4. Lanik i Lanik

Kiedy się obudziłem, leżałem na pomoście tak małym, że gdy trzymałem na nim głowę, moje stopy zwisały. Bardziej poczułem niż zobaczyłem, że wciąż jestem ubrany. Trudno było uwierzyć, iż dotychczas nie odkryli sekretu mojego ciała. Z pewnością obmacali mnie, szukając broni, jednak miałem wciąż pewną nadzieję, że ich wielkoduszna skromność pozwoliła zachować mój muellerski sekret.

W pobliżu stali dwaj strażnicy Nkumai. Kiedy dostrzegli, że się zbudziłem, szybko przedostali się do mnie po wąskich gałęziach. Znajdowaliśmy się tak wysoko, że wokół było pełno listowia i widziałem plamy gołego nieba. Gałęzie były bardzo cienkie i pomost kołysał się gwałtownie od kroków strażników.

Gdy stanęli na gałęzi przechodzącej pod moim pomostem, wyciągnęli haki i zaczepili dwie liny na jeszcze wyższych, cieńszych gałęziach. Na końcu lin znajdowały się kajdany. Tak pomysłowych jeszcze nie widziałem. W odróżnieniu od niezgrabnych i szybko gnijących drewnianych kajdan, jakich używaliśmy w Mueller, te były zrobione ze szkła owiniętego liną. Na przeguby dłoni założono mi po dwie połówki szklanych cylindrów. Ich brzegi nie przylegały do siebie ściśle. Potem owinięto je mocno liną, która nie mogła się ześliznąć, gdyż przebiegała przez rowek w szkle. Kiedy strażnicy skończyli zawiązywać liny, połówki szklanych cylindrów przylegały już do siebie.

W pożegnalnym, milczącym geście strażnicy mocno szarpnęli kajdany na mych rękach. Strażnik z prawej strony pociągnął pierścień kajdan do dołu, ku memu łokciowi. Drugi pociągnął pierścień na mojej lewej ręce ku górze, w kierunku dłoni. Ból był ostry i nagły. Popatrzyłem na nich zdziwiony. Uśmiechnęli się ponuro i odeszli.

Wokół prawego przedramienia i pod lewą dłonią kajdany wpiły mi się tak głęboko, że wywołało to krwawienie. Szkło okazało się zaostrzone lub poobijane i jego brzegi kaleczyły. Dość łatwo było się wydostać z tych kajdan pod warunkiem, że było się zdecydowanym na utratę połowy dłoni. To jednak znacznie utrudniałoby schodzenie po gałęziach.

Między kajdanami pozostawało tyle miejsca, że nie mogłem nimi uderzyć ani nawzajem o siebie, ani o swoją głowę, ani o nic innego. Nie można ich było w żaden sposób rozbić. Co więcej, ponieważ były przywiązane do wciąż sprężynujących gałęzi, to gdy ciągnąłem je do dołu, odskakiwały do góry i kaleczyły mnie. Liny naciągnięto tak, że przy najdrobniejszym ruchu kajdany wrzynały mi się coraz głębiej. Nie mogłem się położyć, nie mogłem nawet klęczeć.

Nie chcieli, żebym wyjeżdżał, ale też nie chcieli, żebym chwalił sobie pobyt. Zarówno przedtem jak i potem odwiedzałem podobnych gospodarzy, lecz żaden z nich nie dawał tego do zrozumienia w tak nieprzyjemny sposób.

Rozejrzałem się. Był wczesny wieczór. Nisko, wśród liści na zachodzie, świeciło słońce pod obłokami nadciągającymi z północnego zachodu. Musiałem być nieprzytomny przez wiele godzin.

Mój pomost spoczywał na pojedynczej gałęzi, ale była ona połączona z wieloma innymi, tworząc z nimi splecioną sieć. Zahuśtałem się z lekka na pomoście. Strażnicy natychmiast odczuli poruszenie i obejrzeli się.

Obok mnie znajdowały się inne pomosty. Żaden z nich nie był zajęty. Wydawało mi się, że w oddali widzę kogoś stojącego w kajdanach, ale nie byłem tego pewien. Liście przesłaniały mi widok.

Zaczęło padać. Natychmiast przemokłem. Tutaj, gdzie gałęzie i liście nie rozpraszały tak skutecznie ulewy, ciężkie krople tłukły mnie wściekle. Co gorsza, burza szalała z taką siłą, że każdy poryw wiatru szarpał i trząsł gałęziami. Czułem się tak jak wtedy, kiedy pierwszy raz szedłem po moście linowym. Było to gorsze niż morska choroba. Widziałem, że strażnicy kulili się przed deszczem pod dwoma daszkami i ani im postało w głowie obserwować kogokolwiek.

Szybko i bez trudu ułożyłem plan, ale dotyczył on tylko opuszczenia tego więzienia. Jak zejść na ziemię, nie tracąc życia, a stamtąd jak przebyć las i dojść do bezpiecznego miejsca (i gdzie jest takie miejsce?) — były to zagadnienia zbyt złożone, żeby rozpatrywać je w tamtych chwilach.

— Pani Lark! — zawołał z oddali znajomy głos.

Przez plątaninę gałęzi przedzierała się Mwabao Mawa. Strażnicy wstali i skłonili głowy, kiedy się do mnie zbliżyła.

— Mwabao Mawo — powiedziałem. — Zmieniłam zdanie. Wolałabym raczej, mimo wszystko, nadal z tobą mieszkać.

Ściągnęła usta, a potem powiedziała:

— Dostaliśmy pełny raport od naszych informatorów. To dosyć perfidna para — najemnicy z Allison. Mylnie sądzili, że będziemy płacić coraz więcej i więcej, za każdy strzęp informacji, który z siebie wyduszą. Mam nadzieję, że nie żywisz podobnie mylnych sądów, Lark, czy jak ci tam naprawdę. Nie będziemy się targować, chyba że o twe życie.

Uśmiechnąłem się, ale byłem przekonany, że nie wyglądam szczególnie dobrodusznie.

