5. Potwór

Miałem niewiele powodów do radości. Byłem zamknięty w zupełnej ciemności na około dwóch metrach kwadratowych, całkiem nagi. Większość czasu zajmował mi sen, ale nie dawał on odpoczynku — nie mogłem wyprostować całego ciała. Kiedy statek żeglował na północ, przez luk przenikał chłód. Kiedy znów skierował się na południe, cela zmieniła się w łaźnię parową. Mym potem ociekało nie tylko ciało, ale również ściany. Stale czułem zapach soli.

Jednak mogło być gorzej. Nie widziałem wprawdzie słońca przez prawie pięć miesięcy, ale żywiono mnie: nauczyłem się doceniać subtelne smaki robaczywego mięsa i spleśniałego chleba. Każdego ranka opuszczano mi wiadro napełnione wodą; każdego wieczora — napełnione jedzeniem. Kiedy opróżniłem wiadro, napełniałem je czym innym. Nic wokół nie widziałem, ale byłem zdecydowany utrzymywać celę tak czysto, jak tylko się da. Myślę, że przepłukiwali wiadro wodą morską, zanim znów napełniali je jedzeniem i piciem. Nawet najbardziej okrutny farmer dba, by jego bydło nie zachorowało.

Słyszałem dźwięki. Jedynym moim kontaktem z ludźmi były odgłosy nade mną i pode mną: krzyki mężczyzn na rejach, łopotanie żagli na wietrze, poranne i wieczorne pacierze, kiedy załoga przejmująco śpiewała i nuciła — a niektórzy, łkając, spowiadali się kapitanowi. Przekleństwa, kłótnie, żarty, niezręczne próby uwodzenia — mężczyźni byli tak długo na morzu, że inni mężczyźni zaczęli im się wydawać piękni. Poznałem imiona ich wszystkich. Chwalipięta i Zadarty Nos wciąż się sprzeczali. Dla mnie brzmiało to tak, jak przyjacielskie przekomarzanie się, aż pewnego wieczora któryś z nich wyjął nóż i Chwalipięta umarł dokładnie nad moim lukiem. Przez deski sączyła się krew, dopóki nie umyli pokładu. Słyszałem, jak Zadarty Nos błagał o litość, zanim powiesili go za kciuki i strzelali z łuków w jego ręce i nogi, aż wykrwawił się na śmierć. Zabawne — szlochał i błagał tylko do pierwszej strzały. Potem, zdaje się, uświadomił sobie, że już nie będzie go bardziej boleć, niż boli; że już nic więcej nie mogą mu zrobić. Zaczął opowiadać kawały i obrzucać łuczników drwinami, a tuż przed śmiercią opowiedział sentymentalną historię o swojej matce, co wprawiło większość mężczyzn w ponury nastrój. Niektórzy, nie kryjąc się z tym, po prostu płakali — było to chyba wtedy, gdy pozwolili mu umrzeć, wpakowawszy strzałę w serce. Dziwni ludzie: byli jednocześnie okrutni i łagodni, silni i słabi, i tak szybko wpadali z jednej skrajności w drugą, że zupełnie nie mogłem przewidzieć, jak się zachowają.

Z wyjątkiem kapitana, który trwał jak opoka pośród ogólnego zamętu. Był ojcem dla tego pełnego dzieci okrętu. Wysłuchiwał cierpliwie ich skarg, łagodził spory, przebaczał grzechy, uczył ich różnych prac i podejmował za nich wszystkie decyzje, prócz najbardziej banalnych. Podziwiałem go, ponieważ bardzo rzadko słyszałem, by uniósł się gniewem, a jeżeli już, to tylko na chwilę, dla efektu. Nigdy się nie zachwiał, nigdy nie załamał. Zawsze rozpoznawałem jego kroki na pokładzie. Raz dwa, raz dwa, w idealnym rytmie. Było tak, jak gdyby nawet śliski pokład utrzymywał go pewnie i kapitan nigdy nie musiał czynić żadnych ustępstw na rzecz wzburzonego morza. Przypominał mi ojca i tęskniłem za domem.

Ale sympatia, jaką może czuć niewolnik do swoich panów, ma swoje granice. Po pewnym czasie ciemność zaczęła mnie przygniatać. Drażniło mnie, że muszę budzić się i zasypiać. Najbardziej marzyłem o świetle słonecznym. Byłem jeźdźcem, nie żeglarzem. Dla mnie pojęcie podróży łączyło się z żywym, falującym ciałem między nogami lub ze stopami uderzającymi o twardy grunt, a nie z przewalaniem się z boku na bok, do góry i w dół, tam i z powrotem, gdy statek zatacza się, kołysze i lawiruje.

