Rozdział trzynasty Brzeg koperty

W której poznajemy teorię przestrzeni suknowej — Krętacz Collabone — Tak ostry, że sam się skaleczysz — Szukanie panny Dearheart — Teoria maskowania — Igor wyrufa — Oby ta chwila trwała wiecznie — Starcie z Pniem — Rozwinięcie wielkiego żagla — Wiadomość otrzymana

Mustrum Ridcully, nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu, opuścił kij i wymierzył starannie.

Biała bila trafiła w czerwoną, która potoczyła się wolno do łuzy. Było to trudniejsze, niż się wydaje, ponieważ więcej niż połowa stołu bilardowego służyła nadrektorowi do segregowania dokumentacji[11]. By dotrzeć do otworu, bila musiała przetoczyć się przez kilka stert papierów, kufel, czaszkę z cieknącą świecą i mnóstwo popiołu z fajki. Tak uczyniła.

— Świetnie, panie Stibbons — pochwalił Ridcully.

— Nazywam to przestrzenią suknową — wyjaśnił z dumą Myślak Stibbons.

Każda organizacja potrzebuje kogoś, kto wie, co się dzieje, dlaczego i kto to robi. W NU tę funkcję realizował Myślak Stibbons, który często wolałby, żeby to był ktoś inny. W tej chwili przebywał tu w swej roli kierownika niewskazanych zastosowań magii, a jego ogólnym celem było dopilnowanie, by budżet jego zakładu zyskał aprobatę. Temu służył pęk grubych rur, które spod starego stołu bilardowego przez dziurę w ścianie opadały na trawnik i dalej prowadziły do budynku Magii Wysokich Energii, gdzie — Myślak westchnął — ta drobna sztuczka pochłaniała czterdzieści procent czasu runicznego Hexa, uniwersyteckiej machiny myślącej.

— Niezła nazwa — pochwalił Ridcully i wykonał kolejny strzał.

— Jak w przestrzeni fazowej? — podpowiedział z nadzieją Myślak. — Kiedy bila ma zderzyć się z przeszkodą, która nie jest inną bilą, Hex przemieszcza ją do teoretycznego wymiaru równoległego, gdzie znajdzie niezajętą płaską powierzchnię. Podtrzymuje jej szybkość i obroty do chwili, kiedy zdoła przenieść ją z powrotem do naszego wymiaru. To niezwykle trudny i skomplikowany przykład zaklinania w czasie nierzeczywistym…

— Tak, tak, bardzo dobrze — pochwalił Ridcully. — Coś jeszcze, panie Stibbons?

Myślak zajrzał do notesu.

— Przyszedł uprzejmy list od lorda Vetinariego, który w imieniu miasta zwraca się z prośbą, by uniwersytet podczas naboru rozważył uwzględnienie, och, dwudziestu pięciu procent mniej zdolnych studentów.

Ridcully trafił do łuzy czarną, która przetoczyła się przez plik uniwersyteckich zarządzeń.

— Nie możemy pozwolić, żeby gromada sklepikarzy i rzeźników tłumaczyła uniwersytetowi, jak ma działać — oświadczył stanowczo, mierząc do czerwonej. — Proszę im podziękować za zainteresowanie i przekazać, że będziemy kontynuować naszą praktykę przyjmowania stu procent absolutnych i kompletnych tępaków, jak zwykle. Bierzemy tępych, wypuszczamy ostrych, tak się to dzieje na NU! Jeszcze coś?

— Tylko ta wiadomość na dzisiejszy wyścig, nadrektorze!

— A tak, wiadomość… Co powinienem zrobić, panie Stibbons? Słyszałem, że ludzie wysoko obstawiają Urząd Pocztowy.

— Tak, nadrektorze. Twierdzą, że bogowie są po stronie pana Lipwiga.

— A bogowie robią zakłady? — zapytał Ridcully, obserwując z satysfakcją, jak kula materializuje się po drugiej stronie zapomnianej kanapki z szynką.

— Nie wydaje mi się, nadrektorze. On w żaden sposób nie może wygrać.

— To jest ten chłopak, który uratował kota?

— Właśnie on, nadrektorze. Rzeczywiście.

— Zuch. A co sądzimy o Wielkim Pniu? Banda liczykrupów, jak słyszałem. Zabijali ludzi na tych swoich wieżach. Gość w pubie mówił mi, że duchy martwych sygnalistów prześladują Pień. Spróbuję uderzyć różową.

— Tak, słyszałem o tym, nadrektorze. Uważam, że to taka miejska legenda.

— Wędrują z jednego końca Pnia na drugi, tak mówił. Zresztą to całkiem niezły sposób na spędzenie wieczności. W górach trafiają się naprawdę wspaniałe widoki. — Nadrektor zamilkł nagle, a jego wielkie oblicze wykrzywiło się w namyśle. — „Wielki Przewodnik po Rozmaitych Wymiarach” Haruspeksa — powiedział w końcu.

— Słucham, nadrektorze?

— To ta wiadomość — wyjaśnił Ridcully. — Nikt nie mówił, że to ma być list, prawda? — Machnął ręką nad końcem kija, na którym wyrosła świeża warstwa kredowego proszku. — Dajcie im po jednym egzemplarzu nowego wydania. Mają dotrzeć do naszego człowieka w Genoi… jak mu było, jak mu… takie zabawne imię… pokażemy, że stara Alma Pater o nim nie zapomniała.

— Krętacz Collabone, sir. Studiuje komunikację mięczaków w polu magicznym o niskim natężeniu. Do licencjatu z thaumaturgii.

— Wielcy bogowie… A one się komunikują?

— Najwyraźniej tak, nadrektorze, choć do tej pory nie chcą z nim rozmawiać.

— A dlaczego tam go wysłaliśmy?

— Krętacza H. Collabone’a, nadrektorze? Nie pamięta pan? Z tym potwornie cuchnącym oddechem?

— Ach, chodzi o Smoczy Dech Collabone’a?! — zawołał Ridcully, gdy pamięć podsunęła mu obraz. — Tego, który potrafił wydmuchać dziurę w srebrnej tacy?

— Tak, nadrektorze — potwierdził Myślak. Mustrum Ridcully zawsze lubił triangulować nowe informacje z kilku pozycji. — Powiedział pan, że na bagnach i tak nikt nie zauważy. Jeśli pan pamięta, pozwoliliśmy mu zabrać nieduży omniskop.

— Naprawdę? Bardzo byliśmy przewidujący. Niech pan go zaraz wezwie i powie, o co chodzi.

— Tak, nadrektorze. Może jednak zaczekam kilka godzin, ponieważ w Genoi trwa teraz noc.

— To tylko im tak się wydaje — stwierdził Ridcully i znowu wycelował. — Proszę załatwić to od razu.


* * *

Ogień z niebios…

Wszyscy wiedzieli, że gdy wiadomości przelatują wzdłuż Pnia, górne części wież się kołyszą. Kiedyś ktoś pewnie spróbuje temu zaradzić. A wszyscy starzy sygnaliści wiedzą, że jeśli korbowód obsługujący przesłony w linii wychodzącej zostanie pchnięty w grę, by je otworzyć, a w tym samym mgnieniu oka korbowód na linii wchodzącej będzie ściągnięty w dół, żeby zamknąć przesłony z drugiej strony wieży, to wieża się zakołysze. Została popchnięta z jednej strony i pociągnięta z drugiej, co może mieć mniej więcej taki skutek jak idąca marszowym krokiem kolumna żołnierzy dla starego mostu. Nie był to poważny problem, chyba że coś takiego nastąpi znowu i znowu, aż kołysanie wzrośnie do niebezpiecznego poziomu. Ale jak często coś takiego może się zdarzyć?

Za każdym razem, kiedy dotrze do wieży Dzięcioł. Właśnie tak. Był jak choroba, która atakuje tylko słabych i niesprawnych. Nie zadziałałby w dawnym Pniu, ponieważ w dawnym Pniu pracowało dość wieżowych kapitanów, którzy wyłączyliby wszystko natychmiast i zdjęli z bębna groźny przekaz. Byliby pewni, że ich działanie ocenią przełożeni, którzy wiedzą, jak pracują wieże, i którzy sami zrobiliby to samo.

