V

Sobota, 29 października

48

Z Miami do Key West jedzie sie szosą U.S.1, biegnącą mostami i groblami przez wszystkie wyspy i wysepki tego dziwnego archipelagu wysuniętego w głąb Zatoki Meksykańskiej. Innej drogi nie ma. Było sobotnie południe, gdy Jack z Harrym dotarli do granic najbardziej na południe wysuniętego miasta Stanów Zjednoczonych. Jadąc dalej ocienioną palmami, nadmorską aleją skierowali się ku Duval Street, głównej ulicy Key West, przecinającej śródmiejską dzielnicę handlową, pełną sklepów z pamiątkami, galerii i antykwariatów w odnowionych, zabytkowych domach, pamiętających czasy, gdy Florydą władali Hiszpanie. Obok swoje usługi polecały firmy turystyczne, oferując podwodne wyprawy na rafy, wypożyczanie rowerów i co tam jeszcze. Z licznych kawiarni pod gołym niebem dobiegały dźwięki rocka, calypso i country. Key West – wiadomo – żyje z turystów.

Od północy Duval Street zamyka plac Mallory, gdzie turystów przyciągają jeszcze inne atrakcje: występy artystów, kioski, w których na poczekaniu można zrobić sobie portret, oraz tańce i śpiewy. Codziennie wieczorem, a zwłaszcza w czasie Festiwalu Fantazji, na Mallory Square odbywa się bal.

Sobota była dziewiątym dniem nieustannej zabawy. Wszyscy szykowali się do wieczornej kulminacji – wielkiej parady przebierańców, którą tradycyjnie organizuje się w Halloween – przeddzień Wszystkich Świętych. Choć było dopiero południe, wielu ludzi już spacerowało w kostiumach, a co śmielsi zamiast kostiumów obnosili goliznę ledwie zakamuflowaną fantazyjnymi rysunkami na ciele.

– Spójrz na tego typa – Jacka zainteresował człowiek ubrany w lila przepaskę na biodrach i różowy czepek.

– Pewnie burmistrz – zauważył sarkastycznie starszy Swyteck.

Znaleźli kryty parking nie opodal hotelu i tam zostawili wynajętego forda taurusa, a resztę drogi odbyli piechotą, chroniąc się przed tropikalnym słońcem w cieniu rozłożystych dębów okalających ulicę. W czasie festiwalu trudno było o miejsce w hotelu, ale gubernator miał stosowne znajomości i apartament czekał. Zameldowali się w recepcji, wzięli klucz i pojechali na szóste piętro, niosąc skromne bagaże.

Z góry roztaczał się wspaniały widok na zatokę, wliczony zresztą w cenę apartamentu – osiemset dolarów za dobę. Jack wyszedł na balkon, spojrzał w dół, na Pier Point – portową knajpę pod gołym niebem, gdzie płaciło się nie tyle za jedzenie, co za atmosferę i widoki. Miał wrażenie, jakby wszystko, co go otaczało, było dziełem malarza surrealisty. Wyobrażał sobie, że lada chwila otworzą się drzwi, zjawi się Cindy, wmieszają się w rozbawiony tłum na ulicy, pójdą na spacer po plaży albo zajrzą do słynnego baru u Joego Brudasa, gdzie ongiś siadywał sam Ernest Hemingway, gdy mieszkał w Key West pisząc „Starego człowieka i morze". Ale rzeczywistość była inna i wcale nie taka słoneczna jak sobotnie październikowe popołudnie. O pierwszej mieli z ojcem umówione spotkanie i rzeczywiście punktualnie rozległo się pukanie do drzwi.

– Peter Kimmell – gubernator przedstawił gościa. – A to mój syn – dopełnił formalności.

Jack zamknął balkon, zasunął zasłony.

– Miło mi pana poznać.

Przybysz był wysoki, ponad metr dziewięćdziesiąt, szczupły, wysportowany. Twarz niczego nie zdradzała, ale wzrok miał czujny, wręcz badawczy, co odrobinę peszyło Jacka.

Powiada się, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Kimmell przesłużył prawie ćwierć wieku w Secret Service, wycofał się dwa lata temu, przeniósł na Florydę i odtąd zażywał wypoczynku łowiąc ryby. Znudził się jednak rychło, porzucił wędkowanie i zaczął namiętnie jeździć na rowerze, potem uprawiał pływanie, a jeszcze później wziął się do biegów. Wszystko to czynił z zapałem i właściwą sobie energią, dzięki której zyskał w przeszłości opinię jednego z najlepszych agentów Secret Service, a obecnie – stał się wybitnym zawodnikiem w „triatlonie żelaznych ludzi", w kategorii powyżej pięćdziesięciu lat. W wolnych chwilach udzielał się jako prywatny detektyw. Harry Swyteck korzystał czasami z jego rad i usług, gdy w grę wchodziły względy bezpieczeństwa. Uważał go za najlepszego speca w branży. Co ważniejsze, Kimmell był dyskretny, więc razem z Jackiem mogli spokojnie skorzystać z jego doświadczenia i pomocy, mając pewność, że nie będzie żadnych przecieków do prasy czy policji.

– A więc to pan jest Jack – uśmiechnął się Kimmell na powitanie. – Ojciec wiele mi o panu opowiadał, same dobre rzeczy, oczywiście – przeniósł wzrok na Harry'ego. – Podtrzymujecie swój zamiar?

– Tak jest – odparli obaj.

– Dobrze. Na początek pokażę parę zabawek, jakie dla was wybrałem – mrugnął porozumiewawczo, kładąc na łóżku sporą metalową walizkę. – Voila – otworzył wieko.

Obaj Swyteckowie spoglądali w milczeniu na zawartość.

– Zamieniłeś się z Jamesem Bondem na walizki? – zażartował gubernator po chwili.

– Zapewne skorzystacie tylko z części tego, ale jest tu wszystko, co może się przydać, od mikrofonów do podsłuchu, po lornetki na podczerwień.

– Uważam, że lepiej nie komplikować – wtrącił Jack.

– Im prostsze środki, tym lepiej – zgodził się były agent. – Zacznijmy od broni. Umiesz strzelać, Jack?

Jack zaśmiał się, wyobrażając sobie, co Wilson McCue odpowiedziałby na to pytanie.

– Tak, a przynajmniej trochę. Miałem kiedyś dziewczynę, jeszcze w czasie studiów, strasznie się bała i domagała się, żebyśmy mieli broń, więc wziąłem kilka lekcji.

– To dobrze. Poleciłbym ci, synu, tę oto sztukę – wyjął z pochwy zgrabny, czarny pistolet – to glock seventeen safe action, kaliber dziewięć milimetrów. Konstrukcja austriacka, w całości z polimerów, twardszych od stali, a przy tym znacznie lżejszych. Waży mniej niż kilogram, i to z pełnym magazynkiem. Świetnie leży w dłoni i jest niezwykle skuteczny. Nawet nie musisz specjalnie celować, żeby załatwić tego psychopatę. Dodatkowa zaleta tej broni polega na tym, że ma stosunkowo niewielki odrzut, jak na swoją siłę rażenia. Masz siedemnaście sztuk amunicji, kul ze ściętym czubkiem, takich jakich używa policja. Jedna taka kula kładzie łosia w biegu – podał pistolet Jackowi. – Jak ci leży?

– Czy ja wiem… – wzruszył ramionami Jack.

– Chłopie, to jakby druga ręka – obruszył się Kimmel. Odebrał pistolet i znów pogrzebał w przepastnej walizce. – A teraz pogadamy o zabezpieczeniu. Jest co prawda gorąco jak diabli, ale nie ma rady, musisz założyć kamizelkę. A to najlepsze, co do tej pory wymyślono w tej dziedzinie: kamizelka z kevlaru 121 specjalnie wzmacnianego. Osłania piersi, plecy i boki, a specjalne zapięcia gwarantują, że nie będzie się przesuwać na ciele. Wytrzymuje bezpośredni strzał z magnum 44. Krótko mówiąc, to doskonała ochrona przeciwko wszystkiemu, co strzela, ale – mrugnął porozumiewawczo – jeśli ten drab wyciągnie uzi, to lepiej jednak dać dyla. Poza tym kamizelka jest naprawdę znakomita. Waży wszystkiego dwa kilogramy, nie krępuje ruchów, można ją założyć pod koszulę, tak że ten wasz porywacz nawet się nie zorientuje. Dla gubernatora mam to samo. Wiem co prawda, że nigdy nie nosiłeś kamizelki kuloodpornej, ale…

– … ale tym razem założę – dokończył Harty bez wahania.

– To dobrze. A teraz – ciągnął ich gość – opracujmy plan. Jeśli mam wam pomóc, muszę wszystko wiedzieć. Zacznijmy więc od początku. Opowiedzcie najpierw o morderstwie, do którego się przyznał. Chodziło o kobietę?

– Dziewczynę – odparł Jack – nie miała jeszcze osiemnastu lat. Przyszła do nocnego lokalu posługując się sfałszowanym dowodem. Napadł na nią na parkingu, gdy wychodziła z klubu. Rano znaleziono ją na plaży z podciętym gardłem.

– Co jeszcze? – dopytywał się były agent, ale dalsze pytania przerwał dzwonek. – Spodziewaliście się telefonu? – zdziwił się były agent.

– Nie – odparł gubernator.

Rozległ się drugi i trzeci dzwonek.

– Odbierz – polecił Kimmell Jackowi.

