13. Spisek

Nie wiedziałem, jak go znaleźli, lecz nie mogło to być trudne. Uczciwość zarządcy była co najmniej podejrzana. Opowieści o naszym przedpołudniowym przybyciu do burdelu mogły się rozchodzić w symbiotycznym łańcuchu przestępców i policji, aż trafiły do kogoś, kto wiedział o cudownym wybawieniu Bartona sprzed plutonu egzekucyjnego. Jego zwłoki okaleczono prawdopodobnie dlatego, że siewcy złudzeń i ich nieświadomi pomagierzy chcieli wykluczyć tym razem wszelkie możliwości popełnienia błędu — przecież poprzednio tak było, że ujrzeli mnie żywego, choć wcześniej wydawałem się zupełnie martwy. I zostawili Lorda w burdelu, żeby mieć pewność, że go tam znajdę.

Kiedy oglądałem szczątki przyjaciela, byłem ciągle w czasie szybkim. Dla mnie minęło dziesięć „dni”, odkąd opuściłem Anderson, dziewiętnaście „dni”, odkąd pożegnałem Bartona. Jednak w czasie rzeczywistym nastał dopiero wczesny wieczór następnego dnia po moim wyjściu. Ciągle zastanawiałem się, czy mógłbym ocalić Bartona, gdybym wrócił trochę wcześniej lub nie opuścił go tak szybko. Ale kiedy odprawiałem rytuał żałobny, uświadomiłem sobie, że poczucie winy z powodu tego, że go nie ocaliłem, było trywialne, gdy porównałem je z bólem spowodowanym wrzaskiem ziemi w Anderson. Ziemia nie uważała, że jestem odpowiedzialny za śmierć Bartona, a po tym, jak siewcy złudzeń dodali mord popełniony na Lordzie Bartonie do spisu swoich poprzednich zbrodni, nie mogłem się zdobyć na wyrzuty sumienia z powodu zabicia tego wstrętnego mężczyzny w Anderson. Tak więc poczucie winy z powodu opuszczenia Lorda byłem w stanie skwitować wzruszeniem ramion. Pamiętałem tylko, że kochałem Bartona, że był dobry i że nie mogę pozwolić, by tacy jak on ginęli z rąk siewców złudzeń.

Skoro zabrakło Bartona, nie miałem powodu, żeby odwlekać następny etap mojej podróży — miałem wszelkie powody, żeby go nawet przyśpieszyć. Żaden z siewców złudzeń mi nie ujdzie. Bez względu na to, ile mi to zajmie, dopnę swego i Spisek będzie od nich wolny. Przestałem mieć wątpliwości co do słuszności zamierzonych przeze mnie zabójstw. Skończyłem deliberować, zamierzałem tylko wprowadzić w czyn swą decyzję. Decyzję, którą podejmowałem z takimi oporami, a którą teraz byłem gotów wypełniać z zaciekłą radością.

Jaką przyjąć kolejność? Zanim uczynię ruch przeciwko Andersonom rządzącym w pozostałych Rodzinach, będę musiał dopatrzyć, żeby ich macierzysta wyspa została wyludniona. Nie będzie posiłków, nie będzie gniewnej, zwodniczej i niepokonanej armii z Anderson, która byłaby w stanie ruszyć na ratunek władcom. Ludność Anderson może wynosić nawet milion. Z pewnością nie mniej niż sto tysięcy. Nawet w czasie szybkim byłaby to długa i nużąca praca, jeśli byłbym uzbrojony tylko w żelazny nóż i musiał chodzić od osoby do osoby. Zużyłbym na to całe życie i nie doszedłbym nawet do połowy. Potrzebny był kataklizm, który zabiłby ich wszystkich od razu i któremu nie mogliby się oprzeć. Nie wiedziałem, jak taką rzecz wykonać.

Potrzebowałem pomocy i istniało jedyne miejsce, skąd mógłbym ją otrzymać. Ale czy zdołam skłonić lud Schwartz do zabijania, nawet jeśli to zabijanie ocali życie innych i, co było może znacznie ważniejsze, sprawi, że życie milionów ludzi nabierze sensu? Wiedziałem aż nadto dobrze, że wartościowanie nie bardzo mieściło się w sposobie myślenia Schwartzów. Życie to życie. Morderstwo to morderstwo. A ja — niewinny, gdy ich opuszczałem — powracałem z krwią na rękach, prosząc ich, by pomogli mi zabijać.

Od tygodni żyłem w czasie szybkim całkowicie sam, nie jedząc i nie pijąc, nie mówiąc ani nie słysząc innego ludzkiego głosu, z wyjątkiem głosu tej pięknej dziewczyny w Anderson. Jednak nie miałem czasu do stracenia. Przez następne trzydzieści dni przeszedłem więc całe południe kontynentu, od Woodland do Huss. Drzewa ustąpiły miejsca stepom. Stepowe trawy ustąpiły krzakom, które były w stanie przeżyć przy małej ilości opadów. A w końcu krzaki ustąpiły nie kończącym się piaskom i rozpadającym od gorąca skałom.

Zatrzymałem się, w czasie szybkim, przy ostatnim krzaku na mojej drodze i przeszedłem w czas rzeczywisty. Nie mogłem znaleźć Schwartzów. To oni będą musieli mnie znaleźć. I znajdą mnie, wiedziałem o tym.

Przez chwilę myślałem o powrocie. Spotkanie nie będzie przyjemne. Prawdopodobnie nie mogli mnie zabić, ale kiedy z nimi mieszkałem, poznałem ten rodzaj miłości, jaki mogli ofiarować. Polegałem na niej. Teraz już jej nie otrzymam.

Szedłem przez pustynię już pół dnia, kiedy pierwszy ze Schwartzów zaczął iść równolegle do mojego szlaku. Widziałem go od czasu do czasu za kilkoma wydmami lub na szczycie sąsiedniej kupy kamieni. Do południa zjawiło się trzech innych, a przed wieczorem, gdy zatrzymałem się w cieniu pod występem skalnym, otaczała mnie prawie setka. Kiedy wśród nich żyłem, nigdy nie widziałem aż tylu naraz.