Dzięcioł byłby skuteczny wobec nowego Pnia, ponieważ za mało zostało takich kapitanów. Człowiek miał robić, co mu każą, bo inaczej mu nie płacili, a jeśli coś się psuło, to już nie jego problem. To błąd tego idioty, który w ogóle przyjął taką wiadomość do wysłania. Nikt się człowiekiem nie przejmował, a wszyscy w zarządzie byli idiotami. Zarząd ogłosił nawet konkurs na Pracownika Miesiąca, żeby pokazać, jak bardzo dba o personel. Co tylko dowodzi, jak bardzo ów personel lekceważy.

A dzisiaj kazali przerzucać kod jak najszybciej i człowiek przecież nie chciał być tym, którego oskarżą o spowalnianie systemu, więc tylko wpatrywał się w następną wieżę, aż oczy zachodziły mu łzami, i walił w klawisze tak szybko, jakby stepował na gorących kamieniach.

Wieże padały jedna po drugiej. Niektóre płonęły, kiedy skrzynki przesłon wyrywały się z mocowań i rozbijały na dachach kabin, rozpryskując płonący olej. Nie dało się walczyć z ogniem w drewnianym pudle sześćdziesiąt stóp nad ziemią, więc człowiek zsuwał się tylko po linie samobójców i uciekał na bezpieczną odległość, by przyglądać się przedstawieniu.

Czternaście wież stanęło w płomieniach, zanim ktokolwiek zdjął ręce z klawiatury. A potem co? Człowiek miał instrukcje. Dopóki ta wiadomość nie zostanie przekazana, na Pniu miało nie być żadnych, powtarzam: żadnych innych. Co mógł teraz zrobić?

Moist się zbudził; Wielki Pień płonął w jego myślach.

Dymiące Gnu chciało go rozbić i pozbierać szczątki. Rozumiał ich. Ale to nie mogło się udać. Gdzieś na linii znajdzie się choć jeden niewygodny mechanik, który zaryzykuje posadę, by wysłać przodem wiadomość: to zabójca, przekazujcie powoli. I to będzie koniec. Pewnie, trasa do Genoi zajmie może dzień czy dwa, ale przecież mają na to całe tygodnie. A ktoś inny okaże się dość sprytny, by porównać wiadomość z tym, co nadała pierwsza wieża. Gilt wywinie się z tego… nie, Gilt wyjdzie z tego jak burza. Wiadomość była sfałszowana, powie i będzie miał rację. Trzeba znaleźć inne rozwiązanie.

Ale Gnu wpadło na dobry pomysł. Rozwiązaniem jest zmiana wiadomości, jeśli tylko zrobi to, jak należy…

Moist otworzył oczy. Zasnął na biurku, a ktoś wsunął mu poduszkę pod głowę.

Kiedy ostatnio spał w porządnym łóżku? A tak, tej nocy, kiedy złapał go pan Pompa. Spędził parę godzin na materacu, który się nie poruszał i nie był wypchany kamieniami. Rozkosz…

Ostatnie dni życia przebiegły mu przed oczami. Jęknął.

— Dzień Dobry, Panie Lipvig — odezwał się z kąta pan Pompa. — Pańska Brzytwa Jest Wyostrzona, Woda Gorąca, A Jestem Pewien, Że Herbata Zaraz Tu Dotrze.

— Która godzina?

— Południe, Panie Lipvig. Wrócił Pan Dopiero O Świcie — dodał golem z lekkim wyrzutem.

Moist znów jęknął. Sześć godzin do startu. A potem tyle gołębi wróci do rodzinnych gniazd, że będzie to przypominać zaćmienie słońca.

— Panuje Ogólne Podniecenie — powiedział golem, gdy Moist zaczął się golić. — Ustalono, Że Linia Startowa Znajdzie Się Na Placu Sator.

Moist patrzył na swoje odbicie, prawie nie słuchając. Zawsze, odruchowo podnosił stawkę. Po co obiecywać, że zrobi się, co jest możliwe? Każdy może zrobić to, co jest możliwe. Trzeba obiecać, że dokona się niemożliwego, ponieważ czasem niemożliwe staje się możliwe, jeśli tylko znajdzie się właściwy sposób. A gdyby nawet nie, to przynajmniej często udaje się poszerzyć granice możliwości. A jeśli się przegra… No cóż, to przecież było niemożliwe.

Jednak tym razem posunął się za daleko. Pewnie, żaden wstyd przyznać, że dyliżans z końmi nie może jechać tysiąc mil na godzinę, ale Gilt będzie się puszył, a Urząd Pocztowy zostanie małym, staromodnym przedsięwzięciem, nienadążającym za zmianami i niezdolnym do konkurencji. Gilt znajdzie jakiś sposób, by utrzymać Wielki Pień, przycinając jeszcze wydatki i zabijając ludzi z chciwości…

— Dobrze Się Pan Czuje, Panie Lipvig? — zapytał golem.

Moist patrzył we własne oczy i na to, co migocze w ich głębi.

O rany…

— Skaleczył Się Pan, Panie Lipvig — zauważył pan Pompa. — Panie Lipvig?

Szkoda, że ominąłem gardło, pomyślał Moist, Ale była to nieważna myśl, przeciskająca się obok tej wielkiej i mrocznej rozwijającej się w lustrze.

Spójrz w otchłań, a zobaczysz, że coś tam rośnie i sięga do światła. I szepcze: Zrób to. To się uda. Zaufaj mi.

O rany… Plan, który jest skuteczny, myślał. Prosty i zabójczy jak brzytwa. Ale wymaga człowieka bez zasad, żeby w ogóle o czymś takim pomyślał.

Czyli tutaj nie ma problemu.

Zabiję pana, panie Gilt. Zabiję pana naszym specjalnym sposobem, metodą szczura, oszusta i kłamcy. Zabiorę panu wszystko oprócz życia. Zabiorę panu pieniądze, reputację i przyjaciół. Będę tkał wokół pana słowa, aż zamknę pana w nich jak w kokonie. Nie zostawię nic, nawet nadziei…

Starannie dokończył golenie i starł z brody resztkę piany. Krwi było całkiem niewiele.

— Myślę, że dobrze mi zrobi solidne śniadanie, panie Pompa — rzekł. — Potem mam parę spraw do załatwienia. A tymczasem czy mógłbyś mi znaleźć miotłę? Z porządnymi brzozowymi witkami? Potem namaluj na kiju kilka gwiazdek.


* * *

Kiedy Moist schodził na dół, przed prowizorycznymi ladami tłoczyli się ludzie. Jednak gwar ucichł, kiedy wszedł do hali. A potem zabrzmiały oklaski. Skinął głową i pomachał wesoło, i natychmiast otoczyli go ludzie wymachujący kopertami. Starał się bardzo, żeby podpisać wszystkie.

— Dużo dodatkowej poczty do Genoi, sir! — zawołał pan Groat, przeciskając się przez tłum. — Nigdy jeszcze nie widziałem niczego podobnego, sir. Nigdy!

— Doskonale, brawo — mruknął Moist.

— I poczty do bogów też przyjęliśmy więcej.

— Miło mi to słyszeć, panie Groat.

— Mamy pierwsze znaczki Sto Lat, sir! — zawołał Stanley, machając nad głową plikiem arkuszy. — Pierwsze wydruki aż się roją od błędów!

— Gratuluję — rzekł Moist. — Ale muszę iść i przygotować kilka drobiazgów.

— Ach, no tak! — Pan Groat mrugnął porozumiewawczo. — „Kilka drobiazgów”, tak? Jak pan sobie życzy, sir. Przejście, proszę! Poczmistrz idzie!

Groat mniej więcej skutecznie oczyścił drogę. Moist szedł, usiłując omijać ludzi, którzy chcieli, żeby pocałował ich dzieci, albo żeby urwać mu strzęp ubrania na szczęście. W końcu dotarł na świeże powietrze.

Trzymał się bocznych uliczek, aż znalazł lokal, w którym podawali całkiem rozsądne podwójne kiełbaski z jajkiem sadzonym, bekonem i grzanką. Miał nadzieję, że jedzenie zastąpi sen.

