7. Ensel

Nie krwawiłem już, ale ciągle czułem ból. Jeszcze boleśniejsze było wspomnienie nienawiści żołnierzy. Znałem tylko kilku z nich — ci zawsze byli dla mnie mili, a niektórzy pozostawali moimi przyjaciółmi od czasu, gdy byłem dzieckiem. Teraz rozkoszowali się moimi ranami, chcieli, bym cierpiał, i było jasne, że ich zdaniem żadna z mąk nie jest dla mnie taką karą, na jaką zasługuję. Ich odraza raniła tym dotkliwiej, że na nią nie zasługiwałem, a przy tym nie miałem żadnych szans przekonania ich o swej niewinności.

Leżałem w ciemności na podłodze w kamiennej celi, gdzie w końcu miano zostawić mnie w spokoju aż do mej śmierci w dniu następnym. Rany goiły się dość szybko. Byłem tym wyczerpany, ale wkrótce miałem wyzdrowieć. Ojciec podarował mi przed śmiercią całą noc i poranek. Zdecydowałem się wykorzystać ten czas nie na przygotowanie się do śmierci, ale na obmyślenie sposobów ucieczki.

Przyznaję, że nie myślałem jeszcze zbyt dobrze. Świeżo powróciłem ze Schwartz i tak samo jak Schwartzowie wciąż żywiłem szaleńczą pogardę dla codziennych trosk. Nikt mnie nie nakarmił od czasu, gdy przybyłem do Muelleru, ale nie byłem głodny. Nikt nie ofiarował mi wody, ale nie czułem pragnienia. A ponieważ w miarę jak ból ustawał, mogłem go coraz bardziej ignorować, cóż miało mi przypominać, że muszę działać szybko, działać natychmiast, jeśli chcę ocalić swe życie?

Ocalić? A po co?

W Schwartz moją motywacją było przekazanie ostrzeżenia mojej Rodzinie. Ostrzeżenie okazało się trochę spóźnione. W każdym razie nikt nie chciał ode mnie żadnych wiadomości. Co gorsza, zamknęli mnie w więzieniu z martwego kamienia; nie mogłem więc nawet przemówić do skały, zapaść się w ziemię i uciec.

Mogłem się oczywiście zabić, ale żywiłem naturalną niechęć do takiego czynu, a ponadto miałbym wielkie poczucie winy, przyczyniając ziemi tyle bólu. Skała znosi zbyt wiele morderstw i nie można jej dokładać wrzasku samobójczej śmierci.

Przed drzwiami mojej celi rozległy się czyjeś lekkie kroki. Rygiel podniósł się i drzwi rozwarły się ciężko.

— Lanik — odezwał się głos w ciemności. Poznałem ten głos natychmiast; nie mogłem uwierzyć, że go słyszę. Po chwili Saranna trzymała mnie w objęciach i płakała. — Lanik, oni ci nawet oczy wydłubali.

— Odrastają już — odpowiedziałem. — Jak to miło wrócić do domu.

— Och, Lanik, tak się o ciebie baliśmy!

Mówiła do mnie tak, jakbym nigdy nie wyjeżdżał, jakby nic się nie zmieniło. Jej dłonie pasowały dokładnie do moich pleców, do miejsc, które zgodnie z pradawną tradycją przeznaczone były właśnie dla jej dłoni. Trzymała mnie z tą samą siłą, którą czułem wczoraj (naprawdę było to rok temu), i jej oddech, jej skóra, kiedy tarła policzkiem o mój policzek, jej zapach, nawet jej niesforne loki łaskoczące mnie w nos…

Trzymałem ją mocno w objęciach, ponieważ na chwilę odsuwała zmory ostatnich kilku dni, miesięcy i lat, i byłem Lanikiem, synem Ensela Muellera, następcą tronu i szczęśliwym młodym człowiekiem. Strasznie szczęśliwym. Strasznie.

— Dlaczego przyszłaś? — zapytałem.

— Masz przyjaciół, Lanik. Niektórzy z nas ci wierzą.

— Więc musicie być szaleni. W mojej historii nie ma nic wiarygodnego.

— Znam cię dostatecznie długo, żeby poznać, kiedy mówisz prawdę. Nie chcę, żeby jutro cię włóczyli i ćwiartowali. Chodź ze mną.

— Nie sądzisz chyba, że sama zdołasz wyciągnąć mnie z tego więzienia?

— Zdołam, jeśli ktoś mi pomoże.

Ujęła moją dłoń i poprowadziła mnie korytarzami. Ściskała mą dłoń raz, jeśli schody wiodły w dół, dwa razy, jeśli wiodły w górę. Poruszaliśmy się najciszej, jak mogliśmy, a ja przede wszystkim nie oddychałem. Tak było łatwiej. Me oczy goiły się dobrze: już przybrały swój okrągły kształt. Ale potrzeba czasu, aby nerwy należycie się zregenerowały, aż w pełni powróci mi wzrok. Poruszanie się po omacku przerażało; przypominało trochę pełzanie tamtej nocy po mokrych i śliskich gałęziach w Nkumai. Tamtej nocy, kiedy ani przez chwilę nie byłem pewien, co znajduje się przede mną. Tej nocy też byłem niepewny, ale ktoś trzymał mą dłoń i mnie prowadził. Tej nocy powierzałem życie nie moim instynktom, lecz kobiecie, którą zawsze uważałem za trochę płochą. Lojalną, oczywiście, i cudownie namiętną, gdy się kochaliśmy, ale nie taką, na której można polegać. Widocznie się myliłem.

Po drodze nie spotkaliśmy nikogo. Zatrzymaliśmy się.

— Na co czekamy?

— Cicho — powiedziała i uciszyłem się.

Po kilku minutach usłyszałem szuranie odległych kroków. Starzec, oceniłem na podstawie dźwięku. A potem był już blisko i czułem wokół siebie ramiona w żelaznym uścisku i gorące łzy na policzkach.

