II

Lipiec 1994

3

Eddy'ego Gossa sądzono za wyjątkowo okrutne przestępstwo, akt przemocy tak niezwyczajny, że zadziwiał nawet jego samego. Otóż pewnego wieczoru jego uwagę przyciągnęła dziewczyna, na oko szesnastoletnia, a przynajmniej tak mu sie wydawało. Wracała właśnie ze szkoły, ubrana w kostium majoretki. Lubił takie panienki – z lokami do ramion, ładniutkie, zgrabne, a co najważniejsze, bez szminki i pudru. Świeży wygląd dawał gwarancję, że będzie tym pierwszym.

Zorientowała się chyba, że coś się dzieje, gdy tylko ją dogonił. Był tego prawie pewien, bo zaczęła zerkać przez ramię i wyraźnie przyśpieszyła kroku. Uznał więc, że jest przerażona, a przynajmniej wystraszona na tyle, że nie sprawi mu kłopotów. I rzeczywiście, wystarczyło parę sekund, żeby wpakować ją do forda pinto. Pięć mil za miastem, w sosnowej gęstwinie, przyłożył jej nóż do gardła i zagroził, że ma robić wszystko, co każe, bo inaczej… Oczywiście nie protestowała, bo przecież nie miała wyjścia. Zadarła spódniczkę, ściągnęła rajstopy, takie cieliste, jakie noszą wszystkie licealistki z zespołu musztry paradnej, o czym Eddy doskonale wiedział. Siedziała jak zamurowana, gdy sięgnął palcami między jej nogi, ale w pewnej chwili zaczęła płakać, ronić wielkie łzy, a tego nie lubił. Zezłościł się, bo naprawdę nie znosił, kiedy dziewczyny zaczynają ryczeć, więc zarzucił jej rajstopy na szyję i ścisnął, mocno, bardzo mocno, tak mocno, że stało się to, co się stało. Po prostu złamał jej kark i urwał głowę.

Był to największy wyczyn Eddy'ego, jego duma, i dlatego teraz stał przed sądem, a bronił go Jack Swyteck.

– Proszę wstać, sąd idzie! – zawołał woźny, gdy przysięgli w milczeniu, gęsiego, zaczęli wysypywać się z sali narad. Studentki szkoły pielęgniarskiej, kierowca autobusu, dozorca, pięciu czarnych, dwoje Żydów. Czterech mężczyzn, osiem kobiet. Siedmiu pracowników fizycznych, dwóch przedstawicieli wolnych zawodów i trzy osoby, których profesję trudno było rozpoznać, co zresztą nie miało już żadnego znaczenia, bo nie liczyło się indywidualne zdanie poszczególnych ławników, ale werdykt, który wspólnie uzgodnili. Stanęli w dwóch rzędach, każdy za swoim plastikowym krzesłem w ławie przysięgłych, i wpatrywali się w miejsce, gdzie „tryska magiczne źródło". Jack nazywał w ten sposób wolną przestrzeń między stołem sędziego a ławą przysięgłych, scenę, na której adwokaci, broniąc oskarżonych, popisują się kiepskimi tyradami, licząc, że się uda i wszystko będzie dobrze.

Jack przełykał ślinę, próbując wyczytać cokolwiek z twarzy przysięgłych. Miał już pewne doświadczenie, więc nie dał po sobie nic poznać, choć podskoczył mu poziom adrenaliny. Dziś kończył się proces, który przez ponad miesiąc nie schodził z czołówek gazet. Jack niewiele się zmienił przez ostatnie dwa lata, tylko w oczach pojawiła się odrobina cynizmu, a we włosach trochę siwych pasemek, przez co wyglądał poważniej, jak na prawnika z czteroletnim ledwie stażem. Zapiął marynarkę – nosił garnitur z tenisu – zerknął na swego klienta, który stał sztywno obok niego. Kawał dobrej roboty, pomyślał.

– Proszę usiąść – odezwał się siwowłosy sędzia. Sala była przepełniona.

Oskarżony Eddy Goss łypał ciemnymi, głęboko osadzonymi oczami na przysięgłych, którzy zajmowali miejsca. Patrzył uważnie, z napięciem, jak saper na minę, którą ma rozbroić. Miał wielkie ręce, ręce dusiciela (czego prokurator nie omieszkał w stosownym momencie podkreślić) paznokcie obgryzione do połowy, wydatną – szczękę i wielkie błyszczące czoło, co razem wyglądało złowieszczo. Łatwo też było go sobie wyobrazić przy „robocie", za którą wytoczono mu sprawę. Dziś miał w sobie coś wyniosłego, jakby czuł się dumny z jakiegoś powodu, pomyślał Jack.

W istocie takie samo wrażenie odniósł cztery miesiące temu, gdy oglądał na wideo, jak jego klient z niejaką chełpliwością opowiada oficerom śledczym o koszmarnym morderstwie. Sprawa wydawała się oczywista. Prokurator miał przecież kasetę, na której Eddy przyznawał się do winy. Ale przysięgłym nie pokazano nagrania. Jack postarał się, aby kasetę wyłączono z materiałów dowodowych.

– Czy przysięgli uzgodnili werdykt? – spytał sędzia.

– Tak jest – odparł przewodniczący ławników.

Napięcie doszło do zenitu. Wśród publiczności było cicho jak makiem zasiał, szumiał tylko wielki wentylator pod sufitem. Woźny przekazał kartkę z werdyktem sędziemu.

Ich orzeczenie w istocie nie ma znaczenia, myślał Jack. Ważne jest coś innego: system, a więc święte zasady sprawiedliwości. Na tym właśnie polega jego – Jacka – rola, że służy sprawiedliwości. Patrząc, jak sędzia przekazuje kartkę protokolantowi, zaczął wspominać, jak w czasie studiów uczono go fundamentalnych zasad systemu: że wszyscy obywatele są równi w obliczu sądu i każdy ma prawo do obrony; że powinnością adwokatów jest dowodzić niewinności oskarżonego, a tym samym strzec należnych mu praw. Same szlachetne zasady, ale życie jest życiem, bo oto przyszło mu bronić człowieka, który nie okazywał nawet cienia skruchy, cienia żalu za to, czego się dopuścił. A werdykt przysięgłych brzmi…

– Niewinny!

– Nie…! – krzyknęła siostra ofiary, a po chwili gniewny pomruk wypełnił całą salę.

Jack przymknął oczy. Odniósł gorzkie zwycięstwo.

– Proszę o spokój! – Sędzia kilkakrotnie uderzył młotkiem w pulpit, aby uciszyć wzburzoną do granic histerii salę. W stronę Jacka Swytecka i zabójcy, którego wybronił, posypały się przekleństwa, złorzeczenia i papierowe kule.

– Spokój, proszę o spokój!

– Jeszcze odpowiesz za swoje, Goss! – krzyknął przyjaciel domu zamordowanej dziewczyny. – Ty też, Swyteck.

Jack wlepił wzrok w sufit. Starał się wyłączyć, nie zwracać uwagi, nic nie słyszeć.

– Obyś nie zaznał dziś spokoju – mruknął pod jego adresem rozwścieczony prokurator, wychodząc z sali.

Jack gorączkowo szukał w myślach jakichś argumentów, czegoś, za czym mógłby się skryć jak za tarczą. Niczego jednak nie znalazł. Zmilczał, własną postawę zaś zamanifestował w ten sposób, że nie powinszował Eddy'emu Gossowi zwycięstwa, nie podał mu ręki, nawet na niego nie spojrzał. Zajął się swoimi papierami.

Goss tymczasem patrzył nań z uśmiechem zadowolenia.

– Niech mi pan da wizytówkę, Mr. Swyteck – poprosił. Patrzył z wysoka, ręce wsparł na biodrach. – Przyda mi się następnym razem…

Może te słowa, a może jeszcze coś innego sprawiło, że patrząc na Gossa, Jack miał przed oczami wszystkich zbrodniarzy bez cienia skruchy, których bronił w ciągu tych kilku lat. Podszedł do Gossa i rzucił mu prosto w twarz:

– Coś ci powiem, ty skurwysynu. Lepiej nie myśl o następnym razie, bo ja na pewno nie będę cię bronił. I powiem więcej: osobiście postaram się, żebyś dostał najgorszego adwokata, jaki tylko praktykuje w tym stanie. Bądź pewien, że jako syn gubernatora mogę to załatwić.

Uśmieszek spłynął z twarzy Gossa, który zmrużył złowrogo oczy.

– Tylko bez gróźb, Swyteck.

– Możesz mi naskoczyć.

Goss pogardliwie skrzywił wargi.

– Dość tego. Obraziłeś mnie i tego ci nie odpuszczę, Swyteck. – Przysunął się jeszcze bliżej do adwokata. – Jedno ci tylko powiem, nadejdzie dzień, i to szybciej, niż ci się wydaje, kiedy będziesz mnie błagał o wybaczenie – odsunął się i patrzył świdrującymi oczami na Jacka – błagał o litość i łaskę.

Jack starał się zachować spokój, ale ten świdrujący wzrok palił go do żywego.

– Cóż ty możesz wiedzieć o litości, Goss – rzekł na koniec, odwrócił się na pięcie, zabrał teczkę i ruszył do wyjścia. Przeciskał się przez gniewny tłum. W poczuciu ogromnej samotności zmierzał do mahoniowych, rzeźbionych drzwi z napisem: WYJŚCIE.

– Panie, panowie, oto on – nad tłumem uniósł się głos Gossa. Wymachiwał rękami jak konferansjer w cyrku. – Oto on, mój były przyjaciel, mecenas Jack Swyteck.

Jack udawał, że nie słyszy. Czuł na sobie wzrok tłumu.

– Wał – syknął ktoś z tłumu.

– Padalec.

Wszyscy patrzyli na niego i nagle zdał sobie boleśnie sprawę, co to naprawdę znaczy być pełnomocnikiem procesowym, reprezentować interesy klienta. Właśnie, jak flaga jest symbolem państwa, jak szatan uosabia zło, tak on uosabiał teraz Eddy'ego Gossa.

– Idzie, idzie – rozległo się w tłumie dziennikarzy na korytarzu, gdy Jack pojawił się w drzwiach sali rozpraw. Czekali całą gromadą, uzbrojeni w mikrofony i kamery.

– Mr. Swyteck – nie sposób było ominąć natrętnych mikrofonów – prosimy o komentarz… Pański klient… jakie mogą być konsekwencje…? A co pan powie rodzinie ofiary? – Pytania nakładały się na siebie.

Z tyłu napierał tłum wylewający się z sali, przed sobą miał zwarty front reporterów i żadnej ucieczki. Nie da się wykpić zwykłym „bez komentarza". Przystanął, zastanowił się chwilę.

– Sądzę, że dzisiejszy werdykt można określić tylko w jeden sposób. Było to zwycięstwo zasad, wedle których najmniejsza wątpliwość działa na korzyść oskarżonego…

Gdzieś z tłumu trysnęła fontanna czerwieni, krwawy strumień oblał Jacka, a krzyki ogarniętych paniką ludzi wypełniły cały sądowy korytarz. Rozgardiasz pogłębił się, gdy jeszcze jeden gęsty strumień czerwieni oblał Jacka i wszystkich dookoła.

Zamurowało go na chwilę. Nie pojmował, co się stało. Starł czerwoną maź z twarzy, nie wiedząc, czy to krew, czy farba, ale nie zareagował ani słowem. Czerwone krople zaczęły ściekać na podłogę.

– Masz krew na rękach, Swyteck! – zawołał z tłumu anonimowy napastnik. – To jest jej krew.

4

Do domu jechał w samych spodenkach. Musiał złożyć dach w swoim kabriolecie – mustangu rocznik 73, bo od smrodu nie dało się oddychać. Koszulę i poplamione ubranie rzucił na tylne siedzenie. No cóż, zakończenie procesu było niezwykłe, ale też prasa całkiem na serio przewidywała, że zapadnie taki, a nie inny werdykt. Uniewinnienie widać dotknęło kogoś do żywego, a przynajmniej na tyle, że ów ktoś zadał sobie trud, by przygotować parę pojemników z farbą, i postąpił tak jak fanatycy ochrony zwierząt, którzy oblewają farbą damy w futrach na ulicach w Nowym Jorku. Zastanawiał się tylko, czym naprawdę go oblano. Krwią? A jeśli tak, to jaką? Zwierzęcą? Ludzką? Zarażoną AIDS? Skrzywił się na myśl o tytułach w jutrzejszych gazetach: „Jack Swyteck, krwawy liberał". Tam do licha, oby nie było gorzej – pomyślał.

Ściemniało się, gdy dotarł do domu. Na podjeździe – na co zaraz zwrócił uwagę – nie było czerwonego pontiaca, a więc Cindy Paige, jego dziewczyna, nie przyjechała i nie będzie z kim pogadać o wydarzeniach mijającego dnia. Jego dziewczyna. Czasami zastanawiał się, czy naprawdę jego. Ostatnio nie układało się między nimi najlepiej. Cindy coraz częściej zostawała u swojej przyjaciółki Giny, bo „Gina ma kłopoty" – wyjaśniała, co brzmiało niezbyt przekonywająco. Rzekome kłopoty Giny były raczej pretekstem, żeby uwolnić się od tych wszystkich problemów, z jakimi borykali się od kilku miesięcy. „Niech to diabli wezmą" – zaklął. A zresztą trudno mieć pretensje, bo przecież naprawdę było tak, że jeśli nie siedział po uszy w robocie, to zamykał się w sobie, rozmyślał w skrytości ducha, zastanawiał się nad życiem, sam, niczego z nią nie dzieląc.

– Cześć, koleś! – zawołał, gdy jego kudłaty przyjaciel, najlepszy ze wszystkich, szalał na powitanie pana. Wielkie, jak u niedźwiedzia, kosmate łapy oparł Jackowi na piersi, mokry nos przycisnął do twarzy. Nazywał się Czwartek, bo właśnie w pewien czwartek z Cindy i jej pięcioletnią siostrzenicą wzięli go ze schroniska, ratując przed niechybnym uśpieniem. Z pewnością Czwartek zasługiwał na ułaskawianie bardziej niż jakikolwiek więzień z celi śmierci. Miał coś z labradora, lecz naprawdę był mieszańcem, obdarzonym cechami niezliczonych psich ras. Ogromnymi, czekoladowymi ślepiami potrafił wyrazić absolutnie wszystko. Teraz oczy wołały: jeść!

– Chyba mamy dla ciebie pudełko tego, co trzeba. – Jack wyzwolił się z psich objęć i ruszył do kuchni. Nasypał trochę karmy do miski. Znalazł też w lodówce resztki wczorajszej pizzy. Cindy nigdy nie dojadała pizzy do końca. Zostawiała ją dla psa.

Postawił miskę na podłodze i przyglądał się, jak Czwartek zaczyna pochłaniać jedzenie.

Na szczęście krew, farba, czy co tam napastnik użył w sądzie, zmyła się pod prysznicem bez śladu. Wycierając się w łazience, Jack słyszał, jak Czwartek suwa miskę nosem po posadzce w kuchni. Uśmiechnął się, wciągnął spodenki, poszedł do sypialni, przysiadał na skraju podwójnego łóżka. Bez specjalnego celu rozglądał się wokół, aż popatrzył na zdjęcie Cindy – pamiątkę po wspólnej wyprawie w góry, w Utah. Stała na skale, uśmiechnięta, szczęśliwa, a wiatr rozwiewał jej blond loki. Lubił to zdjęcie, chyba najbardziej ze wszystkich, gdyż uwidaczniało najlepsze cechy Cindy, które sprawiały, że była naprawdę nadzwyczajna. To, że jest i ładna, i niebywale zgrabna, widzieli wszyscy. Jack znacznie wyżej cenił jej cudowne oczy i czarujący uśmiech. To było w niej najlepsze.

Odruchowo sięgnął po słuchawkę. Skrzywił się, gdy pod numerem Giny Terisi usłyszał tylko: „Przykro mi, ale nie mogę teraz podejść do telefonu… " – nagranie na automatycznej sekretarce.

– Cindy, zadzwoń do mnie – poprosił. – Tęsknię – dodał po sekundzie i odłożył słuchawkę. Wyciągnął się na łóżku, przymknął oczy i po raz pierwszy od wielu dni nareszcie się rozluźnił. Martwił się tylko, że wiadomość na sekretarce najpierw usłyszy Gina i że zaraz zacznie przekonywać Cindy, że wcale mu na niej nie zależy. Nie bez racji zresztą.

Włączył telewizor, przeleciał kilka kanałów szukając programu, w którym nie rozrabiano by sprawy uniewinnienia Eddy'ego Gossa. Wybrał MTV, gdzie dwóch niechlujnych szarpidrutów brzdąkało coś na gitarach, podczas gdy blond dziewoja w stylu Cindy Crowford lizała ich po twarzach.

Wyłączył odbiornik, wtulił się w poduszkę leżąc w ciemności. Sen nie nadchodził. Otworzył oczy, patrzył bezmyślnie przed siebie, na wygasły ekran telewizora. Nie miał na nic ochoty, ale ponure wydarzenia dnia nadal nie dawały mu spokoju. Nagle poczuł, że jest coś, co musi raz jeszcze obejrzeć.

Zerwał się z łóżka, sięgnął po teczkę, po omacku znalazł to, czego szukał. Włączył telewizor, wsunął kasetę do magnetowidu, usiadł na łóżku.

– Nazywam się Eddy Gross – mówił człowiek na ekranie. Patrzył prosto w obiektyw policyjnej kamery. Zwykle starannie zaczesany, teraz miał zmierzwioną, przetłuszczoną czuprynę. Wyglądał obrzydliwie, jakby z tydzień sypiał pod mostem, i zapewne śmierdział jak z rynsztoka. Ubrany był w brudne levisy, pożółkły podkoszulek rozerwany na piersiach, z plamami potu pod pachami, ale sprawiał wrażenie pewnego siebie. Siedział wyraźnie zadowolony na składanym krzesełku, z rękami założonymi na piersiach. Na szyi widać było cztery świeże, długie zadrapania. W rogu ekranu widniała data nagrania: godzina 23. 04, 12 marca – cztery i pół miesiąca temu.

– Mój adres: East Adams Street 409, mieszkania 217.

Kamera odjechała, ukazując szerszy obraz. Przesłuchiwany siedział u szczytu długiego stołu konferencyjnego, obok niego, po prawej stronie, zajął miejsce przesłuchujący – starszy mężczyzna, dobrze po sześćdziesiątce, siwy, w rogowych okularach na orlim nosie.

– Panie Goss – mówił właśnie – nazywam się Lonzo Stafford, jestem oficerem śledczym. Jest tu z nami detektyw Jamahl Bradley, stoi za kamerą. Zapewne wiesz, synu, że przysługuje ci prawo odmowy zeznań, a także masz prawo…

Jack przyśpieszył taśmę, szukając fragmentu, który oglądał już setki razy. Oto na ekranie znów ukazał się Goss – ożywiony, dumny, jak młody tata na wieść o urodzinach potomka.

– … no i wykończyłem tę małą kurwę – mówił wzruszając ramionami, jakby nigdy nic.

Zatrzymał taśmę, cofnął i puścił jeszcze raz, jakby wymierzał sobie karę.

– … no i wykończyłem tę małą kurwę – zabrzmiało jeszcze raz. Zdanie, które telewizja powielała po wielekroć, wycinając wulgarne słowo, wyznanie, które i dziś powtórzyły wszystkie dzienniki. Jack nie patrzył, słuchał tylko, jak Goss, nie pomijać żadnego szczegółu, opisuje ponurą zbrodnię: jazdę samochodem do lasu, nóż na gardle ofiary, łzy, po których odechciało mu się pieszczot, i wreszcie to, jak zarzucił rajstopy na szyję dziewczyny i zaczął zaciskać pętlę…

Jack westchnął nie otwierając oczu. Pod wrażeniem okrucieństwa zamilkli nawet przesłuchujący policjanci. Gdyby przysięgli zobaczyli to nagranie, zareagowaliby pewnie podobnie, ale on – Jack – postarał się, aby do tego nie doszło. Złożył wniosek o wyłączenie taśmy z materiałów dowodowych, argumentując, że zeznanie zostało wymuszone, a tym samym naruszono konstytucyjne prawa oskarżonego. Nie chodzi o to, że go bito w śledztwie, nawet go nie straszono, co to, to nie, ale tak czy owak „zeznanie wymuszono w sposób naruszający prawo" – wywodził wskazując na niezręczne sformułowanie doświadczonego skądinąd policjanta, który chciał zapiąć – wszystko na ostami guzik, tak żeby nie było cienia wątpliwości, i… przesadził, choć tylko wyjątkowo skrupulatny sędzia mógłby w jego postępowaniu dopatrzyć się naruszenia prawa.

– Nie zmuszam cię do przyznania się – zapewniał detektyw Stafford Gossa – chcę tylko, żebyś nam powiedział, gdzie jest ciało Kerry, tak aby można było ją pochować jak należy, po chrześcijańsku.

I to wystarczyło. To był hak, z którego Jack nie omieszkał skorzystać.

– Wysoki Sądzie – uzasadniał wniosek – przesłuchujący wymusili zeznanie, grając na religijnych uczuciach mojego klienta. Podnieśli kwestię wiary, a to – Wysoki Sądzie – jest działaniem absolutnie pozaprawnym – przekonywał i, szczerze mówiąc, zdziwił się, gdy sąd uznał tę argumentację. Nagranie wyłączono z materiału dowodowego. Przysięgli nie obejrzeli kasety i w efekcie uniewinnili sprawcę morderstwa. Jawny akt nadużycia reguł systemu sprawiedliwości. Dobra robota, Swyteck.

Wyłączył wideo, wyjął kasetę pełen obrzydzenia do siebie i do zawodu, który uprawiał. Z półki obok telewizora wyciągnął coś innego. Po raz nie wiadomo który od czasu, gdy związał się z Instytutem Wolności, zaczął oglądać „Zabić drozda". Patrzył, jak Gregory Peck – filmowy adwokat Atticus Finch – broni przed sądem niewinnego człowieka.

I właśnie gdy Peck-Finch zaczynał słynną mowę obrończą, rozległ się głośny dzwonek, wyrywając Jacka z półsnu.

Podniósł słuchawkę, mając nadzieję, że usłyszy Cindy. Tymczasem przez dobrą chwilę nikt się nie odzywał, aż wreszcie rozległo się chrapliwe pytanie:

– Swyteck?

Jack nie odpowiedział. Głos wydawał mu się znajomy, ale miał wrażenie, jakby mówiący starał się go zmienić. Jack czekał. Znów minęła chwila, gdy wreszcie dotarło do niego krótkie, przejmujące zdanie:

– Morderca jest na wolności, Swyteck. Morderca…

– Kto mówi? – Jack przycisnął słuchawkę do uszu.

Cisza.

– Kto mówi? Kim pan jest? – Jack odczekał chwilę. Słyszał tylko ciężki oddech po drugiej stronie, aż wreszcie…

– Śpij spokojnie, Swyteck! – Chłodno, niemal obojętnie, po czym przerwano połączenie. Słychać było tylko sygnał centrali.

