– Proszę wstać, Sąd idzie! – W sali sądowej te słowa elektryzują wszystkich. Po dziewięciu tygodniach przygotowań obie strony były gotowe do starcia. Po jednej stronie sali zajął miejsce oskarżyciel publiczny zbrojny w atrybuty urzędu, pod którymi skrywał żądzę rozgłosu i sławy, po drugiej – oskarżony, korzystający z konstytucyjnej zasady domniemania niewinności. Wilson McCue stawał w szrankach w pojedynkę, mając przed sobą sojusz dwóch oponentów: oskarżonego i jego obrońcę.
Sędzia Virgina Tate, cała w czerni i bieli, blada, siwowłosa, ciemnooka kobieta o przenikliwym stalowym spojrzeniu, w czarnej todze ozdobionej podwójnym sznurem pereł na szyi, wkroczyła do sali bocznymi drzwiami, za którymi znajdował się jej gabinet. Szczęk odsuwanych krzeseł, gdy wszyscy wstali z miejsc, zabrzmiał jak fanfary powitalne. Wysoki Sąd zasiadł na czarnym, wyściełanym skórą fotelu, spojrzał surowo na strony, a gdy przeniósł wzrok na reporterów, surowość ustąpiła miejsca przymilnemu, choć nadal pełnemu godności uśmiechowi.
– No to zaczynamy – oznajmiła sędzia Tate niezbyt zgodnie z procedurą i tak rozpoczął się pierwszy z długich dziewięciu dni, w czasie których decydowano o składzie ławy przysięgłych. Tę fazę postępowania procesowego prawnicy nazywają między sobą z francuska – voir dire, co dosłownie znaczy „mówić prawdę", jej istota zaś sprowadza się do wyboru dwunastu przysięgłych spośród wielu kandydatów powołanych przez sąd. Prokurator i obrońca wytężają umysły, przywołują na pomoc całą swoją wiedzę z zakresu psychologii, akceptując jednych kandydatów, odrzucając innych. Ci pierwsi staną się sędziami przysięgłymi, zadecydują o winie bądź o uniewinnieniu oskarżonego.
Na tym etapie Jack nie miał nic do powiedzenia. Scena należała do Manny'ego, a ten dawał popis talentu i zręczności. Jack siedział w milczeniu, czasami tylko bazgrał coś na kartce i podsuwał swemu obrońcy. Był ledwie dodatkiem do rozgrywającego się dramatu, a zarazem jego nieodzownym elementem, jak pomocnik, który przekłada wirtuozowi karty z nutami. Będzie się to ciągnęło całymi tygodniami. Jeśli zechce coś powiedzieć, to tylko ustami swego adwokata, będzie ubierał się stosownie do jego poleceń, zasiadał obok niego za stołem z politurowanego orzecha, stanowiąc przedmiot, a zarazem podmiot procesu.
Pani Virgina Tate czuwała nad procedurą wyboru przysięgłych. Dotarła do niej już dawno wątpliwa sława Wilsona McCue jako bezwzględnego manipulatora voir dire. Nadużywał procedury, aby wywierać określony wpływ na przysięgłych i unieszkodliwiać procesowego oponenta. Pytania, jakie zadawał kandydatom, bardziej były obliczone na zaprezentowanie własnego stanowiska niż na dociekanie istoty sprawy. Tak też zachowywał się przez cały czas, aż nadszedł piątek, dziewiąty dzień voir dire, kiedy procedura wyboru przysięgłych dobiegała końca.
– Czy ktoś z pań i panów zna oskarżonego osobiście? – zwrócił się do zespołu ławników z pozornie niewinnym pytaniem. Dwunastka w ławie przysięgłych, jak jeden mąż, przecząco pokręciła głowami. – Ale zapewne słyszeli państwo o panu Swytecku? – szedł za ciosem McCue, na co ten i ów z ławy przytaknął. – Z pewnością państwo słyszeli – powtórzył z naciskiem. – Oskarżony jest prawnikiem, adwokatem, bronił Eddy'ego Gossa – niesławnej pamięci mordercę, o którego zabójstwo jest właśnie oskarżony. Chciałbym więc spytać, panie i panowie przysięgli: czy fakt, iż pan Swyteck jest tym niezwykle zręcznym prawnikiem, który zdołał skłonić dwunastu sędziów do wydania werdyktu uwalniającego mordercę od winy i kary, zaważy na waszej opinii, czy przez to dawać będziecie mniejszą wiarę jego słowom…?
– Sprzeciw, Wysoki Sądzie – poderwał się Manny.
– Uznaję sprzeciw.
– Wysoki Sądzie – rzekł McCue z udawanym zdziwieniem – jestem zaskoczony. Chciałem zyskać pewność, że ława przysięgłych kierować się będzie obiektywnym osądem. Są bowiem ludzie, którzy na pana Swytecka najchętniej złożyliby odpowiedzialność za wszystkie morderstwa, jakich dopuścili się jego klienci…
– Dość tego, panie McCue – przerwała sędzia – pańskie zamiary są o wiele bardziej czytelne, niż się panu wydaje. A więc do rzeczy!
– Oczywiście – skłonił się prokurator, zadowolony, że i tak osiągnął cel.
– Proszę to traktować poważnie – dodała sędzia surowym tonem – nie życzę sobie podobnego zachowania.
McCue niezbyt się przejął i jak człowiek rzucający wyzwanie losowi brnął dalej. Manny składał kolejne sprzeciwy, a pani Tate coraz bardziej surowym tonem zwracała prokuratorowi uwagę. W ten sposób wyłonienie ławy przysięgłych przeciągnęło się aż do późnego popołudnia, kiedy Wysoki Sąd stwierdził z wyraźną ulgą, że komplet sędziowski został wybrany.
Osiłkowaty murzyński robotnik budowlany, który przynosił drugie śniadanie zawsze w tej samej sfatygowanej papierowej torbie; strzyżony na jeża emerytowany łowca aligatorów, w kowbojskich butach, szczerzący brązowe od tytoniu zęby; wdowa o siwobłękitnych włosach, której numer identyfikacyjny (55) był równy zapewne połowie lat, jakie sobie liczyła – to ledwie trójka spośród dwunastu sprawiedliwych, którzy zdecydują o życiu lub śmierci Jacka Swytecka.
Dochodziła czwarta i w normalnych okolicznościach pani sędzia Tate zarządziłaby przerwę, uznając, że nie wystarczy już czasu na wstępne przemówienia stron. Tak postąpiłaby w czasie każdej innej sprawy, ale popisy McCue'a w czasie wyboru przysięgłych sprawiły, że pani Tate postanowiła inaczej. Znalazła sposób, aby przemówienia zostały wygłoszone i aby ona zdążyła wrócić do domu przed szóstą i obejrzeć się w telewizji, która oczywiście nada relacje z procesu.
– Panie mecenasie – zwróciła się do obrońcy – zechce pan zabrać głos.
Manny wstał z miejsca nieco zaskoczony. McCue też się poderwał.
– Z całym szacunkiem dla Wysokiego Sądu – zaprotestował z fałszywą pokorą – ale zwykle to oskarżyciel publiczny zabiera głos jako pierwszy.
Sędzia spojrzała nań z wysoka, po czym głośno i wyraźnie, aby ława przysięgłych nie miała żadnych wątpliwości, powiedziała:
– Sąd doskonale wie, że oskarżyciel publiczny zwykle występuje jako pierwszy, i stwierdza, że skorzystał pan już z tego prawa. Sąd wielokrotnie zwracał uwagę, że w toku wyboru przysięgłych wygłasza pan tezy swojego wstępnego przemówienia. Teraz więc jest kolej obrony.
McCue'a zamurowało.
– Wysoki Sądzie, to drakońska decyzja, pozwolę sobie zauważyć. Chodzi mi tylko o parę minut, jeśli można prosić.
– Sąd wyraża zgodę. Parę minut.
– Rozumiem – McCue próbował jeszcze coś wskórać – to znaczy kilka mi…
– Zmarnował pan już dziesięć sekund, panie prokuratorze.
McCue zrozumiał, że nic więcej nie wytarguje, więc nie tracąc więcej czasu pomknął ku ławie przysięgłych, przybierając stosowny wyraz twarzy. Ogromne, ciemne oczy rozpaliły się żywym blaskiem, gdy sugestywnie spojrzał na przysięgłych znad staromodnych okularów-połówek, które nosił na czubku wielkiego nochala. Choć chwila była poważna, to na promiennym obliczu oskarżyciela publicznego błądził cień figlarnego uśmiechu, co potwierdzało tylko dość powszechną opinię, że wiekowy Wilson McCue pozostał w głębi duszy poczciwym niedorostkiem.
– Panie i panowie przysięgli – zaczął, przechadzając się dostojnie przed ławą – oto będziecie rozstrzygać w sprawie o zabójstwo, ale jej przedmiotem jest coś więcej – władza, władza nad życiem i śmiercią. Z woli narodu dopuszczono bowiem w naszym stanie najwyższy wymiar kary, uznając, że państwo władne jest pozbawić życia zbrodniarzy, którym udowodni się winę. Nie oznacza to jednak, że z tegoż prawa, władania życiem lub śmiercią, może dowolnie korzystać każdy obywatel. Nikomu bowiem i w żadnych okolicznościach nie wolno zastępować państwa i brać zastrzeżonych dla wymiaru sprawiedliwości praw w swoje ręce. Bez względu na motywy nikomu nie wolno wykonywać prywatnych – że tak powiem – egzekucji. W toku procesu, panie i panowie przysięgli, poznacie człowieka, który władzę należną państwu wziął we własne ręce. Ów człowiek jest prawnikiem, adwokatem, który całe zawodowe życie poświęcił sprawie obrony najokrutniejszych zbrodniarzy, jakich zna nasza społeczność. Wielu z nich, jeśli nie wszyscy, okazywało się winnych zarzucanych im czynów, niewielu wszakże spotykała kara. Pojawia się więc pytanie: czy tak powinno być? Niektórzy teoretycy są zdania, że obrona praw obywatela, choćby winnego zbrodni, jest sprawą godną pochwały i szacunku, bo na tym polega interes publiczny. – McCue podszedł do ławy przysięgłych, jakby przemawiał nie do wszystkich dwunastu, lecz do każdego z ławników z osobna. Ściszył nawet głos. – Ale przedmiotem niniejszej rozprawy nie jest interes publiczny ani działalność zawodowa adwokata, który oto zasiadł na ławie oskarżonych. Osądzać wam przyjdzie coś zupełnie innego – mroczne działania i skryte czyny podsądnego. Dowody, jakie zgromadziło oskarżenie, wykażą, iż drugiego sierpnia około czwartej nad ranem podsądny wdarł się do mieszkania pewnego człowieka, uzurpując sobie prawa sądu oraz przysięgłych, i dokonał na nim egzekucji: dobył pistoletu kaliber trzydzieści osiem i dwoma strzałami zamordował swojego klienta. Oto on, panie i panowie przysięgli – McCue teatralnym gestem wymierzył palec w stronę Jacka – oto winny zabójstwa, Jack Swyteck!
Jack niemal fizycznie odczuł ciężar zarzutu, jakby oskarżycielski palec prokuratora wciskał go w ziemię. Jakże prawdziwie to brzmi, myślał posępnie. Wszystko zależy od okoliczności: w ogrodzie zwykła ziemia staje się glebą, w szacownej bibliotece byle jakie czytadło nabiera rangi dzieła, a w sali sądowej prokurator-zadufek jawi się jako niezłomny szermierz praw.
– Ma pan jeszcze piętnaście sekund – oznajmiła sędzia.
– Właśnie – podchwycił McCue, kontynuując oskarżycielską mowę – mam zbyt mało czasu, aby przedstawić wszystkie dowody przeciwko Jackowi Swyteckowi, ale, panie i panowie przysięgli, przekonacie się o nich sami w czasie kolejnych dni rozprawy, a wtedy znów stanę przed wami, domagając się werdyktu uznającego Jacka Swytecka za winnego morderstwa z premedytacją. – Zakończył, a cisza, jaka zaległa na sali, zdawała się przydawać wagi i mocy jego słowom. Odczekał jeszcze chwilę i wrócił na swoje miejsce.
Kolej na obrońcę. Ku ławie przysięgłych ruszył teraz Manny, wymieniając po drodze spojrzenia z prokuratorem. Nie zaczął od razu. Najpierw nawiązał kontakt wzrokowy z całą dwunastką ławników, a następnie wyciągnął rękę z aktem oskarżenia i głośno odczytał:
– Sprawa Jacka Swytecka z oskarżenia publicznego. Stan Floryda przeciwko Jackowi Swyteckowi. – Opuścił rękę z dokumentem. – Stan, czyli państwo – powiedział z naciskiem – państwo to władza i w tym jednym pan McCue ma rację. Przedmiotem niniejszego procesu jest władza, bo cóż innego widzieliśmy przed chwilą, jak nie prokuratora, który władny jest rzucić oskarżenie – jakby dla ilustracji Manny rzucił spięte kartki na stolik oskarżyciela – i tylko tyle, panie i panowie przysięgli, bo na tym kończy się władza oskarżyciela. Cała reszta nie jest już tak łatwa i prosta. W sprawach z oskarżenia publicznego prokurator musi udowodnić zarzuty w sposób, który nie pozostawi żadnych wątpliwości, a tymczasem, panie i panowie przysięgli, przekonacie się w toku tej rozprawy, że nie ma ani dowodów, ani faktów, ani nawet świadków, słowem niczego, co mogłoby wykazać winę mojego klienta, a to z jednej jedynej przyczyny: tej mianowicie, że Jack Swyteck nie popełnił zarzucanego mu czynu i jest niewinny.
Jack słuchał wywodu ze ściśniętym sercem. Zastanawiał się, jak dalece musi wykazać swoją niewinność, jakie dowody sędziowie przysięgli uznają za wystarczające, co przekona ich do racji McCue'a, a co do zdania Manny'ego. Starał się słuchać uważnie, co jednak nie bardzo mu się udawało. McCue nie powiedział niczego zaskakującego, ale mimo to mowa oskarżycielska wywarła na nim wrażenie. Przed wystąpieniem prokuratora Jack był absolutnie przekonany, że McCue nie ma żadnych istotnych argumentów, a tym bardziej dowodów, teraz jednak wydawało mu się, że ma ich aż nadto.
– I kiedy będziecie słuchać zeznań świadków oskarżenia – ciągnął obrońca, zwracając się do przysięgłych – powinniście mieć w pamięci jeden bezsporny fakt: żaden z nich nie widział, aby mój klient popełniał zarzucany mu czyn. Oskarżenie oparte jest na poszlakach i tylko na poszlakach. Nie istnieje żaden naoczny świadek zbrodni, którą przypisuje się mojemu klientowi.
Jack spojrzał na zebraną w sali publiczność. Wszyscy patrzyli na Manny'ego, poza… właśnie, poza jedną parą oczu. Jack spojrzał jeszcze raz i upewnił się, że dwoje oczu z ostatniego rzędu ław dla publiczności wpatrywało się nie w obrońcę, ale w niego, uważnie, pilnie, z napięciem i we wzroku tym było coś znajomego. Właściciel oczu był wysoki, barczysty, miał gładko wygoloną czaszkę i błyszczący brylancik w lewym uchu. I nagle jego wizerunek nałożył się na inną postać, która Jackowi zapisała się w pamięci owej nocy, kiedy stał w mrocznym korytarzu, dobijając się do drzwi Gossa. Wtedy to ktoś wychylił się z mieszkania w głębi korytarza z pretensją i oburzeniem. „Dość tych hałasów" – krzyknął. I bez wątpienia był to właśnie ten człowiek.
Jack odwrócił wzrok. Starał się słuchać, co mówi Manny, ale nie mógł się skoncentrować. Co ten facet tu robi? Wydawało mu się dziwne, że sąsiad Gossa zjawił się w sądzie. Mógłby przecież stać się koronnym świadkiem oskarżenia, mówiąc, że widział Jacka na miejscu przestępstwa. Tymczasem z pewnością nie będzie zeznawał, bo procedura nie dopuszcza obecności potencjalnych świadków na sali sądowej przed formalnym przesłuchaniem. Raz jeszcze spojrzał w jego stronę. Zimny wzrok zdawał się naprawdę znajomy, co zmieszało go jeszcze bardziej.
Tymczasem usłyszał, że jego obrońca dziękuje przysięgłym za uwagę. Nie wierzył własnym uszom, że po tygodniach oczekiwań przegapił mowę obrończą własnego adwokata na własnej sprawie. Ale ciekawość była silniejsza, nieznajomy zaintrygował go bardziej niż przemówienie Manny'ego i nie potrafił oderwać od niego myśli. Kim jest ów człowiek?
– Panie i panowie – głos zabrała sędzia – ogłaszam przerwę do poniedziałku. Jednocześnie, biorąc pod uwagę rozgłos towarzyszący niniejszej sprawie, zarządzam izolację ławy przysięgłych…
W ławach publiczności zaszumiało. Izolację przysięgłych stosuje się w szczególnych wypadkach. Polega zaś ona na tym, że na czas procesu przysięgli mieszkają w odosobnieniu, nie mają dostępu do wiadomości prasowych z procesu, aby nic i nikt nie wywierał wpływu na werdykt, który musi być oparty wyłącznie na dowodach i argumentach przedstawianych na sali sądowej.
– … kancelaria sądowa poinformuje państwa o szczegółach – dodała pani Tate, zwracając się do przysięgłych. – Sąd wznowi postępowanie w poniedziałek o godzinie dziewiątej – obwieściła, uderzając młotkiem w pulpit na znak zakończenia posiedzenia.
Jack zerwał się z miejsca.
– Muszę pilnie wyjść – rzekł do Manny'ego. – Zajmij czymś dziennikarzy, żebym mógł się wymknąć – dodał, nie wyjaśniając sprawy.
– W porządku – obrońca zebrał papiery do teczki – ale o co chodzi?
– Muszę coś zaraz sprawdzić – odparł Jack i nie dając mu czasu na dalsze pytania, wmieszał się w tłum zdążający do wyjścia. Manny ruszył za nim. Jack nie odrywał oczu od łysej czaszki nieznajomego, od którego tymczasem odgradzał go ludzki mur.