— Ojcze — szepnąłem.

— Lanik, mój synu, mój synu — rzekł i już się nie bałem.

— Uwierzyłeś mi.

— Jesteś moją jedyną nadzieją.

Ten stary drań zawsze uważał mnie za swoją nadzieję, tak jakbym przede wszystkim był winien lojalność jemu, bardziej nawet niż samemu sobie. Cóż, ja też tak w gruncie rzeczy uważałem.

— Jutro porąbią mnie na kilka znacznie mniejszych nadziei — odpowiedziałem.

Przycisnął mnie tylko mocniej do siebie.

— Bywają takie chwile, kiedy uczciwy władca musi się wycofać, i to jest jedna z nich. Nie pokroją cię. Wiedziałem, że nigdy mnie nie zdradzisz. W każdym razie nie na stałe.

— Nie zdradzę cię nawet czasowo — rzekłem. — Ale teraz ruszajmy stąd, zanim ktoś zauważy, że odprawiasz tu na dole sąd.

— Nie możemy jeszcze iść — stwierdził Ojciec. — Musimy czekać.

— Na co?

— Na zmianę warty o świcie — rzekł. — Mamy nadzieję, że będą mieli rozproszoną uwagę.

— Warta? Boisz się warty? Czy nie możesz po prostu mnie ukryć i rozkazać im, żeby cię przepuścili?

— To nie takie proste. Twój Ojciec nie dowodzi strażą — wyjaśniła Saranna.

— No to kto nią, do diabła, dowodzi? — zaszeptałem.

— Ruva — rzekł Ojciec.

Podniosłem głos.

— Kupa rządzi w twoim pałacu?!

— Cicho. Tak, właśnie rządzi. Ona i Dinte. Planowali to, zanim jeszcze opuściłeś pałac, a gdy cię już nie było, wprowadzili w czyn. Przypuszczam, że mogłem im w tym przeszkodzić, ale nie mogłem sobie pozwolić na zabicie jedynego, jak sądziłem, mojego następcy. Tak więc godziłem się z tym, udając, że nie widzę, jak przywłaszcza się moje prerogatywy; jak urzędy mych przyjaciół stają się synekurami; jak prawdziwa władza zdaje się spływać w znacznie młodsze ręce.

— Moja matka próbowała ostrzec dwór — dodała Saranna.

— Musiałem podpisać na nią wyrok śmierci.

— Dlaczego go podpisałeś? — zapytałem

— Z tych samych przyczyn, z których podpisałem twój — rzekł Ojciec. — Uciekła i mieszka na północy, na wygnaniu. Zdaje się w Brian. Jej agenci przemycili tam połowę majątku rodziny. Przemyt skończył się, gdy Ruva wykryła przeciek.

— Rozumiem — powiedziałem.

— Kiedy usłyszeliśmy, że dowodzisz inwazją Nkumai, nie posiadaliśmy się z radości. Użyłem moich wpływów, takich jakie wtedy miałem, aby umieścić naszych najgłupszych dowódców, z Dintem włącznie, na kluczowych pozycjach. Otworzyłem wrota wrogowi. Myślałem, oczywiście, że przybywasz, aby oswobodzić mnie i lud od oślicy, którą miałem pecha poślubić, i od tego dziecka, o którym twoja matka utrzymywała, że jest również moim.

— To nie byłem ja.

— Wiedziałem, że to nie możesz być ty, kiedy usłyszeliśmy, jak armie niszczą wszystko po drodze. Jesteś za mądry, by tak postępować. Wiedziałem, że to oszust. Ale przecież było tak wielu świadków — westchnął. — Zdradziłem swą własną Rodzinę, myśląc, że otwieram bramy synowi, aby wyzwolił mnie od mej żony i tego potwornego szczeniaka Dintego. Teraz wróg hula od Schmidt do Jones i jest tylko kwestią czasu, kiedy przekroczą rzekę i zdobędą to miasto. Z pewnością zrobią to wkrótce; za parę tygodni deszcze uczynią rzekę nie do przebycia. — Nagle znów zapłakał. — Marzyłem o twym powrocie, Lanik. Marzyłem, że powrócisz triumfujący i powiedziesz ten lud do bitwy. Ty mógłbyś poprowadzić moją armię, by pobiła Nkumai. Oni musieli sobie z tego zdawać sprawę. Dlatego właśnie zniszczyli miłość ludu do ciebie. Teraz możemy już tylko uciekać.

— Też niezła możliwość — rzekłem. — Zacznijmy jak najprędzej.

— Zmiana warty — szepnęła Saranna.

— Nie — stwierdziłem. — Dinte i Ruva z pewnością was obserwują. Prawdopodobnie zostawili mnie bez straży, żebyście podjęli próbę pomocy i dali się zabić. Lepiej obydwoje pójdźcie na górę i udawajcie, że nie macie z tym nic wspólnego.

— Nie tym razem — powiedziała Saranna.

— Musimy wyjechać z tobą — rzekł Ojciec. — Tu jest już nie do wytrzymania. Mamy kilkuset wiernych ludzi, którym już wyznaczyłem zadania na północy. Oczekują nas. Skupią się przy nas.

— To znaczy — przy tobie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przystanie do mnie. Ale nie będziemy czekać na zmianę warty.

— Więc nas schwytają. Wszystkie bramy są starannie pilnowane.

W tej chwili widziałem już migotanie lampy Saranny. Wzrok mi powracał.

— Zorganizuję dywersję przy tylnej bramie.

— Jest mocno strzeżona.

— Wiem. Zaprowadźcie mnie w pobliże, ale niech będę ukryty. Już trochę widzę, wkrótce będę miał zupełnie zdrowe oczy, ale na razie nie mógłbym się obronić nawet przed komarem. Kiedy tam będę, przygotujcie się obydwoje do biegu ku bramie wodnej. Tam do was dołączę.

— Ślepy?