— Pani Lark, nie przybyłaś z Bird. Nie tylko nie pochodzisz stamtąd, ale absurdalne historie, które nam opowiadałaś o kulturze tamtej Rodziny, są tak dalekie od prawdy, że sugerują, iż nigdy tam nie byłaś. Tym niemniej, sądząc po twoim akcencie, jest jasne, iż jesteś rzeczywiście z wyżyny Rzeki Buntowników. Jest również jasne, sądząc z używanych przez ciebie żelaznych monet, że pochodzisz z Rodziny, która używa pieniędzy. A ponieważ to żelazo nie może pochodzić od nas, musi pochodzić od jakiejś innej Rodziny, która ma coś do sprzedania Ambasadorowi. Co to za Rodzina?

Uśmiechnąłem się szerzej.

— Och, dobrze — rzekła. — Jestem prawie pewna, że pochodzisz z Muelleru. Kim dokładnie jesteś, będę wiedziała w ciągu tygodnia od solidniejszych szpiegów niż ta para z Allison, którą dotychczas wykorzystywaliśmy. Pomówmy o rzeczach bardziej praktycznych. Co twoi ludzie sprzedają Ambasadorowi?

— Powietrze — odpowiedziałem — z bagien w delcie Rzeki Buntowników.

Popatrzyła na mnie z wściekłością.

— Naprawdę cię lubiłam.

— I ja naprawdę cię lubiłam — odrzekłem. — Moja sympatia dla ciebie skończyła się jednak przedwczorajszej nocy, kiedy odkryłam, jak bardzo różnią się nasze gusty w dziedzinie seksu.

Było to całkowite kłamstwo. Obydwoje lubiliśmy kobiety.

— Wciąż cię lubię, Lark — rzekła. — Nie jestem sadystką, a ty nie jesteś tutaj na skutek mojej złośliwości. Tak więc wybacz, że nie zostanę, żeby popatrzeć.

Kiedy zniknęła, przystąpili strażnicy i podnieśli mnie w powietrze. Początkowo pomyślałem, że po prostu upuszczą mnie, pozwalając, by kajdany zrobiły swoje. Ale widocznie nie o to chodziło — jeśliby przypadkowo odcięli mi kawał dłoni, kajdany nie mogłyby mnie już utrzymać. Kiedy byłem w powietrzu, strażnicy odezwali się po raz pierwszy i kazali mi ująć liny, które obecnie były na tyle luźne, że mogłem to zrobić.

Trzymałem się lin, kiedy wyrzucili me stopy w przód. W tej pozycji nie mógłbym wypuścić lin, żeby nie pociąć sobie nadgarstków kajdanami, liny zaś przywiązane były do tak chybotliwych gałęzi, że nie mogłem znaleźć oparcia, by kopnąć strażników. Ci zaś, krzyżującymi się nacięciami, wyrzynali mi w stopach zachwycający wzór o głębokości około pół cala, dochodzący w kilku miejscach aż do kości. Było to oczywiście potwornie bolesne, ale na treningach znosiłem gorszy ból. Wiedziałem jednak, czego ode mnie oczekują, więc wrzeszczałem i jęczałem. Moje przedstawienie musiało być przekonujące, ponieważ wkrótce zaprzestali krajania, znów mnie podnieśli, powiedzieli, żebym puścił liny, i łagodnie spuścili mnie na dół.

Jak mogłem się spodziewać, postawili mnie na stopy, a kajdany wciąż zmuszały mnie do trwania w pozycji stojącej. Pomyślałem o tym, co dzieje się ze szpiegami w lochach w Mueller i doszedłem do wniosku, że jeśli chodzi o ten aspekt cywilizacji, Nkumai i Mueller stoją mniej więcej na tym samym poziomie. Mueller miał lepszą technikę wywoływania bólu, ale Nkumai wiedzieli, jak wywoływać rozpacz.

Kiedy nad tym rozmyślałem, przestałem na chwilę wrzeszczeć, ale zaraz uzmysłowiłem sobie, że oczekuje się ode mnie cierpienia, i bardzo głośno zajęczałem. Strażnicy poszli sobie.

Po godzinie proste nacięcia zniknęły z mych stóp, a wkrótce skończyło się też mrowienie. Jednak z tak szybkim gojeniem związany był pewien problem. Moi ewentualni oprawcy z pewnością by to zauważyli i już nie musiałbym dalej ukrywać, co Mueller sprzedawał Ambasadorowi.

Zacząłem modlić się o deszcz, a przynajmniej pragnąć deszczu, ponieważ w skład mojego panteonu nie wchodził nikt, kto byłby odpowiedzialny za pogodę.

Zaczęło padać godzinę po zmroku. Chmury sunęły po niebie, przesłaniając gwiazdy i światło Niezgody. Zerwał się wiatr i kołysał pomostem. Był to dla mnie sygnał, że trzeba zacząć. Gdy gałęzie się ruszały, moje własne ruchy były niewyczuwalne.

Zacząłem ciągnąć kajdany, aby obciąć sobie kawałek dłoni. Najtrudniejsze było utrzymanie dostatecznie silnego nacisku na kajdany w odpowiednim kierunku, tak aby z każdej dłoni zostały obcięte palce mały i serdeczny, a nie kciuk. Kciuk był mi potrzebny do wspinaczki.

Przeżyłem jedną straszną chwilę. Kiedy wyswobodziłem jednocześnie obydwie ręce, poryw wiatru wyszarpnął spode mnie pomost. Upadłem płasko na twarz, ale tego dnia los okazał się dla mnie łaskawy i trafiłem na gałąź podpierającą, a nie na pustkę. Leżałem przez chwilę z ociekającymi krwią, okaleczonymi dłońmi, kiedy zaczynał padać deszcz. Pozostało tylko kilka minut, zanim ucichnie burza. W chmurach, w deszczu i w ciemności nocy nie widziałem nic. Jednak musiałem się ruszać; musiałem wydostać się z więzienia, zanim moje poruszenia staną się znów wykrywalne. Ból nie miał znaczenia, ale pokonanie lęku przed posuwaniem się w ciemności i przed upadkiem było najtrudniejszą i najniebezpieczniejszą rzeczą jaką kiedykolwiek robiłem w życiu. Nawet teraz, kiedy o tym pomyślę, zastanawiam się, jaki rodzaj szaleństwa skłonił mnie, by próbować takich rzeczy. Ale byłem wtedy wciąż młody i życie nie miało dla mnie takiej ceny jak obecnie.