– Panie i panowie – usłyszał głos obrońcy, który zgodnie z daną mu obietnicą zajął się dziennikarzami – jeśli mają państwo pytania, to jestem gotów. – Dziennikarze ruszyli ławą ku adwokatowi, w przeciwną stronę niż Jack, który spieszył do windy, bo tam właśnie mignęła łysina nieznajomego. Starał się nie tracić go z oczu, co nie było łatwe. Tłum wylał się na korytarz, kilku reporterów, którzy nie dali się zwieść Manny'emu, nagabywało Jacka pytaniami „na wyłączność". Był ledwie trzy metry od windy, w której znikł nieznajomy, gdy wpadł na przechodzącego właśnie z naręczem akt adwokata – specjalistę od odszkodowań. Papiery posypały się na podłogę, a za nimi dwa splecione ciała.
– Gdzie masz oczy, łamago? – ofiara zderzenia głośno wyraziła niezadowolenie.
– Przepraszam, przykro mi – wyjąkał Jack, choć tak naprawdę żal mu było tylko odjeżdżającej windy. Zostawił adwokata własnemu losowi i nie bacząc na nic skoczył na schody. Biorąc po dwa, trzy stopnie naraz zbiegł z czwartego piętra na parter z szybkością niemal równą tej, jaką osiągnęłoby jego osiemdziesięciokilowe ciało, gdyby opadało swobodnie w dół. Z trudem łapiąc oddech, potoczył wzrokiem po hallu wejściowym. Było tu tłumnie jak zawsze, ale jeden rzut oka wystarczył, aby przekonać się, że pasażerowie windy zdążyli już rozjeść się, każdy w swoją stronę, i nigdzie nie było widać starannie wygolonej czaszki. Jack wybiegł z budynku sądowego. Z wysokości granitowych stopni rozpaczliwie rozglądał się po ulicy. Zaczął się popołudniowy szczyt. Chodnikami zdążał gęsty tłum przechodniów. Człowieka, którego szukał, nie dostrzegł. Zrezygnowany zatrzymał taksówkę.
– Dokąd, szefie? – spytał kierowca.
Jack już miał podać adres swojego domu, gdy nagła myśl przyszła mu do głowy.
– Ulica East Adams 409.
Adams znajdowała się dobrych dwadzieścia kwartałów dalej. Wskaźnik przestępczości w tej części miasta wzrasta wprost proporcjonalnie do odległości od siedziby trybunału. Słońce miało się już ku zachodowi, gdy taksówka wjechała między podniszczone domy przy zaśmieconych i brudnych ulicach dzielnicy Eddy'ego Gossa. Auto zatrzymało się pod żądanym adresem. Jack wysiadł, przez okno taksówki wsunął dwudziestodolarowy banknot, ale choć licznik wybił ledwie dziesięć, nie doczekał się reszty. Szofer ruszył z piskiem opon, zostawiając rachunki na inne czasy.
Jack wszedł na drugie piętro zapuszczonej kamienicy. Klatka schodowa i korytarz o pobazgranych przez domorosłych artystów ścianach były równie ciemne niż wtedy, gdy był tu po raz pierwszy jedenaście tygodni temu. Nawet kolejne morderstwo – Wilfreda Garcii – nie skłoniło gospodarza do wymiany przepalonych żarówek.
Szedł więc w mroku jak wtedy i jak wtedy zatrzymał się przed numerem 217 – mieszkaniem Eddy'ego Gossa. Na drzwiach ciągle jeszcze widniały policyjne pieczęcie, ale Jack i tak nie miał zamiaru wchodzić do środka. Przystanął tylko, aby odtworzyć w pamięci tamtą noc, przypomnieć sobie, z którego mieszkania w głębi korytarza wychynął ów sąsiad. Po chwili już wiedział: czwarte drzwi licząc od Gossa, numer 213, z wielką swastyką malowaną sprayem. Zapukał, cisza. Zapukał jeszcze raz, mocniej. Drzwi uchyliły się.
– Halo? – zawołał. Cisza. Pchnął więc drzwi i zerknął do środka. Kiedyś była to kawalerka, teraz zdewastowana ponad wszelkie wyobrażenie nora. Tynk podziurawiony jak sito, podłoga pełna śmieci – starych gazet, pustych kartonów, spod których wyglądały przegniłe deski. Jedyne okno zabite dyktą od zewnątrz. Wszedł do środka, płosząc stadko szczurów. Rozglądał się niczego nie rozumiejąc. Wnętrze wyglądało tak, jakby nikt nie mieszkał tu od lat, a przecież stąd właśnie wychylił się człowiek ze skargą, że hałas obudził dzieci.
– A czego, u diabła, pan tu szuka? – rozległo się od progu. Jack obrócił się, licząc, że oto wrócił właściciel, ale w drzwiach stał ktoś zupełnie inny – stary człowiek o słomiano-siwych włosach i kredowej cerze, ubrany w brudny, przepocony podkoszulek. Zębami przygryzał połamaną wykałaczkę.
– Co pan tu robi? – powtórzył podejrzliwie.
– Drzwi były otwarte, wszedłem, szukam człowieka, który tu mieszka, a przynajmniej mieszkał drugiego sierpnia. Taki wysoki, łysy.
– Nikt tu nie mieszka – przy każdym słowie wykałaczka podrygiwała na wargach, ale nie opuszczała miejsca – jestem dozorcą tego śmietnika i wiem. Ani dziś, ani drugiego sierpnia nikt tu nie mieszkał, a w ogóle to mieszkanie co najmniej od roku stoi puste. Tylko szczury harcują.
– Ależ on powiedział, że dzieci śpią…
– Bachory? Tutaj? – szyderczo spytał dozorca, nie oczekując zresztą odpowiedzi. – I niech pan się wynosi. Zamykam ten śmietnik na kłódkę i jeśli jeszcze raz pana tu zobaczę, to pogadamy inaczej. Już ja pana zapamiętam. Mieliśmy tu dwa morderstwa w ciągu trzech miesięcy, na tym piętrze. Albo pan się wynosi, albo dzwonię po policję.
Jack nic już nie powiedział. Spuścił głowę i pokornie ruszył do wyjścia.
Zapadał wieczór, ale nie zapalono jeszcze świateł ulicznych. Jack zatrzymał się na schodkach. Po drugiej stronie ulicy, w cieniu, zamajaczyła jakby znajoma postać. Przyjrzał się uważniej, odpowiedziało mu znane spojrzenie dwojga zimnych oczu. Zadrżał. Tak, to był ten człowiek, którego szukał.
Jack nie zdążył ruszyć z miejsca, gdy nieznajomy zaczął biec truchtem w stronę, gdzie dwadzieścia przecznic dalej znajdował się budynek sądów. Nie namyślając się Jack puścił się za nim, biegnąc tak szybko, jak można w wyjściowym garniturze i butach. Nieznajomy był szybszy, ale wcale nie próbował zwiększyć dystansu. Przyspieszał i zwalniał, jakby chciał, żeby Jack nie stracił go z oczu. W pewnej chwili Jack niemalże go dogonił, ale wtedy nieznajomy wydłużył krok i znikł w labiryncie pobliskiego dworca autobusowego. Jack pobiegł za nim, przystawał, rozglądał się, znów biegł, znów przystawał. Raz po raz znajoma postać migała między autobusami szykującymi się do odjazdu w stronę Nowego Jorku, Atlanty, Chicago. Szumiały diesle na jałowych obrotach, w powietrzu unosiła się gęsta woń spalin. Jack z trudem łapał oddech. Spojrzał w lewo, w prawo, ani śladu. Tuż przed nim rozpościerała się ciemna czeluść autobusu. Drzwi były otwarte. Jack wszedł do środka, rozglądając się uważnie.
– Wiem, że tu jesteś! – zawołał, choć wcale nie był pewien, czy ktokolwiek kryje się w mroku między pustymi fotelami. Odpowiedzią była cisza. Jack zaczął posuwać się przejściem między rzędami foteli, ale zmienił zamiar. Jeśli nieznajomy przycupnął gdzieś w autobusie, to lepiej poczekać na zewnątrz. Kiedyś będzie musiał wyjść.
Zaczął więc wycofywać się rakiem, gdy nagle drzwi autobusu zamknęły się z trzaskiem. Obrócił się na pięcie, czując za plecami czyjąś obecność, i w tym to momencie dostał potężny cios w głowę i jeszcze jeden. Zwinął się z bólu, a gdy spadł nań trzeci cios, znalazł się z nosem na podłodze. Napastnik przycisnął go do ziemi, do gardła przystawił nóż.
– Nie ruszaj się, bo…
Jack zmartwiał. Czuł na szyi zimną stał.
– Nie ruszaj się, bo szkoda by mi było poderżnąć ci gardło, Swyteck, zwłaszcza po tych wszystkich trudach.
– Kim jesteś? – Jack zacisnął pięści.
– Przypomnij sobie noc przed dwoma laty, kiedy stracono Raula Fernandeza.
Jacka zmroziło. Ten głos!
– Czego chcesz?
– Sprawiedliwości! Chcę, żebyś zginął jak Raul, za zbrodnię, której nie popełniłeś.
– To nie jest sprawiedliwość – wykrztusił Jack – jesteś szalony. To ci się nie uda.
– Uda – słowu towarzyszył szyderczy śmiech. W miejscu, gdzie pchnięte nawykłą do noża ręką ostrze rozorało skórę na szyi, pojawiła się kropla krwi. – Żyjesz, Swyteck, tylko dlatego, że pozwalam ci żyć. Jeśli wydaje ci się, że jest inaczej, to pomyśl tylko: zamki w drzwiach, alarm w aucie – to wszystko gówno, pozór, tak jak pozór bezpieczeństwa dają zasłony w oknach, które ludzie zaciągają nie wiedząc, że po drugiej stronie czai się ktoś z siekierą. Nie ma ratunku, Swyteck. Nigdzie nie będziesz bezpieczny. Chyba że przystąpisz do gry.
– Jakiej gry?
– Zasady są proste. Ten proces toczy się przeciwko mnie. Jeden na jednego. Jeśli odstąpisz od tego, to daję słowo, zginą niewinni ludzie.
– Co to ma znaczyć?
– Jesteś inteligentny, więc sam sobie wytłumacz, kutasie.
– A dlaczego…
– A dlaczego masz zginąć? – Napastnik pochylił się nad ofiarą, Jack czuł jego oddech na karku. – Bo morderca jest na wolności, krąży i czyha – szepnął – a mordercą jesteś t y.
Jack wstrzymał oddech, czując mocniejsze ukłucie nożem, po czym napastnik nagle poderwał się i wtopił w mrok. Jack nie podnosił się z podłogi. Leżał bez ruchu, jakby czas cofnął się o dziesięciolecia. Czuł się samotny i bezradny, jak wtedy, gdy miał pięć lat.
Na szczęście nie sprawdziły się ponure przewidywania Harry'ego Swytecka i wyprawa na cmentarz, którą przedsięwziął zgodnie z poleceniem szantażysty, aby złożyć ostatnią ratę okupu, przebiegła bez kłopotów, jeśli pominąć nieprzyjemne skądinąd wrażenie, jakie towarzyszyło gubernatorowi, gdy pochylał się nad miejscem wiecznego spoczynku Raula Fernandeza. Od owej nocy minęło właśnie dwa i pół miesiąca.
Harry nie pojawił się osobiście w sądzie na otwarciu procesu Jacka, ale – rzecz jasna – znał treść przemówień i prokuratora, i obrońcy, otrzymał bowiem dokładne sprawozdanie od jednego ze swoich doradców-prawników. Każda ze stron procesowych starała się we wstępnym przemówieniu zarysować plan, skłonić przysięgłych do przyjęcia określonego punktu widzenia na argumenty, jakie zostaną przedstawione w toku rozprawy. Harry'ego uderzyło, gdy przeanalizował zamierzoną linię obrony Jacka, iż obrońca ani razu nie odniósł się do informacji, jaką zarejestrowano pod numerem 911, że ponoć ktoś w mundurze policyjnym opuszczał chyłkiem miejsce zdarzenia. Gubernator uznał to za dziwne.
Pokrywał koszty obrony, ale uzgodnili z Mannym, że nie będzie ani wnikał, ani tym bardziej wpływał na strategię działań przed sądem. O tych sprawach decydować mieli wyłącznie Manny z Jackiem, więc Harry zastanawiał się, czy mówić o tym. Z drugiej strony jednak obawiał się, czy nie zaszła jakaś pomyłka. Nie wykluczał, że Manny celowo pominął sprawę telefonu 911, aby nie czynić przykrości gubernatorowi, który służył kiedyś w policji. Jeśli tak, to trzeba wszystko wyjaśnić. Opuścił więc swoje biuro w stolicy stanu, Tallahassee, i najbliższym samolotem udał się do Miami. O ósmej wieczorem zjawił się w kancelarii adwokata swego syna.
– Przepraszam, że tak w ostatniej chwili… – zaczął od grzeczności. – Jestem wdzięczny, że znalazł pan dla mnie trochę czasu.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł równie uprzejmie Manny. – Przez telefon wspomniał pan, gubernatorze, o pewnych zastrzeżeniach co do linii obrony.
– Uwagach raczej – odparł Harry, podziwiając egzotyczny wystrój gabinetu adwokata – a ściślej: są pewne kwestie, które chciałbym wyjaśnić.
– Jak na przykład?
– Choćby sprawa meldunku pod dziewięćset jedenaście. Powiedziano mi, że nie wspomniał pan o tym w dzisiejszym wystąpieniu. Nie chcę się wtrącać ani tym bardziej kwestionować pańskich kwalifikacji. Zwróciłem się do pana o podjęcie obrony Jacka, bo jest pan najlepszy w branży. Nikt inny nie wybroni mojego syna, tylko pan. Jak, to już pańska i Jacka sprawa, a jeśli trochę dostanie się policji, trudno. Owszem, jestem byłym policjantem, ale przede wszystkim jestem ojcem.
Manny wolno kiwał głową, jakby ważył w myślach słowa.
– Doskonale pana rozumiem, panie gubernatorze, i wcale nie czuję się dotknięty. Nie jest pan zresztą pierwszym zatroskanym rodzicem, jakiego goszczę u siebie, ale żaden nie zostawił śladów przed drzwiami mieszkania ofiary zabójstwa.
Gubernator zmartwiał, krew odpłynęła mu z twarzy.
– O czym pan mówi?
Manny był mistrzem w ocenie ludzkich reakcji. Zastawił pułapkę i jego rozmówca w nią wpadł.
– Niech pan da spokój… Przyjmijmy takie założenie: nie przybył pan tutaj dlatego, iż nie wspomniałem w swoim wystąpieniu o telefonie do policji, ale dlatego, że pominąłem ów ślad obuwia.
– Jaki ślad? – Harry naprawdę niczego nie rozumiał.
Manny obruszył się, usiadł sztywno na fotelu.
– Nie sądzę – powiedział z całą powagą – aby celowa była dalsza dyskusja na ten temat. O jednym mogę pana zapewnić, panie gubernatorze, otóż nie zawaham się wykorzystać owego śladu, jeśli będzie to konieczne do wygrania procesu. To, że nie wspomniałem o nim w przemówieniu wstępnym, wcale nie znaczy, że nie wniosę całej sprawy, jako materiału dowodowego.
– Manny, na Boga, ja nic nie rozumiem. O czym pan mówi, o jakim śladzie?
– Oto odpowiedź, jakiej oczekiwałem, bo, jak powiadam, nie powinniśmy o tym w ogóle dyskutować, jestem bowiem obrońcą Jacka, a nie pańskim. Pan też potrzebuje adwokata.
– Ja? – zirytował się gubernator – a po cóż to?
Manny pochylił się w stronę swego rozmówcy, jakby chciał podkreślić wagę tego, co powie.
– Wyjaśnię panu. Otóż opowiedział mi pan co nieco o owej nocy, kiedy stracono Raula Fernandeza, i o tym, co zaszło między panem a Jackiem. Chodzi o to, że nie wyjaśnił mi pan wszystkiego.
– Nie rozumiem…
– Sadzę, że pan wie o kolejnym zabójstwie w domu Gossa. Kilka tygodni temu zamordowano tam pewnego staruszka, złamano mu kark. Ponura sprawa, tragiczna I wielce tajemnicza. Policja nie doszła nawet motywu tej zbrodni. A pan co o tym myśli?
Harry był już porządnie zirytowany całą tą dziwną rozmową.
– A cóż ja mogę myśleć, tyle tylko, że jakiś szaleniec morduje niewinnych ludzi. Mało to psychopatów?
– A ja myślę, że mógłby pan powiedzieć więcej. Sprawdziłem akta śledztwa w sprawie owego starca. Otóż w mieszkaniu znaleziono i zabezpieczono dziwne ślady obuwia. Okazuje się, że ów psychopata, który złamał staremu człowiekowi kark, nosił buty od Wigginsa. Identyczny ślad znaleziono wcześniej na korytarzu przed mieszkaniem Eddy'ego Gossa.
Gubernator zbladł. Kiedy udawał się do Gossa, miał właśnie takie obuwie, a co gorsza – zdał sobie w tej chwili sprawę ze znaczenia rzekomej „pamiątki", jaką szantażysta kazał mu złożyć na grobie Raula Fernandeza razem z pieniędzmi, a było to tuż przed zabójstwem starca.
– Był pan policjantem, gubernatorze, więc nie muszę chyba przypominać o przysługującym panu prawie do odmowy zeznań i prawie do adwokata.
Gubernator pokiwał głową w zamyśleniu. Powiedział tylko „dziękuję" i „dobranoc".
Z dworca autobusowego Jack wziął taksówkę. Do domu dotarł tuż przed dziewiątą, ciągle jeszcze zszokowany tym, co się stało, ale już nieco spokojniejszy. Był piątek i zanim nadejdzie poniedziałek (który zapewne okaże się najgorszym dniem w jego życiu, bo tego dnia przed sądem stanie pierwszy świadek oskarżenia), muszą upłynąć jeszcze pełne dwa dni.
Zmęczonym krokiem wspiął się po schodach na ganek, sięgnął po klucz, ale w tej chwili w drzwiach stanęła Cindy, cała w uśmiechach.
– Czy ma pan rezerwację? – zażartowała.
– Słucham? – nie był skory do żartów.