– Halo – Jack słuchał przez chwilę, powiedział „dziękuję" i odłożył słuchawkę. Spojrzeli pytająco.

– W recepcji jest jakaś paczka dla nas.

– Od kogo? – spytał Kimmell.

– Nie wiadomo, nie ma nadawcy, ale pewnie od niego. Kiedy zadzwonił do mnie wczoraj, powiedział, że wystarczy, jeśli zameldujemy się w którymś z większych hoteli, a on sam nas znajdzie i da znać. Wygląda na to, że właśnie nas zlokalizował.

– Zadzwoń do recepcji, żeby przynieśli pakiet tu, do pokoju.

Jack połączył się z kierownikiem i poprosił, aby ten osobiście przyniósł przesyłkę. Dwie minuty później kierownik zastukał do drzwi, Kimmell odebrał paczkę. Był to pakiet wielkości pudełka na buty.

– Myślisz, że to bomba, czy coś takiego? – spytał gubernator.

– Nie sądzę. Gdyby chciał was wykończyć, zrobiłby to już dawno. Otwieramy.

Jack ostrożnie przeciął sznurek i taśmę. Podniósł wieko. W środku znajdował się telefon komórkowy, opakowany w ochronny plastik, a obok koperta z napisem: „Włączyć o północy".

– Jedno jest pewne, że porywacz działa tak, jak działał, nadal prowadzi grę, to dobrze, to znaczy, że można mieć nadzieję.

– A co jest w kopercie? – spytał gubernator.

Kimmell otworzył kopertę, wyjął złożony arkusik papieru.

– Świadectwo zgonu!

– Cindy? – zatrwożył się gubernator.

– Nie, Raul Fernandez – odczytał pierwszą linijkę dokumentu. – Wystawiony przez urząd powiatowy. Wierna kopia oryginału poza jednym. W rubryce „przyczyna zgonu" wytarto pierwotny wpis, który brzmiał – obejrzał dokument pod światło – „zatrzymanie pracy serca na skutek porażenia prądem elektrycznym", i wpisano… – Podał dokument gubernatorowi.

– … Jack Swyteck – odczytał Harry na głos.

Zaległa cisza. Nikt nie powiedział ani słowa. Po dłuższej chwili Kimmell jeszcze raz obejrzał dokument.

– Czemu to zrobił?

– Od samego początku uważa, że to ja ponoszę winę za śmierć Fernandeza – wyjaśnił Jack.

– Nie o to mi chodzi – rzekł Kimmell – jest tu coś jeszcze. To raczej dziwne, być może nie zamierzone. Rubryka siedem: dane osoby podającej informacje o zmarłym. Jest tu nazwisko i imię: Alfonso Perez.

– Któż to taki? – spytał Jack.

– Nazwisko jest pospolite, imię też, są setki Alfonsów Perezów, ale pamiętam z czasów służby w Secret Service, że tego właśnie imienia i nazwiska używał czasami facet, którego w latach osiemdziesiątych wszyscy funkcjonariusze federalni znali w Miami jako Estebana. Był to wyjątkowo inteligentny typ, dwujęzyczny, mówił po angielsku równie dobrze jak po hiszpańsku. Raz po raz zmieniał nazwisko i tożsamość. Trudno było za nim nadążyć. Słyszałem, że miano go zatrzymać dwa lata temu, ale ponoć dał nogę i znikł gdzieś na Karaibach, a jest poszukiwany u nas za co najmniej pięć morderstw.

– Czy to znaczy, że ścigają go także w innych krajach? – spytał Jack.

– Przybył do Stanów z Kuby, gdzie wcześniej służył w wojsku. Szkolił się u Rosjan w czasie wojny w Angoli i wyróżnił się, jeśli chodzi o torturowanie więźniów politycznych. Skurwysyn nie znał żadnej litości. Awansowano go do Batalion Especial de Seguridad, elitarnego oddziału służby bezpieczeństwa Fidela Castro, ale powiadają, że gdy odsunięto go od tortur i maltretowania więźniów, zwariował. Był sadystą, uwielbiał przemoc. Zdezerterował i zaczął mordować na własną rękę. Ponoć w samej Hawanie zgwałcił i zamordował z tuzin kobiet, prostytutek zresztą. Kubańczycy zakiblowali go na parę lat, ale w 1980 roku, w czasie słynnej operacji „Mariel", kiedy Castro wypuścił z więzień kryminalistów, ów Esteban trafił do nas razem ze zwykłymi emigrantami. Pamiętacie, że Ameryka przyjęła wtedy sto pięćdziesiąt tysięcy uchodźców z Kuby. FBI i władze imigracyjne poszukują go od samego początku.

– Raul Fernandez dostał się do Ameryki w tym samym roku, też w czasie operacji „Mariel" – zauważył Jack.

– Co pewnie nie było zwykłym przypadkiem – dodał były agent – choć wcale nie znaczy, że Fernandez też był kryminalistą. W istocie tylko ułamek spośród stu pięćdziesięciu tysięcy imigrantów to przestępcy.

– A więc myślisz, że porywacz to Esteban.

– Trudno powiedzieć. Dla was byłoby lepiej, gdyby nie.

Jack podszedł do okna, odsłonił rąbek zasłony i spojrzał na ocean.

– Nie boję się o siebie – powiedział posępnym głosem – ale o…

49

Po drugiej stronie miasta, niedaleko tablicy informującej turystów, że znajdują się w najbardziej wysuniętym na południe punkcie Stanów Zjednoczonych, pod przegniłą podłogą opuszczonego drewnianego domu, Cindy Paige odzyskała wreszcie przytomność, choć nadal nie wiedziała, czy to tylko koszmarny sen, czy wszystko dzieje się na jawie. Otworzyła oczy, ale nic nie widziała. Otaczała ją nieprzenikniona ciemność. Chciała dotknąć oczu, przekonać się, czy są otwarte, ale nie dała rady. Ręce miała spętane. Chciała się poruszyć, ale na nogach też miała więzy. Chciała krzyknąć, ale nie słyszała własnego głosu, jakby ktoś zaciskał jej usta dłonią. Kto? Jest tu ktoś? Kryje się w mroku? I nagle wróciła jej cała świadomość. Przypomniała sobie kaptur zarzucany na głowę i bolesne ukłucie w ramię.

Struchlała słysząc kroki. Coraz głośniejsze. Nagle oślepiło ją światło i owiała fala świeżego powietrza, co tylko uświadomiło jej, w jakim śmierdzącym piekle ją zamknięto. Oczy z trudem przywykały do blasku, a gdy je wreszcie otworzyła, struchlała jeszcze bardziej, widząc przed sobą twarz człowieka w wielkich przeciwsłonecznych okularach i baseballowej czapce z daszkiem – tego samego, który napadł na nią w samochodzie.

– Cicho, mój aniele – szepnął. Siedział na podłodze i pochylał się nad uwięzioną. – Nikt ci nic złego nie zrobi.

Nigdy nie była tak przerażona. Ze strachu i trwogi przygryzała knebel. Z trudem łapała powietrze, a wzrokiem błagała o litość.

– Obiecaj, że nie będziesz krzyczeć, to wyjmę ci knebel, a jak dasz słowo, że nie zaczniesz uciekać, wyciągnę cię z tej dziury, zgoda?

Kiwnęła głową bez wahania.

Skrzywił się w złowrogim uśmiechu.

– Nie wierzę.

Cindy jeszcze raz dała znak, że zgadza się na wszystko.

– Nie miej do mnie pretensji, bo nie ja jestem winien, tylko twój narzeczony. Swyteck zmusił mnie do tego, choć wcale nie chciałem. Tysiące razy mogłem zrobić ci krzywdę, a jednak nie zrobiłem i nie zrobię… jeśli Jack Swyteck wypełni moje warunki. Wierzysz mi?

Słuchała z przerażeniem, ale kiwnęła głową, że tak.

– To dobrze – skwitował – nie mogę cię wypuścić z tego schowka, ale umówmy się w jednej sprawie. Widzisz – podsunął jej przed oczy strzykawkę – to jest seconal, właśnie po tym spałaś jak zabita. Widać dałem ci dobrą dawkę, ale teraz mamy kłopot. Nie wiem, ile tego świństwa zostało jeszcze w twoim organizmie. Jeśli damy za dużo, nigdy się nie obudzisz, więc co zrobimy? Jeśli przyrzekniesz, że będziesz leżeć jak trusia, ale naprawdę jak trusia, obejdzie się bez zastrzyku. No więc?

Kiwnęła głową.

– Mądra dziewczynka – pochwalił. Wstał i zaczął zasuwać deski podłogowe. Słysząc, że Cindy zaczyna łkać, przerwał pracę i pogroził jej palcem jak ojciec: – Ani mru-mru.

Cindy przełknęła łzy. Udało jej się stłumić płacz.

– Dobra dziewczynka. Leż spokojnie i nic się nie martw. Znalazłem już coś lepszego dla nas. Niedługo zabiorę cię stąd.

Leżała drżąc z przerażenia, modląc się o cud. On tymczasem zasunął deski do końca i znów ogarnęła ją ciemność.

– Dobranoc, aniele – usłyszała stłumiony głos.