Milczeli i obserwowali mnie. Nie jadłem oczywiście, ale usiadłem przed nimi, sięgnąłem umysłem w głąb piasku, znalazłem głęboko w dole wodę i wyciągnąłem ją na powierzchnię. Pobłyskiwała od światła odbitego przez skały, które wciąż były w słońcu. Pochyliłem się, by się napić. Woda cofnęła się przede mną i wsiąkła w piasek. Osądzili mnie, tak jak się obawiałem.

Powstałem więc i przemówiłem do Schwartzów.

— Potrzebuję waszej pomocy.

— Nie dostaniesz nic ze Schwartz — rzekł jakiś starzec.

— Świat potrzebuje waszej pomocy.

— Ziemia nie potrzebuje niczego więcej poza życiem.

— Zabójca — dodał ktoś.

— Nie powiedziałem „ziemia” — rzuciłem ostro. — Powiedziałem „świat”. Ludzie. Wiecie, kim są ludzie? To ci, którzy wciąż potrzebują jeść, aby żyć, to ci, którzy ciągle obawiają się śmierci.

— Którzy ciągle boją się morderców — odparł starzec. — Słyszeliśmy echa tego wrzasku, Laniku Muellerze. Ty dokonałeś tego czynu, więc tylko ty słyszałeś to wyraźnie, ale wiemy, co zrobiłeś. Uczyliśmy cię, a ty użyłeś tej wiedzy do zabijania. Zmusiłeś ziemię, żeby sama stała się twoim mieczem. Jeśli kiedyś chcielibyśmy kogoś zabić, ty właśnie byłbyś tym, czyjej śmierci byśmy pragnęli. Zostaw nas. Nie otrzymasz nic ze Schwartz.

— Helmut? — spytałem, rozpoznając go, chociaż nie wiedziałem po czym.

— Tak — odpowiedział starzec.

— Myślałem, że chcesz pozostać młody na zawsze.

— Przyjaciel mnie zdradził i zestarzałem się.

Potem odwrócił się do mnie plecami. Pozostali również. Jednak nikt z nich nie odchodził.

Zapadła ciemność, szybko jak zazwyczaj na pustyni po zachodzie słońca. Lecz po chwili pojawiła się na niebie Niezgoda, rzucając mało światła, ale stając się przynajmniej punktem odniesienia; nie zakręciło mi się więc w głowie od całkowitej ciemności. Niezmącona cisza trwała jednak, aż nie mogłem dłużej jej znieść. Moja pamięć o miesiącach spędzonych wśród Schwartzów była zbyt żywa. Byłem jednym z nich, a teraz mnie nienawidzili. Miałem zadanie do wykonania, a teraz zawiodę. Ludzie, na których mi zależało, nie będą wyzwoleni. Zdjąłem ubranie, wcisnąłem się w piasek i zapłakałem.

Płakałem, żaląc się nad sobą, że zawiodłem zaufanie skał i zabiłem. Płakałem z żalu po Bartonie, który za swą bystrość i odważną ufność okazaną obcemu zapłacił życiem, choć wskazał możliwość ocalenia świata. Płakałem z żalu nad tysiącami ludzi, których mijałem, podążając tutaj. Nikt z nich nie przypuszczał, że oto obok przechodzi ich przeznaczenie, że ich losy wkrótce będą się ważyć.

I płakałem, ponieważ wiedziałem, że w końcu wszystkie te działania okażą się jałowe. Nawet kiedy Andersonów już nie będzie — jeżeli zdołam ich zniszczyć — to czy ktokolwiek na Spisku będzie choć trochę wolny? Muellerowie będą znów wytwarzali żelazne miecze i atakowali sąsiadów; Nkumai będą znów schodzili z drzew i zwyciężali tych, którzy walczą drewnem i szkłem. Zabicie Andersonów rozpocznie na ziemi zalew śmierci. Ludzie, zniewoleni jak cały świat, nie zdawali sobie z tego sprawy i żyli w pokoju.

Jakie miałem prawo uważać, iż pokój jest gorszy od wojen?

Prawdziwym wrogiem nie byli Andersonowie. Prawdziwym wrogiem było żelazo. Nie to żelazo przeznaczone na statki, by uciec ze Spisku i powrócić do reszty rasy ludzkiej. Ale żelazo wykorzystywane do przelewania żołnierskiej krwi i zabijania — oto co nas niszczyło. Jaki wybór miał każdy z ludzi? Jeśli miał coś, cokolwiek, co mogło być sprzedane Ambasadorom za żelazo, wtedy jego Rodzina uzyskiwała przewagę nad wszystkimi innymi. Rodzina musiała więc chronić swoją niezależność, pognębić wszystkie inne Rodziny, które mogłyby wytworzyć lub wytwarzały coś, co kupowały Ambasadory.

I kiedy tak leżałem na piasku z głową schowaną w ramionach, uświadomiłem sobie, że zabicie Andersonów nic nie da, jeśli również nie zniszczę Ambasadorów. Tak długo, jak martwe żelazo będzie mogło być dostarczane z innych światów, aby na tym świecie lała się krew, zabijanie wciąż będzie trwało.

— Nauczyliście mnie — rzekłem — że w ziemi jest żelazo.

Nic mi nie odpowiedzieli, nie obrócili się nawet, kiedy zapłakałem. Sądzili prawdopodobnie, że były to łzy winnego i potępionego.

— Dlaczego ani trochę tego żelaza nie występuje na powierzchni?

Bez odpowiedzi.

— Było jakieś żelazo na powierzchni, prawda? Czy nie dlatego właśnie pierwszy Schwartz tu się udał? Zwiad geologiczny pokazał, że nie było żadnych dostępnych złóż żelaza. Ale właśnie tutaj było żelazo, prawda?

— Nikt nigdy nie znajdzie żelaza w Schwartz — rzekł Helmut.

— Ale było tutaj, prawda? Było tutaj i wiedzieliście, wy lub wasi przodkowie, co można zrobić z żelazem. Wiedzieli, że w walce o supremację przelane zostanie tyle krwi, iż żadne zwycięstwo nie będzie miało znaczenia. Było tak?