– A, nie szkodzi – ciągnęła tym samym tonem – znajdzie się jakieś miejsce, tylko proszę nie wybrzydzać na menu.
Wyglądała wspaniale w krótkiej czarnej spódniczce i kwiecistej bluzeczce. Roztaczała wokół delikatną woń perfum, a z kuchni dolatywał równie kuszący aromat jedzenia. Na stole w jadalni paliły się świece.
No właśnie, pomyślał Jack z wdzięcznością, dołożyła starań, aby pomóc mi się odprężyć po całym dniu w sądzie. Zrobiła się na bóstwo, przygotowała kolację.
Tymczasem gdy wszedł do jasno oświetlonego pokoju, Cindy zauważyła siniaki i pobrudzone ubranie.
– Co się stało? – przeraziła się.
– Spotkałem go! – wypalił Jack. – Faceta, który mnie prześladuje.
Zmartwiała, w oczach miała lęk.
– Co? – Nie czekając na odpowiedź, wzięła go pod rękę i zaprowadziła do salonu. Pod lampą raz jeszcze obejrzała ślady walki. – Na szczęście nic poważnego, ale mów, na Boga: co się stało?!
Usiadła przy nim i wysłuchała całej historii. Opowiedział wszystko, począwszy od nocy, kiedy dokonano zabójstwa na Gossie: o tym, jak łomotał do drzwi, jak ktoś wychylił się w głębi korytarza i miał za złe nocne hałasy i jak rozpoznał tego właśnie człowieka w sądzie, jak pojechał do domu Gossa, i wreszcie o napadzie na dworcu autobusowym.
Zdobył się nawet na to, żeby jej opowiedzieć o wydarzeniach poprzedzających egzekucję Raula Fernandeza, a zwłaszcza o tym, że nie udało mu się wtedy przekonać ojca, aby wstrzymał wykonanie wyroku.
Gdy skończył, Cindy miała wrażenie, jakby wreszcie go poznała.
– Cieszę się – powiedziała – cieszę się, że wreszcie wiem, co zaszło między tobą a ojcem. Ale ten dzisiejszy napad… tego nie pojmuję.
– Potwierdza jedno – wyjaśnił spokojnie – że to nie Eddy Goss mnie prześladował, a ponadto ten człowiek, napastnik, chce mnie wrobić. To on zabił Gossa i uczynił wszystko, żeby podejrzenie spadło na mnie. Sam chce wymierzyć mi sprawiedliwość za śmierć Raula Fernandeza. On był niewinny, więc ja jestem jego mordercą. On chce, żebym poniósł śmierć, jak Raul, za zbrodnię, której nie popełniłem.
– Ależ to absurd! I dlaczego właśnie ty? Przecież zabiegałeś u ojca, aby wstrzymał egzekucję, jeśli więc ten szaleniec szuka zemsty za śmierć Fernandeza, to dlaczego wybrał ciebie, a nie ojca?
– Tego nie wiem – Jack pokiwał głową – po prostu nie wiem, jak funkcjonuje jego szalony umysł.
– A jakim motywem się kieruje? Mogę zrozumieć, że chce cię ukarać za śmierć Fernandeza, ale dlaczego, co go łączyło z nim? Na czym polegał ten związek?
– Tego też nie wiem – westchnął Jack.
– Ach, Jack – przytuliła się do niego – dlaczego on tak cię nienawidzi? Boję się, przeraża mnie. Drażni cię, męczy, bawi się z tobą, jakby to była gra.
Jack kiwnął głową na znak, że podziela pogląd Cindy. Spojrzał jej głęboko w oczy i powtórzył to, co już raz powiedział kilka tygodni temu.
– Naprawdę uważam, że powinnaś wyjechać z Miami. Ten człowiek groził mi dziś nożem, a ja mimo to nie mogę zwrócić się do policji. Zadzwonię oczywiście do Manny'ego, ale jestem pewien, że też mi odradzi. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Nie wolno dać prokuratorowi żadnych podstaw do skonstruowania rzekomego motywu zabójstwa Eddy'ego Gossa.
Dalszy wywód przerwało pukanie do drzwi.
– Zaprosiłaś jeszcze kogoś na kolację?
– Ależ nie.
Pukanie nie ustawało.
– No cóż, zobaczmy, kto to jest.
– A jeśli to on?
– Wiem już, jak wygląda, więc najpierw sprawdzę – Jack ruszył do drzwi. Tymczasem po raz trzeci ktoś zaczął się dobijać. Jack zapalił światło na ganku, wyjrzał przez wizjer. Nieproszony gość stał pod drzwiami ze znudzoną miną. Miał na sobie uniform funkcjonariusza policji miejskiej: beżową koszulę z naramiennikami, brązowe spodnie bryczesy, długie czarne buty, koalicyjkę, wielki rewolwer z perłową rękojeścią przy boku i oczywiście błyszczącą odznakę zastępcy szeryfa. Jack otworzył drzwi.
– Dobry wieczór – przywitał się uprzejmie, choć obojętnym tonem, policjant – szukam panny Cindy Paige.
Jacka coś ścisnęło za gardło, żałował, że otworzył drzwi.
– To ja – odezwała się Cindy zza pleców Jacka.
– To dla pani – policjant podał urzędowe pismo.
Jack wziął je do ręki.
– Co to jest? – spytała Cindy.
– Wezwanie – odparł Jack.
– Wezwanie do sądu – dodał policjant.
– Nie rozumiem.
– Ma pani stawić się w sądzie w poniedziałek o dziewiątej rano. Jest pani pierwszym świadkiem oskarżenia w sprawie przeciwko Jackowi Swyteckowi.
– Oskarżenia?
– Ani słowa więcej – przerwał Jack i zamknął drzwi przed nosem policjanta.
– Nie mogę w to uwierzyć – łzy napłynęły jej do oczu – mam być świadkiem oskarżenia, i to pierwszym? Czego oni ode mnie chcą, dlaczego?
– Może dlatego, że jesteś prawdomówna. Prokurator pewnie liczy, że uda mu się wydobyć z ciebie coś, co będzie świadczyć przeciwko mnie.
– Nigdy! – przytuliła się do niego. Przez zapach perfum zaczęła przebijać z kuchni woń przypalającego się jedzenia.
W sali sądowej napięcie sięgało zenitu, gdy w poniedziałek rano bohaterowie dramatu „Swyteck – sprawa o zabójstwo" szykowali się do odegrania pierwszego aktu. Wedle prawideł sztuki w tym akcie najpierw prokurator przedstawia swoją wersję wydarzeń i dokonuje bezlitosnej wiwisekcji ponurych cech charakteru i okrutnych czynów podsądnego. Następnie obrońca próbuje zneutralizować skutki prokuratorskiego prania mózgów przysięgłych i publiczności. Fakt, że przysięgli poddawani takim zabiegom potrafią mimo wszystko wydać sprawiedliwy werdykt, jest sam w sobie zadziwiający. Powiada się, że to najlepszy system wymiaru sprawiedliwości na całym świecie, co wszakże stanowi niewielką pociechę dla niewinnego człowieka, któremu grozi kara śmierci.
– Proszę wezwać pierwszego świadka, panie McCue – poleciła sędzia.
– Oskarżenie wzywa Cindy Paige – obwieścił prokurator.
A więc to nie był blef. Jack poczuł ucisk w sercu.
Morze głów w zgodnym rytmie obróciło się ku wielkim drzwiom z tyłu sali. Cindy wyglądała na zdenerwowaną, ale tylko Jack orientował się, jak bardzo, bo on jeden wiedział, co oznaczają nieznacznie ściągnięte usta, lekko usztywniony krok i zaciśnięte dłonie.
Ubrana była w beżowy kostium i pastelową, błękitną bluzkę. „Masz wyglądać ładnie, ale skromnie" – zalecał Manny, gdy rozmawiali wczoraj wieczorem, i Cindy dołożyła starań, by sprostać temu zadaniu.
– … i przysięga pani mówić prawdę, całą prawdę… – woźny sądowy wypowiadał rotę ślubowania, gdy Cindy podniosła prawą rękę. Lekko drżała, co Jackowi wydało się niezrozumiałe, bo nigdy chyba przed sądem nie stawała osoba bardziej prawdomówna od niej.
Wilson McCue odczekał, aż dziewczyna usiądzie na wyświechtanym krześle za barierką dla świadków, tuż obok sędziowskiego stołu, i zaczął dość niewinnie:
– Proszę podać imię i nazwisko.
Cindy poruszyła się nerwowo na krześle, jakby polecenie sprawiło jej przykrość.
– Cindy Paige – odparła cicho.
– Panno Paige, od jak dawna zna pani oskarżonego?
– Od półtora roku.
– A czy dobrze go pani zna?
– Sądzę, że lepiej niż ktokolwiek inny.
– Czy prawdą jest, że łączy was związek uczuciowy?
– Owszem, mieszkamy razem.
– Ale nie mają państwo ślubu? – McCue nie tyle zapytał, co wyraził opinię o stanie rzeczy.
Cindy zerknęła na ławę przysięgłych. Siwa babcia – emerytowana nauczycielka – w drugim rzędzie zmarszczyła brwi z dezaprobatą.
– Nie, nie mamy ślubu.
– A jak dawno mieszkacie ze sobą?
– Od roku, jeśli nie liczyć krótkiej przerwy.
– Właśnie, pomówmy o tej krótkiej rozłące. Kiedy to było?
Cindy westchnęła w duchu. Pamięć jej nie zawodziła, ale pytano ją o coś, o czym z całego serca wolałaby zapomnieć.
– Prawie trzy miesiące temu.
– Tuż po procesie Eddy'ego Gossa, prawda? – w głosie McCue nie brzmiały przyjazne nuty. – Zaraz po wybronieniu go przez Swytecka przed sądem i uwolnieniu!? – dodał tonem śledczego.
– Sprzeciw, Wysoki Sądzie – Manny poderwał się z miejsca. – Prokurator nie zadaje pytań, tylko wyraża opinie.
– Uznaję sprzeciw – oznajmiła pani sędzia. – Panie McCue, uprzedzam pana, że nie będę tolerować takich nadużyć procedury. Przysięgłym zwracam uwagę, że pan Swyteck staje przed sądem pod zarzutem zabójstwa na osobie Eddy'ego Gossa, a nie dlatego, że był jego obrońcą.
Kilku przysięgłych spojrzało po sobie, jakby nie do końca rozumiejąc, który z dwóch wymienionych czynów Jacka stanowi prawdziwe przestępstwo.
– A teraz świadek odpowie na pytanie – zarządziła sędzia.
– Rozstaliśmy się z Jackiem parę dni po procesie Gossa, ale proces nie miał z tym nic wspólnego.
– To pani postanowiła wyprowadzić się od oskarżonego?
– Tak, to była moja decyzja.
– A pan Swyteck odczuł ją bardzo boleśnie?
Cindy zawahała się. Zaskoczyło ją i speszyło, że pytania dotyczą tak głęboko osobistych spraw. Spojrzała na Jacka, przeniosła wzrok na prokuratora.
– Oboje bardzo to przeżyliśmy – odparła patrząc prosto w oczy McCue'a.
– Spróbujmy to ukonkretnić. Doszło do wielkiej awantury, prawda?
– Sprzeciw, Wysoki Sądzie – Manny znów zerwał się z miejsca.
– Sąd odrzuca sprzeciw.
– Owszem, spieraliśmy się.
– Spieraliście się… – powtórzył McCue szyderczo – rozumiem, że bitwę pod Gettysburgiem też nazwałaby pani sporem.
– Sprzeciw! – zawołał Manny.
– Sąd uznaje sprzeciw – pani Tate zgromiła prokuratora wzrokiem. – Ostrzegam pana po raz ostatni, panie McCue, że nie będę tolerować takiego zachowania.
McCue jakby nie usłyszał.
– Czy to prawda, Miss Paige, że oskarżony fizycznie wyrzucił panią z domu?
– Nigdy nie podniósł na mnie ręki. Kłóciliśmy się, owszem, każdemu się to zdarza.
– Ale to nie była zwykła kłótnia. – McCue podszedł krok bliżej do Cindy. – Tego dnia pan Swyteck stracił całkowicie kontrolę nad sobą, prawda? – sugerował cichym, poważnym tonem. – Stał się jakby inną osobą, podziela pani tę opinię?
– Sprzeciw! – zawołał adwokat. – Wysoki Sądzie, te pytania są nie do przyjęcia!
– Jestem skłonna się zgodzić – sędzia spojrzała pytająco na prokuratora.
– Jeśli Wysoki Sąd pozwoli – rzekł McCue – chętnie wyjaśnię, że pytania te mają istotne znaczenie dla sprawy.
– Tylko krótko – skwitowała sędzia, dając znak obu prawnikom, żeby podeszli do stołu. Konferencje w sprawach proceduralnych mają charakter niejawny, chodzi o to, aby ich treść nie wpływała na decyzje przysięgłych. Drobne sprawy załatwia się szeptem przy stole sędziowskim, a gdy spór ma charakter poważniejszy, sędzia zarządza przerwę i zaprasza prokuratora i obrońcę do swojego gabinetu.
– Słuchałem cierpliwie – zaczął Manny, gdy z McCue podeszli do pani Tate – chcąc się zorientować, do czego to ma prowadzić, ale na Boga, zwykła kłótnia pary ludzi, którzy mieszkają ze sobą, nie może mieć absolutnie żadnego związku z istotą niniejszej sprawy. Uwagi pana prokuratora są poniżające i wielce niestosowne.
– Pytania dotyczą sedna sprawy – kontrargumentował McCue ze śmiertelną powagą. – Cóż z tego, że pański klient wygląda tak, jakby nawet muchy nie potrafił zabić, skoro w rzeczywistości jest całkiem inaczej! Wysoki Sądzie, twierdzę, że to szalenie złożona osobowość. Po procesie Gossa nagromadzone emocje wybuchły i wtedy Swyteck zabił swojego klienta. Zeznania świadka są więc istotne dla udowodnienia tej tezy, świadek bowiem może potwierdzić, że oskarżony stracił kontrolę nad swoim postępowaniem. Zamierzam wykazać, że pod wpływem stresu Swyteck stał się kimś zupełnie innym, zdolnym do zabójstwa.
– Panna Paige nie jest psychologiem, ani tym bardziej psychiatrą – zauważył Manny sarkastycznie.
– Nie interesuje mnie opinia lekarska – odpalił McCue – natomiast jestem ciekaw spostrzeżeń świadka. Ta kobieta mieszka z oskarżonym od ponad roku i, jak sama stwierdza, zna go lepiej niż ktokolwiek inny.
Sędzia nie była przekonana do końca, ale skłoniła się ku argumentacji prokuratora.
– Zgadzam się – oznajmiła – ale proszę nie przeciągać.
– Ależ, Wysoki Sądzie… – próbował protestować Manny.
– Wydałam postanowienie – ucięła pani Tatę.
McCue podziękował, Manny pokręcił tylko głową i wrócił na swoje miejsce obok Jacka. Prokurator znów stanął przy dziewczynie, tym razem jeszcze bliżej, niemal jej dotykał.
Cindy była ciekawa, co postanowiła sędzia. Wolałaby oczywiście, aby prokurator zmienił temat, ale z błysku w jego oczach domyślała się, że to jeszcze nie koniec, starała się więc panować nad sobą i nie dać się zaskoczyć.
– A więc panno Paige – ciągnął McCue – tego ranka, gdy opuściła pani narzeczonego, tuż po uniewinnieniu Eddy'ego Gossa, który niedługo potem został zabity, otóż czy przyzna pani, że tego ranka ujrzała pani jakby innego Jacka Swytecka?
– Nie powiedziałabym tego w ten sposób… – odparła, spojrzawszy najpierw na Jacka, a następnie na prokuratora.
– Ale przestraszyła się pani, prawda?
– Nie wiem, być może.
– Być może – powiada pani – spróbujmy więc to uściślić. Wychodząc nie próbowała pani pocałować narzeczonego na do widzenia.
– Nie.
– Nie podała mu pani ręki?
– Nie.
– I nie wyszła pani spokojnie, ale wybiegła?
– Owszem, wybiegłam.
– I to tak szybko, że nawet nie zdążyła się pani ubrać.
– Nie zdążyłam.
– W istocie uciekła pani na wpół naga, w samym tylko podkoszulku?
– To był mój nocny strój – łzy napłynęły jej do oczu.
– Uciekała pani w obawie o własne bezpieczeństwo?!
Pytanie ją dotknęło. Przesunęła językiem po suchych jak pieprz wargach.
– Nie zaprzeczy pani, że powiedziała pani Swyteckowi, iż proces Gossa zmienił go nie do poznania?
– Nie pamiętam niczego takiego – zmieszała się Cindy.
– Panno Paige – zadudnił McCue, a jego słowa poniosły się echem po całej sali – stwierdziła pani przecież, iż Jack Swyteck zmienił się do tego stopnia, że nie różnił się już od mętów, których bronił przed sądem. Tak pani powiedziała, prawda?
– Ja, to znaczy… – Cindy brakło słów, tak była zaskoczona.
– Powiedziała pani czy nie?
– Nie, to znaczy nie dokładnie tak. Powiedziałam: „sam jesteś mętem, którego trzeba bronić", ale…
– Jest więc takim samym mętem jak ten, którego bronił! – wykrzyknął McCue, starając się, aby słowa te zabrzmiały zupełnie jednoznacznie. – Dziękuję pani, Miss Paige. Dziękuję, że zechciała pani to wyjaśnić. Nie mam więcej pytań – zakończył, udając się na swoje miejsce.
Cindy siedziała jakby bez życia, zgarbiona, z opuszczoną głową. Manny podszedł wolnym krokiem. Chciał jej dać chwilę czasu na zebranie się w sobie, zanim rozpocznie swoją serię pytań.
– Dzień dobry, panno Paige – zaczął tonem jak gdyby nigdy nic, chcąc ją nieco uspokoić.
Jack słyszał, jak Manny dokłada wszelkich starań, aby nakreślić inny obraz i świadka, i oskarżonego oraz ich wzajemnego związku. Odpowiadając na pytania obrońcy, Cindy wyjaśniła, że owego krytycznego ranka przemawiał przez nią gniew, że w normalnych warunkach nigdy nie użyłaby podobnych słów i że nic takiego nie miała na myśli, a poza tym znowu są razem. Jack jednak nie potrafił się skupić ani na jej zeznaniach, ani na wywodzie Manny'ego. Doskonale wiedział, że Cindy powiedziała prawdę i nic tej prawdy już nie zmieni. W takiej sytuacji najlepsza strategia polega na tym, aby zmniejszyć wagę zeznań świadka. Im świadek krócej zeznaje, tym lepiej. Manny też był świadom tej strategii i rychło zakończył pytania.
