6. Schwartz

Nachylał się nade mną, ale moje oczy nie mogły się zogniskować. Był to jednak mężczyzna, a nie majak Dintego, Kupy czy nawet mnie samego.

— Czy chciałbyś umrzeć? — zapytał.

Głos jego był młodzieńczy, poważny. Zastanawiałem się, jaki miałem wybór. Jeżeli życie oznaczało jeszcze jeden dzień na pustyni podobny do tych, które już tam spędziłem, odpowiedź brzmiała: „tak”. Z drugiej jednak strony, ta osoba, ta halucynacja, cokolwiek by to było, żyła. Można więc żyć na pustyni.

— Nie — odparłem.

Nie zrobił nic. Obserwował mnie tylko.

— Wody — powiedziałem.

Skinął głową. Zmusiłem się do powstania, do oparcia się na dwóch łokciach, kiedy odstąpił ode mnie na krok. Czy szedł po pomoc? Zatrzymał się i przykucnął na skałach. Był nagi i nie miał nic przy sobie. Nie miał nawet butelki z wodą. Znaczyło to, że woda jest w pobliżu. Dlaczego czekał? Powinno być dla niego jasne, że nie mogę mu niczym zapłacić. Czy też może nie uważał mnie — potwora — za człowieka? Musiałem się napić, bo groziła mi śmierć.

— Wody — powtórzyłem.

Tym razem nie odpowiedział, nawet nie skinął głową. Popatrzył tylko na piasek. Czułem, jak bije moje serce — miarowo i z wigorem. Trudno było uwierzyć, że nie tak dawno zatrzymało się. Skąd przyszedł ten chłopak? Dlaczego nie przynosi wody? Czy chce dla zabawy obserwować, jak umieram?

Spojrzałem na piasek, za jego wzrokiem. Piasek poruszał się.

Przesypywał się wolno na prawo i lewo. W niektórych miejscach tworzyły się małe zagłębienia, piasek osypywał się, zsuwał się do czegoś cicho, szemrząc, zapadając się, aż powstało koło o średnicy około półtora metra, które bezgłośnie wypełniło się lekko wirującą wodą, czarną wodą, wodą, która mnie oślepiła odbitym światłem słonecznym.

Młodzieniec popatrzył na mnie. Niezgrabnie uniosłem się — bolał mnie każdy mięsień z wyjątkiem mego mocnego, młodzieńczego serca — i podczołgałem do wody. Była teraz spokojna. Spokojna i chłodna, głęboka i smaczna, a ja zanurzyłem w niej głowę i piłem. Unosiłem głowę, żeby odetchnąć, dopiero wtedy gdy musiałem.

W końcu ugasiłem pragnienie, podniosłem się, a potem opadłem na piasek obok. Byłem zbyt zmęczony, żeby zastanawiać się, dlaczego z piasku wytrysnęła woda i skąd chłopak wiedział, że ona tu wytryśnie. Zbyt zmęczony, żeby się zastanawiać, dlaczego teraz woda wsiąka w piasek i zostawia mokrą plamę, szybko parującą w słońcu. Zbyt zmęczony, żeby udzielić jasnej odpowiedzi chłopakowi, gdy spojrzał na moje ciało i spytał:

— Dlaczego jesteś taki? Taki dziwny?

— Bóg mi świadkiem, że to nie z mojej woli — powiedziałem i znów zasnąłem.

Tym razem, zasypiając, nie oczekiwałem śmierci. Przeciwnie, byłem pewien, że pozostanę przy życiu. Wiarę tę czerpałem w jakiś irracjonalny sposób z tego, że szczęśliwym przypadkiem znaleziono mnie tuż obok źródła na bezwodnej pustyni.

Kiedy znów się zbudziłem, była noc, a ja zapomniałem zupełnie o chłopcu. Otworzyłem oczy i w świetle księżyca zobaczyłem jego przyjaciół.

Wszyscy milczeli. Siedzieli wokół mnie — tuzin poczerniałych od słońca mężczyzn ze spłowiałymi włosami. Ich oczy nieruchomo wpatrywały się we mnie. Byli żywi, ja także, i nie miałem nic przeciwko temu.

Powiedziałbym cokolwiek, poprosiłbym ich o schronienie, gdyby coś nie odciągnęło mej uwagi. Przyjrzałem się memu ciału jakby od środka. Zauważyłem, że nie było w nim nic szczególnego. Coś tu było bardzo nie w porządku.

Nie. Coś tu było bardzo w porządku.

Nic nie ściągało mnie na lewą stronę i trzy nogi nie usiłowały zrównoważyć dwóch. Plecy nie wyginały mi się w dziwaczny łuk, pod którym mogłyby spocząć podczas snu wszystkie kończyny. Nie szczypało mnie powietrze, boleśnie wciągane przez dodatkowy nos.

Od środka czułem jedynie dwie ręce, dwie nogi, płeć, z którą się urodziłem, normalną twarz. Nie czułem nawet piersi. Nawet tego.

Podniosłem swą lewą rękę (tylko jedną!) i dotknąłem klatki piersiowej. Zaokrąglały ją tylko mięśnie. Była twarda od mięśni. Poklepałem się po torsie, a moja ręka była energiczna i silna.

Co było rzeczywiste? Co było snem? Czyż nie przebywałem na statku w zamknięciu przez kilka miesięcy? Czy to również była halucynacja? Jeżeli tak, to jak się tu znalazłem? Nie mogłem uwierzyć, że ponownie stałem się normalny.

Wtedy przypomniał mi się chłopak i woda, która wytrysnęła na pustyni. Więc to także był sen. Kiedy umierałem, wydarzyły się rzeczy niemożliwe. Sny o wodzie. Sny o zdrowym i normalnym ciele. To były sny umierającego. Czas się rozciągnął w ostatnich chwilach życia, jakie mi jeszcze pozostały.

Ale przecież moje serce biło zbyt mocno jak na umarłego. I byłem tak pełen życia, jak kiedyś, zanim w ogóle wyjechałem z Mueller. Jeżeli to ma być śmierć, chcę jej jeszcze, pomyślałem.

— Czy je odcięliście? — spytałem ich.

Przez chwilę nikt nie odpowiadał. Potem jeden z nich zapytał:

— Odcięliśmy?

— Odcięliście — rzekłem. — Bym stał się właśnie taki. Normalny.

— Helmut powiedział, że ich nie chcesz.

— To niczego nie da. Odrosną.

Mój rozmówca wyglądał na zaskoczonego.

— Nie sądzę — powiedział. — Zreperowaliśmy to.

Zreperowali. Poprawili to, co setka pokoleń Muellerów usiłowała uleczyć i nie mogła. Więc do tego właśnie doszli Schwartzowie. Arogancja dzikusów.

Wzbierało we mnie uczucie pogardy, ale zreflektowałem się. Nie wiedziałem, co zrobili, lecz nie powinno to dać takich wyników. Jeśli coś odcinano radykalnemu regeneratowi, musiało to odrosnąć. Radykalnemu regeneratowi rosły kończyny w najdziwaczniejszych miejscach i ciągle dochodziły nowe, aż umierało się od samego ich ciężaru i niewydolności. A oni odcięli me piersi i wszystkie inne dodatki, a rany zagoiły się normalnie, bez żadnych blizn.

Ciało moje odzyskało swą właściwą formę. Kiedy chłopak wpatrywał się w piasek, trysnęła woda, a ja ją piłem. Pozorna arogancja tych ludzi — czy nie była to, mimo wszystko, jedynie pewność siebie? Jeśli to, co widziałem i czułem, istniało w rzeczywistości, ci ludzie, ci Schwartzowie, mieli coś niezwykle cennego, coś nie do uwierzenia.

— Jak to zrobiliście? — spytałem.

— Od środka — rzekł mężczyzna, uśmiechając się promiennie. — Pracujemy tylko od środka. Czy chcesz teraz kontynuować swój marsz?

Było to pytanie absurdalne. Ja, bezradny potwór, umierałem z pragnienia na pustyni, a oni uratowali mi życie i wyleczyli moje zniekształcenia. Teraz spodziewali się, że dalej powędruję przez piaski, jakbym wypełniał jakieś zadanie, które zostało opóźnione przez ich interwencję.

— Nie — odpowiedziałem.

Siedzieli w milczeniu. Na co czekali? W Mueller nikt nie ociągałby się z zaproszeniem obcego do swego domu — zwłaszcza jeśli obcy był bezradny — i z ofiarowaniem mu schronienia. Chyba że myślałby, iż ten człowiek to wróg, ale wówczas przy pierwszej sposobności strzeliłby do niego z łuku. Ci ludzie natomiast czekali.

Co kraj to obyczaj.

— Czy mogę zostać z wami? — zapytałem.

Skinęli głowami. Ale nic nie dodali.

Straciłem cierpliwość.

— Czy wobec tego zabierzecie mnie do domu?

Spojrzeli po sobie. Wzruszyli ramionami.

— Co masz na myśli? — zapytali.

Zakląłem w duchu. Jeden język na całej planecie, a oni nie rozumieją tak prostego słowa jak „dom”.

