W Wielkim Holu wybuchło zamieszanie. Większość magów skorzystała z okazji, by zgromadzić się przy opuszczonym w tej chwili bufecie. Jeśli jest coś, czego magowie naprawdę nienawidzą, to sytuacji, kiedy osoba przed nimi zastanawia się nad coleslawem. To jest bar sałatkowy, mówią, a to jest takie coś, co zwykle się znajduje w barze sałatkowym, gdyby nie, to nie byłby bar sałatkowy, nie przyszedłeś tu, żeby na to patrzeć. Czego się spodziewałeś? Pieczeni z nosorożca? Marynowanej latimerii?
Wykładowca run współczesnych dołożył sobie kawałków bekonu; wcześniej umiejętnie skonstruował przypory z selera i przedpiersie z kapusty, pięciokrotnie zwiększając głębokość miseczki.
— Czy któryś z was, koledzy, rozumie, o co tu chodzi? — zapytał, wznosząc głos ponad panujący gwar. — Wygląda na to, że wielu ludzi się zdenerwowało.
— To sprawa z sekarami — wyjaśnił kierownik studiów nieokreślonych. — Nigdy im nie ufałem. Biedny Collabone. Porządny chłopak na swój sposób. Dobrze sobie radził z trąbikami. A teraz chyba ma kłopoty…
To były poważne kłopoty. Po drugiej stronie szkła Krętacz Collabone otwierał i zamykał usta jak ryba wyrzucona na brzeg. Przed nim Mustrum Ridcully aż poczerwieniał z gniewu, swojego sprawdzonego i przetestowanego podejścia do większości problemów.
— …przepraszam, nadrektorze, ale tak mam tu napisane i sam pan kazał mi przeczytać — tłumaczył się Collabone. — To się ciągnie i ciągnie…
— I to właśnie dali ci sekarowcy? — zapytał Ridcully. — Jesteś pewien?
— Tak, proszę pana. Dziwnie na mnie patrzyli, rzeczywiście, ale to na pewno wiadomość od nich. Dlaczego miałbym coś wymyślać, nadrektorze? Większość czasu spędzam w akwarium. Samotny w nudnym, straszliwie nudnym akwarium…
— Ani słowa więcej! — wrzasnął Greenyham. — Zakazuję!
Stojący obok Nutmeg prychnął swoim drinkiem na kilkoro ociekających gości.
— Słucham? Pan czegoś zakazuje? — Ogarnięty furią Ridcully stanął przed Greenyhamem. — Drogi panie, ja rządzę na tej uczelni! I nikt nie będzie mi mówił, co mam robić na moim uniwersytecie! Jeśli jest tu coś do zakazywania, mój panie, to tylko ja mogę tego zakazać! Dziękuję! Mów dalej, Collabone!
— Eee… eee… eee… — jąkał się Collabone, marząc o śmierci.
— Powiedziałem: dalej, mój chłopcze!
— Ehm… tak. „Nie liczyło się bezpieczeństwo. Nie liczyła się duma. Liczyły się tylko pieniądze. Wszystko było pieniędzmi i pieniądze były wszystkim. Pieniądze traktowały nas jak rzeczy i ginęliśmy…”.
— Czy tutaj nie obowiązuje prawo? To obrzydliwe oszczerstwo! — krzyknął Stowley. — To jakaś sztuczka!
— A niby czyja, mój panie?! — ryknął nadrektor. — Czyżby pan sugerował, że pan Collabone, młody mag niezwykłej uczciwości, który, muszę dodać, wykonuje znakomitą robotę wśród węży…
— …małży — mruknął Myślak Stibbons.
— …wśród małży, teraz robi sobie z nas jakieś żarty? Jak pan śmie! Proszę dalej, panie Collabone!
— Ja…ja…ja…
— To rozkaz, doktorze[12] Collabone!
— No… „Krew jest smarem maszynerii Wielkiego Pnia, gdy pracowici, lojalni ludzie płacą życiem za karygodną głupotę rady…”.
Gwar podniósł się znowu. Moist zauważył, że lord Vetinari przesuwa wzrokiem po sali… Nie zdążył uskoczyć na czas. Spojrzenie Patrycjusza przeszło przez niego i sunęło dalej. Jedynie brew uniosła się pytająco. Moist odwrócił głowę, poszukał Gilta…
Nie było go.
Nos Collabone’a w omniskopie jarzył się teraz jak latarnia. Młody człowiek jąkał się, upuszczał kartki, gubił linijki, ale brnął dalej z determinacją i uporem kogoś, kto potrafi spędzić cały dzień na obserwacji jednej ostrygi.
— …to próba oczernienia nas wobec całego miasta! — protestował Stowley.
— „…nieświadomi ceny, jaką płacą. Co możemy powiedzieć o ludziach, którzy do tego doprowadzili, którzy siedzieli wygodnie wokół stołu i nas zabijali? To…”.
— Pozwę uniwersytet! Pozwę uniwersytet! — wrzasnął Greenyham.
Cisnął krzesłem w omniskop. W połowie drogi krzesło zmieniło się w niewielkie stadko gołębic, które w panice wzleciały pod dach.
— Och, proszę, niech pan pozwie uniwersytet! — huknął Ridcully. — Mamy tu sadzawkę pełną ludzi, którzy chcieli pozywać uniwersytet…
— Cisza — powiedział Vetinari.
Słowo nie zabrzmiało głośno, ale wywarło taki efekt, jak kropla czarnego tuszu w szklance czystej wody. Rozprzestrzeniało swoje wici i smugi, docierało wszędzie i tłumiło hałas.