Wstał, zdjął czapkę i okulary. W całym zabitym deskami domu było równie parno i gorąco jak pod podłogą. Siedział w dawnym salonie pośród śmieci, puszek po napojach i niedopałków zostawionych tu przez przypadkowych lokatorów. Sam przyniósł ze sobą niewiele przedmiotów, tylko to, co naprawdę niezbędne: składany leżak, lodówkę turystyczną z zapasami, radio i trzy wentylatory na baterie, żeby w ogóle móc oddychać. Zabitych dyktą okien bał się otworzyć, żeby ktoś go nie wypatrzył, choć właściwie niewiele na to było szans. Dom stał na uboczu, porósł chwastami, i ktoś, kto chciałby zajrzeć do środka, musiałby wycinać przejście maczetą. A tymczasem, sądząc z tego, co słyszał na policyjnych falach radiowych, nikt go nie szukał.

– Coś taki czuły? Aniele…? – spytała Rebecca. Zaskoczyła go. Stała w drzwiach i wszystko słyszała.

Spojrzał na nią badawczo. Ubrana była w niebieskie dżinsy z obciętymi krótko nogawkami, luźną bluzkę na ramiączka. Była bez stanika, boso i bez makijażu. Mocno opalona, jak większość dziewczyn, które pracują nocami, ale nie miała zdrowej cery.

– Taka kurwa jak ty nigdy tego nie zrozumie – burknął.

– Co ty powiesz? – odparła zaczepnie. Wyjęła z lodówki puszkę coli. – Jeśli taki z niej anioł, to dlaczego trzymasz ją pod podłogą?

– Ona żyje, rozumiesz, żyje! – powiedział z błyskiem w oku. – A wiesz, dlaczego?

– Bo trup nie jest ci do niczego potrzebny – zakpiła.

– Nie – odrzekł poważnie – nie dlatego. Obserwuję ją od wielu miesięcy i wiem, że nie jest dziwką, jak ta jej przyjaciółka, jak ty i wszystkie kurwy z tej twojej budy.

Rebecca oparła się o ścianę, przestępując z nogi na nogę. Starała się nie okazywać strachu, choć nie było to łatwe.

– Ja tam nie wiem, o co ci naprawdę chodzi, a jeśli ktoś może mieć pretensje, to raczej ja. Prosiłeś, żebym zadzwoniła, zgodziłam się. Zatelefonowałam do tej zdziry. W porządku, dostałam za to sześć patyków, ale nie uprzedziłeś mnie, że po resztę będę musiała jechać aż do Key West. Nie powiedziałeś, że będziemy wieźć Śpiącą Królewnę i – do cholery – nie uprzedziłeś, że będę musiała sterczeć w tej zaplutej dziurze czy jeszcze gdzie indziej, gdzie chcesz się przenieść, więc uważaj, bo w każdej chwili mogę rzucić to w diabły.

Spojrzał na nią badawczo.

– Zrobisz wszystko za pieniądze, co nie?

– A tobie nie chodzi o szmal?

– Nie. Robię to dla Raula, bo był niewinny!

Cindy zadrżała z przerażenia pod podłogą. Słyszała każde słowo, choć wolałaby nic nie słyszeć. Ton, jakim mówił ów mężczyzna, napawał ją trwogą.

Rebeccę też przeszło mrowie, choć starała się niczego nie okazywać.

– Spoko – powiedziała ze ściśniętym gardłem – dasz mi, co moje, i do widzenia.

Podszedł do niej wolnym krokiem, jakby się nad czymś zastanawiał.

– Dostaniesz – sięgnął do kieszeni – dam ci, ale musisz zarobić. – Rzucił jej w twarz zgnieciony banknot dwudziestodolarowy. – Bierz się do roboty, kurwo – spojrzał jej w oczy.

Rebecca cofnęła się przerażona, oparła się o ścianę.

– Sam sobie zrób!

Otwartą dłonią uderzył ją w twarz.

– Zaczynaj!

Chciała się wymknąć, ale chwycił ją mocno za rękę, zatrzymując w miejscu.

– Jazda!

Chciała krzyknąć, ale coś w jego wzroku kazało jej milczeć. Przeżyła niejedno w swoim krótkim życiu. Grożono jej, przystawiano nóż do gardła, znęcano się, wykorzystywano na różne sposoby. Wyrosła na ulicy i miała doświadczenie. Wiedziała, kiedy krzykiem można coś wskórać. Teraz zamilkła. Uklękła, drżącymi rękami rozpięła mu spodnie. Zaczął pojękiwać z rozkoszy, a ona starała się zakończyć sprawę tak szybko, jak się da. „Minutówki" to było jej rzemiosło. Ileż ich zrobiła w życiu? Setki, tysiące. Miała zasadę, żeby nie połykać rezultatu swoich wysiłków; bała się zarażenia. I teraz też, słysząc przyspieszony oddech Estebana szykowała się, żeby cofnąć usta, ale się nie udało. Chwycił ją mocno za włosy, przyciągnął do siebie. Był ogromny, dusiła się. Jęczał, dysząc z rozkoszy, jej zaś brakowało powietrza. Chciała się wyzwolić, ale przyciągnął ją jeszcze mocniej. Wpadła w panikę i ugryzła.

Esteban uderzył ją w głowę na odlew. Zwaliła się na podłogę.

– Tylko nie zębami, kurwo!

Z trudem łapała powietrze.

– Dusiłam się – spojrzała nań przepraszająco.

Złapał ją znowu za włosy i potrząsnął jak szmatą.

– To najmniejsze twoje zmartwienie – spojrzał na nią pustym wzrokiem.

Pod podłogą Cindy dygotała z przerażenia. Zacisnęła oczy, żeby wstrzymać łzy. Słuchu jednak nie dało się wyłączyć.

– Mam pewne plany związane z tobą, Rebecco – usłyszała i zaraz potem dobiegł ją śmiech, od którego poczuła mróz w całym ciele.

50

Tymczasem Kimmell, Jack i Harry spędzili cały dzień omawiając i dopracowując plany działania w różnych wariantach: plan główny i awaryjny. Każdy zasadzał się na tych samych trzech elementach: Jack i Harry wychodzą na zewnątrz zgodnie z poleceniem porywacza, Kimmell zostaje w hotelu, koordynuje akcję, pełniąc funkcję głównego łącznika. Do dyspozycji są telefony i aparaty przywoławcze.

O dwudziestej drugiej, po kolejnej analizie, doszli do wniosku, że nic więcej już nie wymyślą. Zamówili kolację do pokoju i posilali się w milczeniu. Ciszę przerywały tylko wybuchy sztucznych ogni towarzyszące zabawie na pobliskiej Duval Street, gdzie robiło się coraz tłumniej i głośniej. Do północy i zapowiedzianego telefonu zostały już tylko dwie godziny.

Kimmell skończył jeść, odstawił talerz, odłożył serwetkę i wstał od stołu. Właściwie nie palił – dwa, trzy papierosy na rok – i choć wyczerpał dziś cały roczny limit, znów sięgnął po papierosa. Przeszedł do sąsiedniego pokoju, aby jeszcze raz przejrzeć zdjęcia i dokumenty, jakby chciał, by wszystkie zawarte w nich informacje wryły się w jego pamięć.

Jack z ojcem został przy stole. Gubernator patrzył na syna, który bez apetytu kończył kolację.

– Tak mi przykro, Jack – powiedział z głębi serca. Jack nie był pewien, do czego ojciec nawiązuje.

– Mnie też – odparł – modlę się o Cindy, żeby wróciła do nas.

– Ja też. To w tej chwili najważniejsze. Ale nie z tego powodu mi przykro. Chciałbym ci coś opowiedzieć, musisz to wiedzieć – słowa nie przychodziły mu łatwo. – To opowieść o chłopcu, od którego ciągle czegoś wymagano, ciągle go naciskano, choć chłopak był naprawdę wspaniały. Kiedy jednak nie spełnił wygórowanych oczekiwań, po prostu go odepchnięto, rozumiesz mnie, Jack? A zresztą co tu dużo mówić! Gdy sięgnę pamięcią, to zdaję sobie sprawę, że postępowałem wobec ciebie okropnie. Wyobrażam sobie, że gdybyś był – powiedzmy – Michałem Aniołem i gdybym raptem wszedł do Kaplicy Sykstyńskiej, pewnie zlekceważyłbym freski na suficie i skarcił cię, że jeszcze nie zrobiłeś malowideł na ścianach – Harry zaśmiał się nerwowo i znów spoważniał. – Myślę – ciągnął najtrudniejszą chyba spowiedź w życiu – że po śmierci twojej matki wszystkie ambicje ulokowałem w tobie, chciałem, żebyś był ideałem, cokolwiek to znaczy. Nie ma innego wytłumaczenia. Przepraszam cię za wszystkie cierpienia, których ci nie oszczędziłem. Dawno już myślałem, żeby ci to powiedzieć.

Jack milczał, szukając w myślach słów, którymi mógłby wyrazić własne uczucia.

– Wiesz – rzekł głosem drżącym ze wzruszenia – poza porwaniem Cindy jedyna sprawa, o której w ogóle jestem w stanie myśleć od dwóch dni, to jak mógłbym ci podziękować za wystąpienie na procesie.

– Wystarczy, jeśli mi wybaczysz – odparł Harry z prostotą.

Jackowi serce się ścisnęło. Czy wybaczy? Sam chciał błagać ojca o wybaczenie.

– Wiem, że ty pokochasz Cindy, gdy ją poznasz – powiedział, nie znajdując innych słów.

– Jestem pewien, że tak – gubernatorowi zwilgotniały oczy.

– Chłopcy – wrócił Kimmell – już czas. Zbieramy się.

Jack z ojcem wymienili pełne ufności spojrzenia. Czuli się silni jak nigdy.