Drewno było śliskie, a ja pełzłem, wspinałem się i potykałem. Szedłem szybko i było to niebezpieczne. Usiłowałem posuwać się po gałęziach ku ich rozwidleniom, wiedząc, że w końcu znajdę grubszą gałąź z mocnym oparciem dla stóp. Przez większość czasu miałem zamknięte powieki i poruszałem się naprzód po omacku, bo gdy otwierałem oczy, nawet w zupełnych ciemnościach mój umysł pragnął coś widzieć i jeśli nic nie mógł dostrzec, wpadał w panikę.

W końcu dotarłem do pomostu i przez chwilę obawiałem się, że może na nim ktoś być. Nie było nikogo, a do bardziej stabilnych gałęzi miałem stamtąd tylko kilka chwil. Nie ruszyłem jednak biegiem. Nie miałem przewodnika, a drewno było śliskie. Ale odczułem ulgę, że nie rzuca mną w tył i w przód, i postanowiłem zanurzyć się w ciemność.

Deszcz ustał. Wiatr ustał. I dokładnie w chwili, kiedy wydałem westchnienie ulgi, ścieżka, po której szedłem, stała się bardzo stroma. Straciłem chwyt i spadłem. Przez moment myślałem, że ze mną koniec, ale w tej samej chwili wylądowałem na następnym pomoście.

— Co jest, do cholery! — rozległ się gniewny głos, kiedy podniosłem się na nogi. Przewróciłem kogoś.

— Cóż to spada nam z nieba w tych czasach? — spytał rozbawiony kobiecy głos.

Wątpię, czy byli nadal tacy rozbawieni, kiedy się na nich rzuciłem. Nie miałem czasu, by wdawać się w dyskusję i okazywać łagodność. Ale nie sądzę, bym ich zabił. Ich instynkty zgodne były z moimi pragnieniami: oboje zachowywali się tak, by nie zbliżyć się do krawędzi platformy i nie spaść. Kiedy już unieruchomiłem nieznajomych, zacząłem ich szybko rewidować, szukając czegoś, co mógłbym ukraść. Miałem niezbyt skrystalizowany pomysł, żeby udawać złodzieja, by zmylić pościg.

Mężczyzna miał nóż. Wziąłem go, jak również amulet, który kobieta nosiła na szyi. Myślałem wtedy niejasno, że będę potrzebował pieniędzy, kiedy wydostanę się z Nkumai — tak jakbym miał na to jakieś rzeczywiste widoki. Potem znalazłem drabinę sznurową spuszczoną z pomostu. Wstrzymałem oddech i przeszedłem przez brzeg platformy, a potem dalej w dół, w ciemność.

Schodziłem cicho, nadsłuchując wszelkich odgłosów, jakie mogłyby nadejść przez nocne powietrze, świadczących o tym, że moja ucieczka została odkryta. Ale noc milczała. Kiedy chmury przesunęły się i Niezgoda wzeszła wyżej, przyćmione, przefiltrowane przez liście światło zaczęło dochodzić aż do poziomu, na którym się znajdowałem.

Kiedy mijałem platformę, od której odchodził most linowy, zastanawiałem się chwilę, czy nie porzucić drabiny. Ale postanowiłem zejść przynajmniej jeszcze o jeden poziom w dół, starając się jak najbardziej powiększyć odległość w pionie między mną a mymi prześladowcami.

To była błędna decyzja. Gdy tylko minąłem pomost, drabina sznurowa zaczęła się gwałtownie kołysać jak wahadło. A potem poczęła się wznosić. Znaleźli mnie.

Moje odruchy podczas poruszania się po drzewach były wciąż powolne. Zajęło mi całą chwilę, zanim zdecydowałem się obrócić na drabinie i przejść na drugą jej stronę, tę samą, po której znajdował się pomost. W tym momencie byłem już dobre trzy metry powyżej pomostu i szybko się wznosiłem. Nie mogłem czekać, aż ta odległość się zwiększy. Skoczyłem w tył, kiedy oceniłem, że nadszedł właściwy moment.

Wylądowałem na plecach, ślizgając się w kierunku zgodnym ze słojami drewna. W plecy wbijało mi się mnóstwo drzazg. Miałem tak dużą bezwładność, że ześliznąłem się z pomostu i zjeżdżałem po stromym, początkowym odcinku mostu sznurowego.

Przyzwyczaiłem się ostro zbiegać na środek mostu, a stamtąd wbiegać do jego drugiego końca. Ale zjeżdżanie po moście na plecach głową naprzód to co innego. Daje to znacznie mniejszą kontrolę nad sytuacją. Rozstawiłem nogi, próbując się zatrzymać, zahaczając o liny po obydwu stronach. Niestety, moja prawa noga zahaczyła jako pierwsza i szarpnęła mnie w prawo. Boczne liny uchroniły mnie przed spadkiem, ale uderzyłem w nie z taką siłą, że cały most przechylił się na bok, wyrzucając mnie.

Uczepiłem się sznurów i strasznie mną zatrzęsło. W miejscu, gdzie wisiałem, most praktycznie odwrócił się do góry nogami. Sytuacja pogorszyła się, kiedy z uchwytów zaczęły wypadać drewniane szczeble. Jeden z nich uderzył mnie w ramię. Dłoń odruchowo puściła. Trzymałem się na drugiej i wkrótce odzyskałem chwyt. Nie widziałem jednak sposobu wyprostowania mostu — nie było to tak, jak z łodzią wywróconą do góry dnem. Nie było wody, która udzieliłaby mi oparcia, kiedy odwracałbym most. W gruncie rzeczy, jedynym sposobem wyprostowania mostu było puszczenie go. A to ani trochę nie poprawiłoby mojej sytuacji.