Oczywiście zawsze znajdzie się ktoś, kto nie uważa.
— A poza tym… — ciągnął Stowley, nieświadom zapadającej ciszy i zamknięty we własnym świecie świętego oburzenia — …jest całkiem oczywiste, że…
— Prosiłem o ciszę — poinformował Vetinari.
Stowley urwał, rozejrzał się i oklapł. Zapanowało milczenie.
— Bardzo dobrze — rzekł niegłośno Patrycjusz.
Skinął na komendanta Vimesa ze Straży Miejskiej, który szepnął kilka słów innemu strażnikowi, a ten przecisnął się między gośćmi do drzwi.
Vetinari zwrócił się do Ridcully’ego.
— Nadrektorze, będę wdzięczny, jeśli poleci pan swojemu studentowi kontynuować… — powiedział tym samym spokojnym tonem.
— Oczywiście. Proszę dalej, profesorze Collabone! Kiedy pan będzie gotów!
— Eee, eee, eee, ehm… Dalej jest napisane: „Ci ludzie przejęli kontrolę nad Pniem drogą podstępu znanego jako Podwójna Dźwignia, ogólnie, wykorzystując pieniądze powierzone im przez klientów, którzy nie podejrzewali…”.
— Przestań to czytać! — krzyknął Greenyham. — To śmieszne! To oszczerstwo na oszczerstwie!
— Jestem pewien, że coś mówiłem, panie Greenyham — powiedział Vetinari.
Greenyham zamilkł.
— Dobrze. Bardzo dziękuję — rzekł Vetinari. — Otóż są to bardzo poważne oskarżenia. Malwersacja? Morderstwo? Jestem przekonany, że pan… to znaczy, przepraszam, profesor Collabone jest człowiekiem godnym zaufania… — W omniskopie Krętacz Collabone, najmłodszy profesor Niewidocznego Uniwersytetu, energicznie pokiwał głową. — …który czyta jedynie to, co mu doręczono. Wydaje się zatem, że oskarżenia te mają źródło w pańskiej firmie, panie Greenyham. Ciężkie zarzuty, panie Greenyham. Postawione w obecności wszystkich tych osób. Sugeruje pan, że mam je potraktować jak jakiś figiel? Miasto patrzy, panie Greenyham. Och, Stowley chyba źle się czuje.
— To nie jest właściwe miejsce do… — spróbował Greenyham, zdając sobie sprawę z trzasku pękającego lodu.
— To idealne miejsce — zapewnił Patrycjusz. — Jest publiczne. W tych okolicznościach, biorąc pod uwagę naturę zarzutów, jestem pewien, że wszyscy oczekują ode mnie, bym dotarł do sedna oskarżeń, choćby po to, by wykazać, że są całkowicie bezpodstawne.
Rozejrzał się. Zabrzmiał chór potwierdzeń. Nawet górne warstwy lubią przedstawienia.
— Co pan na to, panie Greenyham? — spytał Vetinari.
Greenyham milczał. Pęknięcia sięgały coraz dalej, lód łamał się ze wszystkich stron.
— Doskonale — rzekł Patrycjusz. Zwrócił się do stojącego obok człowieka. — Komendancie Vimes, zechce pan wysłać ludzi do biur Kompanii Wielkiego Pnia, Spółki Cywilnej Ankh-Sto, Aktywów Równin Sto, Ankh Przyszłości, a zwłaszcza do siedziby Handlowego Banku Kredytowego Ankh-Morpork. Poinformuje pan dyrektora, pana Cheeseborough, że bank zostaje zamknięty w celu przeprowadzenia audytu i że chciałbym spotkać się z panem dyrektorem w moim biurze przy najbliższej możliwej okazji. Dowolna osoba w każdym z tych biur, która choćby przesunie jakiś papier, zanim pojawią się moi urzędnicy, zostanie aresztowana i oskarżona o współudział w każdym lub wszystkich przestępstwach, jakie mogą być odkryte. A przez ten czas nikt związany z Kompanią Wielkiego Pnia ani nikt z ich pracowników nie ma prawa opuszczać tego pomieszczenia.
— Nie może pan tego zrobić! — zaprotestował słabym głosem Greenyham, ale najwyraźniej ogień wzburzenia już w nim przygasł.
Pan Stowley osunął się na podłogę i ukrył twarz w dłoniach.
— Nie mogę? — zdziwił się Vetinari. — Jestem tyranem. To moja praca.
— Co się dzieje? Gdzie ja jestem? — jęczał Stowley, który uważał, że warto jak najszybciej położyć odpowiedni fundament.
— Przecież nie ma żadnych dowodów! Ten mag kłamie! Kogoś musieli przekupić! — przekonywał Greenyham. Lody całkiem popękały, a on znalazł się na krze razem z wielkim i głodnym morsem.
— Panie Greenyham — rzekł Vetinari. — Jeszcze jeden taki nieproszony wybuch z pańskiej strony, a trafi pan do aresztu. Czy to jasne?
— Pod jakim zarzutem? — zapytał Greenyham; zdołał jakoś przywołać ostatnie rezerwy wyniosłości.
— Nie muszę stawiać żadnego. — Szata Patrycjusza zafalowała jak skraj ciemności, gdy Vetinari odwrócił się znowu do omniskopu i Krętacza Collabone’a, który mimo dwóch tysięcy mil nagle nie czuł się wystarczająco oddalony. — Proszę dalej, profesorze. Nikt nie będzie już panu przerywał.