– Do roboty! – rzekł Jack, a gubernator tylko kiwnął głową. Przeszli do sąsiedniego pokoju, gdzie Kimmell już wszystko przygotował. Obaj założyli ciemne ubrania, na wypadek gdyby trzeba było się ukryć w mroku; adidasy, gdyby musieli uciekać, i wdziali kuloodporne kamizelki, gdyby kryjówka okazała się zawodna, a na ucieczkę mieli za mało czasu.

– A to co? – spytał Jack, gdy były agent zaczął mu przypinać dziwne urządzenie z baterią i drucikami.

– To naprowadzacz, jednowatowy nadajnik, który automatycznie wysyła przerywany sygnał, dzięki czemu w każdej chwili możemy sprawdzić, gdzie jesteś. To na wszelki wypadek, gdyby wszystko zaczęło się przeciągać.

Kimmell umocował antenkę, podawał właśnie Jackowi broń, gdy zadzwonił telefon komórkowy.

Była dokładnie północ.

Jack wziął głęboki oddech i sięgnął po słuchawkę. Kimmell powstrzymał go.

– Pamiętaj, spokojnie, rzeczowo i koniecznie powiedz, że chcesz usłyszeć Cindy.

Jack skinął głową na znak, że rozumie, i włączył telefon.

– Słucham?

– Jesteś gotów do zabawy, Swyteck?

„Spokojnie i rzeczowo" – powtórzył w myślach instrukcję.

– Mamy pieniądze. Gdzie i jak chcesz przeprowadzić wymianę?

– Wymiana – rzekł porywacz przeciągle – pewnie wiesz, że nie ma gwarantowanego patentu na wymianę. Wymiana to chwila, kiedy wszystko może się zdarzyć i wszystko popsuć. Właśnie, Swyteck, ostrzegam cię, najmniejszy błąd i wszystko na nic, rozumiesz mnie?

– Rozumiem.

– To dobrze. A oto mój plan. Po pierwsze pójdziecie osobno. Ojciec dostarczy pieniądze, odbiorę je w bardzo ruchliwym miejscu, a ty dostaniesz dziewczynę zupełnie gdzie indziej. Wspaniały plan, co nie?

– Więc co mamy robić?

– Powiedz ojcu, żeby stanął z pieniędzmi przy magazynie E, to niedaleko placu Mallory. Niech czeka przy budce telefonicznej. Gdy będę gotów, podejdę. Przebiorę się, ale daję głowę, że mnie pozna.

– A co z Cindy, gdzie mam ją spotkać?

– Weź ze sobą telefon i idź na ulicę Simonton, w kierunku przeciwnym niż hotel. Gdy ojciec wręczy mi pieniądze, skieruję cię bezpośrednio do niej i mam nadzieję, że zdążysz.

– Co to znaczy – zdążę?

– A jak myślisz?

– Chcę usłyszeć Cindy – odparł Jack stanowczym tonem – chcę wiedzieć, czy nic jej nie jest.

W słuchawce nastała cisza. Minęło dobre dziesięć sekund, dwadzieścia, Jack pomyślał, że rozmówca przerwał połączenie. Okazało się jednak, że nie.

– Jaack… – odezwała się Cindy.

– Kochanie!

– Błagam cię, Jack, rób to, co on mówi.

– Dość tego! – przerwał porywacz. – Jeśli chcesz ją jeszcze usłyszeć, musisz grać, jak ci każę. Żadnych numerów, żadnej policji, a wszystko będzie dobrze, nikomu nic się nie stanie. A teraz w drogę, Swyteck! – Połączenie zostało przerwane.

Jack westchnął głęboko.

– I żadnych obaw – mruknął do siebie.

51

Po błyskawicznej naradzie z Kimmellem i wzajemnych przestrogach, by zachować ostrożność, Jack z Harrym wyszli z hotelu i każdy ruszył w swoją stronę. Gubernator skierował się w stronę placu Mallory, wokół którego wznosiły się dawne magazyny portowe, gdzie ongiś licytowano jedwab, wino i co tam jeszcze znajdowano we wrakach statków, które nie docierały do portu, rozbijając się na okolicznych rafach. W czasie festiwalu plac stanowił jakby granicę między szaleństwem Duval Street a dostojnym spokojem wód Zatoki Meksykańskiej. Jack udał się na południe, ku ulicy Simonton, która biegła równolegle do Duval, ale miała absolutnie inny charakter. Po jej obu stronach wznosiły się okolone białymi parkanami domy w wiktoriańskim stylu. Przed stu laty mieszkali tu marynarze, poławiacze gąbek, poszukiwacze skarbów, a dziś większość domostw pozamieniano na pensjonaty.

W szybkim tempie przeszedł dwie przecznice i zwolnił, zdając sobie sprawę, że w istocie nie wie, dokąd iść. Minęła go roztańczona grupa przebierańców w strojach jaskiniowców z popularnego serialu telewizyjnego. Doszedł do wniosku, że chyba całe miasto zdążało w jednym tylko kierunku, ku Duval Street, pieszo, na rowerach, na motocyklach. Nie widać było tylko aut, bo podczas Festiwalu Fantazji mało kto jeździ samochodem.

Jack zadrżał, gdy nagle odezwał się brzęczyk telefonu komórkowego.

– Tak? – potwierdził odbiór.

– Skręć w lewo w ulicę Caroline – usłyszał – i nie wyłączaj telefonu, odzywaj się przy każdej kolejnej przecznicy.

Jack przeszedł na drugą stronę Simonton i zagłębił się w ulicę Caroline, jak mu kazano. Gwar z Duval cichł, a ulica stawała się coraz bardziej wyludniona i ciemna. Mniej było tu lamp, a światło księżyca przysłaniały gęste korony drzew. Między nierównymi płytami chodnika wyrastały korzenie. Palmy i dęby szumiały cicho, poruszane wieczorną bryzą. Stare, drewniane domy z wysokimi na piętro gankami i okiennicami z serduszkiem zdawały się trzeszczeć od wiatru. Jack szedł nie oglądając się na nic.

– Nie chodzi o dziewczynę – odezwał się głos w telefonie.

Jack wstrzymał oddech. Telefon widać miał służyć jeszcze innym celom, nie tylko po to, aby kierować go na miejsce.

– Jestem przy Elizabeth Street.

– Idź dalej prosto – polecił porywacz i zaraz wrócił do głównego wątku – chodzi o Raula Fernandeza i chyba o tym wiesz?

Jack szedł dalej. Nie chciał prowokować porywacza, ale dał się ponieść własnej ciekawości.

– Opowiedz mi o nim.

– Najważniejsze już i tak wiesz: to nie był jego pomysł, żeby załatwić tę małą.

– Rozumiem, ale opowiedz mi coś więcej.

W słuchawce zapadła długa cisza. Jack z doświadczenia wiedział, bo przecież był adwokatem i nieraz rozmawiał z klientami o trudnych sprawach, że tamten albo teraz całkowicie zamilknie, albo przeciwnie, popłynie niepowstrzymany potok zwierzeń. Na razie usłyszał, że rozmówca chrząka.

– Raul odsiedział na Kubie dziewięć lat, zanim dostał się tutaj, i jak myślisz, czego może chcieć facet, który ląduje w Miami po dziewięciu latach w kiblu?

Jack zawahał się. To, co usłyszał, zdawało się potwierdzać hipotezę Kimmella, że ma do czynienia z Estebanem. Nie był wszakże pewien, czy pytanie było zaproszeniem do rozmowy, czy tylko cezurą w monologu.

– Sam mi powiedz.

– Kurwy, ty głupi chuju, kurwy. Gotów był zapłacić, ale po co? Jest dużo takich dup, co za skarby nie przyznają się, że są kurwami. Wystarczy taką poderwać. Tak mu poradziłem i tak miał zrobić, ale był nieśmiały, więc poszedłem z nim, żeby mu pokazać, jak to się robi.

– To znaczy, że załatwiliście ją wspólnie, Fernandez i ty?

– Raul nikogo nie zabił. Nóż był tylko po to, aby ją wystraszyć, ale głupia dupa wpadła w panikę i zerwała mu maskę. Nawet wtedy nie chciał jej zabić. Ja ją wykończyłem, żeby go ratować. Więc jak myślisz, jak on się musiał czuć, gdy zamknęli go za morderstwo? Zrobiłem wszystko, żeby go uratować od krzesła elektrycznego, nawet przyznałem się do zabójstwa, ale ty, Swyteck, ty nie zrobiłeś tego, co do ciebie należało. Człowiek, który mógł wstrzymać egzekucję – gubernator – był twoim rodzonym ojcem, a tyś nawet palcem nie kiwnął.

Jack stłumił w sobie pokusę, żeby wyjaśnić, jak to było naprawdę. W świetle tego, co usłyszał, wyrok i egzekucja miały jednak uzasadnienie. Skoro Raul Fernandez dopuścił się gwałtu, a przynajmniej próby gwałtu, to ponosił taką samą odpowiedzialność jak ten, kto fizycznie poderżnął gardło ofiary. Wedle prawa każdy, kto bierze udział w przestępstwie, w wyniku którego ginie człowiek, jest winien morderstwa, choćby sam akt zabójstwa został dokonany przez inną osobę. Nazywa się to zabójstwem w wyniku czynu przestępczego i zagrożone jest najwyższym wymiarem kary. W sumie zaś oznaczało to, że ojciec nie podpisał nakazu egzekucji niewinnego człowieka.