Helmut odwrócił się do mnie z dziwnym grymasem na twarzy.

— Nikt nigdy nie wyszedł ze Schwartz, jeśli w to wierzył.

— Mieliście żelazo! I zdecydowaliście się go nie używać! Tak czy nie!

Helmut wstał z gniewem.

— Czy zupełnie nic nie wiesz? Czy nie widziałeś gór? Jak sądzisz, dlaczego nie pozwalamy tu na żadne deszcze? Gdybyśmy pozwolili na deszcze w Schwartz, rdza na skałach byłaby widoczna na kilometry! Nie mielibyśmy spokoju ani tutaj, ani nigdzie indziej na całym świecie! Trzymaliśmy żelazo w ukryciu i ty nie przyprowadzisz tu reszty świata, żeby je zabrała i zabijała nim!

Inni również odwrócili się do mnie. Też byli gniewni.

— Nie rozumiecie. Nie chcę nikomu o tym mówić. Chcę dokończyć pracę, którą rozpoczęli wasi ojcowie. Mieszkacie tutaj, chroniąc ludzkość przed żelazem, ale tam, poza Schwartz, żelazo i tak bierze udział w przelewaniu krwi. Czy o tym nie wiecie?

— Oczywiście, że o tym wiemy — odpowiedział Helmut. — Ale nie w naszej mocy leży odmienianie ludzkich serc. Nie jesteśmy odpowiedzialni. To nie nasza wina.

— Wasze ręce są więc czyste, tak? Tu, gdzie słońce oczyszcza wszystko. Ale wy nie jesteście czyści! Jeśli bowiem możecie przerwać łańcuch cierpień i śmierci i nie robicie tego, to jesteście winni. To wasza wina.

— Nie zabijamy nikogo. Nie pozwalamy, aby nas zabili. Nie mamy z nimi nic do czynienia.

Ja jednak złapałem wątek moich argumentów i szedłem za nim.

— Jeśli mi pomożecie, mogę spowodować, by żelazo przestało tu napływać. Mogę absolutnie zatrzymać dopływ żelaza z Republiki i skończyć ze strachem i konkurencją, które były przyczynami tych wojen. Ale nie zrobię tego bez waszej pomocy.

— Jesteś zabójcą.

— Wy także!

Oczy Helmuta rozszerzyły się. Drążyłem dalej.

— W Hanks setki tysięcy ludzi zginęło od miecza lub z głodu, kiedy armie Gill spustoszyły kraj. Na wyżynie Rzeki Buntowników setki tysięcy umarło, kiedy armie Nkumai niszczyły każdą żywą istotę na swej drodze. Czy jakaś armia robiła wcześniej takie rzeczy? Kiedykolwiek?

— Dźwięk tego był okropny — powiedział słabo Helmut.

— Przyczyną rozpoczęcia tej wojny było żelazo. Wybuchła dlatego, że zarówno Nkumai jak i Mueller dostawały żelazo i wydawało się nieuniknione, że jedni z nich osiągną supremację wśród Rodzin. Lecz istniała inna Rodzina, która miała produkt nie nadający się do eksportu. Ambasador nigdy nie dałby im żelaza. Jednak coś potrafili robić i zrobili to: wyruszyli i zabrali żelazo należące do innych rodzin.

— Co nas obchodzi, co zdarzy się z Muellerami i Nkumai — rzekł pogardliwie Helmut.

— Zupełnie nic. Ale powinno was obchodzić, co dzieje się z ludzkością, choćby ze względu na skałę. Rodzina, o której mówię, to Andersonowie, a ich moc polega na umiejętności kłamania. Nie po prostu na mówieniu komuś czegoś, co jest nieprawdą. Potrafią sprawić, że ten ktoś w to uwierzy, na przekór swej woli, a wszyscy będą tak przekonani, że kłamstwo jest prawdą, iż nigdy nie przyjdzie im na myśl podawać go w wątpliwość.

Powiedziałem im o Dintem, Mwabao Mawie i Percym Bartonie.

Helmut zatroskał się w końcu.

— To są właśnie ci ludzie, którzy zabijali tak wielu?

— To właśnie oni.

— A ty co byś zrobił? Zabił ich wszystkich?

Moje milczenie starczyło za odpowiedź. Twarz Helmuta zaczęła wyrażać odrazę.

— I chcesz naszej pomocy? Nie byłeś nigdy mym przyjacielem, nie byłeś nim, skoro możesz uwierzyć, że zrobilibyśmy taką rzecz.

— Posłuchaj mnie! — krzyknąłem, jakby po prostu siła głosu wystarczała, by otworzyć mu umysł. — Andersonowie są nie do pokonania. Nikt nie może z nimi walczyć. Tym razem przybyli subtelnie, wciskając się do rządów, i kierują ludźmi, którzy nie wiedzą o tym, że są przez nich rządzeni. Ale gdy Andersonowie zechcą ruszyć, przybędą całą siłą ze swej wyspy i żadna armia nie będzie mogła im się przeciwstawić. Nadejdą jako straszliwe potwory. Albo przybędą w nocy, niewidzialni. Albo będą walczyć otwarcie, a jednak gdy ktoś spróbuje podjąć z nimi walkę, okaże się, że przeciwnika nie ma tam, gdzie się wydaje, i każdy żołnierz zostanie zabity, zanim w ogóle zdąży sięgnąć do miecza.

— Wiem, na czym polega wojna — rzekł Helmut z pogardą — i odrzucam ją.

— Oczywiście, odrzucasz ją. Kto może zabić ciebie? Nigdy nie umrzesz. Ale tam mieszkają miliony ludzi, którzy mogą umrzeć, i jeśli ktoś przyjdzie do nich z mieczem w ręku i powie: „Masz mnie słuchać albo zabiję ciebie, twoją żonę i dzieci”, cóż ma zrobić? Słucha. Słucha, nawet kiedy jest bohaterem, gdyż wie, że każdy, kto mam moc zabijania i chce jej użyć, pokona wszystkich wrogów, jeśli nie będą oni mieli podobnej chęci zabijania. Zdolność kradzieży cudzego życia jest na tym świecie mocą najwyższą i wobec tej mocy wszyscy inni są słabi.