Wszystko wyrywało się spod kontroli. Na placu Sator ludzie rozwieszali chorągiewki i rozstawiali stragany. Olbrzymi, dryfujący tłum, tworzący uliczną populację Ankh-Morpork, falował i płynął wokół miasta, a wieczorem miał skoncentrować się na placu Sator, gdzie można będzie sprzedawać mu różne rzeczy.

W końcu Moist zebrał się na odwagę i ruszył do Powiernictwa Golemów. Było zamknięte. Do licznych warstw graffiti, pokrywających zabitą deskami wystawę, dodano kolejne. Pojawiło się na wysokości kolan i stwierdzało kredkami: „Golmy som s kaka”. Przyjemnie było widzieć, że piękne tradycje kretyńskiej bigoterii przekazywane są bezsensownie kolejnym pokoleniom.

Siostry Dolly, pomyślał nerwowo. Mieszka u ciotki. Czy kiedykolwiek wspomniała, jak ta ciotka się nazywa?

Pobiegł w tamtą stronę.

Siostry Dolly były kiedyś osobną wioską, zanim jeszcze miasto rozrosło się i przetoczyło przez nią. Mieszkańcy nadal uważali się za innych niż pozostali; mieli własne obyczaje — Poniedziałek Psich Kupek albo W Górę Igły — i praktycznie własny język. Moist tego nie wiedział. Wędrował wąskimi alejkami, wyglądając… czego? Kolumny dymu?

Właściwie to całkiem niezły pomysł.

Osiem minut później stanął przed domem i zaczął dobijać się do drzwi. Otworzyła sama i spojrzała na niego zdziwiona.

— Jak? — spytała tylko.

— Sklepy tytoniowe — wyjaśnił. — Niewiele kobiet w tej okolicy pali setkę dziennie.

— No więc czego chcesz, panie Mądralo?

— Jeśli mi pomożesz, odbiorę Giltowi wszystko, co ma — oświadczył Moist. — Pomóż. Proszę. Obiecuję. Na mój honor człowieka całkowicie niegodnego zaufania.

To przynajmniej wzbudziło u niej przelotny uśmiech, niemal natychmiast zastąpiony zwykłym wyrazem głębokiej podejrzliwości. Potem najwyraźniej została rozstrzygnięta jakaś wewnętrzna walka.

— Lepiej wejdź do środka — powiedziała panna Dearheart i szeroko otworzyła drzwi.

Salonik był niewielki, ciemny i ciasny od szacowności. Moist przysiadł na brzegu krzesła, starając się niczego nie dotykać. W skupieniu nasłuchiwał kobiecych głosów w korytarzu. Po chwili panna Dearheart wróciła i zamknęła za sobą drzwi.

— Mam nadzieję, że twoja rodzina nie ma nic przeciw temu — odezwał się Moist. — Ja…

— Powiedziałam, że chodzi o zaloty — odparła. — Do tego służą saloniki. Warto było zobaczyć te łzy radości i nadziei na twarzy mojej matki. A teraz mów, czego chcesz.

— Opowiedz o swoim ojcu — poprosił Moist. — Muszę wiedzieć, jak tamci przejęli Wielki Pień. Masz jeszcze jakieś papiery?

— Nic ci z tego nie przyjdzie. Prawnik przejrzał wszystko i powiedział, że trudno będzie otworzyć sprawę…

— Zamierzam zwrócić się do wyższej instancji.

— Chodzi o to, że nie możemy udowodnić wielu rzeczy, tak naprawdę udowodnić… — zaprotestowała.

— Ja nie muszę — zapewnił ją Moist.

— Prawnik mówił, że potrzebne są całe miesiące pracy… — ciągnęła, jakby koniecznie chciała znaleźć jakąś lukę.

— Postaram się, żeby ktoś inny za nią zapłacił. Masz księgi? Rejestry? Cokolwiek w tym rodzaju?

— Ale co zamierzasz zrobić?

— Lepiej żebyś nie wiedziała. Naprawdę lepiej. Wiem, co robię, Igło. Ale ty nie powinnaś.

— No, jest takie wielkie pudło z papierami — przyznała z wahaniem. — Chyba mogłabym, no, tak jakby… zostawić je tutaj, kiedy będę sprzątać.

— Dobrze.

— Ale czy mogę ci zaufać?

— W tej sprawie? Bogowie, nie! Twój ojciec zaufał Giltowi i sama wiesz, jak się to skończyło. Na twoim miejscu w życiu bym sobie nie zaufał. Ale na swoim miejscu, już tak.

— Zabawne, panie Lipwig, lecz coraz bardziej panu ufam, kiedy pan opowiada, jak bardzo nie należy panu ufać.

Moist westchnął.

— Tak, Igło, wiem. Paskudna sprawa, co? Potrafię rozmawiać z ludźmi. Możesz przynieść to pudło?

Tak uczyniła, ze zdziwieniem marszcząc czoło.

Zajęło mu to całe popołudnie, a w końcu i tak nie był pewien, ale zapełnił bazgrołami mały notes. To było jak szukanie piranii w rzece porośniętej zielskiem. Na dnie leżały kości. Czasem człowiek miał wrażenie, że dostrzega srebrzysty błysk, ale nie mógł być pewien, że zobaczył rybę. Jedynym sposobem przekonania się był skok do wody.

O wpół do piątej plac Sator był zatłoczony.

Wspaniałą cechą złotego stroju i skrzydlatej czapki było to, że kiedy Moist je zdjął, nie był już sobą. Stawał się całkiem nijakim osobnikiem w nierzucającym się w oczy ubraniu i z twarzą, którą można by mgliście kojarzyć jako już kiedyś widzianą.

Szedł między ludźmi, kierując się do Urzędu Pocztowego. Nikt nawet nie spojrzał na niego po raz drugi. W sposób, jakiego nie uświadamiał sobie aż do teraz, był całkiem samotny. Zawsze był samotny. To jedyna metoda zapewnienia sobie bezpieczeństwa.

Kłopot polegał na tym, że tęsknił za złotym strojem. Wszystko właściwie było grą. Ale Człowiek w Złotym Stroju to dobra rola. Nie chciał być kimś, o kim się zapomina, kimś tylko o krok powyżej cienia. Pod skrzydlatą czapką mógł dokonywać cudów, a przynajmniej sprawić, że wyglądały jak dokonane cuda, co jest praktycznie równie dobre.

Będzie musiał dokonać cudu w ciągu najbliższej godziny czy dwóch. To pewne.

No cóż…

Obszedł Urząd Pocztowy od tyłu i już miał się wśliznąć do środka, kiedy w cieniu odezwał się ktoś:

— Lej…

— Podejrzewam, że masz na myśli „Hej” — odpowiedział Moist.

Normalny Alex wyszedł z cienia. Ubrany był w kurtkę Wielkiego Pnia i wielki hełm z rogami.

— Trochę wolno nam idzie z płótnem… — zaczął.

— Skąd ten hełm? — zdziwił się Moist.

— To maskowanie.

— Wielki rogaty hełm?

— Tak. Jestem w nim tak bardzo zauważalny, że nikt się nie domyśla, że staram się pozostać niezauważony, więc nawet się nie stara mnie zauważyć.

— Tylko człowiek bardzo inteligentny mógłby wpaść na taki pomysł — stwierdził ostrożnie Moist. — Co się dzieje?

— Potrzebujemy więcej czasu — oświadczył Alex.

— Co? Wyścig startuje o szóstej!

— Nie będzie dość ciemno. Nie damy rady postawić żagla przed wpół do siódmej, minimum. Wcześniej nas zauważą, jak tylko wystawimy głowy nad parapetem.

— Nie, daj spokój! Wieże są za bardzo oddalone!

— Ale ludzie na drodze nie są — stwierdził Alex.

— Niech to!

Moist całkiem zapomniał o drodze. A przecież wystarczy, by ktoś później opowiedział, że widział ludzi w starej magicznej wieży…

— Słuchaj, jest gotowy do podniesienia — zapewnił Alex, obserwując jego twarz. — Kiedy już będziemy na górze, możemy pracować szybko. Potrzebujemy tylko pół godziny ciemności, może parę minut więcej.