— Dom — powtórzyłem. — Tam, gdzie zwykle żyjecie.

Znowu rozejrzeli się wokół i ten, który ze mną rozmawiał, rzekł:

— Żyjemy w tej chwili. Nie potrzebujemy specjalnego miejsca, by żyć.

— Dokąd idziecie, aby nie być na słońcu?

— Jest przecież noc — zdziwił się mężczyzna, jakby nie rozumiejąc. — Nie jesteśmy na słońcu.

Nie prowadziło to do niczego. Ale byłem zdziwiony i zadowolony, że jestem w takiej formie, iż mogę prowadzić rozmowę. Będę żył! Znowu zdrowy, silny i rozmowny, to było jasne.

— Muszę iść z wami. Nie mogę żyć sam, tu na pustyni.

Kilku z nich, ci, którzy wyglądali na najstarszych — ale któż to może wiedzieć — kiwnęli mądrze głowami. Wydawali się mówić: „Oczywiście! Ludzie są przecież różni”.

— Jestem obcy na pustyni. Nie mam pojęcia, jak, do diabła, tutaj przeżyć. Może zechcecie mnie doprowadzić do skraju pustyni. Może do Sill albo do Wong.

Kilku z nich zaśmiało się.

— O nie — powiedział mój rozmówca. — Wolelibyśmy nie. Ale możesz żyć z nami, zostać z nami, uczyć się od nas i być jednym z nas.

Ale żadnych wizyt na granicach. Doskonale, jak na razie. Doskonale, dopóki nie nauczę się, jak przetrwać w tym piekle, gdzie im żyło się tak wygodnie. Tymczasem byłem zachwycony, że będę mógł żyć z nimi i uczyć się od nich, tym bardziej, że drugim wyjściem była śmierć.

— Tak — zgodziłem się. — Zostanę jednym z was.

— Dobrze — rzekł mój rozmówca. — Zbadaliśmy cię. Masz dobry mózg.

Byłem rozbawiony i nieco urażony. Otrzymałem najlepsze wykształcenie, na jakie mogła się zdobyć najbardziej cywilizowana rodzina Zachodu, a te dzikusy zbadały mój mózg i stwierdziły, że jest dobry.

— Dzięki — wymamrotałem. — Co z jedzeniem?

Znów wzruszyli ramionami, zaskoczeni. Zapowiadała się długa noc. Byłem zbyt zmęczony, żeby się tym teraz zajmować. To wszystko zniknie, kiedy naprawdę obudzę się rankiem. Albo kiedy skończę już umierać. Tak więc położyłem się znów i zasnąłem.


Rankiem wciąż żyłem.

— Dzisiaj będę z tobą — oznajmił chłopiec, który mnie znalazł. — Kazano mi, bym dał ci wszystko, czego potrzebujesz.

— Śniadanie — powiedziałem.

— Co to takiego? — zdziwił się.

— Jedzenie. Jestem głodny.

Potrząsnął głową.

— Nie. Nie jesteś.

Miałem właśnie urwać mu głowę za impertynencję, kiedy uświadomiłem sobie, że mimo iż przez ostatnie dni nic nie jadłem, nie byłem wcale głodny. Tak więc zdecydowałem się nie ciągnąć dalej tego tematu. Na słońcu już było gorąco, choć ledwie świtało. Moja skóra, która była blada i na początku każdego lata łatwo się spiekała, zbrązowiała już i mogła wytrzymać bezpośrednie działanie słońca. Zaczynał się następny dzień, a moje ciało pozostało takie, jak powinno. Zerwałem się na nogi (czy kiedykolwiek przy wstawaniu czułem się tak dobrze?) i skoczyłem ze skały, na której spałem, na piasek w dole, krzycząc najgłośniej, jak potrafiłem. Nie mogłem się powstrzymać. Zatoczyłem duże koło, a potem, niezręcznie fiknąwszy kozła na piasku, wylądowałem rozciągnięty na plecach.

Chłopiec zaśmiał się.

— Imię! — zawołałem. — Jak ci na imię?

— Helmut — odpowiedział.

— A ja nazywam się Lanik! — odkrzyknąłem.

Uśmiechnął się szeroko, potem zaś zeskoczył i pobiegł ku mnie. Zatrzymał się jedynie o metr ode mnie, a ja błyskawicznie wyciągnąłem rękę, by go przewrócić. Nie jestem przyzwyczajony, żeby przewidywano moje ataki, ale Helmut podskoczył dokładnie na taką wysokość, bym nie mógł go trafić. Potem, zanim w ogóle zdążyłem zareagować, lekko skoczył na mnie, uderzając w moje biodra obydwiema stopami.

— Ależ z ciebie szybki konik polny — powiedziałem.

— Ależ z ciebie powolna skała — odrzekł, a ja rzuciłem się na niego. Tym razem pozwolił mi się dopaść i mocowaliśmy się przez jakiś kwadrans. Ja byłem silny i ciężki, dlatego nie mógł mnie unieruchomić, ale on był szybki i wyzwalał się z moich chwytów, chwytów, z których nie wyrwał się dotąd nikt.

— Remis? — zapytał.

Odparłem:

— Chciałbym cię mieć w mojej armii.

— Co to jest armia?

W moim dotychczasowym świecie pytanie takie było równoważne pytaniu: „Co to jest słońce?”

— Co się z wami dzieje? — zapytałem. — Nic nie wiecie o jedzeniu, o śniadaniu, o armiach…

— Nie jesteśmy cywilizowani — rzekł.

Potem uśmiechnął się szeroko i puścił się biegiem. Postępowałem podobnie jako dziecko, zmuszając guwernerów, trenerów i nauczycieli do pogoni za mną. Teraz ja byłem goniącym i gramoliłem się za nim na skaliste wzgórza oraz zjeżdżałem po piaskowych stokach wydm. Słońce paliło i ociekałem potem, kiedy w końcu dobiegłem do skały, którą on mijał zaledwie sekundę wcześniej. Poczułem, jak skoczył mi z góry na ramiona.

— Wio, koniu, wio! — krzyknął.

Sięgnąłem i ściągnąłem go. Był lżejszy, niż wskazywały na to jego wzrost i tusza.

— Konie? — zapytałem. — Wiecie o koniach?

Wzruszył ramionami.

— Wiem, że ludzie cywilizowani jeżdżą na koniach. Co to jest koń?

— Co to jest skała? — zapytałem rozjątrzony.

— Życie — wyjaśnił.

— Cóż to za odpowiedź? Jeśli w ogóle istnieje coś martwego, to właśnie skała.

Twarz jego pociemniała.

— Powiedziano mi, że jesteś dzieckiem, tak więc ja, który jestem dzieckiem z własnego wyboru, powinienem cię uczyć. Ale ty jesteś zbyt głupi, aby być dzieckiem.

Nie przywykłem, by nazywano mnie głupim. Ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy miałem dostatecznie wiele powodów, by uświadomić sobie, że nie zawsze będę traktowany jak najlepszy żołnierz Muelleru. Postanowiłem więc trzymać język na wodzy. Poza tym powiedział „z wyboru”.

— Więc mnie ucz — zażądałem.

Odpowiedział natychmiast, jak gdyby mógł mnie uczyć dopiero wtedy, gdy o to poprosiłem.

— Zaczniemy od skały — przesunął delikatnie palcami po powierzchni kamienia. — Skała żyje — powiedział.

— Taa… — mruknąłem.

— Stoimy na jej skórze — ciągnął. — Pod spodem kipi jej gorąca krew, jak u człowieka. Ale ona jest dobra i uczyni człowiekowi dobro, jeśli tylko człowiek do niej przemówi.

Znowu religia. Gdyby nie to — i fakt ten mnie dręczył, chociaż starałem się o nim nie myśleć — że mnie wyleczyli.

— Jak… hm, mówicie do skały? — spytałem.

— Trzymamy ją w umyśle. I jeśli wie, że nie jesteśmy zabójcami skał, pomaga nam.

— Pokaż mi to — powiedziałem.

— Co mam pokazać?

— Jak rozmawiasz ze skałą.

Potrząsnął głową.

— Nie mogę ci tego pokazać, Laniku. Musisz zrobić to sam.

Wyobraziłem sobie, jak jestem pogrążony w ożywionej konwersacji z otoczakiem, i skierowałem się w myśli do domu wariatów, gdzie, w gruncie rzeczy, tak niedawno przebywałem. Ciągle stało przede mną zadanie ogarnięcia rzeczywistości i zastanawiałem się, czy przypadkiem to nie ja źle słyszę, a on mówi z sensem.

— Nie potrafię.

— Wiem o tym — rzekł, kiwając przyjaźnie głową.

— Co się dzieje, kiedy przemawiasz do skały? — zapytałem.

— Ona słucha. Odpowiada.

— Co mówi?

— Ustami nie można tego przekazać.

Prowadziło to donikąd. Było to jak gra. Nic nie mogłem dostać dopóki o to nie poprosiłem, a jeśli źle sformułowałem prośbę, nie dostawałem tego. Tak jak z jedzeniem — tylko że kiedy o tym pomyślałem, zdałem sobie sprawę, że wciąż jeszcze nie jestem głodny.