Moist obserwował zebranych, gdy Collabone zacinał się i mylił przy czytaniu reszty wiadomości. Mówiła raczej o sprawach ogólnych niż konkretach, ale wymieniała daty, nazwiska i grzmiące potępienia. Nie było tam nic nowego, naprawdę nowego, ale wszystko było opakowane w odpowiedni język i dostarczone przez umarłych.
„My, którzy zginęliśmy na ciemnych wieżach, domagamy się tego od was…”.
Powinien się wstydzić.
Co innego, kiedy wkłada się słowa w usta bogów. Kapłani robią to bez przerwy. Ale to już o krok za daleko. Trzeba być prawdziwym draniem, żeby coś takiego wymyślić.
Odprężył się trochę. Szanowany, uczciwy obywatel nie sięgnąłby do tak niskich sztuczek, lecz przecież nie dlatego dostał tę posadę, że był szanowanym i uczciwym obywatelem. Pewne zadania wymagają porządnego młotka, inne — pokręconego korkociągu.
Przy odrobinie szczęścia mógłby naprawdę w to uwierzyć, gdyby się postarał.
Spadł wczesny śnieg i jodły wokół wieży 181 jarzyły się bielą w ostrym, jasnym świetle gwiazd.
Dziś wieczorem byli tu wszyscy — Dziadek, Roger, Wielki Steve-o, Chrypa Półbok, który był krasnoludem i musiał siadać na poduszce, żeby dosięgnąć klawiatury, no i Księżniczka.
Kiedy przekazywali wiadomość, rozległo się kilka stłumionych syknięć. Teraz panowała cisza zakłócana tylko westchnieniami wiatru. Księżniczka widziała w powietrzu oddechy innych. Dziadek bębnił palcami o jakąś deskę.
W końcu odezwał się Chrypa.
— To było naprawdę?
Chmury pary z oddechów zgęstniały. Ludzie otrząsali się, wracali do realnego świata.
— Widziałeś, jakie dostaliśmy instrukcje. — Dziadek spoglądał ponad mroczną puszczą. — Niczego nie zmieniać i przekazać dalej, tak powiedzieli. Przekazaliśmy dalej. Jak demony przekazaliśmy.
— Ale od kogo to przyszło? — pytał Steve-o.
— Nieważne. Wiadomość przychodzi, wiadomość wychodzi, wiadomość płynie.
— No tak, ale czy to naprawdę od… — nie ustępował Steve-o.
— Do demona, Steve-o, naprawdę nie wiesz, kiedy należy się zamknąć? — zdenerwował się Roger.
— No bo słyszałem o wieży 93, gdzie ci chłopcy zginęli, a wieża sama z siebie nadała wezwanie pomocy — mamrotał Steve-o.
Był szybki przy klawiszach, ale niewiedza, kiedy należy się zamknąć, stanowiła tylko jeden z przykładów braku towarzyskiej ogłady. Na wieży coś takiego może kosztować życie.
— Uchwyt Martwego Człowieka — wyjaśnił Dziadek. — Powinieneś wiedzieć. Jeśli przez dziesięć minut nie ma żadnej aktywności, a wsunięty jest klucz sygnaturowy, bęben wrzuca żakard do szczeliny, przeciwwaga opada i wieża nadaje sygnał wezwania.
Mówił te słowa, jakby czytał je z podręcznika.
— Tak, ale słyszałem, że w 93 żakard się zaklinował i…
— Mam tego dosyć — mruknął Dziadek. — Roger, bierzemy się do roboty. Mamy lokalne sygnały do przesłania, nie?
— Pewnie. I to, co siedzi na bębnie. Ale Gilt mówił, że mamy czekać z restartem do…
— Gilt może mnie pocałować… — zaczął Dziadek, przypomniał sobie o towarzystwie i dokończył: — …gdzieś. Czytaliście, co przed chwilą nadawaliśmy, nie? Myślicie, że po czymś takim ten suki… ten gość nadal tu rządzi?
Księżniczka wyjrzała przez okno górnej linii.
— 182 już świeci — oznajmiła.
— Właśnie. Świecimy i przerzucamy kod — warknął Dziadek. — To nasza praca. I kto nas powstrzyma? Wszyscy, co nie mają nic do roboty, wynocha! Działamy!
Księżniczka wyszła na niewielką platformę, żeby nie wchodzić nikomu w drogę. Śnieg pod nogami był jak cukier puder, powietrze w nozdrzach kłuło jak noże.
Kiedy spojrzała na góry, w kierunku, o którym nauczyła się myśleć jako dolnym, zobaczyła, że wieża 180 nadaje. Równocześnie usłyszała trzask i stuk, gdy śnieg zsuwał się z otwieranych przesłon 181. Przerzucamy kod, pomyślała. To nasza praca.
W górze, na wieży, patrząc na gwiaździste migotanie Pnia w czystym i mroźnym powietrzu, czuła się tak, jakby była częścią nieba. I zastanowiła się, czego bardziej boi się Dziadek: że martwi sekarowcy mogą wysyłać wiadomości do żyjących, czy że nie mogą?
Collabone skończył. Potem wyjął chusteczkę i starł zieloną substancję, która zaczęła już porastać szkło. Zapiszczało. Wyjrzał nerwowo przez rozmazaną plamę.
— Czy wszystko w porządku, proszę pana? Nie będę miał żadnych kłopotów, prawda? — zapytał. — Bo właśnie mi się wydaje, że jestem bliski przetłumaczenia zewu godowego wielkiego małża…
— Dziękuję, profesorze Collabone, doskonale się pan spisał. To już wszystko — odparł chłodno nadrektor Ridcully. — Panie Stibbons, proszę wyłączyć urządzenie.