Prócz tego, skutki moich odwiedzin u Nkumai jeszcze nie przeszły. Ogromny wysiłek regeneracyjny mojego ciała, w wyniku którego pojawił się mój sobowtór, nie skończył się wraz z tamtą amputacją. Wprost przeciwnie, moje ciało wydawało się zdecydowane wciąż regenerować każdą swą część. W kilka tygodni po uwięzieniu mnie, ręka wyrastająca z mego ramienia była tak długa i rozwinięta, że kiedy swobodnie zwisała, mogłem się nią podrapać po plecach. Szybko wyrosły mi inne kończyny i narośla. Miałem dużo pożywienia, aby podtrzymywać tę regenerację, ale nie mogłem wykonywać żadnych ćwiczeń fizycznych. Cała pochłaniana energia znajdowała tylko jedno ujście: wzrost.

Od wielu dni panował nieznośny upał, kiedy w końcu uświadomiłem sobie, że wariuję. Wydawało mi się, że leżę w trawie przy rzece Cramer, patrząc na lekkie łodzie rybackie, żeglujące pod prąd. Obok mnie jest Saranna w niedbale rozchylonej szacie (chociaż doskonale wiedziała, jak bardzo mnie podnieca każdy odsłonięty centymetr jej ciała). Łaskocze mnie nieznośnie palcem, a ja udaję, że tego nie czuję. Widziałem to wszystko i brałem w tym udział, kiedy leżałem zupełnie przytomny, zwinięty w kłębek w swym piekielnie dusznym i gorącym więzieniu.

Brałem w tym udział, a tymczasem już piąta noga wyrastająca z mojego biodra podrygiwała niezgrabnie, budząc się do życia. To było realne. Pot ściekający po mych piersiach. Ciemność. Destrukcja mego ciała. Utrata wolności.

Uświadomiłem sobie, że tak właśnie czują się radykalni regeneracji w zagrodach. Żyją innym życiem. Nie tarzają się w trawie ani po ziemi, jedząc z koryt — ich ciała są znów zdrowe i nie zdeformowane, a oni leżą na brzegach rzek, przygotowując się do miłości z kochankami, które w rzeczywistości nie ośmielają się nawet ich wspominać.

Gdy tylko zorientowałem się, że podobne szaleństwo stanowi dla mnie jedyny sposób ucieczki, postanowiłem jednak z tego nie korzystać. Chciałem, żeby mój mózg zachował pełną świadomość obecnej rzeczywistości, mimo że była ona nie do zniesienia.

Mam dobrą pamięć. Nie fenomenalną — nie mógłbym odtworzyć strona po stronie przeczytanej kiedyś książki — ale zacząłem wykorzystywać czas na ułożenie sobie tego wszystkiego, czego dowiedziałem się, czytając kronikę u Mwabao Mawy.

Mueller — genetyka.

Nkumai — fizyka.

Bird — życie towarzyskie.

Te rzeczy łatwo utkwiły mi w pamięci. Jednak zmuszałem się wciąż do dalszych wspomnień. Chciałem, aby moje wywołane szaleństwem wizje dostarczyły mi jakiejś użytecznej informacji. Zmuszałem się, aż przypomniałem sobie o innych buntownikach. Nie o wszystkich, ale o wielu z nich.

Schwartzowie — pustynny lud, nie utrzymujący z nikim żadnych kontaktów. Schwartz była geologiem. Zmarnowała się w tym świecie pozbawionym twardych metali.

Allison — teologia. Rzeczywiście, wiele im z tego przyszło.

Underwood — botanika. A teraz, w wysokich górach, jakież to kwiaty hodują bezskutecznie jego dzieci?

Hanks — psychologia, leczenie szaleńców. Nic mi to nie pomoże.

Anderson — bezużyteczny przywódca buntu. Jego jedynym talentem była polityka.

Drew — sny i ich interpretacja.