— Posłuchaj, Helmucie, jakie rzeczy może robić skała?

Uśmiechnął się.

— Czego człowiek może chcieć od skały?

— Żelaza — podsunąłem.

Wyglądał na zagniewanego.

— Żelazo na tym świecie jest schowane głęboko pod powierzchnią, gdzie ludzie nigdy nie dotrą.

— Ścieżki na wysoką turnię — powiedziałem, mając nadzieję, że go ułagodzę, odwracając jego myśli od mej pierwszej sugestii.

Naga ściana skalna przed nami była niedostępna, przez chwilę zastanawiałem się, jak Helmut na nią wszedł.

Teraz patrzył w skupieniu na skałę, tak jak na piasek, wtedy gdy spotkałem go po raz pierwszy. Kiedy go obserwowałem, usłyszałem słaby, szeleszczący dźwięk. Rozejrzałem się i zobaczyłem, jak z małego zagłębienia w ścianie wypływa piasek, w miejscu, gdzie nie było przed chwilą żadnej nierówności. Piasek przestał spadać. Sięgnąłem i wygarnąłem jego resztkę, włożyłem tam swoje palce u nóg i podciągnąłem się. Sięgnąłem do góry, ale nad sobą nie mogłem znaleźć żadnego chwytu.

— Trzymaj się! — zawołał chłopiec i nagle piasek zaczął wysypywać się spod mych palców, tworząc chwyt. Było to tak, jakby setki małych pajączków nagle wytrysnęło ze skały. Wycofałem dłoń i wygarnąłem piasek. Helmut mlasnął językiem.

— Nie. Teraz musisz się wspinać. Nie odrzucaj daru.

Mówił serio. Tak więc wspinałem się, a nowe chwyty i stopnie pojawiały się tam, gdzie ich potrzebowałem, aż osiągnąłem wierzchołek.

Siedziałem z zapartym tchem. Nie dlatego, żeby wspinaczka była męcząca, ale dlatego, że to, co widziałem, mogło być tylko magią. Helmut stał hen, w dole, patrząc w moim kierunku. Nie byłem jeszcze gotów do zejścia.

— Wejdź tutaj! — zawołałem.

Nie wykorzystał moich chwytów. Podszedł natomiast do ściany w miejscu, gdzie była gładka i bez żadnych rys. Popełznął szybko w górę. Wychyliłem się nad krawędzią, patrząc, jak się wspina, i poczułem okropny zawrót głowy, tak jakby grawitacja zmieniła kierunek — on znajdował się na płaskim terenie, a ja byłem zawieszony w jakiś niewiarygodny sposób na skale.

— Co to za miejsce? — spytałem lub raczej wyszeptałem, kiedy osiągnął wierzchołek i usiadł przy mnie. — Jakimi jesteście ludźmi?

— Jesteśmy dzikusami — odpowiedział. — A to jest pustynia.

— Nie! — krzyknąłem. — Bez wykrętów! Wiesz, o co pytam! Robicie rzeczy, których istoty ludzkie po prostu nie potrafią robić!

— Nie zabijamy — rzekł.

— To niczego nie wyjaśnia.

— Nie zabijamy zwierząt — podjął. — Nie zabijamy roślin. Nie zabijamy skał. Nie zabijamy wody. Pozostawiamy wszystkie istoty przy życiu, więc one również zostawiają nas przy życiu. Jesteśmy dzikusami.

— Jak można zabić skałę.

— Krojąc ją — wyjaśnił. Wydawało się, że zadrżał.

— Skała jest dość twarda — stwierdziłem, czując znów swą wyższość. — Nie czuje bólu, tak przynajmniej słyszałem.

— Skała jest żywa — rzekł. — Od skóry do głębi serca. Tu, na powierzchni, utrzymuje nas na sobie. Trochę skóry się ściera i złuszcza, tak jak u nas, w postaci piasku, żwiru i głazów. Ale to są wciąż jej części. Kiedy ludzie tną, kroją skałę, nie spada tam, gdzie powinna. Oni biorą skały i robią z nich fałszywe góry, a wtedy ta skała jest martwa. Już nie jest częścią tej pierwszej. Jest dla niej stracona, aż do chwili, gdy po stuleciach zdoła ona tę martwą skruszyć na piasek. Mogłaby cię zabić kichając — mówił gniewnie Helmut — ale nie czyni tego. Ponieważ ma szacunek dla życia. Nawet cywilizowanego życia.

Helmut nie mówił tak, jak mówią dzieci.

— Ale ona będzie zabijała — ciągnął — kiedy nadejdzie wielka potrzeba i nastąpi właściwy czas. Kiedy cywilizowani ludzie z Sill doszli do wniosku, że muszą posiadać więcej tej pustyni, przybyli z armiami, by nas zabić. Mieszkało tam wiele kobiet, spokojnych śpiochów, ale mężczyźni z Sill zabili je. Tak więc zwołaliśmy radę i przemówiliśmy do skały, a ona zgodziła się z nami, że nadszedł czas wymierzenia sprawiedliwości.

Przerwał.

— I co? — przynaglałem go.

— I ona ich przełknęła.

Wyobraziłem sobie jeźdźców z Sill w głębi pustyni: nagle widzą, że piasek pod nimi wzbiera i przesiewa się, konie grzęzną, nie mogąc znaleźć oparcia dla kopyt… Piasek zamyka się nad ich głowami, a oni wrzeszczą, krztuszą się i połykają go; w końcu piasek połyka jeźdźców, a ich kości wypolerowane zostają do czysta.

— Sill nigdy więcej nie posyłał armii na pustynię — rzekł Helmut. — Wtedy właśnie odkryliśmy, że jesteśmy dzikusami. Ludzie cywilizowani nie przedkładaliby skał nad ludzi. Ale, z drugiej strony, dzikusy nie zabijają śpiących kobiet. Czyż nie?

— To wszystko prawda? — spytałem.

— Czy nie wspiąłeś się na tę skałę?

Leżałem na plecach i patrzyłem w błękitne niebo, gdzie nie było ani jednej chmurki.

— Jak to jest? Dlaczego właśnie wy umiecie komunikować się ze skałami…

Nie mogłem skończyć. To brzmiało głupio.

— Wstydzisz się — rzekł.

— Do diabła, masz rację — odpowiedziałem.

— Jesteś dzieckiem. Ale rozmawiać ze skałą jest najłatwiej. Jest prosta. Jest duża. Tak duża, że z łatwością możesz ją uchwycić. Nasze dzieci uczyły się tego przede wszystkim.

— Uczyły?

— Kiedy mieliśmy dzieci. Teraz, kiedy nikt z nas nie umiera, dlaczego mielibyśmy powiększać naszą liczbę? Nie mamy takiej potrzeby. I niektórzy z nas postanowili zostać na zawsze dziećmi, tak żeby starsi się cieszyli, i ponieważ wolimy się bawić, niż zajmować głębokimi myślami.

Gdyby ktoś opowiedział mi o tym, kiedy byłem bezpiecznie zanurzony w trzewiach zamku Muellera, roześmiałbym się mu w twarz. Śmiałbym się ironicznie. Nająłbym człowieka, snującego takie historie, jako błazna. Ale wspiąłem się na tę skałę. Piłem tamtą wodę. Uleczono moje ciało.

— Naucz mnie, Helmucie — odezwałem się. — Chcę przemawiać do skały.

— Węgiel jest subtelny — odrzekł. — Przywiera do wszystkiego i tworzy dziwne łańcuchy. Jest bardziej miękki niż skała, ale może tworzyć małe życia, podczas gdy skała żyje tylko w ogromnych kulach, które kręcą się wokół słońca. Mówić do węgla jest trudno. Wymaga to wielu głosów, żeby tak subtelny kamień usłyszał.

— Ale przemówiliście do mnie.

— Znaleźliśmy miejsce, które się zepsuło. Znajdowało się ono w twoich najdłuższych łańcuchach, a my nauczyliśmy je, jak układać się w inny sposób, tak żeby uleczyły tylko to, co zostało stracone, a nie to, co jest wciąż zdrowe. Z początku myśleliśmy, że jesteś taki jak my, że możesz rozmawiać z węglem, ponieważ twoje łańcuchy były inne. Nie mieliśmy w ciałach tej zdolności gojenia — musieliśmy goić każde zadrapanie, po jednym na raz. Podobało nam się to, co zrobiłeś, więc pozmienialiśmy się nawzajem i teraz wszyscy zdrowiejemy podobnie jak ty.

No i koniec z sekretem Muellerów, pomyślałem.

— Dlaczego nie zrobiliście tego wcześniej?

— Nie robimy wiele z łańcuchami węglowymi. One są subtelne, mogą stwarzać problemy. Dokonujemy tylko niewielkich przemian. Ale, żeby wynagrodzić cię za przemianę wygajającą, której nas nauczyłeś, daliśmy ci przemianę życiodajną.