— Trafię nawet z zawiązanymi oczyma. Poza tym wtedy już nikt nie będzie mnie szukał.

— Jakiż rodzaj dywersji możesz, właśnie ty, zorganizować? — spytał Ojciec z powątpiewaniem w głosie.

W odpowiedzi rozpiąłem koszulę i pokazałem im pierś.

— Czy pamiętasz, Ojcze, co tutaj rosło, kiedy wysłałeś mnie z zamku?

Pamiętał.

— Nigdy już nie odrosną. Schwartzowie mnie wyleczyli, tak jak ci mówiłem. Jeżeli udało im się to zrobić, czy nie sądzisz, że mogli mnie nauczyć również innych rzeczy?

Dłoń Saranny pogładziła mój tors, jak we śnie, który śniłem w czasie stu nocy na singerskim statku.

— Chodźmy — rzekłem.

Poprowadzili mnie po schodach, podestach i korytarzach ku tylnej bramie. Zostawili mnie przy oknie, dość wysoko nad wejściem do pałacu, i gdybym miał dobry wzrok, widziałbym stamtąd cały dziedziniec przy tylnej bramie w murach pałacowych: Obecnie widziałem jedynie niewyraźne kształty. Chociaż latarnie były tylko jasnymi iskrami światła, widziałem, jak drgają ich płomienie.

Dookoła było tak wiele martwych kamieni, że dręczyło mnie to, ale zaraz odszukałem głos skały. Było sporo nowych dźwięków — gleba, w odróżnieniu od piasku, ma w sobie zbyt wiele życia. Była barierą, a nie kanałem przesyłowym. Ale w końcu odnalazłem głos żyjącej skały. Wyjaśniłem swój cel, poprosiłem o pomoc i otrzymałem ją.

Nie widziałem całego zdarzenia. Usłyszałem tylko zgrzyt martwych kamieni, gdy ziemia uniosła się pod nimi i zrzuciła je z ich stosów na grunt. Rozległy się krzyki, kiedy ludzie z tylnej bramy rzucili się do wyrwy w murze. Ziemia wciąż się wznosiła i niektórzy zostali zrzuceni na dół. Inni nierozważnie podbiegli zbyt blisko chwiejących się murów, gdzie wielkie kamienne bloki spadały ze swych miejsc i rozbijały się o ziemię.

Zszedłem na dół i skierowałem się w inną stronę, w kierunku bramy wodnej. Saranna, Ojciec i czterej żołnierze, prowadzący siedem koni, czekali zasłonięci murem.

— Co takiego zrobiłeś? — zapytał Ojciec z trwożnym podziwem. — Było to jak trzęsienie ziemi.

— To właśnie było trzęsienie ziemi — wyjaśniłem. — Malutkie. Do dużego potrzebny jest cały komitet organizacyjny.

Potem poszedłem ku bramie. W coraz jaśniejszym świetle przedświtu znów mogłem widzieć, chociaż wszystko miało zamazane kontury. Z ulgą zauważyłem, że przy bramie nikogo nie ma. Żołnierze pobiegli do wyrwy w murze.

Była nie strzeżona, więc przeszliśmy, najpierw Ojciec z Saranną, potem żołnierze. Ja jako ostatni, wciąż bez broni. I wtedy właśnie z cienia wynurzył się Dinte.

Zobaczyłem błysk łuczywa odbity w stali.

— Jak nierówno jesteśmy uzbrojeni — rzekłem. — To świadczy o twej odwadze.

— Chciałem, żeby nie było wątpliwości co do wyniku — odparł.

— Więc powinieneś był wybrać inny cel — oświadczyłem. Nie było rzeczą trudną spowodować, żeby z jego dłoni wyciekł pot i tłuszcz, tak że rękojeść miecza stała się śliska. Zadrżał. Nie mógł utrzymać miecza, który wyśliznął się z jego rąk i upadł na ziemię. Dinte patrzył na miecz z przerażeniem. Próbował go podnieść. Znów nie mógł go utrzymać. Wycierał gorączkowo dłonie w swoją tunikę, zostawiając mokre plamy. Czy myślał, że tak łatwo osuszy dłonie? Spróbował jeszcze raz podnieść miecz, tym razem oburącz. Uchwycił go splecionymi dłońmi, a potem spróbował pchnięcia. Z łatwością wytrąciłem mu broń. I tym razem ja podniosłem miecz.

Zabicie go byłoby tylko wymierzeniem mu sprawiedliwości, ale wrzeszczał o pomoc i był synem mojego Ojca, więc tylko przeciąłem mu gardło od ucha do ucha i zostawiłem go na ziemi, cichego i krwawiącego. Zregeneruje się i wyzdrowieje, tak jak ja po takiej samej ranie, rok temu. Ale przynajmniej będzie wiedział, że kiedy następnym razem przyjdzie mnie zabić, będzie musiał przyprowadzić kilku przyjaciół.

Przeszedłem przez bramę, wciąż z mieczem w ręku, i wsiadłem na konia, którego dla mnie trzymano. Nie powiedziałem, co mnie zatrzymało. Jeśli Ojciec słyszał głos Dintego, jeśli zgadł, co zdarzyło się za bramą, to nie zdradził się z tym ani słowem.

Jechaliśmy cały dzień na północ. Wieczorem dotarliśmy do przyczółka wojskowego, który chronił północną granicę w dawnych czasach, kiedy Epson był potężny, a Mueller pozostawał pokojowo nastawioną rolniczą Rodziną, stosującą dziwne praktyki płodzenia dzieci. Przyczółek był zniszczony, ale szybko oceniłem, że koni jest tu przynajmniej trzysta, co oznaczało, że było tu co najmniej tylu mężczyzn.

— Czy jesteś pewien, że to przyjaciele? — zapytałem.

— Jeśli nimi nie są, nie mamy i tak wielkich nadziei na przyszłość — odpowiedział Ojciec.