5

Biegnąc wysypaną skrawkami kory ścieżką zdrowia, gubernator Harold Swyteck klął pod nosem na myśl o politycznych konsekwencjach wczorajszego sukcesu Jacka w sądzie. Już od kilku tygodni analizował z doradcami, w jaki sposób głośny proces może wpłynąć na kampanię wyborczą. Wspólnie doszli do wniosku, że wystarczy parę ostrych przemówień na temat walki z przestępczością, aby zneutralizować udział Jacka w całej sprawie. Ani przez chwilę jednak nie przypuszczali, że Jackowi uda się uzyskać dla swego klienta werdykt uniewinniający. Gdyby liczyli się z taką możliwością, to oczywiście postaraliby się stosownie zareagować na doniesienia prasowe, w których podkreślano, że to właśnie syn gubernatora dzięki trickom proceduralnym doprowadził do zwolnienia zbrodniarza.

– Niech to wszyscy diabli – mruczał Harry, dysząc z wysiłku. Przyspieszył, mocno pracował ramionami, czuł narastającą złość, i to raczej nie jako polityk, któremu pomieszano szyki, ale jako ojciec wielce rozczarowany postępowaniem własnego dziecka.

Starał się nie zwalniać tempa. Zaczął uprawiać jogging po sprawie Fernandeza. Przyrzekł też sobie ograniczyć alkohol. Od tamtego poranka, w ciągu tysiąca dwustu dni sprawowania urzędu gubernatora, przebiegł tyleż mil i tyle też razy myślał o owej nocy, kiedy to powinien posłuchać Jacka i wstrzymać wykonanie wyroku, choćby na parę dni – na tyle, ile trzeba było, aby sprawdzić wersję podaną przez Jacka. Biegając samotnie miał czas na refleksje, na zastanawianie się w cichości ducha. Doradcy podnosili kwestie bezpieczeństwa, on jednak z zasady nie korzystał z ochrony, chyba że w wyjątkowych sytuacjach, gdy wybierał się gdzieś późno w nocy, czy też miał wystąpić w jakimś wielkim mieście.

– Jeśli jakiś szaleniec zechce mnie zabić – mawiał – to przecież nie będzie rozglądał się za facetem w wyświechtanym dresie i czapce baseballowej, który kłusuje po zapomnianych ścieżkach na odludziu.

Na razie wszystko było w porządku.

Zwolnił dobiegając do kępy rozłożystych dębów, wśród których gęsto słały się krzaki brezylki. To była połowa trasy i stąd zawsze zawracał. Powtórzył sobie w myślach zasadę: pierwsza połowa dystansu to czas na wyrzucenie z siebie złości, druga – to czas na pozytywne wnioski.

Rodacy… – zaczął zastanawiać się nad treścią przemówienia biegnąc wśród rozkwitających na pomarańczowo pęków brezylki. Czuł, jak zmienia się jego nastrój. Odsunął kłopoty, zajął się tym, co go czeka dzisiejszego ranka – przemówieniem do wiernych wyborców. Za parę godzin miał bowiem oficjalnie rozpocząć kampanię przed wyborami na drugą kadencję.

… oto stoicie w obliczu prawdziwego wyboru – układał sobie w myślach, gdy nagle zawiodły go nogi i padł jak długi na ścieżkę. Z prawego łokcia i kolana sączyła się krew. Pomyślał najpierw, że potknął się o wystający korzeń, czy coś takiego, ale w tym momencie zza potężnego dębu – co dostrzegł kątem oka – wyskoczył jakiś cień i rzucił się na gubernatora, przyciskając go do ziemi. Dwa ciała zwarte w uścisku potoczyły się w stronę rwącego potoku, który w tym odludnym miejscu płynął nie opodal ścieżki. Wylądowali wśród chaszczy, tuż nad strumieniem. Gubernator sięgnął do kieszeni po elektroniczny aparat przyzywający ochronę, nim jednak zdołał nacisnąć czerwony guzik alarmowy, napastnik wymierzył mu potężny cios prosto w splot słoneczny. Harry stracił oddech i padł jak długi twarzą w błoto.

– Aaa…! – wykrztusił z siebie, z trudem łapiąc powietrze. Nim jednak zdołał powiedzieć coś bardziej zrozumiałego, poczuł na gardle chłodną stal noża.

– Nie ruszaj się! – usłyszał.

Zamarł, nie potrafił jednak opanować drżenia, choć ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Leżał twarzą w błocie, kątem lewego oka dostrzegł jednak zarys napastnika, który przygniatał go do ziemi, wbijając kolana w nerki. Był tak ciężki, że Harry ledwo łapał oddech. Potężny mężczyzna miał niski, chrapliwy głos, a na wielkich dłoniach – skórkowe rękawiczki. Odziany był w maskujący drelich piechoty morskiej. Rysów twarzy nie można było dostrzec, gdyż napastnik na twarz naciągnął kominiarkę.

– I kogóż my widzimy? – zaczął chrapliwie. – Wielki pan polityk na porannej przebieżce.

Gubernator zacisnął pięści. Nie myślał o walce, chciał się tylko opanować. Tymczasem napastnik milczał. Słychać było tylko jego ciężki oddech. Przeszkadzały mu pewnie kłęby waty, które wcisnął w usta, aby zmienić brzmienie głosu.

– Witamy, panie gubernatorze – odezwał się wreszcie kpiąco-przyjacielskim tonem. – Wy, politycy, jak słyszałem, jesteście skorzy do interesów. Mam więc dla pana, mój dobry człowieku, propozycję. Co pan powie, jeśli przedstawię dowody, że Raul Fernandez był niewinny?

Raul Fernandez? Dziesiątki myśli przebiegły przez głowę zaskoczonego Harry'ego – czemu padło akurat to nazwisko?

– A w zamian za to, że pan nie straci posady gubernatora, bo nie ujawnię, jak to wraz z synem zamordowaliście niewinnego człowieka, dostanę trochę pieniędzy, prawdę mówiąc – kupę pieniędzy.

Gubernator milczał.

Napastnik przycisnął mu kark do ziemi, jakby obawiał się, że nóż na gardle jest jeszcze za słabym argumentem.

– Chyba że woli pan, abym pogadał o wszystkim z pismakami.

Gubernator opanował się, strząsnął z siebie strach, a przynajmniej na tyle, żeby wykrztusić:

– Czego chcesz?

– Na rogu ulicy Dziesiątej i Monroe jest taki drugstore „U Alberta". Wisi tam automat telefoniczny, zaraz przy wejściu. Niech pan tam będzie we czwartek w południe. Sam. I niech panu do głowy nie przyjdzie, żeby ściągać policję, bo zaraz zawiadomię prasę i o wszystkim opowiem. Zrozumiano?

– Tak – gubernator z trudem przełknął ślinę.

Napastnik wcisnął mu twarz w błoto.

– A teraz – rzekł wstając – niech pan liczy do stu, zanim pan choćby palcem ruszy. No, zaczynać! Głośno i wyraźnie. Już!

– Jeden, dwa – Harry zrobił, co mu kazano, nadsłuchując coraz cichszych kroków napastnika. Leżał bez ruchu. Gdy doliczył do trzydziestu, uznał, że niebezpieczeństwo minęło. Przekręcił się na plecy, wyrwał z kieszeni aparat przyzywający. Wystarczy nacisnąć czerwony guzik, a chłopcy z ochrony zjawią się w mniej niż minutę. Zawahał się jednak, bo co im powie? Że jakiś szaleniec zagroził mu ujawnieniem faktu, iż dopuścił do egzekucji niewinnego człowieka?

Schował aparat. Zastanowił się chwilę. Napastnik przecież ostrzegł, że jeśli zaalarmuje ochronę, to sprawa Fernandeza trafi natychmiast do gazet. Czy oznacza to katastrofę? Bez wątpienia. To byłaby katastrofa, ale chodzi też o coś innego. Harry bał się, że nawet jeśli szantażysta nie piśnie słowa prasie, to nie zjawi się w drugstorze „U Alberta" i w ogóle zniknie, a wtedy on – gubernator Swyteck – nigdy nie dowie się prawdy o Fernandezie.

Patrzył na zarośla i kępę drzew, gdzie zniknął szantażysta. Skrzyżowanie Dziesiątej i Monroe to ruchliwe miejsce, a więc bezpieczne, nie jakiś zaułek, gdzie nikogo nie ma. Tam, do licha, gdyby ten facet chciał go zabić, to już byłoby po wszystkim. Decyzja przyszła sama.

– Jutro – powtórzył głośno, jakby potwierdzał umowę. – Jutro w południe przy automacie telefonicznym.

6

Pełen uznania dla sprytu adwokatów i wdzięczny za luki prawne, Eddy Goss znów przemierzał ulice Miami. Szedł znanym sobie szlakiem, kierując się w pewne szczególne miejsce. Lubił tam chodzić. Była to uboga dzielnica, gdzie samotne kobiety wystawały na rogach, by zarobić na pokrycie kosztów nałogu, który pochłaniał setkę dolarów dziennie, a żonaci mężczyźni wysiadali z samochodów, by za dwudziestkę zaspokoić żądze. Goss omijał kobiety, udawał, że nie słyszy nagabywań, propozycji „numerku" czy „loda". Zdążał w stronę pomalowanego na jasnożółto pawilonu bez okien, z trzema wielkimi literami X na drzwiach, bo tam na półkach pod sam sufit leżały kolorowe magazyny, starannie opakowane w celofanowe torebki, żeby nikt za darmo nie mógł zajrzeć do środka. Goss uwielbiał kolorowe pisma, już choćby dlatego, że dziewczęta na zdjęciach były znacznie ładniejsze niż kobiety na ulicy.

Czuł się w tym sklepie porno jak u siebie. Znał tu każdy kąt i cenił sobie sposób, w jaki wykładano towar na półkach. Na tej po lewej od wejścia – seks oralny, na prawo – grupowy. Jeśli zachciało mu się czegoś jeszcze brutalniejszego, wystarczyło zatrzymać się przy półce na wprost. Najbardziej jednak lubił półkę na zapleczu, tam gdzie leżały pisma dla amatorów małych dziewczynek.

– Kupuje pan? – odezwał się tłusty facet za kontuarem przy kasie.

– Bo co? – odpalił Goss.

Tłuścioch wytrzeszczył oczy. Brudnymi paluchami wpychał w siebie wielką kanapkę.

– Bo śmo – powtórzył tłustymi od majonezu ustami. Resztki zielonej sałaty spadały na siwiejący, nie ogolony podbródek. – Pytam, czy kupujesz coś, czy nie, kutasie.

– Zastanawiam się. – Goss odłożył na półkę egzemplarz Kolorowych Czarownic.

– I tak już od półtorej godziny, chuju – dokończył tłuścioch. – Wynocha!

Goss zesztywniał, patrzył złowrogo prosto w oczy grubasa. Ten z początku wytrzymał wzrok, ale po chwili się speszył. Pracował tu od trzech tygodni i widział niejedno, ale nikt do tej pory nie spoglądał nań z taką przejmującą do szpiku kości pogardą.

– Chyba nie wiesz, do kogo mówisz? – syknął Goss.

– Gówno mnie to… – wzruszył ramionami tłuścioch.

– Jestem Eddy Goss.

Sprzedawcę zamurowało. Oczywiście, ta sama twarz, widział przecież sprawozdania z procesu w telewizji i zdjęcia w gazetach.

Goss wysunął się na środek sklepu, gdzie w blaszanym koszyku leżała kupka sztucznych penisów i jeszcze innych gadgetów tego typu. Podszedł do kasjera.

– Jestem Eddy Goss – powtórzył, jakby to wszystko wyjaśniało, i już bez słowa, jednym ruchem ręki, rozsypał towar z blaszanego koszyka po całym sklepie.

Kasjer oprzytomniał. Sięgnął pod ladę i w ułamku sekundy mierzył w Gossa z pistoletu.

– Wynoś się! – krzyknął drżącym głosem. – Wynoś się, albo rozwalę ten twój pieprzony łeb.

Goss cofnął się i pokręcił głową.

– Daję ci dziesięć sekund – ostrzegł kasjer.

Goss patrzył na niego bez słowa.

Kasjer zaczął się nerwowo kręcić na krześle. Ręka z bronią zadrżała, na czole ukazały się krople potu.

– Ostrzegam cię, gnojku – powtórzył.

Goss nie ruszał z miejsca. Instynktownie czuł, że kasjer nie zdobędzie się na spełnienie groźby. Trwało to dobrą chwilę, aż uznał, że wystarczy.

– Niech ci będzie – rzucił na koniec i ruszył do drzwi.

Słońce stało wysoko, gdy tu przyszedł, teraz zaś schowało się za chmury i miało się ku zachodowi. Eddy poczuł głód i pragnienie. Przeszedł skrótem przez parking do sąsiedniego drugstore'u. W sklepie nie było nikogo poza sprzedawcą – Haitańczykiem, który stał za ladą. Goss wziął z półki parę batonów, rozwinął z papierków i wpakował sobie do ust, idąc dalej, w stronę szaf chłodniczych na zapleczu. Otworzył jedną z nich. Wcisnął papier z batonów głęboko za butelki, biorąc jednocześnie puszkę schłodzonego piwa. Zapłacił przy kasie. Po drodze do wyjścia zerknął, czy sprzedawca nie patrzy. Upewniwszy się, że nie, wziął jeszcze gazetę z półki i dopiero wyszedł. Z czasopismem pod pachą skierował się w zaciszny, mroczny kąt za sklepem. Zaszył się przy śmietniku, za zwałami kartonów pod drewnianym płotem, gdzie nikt mu nie będzie przeszkadzał. Nadszedł już bowiem czas…

Szybko przejrzał magazyn, rzucając na ziemię niepotrzebne stronice z ogłoszeniami i wiadomościami, dopóki nie znalazł tego, na co liczył – wkładkę z reklamą damskiej bielizny. Przejrzał uważnie zdjęcia i wybrał fotografię dziewczyny z naburmuszoną miną. Rozłożył stronicę na ziemi, nerwowo rozpiął spodnie, napluł w dłoń i sięgnął do rozporka. Oczy zwęziły mu się jak szparki, gdy zadziałała wyobraźnia: oto kładzie się na niej… zaczął dyszeć w rytm posuwistych ruchów własnej dłoni.

– Pierdolone kurwy – wyrzęził, gdy jego ciało przeszedł dreszcz. Przymknął oczy, otworzył je po dobrej chwili, pilnie patrząc na efekt rękodzieła.

Wstał wolno, zapiął rozporek. Nie spuszczał wzroku z poplamionego zdjęcia. Sięgnął do kieszeni i rzucił w białawą, wilgotną wydzielinę coś drobnego. Ziarenko. Nasionko chryzantemy.

– Moja wizytówka – szepnął ze złowrogim grymasem na ustach.

7

We czwartek gubernator wstał o szóstej. Wziął prysznic, ogolił się, gdy Agnes leżała jeszcze w łóżku po bezsennej nocy. Harold Swyteck należał do tych mężczyzn, którzy niczego przed żoną nie ukrywają. Chłopcom z ochrony zamydlił oczy zmyśloną naprędce historią o fatalnym upadku, aby wytłumaczyć siniaki, Agnes natomiast powiedział prawdę, bo zawsze był wobec niej szczery, a poza tym chodziło także o jej bezpieczeństwo.

Agnes w milczeniu przełączała pilotem programy telewizyjne. Wybrała wreszcie „Teleświt" – poranny dziennik regionalny. Pokazywali Harry'ego, tym razem w otoczeniu grupy księży, pastorów i rabinów, którzy popierali jego kandydaturę. Słuchając, jak dziękuje gościom za życzliwość, poczuła się dumna z męża, jednak spoważniała, gdy pamięć podsunęła jej to, co opowiedział poprzedniego wieczora.

Agnes zawsze żywiła obawy, że działalność publiczna naraża Harry'ego na niebezpieczeństwo, że nadejdzie dzień, kiedy któryś z wrogów nie ograniczy się wyłącznie do gróźb, lecz posunie się krok dalej. Wczoraj jednak, gdy Harry mówił, że ów napastnik wie coś szczególnego o sprawie Fernandeza, nie myślała w ten sposób. Doskonale pamiętała, jak ciężko mąż przeżył decyzję o wykonaniu wyroku, do tej pory ciągle jeszcze zastanawiał się, czy uczynił słusznie, ważył racje i argumenty. Rozumiała go i dzieliła jego wątpliwości, bardziej zresztą te związane z Jackiem niż z podpisaniem wyroku śmierci.

Nie była wymarzoną macochą i zdawała sobie z tego sprawę. Wiele razy próbowała zbliżyć się do pasierba, ale bez skutku. Pogodziła się z jego niechęcią, bo nie miała innego wyjścia, choć gdyby nie pewne wydarzenie przed dwudziestu pięciu laty, to kto wie, czy wszystko nie ułożyłoby się inaczej. Stało się to wówczas, kiedy lekarze orzekli, że ona i Harry nie mogą mieć własnych dzieci. Właśnie wtedy Agnes sięgnęła po kieliszek…


Była zbyt pijana, aby odebrać Jacka z przedszkola. Przywiozła go sąsiadka. Mały wszedł jakby ukradkiem, przez drzwi od podwórza. Zawsze zresztą starał się uniknąć nowej „mamusi", bo ciągle jej nie ufał.

– Jack – szepnęła Agnes otwierając oczy. W ustach czuła lepkość, jakby po zmrożonej melasie. – Chodź tu do mnie, kochanie.

Chciał ją wyminąć, ale udało jej się złapać go za portki. Objęła chłopca, przytuliła niezdarnie do piersi i wilgotnymi ustami wycisnęła pocałunek na policzku.

– Pocałuj mamusię – domagała się, rozsiewając wokół woń przetrawionego ginu z martini. Jack wyrywał się z objęć. Agnes tuliła jeszcze mocniej. – Nie pocałujesz swojej mamusi? – pytała natarczywie.

– Nie – skrzywił się – wcale nie jesteś moją mamusią.

I wtedy poczuła narastającą złość. Zrzuciła małego z kolan, ale przytrzymała za rękę, tak że nie mógł uciec.

– Jak śmiesz tak do mnie mówić! – krzyknęła i wymierzyła mu policzek. Chłopiec wybuchnął płaczem i starał się wyzwolić z jej objęć. Agnes nie puszczała.

– Puść mnie, boli.

– Ból, tylko to do ciebie przemawia, młody człowieku. Nic innego. Nie pomyślisz nawet, że to ja zmieniałam ci zafajdane pieluszki, że to… – zabrakło jej słów -… że to ja spędzałam bezsenne noce, gdy ryczałeś całymi godzinami, ja, a nie jakaś tam mamusia. Właśnie ja, i to ja jestem matką, a nie kto inny.

– Wcale nie jesteś moją mamą. Moja mama jest w niebie.

Skąd przyszły jej do głowy podłe słowa, tego Agnes nigdy nie potrafiła sobie wytłumaczyć. Nie potrafiła zapanować nad sobą.

– Twoja matka wcale nie umarła, ty mały draniu. Żyje, tylko cię nie chce.

Jack dygotał patrząc na macochę.

– To kłamstwo! – krzyknął. – Kłamiesz, kłamiesz i tyle.


– Teleświt – głos prezentera wyrwał wreszcie Agnes z myśli o przeszłych wydarzeniach – życzy państwu miłego dnia.

Wyłączyła odbiornik. Gubernator wychodził właśnie z łazienki, ubrany, gotów przyjąć wszystko, co przyniesie dzień – rozmowę z automatu telefonicznego na rogu Dziesiątej i Monroe, prawdę o sprawie Raula Fernandeza. Wczoraj wieczorem obiecał jednak żonie, że nie podejmie żadnej decyzji bez jej zgody. Ona zaś przyrzekła, że wszystko przemyśli. I oto stał teraz przy łóżku, wiązał krawat, czekał, co powie.

– A więc? – ponaglił Agnes. Dotarło do niej, że dłużej nie da się zwlekać. Westchnęła głośno. Decyzja była trudna, bo nawet w ruchliwym punkcie miasta nie można wykluczyć niebezpieczeństwa. Ów człowiek groził przecież nożem. Z drugiej jednak strony, jeśli ostateczne wyjaśnienie mogłoby złagodzić koszmar, jaki przeżywał jej mąż, jeśli wyjawienie tajemnicy Fernandeza przyczyni się do poprawy stosunków między ojcem a synem, to nie wolno jej czynić żadnych przeszkód.

– Ale pamiętaj, bądź ostrożny.

Gubernator uśmiechnął się z wdzięcznością, pochylił się i pocałował Agnes w usta.

– Zadzwonię po wszystkim – obiecał – i nie bój się, nie zrobię żadnego głupstwa, wiesz przecież.

Przytaknęła, choć raczej bez przekonania. Na początku małżeństwa, kiedy Harry służył jeszcze w policji, codziennie składał podobne obietnice, a ona dobrze go znała, był odważny aż do przesady i to ją zawsze martwiło.

Ruszył do drzwi, zatrzymał się na progu.

– Ale gdybym nie zadzwonił przed pierwszą…

– Nic nie mów Harry. – Łzy napłynęły jej do oczu. – Nawet nie myśl o tym.

– Zadzwonię – obiecał solennie i wyszedł.


Bardziej z poczucia obowiązku, niż z przekonania do tego typu stroju, Jack nałożył dżinsy i koszulkę polo – typowy letni „uniform" pracowników Instytutu Wolności. Poklepał Czwartka po grzbiecie i wyszedł z domu. W samochodzie zastanawiał się, czy nie złożyć rezygnacji. Nie zachodził do biura od trzech tygodni, od początku procesu Gossa, więc teraz zatrzymał się w drzwiach i popatrzył uważnie na otoczenie. Spędził tu cztery lata. Na środku niewielkiego holu stało metalowe biurko recepcjonistki. Ostre światło jarzeniówek wyławiało wszystkie plamy z zadeptanego dywanu. Pod gołymi, bielonymi ścianami stało kilka krzeseł, każde z innego kompletu. Recepcjonistka w widocznej ciąży pełniła także funkcje sekretarki Instytutu. Więcej personelu nie było. Za jej biurkiem widniało czworo drzwi do tyluż małych pomieszczeń bez okien – pożal się Boże „gabinetów" czworga adwokatów zatrudnionych w Instytucie. Jeszcze dalej znajdowała się kuchnia ze starymi gratami, gdzie jadało się kanapki, rozmawiało i przyjmowało interesantów, gdzie – krótko mówiąc – skupiało się całe życie.

– Zwycięstwo! – zakrzyknęli chórem wszyscy obecni, gdy Jack wkroczył do kuchni. Troje adwokatów z uśmiechem od ucha do ucha ustawiło się w triumfalnym ordynku wokół stolika wyłożonego plastikiem: Brian – opalony blondyn, typ sportowca – równie sprawny na desce surfingowej jak na sali sądowej; Ewa – wieczna śmieszka – dzięki niej żaden z nich nie oszalał do końca, jedyna paląca fajkę kobieta, jaką Jack w życiu znał; no i Neil Goderich, który dwadzieścia osiem lat temu zakładał Instytut. Nosił wtedy długie włosy związane w kitkę na karku. Kitki już nie miał, ale ciągle jeszcze nie zapinał kołnierzyka pod krawatem. Nie dlatego, że miał taki nonszalancki styl, ale dlatego, że od czasu, kiedy po raz ostatni zafundował sobie koszulę, utył o parę dobrych numerów i wszystko zrobiło się przyciasne.

Koledzy z drużyny, cali w uśmiechach, wyciągnęli butelkę perlistego trunku za całe sześć dolarów. Strzelił korek.

– Nasze gratulacje! – zawołał Neil, napełniając cztery nie domyte filiżanki po kawie.