Przez chwilę chciałem się cofnąć i wisząc na rękach, wrócić na pomost, który opuściłem, gdyż był on bliżej niż drugi koniec mostu. Wiedziałem jednak, że moi prześladowcy — z pewnością strażnicy — natychmiast się tam pojawią, a ponadto kontrolowali oni drabinę sznurową, jedyną prócz mostu drogę ucieczki z platformy.

Wobec tego, piędź po piędzi, zacząłem posuwać się ku dalszemu końcowi mostu. Całe szczęście, że miałem kciuki. Wprawdzie krwawienie z amputowanych palców ustało, lecz dłonie wciąż mi dokuczały i gojąc się, nie były w najlepszej formie. Ale przynajmniej byłem w stanie czegoś się uchwycić. Choćby przez moment. Po chwili musiałem wplatać w liny całe ramię, żeby się utrzymać. Znacznie mnie to spowalniało, ale wciąż poruszałem się dość szybko.

Liny nośne naciągały most przy końcu tak mocno, że nawet mój ciężar nie był w stanie go odwrócić. Z ulgą więc wciągnąłem się na szczeble.

Potem poczułem drgania, które nie były wywołane moimi ruchami: po moście ktoś się zbliżał. Teraz, kiedy most był znowu wyprostowany, pobiegną prędko; mogą mieć trudności w miejscach, gdzie brakuje szczebli. I jak należało się spodziewać, usłyszałem okrzyk zdziwienia, po którym nastąpiło gwałtowne szarpnięcie. Czy tamten człowiek spadł, czy zdążył się uchwycić? Nie byłem w stanie tego sprawdzić. Nawet przy tym przyćmionym świetle nie mogłem dostrzec nic w odległości większej niż dwa metry.

Jednak zasięg mojego wzroku wystarczył, bym zobaczył, że pomost, do którego się zbliżam, jest zajęty. Obydwaj mężczyźni byli odwróceni w drugą stronę — najwidoczniej nie brali udziału w pogoni. Nie miałem czasu do stracenia. Żadnego sensu nie miała też próba ukrywania faktu, że uciekam. Skradziony przeze mnie nóż znalazł się natychmiast w sercu jednego z mężczyzn, kiedy ten odwracał się ku mnie. Drugi spadał już w tym czasie w nocną otchłań, otrzymawszy ode mnie ostre kopnięcie w krzyż. Spadając nie wydał żadnego dźwięku.

Wyciągałem nóż z ciała Nkumai i rozglądałem się, szukając dróg dalszej ucieczki. Znajdowałem się w miejscu, gdzie konar odchodził od głównego pnia, a nie od innego konara. Nie można było już schodzić w dół po skosie. Był tylko pionowy spadek pnia. Gałąź prowadziła do góry. Nie był to mój kierunek. A most ciągle drgał od kroków moich prześladowców. Przyzwyczajeni do poruszania się w ciemności już by mnie z pewnością dognali, gdyby nie brakujące szczeble.

Pomyślałem o odcięciu mostu, ale liny nośne były zbyt grube, więc zrezygnowałem.

Zdecydowałem się natomiast na pójście po gałęzi w górę, licząc na to, że znajdę stosowną drogę. Zaczynałem się właśnie wspinać, gdy zobaczyłem nad czym pracowali tamci dwaj Nkumai: nad siecią na ptaki.

Mocowali jej koniec. Podwinięta w górę sieć zwisała w ciemności. Przynajmniej w jednym miejscu była przymocowana. To mogło wystarczyć.

Sprawdziłem węzły zrobione przez Nkumai. Okazały się mocne. Potem ześliznąłem się stopami w dół, w gruby wałek sieci, wystarczająco szorstki, bym mógł się na nim utrzymać. Nie spadłem ani nawet nie zachybotałem się i nie groziło mi, że musiałbym zwisać z jego dolnej części. Kiedy czołgałem się w tył, po sieci, przecinałem sznury utrzymujące ją w zwoju. Kiedy dotarłem do następnego punktu zamocowania, pociągnąłem za sieć i przekonałem się, że jest przywiązana w jeszcze jednym punkcie. W niewielkiej odległości słyszałem odgłos kroków na tym pomoście, który właśnie opuściłem.

Nadal cofałem się, przecinając sznury. Widziałem, jak sieć rozwija się i opada od miejsc, które przeszedłem. Czy moi prześladowcy będą próbowali wejść za mną tą samą drogą po sieci? Kiedy jest rozwinięta, będzie to znacznie trudniejsze. Czy może odetną sieć? Nie obawiałem się tego: punkt mocujący znajdował się między nimi i mną. Poza tym uniemożliwiłoby to dalszą pogoń.

W ciemności i ciszy nkumajskiej nocy niemal słyszałem, jak się zastanawiają.

Jak nisko spuści się sieć? I w ogóle jak nisko udało mi się zejść? Co mi da rozwinięcie sieci, jeśli dogramoliwszy się do końca, stwierdzę, że mam do ziemi jeszcze sto metrów?

Sieć była szeroka i kiedy dotarłem do jej siódmego punktu zamocowania, przyszło mi na myśl, że na pomoście, gdzie się ona kończy, będą prawdopodobnie czekali na mnie strażnicy, i gdy się do nich zbliżę tyłem, zostanę schwytany. Z wysiłkiem odwróciłem się na sieci. Posuwanie się twarzą do przodu było trudniejsze. Czułem jednak, iż w ten sposób zmniejszam prawdopodobieństwo, że zostanę zaskoczony. I dobrze, że to zrobiłem. Byłem przy dziewiątym punkcie mocującym, kiedy poczułem drgania sieci. Nie mógł ich wywołać ktoś idący za mną — gdyby posuwał się po przebytej przeze mnie drodze, zorientowałbym się już dawno. Nie musiałem stosować logiki, której uczono mnie w szkole, żeby dojść do wniosku, że ktoś nadchodzi z przodu.