Kto znalazł coś na eksport? Nie wiedziałem. Ale z pewnością w ojcowskiej bibliotece są książki, które podpowiedziałyby mi to, czego nie mogłem sobie przypomnieć. Książki, które zapełniłyby luki i dałyby nam wskazówki, nad czym w sekrecie pracuje się w innych Rodzinach. Niektóre Rodziny z pewnością wpadły w rozpacz, nie posiadając na tym świecie nic, co byłoby cenne dla Ambasadora. Na przykład inżynierowie Cramer i Witzer. Ich Rodziny trudniące się teraz rolnictwem były łatwe do pokonania. Porzuciły naukę, która na tym świecie nigdy nie mogła znaleźć praktycznego zastosowania. A Ku Kuei, filozof, którego idee nie znalazły widocznie w Republice szerokiego kręgu zwolenników, nie zdołał założyć Rodziny. Może w swojej mądrości postanowił, że ostatnim aktem jego buntu będzie zniknięcie, śmierć, tak aby jego dzieci nie były na Spisku wiecznymi więźniami.

W końcu przecież u Nkumai i Muellerów pojawiło się żelazo. Fizyka i genetyka. Oni — pomysły, my — produkt. Źródło naszych produktów nie wyczerpie się nigdy. A ich pomysły? Nie miało to znaczenia, gdyż jeśli płacą im tak wiele żelaza za każdy pomysł, zdołają szybko nas podbić.

Nigdy nie dotrę do Muelleru na czas.

Choć starałem się ze wszystkich sił, wątpię, czy udało mi się całkowicie odeprzeć szaleństwo. Przypominam sobie, tak jakby to było naprawdę, jakieś stworzenie podobne do mnie, które przyszło i śmiało się ze mnie. Mógłby to być Lanik, taki jakim go pamiętam z czasów swojej młodości, z wyjątkiem tego, że jedną stronę głowy miał strzaskaną i mózg wylewał mu się ciągle na zewnątrz. Mimo to prowadził miłą rozmowę i dopiero na końcu próbował mnie zabić. Udusiłem go czworgiem rąk, rwąc na strzępy. Pamiętam to dokładnie.

Pamiętam również, jak odwiedził mnie mój brat, Dinte. Posiekał mnie na drobne kawałki, a każdy wyrósł na małego Lanika, tak że Dinte miał świetną zabawę, miażdżąc ich butami. Być może wtedy wrzasnąłem — Dinte uciekł, a ktoś walnął w drzwi luku nade mną.

Przyszła Ruva z pełnymi ustami. Chwaliła się przede mną, że dostała w końcu jądra mojego Ojca; dostała je, właśnie je żuje, a ja jestem następny w kolejce. Miała ze sobą wstrętnego małego chłopca, którego twarz wyglądała jak karykatura mego Ojca. W swoim wieku — ilu, może dziesięciu lat? — ciągle się ślinił. Jego wilgotna broda lśniła w słońcu. Jednak w tym wypadku wiedziałem, że nie jest to realne, ponieważ w mojej celi nigdy nie było światła, z wyjątkiem tych oślepiających chwil, gdy podnoszono lub spuszczano wiadro.

Stara kobieta z wysokich wzgórz Mueller znosiła mi wciąż strzały, aż byłem nimi na wpół zasypany.

Te obłędne sny na jawie pamiętam równie wyraźnie, jak pamiętam swojego Ojca, wtedy gdy uczył mnie strącania jeźdźca z siodła; wtedy gdy odbywał rytuał żalu i wycierał krew z twarzy po tym, jak powiedział mi o moim losie. W retrospekcji nauczyłem się rozróżniać prawdziwe wspomnienia od tych, które prawdziwymi być nie mogły. W tamtych chwilach nie było to takie jasne.

Pewnego dnia usłyszałem nowy dźwięk. Nie był szczególnie intensywny, ale zdałem sobie sprawę, że słyszę nowe głosy. Statek nie zawinął do żadnego portu. Widocznie więc wypuszczali niewolników z cel na pokład. Znaczyło to, że zbliżamy się do portu. Zwiotczałe mięśnie trzeba znowu rozruszać, tak by niewolnicy dobrze się prezentowali na rynkach w Rogers, w Dunn i w Dark.

Ale tego pierwszego dnia nikt mnie nie wypuścił. Zastanawiałem się, dlaczego.