Wznieśli toast, Jack uśmiechał się z wdzięcznością. Nie dzielił nastroju zwycięstwa, ale doceniał gest. Uważał ich za przyjaciół od początku, od czterech lat, od kiedy zgłosił się do Instytutu na wstępną rozmowę i przekonał, że są jeszcze na świecie ludzie uczciwi, z charakterem i zasadami. Byli na tyle szczerzy, że bez żadnych skrupułów oświecili syna znanego polityka, iż pojęcie „politycznej uczciwości" jest po prostu wewnętrznie sprzeczne. Jack cenił ich charakter i właśnie dlatego trudno mu było odejść. Teraz jednak pojął, że już czas.

– Wspaniała robota – nie szczędził pochwał Neil, a za nim reszta.

– Dziękuję wam – odparł Jack, mając nadzieję, że skończą wreszcie z tym poklepywaniem po plecach. – Jestem wam wdzięczny, ale… chcę skorzystać z okazji, że jesteśmy tu wszyscy i powiedzieć… – Przerwał na sekundę i patrząc im w oczy dokończył z lekkim westchnieniem: -… że była to moja ostatnia sprawa. Odchodzę z Instytutu.

Wrażenie było takie, jakby z szampana uleciały raptem wszystkie bąble.

Jack odstawił filiżankę i bez słowa poszedł do swego gabinetu. Koledzy spojrzeli po sobie. Oświadczenie było brutalne, ale też Jack nie miał ochoty niczego wyjaśniać, niczego tłumaczyć. Sobie zresztą też. Nie miał żadnych planów ani propozycji nowej pracy, więc sam też nie pojmował, skąd ta nagła decyzja.

Zajął się pakowaniem swoich rzeczy, przeglądał papiery i akta. O jedenastej przyszedł Neil Goderich.

– Kiedy zjawiłeś się u nas – zaczął bez większych wstępów – zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście znajdziesz tu swoje miejsce.

– Ja też – rzekł Jack, pakując książki do kartonów.

Neil uśmiechnął się ze smutkiem, jak rodzice żegnający dziecko udające się po raz pierwszy w świat. Przysiadł na biurku obok góry spakowanych już kartonów.

– Szczerze powiem, że nie zatrudnilibyśmy nikogo takiego jak ty – ciągnął głaszcząc się po siwiejącej brodzie – kto bardziej nadaje się do jakiejś wielkiej kancelarii dla bogaczy (tak przynajmniej wynikało z twoich dokumentów). Wiesz, co mam na myśli? Firmy prawnicze, w których bardziej dbają o honoraria i procenty niż o zasady.

– Więc dlaczego mnie przyjęliście?

– Bo twoim ojcem był Harold Swyteck – odparł Neil z niewyraźnym uśmiechem. – Nadarzyła się nam więc wymarzona okazja, aby wyciąć numer przyszłemu gubernatorowi, który zapowiadał policyjne rządy. Pomyśl tylko, jego syn staje się obrońcą długowłosych hippisów, którzy przeżyli swoje pokolenie.

– Mieliście więc ten sam pomysł co ja – Jack też się zaśmiał.

– Tak właśnie przypuszczałem – Neil nagle spoważniał. – Gdy zjawiłeś się u nas, czułem, że masz dość swojego starego i tego, że narzuca ci swoją wolę, a Instytut to była prawdziwa ucieczka. Dalej niż tu uciec się nie dało.

Jack nie odpowiedział. Nigdy z Neilem nie rozmawiali o ojcu, ale to, co Neil mówił teraz, sposób, w jaki postrzegał jego stosunki z ojcem, dotykały sedna.

Neil pochylił się nieco, złożył ręce, jak zawsze, gdy miał powiedzieć coś poważnego.

– Widzisz, Jack, czytam gazety, oglądam telewizję i dobrze wiem, że dobierają się do ciebie za Gossa. Wiem też, że niechętna prasa może zaszkodzić kampanii wyborczej gubernatora. Nie wykluczam, że na tym tle masz poczucie winy… być może – tego też nie wykluczam – stary naciska na ciebie, żebyś się wycofał z Instytutu. Być może – jak powiadam – ale to nie moja sprawa. Coś jednak ci powiem. Otóż masz nieprawdopodobny talent, jesteś naprawdę zdolny i wiem też, że nie przymykasz oczu na nędzę, narkotyki, bezdomnych i w ogóle na wszystko, co sprawia, że młodzi ludzie stają się przestępcami. Nie jesteś taki jak ci, co się na to godzą pod warunkiem, że tak zwany system wymiaru sprawiedliwości pozwala im mścić się, bo tak pojmują sprawiedliwość. Otóż nasz Instytut odbiera im możliwość dokonania zemsty, wyklucza to ich pojęcie sprawiedliwości i to jest słuszne, tak powinno być i ty też postępowałeś słusznie.

Jack westchnął i odwrócił wzrok. W przeciwieństwie do Neila zawsze miał wątpliwości, nie potrafił tak jednoznacznie stwierdzać, że coś jest dobre, a coś złe. Owszem, wierzył w wyższe cele, ufał, że w każdym uniewinniającym wyroku potwierdzają się prawa człowieka i obywatela, ale w przypadku Eddy'ego Gossa to nie wystarczało. Żeby go bronić dzień po dniu, potrzebne było jeszcze coś: pasja, całkowite oddanie sprawie, coś, od czego zaczynają się wszelkie rewolucje. Tymczasem on – Jack – raz tylko czuł ogarniającą go pasję. Wtedy, gdy ojciec wydał nakaz egzekucji Raula Fernandeza, a Fernandez był przecież niewinny.

– Przykro mi, Neil, ale te szczytne cele już do mnie nie przemawiają. Być może nie złożyłbym rezygnacji, gdyby przyszło mi bronić jakiegoś zwykłego zabójcy, faceta, który okazałby przynajmniej cień skruchy. Nie chodzi o niewinnego, zauważ, ale o kogoś, kto potraktowałby zwolnienie jako szansę na rozpoczęcie nowego życia, a nie okazję do nowej zbrodni. Tymczasem wszyscy moi klienci są tacy jak Goss. Przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale nie daję już rady, a nie chcę być hipokrytą.

Neil pokiwał głową. Rozumiał Jacka, choć się z nim nie zgadzał.

– No cóż, to przykre – rzekł – ale nadal mam do ciebie zaufanie. – Wstał z biurka i podał Jackowi rękę. – I pamiętaj, te drzwi są zawsze otwarte, gdybyś kiedyś zmienił zdanie.

– Dzięki.

– Masz czas na lunch?

Jack spojrzał na zegarek, dochodziło wpół do dwunastej. Nie miał żadnych zajęć, ale czuł potrzebę większej serdeczności niż tylko dobre słowo Neila. – Nie gniewaj się, ale może innym razem…

– Nie ma sprawy. – Neil podniósł dłoń, jakby salutował, i wyszedł.

W chwilę później Jack maszerował już do auta. Dźwigając kartony z książkami myślał o Cindy. Nie odezwała się, choć zostawił jej wiadomość, co mogło oznaczać, że albo jej nie odebrała, albo zwyczajnie nie zamierza się odezwać.

Wspomniał ostatnią wspólną noc, kiedy to powiedziała, że przenosi się do Giny, najlepszej przyjaciółki, żeby ją pocieszać. Brzmiałoby to dość prawdopodobnie, gdyby chodziło o kogoś innego, bo Gina tak naprawdę nigdy nikogo nie potrzebowała, tak przynajmniej uważał, a znał ją całkiem nieźle. To dzięki niej spotkał Cindy. Było to rok i dwa miesiące temu. Wspólny znajomy załatwił mu randkę w ciemno z Gina. Nigdy potem już się nie spotykali. Najpierw kazała mu czekać prawie godzinę, bo nie zdążyła się wyszykować. Na szczęście Cindy, współlokatorka Giny, dotrzymywała mu towarzystwa przez tę godzinę. No i coś tam między nimi zaiskrzyło. Podczas wieczoru, spędzonego z Gina, starał się wyciągnąć od niej jak najwięcej informacji o Cindy, a zaraz po tym zdarzeniu zaczął się umawiać tylko z Cindy. Gina dąsała się na początku, ale wreszcie pogodziła się z losem.

Sprawdził, czy nikt nie nadjeżdża, i na zielonym świetle ruszył na drugą stronę ulicy, na parking należący do Instytutu. Myślami był zupełnie gdzie indziej, uginał się pod ciężarem kartonów z książkami i tylko kątem oka dostrzegł auto, które wjechało na skrzyżowanie na czerwonym świetle. Przyspieszył kroku, auto też zaczęło jechać szybciej I raptem skręciło ostro w jego stronę. Jack zdołał skoczyć na chodnik i tylko dzięki temu nie dostał się pod koła. Upadł, auto błyskawicznie odjechało, ale Jack zapamiętał pierwszą literę numeru rejestracyjnego – „Z". Na Florydzie literę „Z" mają samochody z wypożyczalni.

Serce podeszło mu do gardła, cały dygotał. Rozejrzał się, czy nie znajdzie jakiegoś świadka incydentu, ale ulica była pusta. W tej dzielnicy niewiele osób ryzykowało piesze spacery. Przez chwilę jeszcze leżał na chodniku, zastanawiając się, czy był to wypadek, głupawy żart jakiegoś szczeniaka, który chciał się popisać przed kolegami, czy też coś innego. Nie chciał wpadać w histerię, ale też trudno było potraktować to jako przypadek. Pozbierał się, wstał i zamarł słysząc dzwonek telefonu. Zaczął nadsłuchiwać. Tak, to jego komórka – tani, ale dość solidny aparat, jaki zainstalował sobie w aucie za namową Neila Godericha. Neil był zdania, że coś takiego może się przydać, gdyby dwudziestoletni ford mustang odmówił nagle posłuszeństwa w jakiejś nieciekawej okolicy, skąd wywodzą się klienci Instytutu Wolności.

Rozejrzał się. Na ulicy ani ducha. Telefon nadal dzwonił. Podszedł do auta. Wyłączył alarm, otworzył drzwi. Przebrzmiało już chyba ze dwadzieścia dzwonków, a telefon nadal dzwonił. Podniósł słuchawkę.

– Halo?

– Swyteck?

Jack wstrzymał oddech. To był ten sam głos – chrapliwy, celowo sztuczny głos, jaki rozległ się w słuchawce domowego telefonu dwa dni temu.

– Kto mówi?

Cisza.

– Kto mówi?

– Wypuściłeś mordercę. To ty go uwolniłeś.

– Czego chcesz?

Po drugiej stronie zapadło milczenie, dał się tylko słyszeć ciężki oddech. Dopiero po chwili padła odpowiedź:

– Powstrzymaj zabójcę, Swyteck, apeluję do ciebie…

– O co cho… – Jack nie dokończył, bo w słuchawce rozległ się tylko trzask przerwanego połączenia.

8

O jedenastej czterdzieści Harry Swyteck włożył alpakową marynarkę i opuścił rezydencję tylnym wyjściem. Skierował się do drugstore'u „U Alberta" w uczęszczanym punkcie miasta, u zbiegu Dziesiątej i Monroe. Słoneczny ranek zapowiadał kolejne upalne popołudnie, ale na szczęście powietrze było stosunkowo suche, gubernator miał więc nadzieję, że obejdzie się bez deszczu. Krótko mówiąc: dzień wymarzony na spacer po ulicach, ściskanie dłoni wyborcom i pokazanie się wśród ludzi, co należy do stałych punktów każdej kampanii politycznej.

Dotarł do sklepu parę minut przed dwunastą. Kryjąc wewnętrzny niepokój rozdawał uśmiechy, witając się po drodze z tym i owym. Drugstore funkcjonował w tym samym miejscu od dobrych czterdziestu lat. Sprzedawano w nim wszystko – od maści na hemoroidy po superostrą paprykę chili. Przy wejściu znajdowała się tam staroświecka budka telefoniczna, w której można było spokojnie porozmawiać, idealna jak na potrzeby Harry'ego. Niewiele takich zostało w mieście. Harry zastanawiał się, czy napastnik celowo wybrał to, a nie inne miejsce.

– Dzień dobry, panie gubernatorze – powitał go uprzejmie właściciel, siedemdziesięciodziewięcioletni Albert, który zamiatał właśnie przed sklepem.

– Dzień dobry – uśmiechnął się Harry na powitanie. – Piękny dzień na spacer, nieprawdaż?

– Racja – odparł stary, ocierając krople potu z czoła, i zaraz wszedł do środka. Harry też powinien ruszyć z miejsca, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Cóż, kiedy najpierw musiał poczekać na telefon. Wszedł więc do kabiny, zdjął słuchawkę, udając że rozmawia, ale rękę, jakby od niechcenia, oparł na aparacie, dyskretnie naciskając widełki. Spojrzał na zegar w witrynie banku. Była dokładnie dwunasta. Nagle przestraszyła go cała ta dziwna operacja, nie to, że telefon już powinien zadzwonić, ale – przeciwnie – że w ogóle nie zadzwoni. Na szczęście w tej samej chwili rozległ się dźwięk dzwonka. Harry pośpiesznie zwolnił widełki.

– Jestem, jestem, halo – rzucił do mikrofonu.

– Słyszę, dobry człowieku – rozległ się znajomy już, jakby sztuczny głos. – Nie traćmy czasu.

– Nie ma obawy, nikt nie namierza pańskiego aparatu.

– Nie obawiam się i wiem, że nie zawiadomił pan gliniarzy – odrzekł rozmówca z nutą szyderstwa w głosie.

– Skąd pan wie? – spytał Harry. Oszołomiła go ta pewność siebie.

– Bo czytam w panu jak w otwartej książce. Widziałem błysk w pańskich oczach, gdy napomknąłem o Fernandezie. Ciągle pan o nim myśli, prawda?

Gubernator słuchał pilnie. Za szklaną ścianą budki przewalał się tłum przechodniów, przejeżdżały auta. Peszyło go, że obcy człowiek tak go obnaża. Zastanawiał się, kto to może być: wygląda jak bandzior, a mówi jak psycholog. Kamuflaż, wytłumaczył sobie.

– Jakie ma pan propozycje? – spytał.

– Prosta sprawa. Dam panu dowody, pokażę dokładnie to samo, co pokazałem pańskiemu synowi dwa lata temu, i przekona się pan na własne oczy, że to ja podciąłem gardło tej dupie. A pan mi dostarczy pieniądze.

Harry przeanalizował sytuację. A więc to był ten sam człowiek, który przyszedł do Jacka w noc poprzedzającą egzekucję Fernandeza. Pytanie tylko, czy mówi prawdę, czy rzeczywiście był zabójcą.

– Sekundę. Czy mam rozumieć, że to pan uśmiercił tę dziewczynę?

– Panie, czy pan ogłuchł? Przecież mówię…

Gubernator miał wrażenie, że oto otworzyła się przed nim otchłań i że spada w przepaść bez dna. Potrzebował dobrych kilku sekund, żeby się opanować.

– Wspomniał pan o pieniądzach?

– Dziesięć tysięcy, w banknotach po pięćdziesiąt, i mają być czyste, nie do rozpoznania.

– A jak mam je przekazać? – Pytanie zadał automatycznie, bez zastanowienia, i dopiero gdy padło, zdał sobie sprawę, że właśnie wchodzi w układ z przestępcą. – A co z dowodami, jak je dostanę?

– Niech się pan zjawi z pieniędzmi w parku Bayfront, wie pan, nad samą zatoką w Miami. Pójdzie pan na postój, jak im tam… powozów, zaraz obok pomnika Kolumba. Niech pan weźmie taką białą dorożkę z czerwonymi aksamitnymi siedzeniami. Powozi nią stary Murzyn – Calvin. Koniecznie o dziewiątej wieczorem, bo wtedy ten Calvin robi sobie przerwę na trasie. Przy amfiteatrze. Idzie na mrożoną herbatę do kiosku, w którym sprzedaje taka cycata señorita. Wtedy niech pan sprawdzi siedzenie po prawej stronie. Trzeba podnieść poduszki, pod nimi jest taki schowek. Znajdzie pan tam pudełko po butach, a w nim instrukcję. Zostawi pan pieniądze i dalej postąpi dokładnie według instrukcji. Rozumie pan?

– A jeśli woźnica się nie zatrzyma?

– Zatrzyma się, spokojnie. Załatwi pan wszystko, jeśli weźmie pan kurs dokładnie o dziewiątej, bo wtedy ten stary pierdoła zawsze przystaje przy amfiteatrze. Można zegarki regulować według niego.

– Nie mogę przecież wsiadać do dorożki z workiem pełnym pieniędzy.

– Może pan i tak pan zrobi – odpowiedział tamten tonem wykluczającym wszelki sprzeciw.

– Potrzebuję trochę czasu. Kiedy pan chce dostać pieniądze?

– W sobotę o dziewiątej wieczorem. A teraz muszę już kończyć. Nie sądzę, co prawda, aby kazał pan namierzyć, skąd dzwonię, ale na wszelki wypadek wyłączam się, bo minęło już siedemdziesiąt sekund.

Gubernator usłyszał tylko trzask odkładanej słuchawki. Z wolna odwiesił także swoją. Odetchnął głęboko. Bał się, żeby się w coś nie wplątać, tymczasem jednak musi się upewnić, czy nieznajomy mówi prawdę. Nie bardzo jeszcze wiedział, co wtedy zrobi, jak będzie żył mając już tę świadomość, jak wytłumaczy się przed Jackiem. Najpierw jednak musi się upewnić.

A zresztą przecież mogło być znacznie gorzej. Takiemu typowi nie należało dawać nawet dziesięciu centów, ale z drugiej strony dziesięć tysięcy to żaden uszczerbek dla ich majątku. Napastnik mógł zażądać znacznie więcej.

Zastanawiał się, dlaczego tego nie uczynił. Ryzykował przecież sporo. Dlaczego więc nie zażądał więcej? A może prowadzi jeszcze inną grę, o której Harry na razie nie wie.

Taka perspektywa napełniła go jeszcze większą trwogą.

9

– No to za zdrowie mojego kumpla, Jacka! – Najlepszy przyjaciel Jacka, Mike Mannon „Wariat", właściciel sklepu „Mike's Bike", wzniósł toast butelką piwa Michelob. – Obyś wreszcie zmądrzał i przestał bawić się w adwokata! – dokończył.

Jack przyłączył się do toastu butelką amstela. Pociągnął spory łyk. Przez cały dzień wydzwaniał do przyjaciół i znajomych, pytając, czy nie słyszeli o jakiejś posadzie, a wieczorem dał się namówić Mike'owi na kolację w restauracji przy plaży. Skusiła go perspektywa hamburgera i paru piw w knajpce przy deptaku.

Chłonęli wieczorną bryzę i gapili się na opalone dziewczyny śmigające na wrotkach między jaskrawoczerwonymi kabrioletami, wysiadające ze sportowych corvet lub równie luksusowych jeepów na oponach szerokich jak walce. Z samochodowych głośników płynęła muzyka reggae puszczana na cały regulator i równie głośna kubańska salsa. O ósmej, gdy słońce już zaszło, na deptak pod błyszczącymi neonami wylęgało całe Miami: modne, seksowne, często balansujące na granicy prawa.

– O rany! – jęknął Mike na widok mocno opalonej blondynki z dekoltem do pępka. Od wszystkich stolików zresztą podniósł się pomruk zachwytu, a mężczyźni, jak na komendę, zwrócili głowy w jedną stronę.

Jack był szczerze rozbawiony. Mike należał do tych mężczyzn, którzy nigdy nie dorastają. Wszędzie i zawsze węszył okazję, ale czynił to z wdziękiem, był czarujący. Nie podchodził do życia zbyt poważnie. Brał z niego, co chciał, nie przejmując się tym, co inni mogą powiedzieć lub pomyśleć, i Jack zazdrościł mu tego luzu.

– Coś ci powiem, Mike. Mam znajomego chirurga, który chętnie prześwietliłby twój kręgosłup… Pisze pracę na temat łbów na zawiasach, co to obracają się za każdą dupencją – zakpił.

– Widzicie go, jaki święty – odpalił Mike. – Łatwo dostać medal za wierność, gdy w łóżku czeka Cindy Paige.

– Czy ja wiem – zadumał się Jack – czy jeszcze czeka…?

– Co ja słyszę, sielanka się skończyła? Nie przejmuj się. Znajdzie się coś nowego. A co powiesz o tej sztuce – kiwnął głową w stronę rosłej dziewczyny w skórzanym kostiumie, z wysoko upiętymi włosami koloru starego wina.

– W sam raz. Już na oko widać, że marzy o poznaniu bezrobotnego, a jakby tego było mało, to dodam jeszcze, że jakiś szaleniec czyha tylko, żeby mnie przejechać na ulicy.

– Właśnie, masz coś nowego w sprawie tego wczorajszego wypadku? – podchwycił Mike z ciekawością.

– Mogę tylko zgadywać – wzruszył ramionami. – Zapewne to Goss robi sobie żarty. Te telefony z groźbami są trochę w jego stylu, choć z drugiej strony nie jestem pewien, czy stać go na coś podobnego. Pierwszy telefon był dwa dni temu, więc wygląda to na zaplanowaną kampanię, a Goss nie byłby w stanie koncentrować się na jednej sprawie tak długo. Może to raczej jakiś świr niezadowolony z wyroku.

Mike pogonił wzrokiem za dwiema panienkami w jednakowych bluzkach-stanikach.

– A może warto by zawiadomić policję?

– Nie sądzę – zaśmiał się Jack. – Gliny z Miami ucieszyłyby się tylko na wieść, że ktoś dobiera się do mecenasa Swytecka. Sprawca dostałby od nich honorowe obywatelstwo. Nie, nie warto zawracać sobie głowy policją.

– No to cóż: pilnuj się – powiedział Mike z całą powagą.

Po chwili jednak zmienił nastrój. – A może pomyśl o innej robocie. Rzuć prawo i zajmij się czymś innym, zacznij sprzedawać pocztówki, czy coś takiego – zażartował.

Jack milczał. Niewykluczone, że Mike ma rację. Może rzeczywiście rzucić to wszystko, przenieść się gdzieś daleko, do innego stanu, gdzie nie będzie ani Gossa, ani wielkiego taty, który nigdy nie powie dobrego słowa, ani Cindy z jej ciągłym wierceniem w duszy. Do diabła, dlaczego właściwie nie potrafi otworzyć własnej duszy? Cała Ameryka to robi. Wystarczy włączyć telewizor: w każdym programie znajdzie się facet lub facetka, co na oczach wszystkich nicuje nie tylko duszę, ale i wszystkie flaki.

– Powiedz mi, Mike – spytał w zmyśleniu – jak ci się układa z rodziną, no wiesz, potrafisz pogadać z mamą czy z ojcem?

Mannon puszczał właśnie oko do dziewczyny w obcisłych spodniach z lycry.

– Co mówisz? – wrócił do rozmowy – Jak mi idzie z rodziną? Czy ja wiem? Z mamą lubimy sobie pogadać, to znaczy mówi głównie ona, nic, tylko pyta, kiedy się wreszcie ożenię i zafunduję jej wnuki…

– A z ojcem?

– Jakoś idzie – Mike uśmiechnął się, choć nie bez cienia smutku. – W dzieciństwie było cudownie. Stale rozrabialiśmy, chodziliśmy na mecze, prawie co sobotę wybieraliśmy się łódką na ryby. Penetrowaliśmy wszystkie zatoczki w pobliżu, łowiliśmy, że aż hej – przerwał na chwilę – ale później, gdy skończyłem szkołę, nasze stosunki stały się jakby bardziej oficjalne, rozumiesz mnie? Rąsia i pytanie: „Jak leci, synu?", wiesz, jak to bywa. Ale tak w ogóle to nie jest źle.