— Nie jesteśmy słabi.

— Nie jesteście ludźmi. Ludzie są śmiertelni. Możecie zaśmiać się żołnierzom w nos i wystawić skalny mur, który nigdy ich tu nie wpuści. Możecie stać na tym murze i patrzeć jak ich wnuki i prawnuki starzeją się i umierają, i nigdy nie zrozumiecie, jak to jest, że tamci wciąż się czegoś boją. Boją się, ponieważ deszcze mogą nie nadejść, a jeśli nie będzie zbiorów, umrą z głodu. Ponieważ powodzie albo trzęsienia ziemi mogą zabrać im życie bez ostrzeżenia. Najbardziej jednak boją się tego, że nocą przyjdzie ktoś inny, podniesie miecz i na zawsze wytnie ich ze świata. Boją się śmierci! Czy przynajmniej możecie sobie wyobrazić, co to oznacza?

— My również boimy się śmierci — rzekł Helmut.

— Nie, Helmut, was śmierć oburza. Napełnia żalem. Ale jeśli chodzi o wasze własne życie, doskonale wiecie, że nikt w ogóle nie może mu zagrozić. Śmierć to coś, co przytrafia się komu innemu.

— I właśnie z powodu tego wszystkiego chcesz, żebyśmy zabijali ludzi? Chcesz, żebyśmy zrobili to samo?

— Nie, nie chcę tego. Chcę, abyście mi pomogli powstrzymać każdego na tej planecie, kto chciałby zostać niezwyciężonym. Chcę zniszczyć Ambasadory, tak żeby żadna Rodzina nigdy nie była w stanie podnieść żelaznej broni przeciw broni drewnianej. Chcę również zniszczyć Andersonów, oni bowiem, tak jak żelazo, zabijają bezsensownie i nie można ich pokonać.

— Czymże będziemy się od nich różnić, jeśli będziemy zabijać tych, których działania nam się nie podobają?

— Nie wiem! Może gdzieś we wszechświecie znajduje się miara, według której osądzane są ludzkie czyny, i ci, którzy zabijają innych, by osiągnąć władzę, będą sądzeni surowiej niż ci, którzy zabijają tych uzurpatorów, by zyskać wolność. A jeśli nie ma takiego miejsca we wszechświecie, gdzie człowiek walczący ze złodziejami wolności nadal jest nazywany człowiekiem dobrym, to nie sądzę, by we wszechświecie istniały takie rzeczy jak dobro i zło, i jeśli to jest właśnie tak, wtedy to wszystko nie ma znaczenia i nie zrobiłoby wtedy żadnej różnicy, czy byście ich zabili, czy też nie, ale to nie może być prawda, to nie może być właśnie tak, to przecież naprawdę jest różnica, nadchodzi czas, kiedy trzeba zabierać życie, aby — posłuchajcie mnie dobrze — aby…

Ale nie było sposobu, by ich przekonać. Teraz widziałem to jasno. Obserwowali mnie beznamiętnie, a ja rozpaczałem.

— Dobrze więc. Nie mogę was zmusić. Nikt nie może skłonić was siłą do niczego. — Gorzko rzucałem im zniewagi. — Trzymacie swoją wolność jak jakąś nagrodę, a możecie przecież dopomóc innym, by stali się wolni. Ale jesteście zbyt samolubni, by wyciągnąć rękę i również tamtych obdarzyć wolnością. Cieszcie się swoją wolnością, cieszcie się swą nieśmiertelnością, i mam nadzieję, że kiedyś w przyszłości uda się wam odkryć, po co właściwie wiecznie żyjecie. Nie ma z was bowiem pożytku dla nikogo, nawet dla was samych.

Odwróciłem się i odszedłem tą samą drogą, którą przybyłem, ku Huss, ku cywilizacji i ku beznadziejności. Szedłem już długie godziny, gdy zorientowałem się, że ktoś idzie bezpośrednio za mną. Był to Helmut i wyglądał inaczej. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, dlaczego. To jego długie włosy, które nie były już posiwiałe ze starości.

— Laniku — powiedział znacznie młodszym głosem. — Laniku, muszę z tobą porozmawiać.

— Po co? — zapytałem, nie śmiejąc przypuszczać, że moje słowa mogły w ogóle wywrzeć na nim jakieś wrażenie.

— Ponieważ mnie kochasz. Kiedy słyszałem, jak mówiłeś w ten sposób, zdałem sobie sprawę, że kocham cię również. Mimo wszystko.

Zatrzymałem się więc i usiadłem na piasku. On też.

— Laniku, musisz coś zrozumieć. Nie jesteśmy głusi na problemy innych. Słyszeliśmy cię. Zrozumieliśmy. I chcemy osiągnąć cel, który postawiłeś. Naprawdę chcemy zniszczyć Ambasadory. Nienawidzimy Andersonów, ich zbrodni i ich szachrajstw, równie silnie jak ty — nie ma dla nas nikogo gorszego od tych, którzy mordują nie z gniewu, urazy czy zemsty, albo z powodu mniemanego poczucia obowiązku, lecz mordują dla zysku. Czy to rozumiesz? Nienawidzimy tego samego co ty. I pragniemy, żeby zostało to zniszczone.

Ale, Laniku, naprawdę nie możemy tego zrobić. Czy sądziłeś, że nasza nienawiść do zabijania to tylko przekonanie, tylko uczucie, jedynie — życzenie, żeby nie było więcej cierpień? My po prostu nie możemy zabijać. To proste. Nawet w tej chwili jeszcze cierpimy z powodu pieśni śmierci wśród skał. Ale ty przecież słyszałeś wrzask ziemi, kiedy kazałeś jej zabić tego człowieka w Anderson. Naprawdę słyszałeś to. Jakie to było?

— Była to najgorsza rzecz, jaką przeżyłem — odpowiedziałem uczciwie.