– To wszystko, o co obrona chciała zapytać, dziękuję pani.
Cindy wstała z miejsca i przeszła na drugą stronę barierki oddzielającej scenę, na której rozgrywał się dramat, od widowni, a więc ław publiczności. Spojrzała na Jacka, jakby prosiła o wybaczenie.
– Mamy problem – szepnął Jack do Manny'ego.
– To tylko pierwsza runda – zbył uwagę obrońca.
– Nie rozumiesz. Tego ranka, kiedy Cindy odeszła, byliśmy sami, tylko ona i ja.
– I co z tego, na czym ma polegać problem?
– Jeśli tylko ona i ja wiedzieliśmy, co się wtedy naprawdę stało i co sobie powiedzieliśmy, to jak wytłumaczyć, że McCue zadawał takie pytania, jakby wszystko słyszał?
Wymienili spojrzenia, po czym Jack skierował wzrok na prokuratora. Ten jakby wyczuł i uśmiechnął się nieznacznie znad notatek. Jack czuł, że ogarnia go złość, miał ochotę podskoczyć do McCue, wywlec go z miejsca. Skąd wiesz, sukinsynu? Skąd wiedziałeś, o co pytać?
– Czy pan prokurator gotów jest przedstawić następnego świadka? – odezwała się pani Tate.
Jack nawet tego nie usłyszał. Myślami był gdzie indziej. Wreszcie olśniło go, McCue musiał mieć informatora, bo inaczej nie da się tego wytłumaczyć.
– Wysoki Sądzie – odezwał się prokurator, gdy sala ucichła – oskarżenie wzywa Miss Ginę Terisi.
Znów otworzyły się wielkie mahoniowe drzwi, do sali wkroczyła Gina. Szła między rzędami ław dla publiczności jak modelka na wybiegu. Piękna twarz i wspaniała sylwetka przyciągały łakome spojrzenia, choć Gina starała się raczej zaprezentować skromnie. Z delikatnym makijażem i w granatowym kostiumie, z brzoskwiniową jedwabną bluzką, wyglądała elegancko, ale niezbyt awangardowo.
– Czy przysięga pani mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę…
Proszę Cię, Boże, modlił się w duchu Jack, słuchając zaprzysiężenia świadka. Prawda sama w sobie była zła, ale cała prawda stanowiła śmiertelną groźbę tak dla niego, jak i dla jego związku z Cindy.
– Proszę podać imię i nazwisko – zaczął prokurator.
Jack pilnie słuchał i jeszcze pilniej obserwował, starając się znaleźć w słowach Giny lub w jej zachowaniu choćby cień oporu wobec prokuratora. Owszem, zaciskała usta, wydymała wargi, opuszczała wzrok, ale odpowiadała nader chętnie, co Jack stwierdził z niejaką konsternacją.
– Czy zna pani oskarżonego?
– Owszem, znam. – Jack starał się nie wpadać w panikę słuchając, jak Gina opowiada przysięgłym, kiedy go poznała i jak to było.
– A teraz, panno Terisi – prokurator przeszedł do sedna – chciałbym pomówić o wydarzeniach, jakie miały miejsce owej nocy, kiedy zamordowano Eddy'ego Gossa. Proszę powiedzieć sądowi, czy spotkała się pani z oskarżonym w nocy pierwszego sierpnia?
– Tak, widzieliśmy się – odparła Gina i od tego momentu wszystko potoczyło się w szybszym tempie, z jej zeznań zaś, do tej pory dość ogólnych, zaczął wyłaniać się szczegółowy i niekorzystny, jak wszystko, co ogląda się przez lupę, obraz. McCue zaczął wyciskać z niej wszystkie najdrobniejsze szczegóły zdarzeń owej nocy, licząc od chwili, gdy Jack zapukał do drzwi. Żądał konkretów, jak był ubrany, jak wyglądał, co mówił, zwłaszcza zaś interesowało go to, że Jack bał się Gossa, sądząc, iż to właśnie on go prześladuje. McCue położył nacisk na wzburzenie Jacka, gdy ten odkrył, że ktoś włamał się do mieszkania Giny. Dziennikarze na galerii notowali pilnie każde słowo, bo z zeznań Giny jasno wynikał motyw zabójstwa Eddy'ego Gossa. Dziwne jednak, bardzo dziwne, pomyślał Jack, że nie wspomniała o pistolecie.
Późnym popołudniem było już oczywiste, że obrona poniosła klęskę. Prokurator zdołał uzupełnić kapitalną lukę w akcie oskarżenia. Brak motywu był do tej pory najsłabszym ogniwem w materiale dowodowym, a za sprawą zeznań Giny stał się najsilniejszym elementem oskarżenia. Jack starał się nie okazywać żadnych emocji, choć bał się, że to jeszcze nie wszystko. Gina zeznawała już blisko cztery godziny, a jeszcze nie padło ani jedno słowo na wiadomy temat. Jack modlił się, aby tak zostało. Czuł na sobie wzrok Cindy.
– A teraz, panno Terisi – ciągnął McCue – proszę powiedzieć, czy po tym wszystkim zawiadomiła pani policję.
– Nie, nie zawiadomiłam.
– Właśnie – prokurator pocierał brodę jakby w zamyśleniu – sędziowie przysięgli mogą uznać to za dość dziwne zachowanie. Włamanie, a pani nie zawiadamia policji? Proszę nam powiedzieć, dlaczego.
Gina spojrzała na Cindy, a następnie przeniosła wzrok na prokuratora.
– Nie umiem tego wytłumaczyć.
McCue stropił się, oczekiwał innej odpowiedzi. Starannie przygotował to pytanie. Rozmawiał przecież z Gina wielokrotnie przed procesem, przeprowadzali próby i umawiali się, co ma mówić.
– Czy mam rozumieć, że zawodzi panią pamięć – naciskał – jeśli tak, to spróbujmy ją odświeżyć…
– Powiadam, że nie umiem tego wytłumaczyć – powtórzyła stanowczo.
McCue zirytowany ruszył zza stołu, podszedł do Giny, aby wywrzeć na nią jeszcze większy nacisk.
– Panno Terisi – w głosie prokuratora zabrzmiały ostre nuty – w czasie rozmowy w moim biurze oświadczyła pani, że to Swyteck wzbraniał się przed wezwaniem policji. Czy może pani to potwierdzić?
Gina wierciła się nerwowo na krześle, ale trwała przy swoim.
– Owszem, tak mówiłam, ale to nieprawda. To ja upierałam się, żeby nie zawiadamiać policji, ja, a nie Jack.
Wilson McCue był wyraźnie zaskoczony. Zamilkł, zastanawiał się. Liczył, że uda mu się przekonać przysięgłych, iż to Jack nie pozwolił Ginie zawiadomić policji, bo zamierzał sam załatwić sprawę, czyli zabić Gossa. Nagła zmiana stanowiska świadka zbiła go z tropu, zwłaszcza że nie rozumiał, dlaczego Gina zmieniła zdanie. Uznał, że nie ma innego wyjścia jak ponowić próbę przywołania jej do porządku.
– Rozumiem, panno Terisi – odezwał się zgoła przyjacielskim tonem – że pan Swyteck jest narzeczonym pani najlepszej przyjaciółki. Domyślam się więc, że nie chciałaby pani wyrządzić krzywdy ani jemu, ani jej, ale musi pani przyznać, że to dziwne, iż po włamaniu się kogoś do pani mieszkania właśnie pani decyduje, żeby nie zawiadamiać policji.
– Czy to jest pytanie? – zaciekawił się sarkastycznie Manny, wstając z miejsca.
– Sąd uznaje sprzeciw.
– Moje pytanie brzmi – poprawił się prokurator – czy chciała pani zawiadomić policję, czy nie?
– Oczywiście, że chciałam – odparła nie bez wahania.
McCue poczuł się lepiej, postawił na swoim. Trwało to chwilę, ale udało się opanować świadka, przynajmniej tak sobie pomyślał.
– Skoro tak, to czemu pani tego nie zrobiła?
– Bo uznałam, że lepiej tego nie robić.
– Przepraszam, nie rozumiem. – McCue znów był zaskoczony. Kolejna niespodziewana odpowiedź.
– Doszłam do wniosku, że lepiej tego nie robić… – powtórzyła Gina z wahaniem. Zawiesiła głos, nerwowo splatała palce. – A więc nie zadzwoniłam po policję – ciągnęła, wyraźnie wstydząc się tego, co mówi – bo nie chciałam, aby wyszło na jaw, że poszliśmy z Jackiem do łóżka.
Zaskoczenie było absolutne. Prokurator zamilkł, a po sali poniósł się szum. Dziennikarze pilnie notowali, Jack poczuł się, jakby go torturowano, choć w dalszym ciągu niczego nie dawał po sobie poznać. Tego wymagała taktyka. Patrzył przed siebie, nie śmiał odwrócić się do Cindy, bo wiedział, że nie wytrzyma jej spojrzenia i straci panowanie nad sobą.
– Proszę o spokój – sędzia kilkakrotnie uderzyła młotkiem w pulpit.
Jack jednak nie opanował odruchu. Zerknął przez ramię na Cindy. Na krótką chwilę ich spojrzenia splotły się w jedno. Wystarczyło, żeby odczytać w jej oczach coś, czego nigdy do tej pory nie widział: gniew i wstyd, żal, a zarazem zaskoczenie.
– Rozumiem, panno Terisi… – McCue podjął przesłuchanie, ale znów przerwał. Gina odeszła od przygotowanego scenariusza. Obawiał się, że obrona może wykorzystać fakt, iż publicznie przyznała się do kłamstwa. Temu musi zapobiec, porażkę przekuć w zwycięstwo. – Rozumiem – powtórzył – że są to bolesne sprawy i że wyjawienie prawdy nie przyszło pani łatwo, ale potwierdza to tylko, że jest pani uczciwą i prawdomówną osobą, że nie waha się pani dać świadectwa nawet bardzo bolesnej prawdzie.
– Sprzeciw – poderwał się Manny.
– Uznaję – zgodziła się sędzia – nie do pana należy ocena wiarogodności świadka, panie McCue.
– Przepraszam, Wysoki Sądzie, ale chodzi o sprawę bardzo istotną… Panno Terisi – zwrócił się ponownie do Giny – kiedy rozmawialiśmy u mnie i kiedy, że tak powiem, minęła się pani z prawdą twierdząc, że to pan Swyteck upierał się, żeby nie wzywać policji, otóż wtedy nie składała pani ślubowania prawdomówności, prawda?
– Tak jest.
– Dziś wszakże zeznawała pani pod przysięgą! Proszę nam więc powiedzieć: czy mówi pani prawdę, czy prawdą jest to wszystko, co pani powiedziała?
– To wszystko prawda.
– I jeszcze jedno – prokurator kiwał głową, jakby chciał potwierdzić jej słowa – proszę nam powiedzieć: czy wtedy, kiedy zdecydowała pani nie wzywać policji, czy pan Swyteck protestował, wyrażał inne zdanie?
– Nie, nie protestował.
– A co zrobił?
– Wyszedł – wzruszyła ramionami Gina, jakby mówiła o sprawie oczywistej.
– Która to była godzina?
– Dokładnie nie pamiętam – pokręciła głową – ale chyba przed trzecią.
– Przed trzecią – powtórzył McCue z naciskiem, jakby chciał przypomnieć przysięgłym, że Gossa zamordowano co najmniej godzinę później, co zresztą większość od razu spostrzegła. – Czy był pijany, czy trzeźwy?
Gina zaczęła się wyraźnie denerwować. W ustach jej wyschło, wypiła łyk wody i dopiero wtedy odpowiedziała:
– Wyglądał niezbyt trzeźwo.
– Czy coś zabrał ze sobą?
– Kluczyki do samochodu.
– Jeszcze coś?
– Owszem – kwiat spod poduszki Cindy, chryzantemę od Eddy'ego Gossa, jak mówił.
– Czy coś powiedział przed wyjściem?
Gina wzięła głęboki oddech.
– Powiedział – opuściła głowę – powiedział, że musi temu położyć kres.
McCue spojrzał wymownie na przysięgłych, jak aktor czekający na oklaski, nim zegnie się w głębokim ukłonie.
– Dziękuję, panno Terisi, nie mam więcej pytań – teatralnym gestem zapiął guziki marynarki i syty chwały wrócił na swoje miejsce. Sala ożyła, w ławach publiczności rozległy się szmery, wszyscy zaczęli wymieniać uwagi, dzielić się opiniami, ferować wyroki.
– Proszę o spokój – nad gwarem uniósł się energiczny stuk sędziowskiego młotka. Sala zamilkła. Pani Tate spojrzała na zegar na ścianie, dochodziła piąta. – Nie widzę powodu, aby przedłużać dzisiejsze posiedzenie – oznajmiła. – Ogłaszam przerwę. Obrona będzie mogła przesłuchać świadka jutro rano.
– Wysoki Sądzie – Manny próbował protestować. Zależało mu, aby nie zamykać dnia ogromnie niekorzystnym dla obrony akcentem. – Za pozwoleniem Wysokiego Sądu, chciałbym rozpocząć już dziś. Tylko kilka pytań, dwadzieścia minut – prosił.
– Jutro będzie pan miał tyle czasu, ile pan zechce. Ogłaszam przerwę – uderzenie młotka w pulpit nieodwołalnie zamknęło sprawę.
– Proszę wstać! – zawołał woźny sądowy, choć było to zupełnie niepotrzebne, bo wszyscy zaczęli już wstawać z miejsc. Reporterzy telewizyjni biegli do wyjścia, chcąc zdążyć z materiałem do dzienników o piątej. Dziennikarze z prasy ruszyli ławą w przeciwną stronę, ku głównej scenie, licząc, że uda im się uzyskać wypowiedź prokuratora, obrońcy, a może nawet głównego świadka oskarżenia.
Jack poderwał się z miejsca i szukał wzrokiem Cindy. Musiał jej coś powiedzieć, zaraz, natychmiast, ale dziewczyna już zniknęła. Wybiegła z sali, gdy tylko sędzia Tate ogłosiła koniec posiedzenia.
Stał więc za stołem obok Manny'ego i rozpaczliwie rozglądał się po sali. Gdzie ona jest? Ocknął się, gdy Manny dotknął jego ramienia.
– Musimy porozmawiać – szepnął adwokat.
– A ja muszę porozmawiać z Cindy – westchnął Jack z głębi serca.
Jack pędził do domu jak szalony, nie bacząc, ze to godzina szczytu. Z ulgą stwierdził, że auto Cindy stoi na podjeździe. A więc nie odeszła, a przynajmniej – jeszcze nie. Wbiegł do domu i zamarł słysząc hałas otwieranych szuflad i szaf.
– Co robisz? – spytał, wchodząc do sypialni.
Walizki, już prawie spakowane, leżały na łóżku.
– A jak ci się wydaje? – odparła, wrzucając kolejną partię rzeczy do torby.
– No cóż – westchnął – postępujesz dokładnie tak, jak i ja bym postąpił. Zasłużyłem na to. Ale, błagam cię, zmień zdanie.
Nawet na niego nie spojrzała, nie przerwała pakowania.
– A dlaczego?
– Ponieważ proszę cię i przepraszam. Nawet nie wiesz, jak mi jest przykro i jak bardzo cię kocham.
– Przestań, na litość boską, przestań tak mówić!
– Cindy – błagał – to nie jest tak, jak myślisz. Pamiętaj, że było to tuż po procesie Gossa, kiedy cały świat oszalał. Ktoś mnie prześladował, chciał przejechać na ulicy, zabił Czwartka. A wtedy, w nocy, byłem u Gossa, zraniłem się w rękę. Gina przekonywała mnie, że jestem naiwny, jeśli wyobrażam sobie, że wrócisz. Powiedziała, że ty z Chetem, właśnie, że ta podróż wcale nie jest „służbowa".
– Dość tego! – przerwała, nie wierząc w ani jedno słowo. – Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, o czym mówisz? Nie minęło nawet dwanaście godzin od czasu, gdy wyjechałam, a już poszedłeś do łóżka z moją najlepszą przyjaciółką, niby dlatego, że straciłeś we mnie wiarę. Toż to bzdura, Jack – zakończyła kpiącym tonem i znów zabrała się do pakowania.
– Byłem pijany…
– Nic mnie to nie obchodzi. A zresztą, czy teraz, przez ostatnie dwa miesiące, też byłeś pijany? Dlatego nic mi nie powiedziałeś? Czy może wyobrażałeś sobie, że najlepiej się stanie, jeśli dowiem się o wszystkim w sądzie, na oczach tłumu, żeby mnie do końca upokorzyć?!
– Chciałem ci powiedzieć – rzekł nieśmiało.
– Czyżby? A może jednak myślałeś, że jakoś to będzie, jak z ojcem, z którym powinieneś porozmawiać o tych sprawach, a mimo to ciągle tego nie robisz? No cóż, nie udało się i nigdy się nie uda. Wszystko, co zrobiliście z Gina, było obrzydliwe, ale to, że mi nic nie powiedziałeś, jest podłością i tego ci nie wybaczę. – Zatrzasnęła walizkę i bez słowa wyszła z sypialni.
Powlókł się za nią do hallu.
– Cindy, nie odchodź.
– Puść mnie – podeszła do drzwi.
– Nie możesz wyjechać. Jesteś świadkiem na procesie, mogą cię w każdej chwili ponownie wezwać, a jeśli nie stawisz się, to oskarżą cię o utrudnianie działania wymiaru sprawiedliwości. Takie są przepisy.
– Nie muszę wyjeżdżać, zamieszkam w hotelu.
– Cindy…
– Żegnaj, Jack.
Rozpaczliwie szukał w myślach słów, które mogłyby ją przekonać.
– Jest mi przykro i żałuję – rzucił, gdy dziewczyna schodziła po schodkach z ganku.
Zatrzymała się, spojrzała oczami pełnymi łez.