Moist przygryzł wargę.

— Dobra. Chyba dam radę. Wracaj i pomóż tamtym. Ale nie zaczynajcie, dopóki do was nie dotrę, rozumiesz? Zaufaj mi!

Często to powtarzam, pomyślał, kiedy Alex odszedł pospiesznie. Mam nadzieję, że naprawdę zaufają.

Poszedł do swojego gabinetu. Włożył złoty strój. Czekała go praca. Nudna, ale trzeba było ją wykonać… więc wykonał.

O wpół do szóstej zatrzeszczały deski i do gabinetu wkroczył pan Pompa, ciągnąc za sobą miotłę.

— Wkrótce Nastąpi Czas Rozpoczęcia Wyścigu, Panie Lipvig — oznajmił.

— Muszę dokończyć parę spraw — odparł Moist. — Mam tu listy od budowniczych i architektów, a ktoś chce też, żebym wyleczył mu kurzajki… Naprawdę muszę załatwić te papiery, panie Pompa.


* * *

W samotności kuchni Reachera Igor starannie napisał list pożegnalny. Należało przestrzegać pewnych norm. Człowiek nie wynosił się jak złodziej nocą. Należało sprzątnąć, dopilnować, by spiżarnia była dobrze zaopatrzona, pozmywać naczynia, a z pudełka z pieniędzmi na zakupy wziąć dokładnie tyle, ile pracodawca był winien.

Właściwie szkoda. To była niezła posada. Gilt nie wymagał od niego ciężkiej pracy, a Igorowi podobało się terroryzowanie innych służących. No, przynajmniej większości.

— To takie smutne, że pan odchodzi, panie Igorze — oświadczyła pani Glowbury, kucharka.

— Nic fię nie poradzi, pani Glowbury — westchnął Igor. — Będę tęfknił za pani zapiekanką z wątróbki i cynaderek, to pewne. Ferce mi rofnie, kiedy widzę kobietę, która naprawdę potrafi cof przygotować z reftek.

— Wydziergałam to dla pana, panie Igorze.

Kucharka z zakłopotaniem wręczyła mu niewielką paczuszkę. Igor otworzył ostrożnie i rozwinął kominiarkę w białe i czerwone pasy.

— Pomyślałam, że ogrzeje panu główkę… — Pani Glowbury chlipnęła zarumieniona.

Przez chwilę Igor walczył ze sobą. Lubił i szanował kucharkę. Nigdy jeszcze nie widział, żeby kobieta tak sprawnie posługiwała się nożami… Czasami trzeba zapomnieć o Kodeksie Igorów.

— Pani Glowbury, mówiła pani chyba, że ma fioftrę w Quirmie?

— To prawda, panie Igorze.

— No więc teraz jeft bardzo dobry moment, żeby wybrać fię do niej z wizytą — oświadczył stanowczo Igor. — Profę nie pytać dlaczego. Do widzenia, droga pani Glowbury. Będę ciepło wfpominał pani wątrobę.


* * *

Pozostało jeszcze dziesięć minut do szóstej.

— Jeśli Wyjdzie Pan Teraz, Panie Lipvig, Zdąży Pan Akurat Na Czas — zadudnił z kąta golem.

— To praca niezwykle ważna dla miasta, panie Pompa — odparł surowo Moist, czytając kolejny list. — Okazuję praworządność i dbałość o swoje obowiązki.

— Tak, Panie Lipvig.

Wytrzymał tak do dziesięć po szóstej, ponieważ pięciu minut potrzebował, by nonszalanckim spacerem dotrzeć na plac. Z człapiącym z tyłu golemem, będącym czymś zbliżonym do antytezy nonszalancji i spaceru, zostawił Urząd Pocztowy za sobą.

Tłum na placu Sator rozstąpił się przed nim. Zabrzmiały oklaski, a tu i tam śmiechy, kiedy ludzie zobaczyli miotłę na jego ramieniu. Była pomalowana w gwiazdki, więc musiała być magiczna. Na takich wierzeniach buduje się fortuny.

Gra w trzy karty… W pewnym sensie była to cała gałąź wiedzy. Oczywiście pomagało, jeśli człowiek nauczył się trzymać te trzy karty w luźno ułożonej talii — to właściwie było kluczem. Moist dobrze tę umiejętność opanował, ale zwykłe mechaniczne sztuczki uznawał za trochę nudne i trochę poniżej jego zdolności. Istniały też inne sposoby — sposoby wprowadzania w błąd, odwracania uwagi, budzenia gniewu. Gniew zawsze jest dobry. Rozgniewani ludzie popełniają błędy.

Pośrodku placu zostało trochę miejsca wokół dyliżansu, na którego koźle siedział dumny Jim Rurka. Konie aż lśniły, ściany powozu skrzyły się w blasku pochodni. Ale grupa stojąca wokół skrzyła się stanowczo mniej.

Były tam dwie osoby z Pnia, kilku magów i oczywiście Otto Chriek, ikonografik. Odwrócili się i powitali Moista z twarzami wyrażającymi emocje od ulgi po głęboką podejrzliwość.

— Rozważaliśmy już dyskwalifikację, panie Lipwig — rzekł z surową miną Ridcully.

Moist oddał miotłę panu Pompie.

— Proszę o wybaczenie, nadrektorze — powiedział. — Sprawdzałem projekty nowych znaczków i kompletnie straciłem poczucie czasu. O, dobry wieczór, profesorze Pelc.

Profesor chorobliwej bibliomancji uśmiechnął się szeroko i uniósł słoik.

— Jest też profesor Goitre — oświadczył. — Staruszek uznał, że chętnie zobaczy, o co jest tyle hałasu.

— A to jest pan Pony z Wielkiego Pnia — przedstawił Ridcully.

Moist uścisnął mechanikowi rękę.

— Pan Gilt z panem nie przyszedł? — spytał i mrugnął.

— On, tego… Przygląda się ze swojego powozu — odparł Pony, zerkając na Moista nerwowo.

— No więc, skoro obaj panowie już jesteście, pan Stibbons wręczy każdemu z was egzemplarz wiadomości — oznajmił nadrektor. — Panie Stibbons…

Przekazano dwa pakunki. Moist otworzył swój i wybuchnął śmiechem.

— Ale to książka — zaprotestował pan Pony. — Całą noc zajmie nam kodowanie… I te wykresy!

No dobrze, pora zaczynać, pomyślał Moist i przesunął się niczym kobra. Wyjął książkę z ręki zaskoczonego Pony’ego, przejrzał szybko, złapał plik kartek i wyrwał je, słysząc syknięcia gapiów.

— Proszę bardzo, drogi panie — rzekł, oddając kartki. — To jest wasza wiadomość. Strony od 79 do 128. My doręczymy pozostałą część książki, a adresat później dołączy do niej te strony, jeśli dotrą! — Wyczuł, że profesor Pelc patrzy na niego gniewnie, więc dodał szybko: — Jestem pewien, że da się to naprawić bez śladu.

To był głupi gest, ale pełen rozmachu, głośny, śmieszny i okrutny, a jeśli Moist nie potrafiłby zwrócić na siebie uwagi tłumu, to chyba nie byłby sobą. Pan Pony cofnął się, ściskając wyrwany rozdział.

— Nie chodziło mi…

Moist przerwał mu:

— Mamy bardzo duży powóz na taką małą książkę.

— Chodzi o to, że obrazki strasznie długo trzeba kodować… — zaprotestował pan Pony.

Nie był przyzwyczajony do takich reakcji. Maszyny nie odszczekują.

Moist przywołał na twarz wyraz szczerej troski.

— Tak, to rzeczywiście wydaje się niesprawiedliwe — przyznał. Zwrócił się do Myślaka Stibbonsa. — Nie sądzi pan, że to niesprawiedliwe, panie Stibbons?

Mag był wyraźnie zaskoczony.