— Cóż, Laniku, lepiej komunikujesz się z ziemią niż my wszyscy. Powiedzieliśmy ci o tym przed laty, kiedy nas opuszczałeś. I nikt z nas nie byłby w stanie usłyszeć tego wrzasku tak wyraźnie jak ty. Ale gdybyśmy mieli zniszczyć Anderson, musielibyśmy pogrążyć wyspę w morzu i ziemi, całkowicie usunąć ją z powierzchni planety. Wiesz równie dobrze jak ja, że nie ma wśród nas takiego, który sam mógłby to zrobić.

Skinąłem głową.

— Miałem nadzieję, że rada…

— To jest właśnie problem, Laniku. Rada to zbiór indywidualności. Słabych indywiduów, jak ja. Razem moglibyśmy wykręcić i obrócić ziemię w sposób niewyobrażalny. Moglibyśmy w kilka chwil pogrążyć Anderson w morzu. Moglibyśmy zbudować w godzinę łańcuch górski od jednego krańca świata do drugiego. Moglibyśmy, jeśli byłoby to kiedykolwiek potrzebne, wziąć tę całą planetę i zepchnąć ją z orbity, żeby stała się chłodniejsza lub cieplejsza, bliższa lub dalsza od słońca.

Ale gdybyśmy zabili wszystkich w Anderson, zatapiając wyspę w morzu, wrzask, który słyszałeś przy zabijaniu jednego człowieka, byłby wzmocniony setki tysięcy razy. Czy możesz to zrozumieć? Trzy czy cztery setki naszych ludzi musiałoby znosić te setki tysięcy wrzasków. Każdy z nas musiałby znieść wrzask setki razy straszniejszy od tego, który słyszałeś ty. I, co gorsza, ponieważ bylibyśmy radą, przeniknęlibyśmy głębiej do serca ziemi, niż kiedykolwiek udałoby się to tobie, a jednak wciąż pozostawalibyśmy indywidualnościami i tam gdzie głos skały jest najdonioślejszy, bylibyśmy — jako indywidualności — mniej zdolni do oporu. Wrzask przeniknąłby nas głębiej i utonęlibyśmy w nim tak samo, jak ludzie z Anderson utonęliby w morzu.

Rozumiesz, Laniku? Zniszczyłoby to nas. A kto wtedy zapanowałby nad gniewem ziemi? Kto wchłaniałby nienawiść skał? Kto ochłodziłby ten żar? Nikt. Zniszczylibyśmy ziemię, ponieważ nie bylibyśmy w stanie dłużej powstrzymywać jej gniewu. Dlatego właśnie nie możemy się zgodzić na twoją propozycję. Nie wiedziałem tego. Nie rozumiałem ceny, którą musieliby zapłacić.

— Zrobię, co będę mógł, bez waszej pomocy.

Wstałem, by odejść. Helmut wstał również. Przez moment popatrzyłem mu w oczy i odwróciłem się.

— Laniku — rzekł.

— Tak — odpowiedziałem.

— Poprosili mnie, żebym wskazał ci sposób.

— Sposób czego?

— Sposób zrobienia tego, co chcesz robić.

Przyglądałem mu się bacznie, nie wiedząc, co ma na myśli.

— Powiedziałeś, że to niemożliwe.

Potrząsnął głową, a do jego oczu napłynęły łzy.

— Powiedziałem, że to niemożliwe dla nas. Ale jest inny sposób. Nie chciałem ci o nim mówić, Laniku, z lęku, że go zaakceptujesz, gdyż sposób ten cię zniszczy, a ja cię kocham i nie chcę, byś był zniszczony.

— Jeśli istnieje jakiś sposób, Helmut, zrobię to, nawet gdybym miał umrzeć. Bóg widzi, iż każde rozwiązanie oznacza śmierć, tak czy inaczej. W każdym razie, nigdy nie planowałem żyć wiecznie.

Nawet kiedy wypowiadałem te słowa, zastanawiałem się, czy rzeczywiście tak myślę, czy rzeczywiście wybrałbym śmierć, czy zamiast tego nie wolałbym wybrać ustronnego zakątka do życia. Spokojnego zakątka jak Humping czy ukrytego świata jak Ku Kuei, czy nawet tutaj, na tej pustyni z pięknymi, dziwnymi ludźmi Schwartz. Mogłem się ukryć i mogłem żyć, więc po cóż miałbym wybierać śmierć.

Helmut przyoblekł moje wątpliwości w słowa:

— Czy rzeczywiście tak nie lubisz swego życia?

I odpowiadając mu, odpowiedziałem sobie:

— Helmut, nie wiesz o tym, nigdy nie byłeś tak samotny jak ja, ale w swej samotności coś odkryłem: że przechodzę przez świat jako niewidzialny. Nawet kiedy ludzie mnie widzą czy mówią do mnie, jest to tak, jakbym nie istniał, jakbym nie miał prawa do istnienia. Przechodziłem przez ich kraj i nie widzieli mnie. Działałem, działałem i działałem, a światu było to zupełnie obojętne. Na mnie jednak wpływano. Na wzgórzach, w najuboższej części Britton, mieszka pewna rodzina. Potrzebowali mnie i to właśnie stało się najważniejszą rzeczą w moim życiu. Przy jeziorze w Ku Kuei jest pewna kobieta, zamrożona w czasie. Potrzebowała mnie, ale rozdzielono nas i jeśli zdołam coś zrobić, aby wyrwać ją z objęć wiecznej śmierci, jaką sobie wyznaczyła, zrobię to. Pewien mężczyzna, który był za młody na śmierć, zabił się w Ku Kuei, a kiedy umarł, zdałem sobie sprawę, że połowa mnie to był on i ta połowa umarła razem z nim, a moja druga połowa nigdy nie przerwie żałoby. Wezmę to na siebie, Helmut, tak by nikt więcej nie wybierał śmierci zamiast życia na tym świecie. Wezmę to na siebie.