Zanim zgasł ekran omniskopu, po twarzy Collabone’a przemknął wyraz ogromnej ulgi.
— Panie Pony, jest pan głównym mechanikiem Wielkiego Pnia, prawda? — spytał Vetinari, zanim znowu podniósł się gwar.
Pony, który znalazł się nagle w centrum uwagi, cofnął się i gorączkowo zamachał rękami.
— Proszę, wasza lordowska mość! Jestem tylko mechanikiem, o niczym nie wiem…
— Niech pan się uspokoi. Słyszał pan, że dusze martwych wędrują wzdłuż Pnia?
— O tak, wasza lordowska mość.
— Czy to prawda?
— No…
Pony rozejrzał się lękliwie jak człowiek osaczony. Miał swoje różowe przebitki, a one wszystkim mogły wykazać, że był jedynie kimś, kto starał się utrzymać wieże w ruchu. Ale w tej chwili jedynym, co widział po swojej stronie, była prawda.
— Nie rozumiem jak, ale… czasami, kiedy człowiek siedzi nocą w wieży, przesłony stukają, a wiatr gwiżdże w olinowaniu, to tak, można pomyśleć, że to prawda.
— O ile wiem, istnieje tradycja nazywana Wysyłaniem do Domu?
Mechanik wydawał się zdziwiony.
— No tak, wasza lordowska mość, ale… — Pony uznał, że powinien bronić racjonalnego świata, w którym jednak, chwilowo, nie pokładał zbyt wielkiej wiary. — Ale Pień był ciemny, zanim nadaliśmy wiadomość, więc nie rozumiem, jak coś mogło się dostać na…
— Chyba że, naturalnie, umieścili ją tam umarli — rzekł Patrycjusz. — Panie Pony, dla dobra pańskiej duszy oraz, co ważne, pańskiego ciała, uda się pan teraz do wieży na Tumpie, eskortowany przez jednego z ludzi komendanta Vimesa, i nada krótką wiadomość do wszystkich wież. Zażąda pan papierowych taśm, zwanych rolkami bębnów, o ile mi wiadomo, ze wszystkich wież Wielkiego Pnia. Czy dobrze rozumiem, że zachowują one zapisy wszelkich wiadomości wychodzących z danej wieży, których to zapisów nie da się łatwo zmienić?
— To zajmie całe tygodnie, wasza lordowska mość — zaprotestował Pony.
— W takim razie sugeruję ruszyć już wcześnie rano.
Pan Pony, który nagle dostrzegł, jak zdrowym rozwiązaniem może być teraz dłuższa nieobecność w Ankh-Morpork, pokiwał głową.
— Jak wasza lordowska mość sobie życzy.
— Przez ten czas Wielki Pień będzie nieczynny — dodał Vetinari.
— To prywatna własność! — wybuchnął Greenyham.
— Tyran, niech pan nie zapomina — odpowiedział niemal wesoło Patrycjusz. — Ale jestem przekonany, że audyt pomoże nam rozstrzygnąć przynajmniej niektóre aspekty tej zagadki. Jeden z nich to oczywiście fakt, że pan Reacher Gilt nie jest chyba obecny w tym pomieszczeniu.
Wszyscy jednocześnie odwrócili głowy.
— Może przypomniał sobie o innym ważnym spotkaniu? — zastanowił się Vetinari. — Wymknął się chyba już jakiś czas temu.
Dyrektorzy Wielkiego Pnia uświadomili sobie nagle, że ich prezesa tu nie ma, a co gorsza, oni są tutaj. Zbili się w ciasną grupkę.
— Czy możliwe jest, hm, aby przynajmniej w tym punkcie omówić tę sprawę na osobności, wasza lordowska mość? — zaproponował Greenyham. — Reacher nie był człowiekiem łatwym w kontaktach, niestety.
— Nie lubił gry zespołowej — westchnął Nutmeg.
— Kto? — zapytał Stowley. — Gdzie ja jestem? Co to za ludzie?
— Przez większość czasu tkwiliśmy w mroku… — ciągnął Greenyham.
— Niczego nie pamiętam… — oświadczył Stowley. — Nie mogę zeznawać, każdy lekarz to potwierdzi.
— Mogę chyba oświadczyć w imieniu nas wszystkich, że podejrzewaliśmy go od początku…
— Pamięć całkiem pusta… Nic zupełnie… Co to za rzecz z palcami… Kim jestem…
Lord Vetinari przyglądał się radzie nadzorczej o pięć sekund dłużej, niż wydawało się komfortowe. Delikatnie stukał w brodę gałką laski. W końcu uśmiechnął się blado.
— No cóż… — powiedział. — Panie komendancie, byłoby chyba niegodziwe, gdybyśmy zatrzymywali tu dłużej tych dżentelmenów…
A kiedy twarze przed nim rozciągnęły się w uśmiechach pełnych nadziei, tego najwspanialszego daru, dodał:
— Do aresztu ich, komendancie. Do osobnych cel, jeśli można prosić. Porozmawiam z nimi rano. A jeśli pan Slant przyjdzie się z panem spotkać w ich sprawie, niech pan mu przekaże, że chciałbym chwilę pogawędzić. Zgoda?
To brzmiało… dobrze. Kiedy znów zabrzmiał gwar, Moist ruszył do drzwi. I prawie do nich dotarł, kiedy głos Patrycjusza doścignął go jak nóż.
— Tak szybko pan nas opuszcza, panie Lipwig? Proszę zaczekać. Podwiozę pana do tego pańskiego sławnego Urzędu Pocztowego.