Jack pomyślał o zdjęciu, które widział na półce w bibliotece ojca w noc, kiedy stracono Fernandeza – fotografii ze wspólnej wyprawy łodzią, kiedy to byli we dwóch z ojcem.

– Jeszcze dwa piwa – kiwnął na kelnera.

O pierwszej czterdzieści pięć w sobotę nad ranem Cindy z Gina wracały ze spaceru nad morzem. Jechały autem Giny. Cindy wyłączyła klimatyzację, otworzyła okno, aby wpuścić do środka nieco cieplejszego powietrza.

– Co ty wyprawiasz? – zirytowała się przyjaciółka.

– Zimno tu.

– Wolę chłodne powietrze, zwłaszcza po paru drinkach, bo orzeźwia i nie pozwala zasnąć, a poza tym strasznie mi gorąco w tych portkach.

Portki rzeczywiście były „gorące" – jak zauważyła Cindy – jeśli „gorące" znaczy „seksy". Z czarnego elastiku, doskonale uwydatniały wdzięki właścicielki. A Gina miała naprawdę wspaniałą figurę. Nie było nikogo, kto nie zwróciłby na nią uwagi. W każdym razie wystarczyło, żeby zakręciła biodrami, a już faceci leżeli plackiem: od bogatych biznesmenów po chłopaków ze stacji benzynowych. Była rzeczywiście zgrabna i potrafiła dbać o siebie. Mając dwadzieścia cztery lata nadal wyglądała równie świeżo jak przed ośmiu laty, gdy jako szesnastoletnia modelka zarabiała tysiąc dolarów tygodniowo.

Poznały się sześć lat temu w college'u – dwie osiemnastolatki, które za sprawą przypadku zamieszkały we wspólnym pokoju w akademiku. Cindy bardziej przykładała się do nauki, Gina wolała się bawić. Przez jakiś czas wszystko układało się dobrze. Ale pewnego dnia, pod koniec semestru, Gina zjawiła się wieczorem zapłakana. Przegadały całą noc do bladego świtu i Cindy udało się w końcu przekonać przyjaciółkę, że nie ma takiego chłopa, choćby nie wiadomo jak znakomitego kochanka i jak inteligentnego wykładowcy, z powodu którego należałoby od razu połykać całą fiolkę tabletek nasennych i popijać butelką whisky. W ten oto sposób Cindy stała się jedyną osobą na świecie, która wiedziała, że istniał ktoś, dla kogo Gina Terisi gotowa była popełnić samobójstwo. Od tamtej nocy zaczęła się ich przyjaźń. Później zaś Cindy widziała całe gromady mężczyzn, których przyjaciółka bezlitośnie rzucała, biorąc w ten sposób odwet za tę pierwszą, jedyną, tragiczną miłość. Nie chodzi o to, że miała taki drapieżny charakter, wcale nie. Naprawdę była zupełnie inna, ale o tym wiedziała tylko Cindy, jako świadek owej nocy, kiedy jej przyjaciółka przeżywała swój dramat.

– Próbowałaś kiedyś prowadzić auto z zamkniętymi oczami? – spytała Gina.

– Chyba nie – Cindy przełączała programy w radiu, szukając czegoś stosownego do nastroju.

– A ja tak. Czasami, gdy widzę, że ktoś nadjeżdża z drugiej strony, mam straszną ochotę zamknąć oczy, puścić kierownicę i tylko czekam, żeby usłyszeć, czy mnie minie, czy…

– Tylko nie próbuj tego teraz – Cindy zrobiła śmieszną minę.

– Nie masz nastroju, prawda?

– Właśnie. Żałuję, że dałam się namówić na tę balangę. Chyba jednak nie odejdę od Jacka.

– Rozmawiałyśmy o tym setki razy, Cindy. Mówiłaś, że to już koniec.

– To prawda – odparła z wahaniem – ale byliśmy z Jackiem bardzo blisko. Mieliśmy się pobrać.

– Co oznacza, że uratowałam cię w ostatniej chwili. Coś w tym jest, co mówią, że ślub to grób – powiedziała to specjalnie głośno. – Masz jeszcze czas. Poczekaj, rozejrzyj się, zrób coś na własną rękę. Wcale nie musisz wisieć na mnie. Masz zresztą doskonałą sposobność, bo nie co dzień się trafia, żeby dwudziestopięcioletnia reporterka otrzymała propozycję kontraktu od włoskiego konsula na zrobienie zdjęć we Włoszech do broszury reklamowej. Skorzystaj z okazji, bo jeśli ciągle będziesz się zastanawiać, co powie Jack, kiedyś zaczniesz go nienawidzić właśnie za to.

– Być może – zgodziła się Cindy. – Ale nie musimy chyba od razu zrywać. Mogę przecież powiedzieć, że rozstanie na jakiś czas dobrze nam obojgu zrobi, da nam czas na zastanowienie się, czy rzeczywiście chcemy być na zawsze razem.

– Daj spokój. Żyjesz z nim od dawna, a przynajmniej wystarczająco długo, żeby wiedzieć, czy o to ci właśnie chodzi. A jeśli mówisz, że ciągle jeszcze się zastanawiasz, to znaczy, że coś jest nie tak.

– Ale kiedyś było inaczej.

– Być może, ale od paru miesięcy nie układa ci się z Jackiem. I właściwie jak to z nim jest? Niby z jednej strony mówi, że „warto by na stałe", a z drugiej nawet nie wiesz, co on naprawdę myśli. A w ogóle to jest jakiś dziwny, tak jak dziwna jest jego wielka tajemnica, która sprawia, że nie odzywa się do swojego sławnego ojca.

– Wcale nie jest dziwny – Cindy starała się bronić Jacka. – Tak mi się wydaje, że śmierć matki, reakcja rodziny i wszystko, co działo się później, wpłynęły na niego.

– Niech i tak będzie, ale zanim on ułoży wreszcie swoje sprawy, ty możesz pobyć we Włoszech.

– Czy ja wiem…

– Rób jak chcesz – burknęła Gina – ale i tak się rozstaniecie, gdy tylko Jack dowie się, z kim się wybierasz do Włoch.

Cindy nie odpowiedziała. Gina miała rację, ale nie chciało jej się o tym myśleć. Zaczęła słuchać radia, w którym tymczasem przebrzmiały ostatnie takty muzyki i zaczęły się wiadomości. Na początek dano informację o Eddym Gossie.

– … zabójca, który przyznał się do winy – mówił spiker – został uniewinniony we czwartek od zarzutu o morderstwo z premedytacją. – Dalej zaś była mowa o tym, iż oficer śledczy Lonzo Stafford stara się zebrać dowody, że Goss brał udział co najmniej w dwóch innych morderstwach, by w ten sposób wymusić na władzach ponowne aresztowanie zabójcy, „aby nie doszło do jeszcze jednej tragedii" – zacytował spiker.

Udawały, że wcale nie słuchają, choć każda z nich wiedziała, iż druga pilnie nadsłuchuje. Fakt, że Gossa bronił Jack, spowodował, iż obie uważnie śledziły sprawę, może nawet zbyt uważnie. Cindy pomyślała o Jacku, że zapewne siedzi w domu, sam jak palec. Gina zaś o Eddym Gossie, że jest na wolności i krąży gdzieś po mieście.

BMW, którym jechały, miało kolor szampana, Gina otrzymała je w prezencie od ostatniego amanta, ale i tak go rzuciła. Skręciły właśnie w stronę luksusowego osiedla z widokiem na zatokę, które składało się z około dwudziestu domów starannie wkomponowanych w krajobraz. Prawdę mówiąc, za pieniądze, jakie Gina zarabiała projektując wnętrza, nie byłoby jej stać na utrzymanie tak luksusowego mieszkania, i to w tak znakomitej dzielnicy. W rzeczy samej „wynajmowała" je od pewnego bardzo bogatego biznesmena z Wenezueli, który – jak opowiadała kiedyś żartem – zjawia się mniej więcej trzy razy w roku, zostaje na noc i „pobiera czynsz".

W garażu nie było miejsca, bo Cindy zostawiła tam swoje auto, więc Gina zatrzymała BMW na parkingu dla gości nie opodal domu. Wysiadały ostrożnie, pod wrażeniem wiadomości, że Eddy Goss jest na wolności.

– Gdy się słyszy coś takiego, że morderca krąży w mieście, to parę kroków do domu staje się maratonem – zauważyła półżartem Cindy, gdy żwawo przemierzały parking.

– Właśnie – zachichotała Gina nerwowo. Śmiech zabrzmiał niepewnie w nocnej ciszy. Na werandę wiodącą do wejścia wbiegała po dwa stopnie naraz. Cindy ledwie nadążała za długonogą przyjaciółką. Nad wejściem paliło się światło, drzwi zamknięte na klucz, wszystko tak, jak zostawiły wychodząc. Dopiero po chwili Gina znalazła klucze w torebce pełnej kosmetyków i damskich drobiazgów. Jakiś czas próbowała trafić kluczem do zamka. Wreszcie udało się, przekręciła klucz, nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi. Otworzyły się, ale tylko trochę, i Gina odbiła się jak piłka, gdy okazało się, że drzwi zamknięte są na łańcuch.

Zamarły obie. Drzwi były zablokowane od wewnątrz, i to nie one zamknęły łańcuch, bo nie da się najpierw wyjść z domu, a potem założyć blokadę.

Gina zerknęła na fajansową donicę na werandzie, pod którą chowała zapasowy klucz, o czym mało kto wiedział. W schowku wyraźnie ktoś grzebał, donica nie stała na zwykłym miejscu.

Tymczasem, zanim się zorientowała, co się dzieje, ktoś zamknął drzwi, Gina straciła równowagę, puściła torebkę, której zawartość rozsypała się po całej werandzie.

Obie wpadły w panikę, najpierw przerażone przylgnęły do siebie, po sekundzie zaś, gdy usłyszały szczęk zwalnianego łańcucha, zapiszczały ze strachu i puściły się pędem po schodach. Pierwsza Gina. Zrzuciła szpilki i mknęła przed siebie, jak płotkarka. Cindy potknęła się na ostatnim stopniu i padła jak długa na chodnik.

– Gina, ratuj! – krzyknęła, usiłując powstać. Przyjaciółka nawet się nie obejrzała.

– GINAAAA!

10

– Hej! – krzyknął Jack od drzwi. – Hej, to ja!

Gina biegła dalej. Cindy zamarła, a potem podniosła wzrok.

– Jack? – Spróbowała się podnieść.

– Tak, to ja. Nic ci się nie stało?

– Ty skurczybyku! – zawołała Gina z parkingu. – Co ty, do cholery, tu robisz?

Właśnie, co? pomyślał Jack. W czasie kolacji uległ namowom Mike'a i zamiast piwa zamówił coś mocniejszego. Alkohol z miejsca uderzył mu do głowy. Jack rzadko pił, miał zresztą słabą głowę. Po kolacji uznał, że w tym stanie lepiej będzie nie ryzykować jazdy przez całe miasto, i postanowił wstąpić do Giny, licząc, że zastanie tam Cindy.

– Szczerze mówiąc, nie wiem, co tu robię – wzruszył ramionami, odpowiadając bardziej sobie niż dziewczynom. Spojrzał na Cindy. – Przepraszam, chyba za dużo wypiłem, ale chciałbym porozmawiać. Coś między nami…

– Jack – przerwała Cindy – nie tutaj i nie teraz.

– Ale chodzi tylko o rozmowę, parę minut. To mi się chyba należy. – Zachwiał się i straciłby równowagę, ale przytrzymał się poręczy.

Cindy zawahała się, widząc bowiem Jacka, zaczęła żałować, że nie ułożyła spraw inaczej.

– Czy ja wiem, chyba możemy porozmawiać, ale raczej nie teraz. Szczerze mówiąc, jeszcze niczego nie postanowiłam…

– Przeciwnie, postanowiła – zaprzeczyła Gina z całą mocą. – Zapomnij o wszystkim, Jack. Ona odchodzi. Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale Cindy jest lepiej bez ciebie, więc pozwól jej odejść.

Cindy skarciła przyjaciółkę wzrokiem. Jackowi było wstyd, że robi z siebie widowisko.

– Niech i tak będzie – wzruszył ramionami i zaczął schodzić z werandy.

Cindy zmieszała się, nie wiedziała, co powinna teraz zrobić. W ostatniej chwili zatrzymała go.

– Masz rację – powiedziała – trzeba porozmawiać. Wezmę tylko kluczyki do auta. Pogadamy w domu.

Spojrzał najpierw na Ginę, potem obrócił się w stronę Cindy.

– Jesteś pewna? – spytał.

Nie odwzajemniła spojrzenia, kiwnęła tylko głową, że tak.

– Jedź pierwszy – powiedziała – ja za tobą.


Nie ma głębszej przepaści niż ta, która dzieli wspólne łóżko. Można zgasić światło, zamknąć oczy, a przepaść nie znika, świadcząc o konflikcie dzielącym dwoje ludzi.

Między Jackiem i Cindy taka przepaść jęła się rysować już w drodze do domu, gdy jechali każde swoim autem. Zaparkowali osobno, osobno też weszli do mieszkania. Przepaść pogłębiła się, gdy rozbierali się bez słowa. A potem każde z nich wtuliło się w swoją poduszkę na szerokim, dwuosobowym materacu, i pośrodku rozwarła się prawdziwa otchłań, czy – jak kto woli – wyrósł mur większy niż berliński. Jack zdawał sobie sprawę, że trzeba porozmawiać, ale po alkoholu nie miał do siebie zaufania, bał się, że może coś palnąć. Toteż na wszelki wypadek zgasił natychmiast światło, mruknął „dobranoc" i udawał, że śpi, choć w rzeczywistości męczył się jeszcze parę dobrych godzin, nim wreszcie udało mu się zdrzemnąć.

Cindy nie nagabywała go, choć też nie mogła zasnąć. Wspominała czas, kiedy Jack zaproponował, żeby się do niego przeniosła. Było to prawie dziesięć miesięcy temu. Zasłonił jej oczy rękami i wprowadził do sypialni, a gdy odsłonił, zobaczyła mnóstwo żółtych kokardek przymocowanych do szuflad w komodzie. W ten sposób oznaczył puste szuflady. „Dla ciebie, na twoje rzeczy" – powiedział. Widziała je teraz oczami wyobraźni: kokardki, żółte wstążki, koronki, a tuż przed zaśnięciem stanął jej przed oczami jeszcze jeden obraz: wspaniale udekorowanej sali, w której właśnie zaczyna się przyjęcie. Sala jest ogromna, przyjęcie wytworne, setki eleganckich gości, a jej zależy tylko na Jacku. Rozgląda się, woła – żadnej odpowiedzi.

– Jack – szepnęła trzy godziny później, gdy ciepłe promienie słońca padły jej na twarz. Obudziła się na dźwięk własnego głosu. Skuliła się po swojej stronie łóżka. – Jack – rzuciła głośniej, przez ramię – musimy porozmawiać.

– Co, co jest? – Jack przetarł oczy i obrócił się w jej stronę, zerkając na budzik. Była siódma rano. – Zaraz wrócę. – Próbował wstać, ale opadł z powrotem na łóżko. – o rany! – jęknął, czując wszystkie skutki nadużycia alkoholu. Czaszka mu pękała i gdyby mu ktoś w tej chwili poradził, że ratunkiem może być amputacja skołatanej głowy, zgodziłby się bez namysłu. Znów jęknął z rezygnacją I na wszelki wypadek nie zmieniał już pozycji. – Przepraszam – rzekł przez ramię. – Przepraszam cię za wczoraj.

Cindy też usiadła. Wahała się, czy przejść na drugą stronę muru, czy nie. Wszystko zrobiło się jakieś dziwne. Mieszkali razem od dziesięciu miesięcy i raptem speszyła się widząc Jacka tylko w spodenkach. Poczuła jeszcze większe zażenowanie, gdy zobaczyła, że sama ma na sobie tylko za duży bawełniany podkoszulek.

– Mnie też jest przykro. – Przesunęła się nieśmiało na jego stronę. Usiadła obok, ale nie za blisko, zadbała o dystans. – Ale nie chodzi o to – ciągnęła. – Musimy porozmawiać. Dużo ostatnio myślałam.

– O czym?

– Zaproponowano mi reportaż – zdjęcia do folderu zamówionego przez włoskie przedstawicielstwo handlowe. Wyjazd do Włoch – odparła lekko obrażonym tonem.

Odetchnął. Uśmiechnął się nawet. Nic groźnego.

– Fantastycznie, cudownie – chwycił ją za rękę. – Marzyłaś o czymś takim. Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?

– Bo… bo trzeba natychmiast jechać… na trzy, może cztery miesiące.

– Jakoś to przeżyjemy – wzruszył ramionami.

– Właśnie – Cindy wolała nie patrzeć na niego – tego nie jestem pewna.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – Jack spoważniał.

– Że coś się miedzy nami popsuło – westchnęła. – A tak naprawdę to nie chodzi o nas, ale o ciebie. Coś cię gryzie, coś w sobie skrywasz i tłumisz.

Jack też odwrócił wzrok. Cindy miała rację. Problem tkwił w nim.

– Już o tym mówiliśmy – rzekł. – Tłumaczyłem ci, nachodzi mnie czasami chandra. Głównie w związku z pracą. – Przerwał. Zastanawiał się, czy powiedzieć, że właśnie odszedł z Instytutu. Pomyślał jednak, że nie ma się co chwalić, iż został bez pracy. – Ale, mówiłem ci, staram się panować nad sobą.

– Jest w tobie coś takiego, że nie potrafisz się otworzyć albo nie chcesz. W każdym razie nie potrafisz powiedzieć, co cię gryzie, a ja nie mogę się z tym pogodzić. Przez cały czas, odkąd jesteśmy razem, nie byłeś w stanie pójść do własnego ojca, porozmawiać, uczynić jakiś gest, żeby wreszcie zapanowały między wami normalne, ludzkie stosunki. I tego się boję. Nie tak sobie wyobrażam związek dwojga ludzi. Martwi mnie to, a w każdym razie zmartwiło na tyle, że korzystając z okazji, jaką był proces Gossa, odsunęłam się od ciebie na kilka dni, po to, by wszystko przemyśleć, zastanowić się, czy rzeczywiście mamy przed sobą przyszłość. Powiem ci uczciwie, że nie wiedziałam, jak ci powiedzieć o wyjeździe. Czy ma to być: „No to rozstajemy się", czy: „Bardzo cię kocham, będę dzwonić, pisać. Czekaj, bo wrócę do ciebie"?

– I, jak rozumiem, sama postanowiłaś podjąć decyzję? – rzekł z nutą irytacji. – Decyzja miała być twoja, a ja miałem się dostosować.

– No nie. Miałam zamiar porozmawiać z tobą, tylko, widzisz, to wcale nie takie łatwe. Sprawa jest dość złożona.

– Co to znaczy: „złożona"?

– Bo widzisz – powiedziała niepewnie, opuszczając oczy – nie będę sama. Jadę z Chetem.

Jack otworzył usta, ale nie mógł dobyć słowa. – Z Chetem? – wykrztusił wreszcie. Ten gość był kiedyś szefem Cindy w firmie Image Maker Studio, jej pierwszym pracodawcą zaraz po studiach, a co ważniejsze – mężczyzną jej życia przed Jackiem. Poczuł ucisk w sercu.

– To nie jest tak, jak myślisz – próbowała wyjaśnić Cindy. – To sprawa zawodowa.

– Dlaczego, dlaczego w ten sposób? – zapytał, jakby nie słyszał wyjaśnień. – Wydaje ci się, że się zabiję, jeśli powiesz mi po prostu prawdę, że odchodzisz? Spokojna głowa, nic takiego się nie stanie. Jestem silniejszy, niż ci się wydaje. Od miesiąca, gdy tylko włączę telewizor albo wezmę gazetę, wszędzie bębnią to samo, o Gossie – mordercy, który przyznał się do winy, i jego adwokacie – Jacku Swytecku. Dwa nazwiska jednym tchem i w tym samym kontekście. Ludzie na ulicy przechodzą na mój widok na drugą stronę. Obcy plują na mnie, a ostatnio dzieje się jeszcze gorzej – miał na myśli incydent sprzed dwóch dni, kiedy to omalże nie przejechano go na ulicy przed Instytutem. – Ale coś ci powiem. Wyjdę z tego, dam sobie radę. Od ciebie tylko zależy, czy z tobą, czy bez ciebie. Ale ode mnie też coś zależy. Nie potrzebuję twojej litości.

– Nie o to chodzi. Nie lituję się i jeszcze nie odchodzę. Czy nie możesz po prostu przyjąć tego, co szczerze mówię, czy nie stać cię na taką samą szczerość?

– Ja nigdy cię nie okłamywałem.

– Ale też nie wszystko mówiłeś i to mnie boli. Czasami wydawało mi się, że to moja wina, że nie potrafię dotrzeć do ciebie, do środka, ale Gina… Gina uważa, że wszystko przez ciebie tak się dzieje, bo ty z ojcem…

– A co, do cholery, ona może wiedzieć o moim ojcu?

Cindy straciła grunt pod nogami. Zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. Jack ze złością pokiwał głową i zacisnął dłonie.

– Powtarzałaś jej wszystko, co ci mówiłem?

– Gina to moja najlepsza przyjaciółka. Rozmawiamy ze sobą. Opowiadamy sobie o ważnych życiowych sprawach.

– Do diabła, Cindy – Jack zerwał się z łóżka. – Jak mogłaś powtarzać jej to, co mówiłem ci o ojcu?! – krzyknął. – Jak możesz być taka… nieczuła? Upadłaś na głowę, czy co?

– Nie mów tak do mnie. – Ręce zaczęły jej drżeć ze zdenerwowania. Wbiła palce w materac. – Albo zmienisz ton, albo w tej chwili odchodzę.

– Tak czy siak masz zamiar się wynieść. Myślisz, że ja nie widzę, co się dzieje? Jedziesz do Włoch z facetem, z którym chodziłaś do łóżka. Łazisz z Gina po nocnych klubach do drugiej w nocy…

– Nie byłyśmy w żadnym klubie.

– Gówno prawda! – Jack tak się zapędził, że zapomniał o własnej eskapadzie minionej nocy. – A ta twoja psiapsiółka to też dobry numer. Jedno ci powiem, że ja pewnie więcej słów zamieniam z bileterem w kinie niż ona z facetami, z którymi idzie do łóżka.

– Ja nie jestem Gina, to po pierwsze, a poza tym ona wcale nie jest taka, więc lepiej nie gadaj.

– Niby o czym – znów się uniósł i zaczął krzyczeć jeszcze głośniej. – Mam nie mówić, o co tu naprawdę chodzi? Mam zmilczeć nocne przygody panny Giny i panny Cindy? Co ty sobie wyobrażasz?

Siedziała bez ruchu na łóżku. Zbyt ją to wszystko dotknęło, żeby jeszcze coś mówić, Jack skoczył do drzwi sypialni.

– Chcesz się wynosić, to proszę bardzo, wolna droga – szarpnął drzwi, otwierając je na oścież.

Podniosła wzrok, łzy potoczyły się jej po policzkach.

– No, ruszaj – powtórzył. – Wynoś się.

Cindy ani drgnęła.

Jack kręcił głową, szukając gwałtownie czegoś, na czym mógłby wyładować narastającą od miesięcy, a może od lat, złość. To nie Cindy była jej przyczyną, ale nieszczęście chciało, że stała się jej adresatem. Rzucił się do toaletki i zza ramy lustra wyrwał kilka fotografii, pamiątek ze wspólnych wypraw.