– A więc ty i Raul byliście kumplami w więzieniu, tak?

– Kumplami w kiblu – powtórzył jego prześladowca obrażonym tonem – co ty sobie wyobrażasz, że byliśmy parą pedałów, czy co? On był moim bratem. Zabiłeś mi brata, skurwysynu!

Jack wstrzymał oddech. Stawka rosła.

– Dochodzę do Williams Street.

– Zatrzymaj się. Stań twarzą na południe. Widzisz?

– Co mam widzieć?

– Dom na rogu.

Za żelaznym parkanem wznosiło się wiekowe domiszcze w wiktoriańskim stylu, ledwie widoczne za gęstwiną tropikalnej roślinności. Dom był dwupiętrowy, z wielką werandą, oblazły z farby, ale w dość dobrym stanie, z niebieskimi okiennicami, które służyły raczej ozdobie, okna bowiem zabezpieczono aluminiowymi żaluzjami, jakie stosuje się w tych okolicach zwłaszcza w okresie jesiennych huraganów, gdy właściciele wyjeżdżają gdzie indziej na cały sezon.

– Widzę, dom jest zabezpieczony przed huraganem.

– Właśnie – brzmiała odpowiedź – pozamykany, ale twoja dziewczyna jest w środku. Sama nie wyjdzie, musisz po nią pójść i żeby ci do głowy nie przyszło dzwonić po policję. To stary, wielki dom, a dziewczyna jest dobrze schowana. Może być na strychu albo pod podłogą, na razie nie powiem ci, gdzie. Masz jedyną szansę, żeby znaleźć ją żywą. Musisz słuchać poleceń przez telefon. Będę cię kierował. Ale musisz się pośpieszyć, Swyteck. Dokładnie pięć minut temu zaaplikowałem jej solidną dawkę arszeniku.

– Ty skurwysynu, obiecałeś, że nic jej nie zrobisz.

– I nic nie zrobiłem – warknął przestępca – wszystko zależy od ciebie. Zabijesz ją, jeśli nie będziesz mnie słuchał. Dziewczyna może przeżyć dwadzieścia minut bez odtrutki. Tak więc, im szybciej ją znajdziesz, tym szybciej będziesz mógł wezwać pogotowie. Furtka jest otwarta, wejdź do środka, chłopcze. I nie wyłączaj telefonu.

Gniew, wściekłość, a zarazem wzruszenie ścisnęły Jacka za gardło. Zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnego wyboru. Pchnął żelazną bramę, która otworzyła się z piskiem, biegiem przedarł się przez chaszcze do drzwi na zapleczu, bo tylko tamtędy mógł dostać się do opuszczonego domu.

52

Harry Swyteck dreptał nerwowo przed portowym magazynem, gdzie miał przekazać okup. Był sam, w pobliżu żywej duszy, natomiast zewsząd dobiegały odgłosy muzyki i festiwalowej zabawy. Mimo że stał sam, miał wrażenie, iż jest pośrodku gwarnego tłumu, a zresztą od Duval Street raz po raz zjawiały się a to pary przebierańców, aby w cieniu magazynu dać sobie dowody nagłej miłości, a to pojedyncze postacie, aby wypróżnić napęczniałe od napitków pęcherze, a to jeszcze ktoś, aby względnie spokojnie zaciągnąć się trawką.

Gubernator spojrzał na zegarek. Pierwsza. Nadal żadnego sygnału ani od Jacka, ani od porywacza. Dziwne, pomyślał. Stał w ciemnościach z walizką pieniędzy, ale nie odczuwał strachu, to znaczy nie bał się o siebie ani o pieniądze, martwił się natomiast o Jacka. Przestał dreptać, zatrzymał się, sprawdził telefon komórkowy, czy jest włączony i czy działa. Wszystko w porządku.

Westchnął głęboko. Starał się pilnie obserwować okolicę i nadsłuchiwać, co było trudne, bo gwar festiwalu: śmiechy, piski, muzyka we wszystkich stylach i gatunkach rozpraszały uwagę. Z pobliskiego hotelu Pier House pobrzmiewała orkiestra rockowa, a nad wszystkim przebijał dźwięk trąb i łomot perkusji. Najpierw irytowało go to mniej więcej tak, jak człowieka denerwuje kapiąca z kranu woda, z czasem jednak hałas zaczął mu się dawać mocno we znaki i w uszach dudniło mu tak, jakby biły pioruny. Marzył, żeby wreszcie nastała cisza, pokręcił głową, jakby chciał otrząsnąć się z otępienia, gdy nagłe zdał sobie sprawę, że dudnienie dochodzi wcale nie od hotelu, ale z przeciwnej strony i że to nie perkusja, ale coś zupełnie innego. Obrócił się na pięcie. Rzeczywiście łomot dochodził z tej strony, a źródło znajdowało się gdzieś w pobliżu budki telefonicznej.

– Jest tam ktoś?! – zawołał. Żadnej odpowiedzi. Tymczasem łupanie rozległo się jeszcze głośniej i gwałtowniej, jak bicie wystraszonego serca. Postąpił dwa kroki w tę stronę i zatrzymał się. Za budką stała stara, pordzewiała furgonetka i właśnie coś lub ktoś walił od środka w tylne drzwi, jakby chciał się wydostać na zewnątrz. Drzwi trzęsły się w zawiasach, aż w pewnej chwili zamek puścił. Gubernator sięgnął po broń.

– Nie ruszać się! – zawołał. – Kto tam?

Łupanie ustało, ale odpowiedzi nie było. Gubernator milcząc podszedł bliżej. Zdawał sobie sprawę, że nie ma co powtarzać pytania. Jeśli chce poznać odpowiedź, musi zajrzeć do środka.

53

Jack szarpnął za klamkę, otworzył kuchenne drzwi i skoczył w mroczne wnętrze. Przesunął ręką po ścianie, szukając kontaktu, żeby zapalić światło. Znalazł, przekręcił włącznik, ale ciemność nie ustąpiła. Nie widział nic. Nie było prądu, a wszystkie okna szczelnie przysłaniały metalowe żaluzje przeciwburzowe.

– Nie ma światła! – krzyknął do telefonu.

– Prąd wyłączony – usłyszał – na stole w kuchni jest latarka.

Potykając się o sprzęty, Jack odszukał stół. Włączył latarkę. Adrenalina we krwi robiła swoje, ale uświadamiał sobie własny strach. Biały snop światła ciął ciemność jak laser i Jack poczuł się jak intruz, który wdziera się do obcego domu, ba, do innego świata. Drewniany budynek zdawał się żyć własnym życiem, trzeszczał, pojękiwał i skrzypiał. Zabytkowy dom z czasów królowej Wiktorii przepełniała woń stęchlizny i zastałego powietrza. Wszystko tu było wiekowe: meble, tapety, ręczna pompa nad zlewem w kuchni, jakby nikt tu nie mieszkał od stu lat, albo przeciwnie – jakby lokatorzy, którzy wprowadzili się przed stuleciem, nigdy tego domu nie opuścili.

– Gdzie jest Cindy?! – krzyknął do mikrofonu.

– Idź w prawo, do jadalni.

Oświetlając drogę latarką Jack rzucił się do drzwi. Podłoga skrzypiała pod nogami. Chwycił za klamkę i wszedł do jadalni. Snop światła wyłowił z ciemności mahoniowy stół, krzesła, ale Cindy nie było. Spojrzał w górę, ale tylko kryształowy żyrandol zamigotał odbitym światłem. Przesunął latarką po ścianach, zatrzymując się na chwilę na starym malowidle – portrecie czerstwego człowieka w mundurze kapitana marynarki, który zapewne mieszkał tu i tu umarł. Jack miał wrażenie, że portret spogląda nań z najwyższą przyganą.

– Gdzie ona jest? – rzucił do telefonu.

– Spokojnie – odparł Esteban – masz czas, masz tyle czasu, ile ja miałem, żeby cię przekonać, iż Raul powinien żyć. Teraz twoja kolej. No, przekonaj mnie.

Jack struchlał. Uświadomił sobie po raz kolejny, że stąpa po grząskim gruncie, że jest pionkiem w rękach szaleńca. Wielkie krople potu wystąpiły mu na czoło, gdy nerwowo przyciskał słuchawkę do ucha.

– Proszę…

– No, przekonaj mnie, udowodnij, że nie powinna umrzeć!

– Dam ci wszystko, co chcesz, wszystko, powiedz tylko słowo.

– Chcę, żebyś się poczuł jak ja tamtej nocy, tak samo bezsilny i bezradny. Zacznijmy od skamlenia. Błagaj mnie, Swyteck, błagaj, żeby nie doszło do egzekucji.

Jack stał jak oniemiały. Strach ściskał mu serce, że traci cenny czas. Oświetlił latarką salon i hali. Chciał biec, szukać Cindy, ale dom był ogromny i z pewnością nie zdążyłby odnaleźć jej na czas.

– Proszę, puść ją – powiedział drżącym głosem.

– Mówiłem, że masz błagać.

– Proszę, ona nic ci nie zrobiła, nigdy nikogo nie skrzywdziła.

– Sprawdź kredens pod ścianą.

Jack rzucił się we wskazanym kierunku, potykając się o perski dywan. Szarpnął drzwiczki kredensu, oświetlił wnętrze.

– Tu jej nie…

– Oczywiście, że jej nie ma. Błaganiem i zaklinaniem nic się nie wskóra, pamiętasz? Spróbuj inaczej!