— Ale kiedy już je przekodują, potrzeba tylko kilku godzin, żeby przekazać wszystko do Genoi…

— Mimo to będę się upierał — oświadczył Moist. — Nie chcemy nieuczciwej przewagi. Zsiadaj, Jim! — zawołał do woźnicy. — Damy sekarom trochę forów. — Spojrzał na Myślaka i pana Pony’ego z miną sugerującą niewinną chęć niesienia pomocy. — Czy godzina wystarczy, panowie?

W tłumie wybuchło szaleństwo. Bogowie, ależ jestem w tym dobry, pomyślał Moist. Oby ta chwila trwała wiecznie.

— Panie Lipwig! — rozległ się krzyk.

Moist przyjrzał się twarzom i dostrzegł, kto go woła.

— Ach, panna Sacharissa… Ołówek w pogotowiu?

— Poważnie chce nam pan powiedzieć, że zaczeka, aż Wielki Pień przygotuje swój przekaz? — spytała. Śmiała się przy tym.

— Oczywiście — zapewnił Moist, chwytając za klapy swej lśniącej marynarki. — My w Urzędzie Pocztowym jesteśmy ludźmi, którzy lubią uczciwą grę. Może jednak skorzystam z okazji i opowiem o naszym nowym znaczku? Zielony Kapuściany…

— Z pewnością posuwa się pan za daleko, panie Lipwig!

— Aż do samej Genoi, droga pani! Mówiłem, że klej jest o smaku kapusty?

Moist nie zdołałby się teraz powstrzymać, nawet gdyby mu płacili. W takich momentach jego dusza żyła: tańcząc na lawinie, tworząc po drodze własny świat, sięgając ludziom do uszu i zmieniając ich myśli. Po to sprzedawał szkło jako brylanty, po to tańczyły mu w palcach trzy karty, po to stał z uśmiechem przed kasjerami badającymi czeki. Takiego uczucia pragnął, tego nagiego, surowego podniecenia, gdy rozpychał swoją kopertę…

Reacher Gilt sunął przez tłum jak rekin między płotkami. Obrzucił Moista starannie obojętnym wzrokiem, po czym zwrócił się do Pony’ego.

— Czyżby jakieś problemy, panowie? — zapytał. — Robi się późno.

W ciszy zakłócanej tylko chichotami gapiów Pony próbował tłumaczyć, o ile w ogóle jeszcze się orientował w wydarzeniach.

— Rozumiem — powiedział Gilt. — Sprawia panu przyjemność żartowanie z nas, panie Lipwig? Proszę więc pozwolić mi na stwierdzenie, że my w Wielkim Pniu nie będziemy dotknięci, jeśli odjedzie pan natychmiast. Myślę, że możemy darować panu kilka godzin, co?

— Och, z pewnością — odparł Moist. — Jeśli od tego poczuje się pan lepiej…

— W samej rzeczy. Najlepiej będzie, panie Lipwig, jeśli znajdzie się pan bardzo daleko stąd.

Moist dostrzegł jego ton, ponieważ się go spodziewał. Gilt starał się zachowywać rozsądnie, jak mąż stanu, ale jego oko przypominało ciemną metalową kulę, a w głosie zabrzmiała melodyka mordu. A potem powiedział jeszcze:

— Czy pan Groat dobrze się czuje, panie Lipwig? Bardzo się zmartwiłem, kiedy usłyszałem o tym ataku.

— Ataku, panie Gilt? Uderzyła go spadająca belka — zapewnił Moist.

A to pytanie upoważnia do nieokazywania ci absolutnie żadnej łaski…

— Tak? W takim razie zostałem źle poinformowany — odparł Gilt. — Zapamiętam, żeby w przyszłości nie wierzyć plotkom.

— Przekażę panu Groatowi pańskie wyrazy troski.

Gilt uniósł kapelusz.

— Żegnam, panie Lipwig. Życzę szczęścia w tej mężnej próbie! Na drogach zdarzają się niebezpieczni ludzie.

Moist także uchylił czapki.

— Zamierzam bardzo szybko zostawić ich za sobą, panie Gilt.

No i po wszystkim, pomyślał. Powiedzieliśmy to wszystko, a miła dama z „Pulsu” myśli, że jesteśmy kolegami, a przynajmniej tylko rywalami w interesach, chłodno uprzejmymi wobec siebie. Ale popsujemy trochę ten nastrój.

— Do zobaczenia, panie i panowie! — zawołał. — Panie Pompa, zechciej uprzejmie załadować do dyliżansu miotłę.

— Miotłę? — Gilt spojrzał ostro. — Tę miotłę? Tę z gwiazdkami? Zabiera pan miotłę?

— Tak. Przyda się, gdybyśmy mieli awarię.

— Protestuję, nadrektorze! — Gilt odwrócił się gwałtownie. — Ten człowiek zamierza polecieć do Genoi!

— Nie mam takich zamiarów! — zapewnił Moist. — Odrzucam samą tę sugestię.

— Czy dlatego jest pan tak pewny siebie? — warknął Gilt.

I to rzeczywiście było warknięcie, właśnie w tej chwili… W postawie Gilta pojawił się niewielki ślad pęknięcia.

Miotła może lecieć tak szybko, że zdmuchnie człowiekowi uszy. Nie trzeba zbyt wielu uszkodzonych wież — a bogowie świadkami, że psują się bez przerwy — by wyprzedzić sekary do Genoi. Zwłaszcza że miotła leci prosto i nie musi podążać wzdłuż wielkiego łuku traktu dyliżansów i linii Wielkiego Pnia. Pień musiałby mieć prawdziwego pecha, a osoba lecąca byłaby naprawdę przemarznięta i prawdopodobnie naprawdę martwa, ale miotła może w jeden dzień dotrzeć z Ankh-Morpork do Genoi. A to by mogło wystarczyć.

Twarz Gilta stała się maską radości. Teraz zrozumiał, co zaplanował Moist.

Kulka się toczy, któż odgadnie, gdzie stanie, w którą dziurkę wpadnie…

To tkwi w samym sercu każdego oszustwa czy sztuczki. Klient ma być niepewny, a jeśli już jest pewny, trzeba się postarać, by był pewny tego co nieprawdziwe.

— Żądam, żeby żadna miotła nie trafiła do tego dyliżansu! — zwrócił się Gilt do nadrektora.

Nie było to rozsądne posunięcie. Od magów niczego się nie żąda. Można tylko prosić.

— Jeśli pan Lipwig nie jest pewien swojego sprzętu — ciągnął — sugeruję, żeby od razu zrezygnował.

— Będziemy podróżować samotnie po bardzo niebezpiecznych drogach — przypomniał Moist — Miotła może się okazać kluczowa.

— Jednakże zmuszony jestem zgodzić się z tym… dżentelmenem — wtrącił Ridcully z pewnym niesmakiem. — To nie będzie dobrze wyglądać, panie Lipwig.

Moist rozłożył ręce.

— Jak pan sobie życzy, nadrektorze, oczywiście. To poważny cios. Czy mogę jednak prosić o sprawiedliwie traktowanie?

— To znaczy? — zdziwił się mag.

— Przy każdej wieży czeka koń, który będzie wykorzystany w razie awarii — stwierdził Moist.

— To normalna praktyka — burknął Gilt.

— Tylko w górach — odparł spokojnie Moist. — A nawet tam tylko w najbardziej oddalonych wieżach. Ale dzisiaj, jak podejrzewam, konie czekają przy wszystkich. To sztafeta kucyków, Pony Express, za przeproszeniem pana Pony’ego. Mogą łatwo wyprzedzić nasz dyliżans, nie wysyłając ani słowa w kodzie.

— Nie sugeruje pan chyba, że przez całą drogę przeniesiemy tę wiadomość konno — oburzył się Gilt.

— Pan sugerował, że polecę… Jeśli pan Gilt nie jest pewien swojego sprzętu, może zrezygnuje od razu?

Wreszcie! Przez twarz Gilta przebiegł cień. Gilt był już bardziej niż zirytowany — przepłynął na spokojne, krystaliczne wody skrajnej, wewnętrznej furii.

— Zgódźmy się zatem, że nie jest to próba koni przeciw miotle — zaproponował Moist. — To dyliżans przeciw wieżom sekarowym. Jeśli powóz się zepsuje, naprawiamy powóz. Jeśli wieża ma awarię, naprawiacie wieżę.