— W każdym razie lepiej, żebyś to ty miał ten miecz, nie ja.

Wręczyłem mu miecz. Spojrzał nań i skinął głową.

— Należał do Dintego. A co z nim?

— Wyzdrowieje — rzekłem.

— To bardzo źle — rzuciła Saranna opryskliwie.

— Może wyświadczy nam przysługę i umrze sam z siebie — oświadczyłem. Ale byłem pewien, że z tej rany mógł się wylizać.

A potem już znaleźliśmy się przy bramach przyczółka. Żołnierze wpuścili nas i okrzykiem pozdrowili Ojca, a on bardzo pobieżnie wyjaśnił, że to przebieraniec prowadził Nkumai, a nie ja. Nie wiem, jak wielu mu uwierzyło. Ale byli to mężni i oddani Ojcu ludzie. Większość wznosiła okrzyki na naszą cześć i nikt nie protestował.

— Jesteście dzielni — mówił im — dzielni i wartościowi, ale trzystu ludzi nie wystarczy.

Rozkazał, żeby wrócili do swoich domów i przywiedli tylu lojalnych ludzi, ilu zdołają. Przezornie zalecił im, by nic nie wspominali o mnie. Niech skupiają się przy królu, a nie przy kimś, kogo z pewnością będą uważali za zdrajcę.

Kiedy trzystu ludzi odjechało, by sprowadzić nam armię, zmieniliśmy konie po raz piąty tego dnia i odjechaliśmy na północ, w ciemność.

— Musiałeś przygotowywać to od miesięcy — zauważyłem.

— Nie braliśmy w naszych planach pod uwagę twojego pojawienia się — rzekł Ojciec — ale wiedzieliśmy, że wkrótce nadejdzie kryzys w moich stosunkach z młodszym synem i wtedy muszę mieć możliwość zwołania wiernych oddziałów. Mieliśmy przygotowane plany na wszelki wypadek.

Niezgoda zaszła już po raz drugi tej nocy, kiedy zatrzymaliśmy się w wieśniaczej chacie, znacznie oddalonej od drogi. Dom znajdował się tuż nad brzegiem Słodkiej Rzeki. Chłodny wiatr wiał z zachodnich wzgórz, które oddzielały nas od Ku Kuei. Ogień na kominku płonął duży i gorący, a gospodarz zmusił nas do zjedzenia zupy, zanim puścił nas do łóżek.

Strażnicy spali na parterze. A kiedy gospodarz wskazał mi mój pokój, w mym łóżku czekała już Saranna.

— Wiem, że jesteś zmęczony — powiedziała. — Ale to był cały rok.

I kiedy mnie rozbierała, spoglądałem przez okno na wschód, na pokryte pszenicą wzgórza, gdzie znad lasu Ku Kuei wynurzało się słońce, i czułem powiew bryzy oraz pieszczoty Saranny na mym ciele (nawet dzisiaj pamiętam to dokładnie), i czułem zapach konia na własnych szatach, i zapach tynku, który nasz gospodarz położył przed tygodniem, i czułem, że dobrze jest być w domu.

Po trzech tygodniach stało się jasne, że nasza rebelia spali na panewce. Mieliśmy osiem tysięcy żołnierzy, wiernych do ostatniej kropli krwi. Niektórzy z nich byli najlepszymi wojownikami w królestwie. Ale sumy na ich wyżywienie i uzbrojenie szły ze skarbca Ojca na próżno. Nadeszły pogłoski, wkrótce potwierdzone, i wiedzieliśmy, że nasza sprawa jest przegrana. Dinte podpisał traktat z Nkumai. Teraz przeciwko naszej malutkiej armii stanęło sto dwadzieścia tysięcy ludzi. Ojciec i ja mogliśmy być lepszymi generałami, ale możliwości dowódców też mają swoje granice.

Jednak najbardziej zaszkodził nam fakt, że najprawdopodobniej od dnia mojego uwięzienia Nkumai schowali swoją kopię Lanika i utrzymywali, że rzeczywiście byłem przedtem razem z nimi, ale zostałem schwytany przez wojska Muelleru i teraz jestem dezerterem przy armii mego Ojca. I jak tylko puścili tę pogłoskę, skończyli z taktyką spalonej ziemi, twierdząc, że zniszczenia były wyłącznie moim pomysłem, i cieszą się, że mogą już tego nie robić.

Mojej opowieści o bliźniaku nie przydawało to wiarygodności, a mnie samemu nie przysparzało sympatii, i żołnierze nie tłoczyli się za bardzo pod mym proporcem. Próbowaliśmy ukrywać fakt, że byłem z Ojcem, ale pewnych rzeczy nie można trzymać w tajemnicy.

Tak więc mieliśmy osiem tysięcy ludzi, pełen skarbiec i mogliśmy jedynie uciekać. Oczywiście Nkumai i kochany Dinte wybrali tę chwilę, połączyli swe siły z północnego brzegu Rzeki Mueller i skierowali się prosto ku nam.

— Umrzemy jak bohaterowie — oświadczył Harkint, który wciąż mi nie dowierzał.

— Wolałbym raczej żyć — powiedziałem.

— Znamy twe preferencje — odparł chłodno.

— Wolałbym, żeby wszyscy z nas przeżyli. Jeśli Dinte pozostanie u władzy, to wkrótce ludzie zaczną domagać się powrotu Ojca.

— Już by się domagali, gdybyś nie był tu z nami — rzekł inny żołnierz, a inni zgromadzeni w dużej sali budynku zaszemrali potakująco.

Ojciec spojrzał na niego chmurno, ale żołnierz miał rację. Byłem główną przeszkodą w planach Ojca. Gdyby się mnie pozbył, byłby zdolny zebrać więcej armii. Może dodatkowo dziesięć, piętnaście tysięcy. Wciąż za mało.

— Mam plan — rzekłem. — Jego powodzenie jest gwarantowane.