W innej sytuacji i w innym miejscu, zarówno wcześniej jak i później, nie mógłbym wypowiedzieć tych słów. To, czy człowiek zostaje bohaterem, czy ofiarą, zależy od nastroju, w jakim się znajduje, gdy nadchodzi okazja lub gdy okoliczności ułożą się jak najgorzej. Gdybym nie przeszedł samotnie tych trzech tysięcy kilometrów tylko po to, by spotkać się z odmową i rozpaczą, nie wiem, czy z taką łatwością mówiłbym: „Wezmę to na siebie”.

Ale powiedziałem i miałem zamiar dotrzymać słowa. Helmut uściskał mnie i wyjaśnił:

— Kiedy działamy wspólnie, nie musimy wszyscy wchodzić w ziemię. Możemy wysłać jednego, a on będzie leżał wśród skał, śpiewał wszystkie nasze pieśni swoim głosem i słuchał pieśni ziemi swym sercem. To może być radosne i tak właśnie honorujemy naszych największych, wysyłając ich w naszym imieniu. To może być bolesne i również honorujemy swych największych, powierzając im ból nas wszystkich. Ale wśród nas nie ma człowieka, który mógłby znieść taką rzecz jak ta. Tak więc nie możemy posłać do ziemi jednego z nas. Ty zaś jesteś silniejszy niż ktokolwiek z nas. O ile silniejszy, nie wiemy. Ale jeśli wejdziesz za nas do ziemi, możemy mieć nadzieję, że przeżyjesz. A jeśli umrzesz i wściekłość ziemi będzie nadal trwała, my będziemy wciąż żyć, aby ją opanować i zapewnić światu bezpieczeństwo.


Leżeliśmy razem na piasku. Wszyscy mieliśmy rozłożone ramiona. Ja leżałem w środku zwinięty w kłębek i kiedy zapadałem się w piasek, czułem, jak inni dołączają do mnie, jeden po drugim. Ich pieśń rozbrzmiewała w mym umyśle, a piasek wchłonął mnie i poniósł w dół.

Zawsze poprzednio zatrzymywałem się na warstwie skały. Ale teraz skała zmiękła i ogarnęła mnie jak zimne błoto, zamykając się znów nade mną. Im byłem głębiej, tym skała stawała się cieplejsza i wydawało mi się, że coraz szybciej opadam, aż gorąco stało się niemal nie do zniesienia i nawet kiedy już przestałem się pogrążać, skała wrzała i skręcała się wokół mnie.

Wsparty wiedzą kilkuset Schwartzów nade mną, z łatwością odnalazłem Anderson, tym razem nie jako wybrzuszenie na powierzchni, lecz jako wysuniętą krawędź płyty skalnej pływającej po morzu ciekłego granitu.

Prądy i falowania były niewiarygodnie wolne, ale kiedy znalazłem wyspę, natychmiast zacząłem wypychać spod niej magmę.

W miejscu, gdzie byłem, osiadanie płyty wydawało się wolne, ale na powierzchni od pierwszej chwili rozpoczęły się zniszczenia. Skała zapadała się gwałtownie, a każdy budynek i wszystkie żywe istoty powywracały się na ziemię. Potem, w miarę jak wyspa wciąż osiadała, z obu stron wdarło się na nią morze i wielką falą spiętrzyło się pośrodku, wzdłuż całej długości, z północy na południe.

Na skutek przełamania skalnej płyty, gorąca magma wytrysnęła na powierzchnię, uderzyła w ocean i wznosiła się wyżej i wyżej, aż dotarła do nieba, wyrzucając z morza gorący popiół, parę, błoto i lawę. Ocean zawrzał i wszystko, co pozostało jeszcze przy życiu w tej części morza, zostało uśmiercone, kiedy kilometry sześcienne wody zamieniły się w parę.

Wszystko to wydarzyło się dlatego, że ja, mając do pomocy siłę wszystkich Schwartzów, zmusiłem ziemię do działania. A ziemia usłuchała, nieświadoma upływu czasu, a zatem i konsekwencji tych działań. Dopiero kiedy rozbrzmiały wrzaski śmierci, ziemia zbuntowała się i w tym momencie Schwartzowie mnie opuścili. Teraz musieli pracować, by zapobiec rozerwaniu się ziemi na kawały, by powstrzymywać ziemską skorupę od strząśnięcia z siebie tego irytującego życia, które przysparzało tak wiele bólu, a tak mało radości. Musieli tamować przypływ roztopionej skały, która wznosiła się, pragnąc uciec, i torowała sobie drogę ku wszystkim tym miejscom, które zadrżały, gdy wyspa zapadła się.

Ja jednak nic nie wiedziałem o ich pracy. Miałem co innego do roboty, ponieważ ziemia wrzeszczała z powodu zamordowania pół miliona ludzi, a ja byłem jedynym słuchaczem.

Wielu z tych, co umarli, było niewinnych. To właśnie oni będą nawiedzać mnie od tamtej chwili: rybacy niewinnie zarzucający sieci w Zatoce Brittońskiej, kiedy na wybrzeże napłynęły olbrzymie fale; ludzie w wysokich budynkach w Hess, Gill i Izraelu, którzy zostali zabici, gdy konstrukcje nie wytrzymywały fali wstrząsów idącej od Anderson; oraz jakże wielu ludzi z Anderson, którzy byli wprawdzie siewcami złudzeń, ale nie mordercami, i chcieli dla innych tylko dobra.

Jednak dla ziemi nie było różnicy między niewinnymi i winnymi, między tymi, których śmierć nie służyła żadnemu celowi, a tymi, którzy musieli umrzeć, jeśli ludzkość na Spisku miała znaczyć cokolwiek. Ziemia wiedziała, że nie jest to tak, jak ze żniwami na polu. Nie mogła pojąć ludzkiej logiki, która doprowadziła do takiego rozstrzygnięcia. Ziemia wiedziała tylko, że my zebraliśmy się tam w Schwartz i kazaliśmy jej samej zamordować ludzi, którzy znajdowali się tak daleko, że nasze działanie w żadnym razie nie mogło być samoobroną.

Skały jęczały przerażająco, jakby mówiąc:

— Zawierzyliśmy wam, daliśmy wam moc, posłuchaliśmy was, a wy użyliście nas do zabijania! Zdrajca! — krzyczały, kiedy gorąco przetaczało się tam i z powrotem po mym ciele.