Posuwając się naprzód, wciąż przecinałem węzły sznurów. Przy następnym punkcie zamocowania postanowiłem zakończyć podróż w poprzek sieci. Tuż za zamocowaniem zacząłem przecinać samą sieć. Łatwo było przeciąć pojedynczą nić, a nawet pięć czy sześć sznurów razem, ale w wałku były ich setki. Tak mnie ta praca pochłonęła, że swego przeciwnika zauważyłem dopiero, gdy znalazł się tuż przy mnie.

On nie przecinał oczywiście węzłów, więc za nim sieć była wciąż gruba, podczas gdy za mną opadała, pozostawiając mnie na zwoju cieńszym i mniej stabilnym. Przeciąłem już prawie połowę wałka. Mój przeciwnik również miał nóż, więc zdecydowałem, że unieszkodliwienie go jest ważniejsze niż cięcie sznurów.

Walka była raczej jednostronna. Gdybym był w dobrej formie, na ziemi czy nawet na poziomej platformie, jestem pewien, że zabiłbym go z łatwością. Ale na sieci, wysoko nad ziemią, w ciemnościach słabo rozświetlanych mdłym oraz rozproszonym światłem księżyca, osłabiony utratą krwi i ciągłym mrowieniem po amputacji palców, nie byłem w najlepszej formie. Co gorsza, nie mogłem tu wykorzystać zwykłej przewagi Muellerów, tego, że nie szkodziło nam specjalnie kilka śmiertelnych ran w czasie bitwy. Teraz osłabiony musiałbym puścić sieć i spaść na ziemię, a wtedy moja szansa wyzdrowienia była niewielka.

Stało się niestety jasne, że mój przeciwnik nie próbuje schwytać mnie żywcem. Widocznie byli zdania, że przyda im się moje ciało, nawet jeśli nie zdołają mnie przesłuchać. Krótka walka zakończyłaby się ostatecznie, gdy napastnik wpakował mi nóż w trzewia, gdyby nie to, że kraniec sieci znajdował się bardzo blisko.

Mój przeciwnik przesuwał nóż tam i z powrotem w mym brzuchu. Tak mnie bolało, że nie mogłem złapać tchu. Możemy wytrzymać kilka prostych nacięć, ale w czasie treningu bojowego Mullerów nie ćwiczy się, jak stać w miejscu, gdy wróg patroszy nas jak powalonego jelenia. Zaatakowałem jego ramię i przebiłem mu ciało, ale po chwili jego dłoń powróciła, nóż znów dźgał, usiłując mnie wypatroszyć. Było jasne, że taka wymiana — jego ramię za moje bebechy — zakończy się wkrótce moim odpadnięciem. Nie atakowałem więc go, ale rąbałem w zapamiętaniu sieć nad nami tam, gdzie przecinałem ją już wcześniej. Ból i rozpacz dodały mi sił — albo może upłynęło więcej czasu, niż mi się zdawało — ale sieć zaraz puściła, a mój nieprzyjaciel wydał pomruk zdziwienia, kiedy sieć rozdzieliła się na dwie części, a jedna z nich spadła w dół. Zniknął cicho w ciemnościach, zostawiając mnie samego. Kołysałem się na dyndających sznurach.

Sieć była teraz rozwinięta prawie na całej pozostałej długości. Wczepiłem się w oczka palcami nóg i rąk. W otwartym żołądku czułem zimne powietrze. Coś gorącego i mokrego otarło mi się o kolano i uświadomiłem sobie, że wypadła mi część kiszek.

Ukrywanie mej prawdziwej płci nie miało już sensu. Obciąłem swą czarną szatę przy ramionach, bym mógł swobodnie się poruszać. Nagi i odrętwiały, tak że nie czułem bólu, zacząłem schodzić w dół po moim kawałku sieci.

Czułem się jak okaleczony pająk w porwanej pajęczynie. Wiele razy sznury puszczały i musiałem gwałtownie poszukiwać innych chwytów. Cienkie oczka wciąż kaleczyły mi palce u rąk i nóg. Schodziłem tak przez całe wieki, aż w pewnej chwili moja noga trafiła na pustkę. Dotarłem do dolnego skraju sieci, a pod nią było tylko powietrze.

Na jakiej wysokości się znajdowałem? Pięćdziesiąt centymetrów? Czy może dwieście metrów?

Nie wiedziałem, jak byłem wysoko, kiedy zacząłem swoją wędrówkę. Ponieważ sieć została przecięta, jej dolny róg, na którym teraz zwisałem, znajdował się niżej niż wtedy, gdy sieć zajmowała swe zwykłe położenie. Grunt mógł być tylko o krok pod nim.

Ale jaki miałem wybór? Byłem słaby, dyndały mi poprzecinane kiszki, krew sączyła się z niesamowitej mieszaniny na wpół zagojonych ran. W tej sytuacji nie mogłem ani wdrapać się z powrotem, ani zbyt długo tam wisieć. Jedyną szansą przeżycia było puszczenie sieci. Jeśli dotarłem dostatecznie nisko, może udałoby mi się wylądować, nie uszkodziwszy sobie za bardzo kości. Mógłbym się wtedy powlec gdzieś w ciemność i zaszyć w jakiejś kryjówce, aż wygoi się mój brzuch. Jeśli nie, znajdą mnie rankiem, bez względu na to, czy skoczę, czy będę próbował się trochę dłużej trzymać.

Kiedy tak wisiałem, nie mogąc podjąć decyzji, sieć zaczęła się rwać. Upleciono ją tak, by była niewidoczna dla ptaków, a ja zbyt wiele ważyłem. Słyszałem, jak przez chwilę szybko trzaskają pękające sznurki, a później, mając palce wciąż zaciśnięte na sznurkach, pokoziołkowałem w dół, w czarną przestrzeń.

Spadałem długą sekundę. Nie mogłem nawet się przygotować do tego, by po upadku potoczyć się, ponieważ nie widziałem gruntu. Wylądowałem na plecach, uderzenie pozbawiło mnie tchu. A ponieważ nie puściłem sieci, zaplątałem się w nią, kiedy opadała na mnie metr po metrze.