Zbliżał się zmrok, a my wciąż siedzieliśmy na skalnym słupie. Przepaść była jedyną drogą do piasku u stóp skały.

— Co to jest przemiana życiodajna? — zapytałem.

— Ludzie cywilizowani zabijają, ponieważ muszą żyć. Aby dostać energię, muszą mordować rośliny lub zwierzęta. Kiedy zabijanie jest tak powszechne, nie mają zupełnie szacunku dla życia.

— A co robicie wy?

— Jesteśmy dzikusami. Pobieramy energię z tego samego źródła, co rośliny.

I wskazał tam, gdzie niebo było wciąż rozjaśnione słońcem, które skryło się za zachodnimi górami.

— Ze słońca — powiedziałem.

— Właśnie dlatego nie jesteś głodny.

Mówił dalej w ciemności i zrozumiałem, co osiągnęła Schwartz. Geolog, w raju geologów, a po niej jej dzieci, przejęły głęboki szacunek dla skał, pogłębiały wciąż ich rozumienie, aż udało im się obudzić nie samą ziemię, ale te części swoich umysłów, które mogą obejmować struktury i je zmieniać. Ich język był mistyczny, ale nie tajemniczy. Rozumieli nawet DNA w stopniu niedostępnym dla ekspertów Muelleru.

Jednak ceną za ich wiedzę była cywilizacja. Nie mogli stosować narzędzi, budować domów, używać języka pisanego. Gdyby wszyscy wymarli, a na pustynię przybyliby archeolodzy, nie znaleźliby nic prócz ciał i dziwili się, że zwierzęta w ludzkim ciele mogły być tak całkowicie pozbawione inteligencji.

— Jak mogę się nauczyć rozmawiać ze skałą? — zapytałem.

Z ciemności dobiegł mnie głos Helmuta.

— Musisz skoczyć z tej skały w ciemność.

Mówił serio. Ale to było niemożliwe.

— Zabiję się.

— Zdarzały się takie rzeczy — rzekł Helmut. Czy był rozbawiony? Nie widziałem jego twarzy. — Ale musisz zrobić to zaraz. Za parę minut wzejdzie Niezgoda.

— Dlaczego moje samobójstwo ma mi pomóc w rozmowie ze skałą?

Próbowałem obrócić to w żart. Helmut był zbyt poważny.

— Zabijałeś, Laniku — rzekł Helmut. — Musisz poddać się osądowi, czy nie robiłeś tego ze złej woli. Jeśli piasek przyjmie cię łagodnie, skała pozwoli ci się poznać.

— Ale… — zacząłem mówić. Przerwałem, gdyż nie mogłem powiedzieć, że się boję. Dlaczego miałbym się bać, skoro nawet teraz nie jestem pewien, czy w pełni wierzę w to wszystko?

Nie. Wiedziałem, że się boję, ponieważ właśnie wierzyłem i nie byłem pewien, czy można mnie oczyścić z zarzutu złej woli. Rozkoszowałem się perspektywą wojny i chociaż nigdy nikogo nie zabiłem w bitwie, tam, w Mueller, zabiłem człowieka na statku singerskim, dwóch muellerskich żołnierzy, gdy wchodziłem do Ku Kuei, dwóch żołnierzy Allison, gdy stamtąd wychodziłem. Z pewnością zabiłem też innych, kiedy uciekałem z Nkumai. Te zabójstwa zostały na mnie wymuszone, w obronie własnej, ale czyż nie napawałem się później uczuciem triumfu i mocy? Czy była różnica między tym, a upodobaniem do zabijania? Ponadto aprobowałem ojcowską strategię wojenną, tęskniłem za chwilą, kiedy zostanę Muellerem i prześcignę jego dokonania. Czy ta tęsknota do dominacji wciąż tkwiła w mym sercu? Byłem człowiekiem naprawdę cywilizowanym. Nie mogłem uwierzyć, że jest jakaś szansa, że piasek, jak to powiedział Helmut, mnie zaakceptuje.

— Muszę ci powiedzieć — rzekł Helmut — że nie ma innego zejścia z tej skalistej wieży.

— A co z chwytami?

— Już znikły. Skoczysz albo zostaniesz tu na zawsze. I musisz skoczyć teraz, zanim wzejdzie Niezgoda, albo skok oznaczać będzie pewną śmierć.

— Niewiele pozostawiasz przypadkowi, prawda, chłopcze? — Byłem zły; zostałem schwytany w pułapkę.

— Duchowo jestem chłopcem, Laniku, ale byłem już stary, kiedy twój pradziad po raz pierwszy zrozumiał, że nie można siusiać do rodzinnej wody do picia. I wierzę, że jeśli skoczysz, jest duża szansa, że piasek cię przyjmie. Ale musisz mieć dosyć wiary w siebie, by skoczyć. Jeżeli uważasz, że jesteś mordercą, możesz równie dobrze tu zostać. Nie umrzesz, jeśli tu zostaniesz, wiesz o tym. Nie zginiesz z głodu. Po prostu na zawsze pozostaniesz tu sam.

Wstałem. Wiedziałem, że we wszystkich kierunkach do brzegu wieży jest tylko kilka metrów. Ale nie mogłem zrobić kroku.

— Laniku — szepnął Helmut, a jego głos stał się znowu młody i niewinny. — Laniku, wierzę, że piasek cię podtrzyma. — Chłodną, łagodną ręką dotknął mego uda, a ja stałem, drżąc na myśl o tym, co musiałem zrobić. — Chcę, żeby piasek cię utrzymał.

— Ja też — przyznałem.

— Więc skacz, póki wciąż jest ciemno.

Cofnął rękę. Podszedłem energicznie do krawędzi i nagle moja stopa nie znalazła oparcia, a ja nie byłem już w Schwartz, byłem w Nkumai i dałem w ciemności fałszywy krok, i teraz spadałem bez końca wśród milczących drzew, i wszystko inne było snem, wszystkie te miesiące były snem, a ja spadłem w Nkumai i miałem umrzeć, i nie chciałem krzyczeć, ale pozwoliłem, by wiatr, szumiąc, owiewał mnie i okręcał w powietrzu, żołądek podchodził mi do gardła, pęcherz nie poddawał się mojej woli, a na dole czyhała na mnie śmierć — to ziemia wystawiła na sztorc tysiące noży, które mnie potną i poharatają, gdy do nich dotrę, a potem wylądowałem w miękkich objęciach piasku, który rozstąpił się łagodnie, przesiał i zawirował, pryskając wokół ciepłem, zamknął mi się nad głową. Tam, w objęciach piasku, poczułem bijące serce ziemi, poczułem rytm strumieni wrzącej skały pode mną i gdzieś głęboko w moich uszach zabrzmiała dziwna pieśń. Ja zaś próbowałem wygodnie ułożyć się do snu, ale czułem dokuczliwe swędzenie powodowane przez kontynenty, tańczące w ciągu całych epok tam i z powrotem po mej skórze, i przez oceany zamarzające i opadające. I kiedy słyszałem melodię tego wielkiego tańca, docierała do mnie jednocześnie cicha muzyka przesuwających się piasków, spadających kamieni oraz osiadającej gleby. Słyszałem ból skały ciętej i wyrywanej w tysiącach miejsc na powierzchni mej skóry i zapłakałem nad tysiącem umierających kamieni i nad ginącą glebą, i nad śmiercią roślin, które ledwo żyły między kamieniem i niebem.

Po mej skórze przetaczały się armie żołnierzy, a każdy miał w sercu śmierć. Rzeźbili martwe drzewa i wykonywali narzędzia, które miały nieść więcej śmierci. Tylko że głosy ludzi były silniejsze niż głosy drzew i chociaż przerażający jest szept miliona łodyg pszenicy, kiedy umierają, to śmiertelne wycie umysłu człowieka jest najgłośniejszym krzykiem, jaki słyszy planeta. Czułem krew sączącą się przez mą skórę i już nie płakałem. Chciałem umrzeć, by uwolnić się od nieustannego łkania.

Wrzasnąłem.

Piasek przepływał przy mych uszach i między nogami, i kiedy przydusił mi twarz, oddzieliłem się od istoty, której uszy nasłuchiwały w moim imieniu, i poprosiłem — bez słów, gdyż nie ma ust mogących nadać dźwięk tej mowie — by piasek wyniósł mnie na powierzchnię.

Wzniosłem się przez ciepły piasek, a on rozwarł się nade mną. Rozpostarłem ręce i nogi na powierzchni, a piasek utrzymywał mój ciężar. Spadłem — tak mi się wydawało — ze szczytu skały do samego serca ziemi, a teraz żeglowałem po powierzchni, unoszony przez spokojną falę piasku.

Uśmiechnąłem się. Nade mną stał Helmut, też uśmiechnięty.

— Czy śpiewała dla ciebie?

Skinąłem głową.

— I doszła do wniosku, że jesteś czysty.

— Albo sama mnie oczyściła — rzekłem i zadrżałem, przypomniawszy sobie wrzaski umierających.

Spojrzałem na skalną wieżę, z której spadłem. Miała najwyżej dwa metry. Oczy rozszerzyły mi się.