Jack wstał, serce waliło mu jak młotem, spazmatycznie łapał powietrze.

– Ty nędzy skurwysynu, mów, gdzie ona jest.

– Gniew, złość – szydził porywacz – no, no, zobaczymy, co to nam da. Idź do salonu, jest tam taki schowek pod schodami na górę.

Jack skierował latarkę we wskazane miejsce, wyławiając z ciemności szerokie schody niczym w rezydencji Scarlett O'Hary z „Przeminęło z wiatrem". Skręcały majestatycznym łukiem na piętro, a wyżej zwężały się, wiodąc na kolejną kondygnację.

– Schowek – powtórzył Esteban, jakby wiedząc, że Jack nie rusza z miejsca.

Jack niemal fizycznie czuł upływ czasu. Był tylko marionetką, pionkiem, ale też ścisłe wykonywanie poleceń dawało przynajmniej cień nadziei. Ruszył ku schodom, klucząc pośród antycznych mebli. Znalazł schowek, szarpnął drzwi. Pusto.

– Ty skurwysynu – głos odbił się echem po mrocznej czeluści klatki schodowej.

– Czas ucieka, co teraz poczniesz? – rozległo się w słuchawce.

– Dość tej zabawy! Przecież chodzi ci o mnie, więc weź mnie, mnie, rozumiesz!

– No właśnie! – syknął prześladowca z wyraźną satysfakcją. – Przyznanie się. To ostatnia szansa i dokładnie taki sam wniosek, do jakiego i ja doszedłem, Swyteck! No, zobaczymy, czy tym razem to pomoże. Wyznaj swoją winę, wyznaj wobec mnie!

– Do niczego się nie przyznam. Chcesz mnie załatwić.

– Dlaczego? – Porywacz ciągnął grę. – A więc co takiego popełniłeś?

– Wszystko, co chcesz. Popełniłem to, co mówisz.

– Nie – odrzekł Esteban z przyganą – musisz sam się przyznać i musisz wierzyć. Przyznaj się sam z siebie!

– A więc zrobiłem to.

– Zabiłeś Raula, powiedz, że zabiłeś Raula.

– Gdzie ona jest?

– Przyznaj się!!!

– Tak, tak! – krzyczał Jack. – Zabiłem Raula Fernandeza. Zrobiłem to! A teraz mów, GDZIE JEST CINDY?

– Tuż za tobą.

Jack obrócił się na pięcie, spojrzał w górę klatki schodowej i zobaczył ciało mknące na dół jak pocisk.

– Cindy! – zawołał. Jedyną odpowiedzią był straszny trzask łamanych kręgów. Stopy nie sięgnęły podłogi, bezwładne ciało zawisło w powietrzu, na sznurze. Jack krzyknął z przerażenia i trwogi. Poznał ubranie, twarzy nie widział, przysłaniał ją czarny kaptur z otworami na oczy, jak w czasie prawdziwych egzekucji. – Wielki Boże, nie pozwól…! – zawołał odchodząc od zmysłów. Rzucił telefon i skoczył na schody, aby ją zdjąć, czy raczej odciąć. Nie sięgnął jednak. Wspiął się wyżej, wyciągał przed siebie ręce, ale ciągle na nic. Zbiegł na dół, do salonu, po krzesło i znów pośpieszył na schody.

– Wszystko na nic – gdzieś z mroku dobiegł niski, chrapliwy głos. – Nie żyje!

Jack struchlał. A więc nie był tu sam.

Puścił krzesło, wyciągnął broń. Obrócił się, oświetlił latarką przestrzeń za sobą, potem przed sobą i powyżej. Nikogo nie zobaczył.

– Zabiję cię! – krzyknął w ciemność.

– Zemsta – padła gromka odpowiedź, odbijając się echem od schodów i ścian. – Obaj tego chcemy, Swyteck. No, chodź, chwyć mnie.

Jack myślał tylko o Cindy, wiszącej bez życia w ciemności, i przez jedną krótką chwilę gotów był zapłacić cenę własnego życia za życie oprawcy. Rzucił się na schody, nie myśląc o własnym bezpieczeństwie. W jednej ręce ściskał rewolwer, w drugiej latarkę. Pędem wbiegł na samą górę, a gdy się obrócił, żeby zerknąć w dół, ogłuszający huk i potężne uderzenie zwaliły go z nóg. Ból… upadek… utrata świadomości.

Uderzając ciałem o drewnianą poręcz wypuścił z rąk latarkę i pistolet. Spadał jakby w zwolnionym filmie. Usłyszał własny krzyk, gdy zwalił się na stół w salonie i stoczył na podłogę. Nie mogę oddychać… Boże, jak to boli – przeleciało mu przez głowę.

Minęły sekundy. Zapanowała całkowita ciemność. Po chwili jasny promień światła uderzył go w oczy.

Zbrodniarz spoglądał ze szczytu schodów w dół. Uśmiechnął się widząc dygocące ciało na podłodze. Ucieszył się, że Jack żyje. Skierował snop światła ku górze, jakby jeszcze raz chciał się zachwycić swoim dziełem. Bezwolna postać wisiała na sznurze, obracając się wolno wokół własnej osi. Wsunął pistolet za pas, wyjął sprężynowy nóż i ruszył w stronę Jacka. Uśmiech znikł z jego oblicza, ofiara bowiem zniknęła gdy podziwiał swe poprzednie dzieło.

Omiótł salon światłem latarki. Skrzywił się, nie rozumiejąc, co się stało. Na podłodze nie było krwi, w ogóle nigdzie nie widział krwi. Zgrzytnął ze złości zębami, zdając sobie sprawę, że niedoszła zdobycz musiała mieć na sobie kuloodporną kamizelkę. Błyskawicznie skierował strumień światła na podest schodów. Pistolet Jacka i latarka nadal tam leżały.

Uspokoił się i znów na jego obliczu pojawił się złowrogi uśmiech. A więc jego ofiara nie ma broni i nie mógł odejść daleko. W domu panowały ciemności jak w piekle. Esteban nie słyszał, aby Jack potknął się o coś, a więc musi być gdzieś tu, w zasięgu światła latarki. Morderca położył latarkę na podłodze, tam gdzie stał, na podeście. Snop światła wytyczał granicę ewentualnej ucieczki Jacka. Poświata oblewała salon i sąsiedni pokój na dole oraz hali wiodący do biblioteki, przestrzeń wystarczająco dużą, aby zabawić się za wszystkie czasy. Esteban schował nóż, wyciągnął pistolet. Tym razem Jack Swyteck już się nie wyłga.

54

Trzy przecznice dalej, w pobliżu dawnego magazynu portowego, gubernator Harold Swyteck skradał się ostrożnie w stronę starej furgonetki. Broń trzymał w pogotowiu, serce waliło mu jak młotem. Podszedł na jakieś trzy metry i zamarł na widok tego, co zobaczył w środku. Był to wór sporej wielkości. Podrygiwał, podskakiwał i skręcał się jak oszalały na metalowej podłodze furgonu.

– Nie ruszać się! – krzyknął gubernator.

Ruchy ustały, ale z wnętrza worka jęły dobywać się dziwne, przytłumione i jakby rozpaczliwe dźwięki. Harry podszedł bliżej i zerknął na tablice rejestracyjne wozu. Furgonetka pochodziła z Miami, a przynajmniej tam była zarejestrowana.

– Jestem Harold Swyteck! – zawołał półgłosem, podchodząc bliżej.

W worku zajęczało jakby głośniej i natarczywiej.

– Leżeć bez ruchu! – rozkazał. – Mam broń. – Wskoczył do furgonetki, ukląkł i błyskawicznie rozwiązał worek, cały czas trzymając broń w pogotowiu. – Cindy?! – krzyknął poznając dziewczynę, którą widział w relacji telewizyjnej z procesu.

Spoglądała na niego przerażonym wzrokiem.

– Już dobrze – uspokajał ją. – Jestem ojcem Jacka – zaczął ściągać z niej worek. Speszył się widząc, że jest całkiem naga. Zdjął jej knebel.

Zaczerpnęła głęboki oddech, spróbowała poruszać zdrętwiałą szczęką.

– Dzięki Bogu – szepnęła drżącym głosem.

– Nic ci nie jest?

– Nie, nic, ale trzeba natychmiast zawiadomić policję. On chce zabić Jacka. Tak powiedział, zanim straciłam przytomność po zastrzyku. Powiedział też, że przenosi się do innego domu. Pan miał mnie znaleźć w furgonetce, abym wszystko panu przekazała – wypowiedziała to wszystko jednym tchem, nabrała pełne płuca powietrza i dodała: – Powiedział, że zabije Jacka i że chce, aby pan sam odszukał ciało. Zapewniał, że gdy odzyskam przytomność, Jack będzie martwy.

– A gdzie oni są?

– Nie wiem. Chce uniknąć spotkania z panem, chce tylko, żeby pan zaczął szukać Jacka w nadziei, że może uda się go uratować, ale jest pewien, że pan nie zdąży i znajdzie pan tylko ciało.

Gubernator chwycił telefon komórkowy i wdusił przycisk automatycznego połączenia.

– Alarm. Odnalazłem Cindy. Jest zdrowa i cała, ale z Jackiem źle. Muszę wiedzieć, gdzie go szukać. Odbiór.

– W porządku – potwierdził Kimmell, włączając ekran urządzenia naprowadzającego. Za chwilę pokaże się sygnał nadajnika Jacka. Tymczasem na ekranie nie było nic. Były agent jeszcze raz uruchomił urządzenie. Cisza. Jeszcze raz. Żadnej odpowiedzi.