— Przyznaję, że to brzmi rozsądnie — uznał Ridcully. — A więc tak zarządzam. Jednakże muszę poprosić pana Lipwiga na stronę, by przekazać ostrzeżenie.

Nadrektor objął Moista za ramiona, odprowadził za powóz i pochylił się, aż ich twarze znalazły się o kilka cali od siebie.

— Zdaje pan sobie sprawę, prawda, że wymalowanie paru gwiazdek na całkiem zwyczajnej miotle nie znaczy jeszcze, że zacznie latać? — zapytał.

Moist spojrzał w jasnoniebieskie oczy, niewinne jak u dziecka — zwłaszcza u dziecka, które bardzo się stara wyglądać niewinnie.

— Wielkie nieba… Naprawdę nie? — zapytał.

Mag poklepał go po ramieniu.

— Myślę, że lepiej zostawimy tę kwestię — oświadczył z satysfakcją.

Gilt uśmiechał się, gdy Moist wrócił na miejsce.

To było zbyt kuszące, by Moist zdołał się powstrzymać, więc nie próbował. Podnieś stawkę. Kuś los, bo nikt inny nie skusi go za ciebie.

— Ma pan ochotę na taki prywatny zakład, panie Gilt? — zaproponował. — Ot, żeby wyścig był… ciekawszy?

Gilt przyjął to spokojnie — dla kogoś, kto nie potrafi odczytać ludzkich reakcji, tych drobnych sygnałów…

— Ależ panie Lipwig, czyżby bogowie pochwalali hazard? — spytał i zaśmiał się krótko.

— Czymże jest życie, jeśli nie loterią, panie Gilt? — odparł Moist. — Powiedzmy… sto tysięcy dolarów?

To okazało się ostatnią kroplą, przepełniło czarę. Widział, jak w Reacherze Gilcie coś pękło.

— Sto tysięcy? A niby jak złapiesz w ręce takie pieniądze, Lipwig?

— Och, po prostu składam je razem, panie Gilt. Chyba wszyscy o tym wiedzą — odparł Moist, budząc powszechną wesołość. Rzucił prezesowi Pnia swój najbardziej bezczelny uśmiech. — A co pan zrobi, jak dostanie w ręce te sto tysięcy?

— Ha! Przyjmuję zakład! Zobaczymy, kto jutro będzie się śmiał! — zawołał Gilt.

I teraz trzymam cię w ręku, pomyślał. Mam cię w ręku. Jesteś wściekły. Podejmujesz błędne decyzje. Spacerujesz po desce! Wspiął się na dach dyliżansu i zwrócił do tłumu.

— Genoa, panie i panowie! Genoa albo upadek!

— Czyjś na pewno! — wrzasnął jakiś żartowniś.

Moist skłonił głowę, a gdy się wyprostował, zobaczył twarz Adory Belle Dearheart.

— Wyjdzie pani za mnie, panno Dearheart?! — krzyknął.

— Ooch! — zabrzmiało w tłumie.

Sacharissa odwróciła głowę jak kot szukający następnej myszy. Co za szkoda, że azeta ma tylko jedną pierwszą stronę… Panna Dearheart wypuściła kółko z dymu.

— Jeszcze nie — odpowiedziała spokojnie.

Zyskało to burzę oklasków i gwizdów. Moist pomachał ręką i zeskoczył na kozioł obok woźnicy.

— Ruszaj, Jim — powiedział.

Jim dla lepszego efektu strzelił z bata i dyliżans potoczył się wśród radosnych okrzyków. Moist obejrzał się jeszcze i zobaczył, jak pan Pony przeciska się przez tłum w stronę wieży na Tumpie. Potem usiadł spokojnie i w świetle lamp dyliżansu przyglądał się ulicom.

Może to złoto wnikało w niego od zewnątrz? Czuł, że coś go wypełnia niczym mgła. Kiedy poruszył ręką, był pewien, że zostawia w powietrzu ślad złocistego pyłu. Wciąż miał wrażenie, że leci.

— Jim, czy ja wyglądam normalnie? — zapytał.

— W tym świetle niezbyt wyraźnie pana widzę — odparł woźnica. — Mogę o coś spytać?

— Jasne, pytaj.

— Dlaczego dał pan tym draniom tylko środkowe strony?

— Z dwóch powodów, Jim. Dzięki temu my dobrze wyglądamy, a oni wychodzą na płaczliwe dzieciaki. A po drugie, to kawałek ze wszystkimi kolorowymi ilustracjami. Słyszałem, że zakodowanie ich trwa wieki.

— Taki pan ostry, że sam pan się skaleczy, panie Lipwig. Co? Jak demony!

— Jedź jak błyskawica, Jim!

— Och, wiem, jak dać im przedstawienie, panie Lipwig, może mi pan wierzyć! Heja!

Bat strzelił znowu, a stukot podków odbijał się echem od ścian budynków.

— Sześć koni? — spytał Moist, kiedy pędzili Broad-Wayem.

— Tak jest. Też mogę być sławny, przy okazji — odparł woźnica.

— Zwolnij trochę, kiedy dojedziesz do starej wieży maga, co? Tam wyskoczę. Zabrałeś ochronę?

— Mam czterech, panie Lipwig — odparł Jim. — Kryją się w środku. To ludzie o nieposzlakowanej reputacji i prawości. Znam ich jeszcze z czasów, kiedy byliśmy chłopakami. Harry Żarłok, Czaszkołam Tapp, Poważne Uszkodzenie Ciałsworth i Joe Tozer Beznosy. To kumple, panie Lipwig, nie ma obawy, i już się cieszą na wakacje w Genoi.

— Jasne! Wszyscy mamy nasze wiaderka i łopatki — odezwał się chrapliwy głos z wnętrza dyliżansu.

— Wolę mieć ich niż tuzin strażników — zapewnił z satysfakcją Jim.

Dyliżans turkotał, mijając przedmieścia. Droga pod kołami stała się bardziej wyboista, ale powóz tylko się kołysał i tańczył na stalowych resorach.

— Kiedy już mnie wyrzucisz, możesz trochę przyhamować, Jim. Nie warto się spieszyć — rzekł po chwili Moist.

W blasku latarni dyliżansu Moist zobaczył, jak czerwona twarz Jima rozjaśnia się przebiegłością.

— To jest pański plan, co?

— Znakomity plan, Jim — zapewnił Moist.

I muszę dopilnować, żeby się nie udał.


* * *

Światła powozu zniknęły, a Moist został sam w chłodnej ciemności. W oddali lekko lśniące dymy Ankh-Morpork tworzyły wielką, rozmytą chmurę w kształcie grzyba, która przesłaniała gwiazdy. Coś szeleściło w krzakach, a wietrzyk niósł od nieskończonych pól zapach kapusty.

Moist odczekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Pojawiła się wieża — kolumna ciemności bez gwiazd. Musiał tylko przedostać się przez gęste kolczaste zarośla w pełnym korzeni lasku…

Krzyknął jak sowa. Ponieważ nie był ornitologiem, brzmiało to: „Uhu-uhu!”.

Las eksplodował pohukiwaniem sów, tyle że były to sowy mające gniazda w starej magicznej wieży, która w jeden dzień doprowadzała do obłędu. Na nie wywierała nie tak oczywisty wpływ, jednakże wydawane dźwięki przypominały wszystkie możliwe wołania każdej żywej, a nawet umierającej istoty. Moist wyraźnie usłyszał słonia, prawdopodobnie hienę i sugestię sprężyn łóżka.

Kiedy hałas ucichł, tuż obok Moista w ciemności ktoś powiedział:

— W porządku. To ja, Adrian. Łap mnie za rękę i chodźmy, zanim tamci znów się pokłócą.

— Pokłócą? O co?