Przez chwilę, przez drobny ułamek sekundy, Moist myślał o ucieczce. Ale zrezygnował. Nie miałaby sensu.
Tłum rozstąpił się pospiesznie przed idącym do drzwi Patrycjuszem. Za nim miejsca zajęła straż.
W ostatecznym rozrachunku istnieje przecież wolność ponoszenia konsekwencji.
Kiedy ruszyli, Patrycjusz oparł się o skórzaną tapicerkę karocy.
— Co za niezwykły wieczór, panie Lipwig — rzekł. — O tak…
Moist uznał — podobnie jak nagle otępiały pan Stowley — że jego przyszłe szczęście zależy od tego, by mówił jak najmniej.
— Tak, wasza lordowska mość — zgodził się.
— Ciekawe, czy ten mechanik znajdzie jakieś dowody, że ta niezwykła wiadomość została wprowadzona do sekarów ludzką ręką — zastanawiał się głośno Patrycjusz.
— Nie wiem, wasza lordowska mość.
— Nie wie pan?
— Nie.
— Ach… — mruknął Vetinari. — Wiadomo, że umarli czasem przemawiają. Tablice ouija, seanse spirytystyczne i tak dalej. Kto mógłby stwierdzić, że nie wykorzystają sekarowego medium?
— Nie ja, wasza lordowska mość.
— Odnoszę wrażenie, że podoba się panu nowa kariera, panie Lipwig.
— Tak, rzeczywiście.
— To dobrze. Od poniedziałku pańskie obowiązki będą też obejmowały administrowanie Wielkim Pniem. Zostaje przejęty przez miasto.
To tyle, jeśli chodzi o przyszłe szczęście…
— Nie, wasza lordowska mość — powiedział.
Vetinari uniósł brew.
— Czy istnieje jakaś alternatywa, panie Lipwig?
— To naprawdę własność prywatna, wasza lordowska mość. Należy do Dearheartów i innych, którzy go budowali.
— No, no, nawet płotka rzuci się na rekina… Ale kłopot polega na tym, widzi pan, że oni nie radzili sobie z interesami. Jedynie z mechaniką. W przeciwnym razie przejrzeliby Gilta. Wolność sukcesu idzie w parze z wolnością porażki.
— To była kradzież poprzez liczbowe manipulacje — stwierdził Moist. — Gra w trzy karty rejestrami księgowymi. Nie mieli szans.
Vetinari westchnął.
— Twardo się pan targuje, panie Lipwig.
Moist milczał. Nawet nie wiedział, że próbuje się targować.
— Ale zgoda. Kwestia własności pozostanie chwilowo w zawieszeniu, dopóki nie zbadamy mętnych głębin tej historii. Ale tak naprawdę chodziło mi o to, że od Pnia uzależnione jest utrzymanie bardzo wielu ludzi. Z czystego humanitaryzmu musimy coś z tym zrobić. Proszę więc uporządkować sprawy, poczmistrzu.
— Przecież będę miał mnóstwo pracy z Urzędem Pocztowym! — zaprotestował Moist.
— Mam taką nadzieję. Ale z doświadczenia wiem, że jeśli coś ma być załatwione, trzeba to powierzyć człowiekowi, który ma mnóstwo pracy.
— W takim razie zamierzam utrzymać Pień w ruchu.
— Może dla uczczenia pamięci umarłych… — rzekł Vetinari. — Tak. Jak pan chce. O, to już pański przystanek.
Kiedy woźnica otworzył drzwiczki, Patrycjusz pochylił się do Moista.
— Aha, i jeszcze przed świtem radzę sprawdzić, czy wszyscy opuścili tę starą wieżę maga — powiedział.
— Nie rozumiem, o co chodzi waszej lordowskiej mości — odparł Moist. Wiedział, że jego twarz nie zdradza niczego.
Vetinari cofnął się w głąb.
— Dobra robota, panie Lipwig.
Przed Urzędem Pocztowym czekali ludzie. Zabrzmiały oklaski, kiedy Moist zmierzał do wejścia. Padał deszcz — szara, brudna mżawka, będąca raczej czymś w rodzaju mgły z nadwagą.
Część pracowników czekała w środku. Moist uświadomił sobie, że wieści jeszcze tu nie dotarły. Nawet tradycyjny plotkarski młyn Ankh-Morpork nie był w stanie go wyprzedzić w drodze z Niewidocznego Uniwersytetu.
— Co się stało, poczmistrzu? — zapytał Groat, splatając dłonie. — Oni wygrali?
— Nie — odparł Moist, ale wyczuli rozdrażnienie w jego głosie.
— Myśmy wygrali?
— Nadrektor będzie musiał rozstrzygnąć. Przypuszczam, że nie dowiemy się jeszcze przez parę tygodni. Ale sekary są zamknięte. Przykro mi, to dość skomplikowane…
Zostawił ich zdziwionych, a sam powlókł się do gabinetu.
— Dobry Wieczór, Panie Lipvig! — zadudnił golem z kąta.
Moist usiadł i oparł głowę na rękach. Odniósł zwycięstwo, ale wcale tego nie odczuwał. Miał wrażenie chaosu.
Zakłady? Jeśli Rurka dotrze do Genoi, można się kłócić, że zgodnie z regułami wygrał, ale Moist miał przeczucie, że zakłady będą unieważnione. To znaczy, że ludzie przynajmniej dostaną z powrotem swoje pieniądze.