– Jack!

– Masz! – krzyczał, rwąc zdjęcie na strzępy.

– Nie rób tego!

– Już cię tu nie ma! – wrzasnął, rozprawiając się ze zdjęciem zrobionym we Freeport.

Wyskoczyła z łóżka, pobiegła do garderoby. Zastawił jej drogę.

– Muszę się ubrać!

– Wcale nie musisz! – krzyknął, podsuwając jej pod nos jeszcze jedno zdjęcie. – Wynoś się w tej chwili, wracaj do tej swojej przyjaciółki.

– Dość tego!

Podarł cały plik zdjęć.

– Jack! – Cindy chwyciła kluczyki od auta i w samym tylko podkoszulku ruszyła do drzwi. Zatrzymała się w progu.

– Nie myślałam, że to tak się skończy – rzuciła przez łzy.

– Mówisz tak jak te męty, których bronię w sądzie.

Spurpurowiała, jakby za chwilę miała wybuchnąć albo zalać się łzami.

– To ty jesteś mętem, wielki panie adwokacie – zapiszczała i wybiegła z domu.

11

W sobotę, o ósmej trzydzieści wieczorem, Harry Swyteck zaparkował wynajętego buicka pod pięćdziesięciostopową palmą na bulwarze Biscayne. Setki takich dorodnych drzew rosło wzdłuż alei biegnącej przez całe Miami z północy na południe. Gubernator przyjechał oczywiście sam, tak jak obiecał szantażyście. Słońce zaszło przed paroma minutami i zaczynano właśnie zapalać uliczne lampy. W zapadającym mroku Harry poczuł się jeszcze mniej pewnie. Nie dość, że miał mnóstwo problemów, to jeszcze narażał się, bo chodzić po ciemnych ulicach Miami z dziesięcioma tysiącami dolarów w gotówce to więcej niż szaleństwo. Sprawdził zamki w teczce i nie zwlekając dłużej wysiadł z auta. Spiesznie przeszedł przez sześciopasmową jezdnię na drugą stronę alei, gdzie zaczynał się park.

Park Bayfront oddziela pasem zieleni tłoczne ulice centrum Miami od zatoki pełnej jachtów i motorówek. Z jednej strony otacza go granitowo-marmurowo-szklana, przetykana światłami ściana śródmiejskich drapaczy, a z drugiej rozpościera się widok na zatokę, aż po South Miami Beach, gdzie jak sznury pereł migoczą girlandy lamp na statkach wycieczkowych pływających na Karaiby. Od zatoki wiała chłodna bryza, niosąc ze sobą szum fal oblewających plaże. Północny skraj parku zamyka Bayside Marketplace – wielki kompleks sklepów, restauracji i barów, spod którego wyruszają na spacery po parkowych alejkach konne powozy wynajmowane przez turystów.

I z takiej właśnie atrakcji dla wczasowiczów miał dziś skorzystać sam gubernator Harold Swyteck. Miał nadzieję, że nikt go nie rozpozna. Specjalnie ubrał się w płócienne, żeglarskie spodnie, kolorową koszulę i, jak wszyscy urlopowicze, założył baseballową czapkę z emblematem klubu wędkarskiego. Tylko skórzana aktówka kłóciła się z całością. Kupił więc w kiosku pluszowego misia, dzięki czemu stał się właścicielem sporawej papierowej torby na zakupy. Wsunął do niej teczkę, dopełniając w ten sposób kamuflażu. W niczym już nie przypominał gubernatora, a o to przecież chodziło, choć na wszelki wypadek obmyślił sobie, co powiedzieć, gdyby ktoś go zaczepił. „No cóż – kampania wyborcza – idę między ludzi", tak właśnie powie, co zapewne nie wzbudzi zdziwienia. Cztery lata temu, kiedy ubiegał się o głosy, stosował podobne tricki. Przez cały dzień na przykład sprzedawał hamburgery u McDonalda, innym razem wystąpił w roli nauczyciela w zerówce. Wcielał się także w inne role, wszystko po to, aby zaprezentować się wyborcom jako zwykły, szary obywatel.

– Powóz dla pana?! – zawołał jeden z dorożkarzy, gdy Harry znalazł się wreszcie na postoju.

– Być może, być może…

– Czterdzieści baksów za pół godziny – odrzekł chętny woźnica, ale gubernator nie słuchał. Zastanawiał się, która z pół tuzina dorożek na postoju należy do Calvina, bo to jego musiał znaleźć o dziewiątej. Metodą eliminacji wybrał wreszcie biały powóz z czerwonymi aksamitnymi siedzeniami, zaprzężony w srokacza z łbem w śmiesznym słomkowym kapeluszu, spod którego wystawały podobne do oślich uszy. Harry był lekko podenerwowany podchodząc do starego, kędzierzawego Murzyna-dorożkarza, ale powtarzał sobie w myślach, że musi sprawę doprowadzić do końca. Czuł na sobie czyjeś spojrzenie, ktoś go obserwował, rozejrzał się więc, ale nie zauważył nikogo i niczego szczególnego.

– To wy jesteście Calvin? – upewnił się.

– Tajes – brzmiała odpowiedź. Calvin wyglądał na dobre osiemdziesiąt lat i był żywym zabytkiem z dawnych czasów, gdy miasto zwało się jeszcze „Myamma" i naprawdę należało do tradycyjnego Południa. Miał mocno oszronione siwizną włosy i żylaste dłonie człowieka, który przez całe życie ciężko pracował, potencjalnego klienta zaś potraktował z tak przesadnym szacunkiem, że w Harrym natychmiast zrodziło się poczucie winy za wszystkie podłości, jakich ów stary dziwak mógł za młodu doznać od białych współobywateli.

– Chciałbym się przejechać – rzekł gubernator wyciągając dwie dwudziestki.

– Tajes – odparł Calvin. – Ale muszę pana uprzedzić – dodał zerkając na zegarek – że w czasie kursu o dziewiątej wypada mała przerwa. Zatrzymuję się przy kiosku z mrożoną herbatą.

– Nie szkodzi – rzucił gubernator zajmując miejsce.

Na tym mi właśnie zależy – rzekł w cichości ducha.

Calvin cmoknął na konia, pociągnął za lejce, srokacz ruszył i z miejsca, jak automat, potruchtał w stronę alejki tuż nad zatoką. Gubernator patrzył rozbawiony, jak zwierzę radzi sobie wśród alejek, jakby prowadzone przez automatycznego pilota.

– Od dawna tak jeździcie, Calvin?

– Dużo dłużej, niż pan jest gubernatorem. No i skończyła się zabawa z przebraniem.

Trasa wiodła od brązowego posągu Krzysztofa Kolumba na południe wzdłuż zatoki. Pod palmami okalającymi alejki dla pieszych, wykładane białym koralowcem, który tu – na południu Florydy – zastępował granitowe kocie łby, koncertowały zespoły saksofonów i gitar. Calvin tymczasem zaczął, jak zawodowy przewodnik, opowiadać o osobliwościach okolicy. Był żywym podręcznikiem historii parku. Opowiadał więc, jak to w 1924 roku postanowiono zasypać część zatoki, właśnie po to, aby urządzić park, i jak to w 1926 roku, w czasie huraganu, morze upomniało się o swoją własność. Od lat powtarzał ten sam tekst, ale na użytek dzisiejszego wyjątkowego klienta wyraźnie się przykładał. Gubernator starał się słuchać uprzejmie, choć myślami błądził gdzie indziej, skupiając się nad celem tej niezwykłej, jak na niego, wyprawy. Spiął się, zdenerwowany, gdy dorożka okrążyła fontannę i skręciła w lewo, w głąb parku, zostawiając z tyłu jasno oświetloną aleję nad plażą. Tu kępy palm i dębów rzucały długie cienie pod lampami, których zresztą było znacznie mniej niż przy głównej alei. Gdy dojeżdżali do amfiteatru, Calvin zwolnił, tak jak zapowiadał szantażysta.

– Prrr! – zawołał z cicha, zatrzymując srokacza. Odwrócił się na koźle i rzekł: – A tu, panie gubernatorze, zaczyna się ponura część historii, bo właśnie tu w Roku Pańskim 1933 znajdowała się muszla koncertowa, z której prezydent elekt Franklin Delano Roosevelt przemawiał do piętnastotysięcznego tłumu. Wśród zebranych był pewien zbuntowany młody człowiek, wielce inteligentny psychopata – jak później opowiadali lekarze – „o chorobliwej wyobraźni, która pozostawała w sprzeczności z ustalonym porządkiem społecznym". Ów zwichnięty psychicznie mężczyzna stał cierpliwie na ławce przez cały czas przemówienia, gdy zaś prezydent skończył, wyciągnął rewolwer i nad głowami tłumu zaczął strzelać do dygnitarzy na podium z zamiarem zabicia Roosevelta. Prezydentowi udało się ujść cało, ale pięć Bogu ducha winnych osób poniosło śmierć. Śmiertelną ranę odniósł Anton Cermak, słynny burmistrz Chicago, który nim zamknął oczy, powiedział do prezydenta: „Cieszę się, że to mnie spotkało, a nie pana". Widząc minę gubernatora Calvin usprawiedliwił się: – Nie chciałem pana przestraszyć. Opowiadam o tym wszystkim pasażerom, nie tylko politykom. To część naszej historii i tyle.

– W porządku. – Harry starał się nie zwracać uwagi na mróz, który przeszedł mu po plecach. Zastanawiał się tylko, czy szantażysta wiedział, że Calvin opowiada coś takiego pasażerom, i czy właśnie dlatego wybrał tę, a nie inną dorożkę. Nie można było wykluczyć, że tak. Przestępca, kimkolwiek był, przygotowywał sprawę od dwóch lat, od czasu stracenia Fernandeza. Gubernator zapragnął nagle dowiedzieć się czegoś więcej o tej historii.

– I co dalej? – rzucił niby od niechcenia. – Wyobrażam sobie, że w 1933 roku to był temat, prawda?

– Oczywiście. Jak pamiętam, przez miesiąc pisano o tym na pierwszych stronach gazet.

– A co się stało z zabójcą?

Calvin zrobił wielkie oczy, uniósł krzaczaste, siwe brwi.

– Z całym szacunkiem, panie gubernatorze, ale chodzi o człowieka, który wyciągnął broń na oczach piętnastotysięcznego tłumu. Strzelił sześć razy mierząc w prezydenta Stanów Zjednoczonych i zabił burmistrza Chicago. Zaraz zaciągnęli go do sądu. Tam obwieścił na cały świat, że żałuje tylko, iż nie udało mu się załatwić Roosevelta, i na dodatek błagał, aby sędzia go posłał na krzesło elektryczne. No i jak pan myśli, co zrobili z łobuzem?

– Stracili – odparł cicho gubernator.

– Oczywiście, że tak. W cztery dni po pogrzebie burmistrza Cermaka dostał czapę. W tamtych czasach sprawiedliwość działała szybko, nie tak jak dziś, kiedy, jak pan dobrze wie, gromady adwokatów mielą ozorami, apelują, I robią wszystko, żeby opóźnić wykonanie wyroku. Ale – westchnął Calvin – dość już tych narzekań. Wstąpię teraz do Daisy i zafunduję sobie szklankę mrożonej herbaty. A może pan też coś chce?

– Dziękuję, nie. Poczekam. – Harry obserwował staruszka, który podreptał do kiosku. Zastanawiał się, co to wszystko ma znaczyć. Czy szantażysta objawia w ten sposób jakieś ukryte cechy swego charakteru? „Chorobliwa wyobraźnia, która pozostawała w sprzeczności z ustalonym porządkiem społecznym". Czy rzeczywiście ma do czynienia z tak niezwykle wyrafinowanym umysłem? Czy specjalnie skierował gubernatora w objęcia starego przewodnika, który w teatralny sposób wskazuje na różnicę między oczywistymi sprawami zakończonymi karą śmierci a wielce złożonymi przypadkami, między człowiekiem, który pyszni się zbrodnią aż do ostatniej swojej minuty na krześle elektrycznym, a kimś, kto do końca głosi swoją niewinność, między politycznym – oszołomem-zabójcą a kimś takim jak Raul Fernandez? A może przesłanie wcale nie jest takie wyrafinowane. Może chodzi o coś zupełnie innego, że to miejsce politycznego zabójstwa ma stać się sceną jeszcze jednego morderstwa z pobudek politycznych – mordu, który dokona się jeszcze dziś!

Harry zerknął z niepokojem na Calvina. Ten zaś cały w uśmiechach gaworzył z kioskarką, przystojną, młodą Latynoską, której wdzięki wyjaśniały, dlaczego stary wciąż tu zachodzi. Choć na termometrze nadal było co najmniej 20 stopni, Harry naciągnął pled na kolana. Chciał w ten sposób ukryć podejrzane ruchy. Wymacał siedzenie i gotów był unieść poduszki, aby otworzyć schowek. Serce zaczęło mu bić jak młotem, gdy przyszło mu na myśl, że w tej właśnie chwili z mroku może się wyłonić szaleniec z pistoletem w ręku albo że w schowku jest bomba, która eksploduje, gdy tylko spróbuje podnieść wieko, i w ten sposób dopisany zostanie jeszcze jeden rozdział do wykładu historii dorożkarza Calvina. Wziął głęboki oddech i otworzył skrytkę. Nic się nie stało. Nic nie wybuchło, nic nie wyskoczyło. Schowek był zwyczajny, dokładnie taki, jak mówił szantażysta. Harry zerknął przez ramię, czy nikt nie patrzy, ciągle miał wrażenie, że jest obserwowany. Nic jednak nie zauważył. Spojrzał w dół, żeby sprawdzić co jest w środku skrytki.

Znalazł brązowe kartonowe pudełko po butach. „Zostaw pieniądze, weź pudełko" – głosił napis z boku. Bez podpisu, ale było jeszcze ostrzeżenie: „Obserwuję cię cały czas".

Harry nie miał śmiałości, żeby jeszcze raz się rozejrzeć. Otworzył aktówkę, wsunął dwa pliki pięćdziesiątek do schowka, wcisnął pudełko do torby, umieścił poduszki siedzenia na miejscu.

Calvin wrócił po chwili. Ostatni etap przejażdżki, z powrotem na postój przy Bayside Marketplace, zabrał już tylko kilka minut, choć Harry'emu wydawało się, że trwało to całą wieczność. Podziękował dorożkarzowi i pożegnał L się, po czym spiesznie przeszedł przez ulicę do auta. Usiadł za kierownicą, torbę z pudełkiem położył na siedzeniu obok i odetchnął z ulgą, że się udało, że nikt go nie zatrzymał, nikt nie rozpoznał. Włączył silnik i miał już ruszyć, gdy nagle rozległ się sygnał – wysoki przerywany brzęczyk. Chwila przerwy i znowu. Dochodził chyba z pudełka. Harry wyciągnął karton z torby, zerwał taśmę, która przytrzymywała wieko. Brzęczało nadal, teraz głośniej. W pudełku była koperta i mały telefon komórkowy. Harry podniósł go do ucha.

– Jest w kopercie – usłyszał znajomy, sztucznie zmieniony głos.

Gubernatora przeszedł dreszcz. Oczywiście głos należał do szantażysty, ale mimo wszystko serce podeszło mu do gardła.

– To znaczy: co?

– Jeszcze pan pyta, gubernatorze? – brzmiała odpowiedź. – Skoro dostałem pieniądze, to należy się panu dowód, że to ja zabiłem tę dziewczynę, a nie Raul. Taka była umowa, prawda?

Gubernator milczał.

– Umawialiśmy się przecież, co nie?

– Tak, chyba tak.

– No właśnie – głos był teraz jakby spokojniejszy. – Niech pan otworzy kopertę. I niech pan jeszcze nic nie wyjmuje.

Harry przycisnął słuchawkę ramieniem i rozerwał kopertę.

– Otwarta.

– W środku są dwa zdjęcia. Na obu jest dziewczyna, za którą Raul dostał czapę. Niech pan wyjmie to z lewej strony.

Gubernator wyjął odbitkę i zamarł. Dziewczyna na zdjęciu była naga, leżała na plecach, rąk nie było widać, najwidoczniej spętano je z tyłu. W ustach miała knebel z czerwonej przepaski na włosy, a na wysokości gardła widać było długie ostrze noża. Przekrwionymi oczami patrzyła bezsilnie na oprawcę. Twarz miała spuchniętą, całą w ranach. Bito ją bezlitośnie.

– No i co? Widzisz, dobry człowieku?

– Tak – szepnął Harry drżącym głosem.

– Strach w jej oczach jest prawdziwy, tego nie da się zagrać. Czasami żałuję, że nie sfilmowałem tego na wideo, ale nieważne. Potrafię to sobie odtworzyć w pamięci, jak na filmie. Bo to prawdziwy film pod tytułem „Poskromienie Vanessy" – tak się nazywała. Lubię wiedzieć, jak się nazywają, wtedy wszystko jest takie, wiesz, prawdziwe.

Ręka trzymająca fotografię zadrżała. Harry cały zaczął dygotać z obrzydzenia i trwogi.

– A teraz wyjmij drugie zdjęcie – polecił głos.

Harry przymknął oczy i wziął głęboki oddech. W każdych okolicznościach oglądanie tych zdjęć byłoby bolesnym przeżyciem, ale świadomość, że to nie Raul Fernandez zabił, sprawiała jeszcze większy ból. Gubernator zaczął sobie uświadamiać ogrom błędu, jaki popełnił, i ogarnęło go poczucie obrzydzenia do samego siebie.

– Mam dość.

– Spójrz na następne. Zobaczysz, co ja potrafię zrobić nożem.

– Dość tego – rzekł Harry ostro, wsuwając zdjęcie na powrót do koperty. – Dostałeś swoje pieniądze, draniu, i wystarczy. Taka była umowa, a teraz zamknij się i nigdy więcej nie dzwoń.

Po drugiej stronie rozległ się rozbawiony chichot.

– Harry, Harry, opanuj się. To dopiero początek zabawy. To ja dyktuję warunki. Następna rata za parę dni.

– Nie dam ani centa więcej.

– Takiś pewny? Ja nie byłbym. Posłuchaj tylko, co jeszcze mam dla ciebie.

Gubernator przycisnął słuchawkę do ucha, starając się nie uronić ani słowa. Usłyszał najpierw dźwięk przełącznika, potem jakiś szum, a po chwili… swój własny głos: „Dostałeś swoje pieniądze, draniu, i wystarczy. Taka była umowa, a teraz zamknij się i nigdy więcej nie dzwoń".

Znów trzask przełącznika i głos rozmówcy.

– Mam wszystko na taśmie, dobry człowieku. Wielce szanowny pan gubernator Harold Swyteck wręcza łapówkę przestępcy za milczenie, aby uratować własną skórę. Wszystko jest na taśmie, co do słowa, wystarczy tylko posłać do gazet…

– Nie zrobisz tego.

– Zrobię, zrobię. Tak więc zacznij traktować te zasrane dziesięć kawałków jako zaliczkę, bo następną ratę – też dychę – dostarczysz pod adresem 409 East Adams Street, w Miami oczywiście, mieszkania 217. Masz tam być o czwartej rano drugiego sierpnia. Punktualnie, ani minuty wcześniej, ani później. Drzwi będą otwarte. Położysz należność na stole w kuchni. I, radzę, bądź rozsądny.

– Ty skur…! – krzyknął gubernator, ale rozmówca już się wyłączył. Harry'ego ogarnęła panika. Wrzucił słuchawkę I kopertę do pudełka. Złapał się za głowę, czując, jak zbiera mu się na wymioty. – Ty idioto – wykrztusił głośno, opadając na siedzenie. Ale nie tylko jego własna głupota napawała go odrazą. Cała noc była przerażająca: „wykład z historii" w parku, zdjęcia ofiary, nagranie na taśmie, wreszcie, a może przede wszystkim, to, że z konfrontacji z zimnym mordercą wyszedł pokonany.

12

Jack Swyteck pochylił się nieco, by nie uderzyć głową w łukowatą framugę drzwi. Wnosił właśnie ostatnią partię kartonów. Za nim, pociągając cygaro, kroczył Mike Mannon, wyraźnie rozbawiony tym, że przyjaciel ciężko dyszy i poci się z wysiłku.

– Chyba jednak nie masz kondycji – zauważył ironicznie.

– Schwarzenegger, psiakrew! – odpalił Jack. – Ale sam palcem nawet nie kiwnąłeś. A poza tym wyrzuć tego śmierdziela z mojego domu – dodał, mając na myśli cygaro.

Mike wzruszył tylko ramionami i puścił mu kłąb dymu prosto w nos.

– Nie było mowy o dźwiganiu czegokolwiek. Powiedziałeś, że potrzebny ci wóz, bo twój mustang jest w warsztacie. Nie napomknąłeś nawet, że mam wystąpić w roli jucznego osła.

– Chyba rzeczywiście tak było – skwitował Jack, patrząc na dobytek przywieziony z Instytutu. – Bóg raczy wiedzieć, po co mi to wszystko, choć może się przydać, gdy już złapię jakąś robotę.

Mike zerknął na prawnicze szpargały upchnięte w kartonach.

– Uhm – zakpił – kierownik zmiany u McDonalda rzeczywiście musi mieć kodeksy pod ręką.

– Zapamiętam to sobie, Mannon, i przypomnę ci, gdy tylko zjawi się u ciebie komornik albo faceci z agencji odzyskiwania długów. Co ja mówię? To ja się zjawię jako przedstawiciel agencji, bo nie wygląda na to, abym znalazł coś lepszego, zanim sprawa Gossa nie przyschnie.

– Nie bądź taki skromny. Którejś z wielkich kancelarii może się przydać ktoś tak pozbawiony skrupułów jak ty.

Jack zaśmiał się.

– Naprawdę nie możesz zostać jeszcze trochę? – spytał rzeczowo.

– Muszę wracać do interesu. Lenny potrafi wszystko rozpieprzyć w ciągu dwóch i pół godziny. No właśnie – zerknął na zegarek – pewnie już nie ma co zbierać.

– Skoro tak, to trudno. – Jack odprowadził przyjaciela do drzwi. Zjawił się też Czwartek, pogryzając drewnianą podpórkę do książek. – Oddaj to – wyjął ją z psiego pyska. – Dobry piesek – poklepał czworonoga. – Hej, dzięki za pomoc! – rzucił za Mike'em.

– Nie ma za co – Mike machnął ręką na pożegnanie i zaczął opędzać się od psa, który dobierał mu się do pięt. Chwilę później samochód ruszył i Jack został sam ze swoimi myślami.

Zamknął drzwi i przeszedł do salonu. Skusiła go sofa. Rozsiadł się z nogami na taborecie. Potoczył wzrokiem po pokoju. Jakiż on wielki i pusty… Jack poczuł się jak zapomniany, jedyny gość w ogromnym hotelu. Dlaczego właściwie kupił sobie taki wielki dom? Cindy zwierzyła się kiedyś, iż jako dziecko marzyła, żeby zamieszkać w dużym domu, co zapewne wynikało z tego, że z rodzicami i trójką braci gnieździła się w dość skromnym mieszkaniu.

Właśnie. Znów zaczął o niej myśleć. Od wczoraj rana, kiedy zrobił z siebie idiotę wyrzucając ją z domu, nie przestawał o niej myśleć. Tysięczny raz przeklinał własną głupotę. W głębi duszy bał się, że Cindy wróci do Cheta, a przecież sam pchnął ją wczoraj w jego ramiona.