– Mnie też jest przykro – powiedziała z goryczą – zniszczyłeś, zrujnowałeś wszystko.
Jack czuł kompletną pustkę. Gdy patrzył, jak Cindy wrzuca walizkę do auta i rusza, miał wrażenie, że całe życie zeń wyszło. Nie czuł nawet złości do Giny. I wtedy, gdzieś w zakamarkach duszy, rozległo się ostrzeżenie, coś w środku przemówiło głosem ojca, powtarzając naukę, którą Harry Swyteck mozolnie i z uporem weń wkładał, tę samą, którą Jack rzucił ojcu w noc egzekucji Raula Fernandeza: „Każdy odpowiada za swoje czyny". Miał wrażenie, że słyszy ojca, ale tamto zdanie nie niosło ze sobą ulgi, choć w głębi serca poczuł wzbierającą siłę.
– Zawsze będę cię kochał – szepnął wcale nie do siebie. – Zawsze – powtórzył, patrząc na odjeżdżające auto.
Szczegółowe sprawozdanie z przebiegu procesu trafiło niezwłocznie na biurko gubernatora. Z zeznań Giny Harry Swyteck dowiedział się, że Jacka ktoś prześladował. Nie miał o tym pojęcia, a odkrycie przyjął zupełnie inaczej niż wszyscy. Dla innych fakt ten wyjaśniał motyw zabójstwa, on zaś widział to inaczej, ponieważ jego też nękano i też wydawało mu się, że prześladowcą jest Goss.
W pierwszym odruchu chciał zaraz złożyć publiczne oświadczenie, ale zaczął się zastanawiać. Nie można było bowiem wykluczyć, że taki krok – a więc ujawnienie, że również jego prześladowano – wzmocniłby argumenty prokuratora, przysięgli zaś mogliby to przyjąć jako wyraźny motyw zabójstwa. Jackowi też nie należy nic mówić, nie byłoby to rozsądne, bo Jack może wystąpić jako świadek, a wtedy musiałby zeznać wszystko.
Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. Weszła sekretarka.
– Właśnie to przyniesiono – podała mu sporą, szarą, zapieczętowaną kopertę. – Nie chciałam panu przeszkadzać, ale posłaniec mówił, że to ma związek ze sprawą Jacka.
– Dziękuję, Paulo. – Na kopercie nie było nazwiska nadawcy. Harry odczekał, żeby sekretarka zostawiła go samego, i dopiero wtedy ostrożnie rozciął kopertę i zajrzał do środka. Zmroziło go. W środku znalazł zdjęcie. Przypomniał sobie okropności, jakie już raz szantażysta podsunął mu w Miami. Tym razem w kopercie była tylko jedna fotografia, czarnobiała, na błyszczącym papierze. Harry zamarł widząc siebie przed domem Gossa. Nie miał wątpliwości, zdjęcie zrobiono w noc zabójstwa. Harry stchórzył wtedy, nie zastosował się do polecenia szantażysty, który żądał, aby punktualnie o czwartej rano wszedł do mieszkania pod numerem 217 i zostawił tam pieniądze.
Ręce mu drżały, gdy odkładał fotografię na biurko. Wtedy dopiero zobaczył adnotację na odwrocie.
Puścisz parę, przyjacielu,
Glinom albo latorośli,
Zaraz buty się objawią,
A wraz z nimi moc radości.
Rymy prymitywne, ale przesłanie jasne. Gubernator zesztywniał, uświadamiając sobie, że jest przedmiotem manipulacji i od niego samego niewiele zależy. Groźba była poważna i oznaczała, że jeśli wystąpi w obronie syna, to policja „znajdzie" parę obuwia – dowód, kto zostawił ślad przed mieszkaniem Gossa i jeszcze więcej śladów w mieszkaniu kolejnej ofiary, Wilfreda Garcii. To nie wszystko. Kompromitujących materiałów jest bowiem więcej: nagranie na taśmie magnetofonowej to dowód, że Harry zapłacił za zdjęcia ofiary. Gdyby wszystko zostało ujawnione, opinia publiczna dowiedziałaby się, że korzenie zbrodni tkwią głęboko i mają związek z egzekucją niewinnego człowieka.
Gubernator złapał się za głowę w absolutnej bezsilności. Z jednej strony chciał coś zrobić, z drugiej czuł się jak sparaliżowany niezdolny do najmniejszego nawet ruchu. Miał potężnych nieprzyjaciół, więc najpierw trzeba się głęboko zastanowić, czy i jak można pomóc Jackowi, nie niszcząc siebie.
Jack czuł, że nie wytrzyma sam w pustym domu, więc wsiadł w auto i pojechał do Manny'ego, aby naradzić się przed kolejnym dniem rozprawy.
Zaraz na wstępie zwrócił uwagę adwokata, że Gina słowem nie wspomniała, iż miał ze sobą broń, gdy w nocy zjawił się w jej mieszkaniu. Być może podświadomie czuła, że byłby to ostatni gwóźdź do trumny Jacka, i mimo wszystko nie chciała do tego przykładać ręki.
Nie mniej zdziwiony od Jacka Manny wolał zająć się tym, co Gina zeznała, bo jej słowa same w sobie zapowiadały katastrofę. Szykował się więc do krzyżowych pytań i obaj planowali, co trzeba zrobić, aby wszystko poszło jak najlepiej, gdy nazajutrz, o dziesiątej, rozprawa zostanie wznowiona. Jack podchodził do sprawy dość sceptycznie. Polemiki prawników odnoszą niewielki skutek, często okazują się sztuką dla sztuki. Manny zresztą podzielał jego zdanie. Obaj zdawali sobie sprawę, że Gina powiedziała prawdę, a prawdy nic nie zmieni, gdy zaś adwokat zaczyna zbyt mocno przyciskać świadka oskarżenia, często wywołuję to niechęć przysięgłych. Nie tylko zresztą do obrońcy, także do świadków obrony, co w efekcie może mieć decydujący wpływ na werdykt.
W każdym razie Jack nie był nastawiony optymistycznie, gdy wieczorem wracał do domu. Czuł się wręcz przygnębiony, a przynajmniej do chwili, kiedy zaczął odsłuchiwać nagrania na automatycznej sekretarce.
– Jack – rozległ się z taśmy znajomy głos. – Tu Gina… – i w głośniku zaległa głęboka cisza. Podkręcił siłę głosu i z napięciem czekał, czy padnie jeszcze jakieś słowo. – Myślę, że powinniśmy porozmawiać. W cztery oczy. Wpadnij do mnie koniecznie, bez względu na porę, nie będę spała.
Nie wiedział, co to ma znaczyć. W jej głosie nie znalazł żadnej fałszywej nuty ani wrogości, ani pozoru flirtu. Mówiła rzeczowo i chyba szczerze.
Podniósł słuchawkę, ale zastanowiwszy się odłożył ją po chwili na widełki. Niewykluczone, że jeśli zadzwoni, Gina zmieni zdanie. Gdy natomiast po prostu zjawi się u niej, na pewno porozmawia. Chwycił kluczyki i wybiegł na dwór.
Dwadzieścia minut później stał już przed znajomymi drzwiami. Gina otworzyła w kapciach i białym szlafroku kąpielowym, z mokrymi jeszcze, nie rozczesanymi do końca włosami, jakby po kąpieli zaczęła układać fryzurę, po czym straciła zapał i dała spokój. Na twarzy nie miała nawet śladu makijażu, a mimo to wyglądała wspaniale, podobnie zresztą jak w sądzie, gdzie też pokazała się inaczej niż zwykle – stonowana, poważna – z tym jednak, że teraz była dziwnie przygnębiona.
– Wejdź – w jej głosie też brzmiał smutek.
– Dzięki – wszedł do środka.
– Napijesz się czegoś?
– Nie, dziękuję.
– A może kieliszek jagermeistera? – zaśmiała się, ale po chwili znów spoważniała. Przeszli do salonu. Gina zajęła miejsce w wiszącym siedzisku, tuż przy drzwiach na werandę, podciągnęła kolana i w milczeniu chłonęła wieczorną bryzę wiejącą od zatoki.
Jack usiadł na kanapie przy stoliku koktajlowym i też bez słowa czekał, co będzie dalej. Wreszcie Gina odwróciła się od balkonu. W jej oczach dostrzegł smutek i żal.
– Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz – powiedziała cicho – ale co z Cindy?
Zawahał się, a nawet obruszył, jakby Gina przekroczyła granicę intymności, ale w jej głosie było coś więcej niż ciekawość. Pytała z troską.
– Wyprowadziła się, spakowała rzeczy i wyjechała.
– Przykro mi… – pociągnęła nosem, opuszczając powieki. Milczała przez chwilę. – Nie wiem – westchnęła – naprawdę nie wiem, dlaczego robię te wszystkie głupstwa – głos jej się załamał.
Jack przesunął się na krześle. Wszystkiego się spodziewał, ale nie tego, że przyjdzie mu pocieszać Ginę. A jednak…
– Wszyscy popełniamy błędy.
Pokiwała głową w zamyśleniu, po czym jakby się ocknęła.
– Błędy? Nawet nie masz pojęcia, ile ich popełniłam w życiu. Nie znasz mnie, nikt mnie nie zna, nawet Cindy. Ludzie myślą, że ciało i uroda to wszystko, że osiągnęłam w życiu to, co chciałam. Być może tak było, ale krótko. Gdy miałam szesnaście lat, skasowałam ponad sto tysięcy jako modelka w agencji Forda. Ale rok później utyłam dziesięć kilo i to był koniec. Nie miałam pracy i w ogóle niczego. Był to kubeł zimnej wody i lekcja, że „trzeba korzystać, póki czas". Ale nauczyłam się jeszcze czegoś: im bardziej się korzysta, tym bardziej jest się wykorzystywanym. I możesz mi wierzyć, że czego jak czego, ale tych, co chcą cię wykorzystać, nigdy nie brakuje.
Jack milczał.
– Właśnie – głos jej drżał – właśnie dlatego zadzwoniłam po ciebie. Mam dość tego, że mnie bez przerwy wykorzystują. Nie chcę czuć się jak ostatnia szmata, a tak właśnie się czuję nawet wtedy, gdy próbuję postępować właściwie. Tak było też dziś w sądzie. Powiedziałam prawdę i nic więcej, a mimo to czuję się tak, jakbym znowu popełniła błąd.
– Nie wspomniałaś o pistolecie. Zastanawiałem się, dlaczego.
– Nie wiem, może dlatego, że byli tacy zachwyceni tym wszystkim, co zeznałam, a z własnej woli nie miałam najmniejszej ochoty niczego dodawać.
– Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.
– Witaj w klubie – rozczesała włosy palcami – tak to już jest, że zapraszają cię do gry, a nie ujawniają zasad.
– Jakiej gry? – Jack już nic nie rozumiał.
Odetchnęła głęboko, zawahała się, ale po chwili zaczęła opowiadać.
– No więc gra polega na tym, że znalazłam się w sądzie, a zaczęła się wtedy, gdy poprosiłeś mnie, żebym ci dała alibi. Wszystko, co wtedy mówiłam i robiłam, było częścią gry. Miałeś nabrać przekonania, że nie chcę się w nic mieszać, a jeśli już do tego dojdzie, to raczej ci pomogę, niż zaszkodzę. Pomysł polegał na tym, aby cię zaskoczyć i zaszokować faktem, że zeznaję przeciwko tobie. Taka była umowa.
– Umowa? – Jack podejrzliwie zmrużył oczy – umowa z kim?
– Z tym gliną, Staffordem – odparła zmieszana. Widać było, że wyznanie sprawia jej ból. – Prawda jest taka, że kiedy tylko postawiono cię w stan oskarżenia, Stafford zjawił się u mnie i zaczął wypytywać. Gnida. W pewnej chwili zapytał, czy może skorzystać z łazienki. Zgodziłam się jak głupia. Gdy wrócił, powiedział, że tyle amfetaminy, ile zobaczył na półce, wystarczy, żeby mnie zapudłować na parę dobrych lat, ale zaraz dodał, że nie wniesie oskarżenia, jeśli mu pomogę, i że nie chodzi o nic specjalnego, tylko o prawdę. Od lat biorę amfetaminę na odchudzanie, ale nie o to chodzi. Największe obrzydzenie wzbudza we mnie to, co ze mną zrobili, bo jak myślisz, skąd prokurator tak dokładnie wiedział, co zaszło między tobą a Cindy tamtego ranka? Otóż ona zwierzyła mi się, a ja opowiedziałam wszystko Staffordowi. Kółko się zamyka, a Cindy wychodzi na kretynkę w sądzie.
Jack poczuł ogarniającą go złość, ale opanował się, rozumiejąc, że oto trafia się niebywała szansa.
– Gina – rzekł spokojnie, tonem pełnym zrozumienia – to bardzo ważne. Nie chodzi o to, że Stafford postąpił obrzydliwe, ale o to, że prokurator naruszył prawo nie informując ani Manny'ego, ani mnie o umowie ze świadkiem oskarżenia, czyli z tobą. Na tej podstawie można unieważnić całą sprawę. Już jutro proces może się zakończyć, a ja będę wolny.
– Co chcesz, żebym zrobiła? – spytała z nutą podejrzliwości.
– Jutro w sądzie powiedz tylko dokładnie to, co mnie – prawdę, nic więcej.
– A co będzie ze mną? Zamkną mnie za narkotyki?
Zastanowił się.
– Nie, prokuratura musi honorować umowę z tobą. Stafford złożył przecież oświadczenie wobec ciebie. Ty spełniłaś warunki umowy, powiedziałaś prawdę, a jeśli sprawa teraz pieprznie, to nie z twojej winy, tylko Stafforda.
– Czy ja wiem… – wahała się.
– Gina – naciskał – do tej pory mówiłaś prawdę i szanuję cię za to, ale jeśli powiedziałaś prawdę w interesie Stafforda, to zrób to samo dla mnie.
– To wszystko jest takie głupie – westchnęła – ale w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin doszłam do wniosku, że najwyższy czas odpokutować za wszystkie kłamstwa, jakie wypowiedziałam w życiu. Trzeba zacząć mówić prawdę.
– Prawda jest najlepsza, nawet jeśli boli.
– W porządku – powiedziała zdecydowanie – tak zrobię.
Jack poczuł ucisk w gardle.
– A może zadzwonię po Manny'ego i obgadamy wszystko dokładnie? – zaryzykował.
– Nie, nie chcę żadnego scenariusza.
– Rozumiem – zgodził się, czując, że lepiej nie naciskać.
– Do zobaczenia w sądzie, o wpół do dziewiątej – Gina wstała i odprowadziła go do drzwi – teraz muszę się przespać.
– Do jutra.
– Przykro mi, że tak to wyszło z Cindy – zatrzymała go jeszcze przy drzwiach, kładąc mu rękę na ramieniu – bardzo żałuję, możesz mi wierzyć.
– Dzięki.
Jechał do domu nieprzytomny z radości, miał wrażenie, że unosi się w powietrzu. Dzięki Ginie poczuł, że żyje. Gina przywróciła mu nadzieję.
O wpół do czwartej nad ranem, gdy Jack z Mannym kończyli opracowywanie listy pytań do świadka, Giny Terisi, w barze Jiggles – zapuszczonej, pełnej dymu mordowni z „działalnością artystyczną" równie podłą jak serwowane tam trunki – tancerki w obowiązkowym stroju topless zaczynały ostatni numer. Biuściasta Murzynka, której całe odzienie stanowiły szpilki i nie wiedzieć dlaczego kabura na pasku, dreptała po długim barze w rytm rapu, ku radości pijanej gromady gości. Gdy w głośnikach nastawionych na fuli rozlegał się refren: „A ja lubię duży zadek", artystka zarzucała rozłożystymi biodrami, a tłum wpadał w ekstazę. Czarnoskóra byłą zapewne największą atrakcją, bo tylko ją wyławiał z mroku czerwono-pomarańczowy reflektor i tylko ona tańczyła na barze. Inne panienki podrygiwały na okrągłych stolikach porozrzucanych po całej sali. Odziane były równie skąpo, choć inaczej: w kowbojskie buty i takież kapelusze. Wszystkie też miały podwiązki, za które co bardziej rozemocjonowani widzowie zatykali banknoty, dając materialny wyraz zachwytowi i własnym marzeniom.
Tuż przed zamknięciem do drzwi jął się dobijać wysoki, barczysty mężczyzna, o wygolonej starannie czaszce, z diamentowym kolczykiem w uchu. Brodaty bramkarz, wyglądający tak, jakby w barze tylko dorabiał, a na co dzień występował na zawodowym ringu zapaśniczym, potraktował przybysza z góry.
– Za piętnaście minut zamykamy – oznajmił.
– Tyle mi wystarczy – napierał spóźniony gość. Bramkarz przytrzymał go wprawną ręką.
– Dycha za wstęp.
– Kurwa! – warknął przybysz, ale było mu spieszno, więc nic więcej nie powiedział, zapłacił i wszedł do środka. Przyjrzał się uważnie tancerkom na stolikach i primadonnie na barze. Szukał Rebekki. Ta znała go jako Buzza, co w tych kręgach oznaczało sępa. Sama zresztą nadała mu taki właśnie przydomek, bo świecił łysą czaszką jak skrzydlaty drapieżnik, a haczykowaty nos, długa i jakby za cienka w stosunku do postaci szyja sprawiały, że naprawdę przypominał sępa, zwłaszcza w nocy, gdy jego oczy nabiegały krwią. Rebecca zwykle pracowała do zamknięcia lokalu, ale teraz nigdzie jej nie było, ani na żadnym ze stolików, ani na barze. Po chwili dopiero Buzz zauważył, że dziewczyna stoi przy automacie z papierosami.
Rebecca była dość niska, o kręconych, czarnych – przynajmniej dziś – włosach i miała najlepszą figurę ze wszystkich tancerek w barze. W odróżnieniu od dziewcząt z baletu była ubrana, wręcz wystrojona w obcisły sweterek bez rękawów, z dekoltem do pępka, częściowo przysłoniętym złotym łańcuchem długości i średnicy psiej smyczy, miała też obcisłe szorty z czarnej skóry, ze srebrnymi guzami na kieszeniach i obiecującym rozcięciem z tyłu. Stroju dopełniały błyszczące, czarne boty do pół uda, a ściślej – do miejsca, gdzie widniał tatuowany motyl. Zerknęła na Buzza z daleka, ale jakby obojętnie.