— Wznieśliśmy to, żeby cię tutaj przetestować — rzekł Helmut z uśmiechem. — Jeślibyś nie skoczył, skruszylibyśmy ją i spadłbyś.

— Jacy mili ludzie — stwierdziłem, ale byłem tak pełen wrażeń, że nie zostało mi miejsca na gorycz.

Nie zdziwiłem się, kiedy Helmut ukląkł, dotknął mej piersi, a potem mnie objął. Płakał. Łzy padały na moją skórę; ich krople zaraz wyparowywały.

— Kocham cię — szepnął — i cieszę się, że zostałeś przyjęty.

— Ja też się cieszę — rzekłem.

Zasnęliśmy. Tak mocno jak wcześniej przylegał do mnie piasek, tak teraz skóra Helmuta przylegała do mojej, nie po to, by mnie podniecić czy zaspokoić, ale żeby przekazać swe uczucie. I kiedy tak spaliśmy, śniliśmy razem. Poznałem prawdziwy głos Helmuta i pokochałem go.


Mógłbym pozostać w Schwartz na zawsze. Chciałem tego. I oni tego chcieli. Uczyłem się szybko. Mimo że najbardziej widoczne symptomy mej radykalnej regeneracji zostały uleczone, ciało moje wciąż starało się być niezwykłe. W mózgu istnieje pewien obszar potrafiący spełniać funkcje, dzięki którym Schwartzowie mogą przemawiać do skał. Kiedy nauczyłem się używać tej części mózgu, moje ciało rozwinęło ją, pozwoliło, aby się rozrosła. Czaszka wysklepiła mi się nieznacznie nad uszami, robiąc jej miejsce. Orędownik Rodziny powiedział mi w końcu:

— Teraz już nas przegoniłeś.

Byłem zdziwiony.

— Czynicie rzeczy, o których nie mogę nawet marzyć.

— Robimy je wspólnie — powiedział. — Pojedynczo nie jesteśmy tak silni jak ty.

— Więc stańcie się podobni do mnie.

— Łańcuchy węglowe ukrywają pewne tajemnice nawet przed nami.

To było to. Jednak dopiero po wielu tygodniach uświadomiłem sobie, że mam dzięki temu przewagę, która mnie uwolni. Trwało to tak długo z tej prostej przyczyny, że nie chciałem się od nich uwalniać.

Podczas moich rozmów ze skałą dowiedziałem się wielu rzeczy, co sprawiło, że odzyskałem poprzedni punkt widzenia. Wojny ciągle trwały i kiedy nauczyłem się znosić mękę wielokrotnej śmierci, nauczyłem się również obserwować wojny i widzieć, gdzie staczane są bitwy. Kiedy mówiłem do skały, skóra ziemi stawała się moją skórą i nauczyłem się odczuwać, skąd nadchodzą krzyki. Początkowo bito się na równinie między Allison i górnym biegiem Rzeki Buntowników. Potem pole bitwy przeniosło się na pagórkowaty teren Robles i na północny zachód do zlewu rzek Myron i Buntowników, na to miejsce, gdzie rzeka Buntowników przestaje się nazywać Napaść, a zaczyna zwać się Mueller. A potem wojna dotarła do Wizer — kraju zdobytego przez mego Ojca. Oznaczało to, że Nkumai zmietli wszystko przed sobą i stanęli u granic mojej ojczyzny.

Nie miało znaczenia to, że znałem sekret żelaza Nkumai. Nie miało znaczenia, że mój Ojciec odesłał mnie, a mój brat, Dinte, chciał mnie zabić. Nie byłem już radykalnym regeneratem, byłem dwukrotnie lepszym żołnierzem od mego Ojca i znacznie lepszym generałem od Dinte. Byłem potrzebny, jeśli moja Rodzina miała przetrwać.

Z początku pomysł pójścia na wojnę był dla mnie odpychający, ale myśl o tym, że Rodzina jest w potrzebie, targała mną i zacząłem wypytywać skałę. Spytałem, czy jakieś jedno życie może być ważniejsze od innego, skała odpowiedziała, że nie. Spytałem, czy sprawiedliwie jest zabrać jedno życie, jeśli można przez to oszczędzić wiele innych. Skała odpowiedziała, że tak. I spytałem, czy lojalność ma jakiekolwiek znaczenie dla sił wszechświata, i skała zapłakała.

Lojalność? Cóż jeśli nie lojalność kazała skale odpowiedzieć na zew Schwartzów. Planeta wiedziała, co to zaufanie, i spytałem, czy dobrze będzie, jeśli wrócę i poprowadzę swą Rodzinę. I skała rzekła, że tak.

Ta rozmowa nie była wynikiem jednej tylko nocy snu pod piaskiem. Trzeba było wielu nocy i wielu snów i dopiero po wielu miesiącach pojąłem, że mogę wrócić do domu. Że muszę wrócić do domu.

— Nie możesz wracać — powiedział ten, który mówił w imieniu Schwartzów.

— Skała mówiła do mnie i powiedziała, że powinienem iść.

— Skała powiedziała ci, że dobrze będzie, jeśli pójdziesz. Że to dobre dla ciebie. Dobre dla twojej Rodziny. Ale to nie jest dobre dla nas.

— Dobre dla planety.

— Krew wsiąka w ziemię tak samo, bez względu na to, kto dzierży cywilizowane narzędzia — ciągnął mężczyzna. — Jeżeli odejdziesz, będzie to dobre i będzie to złe. Nie mogę pozwolić ci odejść. Nikt z nas nie może pozwolić ci odejść. Wziąłeś wszystko, czego mogliśmy cię nauczyć, a ty użyjesz tego, żeby niszczyć i zabijać w imię lojalności.

— Przysięgam, że tego, czego mnie nauczyliście, nigdy nie użyję, aby zabijać.

— Jeśli będziesz zabijał, użyjesz tego, czego cię nauczyliśmy.

— Nigdy.

— Każdy człowiek, który zginie z twej ręki, będzie już wiecznie krzyczał w twej duszy, Laniku.

Powstrzymało mnie to na pewien czas.


Kiedy wojna przeniosła się na niziny Crameru, oddalone o niecałe trzysta kilometrów od Muelleru nad Rzeką, naszej stolicy, nie mogłem dłużej czekać. Bawiłem się z Helmutem na wierzchołkach ostrej jak nóż górskiej grani. Wykonywaliśmy ćwiczenia akrobatyczne, jakieś tysiąc metrów nad piaskiem, kiedy wyciągnąłem spod niego głaz, a on spadł.

Skała złapała go na półce, jakieś trzysta metrów poniżej mnie i wysoko ponad pustynią.

— Ty sukinsynu! — krzyknął.

— Musiałem to zrobić! — odkrzyknąłem mu. — Gdybyś ostrzegł radę, mogliby mnie zatrzymać!

— Powiedziałeś, że mnie kochasz!

Rzeczywiście powiedziałem. I mówiłem wtedy prawdę. Ale nic nie odrzekłem. Próbował wdrapać się na skałę. Ale ja zabroniłem skale go utrzymywać, i byłem silniejszy. Próbował wytworzyć chwyty. Ale byłem silniejszy. Próbował rzucić się z półki na piasek poniżej, ale skała nie pozwoliła mu skoczyć, ponieważ tak jej powiedziałem. I byłem silniejszy.

Grań kierowała się na północny zachód, więc poszedłem na północny zachód. Kiedy się skończyła, zeskoczyłem na piasek i biegłem przez cały dzień i noc, zakazując memu ciału spać. Użyłem najszybszego sposobu, w jaki mogli podróżować Schwartzowie, a ponieważ żaden Schwartz nie był ode mnie szybszy, żaden też pościg nie mógł mnie dogonić.

Zabrało mi to osiem dni. Spałem podczas biegu, gdyż mój umysł potrzebował tego, nawet jeśli moje ciało mogło się obyć bez snu. W końcu dotarłem do miejsca, gdzie po niebie pędziły obłoki i gdzie od czasu do czasu ze szpar w skale wystawały kępki trawy. Opuściłem Schwartz. Powinienem był odczuć ulgę i nawet się cieszyłem, że widzę zieleń zamiast nie kończących się żółtości, brązów i szarzyzn pustyni, ale tak bardzo żałowałem, że odchodzę, iż zatrzymałem się, odwróciłem i prawie pobiegłem z powrotem.

Wspomniałem twarz mego Ojca. Wspomniałem jak mówił: „Lanik, na Boga, tak bym chciał coś z tym zrobić”. Słyszałem, jak jego głos błagał: „Ciało jest zrujnowane. Czy umysł będzie mi wciąż służył? Czy mężczyzna wciąż będzie kochał swego ojca?”

Tak, ty głodny ziemi sukinsynu, pomyślałem. Wplątałeś się w coś, co cię przerasta. I ja przybędę. Przybywam.

Obróciłem się i skierowałem na północ, ku wyżynnemu krajowi Sill.

Kraj był zniszczony przez wojnę.