Następnego ranka wyruszyliśmy wzdłuż Rzeki Słodkiej. Nie ukrywaliśmy naszego kierunku i szliśmy niespiesznie. Rzeka płynęła na południowy zachód i nawet półgłówek zgadłby, że zmierzamy ku Muellerowi nad Morzem, wielkiemu portowi nad Rzeką Buntowników, gdzie woda rzeczna miesza się ze słonymi wodami Rękawa. Był to ważny punkt strategiczny i flota, gdybyśmy pierwsi do niej dotarli, zabrałaby nas do Huntington, gdzie Ojciec mógł liczyć na wierność armii — nie widząc spustoszeń, mogła ona nie czuć do mnie takiej nienawiści. Tam dałoby się doczekać stosownego momentu, przygotowując inwazję.

Oznaczało to oczywiście, że Dinte i Nkumai będą ścigać się z nami ku flocie i dotrą tam pierwsi. Nie miałem nic przeciw temu. Przecież nawet gdybyśmy bezpiecznie dotarli do Huntington, znaleźlibyśmy się na wiecznym wygnaniu. Gdyby Nkumai dysponowali zarówno naszym jak i swym własnym żelazem, nikt nie byłby w stanie stawić im oporu. Gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie bez względu na cel naszego marszu musieliśmy rozstać się z rzeką, gdyż ostro skręcała ona na zachód, rozkazałem naszej armii zdwoić szybkość marszu. Nie w stronę Muelleru nad Morzem, ale na południowy wschód, ku Przełomowi Rzeki Mueller, skąd moglibyśmy kierować się na wschód, powiększać zastępy wśród ostatnio podbitej i wcale nie potulnej ludności Birdu, Jonesu, Roblesu oraz Hunteru. Nie był to może najlepszy i najbezpieczniejszy w świecie plan, ale w tym czasie nie potrafiłem wymyślić nic lepszego.

Nie staraliśmy się specjalnie galopować — szliśmy w takim tempie, w jakim mogły poruszać się wozy. Ponieważ nie obciążono ich zbytnio, nasze tempo było i tak znacznie większe niż tempo idących na piechotę drzewnych wspinaczy z Nkumai. Mogłem mieć tylko nadzieję, że wróg posunął się dostatecznie daleko ku zachodowi, czyli w złym kierunku, i w związku z tym my dotrzemy do przełomu pierwsi. Jeśli nam się to uda, nigdy już nie wyprzedzą nas w marszu na wschód, a my przetrzymamy i któregoś dnia staniemy do walki.

Gdyby jednak nas dogonili, miałem jeszcze inny plan, był on jednak przewidziany na sytuację, gdybyśmy nie mieli już nic do stracenia.

W czasie jazdy na południowy wschód nie miałem wiele do roboty. Ojciec znał swoich ludzi i nikt nie chciał przyjmować rozkazów ode mnie. Wobec tego rozmyślałem, a obiektem, który najczęściej zaprzątał moje myśli, był przebieraniec — ten aż nazbyt prawdziwy Lanik, który obecnie pozostawał bez zajęcia.

Ciekawe, jak wyglądały jego losy. Jego powstanie było dla mnie dosyć przykrym przeżyciem, ale on w pierwszych przebłyskach świadomości ujrzał kogoś, kto wyglądał dokładnie tak samo jak on i próbował kamieniem roztrzaskać mu mózg. A potem, jakich cierpień doznał u Nkumai, którzy byli pewni, że on to ja, zanim w końcu połapali się, co się dzieje? Jeśli przedtem nawiedzał mnie w snach, to teraz nawiedzał mnie na jawie, kiedy wyobrażałem sobie, jaką nienawiść musiano mu wszczepić. „Dla ludzi z Muelleru jesteś potworem”, tak musieli mu mówić. „Zabiją cię, jeśli się kiedyś dowiedzą, kim jesteś. Ale jeśli będziesz z nami współpracował, osadzimy cię na tronie i będziesz mógł im pokazać, że jesteś kimś, kogo się poważa, jeśli nie z przekonania, to ze strachu”.

Czy rzeczywiście dowodził wojskami? Być może. Czy moje wspomnienia zostały mu przekazane razem z moim ciałem? Jeśli tak, dorównywałby mi w każdym starciu, ponieważ znałby moje ruchy, zanim bym je wykonał. Z pewnością chociażby z tego powodu trzymali go przy sobie.

Bez względu na to, jaką rolę odgrywał wcześniej, obecnie znów go zdradzono, bezceremonialnie odbierając mu ważniejsze funkcje. Być może, myślałem, już go zabili. Lub też czuje się równie pozbawiony nadziei jak ja, wiedząc, że na całym Zachodzie nie ma nikogo bardziej znienawidzonego niż on. A jednak z pewnością nie zasługiwał na tę nienawiść.

Pomyślałem o Mwabao Mawie i miałem ochotę ją udusić.

Żadnych morderstw, rzekłem sobie. Żadnych zabójstw. Słyszałem pieśń ziemi i wiedziałem, że jest ona silniejsza od nienawiści.

W takich chwilach oddalałem się konno od oddziałów, wyprzedzałem je o kilka kilometrów. Kładłem się na ziemi i przemawiałem do żyjącej skały. Ponieważ bałem się, że nie zdołam się opanować, pozwalałem skale, by mną kierowała, leczyła mnie, przynosiła mi spokój.

— Uwolnili Cramerów i biorą muellerskich niewolników — powiedział z przerażeniem jeden z żołnierzy, który dołączył do naszej armii.

Dla żołnierzy był to wstrząs — wielu z nich miało rodziny w Zachodnim Muellerze, gdzie Cramerowie mogliby siać zniszczenie i gdzie nie pozostawiono nikogo do obrony naszych ludzi. Nie byłem zdziwiony, kiedy nasze zastępy zaczęły się przerzedzać, gdy żołnierze poczęli się pojedynczo wymykać na południowy zachód. Jeszcze mniej byłem zdziwiony, gdy nie powracała większość naszych zwiadowców. Wciąż jednak musieliśmy próbować utrzymać armię — nalegałem, aby Ojciec przestał szukać ochotników do wypraw zwiadowczych.