— Doprowadzają się nawzajem do szału! Czujesz ten sznur? Trzymasz go? Dobra, możesz iść szybko. Wyszukaliśmy ścieżkę i rozciągnęliśmy poręcz…

Szli szybko między drzewami. Trzeba było znaleźć się całkiem blisko wieży, żeby zauważyć słaby poblask w zrujnowanym otworze po drzwiach u podstawy. Niezdecydowany Adrian umocował kilka swoich zimnych świateł na wewnętrznej stronie muru. Kamienie poruszały się Moistowi pod stopami, kiedy wspinał się na szczyt — nie zwracał na nie uwagi, ale pędził po spiralnych schodach tak prędko, że okręcił się jeszcze, kiedy był już na górze. Szalony Al złapał go za ramiona.

— Nie ma pośpiechu — uspokoił. — Mamy jeszcze dziesięć minut.

— A bylibyśmy gotowi dwadzieścia minut temu, gdyby ktoś nie zgubił młotka — mruknął Normalny Alex, naciągając linkę.

— Schowałem go przecież do skrzynki z narzędziami! — oburzył się Szalony Al.

— W szufladzie na klucze!

— I co?

— Kto przy zdrowych zmysłach szukałby młotka w miejscu na klucze?

W dole znów odezwały się sowy.

— Słuchajcie — powiedział szybko Moist. — To nieważne, prawda? Nie w tej chwili!

— Ten człowiek jest szalony! — oświadczył Normalny Alex, wskazując oskarżycielsko kluczem.

— Nie tak szalony jak ktoś, kto wszystkie swoje śrubki trzyma poukładane według rozmiarów w słoikach po dżemie! — odparł Szalony Al.

— To się zalicza do normalności — oświadczył wzburzony Alex.

— Wszyscy wiedzą, że grzebanie w nich to połowa zabawy! Poza tym…

— Gotowe — oznajmił Niezdecydowany Adrian.

Moist uniósł głowę. Maszyna sekarowa Gnu wznosiła się w noc, tak jak wcześniej na dachu Urzędu Pocztowego. Poza nią, od strony miasta, jeszcze wyżej wznosiła się konstrukcja w kształcie litery H. Była trochę podobna do okrętowego masztu, być może z powodu lin, które ją podtrzymywały. Grzechotały lekko w słabym wietrze.

— Musiałeś kogoś zdenerwować — ciągnął Adrian, gdy dwaj pozostali trochę się uspokoili. — Dwadzieścia minut temu przesłali wiadomość od samego Gilta. Mówił, że ta główna pójdzie po dupleksie, należy dołożyć wszelkich starań, by w niczym jej nie zmienić, że nie będzie żadnego ruchu, dopóki on nie wyda polecenia restartu. I że osobiście wyrzuci całą załogę każdej wieży, która nie będzie ściśle przestrzegać tych instrukcji.

— To tylko pokazuje, jak Wielki Pień dba o ludzi… — mruknął Moist.

Niezdecydowany Adrian i Szalony Al przeszli do wielkiej ramy i zaczęli odwiązywać liny z zaczepów.

No dobrze, uznał Moist. Do roboty…

— Jest jedna zmiana w planie — powiedział i nabrał tchu. — Nie posyłamy Dzięcioła.

— Jak to? — zdumiony Adrian wypuścił swoją linę. — Przecież taki był plan!

— To by zniszczyło Pień.

— No tak, to właśnie zaplanowaliśmy — przypomniał Al. — Gilt tak jakby wymalował sobie na portkach „kopnij mnie”! Przecież Pień się sypie sam z siebie. To od początku miał być tylko eksperyment. Możemy go odbudować lepszy i szybszy!

— Jak? — zapytał Moist. — Skąd się wezmą pieniądze? A ja znam sposób zniszczenia kompanii, ale pozostawienia wież. Ukradziono je Dearheartowi i jego partnerom. Mogę je zwrócić! Ale jedyny sposób, by zbudować lepszą linię wież, to zostawić stare nienaruszone. Pień musi zarabiać!

— Coś takiego powiedziałby Gilt! — warknął Al.

— Bo to prawda! Alex, ty jesteś normalny, wytłumacz mu! Trzeba utrzymać działający Pień, wymieniać po jednej wieży, nie stracić żadnego kodu! — Machnął ręką w stronę ciemności. — Ci ludzie w wieżach chcieliby być dumni z tego, co robią. Tak? To ciężka praca, za którą marnie im płacą, ale oni i tak żyją dla przerzucania kodu. Tak? Firma ich wykorzystuje, każe harować nad siły, a oni nadal przerzucają kod!

Adrian szarpnął za linę.

— Hej, płótno się zacięło! — oznajmił, zwracając się ogólnie do wieży. — Musiało o coś zaczepić, kiedy je zwijaliśmy…

— Och, jestem pewien, że Dzięcioł będzie skuteczny. — Moist brnął dalej. — Może nawet uszkodzić dostatecznie wiele wież na czas dostatecznie długi. Ale Gilt wykręci się ze wszystkiego! Nie rozumiecie? Będzie krzyczał o sabotażu!

— Co z tego? — spytał Szalony Al. — W ciągu godziny zapakujemy to wszystko na wóz i nikt się nie dowie, że tu byliśmy.

— Wejdę tam i spróbuję je uwolnić, co? — zaproponował Niezdecydowany Adrian, szarpiąc za płótno.

— Powiedziałem, że to się nie uda. — Moist machnął na niego ręką. — Słuchaj pan, panie Al, tej sprawy nie da się załatwić ogniem. Trzeba ją załatwić słowami. Powiemy światu, co się stało z Pniem.

— Rozmawiałeś o tym z Zabójcą? — spytał Alex.

— Tak — odarł Moist.

— Niczego nie udowodnisz — ciągnął Alex. — Słyszeliśmy, że wszystko było legalne.

— Wątpię. Ale to nie ma znaczenia. Niczego nie muszę udowadniać. Powiedziałem, tu chodzi o słowa. Można je zniekształcić, można tkać je w ludzkich głowach, żeby myśleli tak, jak chcemy, żeby myśleli. Poślemy własną wiadomość i wiecie co? Chłopcy w wieżach będą chcieli ją przekazać, a kiedy ludzie ją poznają, będą chcieli w nią uwierzyć, ponieważ będą chcieli żyć w świecie, w którym to jest prawdą. To moje słowa przeciwko słowom Gilta, ale ja jestem w tym lepszy od niego. Mogę go załatwić jednym zdaniem, panie Szalony, i zostawić wszystkie wieże na miejscu. I nikt nigdy się nie dowie, jak to się stało…

Za nimi zabrzmiał krótki krzyk i szelest rozwijającej się szybko tkaniny.

— Zaufajcie mi — poprosił Moist.

— Nigdy nie będziemy mieli takiej szansy — odparł Szalony Al.

— No właśnie!

— Na każde trzy działające wieże zginął jeden człowiek — powiedział Szalony Al. — Wiedziałeś o tym?

— Wiesz, że nie umrą naprawdę, dopóki żyje Pień — stwierdził Moist. Strzelił na ślepo, ale chyba trafił. Czuł to. Nie zwalniał więc. — On żyje, dopóki przerzucany jest kod, a oni żyją razem z nim, zawsze Wracając do Domu. Chcesz to zatrzymać? Nie możesz! A ja nie chcę! Ale mogę zatrzymać Gilta! Zaufajcie mi!

Płótno wisiało jak wielki żagiel, całkiem jakby ktoś zamierzał odpłynąć wieżą. Miało osiemdziesiąt stóp wysokości i trzydzieści szerokości. Poruszało się lekko na wietrze.

— Gdzie Adrian? — spytał Moist.

Popatrzyli na żagiel. Podbiegli do krawędzi wieży. Spojrzeli w ciemność na dole.

— Adrian? — odezwał się niepewnie Szalony Al.

— Tak? — odpowiedział mu głos z dołu.

— Co tam robisz?

— Wiecie, no… Tak się obijam… A sowa wylądowała mi na głowie.

Coś się rozdarło obok Moista — to Normalny Alex wyciął w płótnie otwór.

— Idzie! — wykrzyknął.

— Co idzie? — zapytał Moist.

— Wiadomość! Nadają z wieży 2! Popatrz!

Alex się odsunął, a Moist wyjrzał przez szczelinę na miasto. W oddali migotała wieża.

Szalony Al podszedł do zmniejszonej o połowę tablicy przesłon i chwycił dźwignie.