Na tle wypalonych pól odcinały się ruiny domów i kupy popiołu — pozostałość po skromnych chatach. Przemierzałem kilometry przypustynnych pól, które w najlepszym wypadku były drugorzędnymi terenami rolniczymi. Czemu służyło sianie tylu zniszczeń? W pobliżu nie było żadnych obiektów wojskowych. Jedyne, co można było osiągnąć, to wygłodzenie ludzi. Kraj został zamęczony. Storturowany.

A jednak znałem lud Nkumai (o ile można było ich poznać zza ich nie kończących się pokrętnych kłamstw) i takie zniszczenie nie leżało w ich naturze, nie w naturze ludzi, którzy mieli zwyczaj stawać w progach swych drzewnych domów i śpiewać nad ranem. Nawet ich niesamowicie rozrośnięta, niezdarna biurokracja i pełne hipokryzji zaprzeczenia, jakoby coś kupowali i sprzedawali dla zysku, były raczej objawami dobrych intencji niż głęboko zakorzenionego zepsucia. Poza tym żądza zysku kazałaby pozostawić te pola w stanie nie naruszonym. Tylko zła, bezmyślna nienawiść mogła skłonić kogoś do zniszczenia kraju zamiast do jego zdobycia.

Ale kto mógł nienawidzić nawet tych prostych, impulsywnych ludzi z Sill? Mój Ojciec zostawił ich w spokoju, chociaż podbił dwa sąsiednie ludy, ponieważ, pomimo swego hałaśliwego wiejskiego życia, chełpliwości i ciągłych napadów, byli przecież nieszkodliwi.

Im dalej szedłem, tym bardziej byłem gniewny.

W końcu dotarłem do kraju nawadnianego przez rzeki i urządzenia irygacyjne. Spotkałem tu ludzi naprawiających kanały. Wznoszono też nowe domostwa — byle jak sklecone chałupy, które miały chronić przed deszczem. Straciłem wyczucie pór roku — wkrótce miała nadejść pora deszczowa.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie jestem ubrany, a w tej części świata patrzono na nagość z dezaprobatą. Nie pomyślałem o tym, żeby nałożyć na siebie jakieś ubranie — obywałem się bez niego przynajmniej przez rok, od czasu kiedy w Nkumai spadłem z sieci. Ale skąd ma człowiek wziąć ubranie, skoro nie ma ani przyjaciół, ani pieniędzy, a ludzie gapią się na niego i unikają go, widząc, że nadchodzi?

Problem rozwiązał się sam. Spałem, tym razem zarówno umysłem jak i ciałem, w trawie na brzegu Rzeki Wong. Kiedy się obudziłem, przyglądały mi się trzy kobiety. Podniosłem się powoli, by ich nie przestraszyć.

— Witajcie — rzekłem, a one skinęły głowami. No i tyle rozmowy, pomyślałem. — Nie mam zamiaru was skrzywdzić.

Znowu kiwnęły głowami.

— Wiemy.

Domyśliłem się, że ponieważ byłem bez ubrania, nie było dla nich tajemnicą, iż nie jestem w nastroju do gwałtu. Nie mogłem wymyślić, co powiedzieć dalej, z wyjątkiem rzeczy oczywistej:

— Potrzebuję ubrania.

Popatrzyły na siebie z zaskoczeniem.

— Nie mam pieniędzy — powiedziałem — ale obiecuję wam, że zapłacę za nie w ciągu miesiąca.

— Więc nie jesteś tym Nagim Człowiekiem — wymamrotała jedna z nich.

— Tym?! To znaczy którym? — spytałem.

— Idzie z pustyni przez pola. Niektórzy powiadają, że zemści się na naszych wrogach.

Tak więc zauważono mnie i rozeszła się wieść. Nie było znów takie dziwne, że ludzie ci byli skłonni posłużyć się zagadką, by zrobić z niej rozwiązanie swych problemów.

— Tak, to ja — rzekłem. — Przychodzę ze Schwartz. Mam zamiar dotrzeć do armii, która zrobiła to wszystko.

— Pozabijasz ich? — spytała najmłodsza, w zaawansowanej ciąży.

— Powstrzymam ich od zabijania — obiecałem, zastanawiając się, czy naprawdę zdołam to zrobić. — Ale tymczasem potrzebne mi jest ubranie, jako że nadszedł czas, by Nagi Człowiek się odział.

Skinęły głowami i odeszły. Nie śpieszyły się i w łagodnie falującym terenie szybko zniknęły mi z oczu. Żeby skrócić sobie czas oczekiwania, dałem nurka do wody i zabawiałem się, leżąc na dnie rzeki i obserwując ryby. Nad powierzchnią rzeki wszystko było spustoszone, ale w powolnych prądach rzeki Wong ryby wcale tego nie dostrzegły.

Zdałem sobie sprawę, że już długo jestem pod wodą. Wynurzyłem się na powierzchnię i zacząłem znów oddychać. Ledwo wysunąłem głowę nad wodę, stojąca w pobliżu kobieta wrzasnęła. Kiedy krzyknąłem w odpowiedzi, inni rzucili się do ucieczki. Znów uświadomiłem sobie, że powielam sposób myślenia i działania Schwartzów oraz że muszę przestać robić rzeczy, których inni ludzie robić nie mogli.

— Był tam pod spodem, cały ten czas — mówiła kobieta do jakiejś czterdziestki zgromadzonych wokół osób. Stałem w wodzie, a ludzie ci rzucali na mnie szybkie, częste spojrzenia. — Był tam pod spodem cały czas, a ja tu stoję już godzinę, całą godzinę.

— Nonsens — rzekłem. — Nie mogłem być zanurzony dłużej niż piętnaście minut.

Spojrzeli na mnie z szacunkiem i podziwem (oraz ze sporą dozą strachu), a ciężarna kobieta wyciągnęła do mnie naręcze ubrań. Wyszedłem z wody, oni zaś wlepili we mnie oczy, jakby oczekiwali czegoś niezwykłego. Prawie się roześmiałem, bo przypomniałem sobie, jak zareagowali żeglarze na singerskim statku, widząc mnie takiego, jakim byłem, zanim uleczyli mnie Schwartzowie. Gdybyż mnie mogli zobaczyć teraz, kiedy rzeczywiście miałem niezwykłą moc, jaką wtedy żeglarze tylko mi przypisywali! Otaczający mnie teraz ludzie przyglądali mi się w szczególny sposób i przypomniałem sobie, że gdy byłem młodzieńcem w Mueller, krępowała mnie nagość. Ubrałem się szybko, nie czekając, aż mi wyschnie skóra i włosy.

— Dziękuję — rzekłem, gdy się ubrałem.

— Jesteśmy zaszczyceni — oznajmił mężczyzna, który wyglądał na przywódcę. Był starcem. Zdałem sobie sprawę, że nie ma tu mężczyzn w wieku odpowiednim do noszenia broni.

— Wszyscy wasi synowie poszli na wojnę?

— Nie ma już wojny — powiedział przywódca.

Ciężarna kobieta przytaknęła rzeczowo:

— Dla Sill wojna się skończyła.

— Nie ma już Sill — poprawił przywódca. — Jesteśmy teraz Nkumai.

Spojrzałem po nich. Wszyscy kiwali głowami na znak zgody.

— Naprawdę? Wobec tego jakiego wroga chcecie, żebym zabił?

Zamilkli. Wtedy jedna z kobiet krzyknęła z goryczą, ze łzami w oczach:

— Nkumai! Pozabijaj Nkumai! Na miłość boską, jeśli w ogóle masz jakąś moc…

Inni podjęli okrzyk.

— Zabij Nkumai! Za naszych synów, nasze domy, nasz kraj, pozabijaj tych drani!

Słyszałem pieśń nienawiści i śmierci w ich sercach. Łagodnie skinąłem głową i ruszyłem w drogę.

— Jak się zwiesz?! — krzyknęła za mną ciężarna kobieta.

Odwróciłem się i odkrzyknąłem:

— Lanik Mueller.

Ku mojemu zdziwieniu krzyki i płacz szybko ucichły. Niektórzy wyglądali jakby skamienieli ze zgrozy. Niektórzy wykrzywili twarz z niesmakiem, jak gdybym powiedział jakiś nieprzyzwoity kawał. Inne twarze po prostu zastygły bez wyrazu. Potem wszyscy w milczeniu opuścili mnie i wrócili do swych domów. Jedynie stara kobieta przekazała mi pewien rodzaj wiadomości: splunęła na ziemię.

To jedynie moje imię mogło przemienić ich przyjaźń i nadzieję w strach i nienawiść. Ale cóż mogło znaczyć moje imię w takim miejscu? W Mueller było dość znane, jako imię prawowitego następcy, ale dlaczego miałby ktoś o mnie słyszeć w Sill? Nie było mnie rok, podczas całej tej wojny. Rozmyślałem nad tym, kiedy znów ruszyłem na północ, z odchyleniem na zachód, ku Mueller nad Rzeką. Czy możliwe, żeby Dinte aż tak mnie nienawidził, że rozpuścił wiadomości, iż jestem zdrajcą? Lub przypisał mi jakieś okrucieństwa? Nie chciało mi się wierzyć, że Ojciec pozwoliłby mu na takie rzeczy. Czyżbym aż tak długo był nieobecny, że Ojciec przestał być w tym czasie Muellerem? Nie mogłem tego zrozumieć.