Będzie musiał utrzymać Pień w ruchu, bogowie wiedzą, w jaki sposób. Właściwie obiecał to Gnu, prawda? Zdumiewające, jak ludzie uzależnili się od sekarów. Przez całe tygodnie się nie dowie, jak sobie radzi Rurka… Nawet on sam przyzwyczaił się do codziennych nowin z Genoi. A teraz całkiem jakby stracił palec… Ale sekary były też wielkim, niezgrabnym monstrum — za dużo wież, za dużo ludzi, za dużo wysiłku. Musi istnieć jakiś sposób, żeby zrobić to wszystko lepiej, szybciej i taniej… A może czegoś tak wielkiego nikt nie potrafi dobrze prowadzić dla zysku? Może to coś jest podobne do Urzędu Pocztowego, może zysk pojawia się rozsmarowany na całe społeczeństwo?
Jutro będzie musiał wziąć się za wszystko na poważnie. Porządny obieg poczty. Większy personel. Setki spraw do załatwienia. I setki innych, które trzeba załatwić przed tamtymi. Zabawa się skończyła, skończyło się granie na nosie temu wielkiemu powolnemu olbrzymowi. Wygrał, więc teraz musi pozbierać resztki i jakoś puścić wszystko w ruch. A potem przyjść tu następnego dnia i zrobić to znowu.
Nie tak miało się to skończyć. Człowiek wygrywał, chował gotówkę do kieszeni i odchodził. Tak powinna toczyć się gra, prawda?
Jego uwagę przyciągnęło pudełko z wiadomością Anghammarada na poskręcanej, skorodowanej taśmie. Pomyślał, że chciałby teraz znaleźć się na dnie morza.
— Panie Lipwig…
Uniósł głowę. Sekretarz Drumknott stał w drzwiach, za nim jeszcze jeden urzędnik.
— Słucham?
— Przepraszam, że przeszkadzamy — powiedział Drumknott. — Przyszliśmy porozmawiać z panem Pompą. Chodzi o drobną regulację, jeśli to panu nie przeszkadza.
— Co? Ach, proszę bardzo. Nie krępujcie się. — Moist obojętnie machnął ręką.
Dwaj ludzie podeszli do golema. Nastąpiła ściszona rozmowa, potem golem uklęknął, a oni odkręcili mu czubek głowy.
Moist patrzył na to ze zgrozą. Wiedział, że tak się robi, oczywiście, ale zobaczenie tego na własne oczy wywołało prawdziwy szok. Nastąpiło trochę krzątaniny, której celu nie dostrzegł, a potem z lekkim ceramicznym zgrzytem szczyt czaszki wrócił na miejsce.
— Przepraszamy za kłopot, panie Lipwig — powiedział jeszcze Drumknott i obaj wyszli.
Pan Pompa klęczał jeszcze przez moment, po czym wstał wolno. Czerwone oczy skierował na Moista i wysunął rękę.
— Nie Wiem, Czym Jest Przyjemność, Ale Jestem Pewien, Że Gdybym Wiedział, To Byłaby Nią Praca Z Panem — oświadczył. — Teraz Muszę Odejść. Otrzymałem Inne Zadanie.
— Nie jesteś już moim… kuratorem sądowym? — zdumiał się Moist.
— Istotnie.
— Chwileczkę — powiedział Moist, kiedy zajaśniało mu w głowie. — Czy Vetinari posyła cię za Giltem?
— Nie Wolno Mi O Tym Mówić.
— Wysyła, prawda? Nie musisz już chodzić za mną?
— Nie Muszę Już Chodzić Za Panem.
— Czyli mogę się wynieść?
— Nie Wolno Mi O Tym Mówić. Dobranoc, Panie Lipvig. — Pan Pompa zatrzymał się jeszcze w drzwiach. — Nie Jestem Też Pewny, Czym Jest Szczęście, Panie Lipvig, Ale Myślę… Tak, Myślę, Że Jestem Szczęśliwy, Że Pana Poznałem.
Po czym, schylając się, by przejść przez drzwi, golem zniknął.
Czyli pozostał tylko wilkołak, mignęła myśl szybsza niż światło. Ale one nie radzą sobie z łodziami, a są całkiem zagubione, kiedy dochodzi do oceanów. Jest środek nocy, straż biega w kółko jak banda szaleńców, a ja mam trochę forsy, no i pierścionek z brylantem i talię kart… Kto mnie zauważy? Kto się przejmie?
Mógł odejść wszędzie. Ale tak naprawdę nie on o tym myślał, tylko kilka starych komórek w mózgu, działających w trybie automatycznym. Nie miał dokąd pójść, już nie.
Stanął przy wielkim otworze w ścianie i spojrzał z góry na halę. Czy ktokolwiek tutaj wraca do domu? Ale teraz wieści pewnie się rozeszły i jeśli ktoś chce wysłać jutro cokolwiek dokądkolwiek, musi przyjść do Urzędu Pocztowego. Klientów było sporo nawet teraz.
— Herbaty, panie Lipwig? — odezwał się za nim Stanley.
— Dziękuję ci, Stanley — odparł Moist, nie oglądając się nawet.
W dole panna Maccalariat stała na krześle i przybijała coś do ściany.
— Wszyscy mówią, że wygraliśmy, sir, bo zamknęli sekary, a ich dyrektorzy siedzą w więzieniu. Mówią, że panu Upwrightowi wystarczy tylko dotrzeć na miejsce! Ale pan Groat uważa, że bukmacherzy nie zechcą płacić, sir. A król Lancre chce wydrukować trochę znaczków, chociaż wyjdzie dość drogo, sir, bo oni tam piszą jakieś dziesięć listów rocznie, sir. Ale i tak im pokazaliśmy, sir. Prawda? Urząd Pocztowy powraca!