Na drugi dzień doszedłem do wniosku, że ponieważ nie mam być sprzedany do pracy, nie ma znaczenia, czy wyglądam silnie. Miałem być wybrykiem natury na pokaz. Zastanawiałem się ponuro, co moi właściciele pomyśleliby o mnie teraz. Obok mego nosa wyrastał nowy, częściowo przyrośnięty do dawnego. Z lewej strony głowy wystawało ze zmierzwionych włosów troje uszu. Me ciało było plątaniną rąk i nóg, których nigdy nie uczono, jak się chodzi, czy jak się chwyta. Myśleli przedtem, że posiadają na pokaz wybryk natury. Teraz sam jeden wystarczę za cały cyrk.

Nade mną spacerowali niewolnicy, widzieli, czuli słońce i wiatr. A ja nie.

Zacząłem krzyczeć. Mój głos nie był przyzwyczajony do mówienia i mój umysł zagubił się, szukając słów. To, co mówiłem, nie miało wielkiego sensu, jestem tego pewien. Ale stopniowo wrzeszczałem coraz głośniej, aż mój luk żywieniowy otworzył się nagle.

— Czy chcesz dostać takiego kopa, że tyłek podejdzie ci do szyi? — spytał głos, który świetnie znałem, chociaż nie miałem pojęcia, do kogo należy.

— To ja skopię wasze tyłki! — zawyłem w odpowiedzi.

Mój głos nie brzmiał tak jak kiedyś, gdy prowadziłem manewry kawalerii bez pomocy adiutanta. Ale sprawił się nieźle. Zamiast otrzymać kopniaka, usłyszałem drugi głos.

— Posłuchaj, Śmieciu — odezwał się — dotychczas byłeś wzorowym niewolnikiem. Nie wsadzaj nam gówna w inne miejsce niż do swego wiadra, jeśli masz na uwadze własne dobro!

— Wyjmijcie mnie stąd!

— Pokład nie jest dla niewolników.

— W tej chwili macie tam dziesięciu!

— Oni są farmerami. Ty jesteś drugorzędnym widowiskiem.

— Zabiję się.

— Nago? W ciemności?

— Położę się na plecach, odgryzę sobie język i uduszę się krwią! — krzyknąłem i przez chwilę naprawdę chciałem to zrobić, chociaż wiedziałem, że ten cholerny język zagoi się zbyt szybko. W moim tonie musiała jednak dźwięczeć nuta szaleństwa, ponieważ usłyszałem nowy głos na pokładzie. To był kapitan.

Mówił łagodnie, ale groźba w jego głosie była wyraźna.

— Tylko w jednym wypadku wypuszczamy niewolnika poza kolejnością na pokład. Aby go ukarać.

— Ukarzcie mnie! Tylko zróbcie to w słońcu.

— Kara zaczyna się zwykle od usunięcia języka.

Zaśmiałem się.

— A co robicie później?

— Kończymy na odcięciu jaj.

Mówił to serio. Eunuch kosztował tyle samo co niewolnik rozpłodowy. Ale była to jedynie łagodna groźba w stosunku do mężczyzny, który posiadał już trzy pary jąder. Być może to właśnie testosteron dostarczył mi tak dużej dawki odwagi.

— Możecie je upiec i zjeść na śniadanie. Wypuśćcie mnie!

Powodowała mną oczywiście nie tylko brawura. Zdawałem sobie sprawę, że główną wartością dla nich jest moja osobliwość. Nikt nie chce oglądać wybryku natury pokaleczonego przez ludzi. Naturalne okaleczenia — proszę bardzo! Nie zrobiliby mi krzywdy. Jednocześnie myśl, że na pokładzie przebywali inni niewolnicy, kiedy ja tkwiłem w celi, była najbezczelniejszą prowokacją, z jaką się kiedykolwiek spotkałem.

Mimo to zdziwiłem się, kiedy ustąpili i zrzucili mi na dół liny. Chwyciłem je czworgiem rąk, kiedy mnie wyciągali.

Jeszcze bardziej zdumiała mnie gwałtowność ich reakcji, chociaż powinienem był jej oczekiwać: zamknęli w celi mężczyznę z dużym biustem czy też kobietę z kutasem, wyciągnęli potwora.

Nie widziałem nic. Światło zbyt oślepiało i było mi dość trudno stanąć prosto na nogach, na których od miesięcy nie stawałem. Niektóre z moich nóg nigdy nie utrzymywały żadnego ciężaru. Nie mogłem chodzić. Potrafiłem tylko zataczać się z boku na bok, usiłując złapać równowagę.

Nie pomagali mi. Wrzeszczeli tylko ogłuszająco. Ciągle słyszałem „diabeł” i inne słowa, których znaczenia nie rozumiałem, ale domyślałem się, że wyrażały okropny strach żeglarzy. Strach przede mną.