Od Wielkiego Przełomu dzieliło nas już tylko trzydzieści kilometrów, gdy najważniejszą wiadomość przywiózł ktoś, kogo nie spodziewaliśmy się już nigdy zobaczyć.

— Homarnoch — szepnął Ojciec, kiedy dostrzegliśmy, jak jakiś mężczyzna szaleńczo prowadzi wóz po drodze, którą właśnie przyjechaliśmy. — Homarnoch! Tutaj! — zawołał i stary doktor wkrótce znalazł się przy nas.

Daliśmy sygnał do odpoczynku. Żołnierze stanęli na drodze.

— To bez sensu — rzekł Homarnoch. — Zajeździłem parę koni, by was zawiadomić. Nkumai nie połknęli waszej przynęty. Do Muelleru nad Morzem wysłali tylko Dintego z jego oddziałami, a kiedy skręciliście na południowy wschód, byli cały czas przed wami. Nie dalej jak pięć kilometrów stąd czekają na was. Są nad Wielkim Przełomem już od wielu dni.

— Będziemy z nimi walczyć i zwyciężymy — nalegał Harkint.

— Uciekniemy i ocalimy życie — odparł Ojciec. Harkint wyszedł wściekły.

Kiedy czyniliśmy przygotowania, Homarnoch opowiedział nam, dlaczego i w jaki sposób do nas dołączył.

— Chcieli nam zabrać wszystko, cały dorobek naszej pracy przez tysiąclecia. Nie mogłem do tego dopuścić. Nie mogłem na to pozwolić tym drzewnym małpom.

Nie usiłowałem mu nawet wyjaśniać, że te drzewne małpy dały reszcie wszechświata możliwość podróży z szybkością nadświetlną.

— Tak więc podałem radom truciznę — rzekł Homarnoch.

Ojciec był wstrząśnięty.

— Zabiłeś je!

— Byli warci pięć ton żelaza na podkowy, Enselu, a ja nie mogłem pozwolić, by inkersi to zabrali. Tak więc je otrułem. Nie dostaną za nie ani grama żelaza!

Nic na to nie rzekłem, ale wspomniałem czasy, gdy miałem pięć nóg i dodatkowy nos, a wciąż wierzyłem, że jestem człowiekiem.

— Zabrałem też bibliotekę. Podstawowe zapisy. Teorię. Wszystko jest na tym wozie — rzekł — a resztę spaliłem. Miastem rządzili ludzie Dintego, nikt więc nawet nie próbował mnie zatrzymać.

— Mistrzowskie posunięcie — stwierdził Ojciec.

Homarnoch rozpromienił się z dumą.

— To, że mamy książki, nie rozwiązuje naszego obecnego problemu — zauważyłem. — Co teraz zrobimy?

— Harkint chce atakować — rzekł Ojciec z krzywym uśmiechem.

— Harkint to bohaterski osioł — oświadczyłem. — Ale rozumiem, dlaczego tego chce. Nie ma dokąd iść. Między nami a morzem są ludzie Dintego, a na północy tylko Epson. Tam nie udzielą nam azylu, bo nie będą chcieli prowokować Nkumai.

— Dinte nie może się z nami równać.

— Ma przewagę liczebną pięć do jednego. Z taką przewagą nie potrzebują mądrego dowódcy.

Siedzieliśmy w milczeniu. Homarnoch wymamrotał coś o potrzebie oporządzenia koni. A potem Harkint wrócił. Wojska były gotowe.

— Chcę tylko wiedzieć, czy stajemy do walki, czy uciekamy?

— Uciekamy — rzekł Ojciec. — Pozostaje jedynie problem, którędy.

Harkint parsknął.

— Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym Mueller okaże się tchórzem. Szedłem za tobą, podporządkowując się twoim błędnym decyzjom, łącznie z udzieleniem schronienia temu patentowanemu draniowi — miał na myśli mnie — ale niech mnie diabli, jeśli podwinę ogon pod siebie jak pies i ucieknę przed walką. I są tu inni, którzy myślą tak jak ja.

Gdyby miał jakieś wyczucie konwencji dramatu, powinien był po tych słowach wyjść, trzaskając drzwiami. Ale nie wyczuwał tej konwencji. Dał więc Ojcu szansę na odpowiedź:

— Wobec tego idź między żołnierzy, Harkint, i spytaj, kto z nich chce pójść za tobą. Ale powiedz im, że Mueller się wycofuje i prosi wszystkich, aby poszli za nim. Powiedz im to i zabierz wszystkich, którzy zechcą pójść za tobą.

Harkint skinął głową i wyszedł. Zacząłem szkicować orientacyjną mapę Muelleru i otaczających go terenów.

— Południe i zachód są wykluczone — rzekł Ojciec. — W Mueller każdy by cię chętnie zabił, a w Helper, Cramer i Wizer każdy chętnie zabiłby mnie.

— A kierunek północny odpada — dopowiedziałem — ponieważ Epson jest zbyt słaby, by nas ochronić, i zbyt silny, abyśmy mogli go zmusić do przyjęcia nas.

— I nie możemy dotrzeć na Wschód, gdyż przed sobą mamy armię Nkumai.

— Jaka rozpaczliwa sytuacja — zauważył beztrosko Homarnoch, który powrócił przed chwilą, stanął w odległości kilku metrów i patrzył na stos papierów. — Nie ma nadziei. Rzućmy się do rzeki i utopmy się.

Nadszedł czas, abym przedstawił swój ostatni, desperacki plan.

— Jest jeden kierunek, o którym nie mówiliśmy.

Ojciec zorientował się natychmiast.

— Ku Kuei. Ale o tym lesie krąży zbyt wiele legend. Ludzie tam nie pójdą.