— To jakiś transparent… — stwierdził głośno Moist.
— Słucham, panie Lipwig? — zdziwił się Stanley.
— E… nic takiego. Dziękuję ci, Stanley. Baw się dobrze ze znaczkami. Przyjemnie widzieć, że… jesteś taki… wyprostowany…
— To jakby zacząć nowe życie, sir — odparł chłopak. — A teraz już pójdę, sir, muszę pomóc przy sortowaniu.
Transparent był prosty. Napis głosił: „Dziękujemy panie Lipwig!”.
Moist wpadł w smętny nastrój. Zawsze źle się czuł po wygranej, ale teraz było chyba najgorzej. Przez wiele dni zdawało mu się, że lata. Wiedział, że żyje. A teraz był odrętwiały. Wywiesili mu taki transparent, a on czuł się jak oszust i złodziej. Oszukał ich wszystkich, a oni teraz przyszli mu podziękować za to, że zostali oszukani.
Od drzwi dobiegł cichy głos:
— Szalony Al i chłopcy powiedzieli mi, co zrobiłeś.
— Och… — odparł Moist.
Nie odwracał się. Na pewno zapala teraz papierosa, pomyślał.
— To nie było ładne — ciągnęła Adora Belle tym samym spokojnym tonem.
— Nie było nic ładnego, co by przyniosło skutek — odpowiedział.
— Spróbujesz mi teraz tłumaczyć, że taki pomysł podsunął ci duch mojego zmarłego brata?
— Nie. Sam to wymyśliłem.
— Dobrze. Bo gdybyś spróbował, utykałbyś do końca życia. Możesz mi wierzyć.
— Dziękuję — odparł ponuro. — To było tylko kłamstwo, o którym wiedziałem, że ludzie zechcą w nie uwierzyć. Tylko kłamstwo. Sposób, żeby utrzymać w ruchu Urząd Pocztowy i wyrwać Wielki Pień z rąk Gilta. Prawdopodobnie możesz odzyskać Pień, jeśli zechcesz. Ty i pozostali, których Gilt wykiwał. Pomogę, jeśli zdołam. Ale nie chcę podziękowań.
Poczuł, że się zbliżyła.
— To nie kłamstwo — powiedziała. — To coś, co powinno być prawdą. Ucieszyło moją mamę.
— Ona myśli, że to prawda?
— Nie chce myśleć inaczej.
Nikt nie chce. Nie wytrzymam tego, pomyślał.
— Posłuchaj… Wiem, jaki jestem. Nie jestem tą osobą, za jaką mnie wszyscy uważają. Chciałem tylko pokazać, że nie jestem taki jak Gilt. Że jestem czymś więcej niż młotkiem, rozumiesz? Ale pozostałem przecież zawodowym oszustem. Myślałem, że o tym wiesz. Potrafię udawać szczerość tak dobrze, że sam nie umiem tego odróżnić. Mieszam ludziom w głowach…
— Nie oszukujesz nikogo oprócz siebie — stwierdziła panna Dearheart i sięgnęła po jego dłoń.
Moist… odepchnął ją, uciekł z budynku, z miasta, wrócił do dawnego żywota, czy żywotów, zawsze w ruchu, sprzedając szkło jako brylant, ale jakoś nie chciało być jak dawniej, brakowało klasy, zniknęła cała radość, nawet karty nie działały jak trzeba, kończyły się pieniądze, aż pewnej zimy w jakiejś gospodzie, będącej zwykłą budą, usiadł twarzą do ściany…
I wtedy przybył anioł.
— Co się stało? — spytała panna Dearheart.
Może czasem zjawiają się dwa…
— Taka przelotna myśl — odpowiedział.
Pozwolił, by wezbrał złocisty blask. Oszukał ich wszystkich, nawet tutaj. A najlepsze, że może robić to dalej, wcale nie musi przestawać. Wystarczy, by raz na kilka miesięcy przypomniał sam sobie, że w każdej chwili może to rzucić. Jeśli tylko będzie wiedział, że może, nigdy nie będzie musiał…
A przed nim stała panna Dearheart. Bez papierosa w ustach. Pochylił się…
Za nimi rozległ się głośny kaszel. Wydobywał się z Groata, który trzymał w ręku dużą paczkę.
— Przepraszam, że przeszkadzam, sir, ale właśnie to dostarczyli dla pana — oświadczył i prychnął z dezaprobatą. — Posłaniec, żaden z naszych. Pomyślałem, że od razu przyniosę, bo w środku coś się rusza…
Coś się ruszało. A w pudle były otwory. Moist ostrożnie uchylił wieko i ledwie zdążył cofnąć palce.
— Dwanaście i pół procent! Dwanaście i pół procent! — wrzasnęła kakadu i wylądowała na czapce Groata.
W środku nie było listu, a na pudle jedynie adres odbiorcy.
— Dlaczego ktoś przysłał panu papugę? — zdziwił się Groat, starając się nie podnosić ręki w zasięg krzywego dziobu.
— To Gilta, prawda? — odgadła panna Dearheart. — Dał ci swojego ptaka?
Moist uśmiechnął się.
— Na to wygląda… Talary! Ósemki talarów!
— Dwanaście i pół procent! — krzyknęła kakadu.
— Niech pan ją zabierze, panie Groat, dobrze? — poprosił Moist. — Niech pan ją nauczy mówić…
— „Zaufaj mi” — podpowiedziała panna Dearheart.
— Dobry pomysł! Tak, proszę tak zrobić, panie Groat.