Gdzieniegdzie widać było pozostawione przez Nkumai nietknięte łaty intensywnej zieleni — zbiory będą tu na tyle dobre, że ludzie nie zginą z głodu. Jednak kiedy biegłem, nie widziałem nikogo. Czy wiadomości były szybsze ode mnie? Czy ludzie unikali trasy podróży Nagiego Człowieka? Czy to od imienia Lanik Mueller tak stronili? Wszystko było możliwe. Choć podróżowałem szybko, pogłoski mogły mnie wyprzedzić. Bo jakże pozostali przy życiu mieszkańcy Sill mogli słyszeć historie o Nagim Człowieku, skoro biegłem całe dnie i większość nocy? Chyba więc prawdziwe były przypowieści, przedstawiające Pogłoskę jako złego ptaka, lecącego szybciej niż dźwięk.

Dobrze, że nie cierpiałem głodu. Kiedy mijałem pola pszenicy i ogrody warzywne, w ustach czułem smak jedzenia i pragnąłem go, ale go nie potrzebowałem, więc nie zatrzymywałem się. Nawiasem mówiąc, gdybym był głodny, nie było nikogo, kto mógłby podzielić się ze mną jedzeniem, a nie dojrzałem jeszcze do tego, by kraść w okolicy, gdzie w tym roku będzie niedostatek żywności.

Rzeka Sill została o dwa dni drogi za mną, kiedy wreszcie dostrzegłem jakiegoś człowieka. Lub ludzi. Dotarł do mnie tętent kopyt, zanim ich zobaczyłem. Przybywali z północy, z Mueller. I kiedy znaleźli się w zasięgu mego wzroku, rozpoznałem proporzec Armii Wschodniej. Dowódcą powinien być Mancik, mój ojciec chrzestny.

Ale Mancik nie był tam z nimi, chociaż mieli proporzec dowódcy. Dowiedziałem się w ten sposób, że nie żyje. Gdybym miał nóż, odbyłbym rytuał żałobny, ale nie miałem żadnej broni i po paru chwilach mój umysł zaprzątnęły inne sprawy.

Nie znałem dowódcy ani żołnierzy, którzy zeskoczyli z koni i związali mnie. Nie protestowałem, częściowo dlatego, że byłem zdezorientowany, a częściowo dlatego, że mieli przewagę liczebną. Radykalny regenerat nawet zreformowany może odnowić swe części ciała tylko do pewnych granic. A oni wyraźnie mieli ochotę, by pociąć mnie na kawałki.

— Kazano mi przyprowadzić cię żywego do stolicy — rzekł dowódca.

— Więc nie będę wam przeszkadzał — odpowiedziałem. — Właśnie tam szedłem.

Moje stwierdzenie wyraźnie ich rozgniewało. Dwóch żołnierzy natychmiast mnie uderzyło i przez moment byłem oszołomiony.

— Jestem Lanik Mueller — powiedziałem, wypluwając słowa — i nie pozwolę, by traktowano mnie w ten sposób.

Dowódca spojrzał na mnie zimno.

— Wiemy, kim jesteś, i po tym, jak potraktowałeś ten kraj, każdy sposób, w jaki my cię potraktujemy, będzie o wiele łagodniejszy, niż na to zasługujesz. — Przez chwilę popatrzył ponuro na spustoszone pola. — Ze wszystkich zdrajców, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi, ty właśnie musisz mieć specjalne miejsce w piekle.

— Byłem w piekle — rzekłem. — To lepsze miejsce niż tutaj.

— A jeśli ciebie spalą, tak jak ty spaliłeś te pola? — zawołał żołnierz.

Rozległ się pomruk gorzkiego potakiwania.

— Ja tego nie zrobiłem — powiedziałem zdumiony, że mnie o to podejrzewają.

— Nie zrobiłeś! — wykrzyknął mężczyzna. — Widziałem, jak sam wywijałeś pochodnią, na czele swoich inkerskich wojsk!

Jak mogłem protestować przeciw równie absurdalnemu oskarżeniu?

— Dość gadania — rzekł dowódca. — Będzie jeszcze twierdził, że wpadł w szał czy coś równie nonsensownego. Nikt mu nie uwierzy, poniesie taką śmierć, na jaką zasługuje, ale to, że go znaleźliśmy, nie jest dla nas powodem do chwały. Wyrządzonych szkód nie można już odrobić i zabicie go nie naprawi ich ani trochę.

To dziwne słowa w ustach dowódcy, a jednak podziałały na żołnierzy dziwnie uspokajająco. Nie było w nich wcale tej szczerej ochoty walki, jaką widziałem w armii przez całe życie. Ale słowa dowódcy obudziły w nich jakąś cichą, rozpaczliwą odwagę. Wszyscy wykonywali swoją pracę szybko i bez słów. Przerzucili mnie przez siodło, przywiązali nogi do strzemion, a ja, ze związanymi rękami, miałem łapać równowagę na galopującym koniu. Jechali szaleńczo przez pola, tak jakby mieli nadzieję (a jestem pewien, że ją mieli), że mój kod upadnie, rozbije mnie, wdepcze w popiół, który kiedyś był zbożem. A być może nie pamiętali już o mnie, tylko jechali jak maszyny, okrakiem na tych dyszących koniach, i nie mieli żadnych myśli, żadnych uczuć, jedynie przytłaczającą świadomość zniszczeń dookoła.

Kiedy tak jechałem, cóż więcej miałem do roboty, prócz myślenia? Z jakichś przyczyn obwiniali mnie za całe to zniszczenie i to nie obcy, ale ludzie z Mueller, ci, którzy kiedyś mnie kochali, jeśli nie dla mnie samego, to jako syna mego Ojca. Tego nie mogły dokonać kłamstwa Dinte. Również Ruva nie mogłaby namówić nikogo, by myślał o mnie w ten sposób. Ani żaden zazdrosny wróg. Mężczyzna powiedział, że mnie widział. Sam mnie widział i chociaż wiedziałem, że to niemożliwe, nie mogłem wątpić w jego uczciwość. To nie moje imię było tutaj znienawidzone, to moja twarz.

Kiedy myślałem o nienawiści, kiedy myślałem o swojej twarzy, ukazał mi się przed oczyma własny wizerunek. Nie było to wspomnienie własnej twarzy, takiej, jaką widziałem w lustrze. I wtedy wszystko zrozumiałem, pojąłem, dlaczego każde rzucane przeciwko mnie oskarżenie mogło być prawdziwe i fałszywe zarazem. Wiedziałem również, że bez względu na to, jak przekonywająco opowiem swą historię, nigdy mi nie uwierzą.

W pałacu mego Ojca, w kamiennych korytarzach, twardo zastukały skórzane buty. Powleczono mnie brutalnie i rzucono na podłogę. Obserwowałem już wcześniej taką scenę, ale z innego punktu widzenia — do procesu przygotowywano w ten sposób ludzi oskarżonych o zdradę. Proces był jedynie formalnością. Oskarżenie było tak poważne, że nigdy go nie wysuwano, jeśli wina nie była pewna.

Myśli moje wciąż jednak gdzieś błądziły. Kiedy prowadzono mnie przez korytarze, trzymano w małej celi, kiedy zbierał się sąd, patrzyłem wciąż na martwe kamienie ścian, uświadamiając sobie, jak wielu musiało umrzeć w tym miejscu. Gdybym tą myślą podzielił się z kimkolwiek, wzięto by ją za objaw szaleństwa. Żyjący kamień? Ale ja przemawiałem już umysłem do skał, śpiewałem ich pieśń i czułem ich oddźwięk. Głęboko, pod zamkiem, kamienie słuchały. Jeśli moja krew zostanie przelana, żyjące kamienie dowiedzą się o tym.

Karą za zdradę było wleczenie końmi i ćwiartowanie żywcem. Kobietom ścinano najpierw głowę. To straszna kara, ale zawsze uważałem ją za doskonały środek odstraszający.

Podniosłem się z podłogi i stanąłem.

— Uklęknij! — zawołał Harkint, Kapitan Straży (to on właśnie przeganiał mnie konno po ulicach miasta).

Odwróciłem się do niego i przemówiłem zimno i dramatycznie, ponieważ procesy, jak większa część królewskiego życia, to teatr i nie miałem innego wyjścia, jak tylko grać swoją rolę.

— Pochodzę z królewskiego rodu, Harkint, i będę stał przed tronem.

To go uspokoiło i sąd zaraz podjął sumienną procedurę strachu i nienawiści.

Ojciec wyglądał staro. To właśnie ze względu na niego w ogóle powróciłem. Teraz wyglądał jak znużony człowiek ze zbolałym sercem.

— Laniku Muellerze, ten proces nie ma większego sensu — rzekł. — Ty wiesz i my wiemy, dlaczego się tu znalazłeś. Jesteś winien, więc skończmy to żałosne przedstawienie.