— Przeszedłem ten las. I nie po jego obrzeżach. Przez sam środek.

— A za tobą pójdą wszędzie na ślepo.

Zaśmiałem się.

— Nawet jak ich tam wprowadzimy, Lanik, co będziemy robić? Nkumai rządzi na wschodzie, a armie Singeru pustoszą daleką północ. Co będziemy robić w Ku Kuei?

— Po prostu żyć. Dinte nie jest wieczny.

— Mówisz poważnie o tym, żebyśmy tam szli, prawda?

Widziałem, że boi się Ku Kuei, tak jak wszyscy. A czyż ja nie bałem się również? I czyż wśród drzew nie działy się dziwne rzeczy? Czas wydawał się tam stać w miejscu, a moje ciało męczyło się niezwykle szybko. Jednak była to nasza jedyna nadzieja.

— O Schwartz również krążą legendy — zauważyłem. — A jednak wszedłem tam i wyszedłem żywy.

— Czy myślisz, że wciąż tam mieszka jakaś Rodzina Ku Kuei? Czy sądzisz, że mogą mieć coś cennego do ofiarowania?

— Las jest dziwny i niebezpieczny. Można powiedzieć, że przyprawia o obłęd. Nikogo tam nie spotkałem, Ojcze, i nie spodziewam się, że tym razem spotkamy kogoś, kto nam pomoże. Ale nawet słaba nadzieja jest lepsza od żadnej.

Ojciec zaśmiał się.

— Lanik, myślę, że wyrażanie takiej szalonej nadziei to twój sposób okazywania rozpaczy.

Jego rozbawienie świadczyło o tym, że mięknie. Nalegałem mocniej.

— Czy Dinte pójdzie za nami do Ku Kuei?

— Dinte? On wierzy we wszystkie legendy. Zamyka okna na noc. Nie przekroczy strumienia, gdy niebo jest pochmurne. Śpiewa, kiedy dotknie go cień cudzego konia. To głupiec.

— Nkumai nie są głupcami — rzekłem — a oni również nie wchodzą do Ku Kuei. Ich naturalnym środowiskiem jest las. Ku Kuei przeraża wszystkich, tak że trzęsą portkami. Jeśli więc nie wpadniemy w panikę, będziemy bezpieczni.

Za Harkintem poszło do bitwy więcej ludzi, niż się spodziewaliśmy. Mimo to uformowaliśmy pozostałych w podwójną kolumnę i zaczęliśmy marsz na północny wschód. Rozstanie nie było miłe. Niektórzy z naszych wykrzykiwali obelgi pod adresem ludzi Harkinta, lżąc ich, że opuszczają Muellera. Ludzie Harkinta w rewanżu nazywali ich tchórzami. Marsz ciągnął się w ponurym nastroju. Było nas jakieś pięć tysięcy, ale cały czas odpadali od nas dezerterzy. Nie mogłem im mieć tego za złe, ale wszystkich schwytanych wcielałem znów do szyku. Nie mieli nic przeciwko temu. Wiedzieli, że uciekną w ciągu godziny, kiedy zostaną bez nadzoru oficera.

Przybyliśmy do rozwidlenia dróg. Ucieczka na północ oznaczałaby wybór głównej drogi na lewo. Węższa droga na wschód mogła nas tylko doprowadzić do Ku Kuei. Przemowa Ojca zrobiła na wszystkich wrażenie. Ale właśnie tam straciliśmy dwa tysiące ludzi, kiedy doszła do nas wiadomość, że siły Harkinta zostały rozgromione w ciągu kilku godzin po odłączeniu się od nas. Nkumai byli tuż za nami. Wypoczywali przez wiele dni, oczekując nas przy Wielkim Przełomie. Byli w pełni sił, a my nie.

Pozbawieni nadziei szliśmy gęsiego po wąskiej drodze, prowadzącej przez wschodnie wzgórza. Nie mieliśmy już wielu dezercji. Na tych wzgórzach najlepszym źródłem żywności były nasze wozy. Prócz tego dezerterzy mieliby nikłe szanse przeżycia, gdy wróg następował nam na pięty. I, co najważniejsze, ludzie, którzy pozostawali wciąż przy nas, byli najwierniejszymi stronnikami Ojca. Ci, jak nam się wydawało, woleliby zginąć, niż go opuścić.

— Rozważam pewien pomysł — rzekł do mnie Ojciec, kiedy szliśmy na czele kolumny po krętej drodze. — Polega on na tym, żeby wybrać tutaj dobre miejsce i stanąć do walki.

— To głupi pomysł — stwierdziłem zachęcająco.

Ojciec uśmiechnął się. Ale to był ponury uśmiech.

— Uświadamiam sobie, kiedy tak zbliżamy się do Ku Kuei, że również jestem trochę przesądny. Czy jesteś całkowicie pewien, że bezpiecznie się tamtędy przedostałeś?

— Jestem tutaj, prawda?

— Rzeczywiście, jesteś tu, ale czego to dowodzi? Lanik, mój synu, jestem starym ględą, ale jeśli się nie mylę, zwaliłeś mur mojego pałacu, nie mając przy sobie nawet małego kamienia ani katapulty.

— Nauczyłem się pewnych rzeczy w Schwartz.

— Lanik, nie podaję twoich słów w wątpliwość. Ale czy zdajesz sobie sprawę z tego, że to, co osiągalne dla ciebie, może nie być osiągalne dla wszystkich innych? Ty możesz być bezpieczny w Ku Kuei, ale jaką masz pewność, że reszta z nas przeżyje?

— Wszystkiego, co umiem, nauczyłem się w Schwartz. Byłem zwykłym chłopakiem, kiedy wszedłem do Ku Kuei i wyszedłem stamtąd zmęczony, lecz nie zmieniony.

Westchnął.

— Co będziemy robić w Ku Kuei?

— Przeczekiwać.