– Skończyłam na dziś – oznajmiła, gdy podszedł do niej. Dmuchnęła mu kłębem dymu prosto w nos.
Buzz znał miejscowe obyczaje, więc spytał tylko:
– Ile?
– Trzy stówy.
– Ja pierdolę!
– To będzie ekstra.
– Mam tylko sto sześćdziesiąt – pokazał puste kieszenie – albo tyle, albo nic.
– Zgoda – wzięła zwitek i wcisnęła za cholewkę – ale nie idę do auta. Jak już chcesz, to tylko tu, na miejscu.
– Tu? – zdziwił się.
– Tak, idź tam – pokazała mroczny kąt – zaraz przyjdę.
Kiwnął głową i ruszył tam, gdzie mu kazała. Ona tymczasem podeszła do baru.
– Margarita dla wariata – zamówiła – sama sól bez tequili. Barman skrzywił się w szyderczym półuśmiechu. Nasypał trochę soli do szklanki, skrapiając zawartość cytryną.
– Dzięki. – Pomaszerowała w kąt.
– Tęskniłem za tobą – szepnął na powitanie Buzz. Rebecca postawiła szklankę na stole, władczym ruchem wsparła ręce na biodrach.
– Nie pieprz – powiedziała ostro.
– Racja – szepnął ochryple – zawiniłem.
– Tak myślałam – splunęła. – Wiesz, co ci za to grozi – warknęła jak kapral na rekruta.
Spojrzał na nią wiernie jak pies.
Rebecca wsadziła palec do ust, oblizała go zmysłowo, a następnie zaczęła wolno mieszać sól w szklance, po czym oszroniony solą palec zbliżyła mu do oka.
– Jak bardzo zawiniłeś? – spytała surowo.
– Bardzo – jęknął, padając na kolana.
Wolnym, sadystycznym ruchem wbiła palec w kąt oka. Zawył z bólu i perwersyjnej rozkoszy, jęki mieszały się z muzyką dobiegającą z głośników. Rebecca znała reguły gry. Wiedziała, że jej rola polega na tym, aby być brutalną i bezlitosną, z trudem jednak ukrywała strach. Widziała wielu psychopatów, zwykle nieszkodliwych czubków, którzy onanizują się przy barze łypiąc na nagie ciała dziewcząt. Ten jednak napawał ją strachem. Przeżywał swoją perwersyjną ekstazę jak wybuch.
Nie wstając z kolan spojrzał na nią jednym okiem. Drugiego opuchniętego od soli i łez nie był w stanie otworzyć. Sok z cytryny i łzy spływały strumieniem po policzku. Za sto sześćdziesiąt zielonych należało mu się jeszcze coś.
– Teraz bez soli – poprosił – bardzo zawiniłem.
Rebecca westchnęła ciężko. Wiedziała, o co mu chodzi. Zapaliła papierosa.
– No i co zrobiłeś?
Też westchnął głęboko. Sięgnął do kieszeni i dobył chusteczkę, w której z lubością ściskał dwa zakrwawione kobiece sutki.
– Nic, nic takiego, czego bym już nie robił – odparł z perwersyjnym uśmiechem i wtedy jego ciałem znów wstrząsnął dreszcz rozkoszy, na co Rebecca, dopełniając scenariusza, zgasiła zapalonego papierosa o jego prawą dłoń.
Jack i Manny zjawili się w sądzie parę minut przed dziewiątą. Sala rozpraw była pełna. Jack zaniepokoił się nie widząc nigdzie Giny, pomyślał jednak, że pewnie się spóźni, jak to ona, ale na pewno przybędzie, bo przecież poprzedniego wieczoru solennie postanowiła powiedzieć całą prawdę – odczytał to w jej oczach.
Rychło jednak wyczuł, że w sądzie coś się dzieje. Po pierwsze – i to budziło podejrzenia – nie było McCue'a, choć zazwyczaj przychodził wcześnie. Nie było też woźnego sądowego.
Minęło dziesięć minut, w ławach publiczności podniósł się szmer, prokuratora w dalszym ciągu nie było, natomiast zjawił się woźny. Z jego twarzy niczego jednak nie dało się wyczytać. Podszedł do stołu obrony.
– Mr. Cardenal – zwrócił się z należnym szacunkiem do adwokata – sędzia Tate prosi pana i pana Swytecka do gabinetu.
Jackowi serce podeszło do gardła, Manny'emu zresztą też. Zaproszenie nie wróżyło niczego dobrego. Sędzia rzadko zaprasza strony do siebie, coś więc musiało się stać.
Atmosfera w gabinecie przypominała dom pogrzebowy. Pani Tate siedziała w skórzanym fotelu za wielkim biurkiem na tle dwóch flag – federalnej i stanowej. McCue zajął miejsce po lewej stronie, przy półkach pełnych prawniczych dzieł. Oboje wyglądali posępnie.
– Dzień dobry – Manny wszedł pierwszy.
– Proszę, panowie, usiądźcie – zaprosiła sędzia Tate tonem, który nie pozostawiał wątpliwości, że chodzi o poważną sprawę.
Jack i Manny zajęli miejsca na składanych krzesłach naprzeciwko McCue'a. Jack poczuł uścisk w dołku, oczekiwał najgorszego. Może nowego punktu oskarżenia, że na przykład groził Ginie. Sędzia splotła dłonie na biurku, pochyliła się nieco do przodu i zaczęła:
– Pan McCue poinformował mnie właśnie, że Gina Terisi nie żyje.
– Co? – Manny nie wierzył własnym uszom.
– Została zamordowana – rzekł prokurator.
– To niemożliwe… – Jacka zamurowało.
– Panie Swyteck – pouczyła sędzia – proszę nie zabierać głosu.
Miała rację, Jack starał się opanować.
Pani Tate spojrzała na Manny'ego, po chwili przeniosła wzrok na McCue'a.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale nie zaprosiłam panów na debatę o tym, jak i dlaczego zginęła panna Terisi. Chodzi o to, abyśmy się zastanowili, czy ta śmierć może wpłynąć na bieg niniejszej rozprawy. Na szczęście zarządziłam odosobnienie przysięgłych, więc nie dowiedzą się o niczym.
– Ależ, Wysoki Sądzie – wtrącił Manny – przysięgli wysłuchali już odpowiedzi świadka na pytania prokuratora. W obecnej zaś sytuacji nie ma mowy o pytaniach obrony, co oznacza, że nie zostaną spełnione warunki bezstronności sądu. Należałoby więc ogłosić unieważnienie procesu I sprawę rozpocząć od nowa.
McCue przesunął się niecierpliwie na krześle.
– Pani sędzio – argumentował – spodziewałem się, że obrona postawi taki wniosek. Uważam jednak, że nie powinna pani unieważniać procesu. Byłoby to im tylko na rękę. Popatrzmy na sekwencję wydarzeń, na motywy. Nie ma tu przypadku. Zeznania Giny Terisi obciążyły pana Swytecka. Kilka godzin później świadek została zamordowana. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, aby…
– Pan prokurator posuwa się stanowczo za daleko – zaprotestował Manny.
– Czyżby? – zgasił go McCue. – Wczoraj wieczorem widziano samochód Swytecka przed domem panny Terisi!
– Wolnego! – zawołał Jack.
– Panowie, dość tego! – przerwała sędzia Tate.
Zapadła cisza. Prokurator z obrońcą obrzucili się wrogimi spojrzeniami, Jack popatrzył na panią Tate. Z jej twarzy niewiele można było wyczytać, ale iskry w oczach zdradzały prawdziwe uczucia. Nie było w nich ani sympatii, ani życzliwości.
– Nie unieważnię procesu – oświadczyła – zarządzę natomiast skreślenie zeznań panny Terisi z protokołu i polecę ławie przysięgłych, aby nie brała jej zeznań pod uwagę. Pouczę również ławników, aby nie wyciągali żadnych wniosków z jej nieobecności.
– Ależ, pani sędzio – nie dawał za wygraną Manny – to niczego nie załatwi. Przysięgli wysłuchali już zeznań panny Terisi, a polecenie, aby zapomnieć, niczego nie zmieni. To tak jakby rekinowi kazać przejść na dietę.
– Panie Cardenal – powiedziała sędzia Tate surowo – sąd powziął decyzję.
McCue promieniał.
– Pewnie nie powinienem tego podnosić, bo chodzi o sprawę oczywistą – powiedział protekcjonalnie – ale sądzę, że zniknięcie panny Terisi będzie stanowić istotny punkt ewentualnych zeznań pana Swytecka, jeśli zechce on wystąpić jako świadek. Ja przynajmniej zadałbym mu kilka pytań na ten temat, mam więc nadzieję, że pouczenie, jakiego udzieli pani przysięgłym, nie ograniczy pola działania prokuratora.
Pani Tate zastanawiała się przez chwilę.
– O tym nie pomyślałam, ale skłonna byłabym zgodzić się z panem. Jeśli pan Swyteck wystąpi jako świadek, może pan zadawać pytania bez ograniczeń.
Manny kiwał głową, jakby nie wierzył w to, co się dzieje. Wyglądało bowiem na to, że sąd już zawyrokował o winie Jacka.
– Wysoki Sądzie – próbował ratować sytuację – taka decyzja uniemożliwi w istocie powołanie pana Swytecka na świadka. Nie mogę bowiem zgodzić się na zeznania, gdy prokurator sugeruje, że mój klient zamordował koronnego świadka oskarżenia. Pani decyzja to wyrok śmierci. Raz jeszcze stanowczo protestuję i proszę, aby zechciała pani ponownie rozważyć wniosek…
– To wszystko – przerwała pani Tate dalszą dyskusję. – Usłyszeli panowie postanowienie sądu. Daję stronom dwadzieścia cztery godziny na przygotowanie. Rozprawę wznawiamy jutro o dziewiątej. Rozpocznie pan McCue. Dziękuję panom – dała znak, że narada jest skończona.
– Dziękuję Wysokiemu Sądowi – rzekł McCue, niemal podskakując z radości.
Obaj prawnicy ruszyli do wyjścia. Jack nieco wolniej podniósł się z miejsca, ciągle jeszcze był zaszokowany. Dołączył do Manny'ego. Szli w milczeniu. Nikt nie powiedział słowa, aż w przejściu dogonił ich McCue.
– Szykuj się, Swyteck – powiedział szyderczo – bo jeśli nie pójdziesz na krzesło za Gossa, to za Ginę Terisi. Już moja w tym głowa – dodał czyniąc gest, jakby uchylał kapelusza.
Jack stanął jak wryty, patrząc w przerażeniu na swego obrońcę. „Tak przecież nie może być" szepnął. A jednak tak było. Niewinni ludzie płacili życiem. Fernadez, Garcia, a teraz Gina. Po niej już tylko jego kolej. Jednego wszakże nie potrafił pojąć: dlaczego? Dlaczego tak jak Gina miałby zejść z tego świata nie ukończywszy nawet trzydziestu lat? Dlaczego ma umrzeć nie doświadczywszy ani małżeństwa, ani ojcostwa, nie spełniwszy żadnego ze zwykłych ludzkich pragnień. Po raz pierwszy od początku procesu zdał sobie sprawę, o jak wielką stawkę idzie.
Być skazanym na śmierć, na krzesło elektryczne. Wszystko to, co zawsze wydawało się abstraktem, nagle stało się prawdziwe, realne, wręcz namacalne. Przypomniał sobie, kiedy jako dziecko wyobrażał sobie śmierć: klęczy nad wielką czarną dziurą w ziemi, nagle zsuwa się w mroczną czeluść i zaczyna spadać w otchłań bez końca.
Otrząsnął się z ponurych wspomnień, wrócił do rzeczywistości. Właśnie, co mówił napastnik w autobusie? Że „niewinni ludzie zapłacą", jeśli Jack poprosi kogoś o pomoc. Spojrzał na Manny'ego nieprzytomnym wzrokiem i puścił się biegiem w głąb korytarza, do automatów telefonicznych. Wykręcił numer do pracy Cindy.
Niemal zemdlał z radości słysząc jej głos.
– Chwała Bogu nic ci się nie stało! – zawołał.
– Właśnie dowiedziałam się o Ginie, dzwonił jej brat…
– Mówią, że to ja…
– Kłamią… To, co jej zrobił ten potwór… tego nie zrobiłby żaden normalny człowiek.
Jack nie znał szczegółów, ale mógł sobie wyobrazić.
– Błagam cię, bądź ostrożna. Martwię się o ciebie. Gdyby coś się działo, to dzwoń, dobrze?
– Nic mi nie będzie.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, aby przedłużyć chwilę rozmowy, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
– Powodzenia – rzekła Cindy, szczerze mu tego życząc.
– Dziękuję, Cindy – szepnął – i…
– Wiem, nic już nie mów.
– Kocham cię – wyrzucił z siebie.
Wydawało mu się, że usłyszał płacz.
– Proszę wezwać kolejnego świadka, panie prokuratorze – oznajmiła sędzia Tate z wysokości swego fotela.
W środę o dziewiątej proces został wznowiony. Zgodnie z zapowiedzią sędzia pouczyła przysięgłych, aby ferując werdykt nie brali pod uwagę zeznań Giny Terisi i nie wyciągali żadnych wniosków z jej nieobecności, co naturalnie sprawiło tylko tyle, że przysięgli z podejrzliwą ciekawością zaczęli zerkać na stolik obrony.
Na porannej sesji prokurator przedstawił kilku świadków, specjalistów w zakresie technik dochodzeniowych, i było to dość rutynowe przesłuchanie, natomiast czas po obiedzie McCue zarezerwował na ostatniego i najważniejszego świadka oskarżenia – doświadczonego w bojach sądowych wojownika, który nie mógł się doczekać, aby wymierzyć wreszcie nokaut oszołomionemu obrońcy Eddy'ego Gossa.
– Oskarżenie wzywa Lonza Stafforda – oznajmił prokurator donośnym głosem.
Sala umilkła. Było cicho jak makiem zasiał, gdy detektyw Stafford stanął w drzwiach i ruszył ku miejscu dla świadków obok stołu sędziowskiego. Tylko stuk obcasów niósł się echem po sali.
Po podaniu personaliów i złożeniu przysięgi Stafford z namaszczeniem zaczął przedstawiać materialne dowody przeciwko Jackowi Swyteckowi – gładko, logicznie, według uzgodnionego z prokuratorem scenariusza. Odpowiadając na pytania McCue'a podkreślał, że odciski palców oskarżonego dokładnie odpowiadają liniom papilarnym zdjętym z noża do steków, który znajdował się w kuchni Gossa; dwadzieścia siedem śladów podeszew w mieszkaniu denata odpowiada dokładnie rzeźbie adidasów oskarżonego; jego grupa krwi zgadza się z grupą krwi zabezpieczonej na ostrzu noża; rano, nazajutrz po zabójstwie, gdy detektyw przybył do domu oskarżonego, pan Swyteck był wyraźnie zdenerwowany i nieswój; miał zadrapania na plecach i świeże blizny na klatce piersiowej, jakby po bójce; wiedział już, że Goss poniósł śmierć od kuli, choć przesłuchujący go funkcjonariusze nie wspomnieli o tym fakcie ani słowa. A najlepsze, zgodnie z precyzyjnym planem McCue'a, świadek zachował na koniec.
– A więc Goss został zastrzelony – popisywał się McCue. – Proszę nam powiedzieć, z jakiej dokładnie broni.
– Użyto pistoletu kaliber trzydzieści osiem, z całą pewnością z tłumikiem.
– Czy policja odnalazła broń?
– Nie, nie mamy pistoletu, ale znaleźliśmy tłumik.
– A gdzie znaleziono tłumik, który został użyty podczas zabójstwa Eddy'ego Gossa?
Staffordowi aż oczy zalśniły, gdy spojrzał szyderczo na Jacka.
– Tłumik znajdował się w samochodzie należącym do oskarżonego.
Po sali przeszedł szmer. Przysięgli spojrzeli po sobie, jakby w tym momencie rozprawa dobiegła końca.
– Oskarżenie nie ma więcej pytań – McCue spojrzał z wysoka na stolik obrony. – Świadek jest do pańskiej dyspozycji – rzekł do Manny'ego, głosem wyrażającym absolutną pewność, że żadne wysiłki obrony nie zdadzą się już na nic.
Manuel Cardenal objawiał największy talent w świetle jupiterów, a teraz właśnie nadeszła taka chwila. Oskarżony, przysięgli, tłum w ławach publiczności, wszyscy razem i każdy z osobna z napięciem czekali, czy obrońca zdoła uratować swego klienta. Manny wstał, podszedł na trzy metry do najważniejszego świadka oskarżenia i spojrzał na niego zimno.
– Panie Stafford – odezwał się po chwili – zacznijmy może od ofiary w niniejszej sprawie, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu?
– Jak pan sobie życzy, mecenasie.
– Otóż wszyscy chyba słyszeliśmy o Eddym Gossie i wszyscy wiemy, jakich dopuszczał się okropności. Wiemy także, że pan Swyteck był jego adwokatem. Chciałbym jednak, abyśmy wyjaśnili przysięgłym jedną okoliczność. To pan prowadził śledztwo, w wyniku którego doszło do aresztowania Gossa, prawda?
– Tak – Stafford zdawał sobie sprawę, że na razie to jeszcze zabawa. – Tak – powtórzył – kierowałem śledztwem w sprawie Gossa.
– I osobiście pan go przesłuchiwał?
– Tak jest.
– I to pan spowodował, że podejrzany przyznał się do winy, co zarejestrowano na taśmie wideo.
– Owszem.
– Ale z tego materiału nie skorzystano w czasie procesu?
– Nie – odparł detektyw cicho – zeznanie uznano za niedopuszczalne.
– Uznano za niedopuszczalne – powtórzył Manny, jakby wydawał opinię prawną – ponieważ wymusił je pan z naruszeniem prawa.
Policjant wziął głęboki oddech, starał się nie okazywać złości.
– Sędzia uznał, że naruszyłem konstytucyjne prawa Eddy'ego Gossa – stwierdził sarkastycznie.
– Jeśli się nie mylę, to pan Swyteck podniósł tę kwestię przed sądem?
Stafford pochylił się na krześle, wzrok mu płonął.