Każda zwłoka daje szanse przeżycia i chociaż wiedziałem, że nie ma nadziei, by mi uwierzyli, mimo to musiałem się wypowiedzieć. Być może upłynie wiele lat, zanim moja niewinność zostanie udowodniona, ale znajdą się wtedy tacy, którzy będą pamiętali, że dzisiaj mówiłem prawdę.

— Mam prawo wysłuchać oskarżeń przeciwko sobie.

— Gdybyśmy je wszystkie wymienili — rzekł mój Ojciec — nie zdołałbym powstrzymać ludzi przed zabiciem cię gołymi rękami.

— Streść je zatem, ale wymień me zbrodnie, gdyż nie znam ich.

Twarz mego ojca skrzywiła się z niesmakiem, gdy usłyszał ode mnie to, co, jak sądził, było niezdarnym kłamstwem.

— Okrywasz się hańbą — rzekł.

Spojrzał jednak na herolda, a stary Swee zawołał donośnym głosem:

— Zbrodnie Lanika Muellera: dowodzenie armiami Nkumai w bitwie przeciwko armiom Muelleru; zniszczenie pól i domów obywateli Muelleru i podległych Rodzin; zdradzenie sekretu regeneracji, w związku z czym nasi wrogowie obecnie ćwiartują ciała naszych żołnierzy, powodując ich śmierć; spiskowanie w celu obalenia sukcesji i zdjęcia z tronu prawowitego dziedzica.

Swee miał zawzięty wyraz twarzy, a zgromadzony sąd wydawał pełne gniewu i przerażenia okrzyki po przeczytaniu każdego z oskarżeń.

— Nie uczyniłem żadnej z tych rzeczy — rzekłem, patrząc Ojcu prosto w oczy.

— Widziały cię tysiące świadków — stwierdził mój Ojciec.

Przed zgromadzenie wystąpił pełen wściekłości żołnierz. Musiał być człowiekiem z ludu, ponieważ stracił obie ręce i żadna nie odrosła.

— Widziałem cię sam — zawołał — kiedy obciąłeś mi obie ręce i kazałeś tu wrócić, abym powiedział Muellerowi, że masz zamiar pić jego krew.

— Nigdy tego nie uczyniłem ani nie mówiłem.

Ojciec odpowiedział pogardliwie:

— Są inni, którzy widzieli, jak prowadziłeś armie Nkumai. Dosyć już usłyszeliśmy. Jesteś winien i skazuję cię na…

— Nie! — krzyknąłem. — Mam prawo mówić!

— Zdrajca nie ma żadnych praw! — zakrzyknął żołnierz.

— Jestem niewinny!

— Jeśli ty jesteś niewinny — zawołał mój Ojciec — to wszystkie dziwki w Muellerze są dziewicami!

— Mam prawo zostać wysłuchany i będę mówił!

Wtedy umilkli, być może dlatego, że mój głos miał wciąż jakąś moc do wydawania rozkazów lub, co jest bardziej prawdopodobne, dlatego że czerpali ponurą satysfakcję, obserwując, jak daremnie walczę o życie. Choć wysiłek mój był beznadziejny, próbowałem mimo wszystko podać im jedyne wyjaśnienie, które by pasowało do tego, co widzieli, i do tego, co ja sam wiedziałem o mojej działalności. Połowa z tego, co wówczas powiedziałem, to były domysły, ale w świetle mojej ówczesnej wiedzy mówiłem prawdę.

Opowiedziałem im, że pojechałem do Nkumai, ale mój podstęp został odkryty w chwilę po tym, jak dowiedziałem się, co sprzedają w zamian za żelazo. Powiedziałem im o mojej ucieczce, o tym, jak wycięto mi kiszki, i o tym, jak z moich trzewi powstał mój sobowtór. Opisałem swoje uwięzienie na singerskim statku i o tym, jak uleczyli mnie Schwartzowie (nie powiedziałem nic o tym, czego dowiedziałem się na temat żyjącej skały naszego świata). Opisałem, jak przybyłem, najszybciej jak tylko mogłem, by ostrzec Ojca o niebezpieczeństwie.

Co się tyczy osoby, która utrzymywała, że jest mną, i wmówiła innym, że to prawda, mogłem się tylko domyślać, że to mój sobowtór. Że nie umarł, lecz został znaleziony przez Nkumai.

— Byłem nierozważny. Powinienem był zniszczyć ciało. Ale nie myślałem wtedy jasno, a większość Muellerów zmarłaby z takich ran.

Jak się domyślałem, musieli go wykształcić, a miał on wszystkie moje wrodzone zdolności. Nic dziwnego, że ludzie uwierzyli, że to Lanik Mueller — był nim aż do poziomu genów.

Wyjaśniłem wszystko, co według mnie powinienem wyjaśnić, a potem zamilkłem.

Jaki skutek wywarła moja przemowa? Dość nikły. Większość ludzi wciąż była nastawiona wrogo, otwarcie mi nie wierzyła, pragnęła mojej śmierci. Ale tu i ówdzie, szczególnie wśród starszych mężczyzn, widziałem zamyślone twarze. A kiedy spojrzałem na Ojca, wiedziałem — a może tylko tego pragnąłem — że mi uwierzył.

Nie byłem naiwny. Wiedziałem, że bez względu na to czy mi wierzy, czy nie, Ojciec nie jest w stanie mnie ocalić. Nie mógł mnie uniewinnić, nie tego dnia, nie przed tym zgromadzeniem. Poprzednio nie widziałem Dintego ani Ruvy, ale teraz oboje podeszli, aby naradzić się z Ojcem. Zaskoczyło mnie, że się sprzymierzyli — czyż Dinte nie nienawidził jej równie mocno jak ja? Ale teraz byli sprzymierzeńcami i oczywiście zauważyli zmianę wyrazu twarzy Ojca, tę samą, która powiedziała mi, że uwierzył w moje zeznanie. Teraz spróbują zniweczyć nawet tę odrobinę dobrego wrażenia, jakie mogła wywrzeć moja przemowa. Ruva wciąż szeptała do Ojca, a Dinte wystąpił i przemówił głośno, by słyszał go sąd.

— Bierzesz nas widocznie za głupców, Lanik. Nigdy w całej historii radykalnej regeneracji nikt nie wytworzył zupełnej kopii siebie samego.

— Również żaden rad nie miał flaków wydartych i rozrzuconych po okolicy.

— I mówisz, że Schwartzowie cię uleczyli. Pustynne dzikusy mieliby robić rzeczy, których nie potrafią nasi genetycy?

— Wiem, że trudno w to uwierzyć…

— Niewątpliwie trudno jest uwierzyć w to, że mogłeś nam opowiadać takie rzeczy, patrząc prosto w oczy, drogi bracie. Nikt nigdy nie wyszedł żywy z pustyni Schwartz. Nikt nigdy nie dokazał żadnego z tych bohaterskich czynów, o których opowiadałeś. Jedyne co można stwierdzić to to, że ludzie widzieli cię na czele nieprzyjacielskiej armii. Widziałem cię osobiście, kiedy w Cramer dowodziłem Armią Południe, a ty pomachałeś do mnie ręką i krzyknąłeś coś nieprzyzwoitego. Nie udawaj, że zapomniałeś.

— Na pewno nie ja jedyny chętnie wykrzyknąłbym do ciebie coś nieprzyzwoitego, Dinte — rzekłem i ku mojemu zdziwieniu, paru ludzi zaśmiało się. Nie był to wystarczający dowód, że mam jakichś przyjaciół, ale dostateczny, że Dinte ma kilku wrogów.

Teraz wtrącił się mój Ojciec.

— Dinte — rzekł — zachowujesz się niegodnie.

W głosie Ojca brzmiała pogarda. Ale było w nim jakieś inne uczucie, kiedy odezwał się do mnie.

— Laniku Muellerze, twoja obrona jest nie do przyjęcia, a świadectwo tysiąca ludzi jest nie do obalenia. Skazuję cię na włóczenie końmi i ćwiartowanie żywcem na placu ćwiczeń przy rzece, jutro w południe. Niech twa dusza, jeśli ją masz, zgnije w piekle.

Wstał, aby odejść. Jak bardzo pragnąłem żyć? Wystarczająco, żeby poświęcić całą swą godność i krzyknąć za nim:

— Ojcze! Gdyby to wszystko było prawdą, dlaczego na Boga miałbym ci się poddawać?

Obrócił się wolno i popatrzył mi w oczy.

— Ponieważ nawet diabeł daje jakieś zadośćuczynienie swym ofiarom, kiedy już nie można im w żaden sposób pomóc.

Wyszedł z sali sądowej. Żołnierze wyprowadzili mnie, a ponieważ byłem skazany na śmierć, spędzili popołudnie i wieczór torturując mnie. Ponieważ Muellerowie tak szybko zdrowieją, mogą znosić bardzo wymyślne okaleczenia i wciąż nie umierać. Nie chcę opowiadać o tamtej nocy.

Загрузка...