Jakich innych planów się po mnie spodziewał?

Droga ostro skręciła na północ i w pewnej odległości na wschód widzieliśmy, jak zaczynają się drzewa Ku Kuei. W stronę lasu nie było nawet ścieżki — tego kierunku nie obierali zwykle podróżni. Wyszukałem więc jakąś sensowną trasę i ruszyłem na przełaj.

Wojska nie poszły za mną.

Nie to, żeby coś powiedzieli lub zbuntowali się. Ludzie z pierwszych szeregów po prostu siedzieli na swych koniach i obserwowali mnie, nic nie mówiąc i nie ruszając się.

Ojciec zjechał z drogi i podążał bardzo wolnym stępem za mną. Ruszyło także paru innych. Ojciec jechał, aż do mnie dołączył, natomiast pozostali ściągnęli lejce i zatrzymali się kilka metrów od drogi.

Ojciec odwrócił się do nich.

— Nie rozkazuję nikomu, by szedł za mną — rzekł. — Ale właśnie tam idzie Mueller i wszyscy prawdziwi ludzie Muellera pójdą za nim. Zostańcie przy mnie, a będziecie żyć tak długo jak ja.

Nie wiem, czy ta krótka przemowa Ojca sama wystarczyłaby, aby ich namówić. Znacznie bardziej przekonująca była chmura strzał skierowana ku naszej kolumnie. Nie były celne — padały ze zbyt dużej odległości. Ale wniosek był jasny: Nkumai oskrzydlili nas i nasza kolumna, na całej długości, będzie wkrótce wystawiona na ataki nieprzyjaciela.

— Mueller, do mnie! — wykrzyknął Ojciec. A potem dodał do mnie głośnym szeptem: — Prowadź, do cholery!

Całkiem nierozsądnie wyruszyłem kłusem po nierównym terenie. Mój koń i ja mieliśmy szczęście, ale inni nie, i przed dotarciem do lasu wiele koni zrzuciło jeźdźców.

Drzewa były wysokie, ale często gałęzie zwieszały się nisko i trudno było wybrać drogę pozbawioną przeszkód. Musiałem zsiąść z konia. Oznaczało to, że nasi żołnierze będą musieli również zatrzymać się na skraju lasu, wystawiając się na cel nkumajskim łucznikom, gdyż będą czekać, aż ci, co są przed nimi, wejdą między drzewa. Straciliśmy w ten sposób ponad dwustu ludzi, ale kiedy wprowadziłem początek pochodu na dwie godziny drogi w głąb lasu, ariergarda podała wiadomość, że pościg Nkumai ustał.

Nie musieliśmy już gwałtownie uciekać, ale nie mogliśmy się zatrzymać. Drzewa przy skraju lasu były tak gęste, że nie rosła tu żadna przyzwoita pasza dla naszych koni. Zdecydowałem się doprowadzić ludzi do brzegów wąskiego jeziora, gdzie zatrzymałem się kiedyś po raz pierwszy. Znajdowała się tam dosyć duża polana i nasze konie mogłyby paść się przynajmniej przez kilka dni.

Podróż upływała nam w milczeniu. Nie oglądałem się na ludzi — gdyby widzieli, jak się z ich powodu denerwuję, sami denerwowaliby się jeszcze bardziej. Spodziewałem się, że wkrótce siły nas opuszczą, a czas wydawał się stać w miejscu, tak jak to było ze mną poprzednio. Obecnie jednak nic nie osłabiało naszej kondycji. Tylko martwa cisza, panująca w lesie mimo ciągłego stukotu żołnierskich butów i kopyt naszych koni, działała na nerwy. Wydawało się, że cisza połyka dźwięki i jakaś cząstka nas samych zostaje skradziona przez drzewa, a nie, jak zwykle, odbita znów ku nam.

Spędziliśmy w lesie trudną noc. Podłoże było dość miękkie i mieliśmy mnóstwo żywności w torbach przy siodłach, ale rankiem zniknęły setki ludzi. Nie wiadomo czy odeszli w nocy, czy uciekli zaraz o świcie, ale nie było ich. Wiedzieliśmy, że nic im się nie stało, tylko zdezerterowali (i wielu z tych, którzy zostali, bez wątpienia żałowało, że nie poszli z nimi), jednak poczucie, że ludzie mogą w nocy po prostu zniknąć, nie przyczyniło się do uspokojenia nastrojów.

Żywiliśmy się zapasami i w końcu dotarliśmy do jeziora, choć zabrało nam to więcej czasu, niż uważałem za możliwe. Czyż nie dotarłem do tego miejsca — owszem, zmęczony — ale tylko po jednym dniu biegu? Świeciło słońce, nad wodą przelatywały ptaki, konie pasły się na otwartej łące i pomyślałem, że dotarliśmy wreszcie w bezpieczne miejsce. Przeliczyłem ludzi. Było ich mniej niż tysiąc. I z taką siłą chcieliśmy odzyskać władzę w Mueller.

Ludzie kąpali się w jeziorze, pryskając na siebie wodą jak dzieci. Śmiali się głośno. Byli teraz bezpieczni i nie mieli pilnych potrzeb, ani ludzie, ani konie. Ojciec i ja postanowiliśmy zostawić naszych szczęśliwych i pokojowo nastawionych żołnierzy pod dowództwem Homarnocha i wyruszyć w poszukiwaniu miejsca, gdzie moglibyśmy założyć obóz, zbudować chaty i siać zboże. Nic nie mówiliśmy o nikłej nadziei, że w czasie tej wędrówki możemy również natrafić na Ku Kuei, jeśli po okolicy szwendała się taka Rodzina.

Saranna tuliła się do mnie i mówiła, że nie wolno mi iść. Ale Ojciec i ja opuściliśmy ją mimo to i ruszyliśmy w głąb lasu na poszukiwania. Wtedy wydawało się nam, że to mądra decyzja.

Загрузка...