Kiedy nadarza się okazja, korzystam z niej.

Zaryczałem. Odpowiedzieli jednoczesnym piskiem, a ja zrobiłem kilka niezgrabnych kroków w kierunku grupy wydającej najgłośniejsze wrzaski. Odpowiedzią była strzała w moim ramieniu.

Jestem Muellerem. Ból mnie nie zatrzymał, a co do ramienia, miałem kilka innych, równie dobrych, a dwa nawet znacznie lepsze, ponieważ uszkodzili ramię, którego rzadko używałem. Wciąż posuwałem się naprzód. Teraz ich strach zamienił się w przerażenie. Strzała nie wstrzymała potwora.

Kapitan krzyczał. Chyba rozkazywał. Mrużyłem oczy w świetle, starając się coś zobaczyć. Ocean był oślepiająco błękitny. Statek i wszyscy, którzy znajdowali się na nim, pozostawali niewidoczni, byli jak miotające się cienie, więc musiałem znów zamknąć oczy.

Usłyszałem, że ktoś nadchodzi, a potem poczułem jak pokład drga od kroków. Obróciłem się niezgrabnie. Poczułem szybki prąd powietrza. Właśnie wtedy odkryłem, że wyrosło mi dodatkowe serce — drewniany nóż przebił to, do którego byłem przyzwyczajony. Nie zatrzymałem się jednak. W walce bez broni potrafiłem posługiwać się tylko mymi dwiema oryginalnymi rękami, lecz nie chciałem, by żeglarze to zauważyli. Wprowadziłem więc do akcji moje dodatkowe ramiona. Czyniły to niezgrabnie, ale opóźniły mnie tylko o chwilę, a w tym przypadku opóźnienie grało na moją korzyść. Rozerwałem napastnika i rzuciłem jego strzępy w kierunku czekających żeglarzy. Usłyszałem, jak ktoś wymiotuje. Usłyszałem modlitwę. Usłyszałem wolność.

Znów rozległ się głos kapitana. Tym razem ton był pojednawczy. Było zaskakujące słyszeć go tak upokorzonego. Przez chwilę czułem wstyd, że osłabiłem jego pozycję. Odezwał się do mnie:

— Panie, kimkolwiek jesteś, pamiętaj, że ocaliliśmy ci życie, zabierając cię z morza na pokład.

Tylko łypnąłem na niego i zamachałem ramionami. Niewyraźnie zobaczyłem, że postąpił krok do tyłu. Bali się mnie. Mieli ku temu powody. Rana w mym sercu już się zamknęła. Och, ileż uciechy możemy mieć my, radykalni regeneraci, gdy nic innego już nam nie pozostaje.

— Panie — przemówił — jakimkolwiek jesteś bogiem czy też jakiemukolwiek bogowi służysz, błagamy cię, powiedz, czego chcesz, a my ci to damy, tylko powróć do morza.

Powrót do morza był wykluczony. Byłem dobrym pływakiem, mając po jednej parze rąk i nóg. Teraz miałem więcej balastu, a trochę mniej koordynacji.

— Wysadźcie mnie na ląd — powiedziałem — i będziemy kwita.

Gdybym myślał wtedy sprawniej lub gdybym lepiej widział, tyranizowałbym ich trochę dłużej i próbowałbym się dostać na bardziej przyjazny brzeg. Ale niewiele widziałem do chwili, gdy znalazłem się na dziobie szalupy razem z sześcioma skamieniałymi ze strachu marynarzami, którzy ożywali gwałtownie za każdym razem, gdy bosman kazał im wiosłować, a potem znów nieruchomieli, patrząc na mnie kamiennym wzrokiem. Zauważyłem to, kiedy mój wzrok doszedł do siebie — ale do brzegu byłem zwrócony plecami.

Łódź uderzyła o dno, a ja niezgrabnie przekroczyłem burtę i pobrnąłem przez wodę. Dopiero kiedy wyszedłem na brzeg, rozejrzałem się i zobaczyłem, gdzie jestem.

Obróciłem się najszybciej jak mogłem, ale szalupa była już prawie przy statku niewolniczym. Przyzywać ją nie było już sensu. Właśnie chytrze ich zmusiłem, żeby pomogli mi w samobójstwie.