– Wykorzystał okazję.
Manny przesunął się nieco w bok, bliżej przysięgłych, jakby sugerując, że jest po ich stronie.
– To był raczej nieprzyjemny incydent dla pana, prawda?
– Parodia sprawiedliwości! – detektyw sformułował odpowiedź dokładnie według wskazówek McCue'a. Przeprowadzili stosowne próby poprzedniego wieczora.
Manny uśmiechnął się z pewną przesadą. Wiedział, że trafił w słaby punkt Stafforda. Podszedł do świadka i podał mu dokument, który wcześniej złożył w sądzie jako materiał dowodowy w sprawie.
– Oto kopia artykułu prasowego oznaczona jako dowód obrony nr 1. Publikacja dotyczy pewnych wydarzeń poprzedzających proces Eddy'ego Gossa. Zechce pan przeczytać tytuł i to, co wydrukowano tłustą czcionką, głośno i wyraźnie, jeśli można prosić – gestem wskazał na ławę przysięgłych – abyśmy wszyscy usłyszeli.
Stafford łypnął spod oka, chrząknął i niechętnie zaczął:
– Sędzia odrzuca wyznanie Gossa.
– Jeszcze dalej, to, co wytłuszczone pod tytułem.
Detektyw poczerwieniał ze złości.
– Doświadczony policjant partaczy śledztwo – przeczytał. Odłożył gazetę i wlepił wzrok w Manny'ego.
– A tuż pod tytułem zamieszczono pańską fotografię, prawda?
– Tak, to moje zdjęcie.
Proszę nam powiedzieć, panie Stafford: ile razy w ciągu czterdziestu lat służby gazety drukowały pańskie zdjęcie na pierwszej stronie?
– Tylko raz, właśnie wtedy – burknął policjant.
– Czy w ciągu czterdziestu lat służby zdarzyło się panu sfuszerować jakąś sprawę tak fatalnie jak Gossa?
– Sprzeciw! – poderwał się McCue.
– Niczego nie popsułem! – zawołał detektyw. Chęć odparcia zarzutu była silniejsza niż rozsądek. Nie poczekał nawet, co powie sędzia.
– Oddalam sprzeciw.
– Przepraszam – ciągnął Manny, udając, że żałuje niezbyt fortunnego sformułowania – a więc czy w ciągu czterdziestu lat służby miano do pana podobne pretensje?
– Nigdy – syknął Stafford.
– A tymczasem oglądamy pańskie zdjęcie na pierwszej stronie, i to w najgorszym ujęciu, jakie gazecie udało się zdobyć. „Doświadczony policjant partaczy sprawę" – Manny podszedł jeszcze bliżej, pochylił się nad Staffordem, jakby fizycznie chciał dociec prawdy. – I kogo pan za to wini? – naciskał – siebie?
– Z początku tak myślałem. – Policjant nie odrywał wzroku od Manny'ego.
– Ale teraz nie, prawda? – Stafford milczał, zdawał sobie sprawę, do czego adwokat zmierza. – No, śmiało, detektywie, wiemy przecież, kogo naprawdę pan obwinia za swoją klęskę. Tego oto człowieka – te ostatnie słowa Manny wypowiedział głośniej wskazując jednocześnie palcem na Jacka.
Stafford spojrzał na oskarżonego, po czym znów na obrońcę.
– I co z tego? – obruszył się.
Manny wbił wzrok w policjanta.
– Proszę odpowiedzieć na pytanie: tak lub nie. Czy obwinia pan oskarżonego Swytecka o to, że publicznie pana poniżył?
Detektyw spojrzał ze złością. Nienawidził Manny'ego, tak jak nie znosił Jacka.
– Tak – rzekł gorzko – mam do niego pretensje, do niego i do Gossa, do obu. Według mnie niczym się nie różnią.
Manny milczał. Chciał, żeby odpowiedź zabrzmiała wyraźnie i żeby wszyscy ją zapamiętali. Po sali poniósł się szmer.
– Ale to nie daje Swyteckowi prawa do zabijania! – wybuchnął Stafford. Czuł już, że jest w opałach.
– Właśnie, porozmawiajmy o tym. Zastanówmy się, kto mógł zabić Eddy'ego Gossa. Goss zginął około czwartej, prawda?
– Tak.
– A o której zjawił się pan w komisariacie tego dnia?
– O piątej piętnaście, jak zawsze – brzmiała odpowiedź.
– Czy ktoś może zaświadczyć, co pan robił wcześniej?
– Nie, mieszkam sam.
Manny pokiwał głową, jakby chciał podkreślić odpowiedź świadka oskarżenia.
– Zaraz po przybyciu pana na służbę w komendzie odebrano anonimowy telefon, prawda?
– Nie wiem, o czym pan mówi – detektyw udał, że nie rozumie – dostajemy tysiące telefonów.
– Nie interesują mnie tysiące telefonów – naciskał obrońca – mam na myśli anonimowego rozmówcę, który doniósł, że w krytycznym czasie z mieszkania Gossa wychodził ktoś w policyjnym mundurze.
– Owszem – potwierdził policjant – otrzymaliśmy taką informację.
– Pan był kiedyś zwykłym posterunkowym?
– Przez dwadzieścia osiem lat, zanim zostałem detektywem.
– Założę się, że zachował pan swój stary mundur.
Stafford milczał.
– Tak – odparł po chwili cichym głosem.
– Tak też myślałem – rzekł Manny. – Idźmy dalej. Goss otrzymał dwa strzały w głowę, z bliskiej odległości, prawda?
– Prawda.
– Kaliber trzydzieści osiem?
– Zgadza się.
– Pan też ma pistolet kaliber trzydzieści osiem?
– Jak większość policjantów, osiemdziesiąt procent funkcjonariuszy – odpalił Stafford.
– Łącznie z panem!
– Tak – przyznał niechętnie detektyw.
Adwokat znów odczekał chwilę, aby ziarno wątpliwości, jakie właśnie zasiał, zapadło głęboko w pamięć przysięgłych.
– Po zabójstwie, a podkreślmy, że Goss dostał dwa strzały, przesłuchał pan wszystkich jego sąsiadów, prawda?
– Tak było.
– I żaden z nich nie słyszał strzałów?
Świadek oskarżenia znów milczał przez moment.
– Nie – odezwał się po chwili – nikt nie słyszał strzałów.
– I z tego pan wnosi, że zabójca użył tłumika?
– Tak – odparł Stafford i pośpieszył z komentarzem – tłumik znaleźliśmy w samochodzie pańskiego klienta!
– Co za szczęśliwy traf – rzekł Manny sarkastycznie, unosząc znacząco brwi – ale przyjrzyjmy się bliżej temu niebywałemu zbiegowi okoliczności, bo jest to zaiste niebywałe. Mamy przecież do czynienia z człowiekiem, który skończył Yale z najwyższymi wyróżnieniami, a więc chyba mądrym, a zarazem na tyle głupim, że chowa tłumik pod siedzeniem we własnym samochodzie!
– Sprzeciw! – zawołał McCue.
– Uznaję.
– To nie pan odnalazł ów tłumik? – ciągnął obrońca, jak w transie.
– Nie, nie ja.
– Przekazała go panu pewna policjantka…?
– Tak jest.
– … która z kolei otrzymała ów przedmiot od właściciela Kaiser Auto Repair – warsztatu, gdzie naprawiano składany dach w wozie pana Swytecka?
– Tak jest.
– A ów właściciel otrzymał tłumik od jednego ze swoich mechaników?
– Tak – detektyw zmrużył oczy, wietrząc niebezpieczeństwo.
– Chyba nikogo nie pominąłem, prawda?
– Nikogo – burknął policjant ze złością.
– Jest pan pewien? – spytał adwokat ostrym tonem. – Czy mam rozumieć, że wystawił pan posterunek przy aucie oskarżonego w czasie, gdy dokonywano naprawy w warsztacie?
– Nie, nie wystawiłem.
– Co oznacza – konkludował Manny, przechadzając się przed ławą przysięgłych – że w tym czasie dziesiątki obcych ludzi miało dostęp do jego samochodu.
– Tego nie wiem.
– Otóż to, nie wie pan! – podkreślił Manny, jakby spodziewał się takiej właśnie odpowiedzi – czyli ma pan podstawy do uzasadnionych wątpliwości.
– Sprzeciw! – wykrzyknął McCue.
– Oddalam – oznajmiła pani sędzia.
– Mówię tylko, że nie wiem, kto miał dostęp do samochodu – warknął Stafford.
– A czy może pan wykluczyć, detektywie, że ów tłumik mógł zostać przez kogoś podrzucony, na przykład przez mechanika lub przypadkowego klienta?
– Sprzeciw! – zawołał McCue. – Obrona dopuszcza się spekulacji!
– Sformułuję to inaczej – rzekł adwokat nie zrażony. Podszedł bliżej do policjanta, jakby szykował się do zadania śmiertelnego ciosu. – Dysponuje pan zapewne tłumikiem do swojego pistoletu kaliber trzydzieści osiem?
– Sprzeciw! – znów wykrzyknął McCue. – Wysoki Sądzie, obrońca obraża świadka. Jak można sugerować, że detektyw Stafford…
– Oddalam sprzeciw – nieraz w swojej karierze pani Tate widywała, jak zręczny obrońca magluje gliniarza – niech świadek odpowie na pytanie. – W sali zaległa cisza, wszyscy w napięciu czekali na odpowiedź.
– Tak, mam tłumik.
Manny pokiwał znacząco głową i znów odczekał chwilę, aby przysięgli dobrze zapamiętali odpowiedź. Udał, że wraca na swoje miejsce, ale zatrzymał się w połowie drogi. Uniósł znacząco palec.
– Jeszcze jedno pytanie, jeśli pan pozwoli. – Zbliżył się do świadka. – Kiedy pytałem, kogo wini pan za swoją publiczną klęskę, wskazał pan dwie osoby, Jacka Swytecka i Eddy'ego Gossa, prawda?
– Sprzeciw! – poderwał się McCue. – Świadek już odpowiadał na to pytanie.
– Wycofuję kwestię – rzekł Manny, zerkając porozumiewawczo na przysięgłych. – Rzeczywiście słyszeliśmy już odpowiedź. Nie mam więcej pytań. Dziękuję.
– Świadek jest wolny – oznajmiła sędzia.
Policjant nie ruszał się z miejsca, jakby go wmurowało. Siedział z niewyraźną miną. Szykował się na ten dzień, pieścił w sobie marzenie o zemście, o tym, jak wreszcie odpłaci Jackowi Swyteckowi – adwokatowi, który go poniżył. On, Stafford, miał być tym, co się śmieje ostatni, a znów wyszedł na głupca i znów za sprawą prawnika, a co gorsza – nie tylko przedstawiono go jako glinę, który fuszeruje śledztwo, ale jeszcze jako nieudacznika, który usiłuje naginać fakty. Tego już za wiele! Nie może tego tak zostawić.
– To nic nie znaczy! – wrzasnął do Manny'ego, jakby nikogo więcej nie było w sali.
– Świadek jest wolny – powtórzyła sędzia z naciskiem.
– To nie mój tłumik był na broni, z której zabito Gossa – dokończył ze złością.
– Sąd ostrzega świadka – próbowała opanować sytuację pani Tate, ale policjant był głuchy na wszystko.
– Na broni był tłumik, który znaleźliśmy w samochodzie Swytecka.
– Spokój! – sędzia uderzyła młotkiem w pulpit.
– To był tłumik Swytecka! – wołał Stafford. – To on zabił Gossa i Ginę Terisi też!
– Wysoki Sądzie – Manny poderwał się z miejsca – Wysoki Sądzie, pragnę złożyć istotny wniosek.
Pani Tate podniosła rękę na znak, że nie udziela obrońcy głosu. Doskonale wiedziała, czego może dotyczyć nagły wniosek. Adwokat zwietrzył okazję, aby domagać się unieważnienia procesu. Gdyby dowody i poszlaki przeciwko Swyteckowi nie były tak ewidentne, pani Tate zapewne zgodziłaby się, ale w tym stanie rzeczy nie zamierzała jednak przekreślać wysiłków oskarżenia tylko dlatego, że jeden ze świadków stracił kontrolę nad sobą i powiedział coś, czego nie powinien mówić.
– Niech pan zachowa swój wniosek dla siebie, panie mecenasie – powiedziała z całą powagą. – Paniom i panom przysięgłym – zwróciła się do ławników – polecam, aby nie brali pod uwagę ostatnich słów wypowiedzianych na tej sali, bo nie stanowią one materiału dowodowego w niniejszej sprawie. I – zgodnie z wcześniejszym pouczeniem – proszę też, aby nie wyciągano żadnych wniosków z faktu, że pani Terisi nie dokończyła zeznań i nie zjawiła się w sądzie.
Jack poczuł ucisk w sercu. Znał procedurę i doskonale zdawał sobie sprawę z rzeczywistej wartości „pouczeń Wysokiego Sądu". Takie pouczenia mają rzekomo służyć niwelowaniu błędów i gwarantować obiektywny osąd ze strony przysięgłych. Ale… wiadomo – co się stało, to się nie odstanie. Słowa zostały wypowiedziane i zapadły w pamięć. W efekcie cały dzisiejszy wysiłek Manny'ego poszedł na marne, bo przysięgli zapamiętają niemal wyłącznie to, co sąd każe im zapomnieć.
– Co się zaś pana tyczy, panie prokuratorze – ciągnęła sędzia z przyganą w głosie – obciążam pana odpowiedzialnością za zachowanie świadka oskarżenia i wymierzam karę grzywny wysokości pięciuset dolarów. Pan, detektywie – zwróciła się z kolei do Stafforda – jako doświadczony policjant powinien wiedzieć, jak się zachować w sądzie. Niech pan spędzi noc w areszcie i przemyśli sprawę. Następnym razem – ostrzegła mierząc w Stafforda trzonkiem młotka – sąd potraktuje pana znacznie bardziej surowo. Woźny, wyprowadzić świadka!
Woźny podszedł do policjanta, aby eskortować go do wyjścia. Stafford tymczasem wcale się nie speszył, przeciwnie – patrzył na Jacka z poczuciem wyższości. Jack odwrócił się, ale policjant postanowił dopiąć swego. Zatrzymał się przy stoliku obrony, wsparł dłonie na blacie i wbijając wzrok w Jacka syknął: „Przygotuję ci miejsce na cmentarzu, Swyteck!"
– Świadek ma natychmiast opuścić salę – rozległ się głos sędzi, choć tylko Jack i woźny usłyszeli ostatnią uwagę Stafforda.
Jack nie zareagował ani słowem, popatrzył tylko na detektywa, ten zaś zaśmiał się szyderczo i popychany przez woźnego wyszedł z sali rozpraw.
– Czy oskarżenie chce wezwać innych świadków? – pani Tate wznowiła procedurę.
McCue wstał wolno z miejsca, gestem wyrażającym absolutną pewność siebie zatknął palce za klapy marynarki.
– Nie, Wysoki Sądzie – rzekł z wystudiowanym akcentem południowca – oskarżenie nie powołuje już więcej świadków.
– Rozumiem – skwitowała sędzia – wznowimy rozprawę jutro punktualnie o dziewiątej. Panie Cardenal – zwróciła się do Manny'ego – jeśli zamierza pan przedstawić ewentualnych świadków obrony, to proszę, a jeśli nie, to przystąpimy od razu do końcowych wystąpień stron. Ogłaszam przerwę w rozprawie – uderzyła młotkiem w pulpit na znak, że zamyka posiedzenie.
Wszyscy wstali, nim jeszcze woźny zdołał wypowiedzieć stosowną formułę, i czekali w milczeniu, aż wyjdą przysięgli. Jack ze swym obrońcą spojrzeli po sobie. Obaj doskonale zrozumieli końcową uwagę przewodniczącej sądu o świadkach obrony i obaj wiedzieli, że nie ma co sobie robić zbyt wielkich nadziei.
Następnego dnia, o szóstej rano, gubernator Harold Swyteck golił się właśnie w łazience, stojąc przed zaparowanym lustrem w szlafroku i rannych pantoflach, gdy rozległ się dzwonek telefonu komórkowego. Był to aparat, który stał się jego własnością podczas wyprawy do parku nad zatoką w Miami, więc gubernator natychmiast pojął, kto dzwoni, i z wrażenia zaciął się w policzek.
Chwycił ręcznik i wybiegł z łazienki. Wyjął telefon z teczki i zamknął się w garderobie, aby nie obudzić żony.
– Halo – odezwał się lekko zdyszany.
– To znowu ja – rozległ się znajomy, chrapliwy głos.
Harry'ego ogarnęła złość, ale telefon niezupełnie go zaskoczył, poznał już bowiem charakter swego prześladowcy, a przynajmniej pewne jego cechy. Jak niecierpliwy ogrodnik, który rozgrzebuje ziemię, by przekonać się, czy ziarno, które zasiał, puszcza korzenie, tak ten psychopata – choć na swój sposób sprytny – bez przerwy nękał swoje ofiary, jakby dając znać, że ich cierpienie sprawia mu przyjemność.
– Czego chcesz tym razem – rzucił do słuchawki – skarpetek do butów, żebyś miał komplet?
– No, no – rozmówca przybrał protekcjonalny ton – nerwy nam puszczają od rana i tylko dlatego, że trzeba będzie podpisać wyrok śmierci na własnego syna.
– Mój syn nie zostanie skazany.
– Czyżby? Coś mi się wydaje, że jego ostatnia szansa na ratunek leży właśnie w kostnicy. Pewnie słyszałeś, że dupencja, która zeznawała przeciwko niemu, zaprosiła go do siebie, co skończyło się krwawą jatką. Wielka szkoda – ciągnął kpiąco – żałuj, że cię tam nie było, bo gdybyś miał okazję posłuchać, o czym rozmawiali, to wiedziałbyś, że ta rura miała zamiar uzupełnić zeznania i w efekcie wyciągnąć synalka z szamba.
– Od razu wiedziałem, że to ty – rzekł Harry z obrzydzeniem – że ty załatwiłeś tę biedaczkę.
– Nie ja, ale Jack Swyteck. Mówiłem mu, jakie są reguły gry. Tylko on i ja, sam na sam. Ostrzegłem, że z każdym, kto spróbuje mu pomóc, będzie źle. On jednak polazł do tej dziwki i błagał o pomoc. Twój syn znów zabił, gubernatorze, i znów niewinną osobę.