– Cholera jasna, nic nie widzę – zaklął.

– Co? – denerwował się Harry.

– Nadajnik Jacka milczy.

– Ale dlaczego? Co się stało?!

– Nie wiem. Może wypadł albo odłączyła się antena, nie mam pojęcia. Nie jestem w stanie go zlokalizować.

Wiadomość ugodziła gubernatora w samo serce.

– Boże – szepnął – miej go w swojej opiece. Błagam…

55

Morderca myślał tylko o jednym. Zsunął się bezszelestnie na dół i przycupnął pod dyndającym na sznurze ciałem dziewczyny. Latarkę zostawił na schodach, kierując snop światła ku górze, uczynił to specjalnie, bo gdyby nadal trzymał ją w ręku, Jack wiedziałby, gdzie jest i dokąd zmierza jego przeciwnik. W żółtawym półmroku wysoka sylwetka Kubańczyka rzucała cień na salon. Pistolet trzymał w pogotowiu. Nie odczuwał podniecenia, serce biło równo – no cóż: zwykły dzień w życiu doświadczonego mordercy. Miał dwie możliwości: albo poczekać, aż Jack sam wyjdzie z ukrycia, albo samemu próbować go dopaść. Wybór był prosty. Esteban uwielbiał polowania z naganką.

Za schodami, w ciasnej łazience przy końcu długiego, mrocznego korytarza, było duszno nie do zniesienia. Jack spływał potem. Kamizelka kuloodporna parzyła jak puchowa kurtka, ale nie myślał nawet, żeby ją zdjąć. Już raz uratowała mu życie, choć ostry ból świadczył, że nie obyło się bez kontuzji. Kula złamała żebro. Oddychał krótko i płytko, aby nie potęgować bólu, ale najgorsze było co innego: nie miał broni ani latarki, ani żadnego kontaktu ze światem. Latarkę i pistolet stracił, gdy zwalił się ze schodów, a kula zgruchotała nadajnik. Jedyna broń, na jaką mógł ewentualnie liczyć, to zaskoczenie. Trwał więc bez ruchu, kryjąc się za uchylonymi drzwiami do łazienki. Nasłuchiwał kroków swego oprawcy, świadom brutalnej prawdy, że z tego domu tylko jedna osoba wyjdzie żywa.

Trzymając broń w pogotowiu Esteban skradał się, zagłębiając w coraz mroczniejszy korytarz. Po każdym kroku przystawał. Zanim przybył tu Jack, obszedł kilkakrotnie cały dom i wiedział, gdzie co jest. Tuż przed sobą, tam gdzie nie docierało już światło latarki, miał po prawej sypialnię, a na wprost – łazienkę. Przylgnął do ściany. Od łazienki dzieliło go półtora metra, a może mniej.

Wzrok Jacka oswoił się z ciemnością. Wypatrywał mordercy przez szparę między drzwiami a ścianą. Widział światło w salonie, cała reszta tonęła w mroku. Oczy coraz bardziej przyzwyczajały się do ciemności i po chwili był już w stanie wyłowić z mroku ciemniejszy kształt – sylwetkę jego prześladowcy z bronią w ręku.

Czuł drżenie rąk, pośpieszny rytm serca i słony smak krwi na przeciętej wardze. Ciemny kształt zbliżał się nieubłaganie. Jack stał oko w oko ze śmiertelnym wrogiem, ale nie widział ani oczu, ani rysów prześladowcy, bo wszystko tonęło w mroku. Na nieco jaśniejszym tle korytarza malował się tylko niewyraźny cień. Jack zastanawiał się, czy Esteban go nie widzi, czy też bawi się, wiedząc, że ofiara jest bezbronna. Muszę wyczuć najwłaściwszy moment, pomyślał. Na razie jednak czekał wstrzymując oddech. Prześladowca nie wie, gdzie się ukryła jego ofiara, musi więc sprawdzić dwa pomieszczenia: sypialnię i łazienkę.

Wejdź do sypialni, modlił się Jack w duchu.

Czas zatrzymał się w miejscu. Morderca przesunął się o kilka centymetrów. Zbliżał się. Wybrał jednak łazienkę.

Był tak blisko, że Jack słyszał jego oddech. Sam zaś nie śmiał oddychać, ale lada chwila przeciążone płuca nie wytrzymają. Tymczasem zamarł pod ścianą, tuż za drzwiami. Esteban był już na progu, rękę z pistoletem wyciągnął przed siebie. Jeszcze krok, jeszcze pół i morderca znajdzie się w środku ciasnego pomieszczenia.

Jack pchnął drzwi z całą mocą, na jaką było go stać. Napastnik zawył z bólu. Ręka z pistoletem uwięzła w drzwiach. Rozległ się huk i trzask odłamków lustra sypiących się na podłogę. Druga kula trafiła w umywalkę. Morderca strzelał na oślep, śląc kulę za kulą w ciemne wnętrze łazienki. Jack naparł na drzwi całym ciężarem ciała. Esteban wypuścił pistolet z ręki. Był w pułapce.

Jack nie zwalniał nacisku, a jednocześnie stopą próbował odnaleźć broń na posadzce. Udało się, ale w tym momencie usłyszał ostry trzask łamanego drewna, jakby ćwiek albo gwóźdź wbijał się w deski. Powtórzyło się to jeszcze raz i Jack krzyknął z bólu. Stalowe ostrze sprężynowego noża przeszło przez drzwi i trafiło go w ramię. Jack odskoczył, kucnął chwytając pistolet. Był pewien, że morderca pchnie teraz drzwi i rzuci się do środka. Wymierzył więc w mrok i dwa razy nacisnął spust. Nie trafił? To już koniec? Ale w tej chwili usłyszał pośpieszne kroki na korytarzu. Esteban uciekał. Jack szarpnął drzwiami i posłał jeszcze jeden strzał. Na próżno, cel już znikł za rogiem korytarza.

Jack wypadł z łazienki i rzucił się w pościg. Usłyszał szczęk otwieranych drzwi w kuchni. Morderca uciekał na ulicę. Jack skoczył w ślad za nim, wybiegł na ganek, ale zobaczył już tylko ciemną sylwetkę biegnącą w stronę Duval Street. Jeśli Esteban zdoła wmieszać się w festiwalowy tłum, Jack straci go z oczu na zawsze. Złamane żebra doskwierały boleśnie, ramię, gdzie trafił nóż – też, z rany na czole sączyła się krew, ale nogi na szczęście były w porządku. Jack wcisnął broń za pas i zaczął biec.

Pędził jak nigdy w życiu i choć kamizelka utrudniała ruchy, zaczął doganiać Estebana. Tymczasem im bliżej Duval i centrum zabawy, tym więcej przechodniów. W ślad za ściganym Jack kluczył między pajacami, pawiami, kominiarzami i innymi przebierańcami w najbardziej fantazyjnych strojach, omijał pijaków, którzy z trudem znajdowali drogę, a wszystko przy ogłuszających dźwiękach rocka, wśród huku sztucznych ogni, śmiechów i radosnych wrzasków rozbawionego tłumu.

– Hej, uważaj – oburzyła się dama w stroju Kleopatry, gdy zabójca przemknął obok, nie bacząc na nic. Wtopił się w paradę przebierańców na Duval. Jack zagłębił się w tłum tuż za nim, starał się za wszelką cenę nie stracić go z oczu, ale morze malowanych twarzy, piór, korali i strojów przysłoniło wszystko. Gdy przedarł się wreszcie przez ludzki gąszcz na drugą stronę ulicy, po mordercy nie było już śladu.

– Co za głupi kretyn! – dobiegł go oburzony krzyk. Spojrzał w tamtą stronę. Uciekający przedzierał się przez długiego jak dżdżownica chińskiego smoka, rujnując kilka tygodni przygotowań do występu na festiwalowej paradzie. Wyglądało na to, że wcale nie chce skryć się w tłumie, lecz wyraźnie gdzieś zmierza. Biegł ku nabrzeżu, w stronę przystani dla jachtów i motorówek w pobliżu placu Mallory. Jack pojął wreszcie. Łódź! Esteban chce uciec morzem. Jack zawahał się na sekundę, pomyślał o Cindy i puścił się dalej w pościg, roztrącając czwórkę Beatlesów, Napoleona, Marylin Monroe i Myszkę Miki, którzy właśnie stali na drodze.

Gdy dobiegł do drewnianego mola przy końcu Duval, Kubańczyk rzucał właśnie cumy rasowej regatowej motorówki. Potężny silnik zapalił z ogłuszającym łoskotem. Jack zatrzymał się, wyciągnął pistolet, wymierzył. Jakiś clown krzyknął przeraźliwie. Pistolet wyglądał zbyt prawdziwie, nawet jak na Festiwal Fantazji. Jaskiniowiec z ambicjami bohatera wytrącił mu broń z ręki celnym uderzeniem maczugi.

– Nieee! – krzyknął Jack nie panując nad sobą, gdy pistolet potoczył się po kamiennym nabrzeżu i z pluskiem wpadł do wody.

Motorówka meandrowała między zacumowanymi łodziami, kierując się w stronę wyjścia z przystani, jeszcze chwila i ruszy pełnym gazem. Nie namyślając się ani sekundy skoczył z mola prosto na dziób motorówki, akurat wtedy, gdy silniki zawyły na pełnych obrotach. Dziób uniósł się w górę. Jack z trudem utrzymał równowagę na śliskim pokładzie z włókna szklanego. Łódź pomknęła w mrok.