Stałem nagi na plaży o szerokości kilkuset metrów. Za nią wznosiły się skaliste, surowe, kamienne zbocza, zwane przez muellerskich żeglarzy „Kąpiel Piaskowa”. Za nimi rozpościerała się najstraszliwsza pustynia na świecie. Lepiej poddać się wrogowi, niż zostać wysadzonym na brzeg tu, gdzie nie było ścieżek, gdzie nigdy nie zatrzymywały się łodzie, gdzie marsz w głąb lądu prowadził cię tylko głębiej w nieznaną pustynię Schwartz. Nie było tu życia. Nie było nawet wiechciowatych zarośli, jakie spotyka się na pustkowiach zachodniego wybrzeża Rękawa. Nie było nawet owadów. Nic.

Popołudnie. Słońce prażyło. Moja skóra, biała jak śnieg z powodu długiego zamknięcia w ciemności, już mnie paliła. Jak długo zdołam przeżyć bez wody?

Czemu nie trzymałem gęby na kłódkę w tamtej chłodnej, ocienionej, dobrze nawodnionej celi? Czemu nie powiedziałem czegoś, co rozproszyłoby trwogę załogi?

Szedłem, gdyż nie było nic więcej do roboty; gdyż według starych opowieści w centrum Schwartz powinny płynąć ogromne rzeki, które wsiąkały w ziemię, zanim zdążyły dotrzeć do innych krain; gdyż nie chciałem, żeby znaleziono mój szkielet tuż przy brzegu, jakbym nie miał dość odwagi, żeby podjąć jakąkolwiek próbę.

Nie było wiatru.

Zanim zapadł zmrok, traciłem już oddech z pragnienia. Byłem zmęczony aż do bólu. Nie dostałem się na szczyt wzniesienia — wydawało się, że morze jest śmiesznie blisko. Kiepski był ze mnie wspinacz z tyloma kończynami. Nie mogłem spać, więc zmuszałem ospałe mięśnie, by wiodły mnie dalej w ciemność. Czekałem na ciemność, gdy na pustynię przychodzi chłód, przynosząc ulgę po upalnym dniu. Było lato, czy też mogło to być lato, ale noc w tej okolicy okazała się zimniejsza, niż się spodziewałem, i szedłem wciąż, nawet gdy już zachciało mi się spać, ponieważ ruch mnie rozgrzewał.

Kiedy wzeszło słońce, byłem wyczerpany. Osiągnąłem jednak szczyt, mogłem spojrzeć naprzód i ujrzałem nie kończące się piaskowe wydmy, a gdzieniegdzie, w pewnym oddaleniu, góry. Obejrzałem się i zobaczyłem daleko jasne, błękitne morze. Na horyzoncie nie było żadnych statków. A na lądzie nie było cienia — nigdzie nie mogłem się skryć przed żarem dnia.

Szedłem więc, obrawszy dowolnie jedną z gór za swój cel, po to, by w ogóle mieć jakiś cel. Wydawało się, że jest równie odległa jak inne i równie nieosiągalna. Podejrzewałem, że dzisiaj umrę. Byłem tłusty, bo nie ćwiczyłem, słaby, bo nie miałem nadziei.

Do południa koncentrowałem się jedynie na tym, by brnąć naprzód. Teraz nie było żadnych myśli o życiu i śmierci. Tylko krok. I znowu krok.

Tej nocy spałem na piasku. Żadne owady nie brzęczały wokół mej głowy, ponieważ żaden insekt nie był na tyle głupi, żeby próbować przeżyć w miejscu, gdzie teraz byłem.

Zadziwiłem samego siebie. Obudziłem się i poszedłem dalej. Moja śmierć była bardziej odległa, niż mi się zdawało. Ale z pewnością niewiele bardziej. Z kierunku mego cienia wnosiłem, że wciąż jest ranek, kiedy doszedłem do miejsca, gdzie piasek ustępował kamieniom i surowym, pojedynczym skałom. Byłem pozbawiony wszelkiej ciekawości i nie zastanawiałem się, czy jest to odgałęzienie góry. Ważne było, że dawało cień. I kiedy w nim się położyłem, moje serce przestało bić, wciągnąłem powietrze i przekonałem się, że śmierć, mimo wszystko, nie jest taka zła, jeśli tylko przyjdzie szybko, jeśli tylko nie będzie zwlekać, jeśli tylko nie będę musiał leżeć tu całą wieczność, zanim będę mógł odejść.

Загрузка...