Żyłem.

Przez chwilę leżałem bez ruchu, oszołomiony. Utrata przytomności przyniosłaby mi ulgę. Ale nie poddałem się. Udało mi się dotrzeć do poszycia lasu Nkumai i przeżyć, i coraz silniej pragnąłem, aby moja ucieczka się powiodła. Jak wiele czasu zajmie Nkumai dotarcie na dół po drabinie? A gdy będą już tu na dole, ile czasu będzie im potrzeba, by mnie tu znaleźć? Niewiele, pomyślałem i wyzwoliłem się z sieci.

Zostawiłem w niej trochę swych jelit, a te bebechy, które wciąż były do mnie przyłączone, usiłowały wylecieć w przód przy każdym mym kroku. Na miejscu utrzymywała je tylko moja dłoń, wciąż przyciśnięta do brzucha. Zataczając się poszedłem w kierunku, gdzie, jak się spodziewałem, znajdowało się morze. Straciłem orientację w przestrzeni. Miałem nadzieję, że poprowadzi mnie moje podświadome wyczucie północy.

Umysł nie funkcjonował mi dobrze, ale pamiętam, że czyniłem wysiłki, by zatrzeć za sobą ślady. Znalazłem strumień i zatrzymałem się, by przemyć ranę zimną wodą, która waliła w moje bebechy jak maczuga, a potem szedłem długo z prądem. Od czasu do czasu piłem wodę. Wydawało się, że mnie to odświeża, ale przychodził nieprzyjemny moment, gdy woda docierała do rozerwanego jelita. Szybko zrezygnowałem z picia.

Byłem zbyt otępiały, aby sobie uświadomić, co znaczył narastający hałas strumienia. Kiedy pojawił się spadający w ciemność wodospad, wleciałem z ogromnym pluskiem do rzeki poniżej. Znów niemal straciłem przytomność i gdyby nie szybki prąd, mógłbym utonąć. Byłem w stanie utrzymać się na wodzie, nie tracąc świadomości, aż wyrzuciło mnie na drugi brzeg. W rzece zgubiłem nóż, który zdołałem zachować przy spadaniu. Nie miało to dla mnie wtedy znaczenia i zasnąłem na drugim brzegu rzeki, doskonale widoczny na skarpie.

Gdy się obudziłem, przyćmione słońce przeświecało przez liście górnych pięter lasu. Odzyskałem przytomność na tyle, by odpełznąć w jakieś gęste krzaki, gdzie nie można było mnie dostrzec z góry.

Obudziłem się znów w ciemności, dysząc z pragnienia. Gdy ostatnio piłem wodę, towarzyszył mi rozdzierający ból. Pamiętałem go, ale wiedziałem, że jeśli chcę wyzdrowieć, muszę dostarczyć wodę do wnętrza ciała. Z wysiłkiem, wlokąc za sobą obwisłe jelita, ześliznąłem się w dół, do rzeki, i napiłem się mętnej wody. Picie nie zamieniło się w torturę w mych trzewiach. Widocznie moje muellerowskie ciało radziło sobie nawet z tak ogromną raną i zamknęło gdzieś połączenie, które przeprowadzało wodę. Jednak to połączenie omijało wiele moich dawnych jelit. One wciąż wylewały się i ciągnęły po trawie i po ziemi. Byłem zbyt zmęczony, żeby je przemyć.

Znowu rozbudziło mnie słońce. Tym razem usłyszałem jakieś rozmowy i nawoływania. Ktoś biegł po przeciwległym brzegu rzeki. Nkumai, tacy cisi i pewni na swych wysokich drzewach, niezbyt dobrze odczytywali ślady na ziemi. W przeciwnym razie natychmiast by dostrzegli miejsce, gdzie poprzedniej nocy popełzłem do rzeki. Leżałem bez ruchu i cicho w skrywającym mnie gąszczu i moi prześladowcy wkrótce przeszli dalej. Zasnąłem ponownie i znowu tej nocy schodziłem do wody i piłem. Miałem wrażenie, że wlokące się jelito stało się większe i trudniej je było ciągnąć, ale było to prawdopodobnie wywołane tym, że byłem bardzo zmęczony. Zasnąłem więc jeszcze raz.

Woda była zanieczyszczona. Z samego rana zacząłem wymiotować i od początku rzygałem krwią. Nie otwierałem oczu, po prostu wiłem się z bólu i ze strachu. Bałem się, że moja gorączka doprowadzi do delirium, a delirium sprowadzi mych niedoszłych zabójców.

Nie wiem, ile dni leżałem nieprzytomny w gorączce. Ale niejasno zdawałem sobie sprawę, że odzyskałem siły na tyle, by posuwać się przez las, zataczając się w odurzeniu. Tylko ignorancja Nkumai mnie ocaliła — nie miałem dość świadomości, by zachowywać ostrożność. Może szedłem po nocach. Może zaniechali poszukiwań. Nie wiem. Ale przeniosłem się znad rzeki do czystszych strumieni. I tam piłem. Drzewa wydawały się bezkresną, burą plamą. Słońce zaznaczało się tylko od czasu do czasu jasnym miejscem w zieleni. Nie wiedziałem, co się dzieje.

Śniłem, że w mojej wędrówce nie jestem sam. Śniłem, że ktoś mi towarzyszy, ktoś, do kogo mówiłem łagodnie i komu wyjaśniałem całą wiedzę zawartą w mym pełnym gorączki mózgu. Śniłem, że na ręku trzymam dziecko. Śniłem, że jestem ojcem i, zupełnie inaczej niż mój własny Ojciec, nie wydziedziczę — nie wydziedziczam — mojego bezcennego syna za jakąś zbrodnię, niezależną od jego woli. Tak śniłem, a potem pewnego dnia próbowałem postawić dziecko na ziemi, żeby się napić.

Ale dziecko nie chciało opuścić mych ramion. I stopniowo, kiedy usiłowałem je odsunąć, zdałem sobie sprawę, że śpiewają ptaki, świeci słońce, z podbródka ścieka mi pot, a ja nie śpię.