W jednej chwili straciłem wszystkie punkty odniesienia, wszystkie związki z rzeczywistością, całe poczucie czasu. Wtedy, w Anderson, wrzask zabitego człowieka trwał sekundy — tym razem wrzask ziemi trwał wiecznie. Nie miał końca, ponieważ nie było czasu, i przez nieskończoność czułem nieskończenie wielkie cierpienie i marzyłem tylko o jednym. Nie o śmierci, ponieważ śmierć zwiększyłaby jedynie wrzaski kamienia, ale raczej o unicestwieniu, spowodowaniu, bym nie istniał nigdy, bym nigdy nie żył, ponieważ me życie osiągnęło ten właśnie punkt, a był on nieosiągalny, nie do zniesienia, niemożliwy.

— Zdrada — wrzeszczała skała przez wieczność.

— Przebacz mi — błagałem.

A kiedy w końcu czas wrócił i nieskończoność minęła, skała wypluła mnie, piasek mnie wyrzygał, zostałem wyrzucony w powietrze i pomknąłem głową naprzód ku gwiazdom.

Wznosiłem się, a potem wznoszenie ustało i spadłem z powrotem na ziemię. Miałem to samo uczucie jak wtedy, kiedy dałem krok ku krawędzi przepaści, w ciemność, zanim wzeszła Niezgoda, i zastanawiałem się, czy mimo wszystko piasek mnie przyjmie, czy może tym razem uderzę o powierzchnię i po prostu zatrzymam się, połamany i spłaszczony; moja krew wsiąknie w piasek, a słońce wysuszy me ciało na skórę, a potem na proch.

Jednak nawet w powietrzu triumfowałem. Choćbym teraz umarł, wykonałem pierwszą i najtrudniejszą część pracy. I przeżyłem to, nawet jeśli tylko na chwilę. Usłyszałem najstraszniejszy wrzask ziemi i żyłem.

Wtedy zacząłem słuchać, wciąż spadając, i zdałem sobie sprawę, że wrzask się nie skończył. Wciąż go słyszałem, nawet w powietrzu, oddzielony od ziemi. Jeśli będę żył, będę go słyszał zawsze.

Spadłem na piasek, a on ustąpił, niósł mnie, pozwolił mi zapaść w siebie powoli i w końcu znów leżałem na powierzchni. Spoczywałem tam, ale nigdy nie miałem już zaznać spokoju. Ziemia nigdy nie zamierzała przebaczyć mi, że zawiodłem jej zaufanie — skała po prostu nie mogła tego zrobić. Ale, mimo że nie przebaczyła, była dla mnie ciągle cierpliwa. Znała moje serce i była gotowa podtrzymywać me życie. Tak długo, jak będę chciał żyć, ziemia mi żyć pozwoli.

Schwartzowie leżeli wokół mnie. Po długiej chwili uświadomiłem sobie, że płaczą. Potem, co było dziwne, wspomniałem Mwabao Mawę, śpiewającą pieśń poranną wysoko nad ziemią, w Nkumai. Melodia ta dźwięczała w mej głowie bez końca. Po raz pierwszy zrozumiałem urzekające piękno tej pieśni. Była to pieśń zabójcy marzącego o śmierci. Była to pieśń o sprawiedliwości, utęsknionej, lecz nie dopełnionej.

Leżeliśmy tam, zbyt wyczerpani, by się poruszać.

Po wielu godzinach — czy może minął już cały dzień albo wiele dni? — ogromna chmura pary z morza, która wzniosła się ku niebu po zatopieniu Anderson, przypłynęła nad Schwartz i po raz pierwszy od tysiącleci spadł tam deszcz. Woda dotknęła bogatych w żelazo gór; woda pociekła na piasek i ochłodziła go; woda zmieszała się ze łzami na twarzach ludzi ze Schwartz, zmazała i zmyła ich płacz, a Helmut wstał, podszedł do mnie w ulewie i rzekł:

— Przeżyłeś, Laniku.

— Tak — odrzekłem, albowiem naprawdę to, co mówił, brzmiało: „Laniku, kocham cię, a ty wciąż żyjesz”, a ja mówiłem naprawdę: „Helmut, kocham cię i wciąż żyję”.

— Zrobiliśmy to, co zrobiliśmy — rzekł Helmut — i nie będziemy tego żałować, ponieważ było to potrzebne, nawet jeśli nie było dobre. Ale bez względu na wszystko, prosimy cię, abyś odszedł. Nie wyrzucamy cię, ponieważ gdyby nie ty, wydarzyłyby się gorsze rzeczy, ale proszę cię, Laniku, zostaw nas i więcej nie wracaj.

— Wciąż jeszcze będziecie mnie słyszeć. Mam jeszcze pracę do wykonania. Przyczynię wam więcej cierpień.

— Wykonuj swoją pracę — odparł. — Mam nadzieję, że kiedyś krew zmyje się z twoich rąk.

— Pilnujcie swego żelaza. Trzymajcie je w bezpiecznych miejscach. Nie pozwólcie mu zardzewieć.

Uśmiechnął się (okropna rzecz w tym momencie, a jednak bardziej zadziwiająca i odświeżająca od deszczu), uściskał mnie i powiedział:

— Kiedy poprzednio nas opuszczałeś, myślałem, żeś mnie zdradził. Nie rozumiałem, Laniku. Myślałem, że skoro ci ufałem, to znaczy, iż będziesz zawsze działał w taki sposób, jak ja chcę. Myślę, że może stanę się znów młody i niech ktoś inny będzie przywódcą. Miałem wystarczającą porcję odpowiedzialności na całe życie.

— A ja na dziesięć żyć — odpowiedziałem.

Ucałował mnie i uściskał, a potem odesłał mnie stamtąd. Szedłem na wschód, ku Huss. Gdzieś po drodze znalazłem swe ubranie — umieszczono je, starannie złożone, na mej drodze. Na wierzchu leżał mój nóż. Było to błogosławieństwo Schwartzów, odpuszczenie z góry morderstw, które miałem jeszcze popełnić.