Popisałeś się, Swyteck! Kusiło go, żeby zadzwonić do Cindy, błagać o przebaczenie, ale jakiś wewnętrzny głos radził, aby najpierw pozbierać się trochę, bo rzeczywiście całe życie zaczęło mu się rozsypywać. Nie sięgnął po telefon.

Siedział bezmyślnie, gapiąc się na drobiny kurzu w promieniach słońca, gdy nagle zadzwonił telefon. Cindy? Nadzieja prysnęła, gdy uświadomił sobie, że może to być ów anonim, który nęka go od pewnego czasu. Postanowił, że nie będzie odbierał. Niech się włączy automatyczna sekretarka.

– Jack? – w głośniku rozległ się damski głos, ale nie była to Cindy. – Mówi twoja… – wahanie – mówi Agnes.

Zdziwił się bardzo. Nie rozmawiali z Agnes od czasu jego dyplomu. Była wyraźnie zaniepokojona, tak że chciał już podnieść słuchawkę, ale zrezygnował.

– Wolałabym nie mówić przez telefon, ale z ojcem dzieje się coś niedobrego. Pomyślałam, że muszę dać ci znać. Nie, nie jest chory, przeciwnie – czuje się dobrze, jednak zadzwoń do niego i, to ważne, nie mów mu, że dzwoniłam.

Zdenerwował się. Nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Macocha nigdy nie dzwoniła, a przynajmniej od dawna. Niespodziewany telefon sprawił, że Jack przestał myśleć o Cindy. Oczywiście zwrócił uwagę, że Agnes w ostatniej chwili ugryzła się w język i nie powiedziała: „mówi matka". To spostrzeżenie przywiodło mu na myśl odległą przeszłość… Miał wtedy pięć lat…


– Twoja matka wcale nie umarła, tylko ciebie nie chce!

– Kłamiesz! – krzyknął Jack. Wybiegł z salonu, w którym macocha siedziała nad szklanką ginu z martini. Szlochając, zamknął się u siebie. Rzucił się na łóżko. Wiedział przecież, że prawdziwa mama umarła, więc Agnes musiała kłamać mówiąc, że matka go nie chce. Wcisnął nos w poduszkę i łkał. Po jakimś czasie uspokoił się, obrócił na plecy, wlepił wzrok w sufit. Myślał, jak by tu udowodnić, że Agnes łże. Pięciolatek przemyśliwał swoje pierwsze wystąpienie procesowe.

Zsunął się z łóżka, podszedł do drzwi. Chwilę nadsłuchiwał. Telewizor w salonie był włączony, tuż obok zaś znajdowała się sypialnia rodziców. Sprawdził, czy nikt go nie widzi. Wejście tam groziło awanturą, ale mimo to nacisnął klamkę.

W kącie sypialni stała stylowa toaletka. Jack otworzył dolną szufladę, w której ojciec trzymał swoje rzeczy. Wpadł na to parę miesięcy wcześniej, kiedy bawiąc się we fryzjera szukał wody kolońskiej, bez której cała zabawa byłaby na nic. Wody nie znalazł, ale w głębi, pod ojcowską bielizną, odkrył pudełko – kasetkę na biżuterię z rzeźbionego drewna klonowego ze srebrnym monogramem. Gdyby umiał czytać, widziałby, że jest to monogram matki, tej prawdziwej.

Tak jak przed dwoma miesiącami, tak i teraz wyciągnął kasetkę z szuflady i otworzył. Spiesznie wyjął tackę z przegródkami zasłaniającą wnętrze i znalazł to, czego szukał: ciężki, brązowy krucyfiks, nieco wygięty od spodu. Nigdy czegoś takiego nie widział, a najbardziej zadziwiał go łukowaty kształt tylnej części krzyża. Wkrótce potem zwierzył się z odkrycia babce, błagając oczywiście, żeby nikomu nie mówiła, no i babka wytłumaczyła, że krzyż ma specjalnie taki kształt, bo pochodzi z wieka trumny, w której pochowano matkę. Zawsze się robi takie wygięte, żeby przylegały do trumny. No właśnie, to był materialny dowód, że mama nie żyje.

Wziął krzyż, kasetkę schował z powrotem do szuflady. Ściskając w ręku „dowód", wszedł zdecydowanie do salonu.

– Jesteś kłamczuchą! – zawołał od progu do macochy.

Agnes leżała na sofie. Wolno podniosła obolałą głowę, spojrzała na chłopca.

On zaś uniósł wysoko figurkę ukrzyżowanego Chrystusa i znów zawołał:

– Widzisz, mama jest w niebie, a ty kłamiesz.

– Chodź no tutaj.

Zamarł.

– Chodźże! – krzyknęła.

Nie odpowiedział. Spojrzał tylko wystraszony, cofnął się, po chwili zaś obrócił się na pięcie i Wybiegł.

– Jack! – krzyknęła za nim.

Wpadł do sypialni rodziców, szarpnął szufladę, chcąc odłożyć krzyż na miejsce, ale nie zdążył. Agnes złapała go za rękę.

– Co to jest? – zapytała surowo.

Przestraszył się. Agnes odczytała inicjały na kasetce i spurpurowiała ze złości. Jack skulił się w sobie, czekając tylko, kiedy spadną nań razy, ale gdy po chwili podniósł wzrok, zobaczył, że macocha myślami jest gdzie indziej.

– Idź do swojego pokoju – rozkazała, nie patrząc na chłopca, a gdy ten tylko wyszedł, przekręciła klucz w zamku…


Z zamyślenia wyrwał go pisk opon samochodowych. Odsunął firankę i wyjrzał przez okno, gęsta roślinność zasłaniała widok na ulicę, ale wydawało mu się, że widzi jakiś cień przemykający przy garażu.

Wyszedł na ganek. Zrywał się wiatr, targał koronami palm na ulicy. Jack rozejrzał się, ale nie zauważył niczego szczególnego. Ruszył jednak w stronę garażu. Czuł jakiś niepokój. Ten wypadek przedwczoraj, przed Instytutem… niespodziewany telefon od Agnes… no i teraz pisk opon ruszającego pełnym gazem samochodu…

Obszedł garaż, wytężając wzrok w cieniu. Z tyłu – nic. Dopiero gdy zaszedł od frontu, zobaczył Czwartka. Pies leżał na chodniku, próbował wstać, ale bez skutku, za każdym razem ciężko zwalał się na ziemię.

– Czwartek! – Jack pochylił się nad zwierzęciem. Podniósł mu łeb, przebiegł palcami po ciele, sprawdzając, czy nie ma ran. Pies skamlał żałośnie, z pyska toczyła się krwawa piana.

Jack rozejrzał się bezradnie. Auto w warsztacie! Na szczęście przypomniał sobie, że cztery domy dalej mieszka Jeff Zebert – weterynarz.

– Trzymaj się, stary! – Wziął psa na ręce i puścił się biegiem przez ulicę. W pół minuty był przed domem Zebertów. Jeff podlewał krzewy od frontu.

– Wypadek – wykrztusił Jack, z trudem łapiąc oddech. – To mój Czwartek. Wydaje mi się, że to zatrucie, chyba coś zeżarł.

– Masz pojęcie, co? – Jeff rzucił wąż na ziemię.

– Najmniejszego, zbadaj go – podsunął psa.

Lekarz zerknął fachowym okiem i kazał Jackowi położyć zwierzę na ogrodowym stole, sam zaś pobiegł do domu po lekarstwo, które po chwili wepchnął psu do gardła.

– No, Czwartek, nie poddawaj się – szeptał Jack z rozpaczą. Pies z trudem uniósł łeb na głos pana. Męczył się, ale po chwili zaczął wypluwać treść żołądka, czerwonawą jak spieniona krew. Jeff ponowił zabieg, ale bez skutku. Pies przestał skamleć, łapy znieruchomiały, nie oddychał. Ciszę zakłócał tylko szum wody lejącej się z hydrantu. Jack szukał nadziei we wzroku lekarza.

– Przykro mi, Jack.

Jack milczał, nie potrafił dobyć z siebie słowa, patrzył pustym wzrokiem. Jeff odczekał chwilę, po czym dotknął jego ramienia.

– Nic więcej nie można było zrobić.

– Nie powinienem pozwalać mu, żeby szalał po ogrodzie. Trzeba było…

– Daj spokój, Jack. Nie miej do siebie pretensji. To nie zatrucie. Ktoś podsunął mu dobre pół kilo mielonej wołowiny z odłamkami szkła. Biedak połknął to w całości.

– Co?! – Jack nie wierzył własnym uszom, ale po chwili zrozumiał. – To ten psychiczny drań.

– Kto? – zapytał Jeff.

– Co? Ach, nie. Nie mogę uwierzyć, żeby coś takiego…

– Uspokój się – wtrącił Jeff. – Niech Czwartek tu zostanie. Przyniosę go jutro rano i zajmę się wszystkim.

– Dzięki – zgodził się Jack. Spojrzał na psa, pogłaskał go po raz ostatni i ruszył do domu. Szedł wysypaną żwirem ścieżką osiedlową. Z trudem mógł się opanować, miał wrażenie, że znalazł się nad mroczną czeluścią, że pogrąża się w ciemnej otchłani bez końca, a życie wymyka mu się z rąk. Czy uda się z tego wyjść? – myślał.

Ledwie wszedł do domu, gdy zadzwonił telefon. Przypomniał sobie wypadek przed Instytutem. W chwilę potem, gdy ktoś chciał go przejechać, też zadzwonił telefon. Złapał za słuchawkę.

– Słuchaj, ty skurwysynu…

– Jack, tu Jeff – odezwał się lekarz.

– Przepraszam, myślałem, że… – Jack stłumił w sobie złość.

– Nie ma sprawy. Chcę ci tylko coś powiedzieć. Przyjrzałem się dokładniej temu, co Czwartek miał w żołądku. Okazało się, że nie tylko resztki mięsa i szkło, ale jeszcze coś, jakieś nasiona. Nie mam pojęcia, czy trujące, a zresztą pies zdechł od szkła. Pomyślałem jednak, że powinienem ci o tym powiedzieć, bo może to jakiś ślad.

– Dzięki, Jeff. Być może to coś ważnego. Zobaczymy. W razie czego dam ci znać. – Jack nie powiedział jednak wszystkiego. Pewne sprawy wolał zachować dla siebie.

Odłożył słuchawkę. Nasiona rzeczywiście wskazywały trop, a ten wiódł do Eddy'ego Gossa. Eddy wspomniał o nasionach już w czasie pierwszego spotkania, gdy Jack podjął się obrony. Rozmawiali na osobności, w miejscowym areszcie, w ponurej celi, specjalnie przeznaczonej na widzenia z adwokatem. Był to dzień po przyznaniu się Gossa do wszystkiego przed kamerą, w czasie przesłuchania przez Lonza Stafforda. Jack słuchał w milczeniu, podczas gdy jego klient opowiadał o szczegółach zabójstwa. I oto teraz Jack przypomniał sobie coś, za sprawą czego Goss zyskał przydomek „Chryzantemowego Wampira".


– Znaleźli nasiona? – upewniał się w czasie tamtej rozmowy Goss.

Jack podniósł wzrok znad notatek, spojrzał na klienta.

– Owszem. Patolog wspomniał o czymś takim. Podobno znalazł jakieś nasiona w okolicy pochwy.

Goss wyraźnie się ożywił. Dumnie splótł ramiona na piersi.

– Bo, wie pan, to nasiona chryzantemy – zmarszczył brwi, jakby dając znak, że sprawa ma istotne znaczenie.

Jack nic nie powiedział, wzruszył tylko ramionami. Goss zirytował się, był wyraźnie zły, że adwokat nie docenia sprawy.

– Jak to, nie rozumie pan?

– Nie – odparł Jack – nie rozumiem. Freud też by cię nie zrozumiał, drabie, pomyślał.

Goss nachylił się konfidencjonalnie, gotów wyjawić sekret.

– Człowieku, chryzantemy to najwspanialsze kwiaty ze wszystkich.

– A mnie się kojarzą z pogrzebem – rzekł Jack.

– To też racja – ciągnął Goss, zadowolony, że adwokat podjął temat. – Natura specjalnie stworzyła je na pogrzeby, bo pogrzeb jest mroczny, jak sama śmierć, a chryzantemy to właśnie uwielbiają.

– O czym właściwie mówisz? – zaciekawił się Jack, choć starał się tego nie okazywać.

– A nasiona chryzantemy – ciągnął jego klient z zapałem – są naprawdę wyjątkowe. Większość kwiatów rozkwita, kiedy jest ciepło. Uwielbiają lato i słońce. Chryzantemy są całkiem inne, bo, owszem, wysiewa się je do ziemi, kiedy jest ciepło, ale nic się nie dzieje. To znaczy nasiona leżą sobie, nie rozwijają się, czekają, aż dni staną się krótsze, a noce chłodniejsze. Im mroczniej i zimniej, tym dla nich lepiej. I wreszcie, około listopada, gdy wszystko wokół umiera, gdy ziemia ostygnie, noce staną się długie, a dni chmurne, właśnie wtedy te wielkie kwiaty rozkwitają.

– Więc – jak rozumiem – po prostu zasiałeś kwiaty – rzucił niby to obojętnie adwokat.

– Właśnie, w ciepłym, ciemnym miejscu – ciągnął Goss – które z każdym dniem stawać się będzie mroczniejsze i coraz zimniejsze, aż wreszcie moje nasiona zaczną się rozwijać.

Jack zachował kamienny spokój. Patrzył na oskarżonego w milczeniu. Zanotował sobie tylko myśl, że linię obrony można oprzeć na „psychicznej ułomności" oskarżonego.

– A jak to się stało, że znasz się na kwiatach, Eddy? – spytał.

– Jako dziecko – odparł nie patrząc na adwokata – wychowywałem się w New Jersey. Był tam sąsiad, który miał cieplarnię i hodował najprzeróżniejsze rośliny – Goss uśmiechnął się nieznacznie do własnych myśli. – Czasami paliliśmy to i owo, co tam rosło, wie pan, jak to jest.

– Ale skąd nauczyłeś się tego wszystkiego o wysiewaniu roślin? Skąd ten pomysł, żeby umieszczać nasiona w ciepłym, mrocznym miejscu.

– Nie pamiętam – Goss zacisnął usta.

– A ile wtedy miałeś lat?

– Dziesięć, może jedenaście – wzruszył ramionami Eddy.

– A ten sąsiad?

– Czy ja wiem – stary, choć może nie tak bardzo.

Jack pochylił się do przodu.

– I co robiliście – spytał z naciskiem – coście robili z tym sąsiadem?

Wzrok Gossa zapłonął, ręce zaczęły drżeć.

– Nie pamiętam, już mówiłem, głuchy pan, czy co?

– Nie, ale chciałbym, żebyś sobie przypomniał…

– Spierdalaj! – wrzasnął Goss. – Koniec rozmowy. Nie mam nic więcej do powiedzenia.

– Nie denerwuj się.

– Powiedziałem: spierdalaj stąd.

Jack spakował papiery, wstał z krzesła. – Jeszcze porozmawiamy – rzekł podchodząc do ciężkich, żelaznych drzwi.

– Hej – wstrzymał go Goss.

Jack odwrócił się.

– Ale wyciągnie mnie pan stąd?

– Będę cię bronił przed sądem.

– Musi mnie pan wyciągnąć – Goss zmrużył oczy, pochylił się na krześle. – Musi pan – powtórzył z naciskiem – bo mam jeszcze dużo nasion do zasadzenia.

Na wspomnienie tej rozmowy Jacka przeszły ciarki. Odetchnął głęboko i pokiwał głową. Gdyby sprawa nie była tak poważna, to uśmiałby się z ironii losu, bo przecież nie kto inny, tylko on doprowadził do uniewinnienia psychopaty, który teraz zasadza się na niego.

Czy tak jest w istocie? Jeśli rzeczywiście zabójca czyha na niego, to zapewne powodowany urazą. Jack nie sądził jednak, aby Goss nosił się z zamiarem fizycznej napaści. Wyżywał się raczej na słabszych od siebie: na kobietach i zwierzętach.

Jack miał aż nadto dowodów przeciwko Gossowi, aby tamten wrócił za kratki, ale nie był przekonany, czy to rozwiąże sprawę. Już raz system wymiaru sprawiedliwości nie zdołał powstrzymać Gossa, i to za jego, Jacka, sprawą.

Musi więc wymyślić coś takiego, co skutecznie rozwiąże sprawę, raz na zawsze.


Minęła dwudziesta trzecia, pora, kiedy w rezydencji gubernatora udawano się na spoczynek. Harry Swyteck leżał już w łóżku, czytał artykuł o Eddym Gossie w ostatnim numerze magazynu „Florida Trend". Autor zirytował go, nie zostawiając suchej nitki na obrońcy – Jacku Swytecku – i nazywając go adwokatem bez kręgosłupa. I to ma być „obiektywne dziennikarstwo" – mruknął gubernator, odkładając pismo z wyraźnym obrzydzeniem.

Chwilę później Agnes wyszła z łazienki, już w szlafroku. Zatrzymała się obok stolika przy oknie, poprawiając bukiet kwiatów, na który Harry nie zwrócił wcześniej uwagi.

– Nie podziękowałam ci jeszcze za kwiaty, Harry. – Stała tyłem do łóżka.

– Słucham? – Nie widział kwiatów, bo Agnes zasłaniała widok. Nie przypominał sobie, aby zamawiał bukiet. Nie były to przecież ani urodziny, ani rocznica ślubu, ani w ogóle nic takiego. Nie wykluczał jednak, że w ferworze kampanii wyborczej mógł o czymś zapomnieć. Zawsze jednak zabezpieczał się przed taką ewentualnością, każąc sekretarkom zapisywać wszystkie ważne daty i kupować kwiaty oraz prezenty, nie okazał więc zaskoczenia. – Cieszę się, że sprawiły ci przyjemność, kochanie.

– Miło jest dostać kwiaty bez specjalnej okazji – powiedziała Agnes z błyskiem w oku. – Chyba że chciałeś przekazać mi coś specjalnego… – dodała pieszczotliwie. Cofnęła się o krok, odsłaniając bukiet na stoliku. Gubernator zbladł.

– Rozgrzej nasze gniazdko – zachęciła kusząco, znikając w garderobie, ale gubernator nie słyszał. Jak urzeczony wpatrywał się w pęk białych, liliowych i żółtych chryzantem. Wstał z łóżka i podszedł bliżej. Wśród kwiatów tkwiła jeszcze koperta z bilecikiem. Sięgnął po nią drżącą ręką. Wszystko układało się w logiczną całość: chrapliwy, zmieniony głos, groźby, zdjęcia ofiary okrutnego morderstwa, a teraz te kwiaty. W myślach nakreślił znak równania między patologicznym „Chryzantemowym Wampirem", wspomnianym w artykule, który właśnie skończył, a szantażystą.

Przeczytał bilecik. Nie musiał się niczego domyślać. Był przeznaczony dla niego, nie dla żony: „Razem na zawsze, ty i ja, aż do śmierci".

– Eddy Goss – mruknął gubernator drżącym z przerażenia szeptem. – Szantażuje mnie psychopata.

13

Nazajutrz, z samego rana, Jack odebrał mustanga z warsztatu i zaraz udał się do firmy A &G Alarm Company, żeby jeszcze tego samego dnia założyli mu urządzenie alarmowe w domu. Kazał też zmienić wszystkie zamki. Zastanawiał się, czy jednak nie powinien gdzieś wyjechać. Nadal co prawda nie wierzył, aby Goss chciał go zabić, ale rozsądek nakazywał przedsięwziąć środki ostrożności. Przemyśliwał, jak postąpić w najgorszym z możliwych wypadków, to znaczy gdyby doszło do napaści w środku nocy albo gdyby zasadzono się na niego, kiedy będzie wysiadał z samochodu. Nakreślił sobie w myślach stosowny plan. Zadzwonił też do firmy telefonicznej z prośbą o zmianę numeru i zastrzeżenie nowego.

Jednego tylko nie uczynił, a mianowicie nie zawiadomił policji, zakładając, że kto jak kto, ale adwokat, który doprowadził do uniewinnienia Eddy'ego Gossa, nie ma co liczyć na życzliwość i ochronę stróżów prawa. A poza tym miał lepszy pomysł. Jeszcze tego samego popołudnia kupił zapas amunicji do pistoletu.

W istocie nie był to jego pistolet. Zostawiła mu go „w spadku" Donna Boyd, dziewczyna, z którą chodził w czasie studiów w Yale. Mało kto wie, że w New Haven – mieście, gdzie znajduje się uniwersytet Yale – a przynajmniej w niektórych dzielnicach, również tych, w których mieszkają studenci nie korzystający z domów akademickich, jest naprawdę bardzo niebezpiecznie. Kiedy okradziono kogoś w sąsiedztwie, Donna kategorycznie oświadczyła, że nie będzie zostawać na noc sama, chyba że z pistoletem przy łóżku. Była niekonwencjonalna, nawet jak na feministkę z Yale. Jack zgodził się, a powodowany rozsądkiem i ostrożnością, wziął kilka lekcji na strzelnicy. Nie chciał popełnić jakiegoś błędu, którego oboje mogliby później żałować.

Pistolet, trzydziestkaósemka, leżał w szufladzie, gdy po dyplomie Jack pakował się przed powrotem do rodzinnego Miami. Z Donną skończyło się jakiś czas temu, chyba ku jej rozgoryczeniu. W każdym razie wyjechała nie zabierając swoich rzeczy. Od wspólnego znajomego Jack dowiedział się, że wyprawiła się do Europy, więc spakował także i zabrał ze sobą jej rakietę tenisową, kompakt Elvisa Costella, no i pistolet, o którym zresztą rychło zapomniał, aż do dziś, kiedy to uznał, że może mu się przydać.

Pistolet przeleżał w schowku sześć lat, zarejestrowany na nazwisko Donny Boyd w stanie Connecticut – świat drogi od Florydy.

Jack nie był zwolennikiem przemocy, nie uważał, aby przemoc cokolwiek rozwiązywała, ale teraz chodziło o działanie w obronie własnej, a przynajmniej tak to sobie tłumaczył, choć w głębi ducha zastanawiał się, czy rzeczywiście chce, aby zaistniały warunki do tzw. obrony koniecznej, gdyby na przykład Goss wdarł się do jego domu. Siedząc w salonie, patrzył na amunicję, którą właśnie kupił, I analizował motywy, którymi się kierował nie zawiadamiając policji. Odrzucił jednak myśl, że podświadomie szykuje się do rozprawy z Gossem, bo było to wręcz śmieszne. Nie jest przecież mordercą jak Goss.

Zadzwonił telefon. Jack przyciszył telewizor (oglądał „film tygodnia") i podniósł słuchawkę.

– Zaglądałeś do skrzynki pocztowej, Jack? – rozległ się znany głos.

Jack zawahał się. Dobrze wiedział, że nie powinien reagować, bo to tylko podnieca rozmówcę. Eksperci zajmujący się tego typu sprawami zawsze radzą, żeby bez słowa odkładać słuchawkę, i tak powinno się robić, z drugiej jednak strony Jackowi zależało na tym, by przekonać się, że jego podejrzenia są uzasadnione. Gdyby tylko udało mu się zmusić tamtego, żeby zaczął mówić normalnym głosem, zyskałby ostateczne potwierdzenie.