Chłopiec pojękiwał.

Chłopiec był rzeczywisty.

Przypomniało mi się teraz, jak dziecko zapłakało z głodu. Wspomniałem, jak w delirium nuciłem mu piosenki w czasie drogi, jak spaliśmy przytuleni do siebie. To wszystko było takie jasne — z wyjątkiem tego, skąd się wzięło.

Wyjaśnienie nie wymagało wielu badań. Był do mnie przyłączony pomostem z ciała, kiszka do kiszki. Żywił się zapewne siłą, którą zdołał wyssać z mego ciała. Gdy stałem wyprostowany, jego nogi zwisały na wysokości pół metra nad ziemią. Głowę miał tylko niewiele krótszą od mojej i kiedy spojrzałem mu w oczy, zrozumiałem, że to moje oczy.

Radykalny regenerat. U mnie goiło się wszystko. I kiedy połowa moich bebechów była wyrwana, połączona z mym korpusem jedynie żyłami i tętnicami, me ciało po prostu nie mogło zdecydować, kto jest prawdziwym mną, którą część leczyć. Więc wyleczone zostały obie połówki. Stałem, patrząc w oczy mej doskonałej kopii, która uśmiechała się do mnie nieśmiało, jak głupiutkie, ale kochane dziecko.

Nie, to nie było dziecko. Urósł szybko, a puszek dookoła jego policzków i brody wskazywał na zbliżający się wiek młodzieńczy. Był chudy, wygłodzony, jego obnażone żebra wystawały. Moje też. Moje ciało, niezdecydowane, którego z nas zachować, złupiło mój organizm, aby dać siłę tamtemu. Teraz walczyło o równowagę.

Nie chciałem równowagi.

Wspomniałem potwornego rada, którego widziałem w laboratorium, gdy kuśtykał do koryta, i wyobraziłem sobie, że ja tam przebywam, gotowy do żniw. Ale ja wyprodukowałem nie tylko głowę, ale całe ciało. A gdy byłbym gotów do zbiorów i rozłączyliby ciała, to które byłoby mną? Które by wysłali?

W tej chwili nie miałem wątpliwości, który z nas był oryginalnym Lanikiem Muellerem. Miałem piersi. Z ramienia wyrastała mi malutka ręka, już z palcami, które chwytały i zginały się. Nie urosła ani trochę od czasu, gdy uciekłem z więzienia Nkumai. Z goryczą pogratulowałem swemu ciału, że posiada wyraźne priorytety. Zaleczyło mą ranę w trzewiach, zanim zatroszczyło się o dodatkowe ramię. Dobra robota.

Czy „nowy ja” był żywy? Ludzki? Inteligentny? Nie zadawałem tych pytań. Wiedziałem tylko, że nie będę żył z dwojgiem mnie.

Byłem nagi. Nie miałem noża. Połączeni zostaliśmy tylko cienką fałdą tkanki, pełną tętnic, które utrzymywały go przy życiu w czasie tej ciąży.

Nie „go”, ale „to”. Które utrzymywały „to” przy życiu. Jeżeli pozwolę, by to stworzenie stało się w moim mózgu kimś, wkrótce będę myślał o nim jako o mnie. W obecnej sytuacji z trudem udawało mi się myśleć „ja” o sobie.

Jego włosy rosły tak jak moje, te same loki i fale, rozwichrzone i splątane. Ciągnąłem stworzenie za włosy, próbowałem je odepchnąć. Oczywiście nie mogło odejść. Ale również nie mogło zostać. To ja, dokładnie ja, taki, jaki byłem zaledwie parę miesięcy temu, zanim moje ciało zmieniło się, dając miejsce kobiecie, której nie powinno tam być, a wszyscy utrzymywali, że ta kobieta to ja.

Operacja rozdzielenia nas bez pomocy narzędzi była brudna i bolesna. Stworzenie obudziło się, gdy rąbałem nasze złącze zaostrzonym kamieniem. Płakało, próbowało słabo mnie powstrzymać. Ale nie odzywałem się.

Obydwaj krwawiliśmy, kiedy skóra pękła, kiedy nas rozrywałem, kiedy kamieniem uwalniałem się od brzemienia: znoszenia samego siebie.

W końcu rozdzieliliśmy się. Byłem wyczerpany aktem stworzenia, ale z całej siły, jaka mi jeszcze pozostała, waliłem kamieniem w jego głowę, raz za razem. Przestało płakać, a z jego popękanej czaszki zaczął wyciekać mózg. Wyczerpany szlochałem, widząc, jak umieram. Rzuciłem kamień i uciekłem w las.

Jadłem to, co znalazłem, starając się nabrać sił. Nie zauważałem żadnych oznak pościgu — moi prześladowcy musieli zrezygnować już dawno temu. Ale to nie pomagało mi w ucieczce. Jeśliby mnie znów odnaleźli, los mój rozstrzygnąłby się szybko. Z miejsca, w którym się właśnie znajdowałem, wszystkie kierunki prowadziły w głąb terytorium Nkumai — wszystkie prócz jednego. Z położenia słońca wyznaczyłem z grubsza północny zachód i w tę stronę podążyłem.

Podróż była ciężka, gdyż miałem mało siły, ale przynajmniej zachowywałem przytomność. Podzieliłem swoją marszrutę na łatwe etapy, każdego dnia zbliżając się trochę do celu. Idąc za strumieniem, doszedłem do rzeki, a wzdłuż rzeki, w końcu, do morza.

Miasto Nkumai znajdowało się przy ujściu rzeki, ale było położone na drzewach, wyjąwszy kilka budynków przy prymitywnej przystani. Uświadomiłem sobie, że Nkumai nie byli ludźmi morza. Nie zaadaptowali się tak jak my w Mueller. Wspomniałem ogromną flotę, wypływającą z Mueller na Rękaw, niosącą tysiące żołnierzy, którzy podbili Huntington w czasie krótszym niż miesiąc. Z Nkumai nie odpłyną żadne statki.