Włożyłem ubranie, ująłem nóż w dłoń i przeszedłem znów w czas szybki. Przez następne trzy lata własnego czasu nie odzywałem się do nikogo i nie słyszałem niczyjego głosu; spędzałem dni idąc, mordując, słuchając krzyków umierających i umarłych, słysząc wrzask ziemi i wiedząc, że któregoś dnia dopadnę ostatniego, wszyscy będą martwi i nigdy więcej nie będę musiał zabijać.

Percy’ego Bartona zabiłem ochoczo, gdyż ta stara kobieta zwiodła i zamordowała mego przyjaciela. Ale jej śmiertelne wrzaski szarpały mą duszę równie mocno jak wrzaski Mwabao Mawy, mimo że tamta (nie, tamten, łysy biały człowiek rządzący narodem dumnych, nieświadomych czarnych) kojarzyła mi się z piękną pieśnią poranną. Nie było różnicy. I znienawidzeni, i lubiani umierali tak samo; mój nóż równie trudno wchodził w gardło Percy’ego Bartona, jak w gardło Mwabao Mawy.

Niszczenie Ambasadorów było łatwiejsze, gdyż ziemia nie protestowała przy ich śmierci. Były to maszyny, i tak pozbawione życia. Musiałem tylko łamać pieczęcie z napisem: „Ostrzeżenie! Manipulowanie spowoduje zniszczenie tego urządzenia i śmierć wszystkich w promieniu 500 metrów.”, a następnie odchodzić w czasie szybkim prędzej, niż mogła dogonić mnie fala wybuchu.

Zabijałem wzdłuż drogi, która zaczynała się w zrujnowanych krajach graniczących z Anderson; odwiedzałem każdą stolicę każdej Rodziny, by mieć pewność, że znalazłem i zabiłem wszystkich Andersonów i że nie ocalał żaden Ambasador. Ponieważ byłem w najszybszym z moich strumieni czasowych, zabrało mi to tydzień czasu normalnego. Wyprzedzałem wszystkich posłańców. Ludzie zorientowali się tylko, że nagła plaga wymiotła z ich świata władców razem z Ambasadorami.

Zastanawiałem się, co pomyśleli ludzie, kiedy znaleźli ciało starej kobiety siedzącej na tronie Percy’ego Bartona. Czy skojarzyli sobie te dwie postacie? Czy też mieli się zawsze zastanawiać, kogo właściwie znaleźli, i nigdy nie wiedzieć, gdzie podział się ich król?

Nie było sensu prowadzić rachuby czasu w tej długiej drodze znaczonej zabójstwami. Pod jej koniec, po tygodniu, miałem, według mojej najlepszej oceny, około dwudziestu czterech lat. Kiedy mój Ojciec miał dwadzieścia cztery lata, byłem już na świecie. Ojciec bawił się ze mną rano, a w południe wychodził i wiódł swych ludzi do walki. Nie miałem dzieci, ale moich morderstw nie mogłem traktować tak lekko jak Ojciec. Nie wiedział, że można inaczej, i myślał, że zabijanie czyni z niego dobrego króla. Ja nie mogłem powołać się nawet na to wątpliwe królewskie prawo do popełniania morderstw, natomiast wiedziałem dokładnie, jaki jest ich rzeczywisty koszt. Mój wiek, liczony w latach, nie był sędziwy, ale w głębi serca czułem się nieznośnie stary, a moje własne ciało przytłaczało mnie i nużyło.

Zostało jednak jeszcze jedno miejsce, którego nie odwiedziłem. Kiedy już zniszczyłem inne Ambasadory i wszyscy inni Andersonowie byli martwi, zabicie jednego z nich wciąż leżało przede mną — zabicie tego, który był moim bratem, Dintem; tego, który zniszczył mego ojca; tego, który wyzuł mnie z mego dziedzictwa; tego, którego nienawidziłem, z którym rywalizowałem i na którego oburzałem się w ciągu wszystkich naszych wspólnych lat; tego, który w nie wyjaśniony sposób nadal pozostawał moim bratem, bez względu na to, jak mocno byłem przekonany, że nim nie był.

Czy Lord Barton mógłby zabić człowieka, którego kiedyś uważał za swego syna? Czy ja mogłem zabić Dintego?

Znajdę odpowiedź na te pytania, kiedy nadejdzie czas. Przybyłem więc w końcu do Mueller nad Rzeką i po raz pierwszy od lat wszedłem do jakiegoś miasta nie skrycie, w czasie szybkim ale jawnie. Byłem Lanikiem Muellerem, a to miejsce było niegdyś moim domem, i bez względu na to, czy chcą mnie tutaj, czy nie, chciałem przybyć dumnie i w końcu, kiedy wszyscy Andersonowie będą już martwi, zdać sprawozdanie z pracy, którą wykonywałem, i z pracy, którą już wykonałem. Świat uważał Lanika Muellera za potwora, wówczas kiedy nim jeszcze nie byłem. Teraz, gdy się nim stałem, chciałem, żeby o tym wiedzieli. Nawet ci, których uważa się za złych, pragną, by wiedziano o ich czynach.

Wszedłem do komnaty, gdzie Dinte siedział na tronie i pewnym krokiem wystąpiłem na jej środek. Chociaż niewielu mnie rozpoznało, gdyż nawet ci, którzy mnie znali, widzieli mnie ostatnio jako piętnastoletniego chłopaka, to jednak szept „Lanik Mueller” rozszedł się po pokoju. Oczy wszystkich zwróciły się na mnie i przez chwilę wszyscy bali się zareagować.

Mój brat Dinte wstał z tronu, wyciągnął sztywno ramiona i nienaturalnie głośno rzekł:

— Cóż, bracie. Czy przybyłeś w końcu objąć swój tron?

Usunął się, bym mógł zasiąść, gdzie zgodnie z prawem powinienem zasiadać. Rozkazał, by ludzie uklękli, kiedy wchodziłem na podium. Uklękli. Dinte czekał uśmiechnięty, witając mnie.

Загрузка...