– Głupio robisz, Goss – starał się sprowokować rozmówcę. – Przestań udawać. Wiem, że to ty.

W słuchawce rozległ się najpierw lekceważący gwizd, potem zapadła cisza.

– Gówno wiesz, Swyteck, więc lepiej zamknij się i leć do skrzynki. No już! – rozległo się po chwili z wyraźną nutą złości.

Jack stropił się, że rozmówca tak szybko i łatwo zaczyna się denerwować.

– A po co?

– Bo tak – uciął rozmówca. – Rusz dupę i weź słuchawkę ze sobą. Powiem ci, czego masz szukać.

Jack miał wątpliwości, czy mądrze jest ciągnąć tę grę, ale chciał doprowadzić rzecz do końca.

– Niech ci będzie – rzucił i ruszył na dwór z bezprzewodowym aparatem przy uchu. Na wszelki wypadek wyjrzał najpierw przez okno, ale nie zauważył niczego szczególnego. Wyszedł na ganek.

– Jestem przy skrzynce – zawiadomił rozmówcę.

– Zajrzyj do środka – brzmiało następne polecenie.

Jack ostrożnie sięgnął do skrzynki. Palcem wymacał zamknięcie, po czym jednym szybkim ruchem otworzył wieko, cofając rękę, jakby dotknął rozpalonej lawy.

– Widzisz, co jest w środku, Swyteck?

Jack wytężył wzrok, ale nie podszedł bliżej w obawie, że może zobaczyć na przykład pokrwawione spodenki gimnastyczne, podarte damskie figi czy jakiś inny dowód ostatnich szaleństw Gossa.

– Koperta – stwierdził po chwili.

– Otwórz.

Jack ostrożnie wyciągnął kopertę. Ani nadawcy, ani adresata, ani znaczka, co oznaczało, że napastnik wrzucił ją osobiście, a więc musiał tu być, o czym Jack pomyślał nie bez obrzydzenia. Otworzył kopertę, wyciągnął zawartość.

– I co to ma być?

– A jak myślisz?

– Mapa – odparł Jack, zdając sobie sprawę, że trzyma w ręku kawałek planu miasta z zaznaczoną żółtym mazakiem trasą.

– No właśnie – skorzystaj z niej, jeśli chcesz wreszcie poznać zabójcę, który grasuje w mieście, a przecież marzysz o tym, prawda, Swyteck?

– Niezupełnie. Znam cię przecież, Goss. Czy zaznaczyłeś, jak dojechać do ciebie?

– Jak dotrzeć do mordercy? Jedź tam, Swyteck. Bądź tam jutro o świcie, o wpół do piątej. I żadnych ogonów, bo będziesz żałował.

Połączenie zostało przerwane, słychać było tylko sygnał centrali. Jack wyłączył słuchawkę. Z początku odrzucił myśl o wyprawie. Potem jednak zaczął się zastanawiać. Czy Goss zamierza dokonać kolejnego morderstwa w swoim własnym mieszkaniu? Absurd, nie zapraszałby go na miejsce przestępstwa. Musi więc chodzić o coś innego. O co? – zastanawiał się, zaintrygowany.

Ale chodziło nie tylko o rozbudzoną ciekawość. Pomyślał o owej nocy sprzed dwóch lat, kiedy nie zdobył się, aby ojcu przedstawić argumenty objęte „tajemnicą zawodową", a przez to stracono Raula Fernandeza. Drobiazgowość i prawnicza pedanteria doprowadziły do śmierci niewinnego człowieka. Takiego błędu już nie popełni. Mając do czynienia z oczywistym zabójcą, który znów szykuje się do skoku, trzeba działać znacznie elastyczniej.

Najwyższy czas, by postawić mu ultimatum. Kilka miesięcy temu, kiedy naradzali się z Gossem, czy nie przyjąć linii obrony opartej na chorobie psychicznej, Jack wycisnął ze swego klienta sporo wiadomości na temat dawnych przestępstw, włączając w to – a jakże – zabójstwa. Goss rzeczywiście ujawnił sporo i dość będzie mu o tym przypomnieć, ostrzec, że jeśli się nie zmieni, to w każdej chwili prokurator może dostać anonimowy donos na temat sprawcy najbardziej perwersyjnych zbrodni.

Podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Ściemniało się i padał drobny deszcz. Wyraźnie zbierało się na burzę. Jeśli ma dopaść Gossa, to nie ma sensu zwlekać do wpół do piątej rano. Rozsądniej będzie wyruszyć zaraz. Tak też zrobił. Zawrócił jednak od drzwi, wszedł na strych, otworzył kufer i wyjął pistolet. Poświęcił parę minut na oczyszczenie i oliwienie broni, na koniec załadował magazynek.

Na wszelki wypadek.

14

Po południu nad Florydą przeszła gwałtowna nawałnica. Burza minęła, ale nadal lało potężnie, gdy Jack ruszał spod domu. Pogoda jednak nie mogła mu przeszkodzić, był absolutnie zdecydowany, że musi złapać Gossa, dopóki ten nie zmieni zamiarów. Pędził więc mustangiem z taką szybkością, jaką ryzykowałby tylko uciekający przestępca. Zjechał z autostrady w dzielnicy, do której nikt rozsądny wolałby nie zaglądać, i z piskiem opon zatrzymał auto przed blokiem, w którym mieszkał Goss.

Dwupiętrowy mrówkowiec rozciągał się niemal na połowę kwartału. Z jednej strony graniczył ze stacją benzynową, a z drugiej z osmalonymi ruinami kamienicy, którą właściciel-piroman podpalił kiedyś, licząc na to, że więcej dostanie z ubezpieczenia niż za czynsz. W większości okien na parterze rdzewiały solidne kraty, w innych zamiast szyb widniała dykta, a tylko w nielicznych widać było staroświeckie klimatyzatory. W szparach między popękanymi płytami chodnikowymi pieniły się chwasty – jedyna zresztą zieleń wśród kamiennej pustyni.

Ciężkie krople deszczu bębniły o brezentowy dach kabrioletu i sączyły się do środka w miejscach, gdzie dwudziestoletnie, sparciałe uszczelki już dawno przestały spełniać swoje zadanie. Jack wyskoczył z auta i klucząc między wartkimi potokami deszczówki na jezdni, pobiegł ku drzwiom. Trwało to nie dłużej niż piętnaście sekund, ale wystarczyło, by przemókł do cna. Mokre ubranie lepiło się do ciała. Wszedł do środka. Klatkę schodową ledwo rozświetlała słaba żarówka. Sprawdził rząd skrzynek na listy na ścianie. GOSS, m. 217 – głosiła wizytówka na jednej z nich. Trafił więc pod właściwy adres.

Wspiął się na piętro, gdzie po obu stronach długiego, ponurego korytarza widniały rzędy drzwi do poszczególnych mieszkań. Było tu jeszcze ciemniej niż na dole. Lokatorzy wykręcili i zabrali na własny użytek większość żarówek. Sufit nosił ślady sportowych wyczynów młodych ludzi, którzy sprawdzali, jak wysoko uda im się podskoczyć. Z dziur sączyła się wilgoć, krople spływały po ścianie, zbierając się w kałuże na resztkach wykładziny. Było cicho, jeśli pominąć bębnienie deszczu o blaszany dach.

Jack ruszył korytarzem, sprawdzając numery na drzwiach, na których jeszcze cokolwiek dało się odczytać. Dwieście siedemnaście – piąte drzwi po lewej. Przyspieszył kroku. Był absolutnie przekonany, że Gossa da się powstrzymać tylko w jeden jedyny sposób. Trzeba go przestraszyć, a nikt tego nie zrobi lepiej niż jego własny adwokat. Wprawdzie gdyby były klient doniósł do Izby Adwokackiej, że jest szantażowany, że grozi mu się ujawnieniem tajemnic, z jakich zwierzył się obrońcy, wtedy Jack mógłby pożegnać się z karierą. Nie dbał jednak o to, zbyt długo bowiem bilans strat i życiowych zysków kładł się ciężarem na jego sumieniu. Z jednej strony tragiczna klęska, jaką poniósł w sprawie Fernandeza, z drugiej – rzekome sukcesy, których skutkiem było to, że wielu przestępców podobnych do Gossa znalazło się na wolności i zagrażało społeczeństwu. Był zdesperowany. Miał wrażenie, że sięgnął dna.

Zapukał do drzwi i czekał. Cisza. Nie wierzył, że Gossa może nie być. Zastukał jeszcze raz, głośniej, a po chwili zaczął wręcz walić pięściami w drewniane drzwi. I znów cisza.

– Goss! – krzyknął. – Otwieraj, wiem, że tam jesteś!

– Hej – ktoś stanął w otwartych drzwiach w głębi korytarza. – Człowieku, jest dziesiąta, dzieci śpią. Przestań wreszcie łomotać.

Jack stropił się. Tak bardzo chciał dopaść Gossa, że zachował się tak, jakby w budynku nie było nikogo innego. Tak nie wolno, to głupota, pomyślał. Odstąpił od drzwi i wolno ruszył w stronę schodów, jakby miał zamiar wyjść, ale gdy tylko sąsiad-intruz zamknął się w swoim mieszkaniu, wrócił cichaczem pod 217 i chwycił za klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Jack się zawahał. Nadsłuchiwał, czy w środku nie rozlegnie się jakiś dźwięk albo kroki. Nic nie usłyszał. Uchylił więc drzwi, zerknął do środka. Mrok i cisza. Otworzył szerzej, stanął w progu.

– Goss?! – zawołał. Czekał na odpowiedź.

Cisza. Tylko niesione tropikalną burzą krople deszczu biły o dach i okna. Jack doszedł do wniosku, że ma dwa wyjścia. Po pierwsze może machnąć na to wszystko ręką, zawrócić na pięcie i dać sobie spokój. W takiej jednak sytuacji za jakiś czas dostanie kolejny telefon z pogróżkami, a rychło też sprawy przybiorą jeszcze gorszy obrót. Drugie i w istocie jedyne wyjście polegało na tym, aby zrobić coś tu i teraz.

Zerknął za siebie – korytarz był pusty. Spojrzał w głąb mieszkania. Serce mu biło, ręce zwilgotniały od potu. Nabrał powietrza, pomyślał chwilę, natężając całą wolę, i ostrożnie wszedł do środka. W mieszkaniu Eddy'ego Gossa panowała ciemność i cisza, śmiertelna cisza.

– Goss? – Jack zatrzymał się przy wejściu. – Goss, to ja, Swyteck. Musimy porozmawiać, więc pokaż się, do cholery! – zawołał półgłosem.

Odczekał kilka sekund. Odpowiedzi nie było. Sięgnął do kontaktu przy drzwiach. Nie było światła.

Błyskawica rozerwała ciemności za oknem. Na odgłos grzmotu serce podeszło mu do gardła. Burza nasiliła się, deszcz walił w okno, w całym mieszkaniu było tylko jedno. Znów rozbłysnął piorun, rozświetlając białą poświatą ciasne wnętrze. Jack, jak w świetle flesza, w ułamku sekundy zorientował się w otoczeniu. Wyglądało na to, że mieszkanie jest jednoizbowe: kuchnia, jadalnia i livingroom – wszystko razem. Okno zasłonięte białym jak śmierć prześcieradłem, mebli niewiele: wyleniała sofa, stojąca lampa, stół kuchenny i składane krzesło. Ściany gołe, ale zwrócił uwagę, że w pokoju znajdowało się trochę roślin, choć nie takich, jakie zwykle hoduje się w domu. Były to bowiem wieńce w kształcie krzyży i gwiazd Dawida, wiązanki, jakie składa się na grobach, z chryzantem i jeszcze innych gatunków kwiatów. Wszystkie świeże. Najwidoczniej Goss kradł je na cmentarzu. Gniew i obrzydzenie ścisnęły go za gardło, gdy na szarfie przy jednej z wiązanek odcyfrował słowa: „Najukochańszej Córce". W tej samej chwili zauważył, że obok jest drugi pokój – sypialnia. Drzwi były otwarte.

Zza nich dobiegł nagle przeciągły gwizd, głośny, bezczelny, taki jakim chłopcy na plaży zaczepiają dziewczyny. Jack sprężył się w sobie w obawie przed atakiem.

Śśśśś – znów gwizd, jakby jeszcze głośniejszy.

Serce zaczęło mu łomotać. Myślał tylko o tym, zęby zawrócić na pięcie i uciec, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Ku własnemu zaskoczeniu zaczął posuwać się wolno i ostrożnie w stronę otwartych drzwi. Skradał się na palcach, żeby gumowe podeszwy adidasów nie zapiszczały na wilgotnej podłodze. Nie spuszczał oczu z drzwi. Nerwy miał napięte do ostatnich granic, nadal nie wiedział, co go spotka po drugiej stronie. Zachwiał się, gdy z oddali dobiegł przeciągły odgłos grzmotu. Do drzwi miał jeszcze dwa kroki, zatrzymał się.

I znów rozległ się gwizd.

Ten dźwięk zbijał go z tropu, ale też zaczął zwyczajnie złościć. Sukinsyn próbuje go zirytować! Bawi się, jak to on, a Jack wiedział, do czego Goss jest zdolny, wyjął więc pistolet z kieszeni.

– Eddy! – zawołał. – Dość tych żartów. Chcę tylko porozmawiać.

I znów błyskawica rozświetliła wnętrze na ułamek sekundy. Jack postąpił krok naprzód i jeszcze jeden krok. Zerknął na stół kuchenny. Stał na nim brudny talerz z resztką keczupu i pozostałościami po rybie, butelka po coca-coli, widelec i nóż – ostry jak sztylet nóż do steków. Jack ucieszył się, że jednak wziął rewolwer. Podniósł broń oburącz, jak do strzału. Ręce mu drżały, ale nie miał zamiaru się wycofać; nie odpuści. Jeszcze jeden krok naprzód i zajrzał do wnętrza sypialni.

Nagły pisk sprawił, że się cofnął. Kątem oka zauważył coś, ni to postać, ni to cień. Coś czaiło się w mroku. Dał krok do tyłu, chciał strzelić, ale stracił równowagę. Potknął się o lampę, lampa upadła na dywan, on też znalazł się na podłodze. Zaczął wstawać dygocząc z wrażenia. Walka zakończyła się równię szybko, jak zaczęła.

– Głupia papuga – powiedział głośno, oddychając z ulgą.

– Śśśś – zagwizdało ptaszysko ze swego drążka.

Jack zamarł, gdy na korytarzu, za drzwiami, rozległy się kroki. Wolał uniknąć sytuacji, w której musiałby się tłumaczyć przed kimś, kto zajrzałby do środka, zaniepokojony hałasem. Wcisnął pistolet za pasek, podszedł do okna, spróbował otworzyć. Było to zwykłe przesuwane okno, jak w większości czynszówek, ale nie dało się unieść więcej niż parę centymetrów. Poprzedni lokator wbił solidny gwóźdź we framugę, zabezpieczając się, jak można sądzić, przed nieproszonymi gośćmi. Serce zabiło mu mocniej, gdy kroki na korytarzu zaczęły się zbliżać. Rozejrzał się błyskawicznie, chwycił nóż i próbował nim usunąć gwóźdź blokujący okno. Zrazu żelazny ćwiek nie chciał nawet drgnąć, po czym z nagła puścił, na skutek czego nóż ześlizgnął się, kalecząc głęboko zewnętrzną stronę lewej dłoni. Ręka zaczęła krwawić, ale z napięcia Jack nie czuł bólu. Rzucił nóż na stół i wyślizgnął się przez otwarte okno. Zsunął się na dół po drabince przeciwpożarowej, jak uczniak na lekcji gimnastyki. Z ostatnich trzech metrów zeskoczył na ziemię, lądując po kostki w kałuży. Okrążył pędem budynek, wskoczył do auta i ruszył, starając się nie dociskać gazu do końca. Zdał sobie sprawę, że im szybciej będzie jechał, tym większe wzbudzi podejrzenia.

Oddychał głęboko, chcąc się uspokoić i opanować. Zbadał rękę. Rana była stosunkowo głęboka i ciągle jeszcze krwawiła, ale obejdzie się bez szycia. Trzymał kierownicę zranioną dłonią, a drugą zacisnął na przegubie, aby zatamować krew.

– Do diabła! – przeklinał pod nosem tę głupią papugę. Ptak rzeczywiście wystraszył go śmiertelnie. Zdziwił się, że Goss sprawił go sobie, bo przecież nie dbał o żadne żywe istoty. Z drugiej strony był w tym jakiś sens, bo cóż robi ptak? Dziobie ziarna. Rzeczywiście wokół stojaka walało się sporo ziaren, nasion, które przyniósł Chryzantemowy Wampir. Jak to on powiedział? – „Mam jeszcze dużo nasion do zasadzenia".

Opuszczając dzielnicę Gossa, Jack raz jeszcze przeanalizował wydarzenia, które go tam sprowadziły: telefon, mapa, zaproszenie do spotkania „mordercy na wolności". Spirala wydarzeń, każde kolejne jakby poważniejsze i groźniejsze. Zastanawiał się, jaki może być następny, logiczny krok po zabiciu psa, i przeraził się tym, co podpowiadał mu instynkt. Goss zwabiał go do siebie nie po to, aby zabić jego, ale raczej kogoś innego. Kogo?

– Cindy – wypowiedział głośno, ważąc wszelkie ewentualności. Być może to przesada, niewykluczone, że przypisuje Gossowi zbyt wiele sprytu, ale z drugiej strony ten szaleniec mógł go zwabić właśnie świtem, aby mieć pewność, że dziewczyna zostanie sama, a on spokojnie zasadzi swoje nasiona.

Jack docisnął pedał gazu do końca i skręcił w stronę domu Giny. Kierował jedną ręką, drugą wystukiwał numer na telefonie komórkowym. Do czwartej trzydzieści zostało jeszcze sporo czasu, bo nie minęła nawet północ, ale wolał dmuchać na zimne.

– Odezwij się – mruknął, słysząc, że jest zajęte. Spróbował jeszcze raz. To samo. Zadzwonił więc do telefonistki, prosząc, aby przerwała rozmowę, bo „dzwoni w nagłej sprawie, która nie może czekać".

Ale Gina nie zgodziła się na przerwanie rozmowy ani tym bardziej na przyjęcie jego telefonu.

– Co to znaczy: nie zgadza się? – zirytował się, ale telefonistka nawet nie odpowiedziała.

Wyłączył telefon i jeszcze bardziej przyspieszył. Bał się, że dojdzie do najgorszego.

15

Siedem minut później samochód wjechał na uliczki osiedla nad zatoką, przyhamował przed „śpiącym policjantem" – asfaltowym wybrzuszeniem, które zmusza do ograniczenia prędkości – i zatrzymał się przed bliźniakiem Giny. Jack wyskoczył z auta. Skacząc po dwa stopnie wbiegł na ganek i załomotał do drzwi. Przestępował nerwowo z nogi na nogę, aż wreszcie Gina otworzyła.

– Nic się nie stało? Wszystko w porządku? – pytał z niepokojem.

Gina miała na sobie obcisłą minispódniczkę z białego dżinsu i czerwoną, luźną bluzkę na ramiączka, która więcej odsłaniała niż skrywała przed ciekawym wzrokiem.

– Jest Cindy?

– Nie ma.

– A gdzie jest?

– Gdzieś. Zabawia się z chłopakami z baletu Chippendale'ów – zadrwiła, robiąc przy tym kpiącą minę. – A w ogóle to już nie twoja sprawa. Nie ma jej i tyle.

– Muszę ją znaleźć, bo grozi jej niebezpieczeństwo.

– Chyba tylko z twojej strony – wyzywająco wsparła ręce na biodrach.

Na wszelki wypadek wsunął nogę za próg, żeby Gina nie zamknęła mu drzwi przed nosem.

– Słuchaj, to nie są wymysły. Od zakończenia procesu Gossa ktoś mnie bez przerwy śledzi i grozi. Jakiś facet o chrapliwym głosie zadzwonił, że morderca krąży, a potem chciał mnie przejechać na ulicy. Zabił Czwartka, a teraz pewnie chce się dobrać do Cindy.

Gina pojęła wreszcie, że sprawa jest poważna.

– Cindy nic nie grozi – powiedziała zimnym głosem. – W sobotę rano, zaraz po awanturze z tobą, postanowiła pojechać do Rzymu. Po południu, gdy nie było cię w domu, zabrałyśmy jej rzeczy i odwiozłam ją na lotnisko. Jest w drodze do Włoch.

– Ach tak, to dobrze – skwitował, choć nie do końca szczerze. Z jednej strony ucieszył się, że Cindy jest bezpieczna, z drugiej – trudno mu było oswoić się z myślą, że już jej nie ma. W głębi duszy żałował, iż nie dała mu szansy, żeby ją przeprosił i wszystko wyjaśnił.

Zawrócił od drzwi. Gina obserwowała go nie bez zazdrości, że tak bardzo zależy mu na Cindy, choć przecież zerwali ze sobą. W gruncie rzeczy nosiła w sobie uraz, że rzucił ją dla przyjaciółki, i to po jednym spotkaniu. W cichości ducha liczyła, że podróż do Włoch doprowadzi do ich ostatecznego rozejścia. Zastanawiała się tylko, co powinna zrobić, żeby Jack zainteresował się nią.

– A co ze mną? – rzuciła za odchodzącym, unosząc wymownie brwi. – A co będzie, jeśli ten psychopata zjawi się tutaj i zobaczy, że jestem sama w domu?

– Więc co mam zrobić? – Jack zatrzymał się na schodach.

– Zostań, na wszelki wypadek.

Zaskoczyła go. Otworzył usta, ale przez dobrą chwilę nie był w stanie dobyć głosu.

– Nie wydaje mi się, że…

– Za dużo ci się wydaje i na tym polega twój problem. No, wchodź, postawię ci drinka, a może nawet powiem ci prawdę o tej „służbowej" wyprawie Cindy do Włoch – powiedziała z udawaną obojętnością, zapraszając go do środka.

Speszył się. Wolałby sądzić, że Gina tylko szydzi z jego uczuć, ale w tym, co. mówiła, coś jednak było, skoro Cindy cichaczem zabrała rzeczy i wyjechała, nie dając mu nawet cienia szansy, żeby się wytłumaczyć. A zresztą po tym wszystkim, co zdarzyło się ostatnio, należy mu się trochę oddechu. Przecież to nic złego, że pobędzie w towarzystwie, zwłaszcza że z Gina można pogadać, dowiedzieć się, co Cindy naprawdę myśli i jakie ma plany.

– Zgoda – odrzekł – a jeśli chodzi o drinka, to poproszę szkocką z lodem.

Weszli do środka. Wielki livingroom utrzymany w białej tonacji zajmował cały parter. Z bielą ścian kontrastowały nowoczesne meble z czarnego szkła i niklu. Obrazy malowane farbami akrylowymi, perskie dywany i kompozycje z suszonych kwiatów dopełniały wystroju kolorowymi akcentami.

– Włóż to – podała mu płaszcz kąpielowy. – Ściągaj te mokre rzeczy, wrzucę je do suszarki.

Zawahał się, czy wypada, choć naprawdę był przemoczony do suchej nitki. Zauważyła wahanie.

– Możesz mi wierzyć – rzuciła półżartem – że gdyby mi zależało na czymś więcej, to anibyś się spostrzegł… No – ponagliła – przebieraj się, bo złapiesz zapalenie płuc.