— No dobrze, panie Lipwig, posłuchajmy pańskiego planu — rzekł. — Alex, pomóż mi, co? Adrian ty… no, trzymaj się, dobra?

— Próbuje wcisnąć mi martwą mysz do ucha — poskarżył się głos z dołu.

Moist zamknął oczy, uporządkował myśli, które od wielu godzin brzęczały mu w głowie, i zaczął mówić.

Z tyłu i nad nim wielka płachta materiału akurat wystarczała, by zablokować wzajemną obserwację dwóch odległych wież. O połowę mniejsza wieża Dymiącego Gnu miała akurat właściwy rozmiar, by z następnej w linii wyglądać jak normalna, lecz stojąca o wiele dalej. A nocą widać tylko światła…

Sekary przed nim dygotały w rytmie grzechotu przesłon. W niebo pomknęła nowa wiadomość.

Składała się zaledwie z kilkuset słów. Kiedy Moist skończył, sekary wystukały ostatnie kilka liter i zamilkły.

— Prześlą ją dalej? — zapytał Moist.

— O tak — zapewnił głuchym głosem Szalony Al. — Prześlą… Siedzisz gdzieś w górach i nagle dostajesz taki sygnał? Poślesz go dalej, żeby jak najszybciej pozbyć się go z wieży.

— Nie wiem, czy powinniśmy uścisnąć ci dłoń, czy zepchnąć cię z muru — stwierdził posępnie Normalny Alex. — To było złe.

— Jaki człowiek mógłby coś takiego wymyślić? — dodał Szalony Al.

— Ja. A teraz wyciągnijmy Adriana, dobrze? — zaproponował Moist pospiesznie. — A potem lepiej wrócę do miasta…


* * *

Omniskop to jeden z najpotężniejszych aparatów znanych magii, a zatem i jeden z najmniej użytecznych.

Może zobaczyć wszystko, i to bez trudu. Zmuszenie go do zobaczenia czegoś to właśnie kwestia, która wymaga cudów. Jest tak dużo Wszystkiego — to znaczy wszystkiego, co może istnieć, będzie istnieć, istniało czy powinno zaistnieć we wszystkich możliwych wszechświatach — że cokolwiek, dowolny wcześniej wskazany obiekt, jest straszliwie trudny do znalezienia. Zanim Hex wyewoluował thaumarytmy kontrolne, wykonując w jeden dzień pracę, która pięciuset magom zajęłaby co najmniej dziesięć lat, omniskopów używano głównie jako luster, ze względu na ukazywaną przez nie piękną czerń. To dlatego, jak się okazało, że „nic od oglądania” jest podstawowym składnikiem większej części wszechświata; wielu magów przycinało sobie brody, wpatrując się w ciemne serce kosmosu.

Istnieją bardzo nieliczne sterowalne omniskopy. Ich produkcja wymaga długiego czasu i bardzo dużo kosztują. A magowie nie palili się do budowy kolejnych. Omniskopy były dla nich, żeby mogli podglądać wszechświat, nie dla wszechświata, żeby ich mógł podglądać.

Poza tym magom nie zależało na ułatwianiu ludziom życia — a przynajmniej tym ludziom, którzy nie są magami. Omniskop był więc przedmiotem rzadkim, delikatnym i cennym.

Dziś jednak nadarzyła się okazja wyjątkowa, więc magowie szeroko otworzyli drzwi przed bogatszą, czyściejszą i bardziej higieniczną częścią społeczeństwa Ankh-Morpork. Na długim stole nakryto do Drugiej Herbatki. Nic ekstrawaganckiego — parę tuzinów pieczonego drobiu, parę sztuk łososia na zimno, sto stóp bieżących baru sałatkowego, sterta bochenków, jeden czy dwa antałki piwa oraz oczywiście pociąg z sosami, marynatami i przyprawami, gdyż jednego wózka nie uznawano za wystarczający. Ludzie nakładali sobie na talerze, stali w grupkach i rozmawiali, ale przede wszystkim Byli Tu. Moist wśliznął się chwilowo niezauważony, ponieważ wszyscy wpatrywali się w największy uniwersytecki omniskop.

Nadrektor Ridcully stuknął pięścią w bok aparatu, aż omniskop się zakołysał.

— Ciągle nie działa, panie Stibbons! — ryknął. — Znowu mamy to wielkie ogniste oko!

— Jestem pewien, że wprowadziłem poprawne… — zaczął Myślak majstrujący przy czymś z tyłu wielkiego dysku.

— To ja, nadrektorze, Krętacz Collabone — zabrzmiał głos z omniskopu. Ogniste oko zniknęło, a pojawił się gigantyczny czerwony nos. — Jestem tutaj, w wieży terminalu w Genoi. Przepraszam za to zaczerwienienie, nadrektorze, ale nabawiłem się alergii na wodorosty.

— Witam, panie Collabone! — wrzasnął Ridcully. — Jak się pan czuje? Jak idą badania…

— …nad mięczakami — mruknął Myślak Stibbons.

— …nad mięczakami?

— Właściwie to niezbyt dobrze, nadrektorze. Nabawiłem się przykrej…

— Dobrze, brawo. Masz szczęście, młody człowieku! — krzyczał Ridcully. Zwinął dłonie przy ustach, żeby zwiększyć głośność. — O tej porze roku sam chętnie posiedziałbym w Genoi! Słońce, morze, fale i piasek, co?

— Prawdę mówiąc, mamy tu porę deszczową i trochę mnie martwią te grzyby, które rosną na omni…

— Cudownie! — huknął Ridcully. — Ale nie mogę całego dnia tracić na pogaduszki! Czy coś dotarło? Nie możemy się doczekać!

— Panie Collabone, czy mógłby się pan trochę cofnąć? — poprosił Myślak. — A pan nie musi tak… głośno mówić, nadrektorze.

— Ten chłopak jest bardzo daleko stąd, człowieku!

— Nie tak dokładnie, nadrektorze — odparł Myślak z dobrze wyćwiczoną cierpliwością. — Dobrze, panie Collabone, możemy kontynuować.

Tłum za plecami nadrektora zbliżył się do omniskopu. Pan Collabone odstąpił. Trochę tego było za wiele dla człowieka, który przez całe dnie mógł rozmawiać tylko z małżami.

— Dostałem wiadomość sekarową, nadrektorze, ale… — zaczął.

— Nic z Urzędu Pocztowego?

— Nie, nadrektorze. Nic.

Zabrzmiały brawa, krzyki rozczarowania i śmiechy. Ze swojego kąta Moist widział Vetinariego stojącego przy nadrektorze. Rozejrzał się jeszcze i zauważył Reachera Gilta stojącego trochę z boku i — co dziwne — całkiem bez uśmiechu. A Gilt go zauważył.

Jedno spojrzenie wystarczyło — Gilt nie był pewien. Nie do końca.

Witamy w świecie strachu, pomyślał Moist. To jak nadzieja, tylko przewrócona na drugą stronę. Wiesz, że nie mogło się nie udać, jesteś pewien, że nie mogło…

Ale jednak…

Mam cię!

Krętacz Collabone odchrząknął.

— Ehm, ale nie wydaje mi się, żeby to była wiadomość, którą wysłał nadrektor Ridcully — powiedział piskliwym ze zdenerwowania głosem.

— Skąd taka myśl, człowieku?

— Bo jest w niej napisane, że nie jest. — Collabone zająknął się. — Jest napisane, że pochodzi od martwych ludzi…

Ridcully nie zrozumiał.

— Znaczy, to jakaś stara wiadomość?

— Ehm… No nie, nadrektorze. Może lepiej ją przeczytam, dobrze? Chce pan, żebym przeczytał?

— O to przecież chodzi, człowieku!

W wielkim szklanym dysku Collabone odkaszlnął lekko.

— „Kto zechce wysłuchać umarłych? My, którzy zginęliśmy, by słowa mogły polecieć, domagamy się teraz sprawiedliwości. Oto są zbrodnie rady nadzorczej Wielkiego Pnia: kradzież, malwersacja, złamanie danego słowa, morderstwo korporacyjne…”.

Загрузка...