Zauważywszy Jacka, morderca sięgnął po długi bosak. Prowadził motorówkę jedną ręką, a drugą, uzbrojoną w bosak, starał się zepchnąć nie chcianego pasażera. Silniki wyły na coraz szybszych obrotach. Wysmukła motorówka nabierała szybkości, skacząc na falach: czterdzieści, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt węzłów. Esteban pchnął ster ostro w prawo, dziób szarpnął ostro w lewo. Jack spadł z pokładu. Wylecieć za burtę łodzi pędzącej z szybkością siedemdziesięciu węzłów to jak uderzyć o bruk.

Jack pogrążył się w słonym odmęcie. Wynurzył się oszołomiony, zaczął płynąć, ale stopą wyczuł dno W ciągu dziewięćdziesięciu sekund rasowa motorówka pokonała milę od brzegu, Jack wypadł za burtę w miejscu, gdzie rozpościerała się rafa koralowa i było stosunkowo płytko. Stał więc po szyję w spienionej wodzie i patrzył, jak łódź niknie w dali. Zamarł widząc, że uciekinier zmienia zamiar i zaczyna zawracać. Łódź pełną mocą silników kierowała się prosto na Jacka.

Sukinsyn chce mnie staranować – pomyślał przerażony.

Dał nurka i przylgnął do rafy. Poranił się o ostre jak igły korale, ale uratował życie. Łódź przemknęła górą, a śruby silników o centymetry minęły jego głowę. Wynurzył się, łapiąc powietrze. Motorówka zawracała, aby powtórzyć atak. Jack znów przylgnął do dna. Tym razem jednak Esteban płynął wolniej. Chciał się widać upewnić, czy plan się udał. Po dwóch latach oczekiwań łaknął krwi.

– Już cię żrą rekiny, Swyteck! – zawołał w ciemnościach. Był niemal pewien, że motorówka rozcięła nieszczęsnego prawnika na pół. Wyczuł co prawda uderzenie, ale nie mógł wykluczyć, że łódź otarła się tylko kadłubem o dno na płyciźnie, więc chciał sprawdzić. Rozglądał się pilnie w mroku, szukając wzrokiem szczątków ofiary.

Jack zamarł pod wodą, ale płuca domagały się powietrza. Łódź była tuż nad nim. Silniki pracowały leniwie na wolnych obrotach. Czuł, że za chwilę płuca eksplodują, nie mógł dłużej wytrzymać. Wychynął na powierzchnię i nie zauważony przez szaleńca zdążył chwycić za drewniany pomost do nurkowania za rufą łodzi. Nawet na wolnych obrotach silniki grzmiały potężnie. Jack wsunął się na pomost i ukradkiem zerknął do kokpitu. Zabójca wpatrywał się w morze, licząc, że fale wyrzucą poszarpane ciało.

Jack przeczołgał się bliżej silników. Sięgnął ręką, szukając przewodów paliwowych. Chciał je zerwać, bo inaczej za minutę lub dwie łódź znajdzie się na pełnym morzu, a tam nie będzie już szans. Ale w mroku zamiast na przewody paliwowe trafił ręką na rozgrzany blok silnika. Krzyknął z bólu. Morderca usłyszał.

– Koniec z tobą! – zawołał, uderzając Jacka bosakiem w plecy.

Jack jęknął pod potężnym uderzeniem, ale zdołał chwycić bosak. Pociągnął mocno i obaj wpadli do płytkiej wody, uderzając o ostre koralowce. Esteban wynurzył się pierwszy. Rzucając się jak marlin na wędce, starał się przytrzymać Jacka pod wodą. Ten rozpaczliwie szukał oparcia na dnie, aby odbić się i wypłynąć na powierzchnię. Nie zdążył. Morderca stalowym uściskiem chwycił go za gardło. Jack próbował się bronić, kopał, wymachiwał rękami, ale woda osłabiała ciosy. Brakowało mu powietrza, płuca paliły, otworzył usta, aby złapać oddech, ale wokół była tylko woda.

W desperacji sięgnął ręką na dno, aby znaleźć odłamek koralowca, którym można by zadać cios. Na litej skale nie było jednak nic, ale wyczuł palcami ostry kawałek koralu, który jak igła strzelał w górę. Chwycił mocniej, szarpnął, rafa puściła. Zamachnął się jak nożem, mierząc w głowę napastnika. Nie widział skutków uderzenia, bo wszystko przysłaniała spieniona od walczących ciał woda, ale chyba trafił. Czuł, że ostry jak brzytwa koral zagłębił się w coś miękkiego. Uderzył jeszcze raz, też celnie, bo śmiertelny ucisk na gardle zelżał. Półprzytomny zdołał wreszcie wysunąć głowę na powierzchnię. Prychając i kaszląc nabrał w płuca haust ożywczego powietrza.

Ocknął się w samą porę, gdy morderca, stojąc jakieś trzy metry dalej, szykował się do zadania ostatecznego ciosu bosakiem. Podniósł drzewce wysoko do góry i wtedy Jack zobaczył krwawą ranę na jego szyi.

– Skurwysynu! – krzyknął Esteban chrapliwie. – Ty pierdolony skurwysynu! – pchnął bosak w stronę Jacka i byłby go przebił na wylot, ale Jack w ostatniej chwili zdołał uskoczyć i sam chwycił za drzewce. Napastnik tracił siły, oczy mu zmętniały, chwyt zelżał. Stracił dużo krwi, ale nie zaprzestał walczyć.

– Dość! – krzyknął Jack.

Kubańczyk albo nie słyszał, albo wściekłość nie pozwalała mu się poddać. Jack uderzył tępym końcem bosaka prosto w szczękę wroga. Zęby nie wytrzymały, drzewce utknęło głęboko w przełyku. Ciało przeszył śmiertelny skurcz. Jack pchnął jeszcze raz. Głowa Estebana zniknęła pod powierzchnią. Jack przytrzymał ciało przeciwnika bosakiem jeszcze dobrą minutę. Zwolnił, gdy na powierzchni nie widać już było pęcherzy powietrza. Wpław dostał się do motorówki.

Z wysokości pokładu patrzył na miejsce, gdzie przed sekundą rozegrał się śmiertelny bój, nie wierząc, że to już koniec. Wypatrywał tak dobre dziesięć minut, jakby oczekiwał, że wróg wychynie jeszcze z otchłani, jak mechaniczny rekin w filmie „Szczęki". Ale to nie była filmowa fikcja, to była żywa rzeczywistość, a w niej płaci się życiem. Księżyc w pełnej krasie wisiał w zenicie, rozpraszając nocny mrok. Spadająca gwiazda rozświetliła na krótko horyzont. Fale uderzały łagodnie o kadłub motorówki i wszystko wokół wyglądało tak, jakby żaden dramat nie naruszył odwiecznego rytmu natury.

W górze rozległ się warkot silników. Jack podniósł wzrok. Od strony przystani nadlatywał śmigłowiec Straży Przybrzeżnej. Jack siedział bez ruchu, patrząc bezmyślnie, jak prąd rozmywa ciemną szkarłatną plamę nad rafą, unosząc ją gdzieś w mrok. Myślał o setkach i tysiącach nieszczęsnych Kubańczyków, którzy uchodząc przed terrorem panującym we własnym kraju wyruszali na morze na łodziach, tratwach, a nawet na pompowanych dętkach samochodowych i nigdy nie docierali do celu. Potężny i bezlitosny Golfstrom porywał ich, rzucając na bezmiar Atlantyku, i ich losu nie zmieni fakt, że oto jeden z ciemiężycieli legł na dnie i zostanie tam na zawsze, jeśli taka będzie wola Pana.

Śmigłowiec wyposażony w pływaki w miejsce płóz zawisł w powietrzu tuż nad motorówką, a po chwili usiadł na wodzie. Przeszklona kabina pilotów połyskiwała w świetle księżyca. Obok pilota siedział gubernator. Jack pomachał ręką na znak, że jest zdrów i cały, ojciec odpowiedział tym samym gestem.

– Jej też nic nie jest! – zawołał przekrzykując szum łopat wirnika. – Cindy jest cała i zdrowa.

Jack usłyszał, ale nie pojmował. Przecież Cindy nie żyje – myślał. Widział na własne oczy. Widział ciało wiszące nad schodami. W jego sercu pozostanie nie zagojona rana. Z rozpaczą chwycił się jednak słów ojca. Choć wiedział, jednak chciał wierzyć. Wiedział, ale łaknął nadziei.

– Nic jej nie jest – powtórzył Harry widząc rozpacz w oczach syna – przed chwilą z nią rozmawiałem.

Harry rzucił linę, ale Jack był zbyt oszołomiony, żeby zareagować. Z wolna słowa ojca jednak zaczęły docierać do jego świadomości. Cindy żyje, a tuż obok jest ojciec, niebezpieczeństwo minęło. Zsunął się do wody i popłynął do śmigłowca. Powietrze pchane w dół łopatami wirnika wzbijało w górę fontanny wody, ale nie zwracał na to uwagi. Wszystko bowiem: stłuczenia, rany i zadrapania, złamane żebra świadczyły tylko o jednym, że żyje, serce zaś podpowiadało coś jeszcze: że ma po co żyć.

Tyle przynajmniej wyrażał wzrok ojca, choć w oczach lśniły łzy. Łzy radości i szczęścia.

Загрузка...