Poszedł do łazienki, zdjął mokre ubranie. Zastanawiał się, co zrobić z bronią. Wolał uniknąć wyjaśnień. W końcu wyjął magazynek, owinął razem z pistoletem w ścierkę i schował do kieszeni szlafroka. Rana na dłoni zaschła, zmył więc ostrożnie ślady krwi i wrócił do salonu. Gdy Gina wrzuciła mokre ubranie do suszarki, przeszli do kuchni.

– Szkocka, dobrze usłyszałam? – spytała.

– Szkocka. – Z wysokości stołka przy barze w kuchni przyglądał się, jak Gina napełnia szklanki. Nie ma co ukrywać, przyjaciółka Cindy była rzeczywiście zgrabna. W miękkim świetle kuchennych jarzeniówek mógł ją podziwiać od stóp do głów. Naprawdę znakomita dziewczyna, pomyślał na widok ciemnych, błyszczących oczu i aksamitnej, oliwkowej cery. Przyszło mu na myśl, że pewnie całe ciało ma równo opalone, bez śladów kostiumu. Jedyna niedoskonałość, ledwie zauważalna zresztą, to niezbyt ładny uśmiech. Owa wada, której Jack zresztą nie traktował w ten sposób, sprawiła, że Gina nie została jednak supermodelką i nie zrobiła kariery w tej branży.

– Gotowe – podała mu szklankę.

Podziękował gestem, pociągnął spory łyk.

– Miałeś ciężki wieczór? – Uzupełniła trunek.

– Bardzo – przyznał.

W oczach Giny zapaliły się iskierki.

– No to dam ci coś specjalnego. Wiesz, co to jest Jagermeisłer?

– Co takiego?

– Mocna rzecz – ustawiła kieliszki na barze – same procenty.

– Wydaje mi się… – zaczął się wzbraniać.

– Już mówiłam – przerwała – że za dużo ci się wydaje. – Nalała dwa kieliszki. Głębszy dla Jacka. – Prosił! – wzniosła toast po niemiecku.

Wypili jednym haustem.

– Dobry początek – zaśmiała się. – Jeszcze po jednym – ponownie napełniła kieliszki.

– Huuu! – odetchnął głęboko, alkohol był wyjątkowo mocny.

Gina znów nalała.

– Co to jest? – spytał, czując palenie w gardle.

– Powiem ci, jak wypijesz.

Zawahał się. Na wszelki wypadek powinien się jednak pilnować, bo półprzytomny nie zda się na nic, gdyby Goss się zjawił.

– Gina, chyba już dość.

– Daj spokój, wyluzuj się trochę. Jeszcze po jednym. Zamek jest mocny – wskazała wzrokiem drzwi – nikt się nie włamie.

Pozbył się skrupułów do reszty i nie bronił się, gdy Gina podała mu kieliszek do ust. Wypił. Uśmiechnęła się widząc, że wzrok mu się rozmazuje.

– Dostałam to z Niemiec. Podobno są kraje, gdzie nie wolno tego sprzedawać, jest w tym ponoć domieszka opium.

– Opium? – przeraził się.

– Zobaczysz za półtorej minuty, jak ci uderzy do głowy – zaśmiała się nie bez pewnej złośliwości.

Odetchnął głęboko. Rzeczywiście, czuł, że nie jest to zwykła wódka. Przytrzymał się baru, żeby nie stracić równowagi.

– Muszę już iść.

Pochyliła się do przodu, patrząc mu prosto w oczy. Speszył się, odwrócił wzrok. Stracił ostrość widzenia, co go jeszcze bardziej speszyło.

– Naprawdę powinienem już iść – powtórzył, ale nie ruszał z miejsca.

– Jest parę sposobów, żeby cię zatrzymać – odparła tajemniczo.

– Na przykład?

– Mogę cię przekupić – powiedziała cicho..

– I co jeszcze?

– Tortury! – zawołała z udawanym okrucieństwem. Zmrużyła oczy i uszczypnęła go pod żebrem. Śmiejąc się uciekła w głąb mieszkania.

– Boli – jęknął, bo rzeczywiście zadała mu ból. Zaśmiał się jednak – przecież to nie było na serio. – Zostańmy przy przekupstwie.

– Jak chcesz – zgodziła się szeptem. Podała mu nową szklankę szkockiej i gestem ręki zachęciła, żeby przeszli do salonu. Ściemniła światło i podeszła do konsoli ze stereo. Kołysała biodrami, jak zawsze kiedy czuła na sobie męski wzrok.

Uległ, patrzył z podziwem na jej kształty. Doskonale rozumiał, o co jej chodzi, a po miesiącu publicznych, zawodowych i prywatnych niepowodzeń czuł się zbyt słaby, zbyt samotny i zbyt pijany, aby nie skorzystać z zaproszenia, zwłaszcza że zwiodła go jeszcze obietnicą ujawnienia prawdy o rzekomo służbowej wyprawie Cindy do Włoch.

– Rozluźnij się! – Zaszła go od tyłu i pchnęła na kanapę. Sama umościła się obok. Zagłębili się w miękkie poduszki. Gina zrzuciła pantofle, podciągnęła kolana pod brodę, przylgnęła do niego. Palcem zamieszała bryłki lodu w szklance i oblizała go.

Czuł na ramionach dotyk jędrnych piersi. Dłonią błądziła niżej, jemu zaś przed oczami stanęła Cindy. Spiął się.

– Znów ci się coś wydaje? – mruknęła, dając mu delikatnego kuksańca, a jednocześnie przylgnęła do niego jeszcze bliżej, sięgając po pilota od stereo, który leżał na stoliku po jego stronie. Włączyła odtwarzacz. Rozległa się „Europa" Gata Barbieriego.

– Przepraszam – speszył się, zdając sobie sprawę, że być może fałszywie odczytał jej manewry.

– Uwielbiam Gata – przerwała. – A ty, lubisz saks?

Zakrztusił się zaskoczony. Pił właśnie swoją whisky, nie dosłyszał dokładnie, a może Gina celowo mówiła niewyraźnie, w każdym razie zamiast „saks" – saksofon – usłyszał „seks".

– Bo mnie się wydaje, że to najbardziej seksowny instrument ze wszystkich. – Oparła się wygodnie na kanapie i chłonęła muzykę. – Obserwowałeś kiedyś, jak grają na saksofonach? Przyglądałeś się, ale tak naprawdę, w nocy, w klubie? Zawsze jest przyćmione światło, sala pełna dymu, jak z bajki, a muzycy wręcz kochają się ze swoimi instrumentami. Pieszczą ustniki saksofonów wargami, przymykają oczy, a na ich twarzach malują się wszystkie emocje. Jakby obnażali się przed całym światem albo płakali, albo kochali się na oczach wszystkich, nie bacząc na nic, pewni siebie, silni, z jajami. Zazdroszczę im tego. Nie wiem, jak to robią, jak potrafią się aż tak wyzwolić… ale zawsze przejmuje mnie to do głębi. – Pochyliła się w jego stronę i spojrzała mu głęboko w oczy.

Znów się zawahał. Nie znał jej z tej strony, a przynajmniej nigdy wobec niego nie była tak otwarcie wyzywająca. Stały numer, mogę się założyć – miał ochotę zakpić.

– A ty byś tak potrafił? – przytuliła się do niego.

– To znaczy: co? – udawał, że nie rozumie.

– Tak wyluzować się do końca, obnażyć, chłonąć szczęście.

Westchnął tylko, bo istniała przecież kobieta, która rozpalała w nim pragnienia tak silne, że nawet nago wobec całego świata czuł się mocarzem. Ale cóż z tego, skoro coś się między nimi popsuło. Ani z jej, ani z jego winy. Po prostu coś nastąpiło i nic już nie było tak samo.

– Myślę, że tak, ale to zależy od towarzystwa.

Gina zaśmiała się, ale nie zdążyła nic więcej zrobić, bo rozległ się ostry dzwonek telefonu.

– Cindy? – dało znać o sobie sumienie Jacka.

Gina ześlizgnęła się z kanapy, podniosła niechętnie słuchawkę i odeszła w kąt, jak najdalej od Jacka, na tyle na ile pozwalał sznur przy aparacie. Poszeptała coś do mikrofonu i rzuciła słuchawkę na widełki. Gdy wróciła, w jej oczach malowało się już nie podniecenie, ale zwyczajna złość.

– Eks-narzeczony – wyjaśniła bez pytania. Wróciła na swoje miejsce przy Jacku. – Antoine. Dał mi BMW i wyobraża sobie, że mnie kupił. Dzwoni zawsze, gdy jestem z kimś. Pies ogrodnika.

– A czy ten twój Antoine ma przypadkiem broń? – spytał bardziej serio niż żartem Jack.

Telefon znów zadzwonił. Gina rozeźliła się na dobre. Rzuciła aparat na podłogę.

– Co za kretyn! – zawołała, jakby Antoine mógł usłyszeć.

Odetchnęła z ulgą, wróciła na miejsce, przykucając obok Jacka.

– O czym to mówiliśmy? – powiedziała pieszczotliwie.

Odsunął się nieco.

– O Antoinie, chyba mówiliśmy o Antoinie – odparł trochę niepewnie.

– To kretyn – powiedziała z wyraźną kpiną. – Ktoś, kto pomoże mi o nim zapomnieć, ma u mnie fory.

Patrzyli sobie głęboko w oczy. Jack chciał właśnie coś powiedzieć, gdy akurat dała o sobie znać suszarka. Oprzytomniał.

– Czas już na mnie, ubranie pewnie suche. – Poderwał się z miejsca, ale nogi odmówiły posłuszeństwa, poczuł zawrót głowy, opadł z powrotem na kanapę.

– Oj, chyba ci się nie uda.

– Ale powinienem już iść.

– Nie ma mowy – zamachała mu przed nosem kluczykami od mustanga, które wyjęła z kieszeni wrzucając ubranie do suszarki. – Jako przyjaciółka Cindy nie mogę pozwolić, aby jej były narzeczony jeździł po pijanemu. Zostajesz na noc i już.

– Ale…

– Żadnych ale – ucięła – jest już po północy, a ubranie chyba jeszcze nie wyschło. Położę cię w swoim łóżku, ja prześpię się na miejscu Cindy, bo w jej łóżku pewnie miałbyś złe sny. No, chodź – wzięła go za łokieć.

Z trudem stanął na nogi. Od czasów uniwersyteckich nie był tak pijany. Zdawał sobie sprawę, że w tym stanie nie może jechać, i w gruncie rzeczy był z tego rad.

– W porządku, zostaję.

Gina wzięła go pod rękę, żeby zaprowadzić do sypialni na górze. Oboje zamarli, gdy nagle w odłożonej słuchawce rozległ się pulsujący dźwięk. Odruchowo spojrzeli na aparat, a potem po sobie, jakby czekając, które zdecyduje się odłożyć słuchawkę na widełki. Tymczasem dźwięk ustał, więc zostawili telefon na podłodze. Antoine ani nikt inny nie będzie już przeszkadzał. Będą tylko oni: Gina i Jack. Gina, której nikt się nie oprze. Zrezygnował z pomocnej ręki, puścił dziewczynę przodem i sam zaczął wspinać się na schody.

– Spać, spać – ni to powiedziała, ni to zaśpiewała, wprowadzając go do sypialni. Światło lampy w hallu kładło się ciepłem po całym buduarze. Jack przysiadł na skraju łóżka. Gina wygładzała prześcieradła. Zastanawiał się, ilu mężczyzn spało w tym łóżku. On wszakże będzie pierwszym, który co prawda prześpi się w jej łóżku, ale nie z nią.

– W razie czego jestem po drugiej stronie korytarza. – Gina wyszła nie zamykając drzwi.

– Dobranoc.

Zgasiła światło w hallu. Wszystko spowiła ciemność. Po omacku zaczął rozpinać szlafrok, ale myśl o tym, że miałby leżeć w jej pościeli całkiem nagi, nieco go speszyła. Położył się więc w szlafroku. Wyjął tylko z kieszeni zawiniątko z bronią i położył na nocnym stoliku. W głowie mu szumiało. Zmartwił się, że rano będzie miał potwornego kaca, ale pocieszył się, że zaśnie mocno, a musi się wreszcie solidnie wyspać. Zasypiał już, gdy rozbudziło go światło. Paliło się w hallu, ale miał wrażenie, jakby ktoś zaświecił mu latarką prosto w oczy. Półprzytomny podniósł głowę, usiłując rozpoznać postać w drzwiach. Na tle rozświetlonego korytarza malowała się tylko sylwetka.

– Nie mogę zasnąć – rozległ się w ciemności głos Giny.

Wsparł się na łokciu, starał się przebić wzrokiem mrok. Gina stała w drzwiach, jakby pozowała do zdjęcia. Jedna ręka na biodrze, drugą opierała się o framugę. Długie włosy zarzucone przez ramię zdawały się spływać kaskadą na pierś. W odsłoniętym uchu połyskiwał złotem krągły kolczyk. Była naga, jeśli pominąć jedwabną przepaskę na biodrach.

– Muszę położyć się do swojego łóżka.

– Jack odrzucił kołdrę, próbował wstać, ale Gina już tuliła się do niego, delikatnie popychając na poduszki.

– Pozwól, że zrobię to po swojemu – szepnęła.

Nie czuł nawet wyrzutów sumienia. Po pierwsze był zbyt pijany i półprzytomny, a po wtóre miał jeszcze w uszach jej uwagi o „służbowym" wyjeździe Cindy. Jak tu na nią czekać, skoro włóczy się po Włoszech z dawnym narzeczonym! Gina wślizgnęła się najpierw na sam koniec łóżka i powoli posuwała się w górę, szukając drogi palcami pod jego płaszczem kąpielowym. Demonstrowała umiejętności, o jakich dotychczas tylko marzył, aż wśród pieszczot poczuł ból.

Jęknął kuląc się w sobie.

– Hej, co jest? – uśmiechnęła się namiętnie, unosząc głowę spomiędzy jego ud. – Tak ma być, rozkosz i ból.

– Ale boli.

– Odpręż się. – Ściągnęła zeń szlafrok, objęła nogami i wspięła się na niego. Był podniecony do granic wytrzymałości. Ona tymczasem ledwo go dotykała. Drażniła raczej, kusiła, zadawała rozkoszne tortury. Ustami błądziła po piersiach, ciągnąc zębami za włosy. Znów jęknął z bólu, ale zamknęła mu usta pocałunkiem. Jak błyskawica przemknęła mu przez głowę myśl, że od dawna nie kochał się z nikim innym, tylko z Cindy. To zaś, co działo się teraz, było szaleństwem.

– Powiedz mi – wyszeptała Gina, delikatnie dotykając ustami ucha – co byś chciał.

– Ciebie – odparł z równą namiętnością.

Ona tymczasem błądziła palcami po jego ciele, coraz bardziej go podniecając.

– Ale naprawdę, co chciałbyś, żebym zrobiła? – szeptała.

– Chcę już wejść w ciebie.

Rozbawił ją eufemizm. Zmierzyła go wzrokiem.

– A ja chcę, żebyś mnie wypieprzył! – wykrzyknęła z ogniem w oczach. Wtuliła się w niego, przewróciła i teraz on znalazł się na górze. Wszedł w nią z całej siły, jakby chciał zrzucić z siebie miesiąc frustracji, porażek i złości, chłonął jej jęki rozkoszy, nawet nie czuł, jak jej długie paznokcie orzą mu skórę na plecach.

Nagle zmroziło go.

– Słyszałaś? – spytał, nieruchomiejąc w ułamku sekundy.

– Co? – uśmiech zadowolenia błądził jej na ustach.

– Stukanie.

– To tylko łóżko tłucze o ścianę – próbowała zbyć sprawę.

– Nie, to na dole.

– Daj spokój! – zezłościła się. – Nie wygłupiaj się.

– Poważnie mówię, Gina. Zamknęłaś drzwi na klucz, jak ci mówiłem?

– Oczywiście.

– A drzwi od ogrodu?

– Zawsze zamykam, kiedy włączam klimatyzację.

– To i tak żadna przeszkoda dla Gossa, jeśli to on. – Wysunął się z niej. – Jestem pewien, że coś słyszałem. – Ześlizgnął się z łóżka, podszedł do drzwi, przez chwilę pilnie nadsłuchiwał. Założył szlafrok, zabrał pistolet z nocnego stolika.

– Przyszedłeś do mnie z bronią?! – rozgniewała się.

– Uhm, i chyba dobrze zrobiłem.

– Proszę, Jack, żadnej strzelaniny. Lepiej zadzwoń po policję.

– Nie da rady. Telefon wyłączony.

Skrzywiła się ponuro. Chyba po raz pierwszy w życiu miała sobie coś za złe.

Załadował magazynek. Zarepetował. Sprawdził. Wszystko w porządku.

– Rozejrzę się na dole. Ty zostań tutaj.

– Bądź ostrożny.

Otworzył drzwi na korytarz. Broń trzymał w pogotowiu. W hallu było ciemno. W całym mieszkaniu panowała cisza. Wyszedł na korytarz przymykając po cichu drzwi za sobą. Usłyszał, że Gina przekręca klucz w zamku. Nie było odwrotu. Wytężył wzrok patrząc w dół. Nie zauważył niczego szczególnego. Zaczął schodzić, po kilku stopniach przystanął. Z tego miejsca widział już prawie cały parter, poza kuchnią. Telefon ciągle leżał na podłodze z odłożoną słuchawką. Zszedł na sam dół i zatrzymał się, nadal jednak niczego specjalnego nie dostrzegł, nic też nie było słychać, poza biciem serca. Powoli przemierzył cały salon. Po drodze odłożył słuchawkę na widełki i w tym momencie zobaczył, że drzwi wejściowe są otwarte na oścież.

Cofnął się, gdy ciszę nagle rozdarł głośny dźwięk. Minęła chwila, nim zdał sobie sprawę, że to alarm w jego własnym samochodzie. Bez namysłu wyskoczył z domu, zostawiając otwarte drzwi. Zamarł, gdy na własne oczy przekonał się, że nawet dwudziestoletni mustang powinien mieć system alarmowy. Składany dach był rozciachany na całej długości, od maski po kufer.

– Rany boskie! – jęknął i w tej chwili usłyszał przeraźliwy pisk dobiegający z domu. Wskoczył na schody, wbiegł do środka.

– JAAAACK! – krzyczała Gina z sypialni Cindy.

Pobiegł na górę, wyciągając przed siebie rękę z pistoletem. Gina, w satynowym zielonym szlafroku, stała jak skamieniała przy mosiężnym łóżku Cindy. Oprócz niej nie było nikogo. Jack z trudem łapał oddech. Łóżko było rozebrane. Różowa kapa starannie złożona. Na śnieżnobiałym prześcieradle widniała okropna plama – wilgotna, jaskrawoczerwona jak krew. Pochylił się, dotknął palcem.

– Ketchup – potwierdziła Gina, wskazując wzrokiem pustą butelkę, która jeszcze niedawno stała w lodówce.

Jackowi serce podeszło do gardła, gdy wyobraził sobie, co mogłoby się stać, gdyby Cindy nie wyjechała. Wiedział oczywiście, że nie należy niczego dotykać, ale też był przekonany, że jeszcze coś jest pod poduszką, coś, co intruz, kimkolwiek był, chciał, aby Jack znalazł. Wyciągniętą ręką, żeby być możliwie najdalej, ostrożnie chwycił za rąbek poszewki i podniósł poduszkę.

– Jack – Gina dygotała z przerażenia, głos jej drżał – co ty, u diabła, robisz?

Pod spodem leżała gałązka chryzantemy.

– Goss! – krzyknął i odłożył poduszkę na miejsce.

Ciszę rozdarł dzwonek telefonu. Spojrzeli po sobie. Widać było, że Gina, przerażona do ostatnich granic, nie podniesie słuchawki.

– Halo – Jack z całej siły starał się mówić spokojnie.

Cztery ulice dalej, w budce telefonicznej ledwo rozświetlonej blaskiem miejskich lamp, mężczyzna w wytartych niebieskich dżinsach i żółtawym podkoszulku zasłaniał mikrofon kawałkiem szmaty.

– Za wcześnie przyszedłeś na przyjęcie – rzucił oskarżycielskim tonem.

Jack wstrzymał oddech. Głos chyba ten sam, ale jakby inny, drżący i zdyszany, jak po biegu.

– Przyszedłeś za wcześnie, Swyteck. Zrobiłeś mi wielką przykrość.

Jack milczał. Nie odkładał słuchawki, ale też nie był w stanie się odezwać. Paraliżował go głos szaleńca, zły, nienawistny, zdyszany z wściekłości.

– Proszę – wykrztusił wreszcie – proszę cię, musimy porozmawiać.

– Mówiłem: wpół do piątej rano! – syknął rozmówca. – Punktualnie. Wpół do piątej i ani sekundy wcześniej. To twoja ostatnia szansa, Swyteck. Masz być o wpół do piątej.

Jack chciał coś jeszcze powiedzieć, ale połączenie zostało przerwane. Odłożył więc słuchawkę pełen ponurych myśli.

– Co to było? – zapytała jeszcze bardziej przerażona Gina.

– Zaproszenie. Ostateczne – odparł.

16

Dwie godziny później, gdy miasto spowiła cisza, a ostatni pijacy opuścili bary, brzask zaś nie wygonił jeszcze z domów tych, co zaczynają dzień o świcie, gdy Miami pogrążało się w najgłębszym śnie, rozległo się pukanie, a po chwili ktoś zaczął walić pięściami w drzwi. Eddy Goss usiadł na łóżku. Półprzytomny, nie był pewien, czy to sen, czy jawa. Ponowny łomot przekonał go, że nie śni. Wstał, odczekał jeszcze chwilę, aby oswoić wzrok z otaczającym mrokiem. Nie próbował zapalić światła. Nie było po co. Prąd odcięto, gdy nie zapłacił rachunku. Niespiesznie pokuśtykał do drzwi, nie było mu pilno otwierać. Po drodze wyjął rewolwer ze schowka w kanapie. Przycisnął policzek do drzwi i zerknął przez wizjer. Niewiele zobaczył. Żarówka nad drzwiami w korytarzu dawno się przepaliła. W mroku widać było tylko niewyraźny zarys postaci, chyba w policyjnym mundurze, a przynajmniej tak mu się wydawało. Schował więc broń, bo, wiadomo, nikt z wyrokiem nie dostaje pozwolenia, a on swoje odsiedział. Następnie otworzył drzwi i chciał potraktować stróża prawa z góry, bo zawsze tak robił.

Nie udało się. Najpierw zmieszał się nieco, widząc człowieka w mundurze, ale poza krótkim „Co jest, do cholery!" nie było mu dane powiedzieć nic więcej. Intruz bowiem wpadł do mieszkania, zatrzasnął drzwi i pchnął Gossa pod ścianę. Eddy nie zdążył nawet pomyśleć, ogarnąć, o co chodzi. W pół sekundy zobaczył przed sobą złowrogą czeluść lufy pistoletu z tłumikiem. Trwoga i przerażenie, jakie zwykł widzieć na obliczach swych młodocianych ofiar, wykrzywiły mu twarz i odjęły mowę. Dostał dwie kule, które przeszyły policzki, rozrywając czaszkę. Eddy osunął się na podłogę, a ściana spłynęła krwawym strumieniem. Martwe ciało padło bezkształtną masą w kałużę krwi. Chwilę później drzwi uchyliły się cicho, cień wysunął się na mroczny korytarz, przemknął po schodach i wtopił się w noc, a wraz z nim głuche echo znoszonych obcasów stukających o chodnik, jakby właśnie posterunkowy kończył nocny obchód.

Загрузка...