Jednak statki z innych krajów mogą tu przybyć. Taki statek był moją jedyną nadzieją wydostania się z Nkumai i przekazania Ojcu wiadomości o tym, co Nkumai sprzedawali swemu Ambasadorowi.

Poczekałem do wieczora, a potem przeszedłem pod miastem Nkumai do morza. Trzymałem się granicy lasu i od przystani odszedłem kilka kilometrów wybrzeżem. Mogłem stamtąd wypatrywać statku i jeśli wciąż pływałem tak dobrze jak niegdyś, bez trudu dostać się na pokład.

Usnąłem, bezpieczny w swej kryjówce.

Obudziłem się w południe. Byłem zlany potem i dyszałem. Śniłem, że ja — ale to nie byłem ja sam, to byłem ja — dziecko, które zabiłem w lesie — śniłem, że przyszedłem siebie zabić. Obudziłem się, gdy błysnęły noże, kiedy obydwaj — ja i moje lustrzane odbicie — dźgnęliśmy głęboko i przebiliśmy sobie wzajemnie serca.

Mętnie pamiętam, że zbudził mnie krzyk i zastanawiałem się, czy to ja wołałem we śnie. Ale gdy wypełzłem z kryjówki i spojrzałem ku morzu, zobaczyłem, że blisko wybrzeża przepływa statek. Krzyczeli mężczyźni, którzy zwijali żagle.

Statek zawinął do portu i stał tam dwa dni. W tym czasie układałem plany, jak mógłbym przyciągnąć uwagę żeglarzy tak, by jednocześnie nie zaalarmować Nkumai w mieście.

Znalazłem przegniłą gałąź i wypróbowałem ją na wodzie. Pływała. Zbyt słaby, żeby przepłynąć całą odległość, mogłem trzymać się gałęzi. Na obnażonej skórze czułem chłód wody, ale kiedy zobaczyłem, jak statek odbija od przystani i skręca na północny wschód, w moim kierunku, rzuciłem się w wodę. Potem, leżąc na kłodzie, jak gdybym nie mógł się bez niej obyć, powiosłowałem niezgrabnie rękami przez spienione bałwany przyboju na łagodne fale spokojnego morza.

Ktoś na statku zawołał:

— Człowiek za burtą! Człowiek!

Podniosłem rękę i pomachałem.

Dosyć szybko wyłowiono mnie z wody i posadzono drżącego pod kocem w małej łodzi zmierzającej ku statkowi.

— Dziękuję — powiedziałem.

Jeden z wioślarzy uśmiechnął się. Nie był to uśmiech szczególnie uprzejmy. Sternik zaś rzekł.

— Doskonale. Bierzemy cię do kapitana.

— Z jakiego jesteście narodu?

Miałem wrażenie, że nie bardzo chcą odpowiadać. Zastanawiałem się, czy mnie zrozumieli.

— Z jakiej Rodziny? Z jakiej Rodziny pochodzicie?

— Singer — niechętnie odpowiedział sternik.

Wyspiarze z wielkiej Zatoki Północnej, którzy prowadzili zaborczą wojnę w Wing, kiedy ja opuszczałem Mueller. Poseł z Wankieru poprosił mego Ojca o żołnierzy, wiedząc, że jego naród jest następny w kolejce, ale prócz wyrazów współczucia, niewiele otrzymał. Dobrze, że przynajmniej ci żeglarze nie byli Nkumai i mieli dosyć ludzkich uczuć, by wyciągnąć mnie z wody. Mogłem przeżyć.

Kapitan wyglądał trochę sympatyczniej od swojej załogi i kiedy wzięto mnie na pokład, wypytywał mnie przez chwilę.

— Naród? — zapytał.

— Allison — odpowiedziałem, ponieważ pomyślałem, że będzie ostrożniej nie wyjawiać prawdy. — Właśnie uciekłem z obozu więziennego Nkumai.

Skinął głową w zamyśleniu, potem zrobił ruch ręką. Przybiegło kilku żeglarzy i zdarli ze mnie koc.

— Boże — rzekł kapitan — co te sukinsyny wyprawiają z więźniami?

Nie odpowiedziałem. Niech sobie myśli, co chce, myślałem buntowniczo. Ale bałem się.

— Co to? Kobieta czy mężczyzna? Które jest prawdziwe?

— Teraz jestem tym i tym — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Potrząsnął głową.

— Niemożliwe — mruknął. — Bardzo to komplikuje sprawy. Skąd mam wiedzieć, jaką ci wyznaczyć cenę?

Wyznaczyć mi cenę? I wtedy przypomniałem sobie jeszcze coś, o czym mówił poseł z Wankieru. Że Singerowie prowadzą kwitnący handel. Żywym towarem.

— Rozrywka — zaproponował jeden z oficerów. — Wsadź go do klatki i pobieraj opłatę.

— Dobrze — zgodził się kapitan. — I myślę, że najlepszym rynkiem jest Rogers. Mają tam cyrki. Wrzućcie go.

Komenda ta nie zdążyła jeszcze przebrzmieć, kiedy podniesiono mnie i zaniesiono do luku. Otworzyli go i rzucili mnie na dół. Spadłem ciężko. Luk nade mną zamknął się.

Nie było tam światła. Powietrza było mało. Ale żyłem. Nie pomyślałem o tym, żeby stawiać opór. Liczyło się jedynie to, że miałem dla nich wartość. Tylko martwi nie mają nadziei.

Rogers znajdowało się na południowo — zachodnim krańcu kontynentu. Podróż zajmie miesiące. Czy nie będzie wtedy za późno, by zanieść informację o Nkumai memu Ojcu? Nie wiedziałem. I nie miało to znaczenia. Wiedziałem, że dopóki się nie wydostanę, będę miał niewielki wpływ na sytuację.

Czy zauważyli dodatkową rękę, która wyrastała mi z barków? W jaskrawym słońcu — może nie. Byli zaaferowani widokiem moich piersi i genitaliów. Ale teraz ta ręka zgięła się odruchowo, łaskocząc mnie w plecy. Zapowiadała się długa podróż.

Загрузка...