Kiedy Groat wyszedł z zadowolonym ptakiem na ramieniu, Moist zwrócił się do dziewczyny:
— A jutro stanowczo odzyskam kandelabry!
— Co? — Panna Dearheart roześmiała się głośno. — W większej części budynku nie ma nawet dachu.
— Najpierw to, co ważne. Zaufaj mi. A potem kto wie? Może uda mi się nawet zdobyć piękną polerowaną ladę! Nie ma końca temu, co możliwe.
I w tej pełnej krzątaniny grocie nagle z dachu spadły białe pióra. Mogły należeć do anioła, choć bardziej prawdopodobne, że do gołębia, którego jastrząb pożerał właśnie na belce. Ale jednak były to pióra. Liczy się styl.
Czasami prawda pojawia się w rezultacie dodania kilku kłamstw i odjęcia ich od całości tego, co wiadomo.
Lord Vetinari stał u szczytu schodów w wielkim holu pałacu i spoglądał w dół na swoich urzędników. Zajęli dla tego Concludium całą rozległą podłogę.
Rozmaite figury — koła, kwadraty, trójkąty — zostały wyrysowane kredą tu i tam. Wewnątrz nich dokumenty i księgi układano w niebezpiecznie staranne stosy. Niektórzy księgowi pracowali wewnątrz tych figur, inni przesuwali się bezgłośnie od jednej do drugiej, niosąc dokumenty, jakby to był sakrament. Od czasu do czasu przybywali inni urzędnicy albo strażnicy i dostarczali nowe teczki lub rejestry, które odbierano z powagą, przeglądano i dodawano do odpowiednich stosów.
Wszędzie stukały liczydła. Księgowi przechodzili tam i z powrotem, a niekiedy spotykali się w trójkącie i pochylali głowy w cichej dyskusji. W rezultacie mogli podążyć w nowym kierunku albo, coraz częściej w miarę upływu kolejnych godzin nocy, jeden z nich wykreślał nową figurę, która szybko zaczynała się zapełniać dokumentami. Czasami jakaś figura pustoszała i była ścierana z podłogi, a jej zawartość rozdzielana między pozostałe.
Żaden czarodziejski krąg, żadna mandala nie była wyrysowana bardziej starannie i skrupulatnie niż te rozgrywane na podłodze konkluzje. Mijała godzina za godziną, a praca trwała z cierpliwością, która najpierw przerażała, a potem nużyła. To była sztuka walki księgowych, która prowadziła nieprzyjaciela przez liczne kolumny i tabele. Moist umiał czytać słowa, których nie ma, ale ci urzędnicy potrafili odczytać liczby, których nie było albo wystąpiły dwukrotnie, albo w niewłaściwych miejscach. Nie spieszyli się. Trzeba obrać wszystkie kłamstwa, a ukaże się prawda, naga, zawstydzona i bez żadnej dostępnej kryjówki.
O trzeciej nad ranem przybył pan Cheeseborough, w pośpiechu i we łzach, by się dowiedzieć, że jego bank to papierowa łuska. Sprowadził własnych księgowych — byli w nocnych koszulach wciśniętych do wciąganych nerwowo spodni. Opadli na kolana obok tych już pracujących i rozłożyli więcej papieru, jeszcze raz sprawdzając wyniki — w nadziei że jeśli będzie się patrzeć na liczby dostatecznie długo, rezultat będzie inny.
Później straż dostarczyła mały czerwony notes, który otrzymał własne koło i wkrótce cały wzorzec przeformował się wokół niego.
Dopiero przed świtem zjawili się posępni mężczyźni. Byli starsi, grubsi i lepiej — ale bez ostentacji, bez żadnej pretensjonalności — ubrani. Poruszali się z powagą wielkich pieniędzy. Oni także byli finansistami, bogatszymi niż królowie (którzy często bywają dość ubodzy), ale mało kto w mieście, spoza ich kręgu, poznałby ich czy choćby zauważył na ulicy. Porozmawiali spokojnie z panem Cheeseborough jako tym, który doznał straty, po czym naradzili się między sobą, użyli złotych automatycznych ołówków w eleganckich małych notesach, zmuszając liczby do tańca i skoków przez koła. Po chwili dyskretnie osiągnięto zgodę i uściśnięto sobie dłonie — co w tych kręgach miało wagę nieskończenie większą niż dowolny spisany kontrakt. Pierwszy klocek domina stanął pewniej. Filary świata przestały drżeć. Handlowy Bank Kredytowy będzie rano otwarty, a kiedy to nastąpi, rachunki będą honorowane, pensje wypłacone, miasto zostanie nakarmione.
Ocalili miasto złotem o wiele łatwiej, niż dowolny bohater potrafiłby ocalić stalą. Ale w rzeczywistości to właściwie nie było złoto, nawet nie obietnica złota, ale raczej fantazja, cudowny sen o tym, że złoto jest tam, na samym końcu tęczy, i będzie już zawsze, pod warunkiem, oczywiście, że nikt nie pójdzie popatrzeć.
Co znane jest jako finanse.
Wracając do domu na skromne śniadanie, jeden z nich zajrzał do Gildii Skrytobójców, by złożyć wyrazy uszanowania staremu przyjacielowi, lordowi Downeyowi. Podczas wizyty sprawy obecne zostały jedynie mimochodem wspomniane. A Reacher Gilt, gdziekolwiek teraz był, stał się nagle najbardziej ryzykownym ubezpieczeniem na świecie.
Ludzie, którzy pilnują tęczy, nie lubią takich, którzy zasłaniają słońce.