan Reacher Gilt? — zapytał Moist.

— Rzeczywiście, drogi panie. — Gilt uśmiechnął się, choć bez odrobiny humoru. — Ale wydaje się, że ma pan nade mną przewagę.

— Mam nadzieję, szanowny panie, że nie.

— Jak się okazuje, prosiłem tę restaurację, żeby znalazła dla pana stolik, panie… Lipwig?

— Naprawdę, panie Gilt? — spytał Moist tonem, jak wiedział, bardzo przekonująco niewinnym. — Przyszliśmy tu w nadziei, że znajdzie się wolny stolik, i dowiedzieliśmy się ze zdumieniem, że tak!

— W takim razie przynajmniej z jednego z nas zrobiono głupca, panie Lipwig. Ale proszę powiedzieć… czy naprawdę jest pan Moistem von Lipwigiem, poczmistrzem?

— Tak.

— Bez pańskiej czapki?

Moist odkaszlnął.

— Właściwie to nie jest obowiązkowa — wyjaśnił.

Wielka twarz przyglądała mu się w milczeniu. A potem do przodu wysunęła się dłoń podobna do hutniczej rękawicy.

— Bardzo mi przyjemnie, że mogę pana poznać, panie Lipwig. Mam nadzieję, że nadal będzie panu sprzyjać szczęście.

Moist ujął tę dłoń, ale — zamiast miażdżącego kości uścisku, jakiego się spodziewał — poczuł mocny, stanowczy uścisk człowieka honorowego. I spojrzał w otwarte, szczere, jednookie spojrzenie Reachera Gilta.

Moist ciężko pracował, by opanować swój fach, i uważał, że całkiem dobrze mu idzie. Ale gdyby w tej chwili miał na głowie swoją czapkę, zdjąłby ją natychmiast. Albowiem stanął wobec mistrza. Czuł to w tej dłoni, widział w rozkazującym oku. Gdyby okoliczności były inne, zapewne pokornie by błagał, by Gilt przyjął go do terminu, pozwolił szorować swoje podłogi, szykować jedzenie… W zamian Moist mógłby siedzieć u stóp geniusza i uczyć się, jak wykonywać sztuczkę z trzema kartami, używając do tego banków. Jeśli miałby to oceniać, to stojący przed nim człowiek był największym oszustem, jakiego spotkał w życiu. I ogłaszał to. To prawdziwa… klasa. Pirackie loki, opaska na oku, nawet ta nieszczęsna papuga. Dwanaście i pół procent, na miłość bogów, czy ktokolwiek to zauważył? Mówił im wprost, czym jest, a oni śmiali się i kochali go za to. Moist czuł, że zapiera mu dech w piersiach. Tak by się czuł zawodowy zabójca, gdyby poznał człowieka, który wymyślił sposób niszczenia całych cywilizacji.

Wszystko to Moist odgadł w jednej chwili, w jednej eksplozji zrozumienia, w jednym błysku oka. Ale tuż wcześniej przemknęło coś jeszcze, jakby mała rybka przed rekinem.

Gilt był zaszokowany, nie zdziwiony. Ten krótki moment nie dałby się pewnie zmierzyć żadnym zegarem, ale przez ten moment właśnie świat przestał Reacherowi Giltowi sprzyjać. Ten moment został zatarty całkowicie i pozostała z niego jedynie pewność Moista, że się zdarzył. Ale ta pewność była niewzruszona.

Bardzo niechętnie wypuszczał dłoń tego wielkiego człowieka, gdyż lękał się, że przeskoczy między nimi iskra, która żywcem go usmaży. W końcu jeśli on rozpoznał naturę Gilta, to Gilt z pewnością poznał się na nim.

— Dziękuję, panie Gilt — powiedział.

— Jak słyszałem, był pan tak uprzejmy, że dostarczył pan dzisiaj niektóre nasze wiadomości — rzekł Gilt swym głębokim głosem.

— To była przyjemność, drogi panie. Gdybyście znowu potrzebowali pomocy, wystarczy poprosić.

— Hmm… W takim razie mogę przynajmniej postawić panu kolację, poczmistrzu. Rachunek trafi do mojego stolika. Proszę zamawiać, co tylko pan zechce. A teraz bardzo przepraszam, muszę się zająć moimi… innymi gośćmi.

Skłonił się wrzącej z gniewu pannie Dearheart i odszedł.

— Kierownictwo chciałoby podziękować za niezabijanie gości — powiedział Moist i usiadł. — Teraz powinniśmy…

Urwał nagle, wytrzeszczając oczy.

Panna Dearheart, która zbierała siły, by zasyczeć wściekle, spojrzała na jego twarz i zawahała się.

— Źle się pan czuje? — spytała niepewnie.

— One… płoną. — Moist szeroko otworzył oczy.

— Na bogów, strasznie pan zbladł!

— Pismo… one krzyczą… czuję ogień!

— Ktoś tam zamówił naleśniki — wyjaśniła panna Dearheart. — I pewnie… — Pociągnęła nosem. — Ale pachnie jak papier…

Ludzie obejrzeli się, gdy krzesło Moista przewróciło się na podłogę.

— Urząd Pocztowy się pali! Wiem, że tak! — krzyknął, odwrócił się i pobiegł.

Panna Dearheart dogoniła go w szatni, gdzie właśnie chwycił go jeden z ochroniarzy Gilta. Stuknęła typa w ramię, a gdy się odwrócił, by ją odepchnąć, mocno tupnęła nogą. Wrzasnął, a ona odciągnęła oszołomionego Moista.

— Wody… Musimy zdobyć wodę… — dyszał. — One płoną. Wszystkie płoną!

Загрузка...