– Ty oszalały skurwysynu! – wybuchnął Harry. – Jeśli chcesz się mścić za Raula Fernandeza, to proszę bardzo, wolna droga. Ale nie na moim synu. To ja ponoszę odpowiedzialność za śmierć Fernandeza.
– Co za szlachetna postawa, kochający ojciec poświęca się za syna! Ale ja nie jestem głupi – głos w słuchawce nabrał mocy – wiem, że twój synuś nawet palcem nie kiwnął w sprawie Raula. Gdyby było inaczej, to przecież jego własny ojciec wysłuchałby go.
Harry westchnął ciężko. Pewnie tak, gdyby ojciec nie był wtedy ostatnim głupcem – pomyślał.
– Nie myśl, że się wywiniesz.
– Taaak, a kto mnie powstrzyma, może ty?
– Ja.
– Nie uda ci się, chyba że sam chcesz zasiąść na ławie oskarżonych, że chcesz, aby cały świat dowiedział się, że opłacałeś się szantażyście, byle tylko ukryć fakt, że dopuściłeś do stracenia niewinnego człowieka. Zresztą sam wiesz, że w sprawie własnego syna nic nie możesz zrobić, jesteś tak samo bezsilny jak ja w sprawie Raula.
Gubernator dygotał ze złości.
– Ty skurwysynu, ty skretyniały skurwysynu!
– Gadaj zdrów. Ważne, że rozumiesz, o co chodzi. A teraz muszę już kończyć. Szykuje się wspaniały dzień. Swyteck zostanie skazany.
– Nie pozwolę, aby mojego sy… – Harry przerwał w połowie, zdając sobie sprawę, że nikt go już nie słucha. – Niech cię diabli! – odłożył telefon. Wszystko się w nim gotowało z wściekłości, ale nie tylko to, czuł ogarniające go przerażenie. Strach nie o siebie, ale o Jacka.
Obrócił się. W drzwiach stała jego żona.
– To znowu on? – spytała cicho.
Wziął ją w ramiona, przytulił, aby rozwiać niepokój.
– Agnes – spytał – czy będziesz mnie kochać, gdy przestanę być gubernatorem Florydy?
– Oczywiście, że tak – odparła bez wahania – jak możesz tak głupio pytać?:
– Bo chyba podjąłem decyzję – odparł.
Dwadzieścia po dziewiątej. Trzydzieści rzędów ław publiczność zapełniła do ostatniego miejsca, a mimo to w przepastnej sali było cicho jak makiem zasiał. Rozprawa miała się rozpocząć o dziewiątej, a tymczasem jeszcze nie wprowadzono przysięgłych. Sędzia przewodnicząca, pani Tate, była wyraźnie oburzona z powodu opóźnienia. Pewny swego prokurator siedział sztywno przy stoliku tuż obok pustych ław sędziów przysięgłych, ciesząc się w duchu, że cała sędziowska złość spada na jego przeciwnika procesowego, a Jack, który siedział samotnie za stołem po drugiej stronie sali, denerwował się, nie bardzo wiedząc, co się dzieje.
– Panie Swyteck – odezwała się sędzia Tate z wysokości swego sędziowskiego fotela tonem, który nie wróżył niczego dobrego – gdzie jest pański obrońca?
Jack wstał z miejsca. Manny dzwonił tuż przed dziewiątą, polecając opóźniać rozpoczęcie rozprawy, jak tylko się da, i jeszcze się nie zjawił. Cała sędziowska niechęć skrupiała się więc na Jacku, a Jack z doświadczenia wiedział, że nic nie irytuje pani Tate bardziej niż spóźniający się adwokat.
– Wysoki Sądzie – odezwał się nieśmiało – na pewno zatrzymały go ważne powody.
Pani Tate zgromiła go wzrokiem, ale nim zdołała dodać do tego krytyczną uwagę o manierach adwokatów, w wielkich mahoniowych drzwiach z tyłu sali stanął Manny i ruszył ku swojemu miejscu za stołem obrony. W ciszy słychać było tylko stuk obcasów o marmurową posadzkę.
– Spóźnił się pan, mecenasie – powiedziała sędzia tonem najwyższego oburzenia.
– Ubolewam, Wysoki Sądzie – odparł Manny zajmując miejsce – ale w ostatniej chwili wyniknęły ważne sprawy.
– Skazuję pana na dwieście dolarów grzywny. Woźny, proszę wprowadzić przysięgłych.
– Wysoki Sądzie – prosił adwokat – chciałbym jeszcze zamienić kilka słów z moim klientem. Tylko parę minut, jeśli można. – Ale prośba utonęła w hałasie odsuwanych krzeseł, gdy na słowa woźnego: „Sąd idzie" cała sala – ponad sześciuset ludzi – zaczęła wstawać z miejsc. Weszli przysięgli, woźny wygłosił zwykłą formułę: „Niech Bóg ma w opiece Wysoki Sąd", pani Tate powiedziała wszystkim „dzień dobry" i uderzyła młotkiem w pulpit na znak rozpoczęcia sesji.
– Panie Cardenal – zwróciła się do adwokata bez szczególnej sympatii – czy będzie pan wzywał świadków obrony?
Manny był w kropce. Przez całe rano konferował z pewnym świadkiem, ale nie zdążył poinformować o tym Jacka, a spoczywał na nim taki obowiązek.
– Wysoki Sądzie, czy mógłbym prosić o krótką przerwę w rozprawie?
– Pan nie usłyszał chyba pytania – zbyła prośbę sędzia. – Czy zamierza pan przedstawić sądowi świadków obrony? – powtórzyła.
– Tak, Wysoki Sądzie, chciałbym wezwać jedną osobę, ale…
– To niech pan to uczyni albo zamykam sprawę. Kazał nam pan dość długo na siebie czekać, panie mecenasie – pani Tate była nieprzejednana.
Adwokat przełknął nerwowo ślinę. Chciał uprzedzić Jacka, zyskać jego wyraźną zgodę, ale nie było już czasu.
– A więc, panie mecenasie? – ponagliła sędzia.
Manny zawahał się, spojrzał na Jacka, ten kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć, że cokolwiek adwokat zamierza, będzie na pewno korzystne dla sprawy. Obrońca skwitował to uśmiechem i zwrócił się do sądu:
– Jeśli Wysoki Sąd nie ma obiekcji – rzekł głośno i wyraźnie – to obrona wzywa na świadka pana gubernatora Harolda Swytecka!
Zaskoczenie było całkowite, jakby piorun z nieba strzelił. Podniósł się gwar podnieconych głosów. Otworzyły się wielkie mahoniowe drzwi i do sali wkroczył gubernator we własnej osobie – wysoki, przystojny, w wytwornym, ciemnym garniturze, połyskujący nieskazitelną bielą koszuli, złotem spinek przy mankietach i szronem siwiejących skroni.
Oficjele, jak wiadomo, nie wchodzą, nie idą, nie siadają, ale przybywają, kroczą, udają się, zaszczycają swą obecnością. Tak to już jest i tak też się sprawy miały z Haroldem Swyteckiem. Każde jego przybycie było wydarzeniem, niespodziewany udział zaś w charakterze świadka w rozprawie własnego syna oskarżonego o morderstwo był wręcz ewenementem.
Cała sala z napięciem, ale i w głębokiej ciszy śledziła każdy jego krok. Wszystkie głowy, jak pszeniczne kłosy zgięte nagłym porywem wiatru, obróciły się w jego stronę. Znali go wszyscy, nikt jednak, łącznie z Jackiem, nie wiedział, co powie jako świadek. Napięcie doszło do zenitu, jakby dopiero teraz dowiedziano się, że podsądny jest synem pierwszego obywatela stanu Floryda, i miało się wrażenie, że atmosfera wręcz iskrzy, gdy gubernator zajął miejsce na podium dla świadków i złożył stosowną przysięgę, że mówić będzie „prawdę, tylko prawdę… " Prokurator oniemiał z zaskoczenia, przysięgli zerkali z ciekawością, serce Jacka przepełniła nadzieja, ale także nie znane mu do tej pory uczucie prawdziwej dumy.
– Dzień dobry – powitał Manny dostojnego świadka – czy zechce pan przedstawić się przysięgłym?
Gubernator obrócił się w stronę ławy przysięgłych. – Jestem Harold Swyteck – rzekł ciepłym głosem – nazywają mnie Harry.
Kilku ławników uśmiechnęło się dyskretnie na tę zręczną skądinąd poufałość. Harry Swyteck był weteranem kampanii wyborczych i wiedział, jak zwracać się do ludzi, by zrobić najlepsze wrażenie. Nikt tak jak on nie potrafił na przykład patrzeć prosto w oczy dwunastu osobom naraz, i to w taki sposób, że każdy czuł się wyróżniony. Odpowiedzi na pytania Manny'ego adresował nie do niego, ale właśnie do przysięgłych, jakby to oni, a nie adwokat, prowadzili przesłuchanie.
– Ale teraz, jeśli pan pozwoli, panie gubernatorze – obrońca wyraźnie zaznaczył, że oto kończą się formalności, a zaczynają konkrety – chciałbym się skupić na wydarzeniach, do jakich doszło tuż po procesie Eddy'ego Gossa. Proszę nam powiedzieć, czy właśnie wtedy spotkało pana coś niezwykłego.
Harry wziął głęboki oddech, spojrzał na Jacka, przeniósł wzrok na przysięgłych.
– Tak – odparł z całą otwartością – napadnięto na mnie.
– Napadnięto? – pani Tate była równie zaskoczona jak wszyscy obecni w sali rozpraw.
Jack słuchał z przejęciem, jak ojciec opowiadał nie tylko o samym incydencie, ale także o tle wydarzenia. Harry ujawnił też, że napastnik zaczął go szantażować, i szczegółowo wyjaśnił, dlaczego uległ i dał prześladowcy sporą sumę pieniędzy.
– Groził ujawnieniem faktu, że dopuściłem do egzekucji niewinnego człowieka – głos i wzrok gubernatora wyrażały głęboki i szczery żal – człowiek ten nazywał się Raul Fernandez.
Przez salę przeszedł szmer pośpiesznych szeptów. Reporterzy pilnie notowali nazwisko, niektórzy skojarzyli je z incydentem na niedawnej konferencji prasowej gubernatora. Każde zdanie, jakie padało teraz w sali rozpraw, zmniejszało do zera szansę Harolda Swytecka na drugą kadencję.
– Proszę o spokój! – sędzia zastukała młotkiem w pulpit, uciszając rozemocjonowaną publiczność.
Jack osłupiał. Dawno już pogodził się z myślą, że sprawa Fernandeza to absolutne tabu, że nigdy z ojcem do niej nie wrócą, nawet w cztery oczy, więc fakt, że Harry nie zawahał się ujawnić jej na forum publicznym, był szokiem, tym bardziej że nie rozumiał jeszcze strategii Manny'ego.
– A kim wedle pańskiego przekonania był ów napastnik, czy żywił pan określone podejrzenia? – postawił kolejne pytanie Manny.
– Byłem pewien – odparł gubernator zdecydowanie – że to Eddy Goss.
Po sali przeszedł już nie szept, ale gwar. Wyznanie okazało się sensacją. Przysięgli spoglądali po sobie, nie wiedząc, czy współczuć Harry'emu, czy przeciwnie.
– Proszę o spokój! – sędzia Tate z jeszcze większą energią zastukała w pulpit.
Obrońca odczekał, aż umilknie gwar w ławach publiczności i, ciągle stojąc za stołem, zadał następne pytanie:
– A dlaczego sądził pan, że to Eddy Goss jest szantażystą?
Gubernator znów wziął głęboki oddech.
– Zacząłem podejrzewać, że to on, gdy któregoś dnia wraz z kolejnym sygnałem od szantażysty otrzymałem bukiet chryzantem. Wszyscy zapewne wiedzą, że Goss słynął jako „Chryzantemowy Wampir". Upewniłem się, gdy kazano mi dostarczyć okup – dziesięć tysięcy dolarów – pod adres Gossa, East Adams Street 409.
– I poszedł pan tam?
– Poszedłem, o czwartej rano, drugiego sierpnia.
Sala wręcz eksplodowała gwarem, nad którym uniósł się stuk sędziowskiego młotka.
– Proszę o spokój!
– Wysoki Sądzie – poderwał się prokurator. – Wnoszę o wyłączenie zeznań świadka… – wyjąkał, szukając w myślach odpowiednich argumentów, aby położyć kres groźnemu atakowi na murowany, do tej pory przynajmniej, akt oskarżenia. -… jako stronniczych – dokończył z desperacją.
– Bez wątpienia, panie McCue, zeznania świadka obrony są stronnicze – odparła sędzia nie bez ironii – ale trudno wymagać, żeby było inaczej. Strony mają prawo wzywać świadków wedle uznania. Oddalam wniosek.
Oskarżyciel skrzywił się z niezadowoleniem i wrócił na miejsce. Manny uśmiechnął się nieznacznie i kontynuował przesłuchanie.
– Jeszcze tylko kilka pytań, jeśli pan pozwoli, gubernatorze. Otóż czy jest pan w stanie udowodnić, że istotnie był pan w mieszkaniu Gossa tamtej krytycznej nocy?
– Owszem! Miałem wtedy takie same obuwie jak dziś. Od dwudziestu pięciu lat noszę ten sam model. Są to…
– Protestuję! – McCue skoczył z miejsca, jak na sprężynie. – Jedną chwilę, Wysoki Sądzie! – wołał zdenerwowany, z trudem łapiąc oddech.
– Czy zgłasza pan sprzeciw? – spytała sędzia rzeczowo.
– Tak, to znaczy – prokurator znów szukał stosownych słów – oskarżenie nie widzi żadnego związku między zeznaniami świadka a niniejszą sprawą. To nie jest proces gubernatora Swytecka, ale jego syna.
– Wysoki Sądzie – pośpieszył adwokat z wyjaśnieniem – zeznania świadka mają zasadnicze znaczenie. W ich świetle okazuje się bowiem, że są co najmniej dwie osoby, które były na miejscu przestępstwa i miały określony motyw, aby dokonać zabójstwa. A prawdę mówiąc, nawet nie dwie, ale trzy osoby, bo jeszcze detektyw Stafford. Tak więc w kręgu podejrzanych jest Stafford, jest gubernator Swyteck i mój klient, paradoks sprawy zaś polega na tym, że na ławie oskarżonych zasiada człowiek, który miał chyba najbardziej wątpliwy motyw, aby dopuścić się zarzucanego mu czynu. W świetle dowodów przedstawionych do tej pory w sprawie żaden rozsądny sędzia przysięgły nie będzie w stanie orzec, która z trzech wymienionych przeze mnie osób mogła rzeczywiście zabić Eddy'ego Gossa. Skoro mogła to uczynić każda z tej trójki osób, to trzeba przyjąć, że niekoniecznie sprawcą był mój klient, a przynajmniej, że istnieją co do tego poważne wątpliwości. Wedle podstawowej zasady wątpliwości przemawiają na korzyść oskarżonego – ciągnął Manny, patrząc na ławę przysięgłych – a skoro tak – dokończył – to mój klient nie może być skazany i powinien zostać uniewinniony.
Pani Tate uważnie słuchała, sznurując wargi.
– Znakomite wystąpienie na zakończenie procesu, panie Cardenal – skomplementowała nie bez ironii, choć widać było, że argumentacja wywarła na niej pewne wrażenie. – Oddalam wniosek oskarżyciela.
Prokurator poczerwieniał ze złości. Czuł, że sprawa wymyka mu się z rąk. Argumentacja obrońcy była zręczna.
– Ależ Wysoki Sądzie… – wyjąkał.
– Oddalam wniosek – zbyła go sędzia. – Panie Cardenal, proszę powtórzyć pytanie do świadka.
Manny skłonił się z szacunkiem i zwrócił się do świadka:
– Moje pytanie, panie gubernatorze, brzmiało, czy jest pan w stanie udowodnić, że istotnie był pan w mieszkaniu Eddy'ego Gossa w noc, kiedy dokonano zabójstwa.
– Tak, miałem wtedy na nogach buty od Wigginsa.
Obrońca podszedł do stołu sędziowskiego, wymachując paroma kartkami papieru.
– Proszę Wysoki Sąd o włączenie do materiałów dowodowych niniejszych wydruków śladów obuwia zabezpieczonych krytycznej nocy na korytarzu przed mieszkaniem denata. Ekspertyza została wykonana w laboratorium policji. Jest to ślad butów, o których mówi świadek.
Sędzia obejrzała dokumenty.
– Czy oskarżenie zgłasza uwagi w tej sprawie?
– Tak, to znaczy, Wysoki Sądzie… składam sprzeciw wobec zeznań świadka w całości…
– Wystarczy – przerwała pani Tate wywód McCue'a – sąd już oddalił sprzeciw. Czy ma pan dalsze pytania, panie mecenasie?
Manny nie odpowiedział od razu. Wiedział, że zeznanie gubernatora zasiało już ziarno wątpliwości, ale sprawa nie była jeszcze przesądzona i los Jacka ciągle wisiał na włosku, więc jego obowiązkiem było drążyć sprawę w interesie klienta, nawet za cenę rzucenia jeszcze poważniejszych podejrzeń na osobę świadka.
– Panie gubernatorze, proszę nam przybliżyć pańską działalność publiczną. Czy zawsze wiązała się ona z polityką?
McCue nadstawił uszu, nie pojmował, do czego zmierza przeciwnik.
– No cóż – uśmiechnął się Harry – moja matka powiadała, że od urodzenia zajmowałem się wyłącznie polityką – kilka osób na widowni zachichotało – ale to nieprawda. Najpierw służyłem w policji. Dziesięć lat – dokończył z dumą.
– I ciągle jeszcze posiada pan mundur?
– Owszem – przyznał gubernator bez wahania.
– Nie mam więcej pytań – oznajmił obrońca, przekrzykując gwar, który znów podniósł się na sali.
Jacka ścisnęło coś za gardło. Był wzruszony odwagą i poświęceniem ojca. Zeznania obróciły wniwecz argumentację oskarżenia, ale też przekreśliły wszelkie szansę w wyborach.
– Czy oskarżenie chce przesłuchać świadka? – spytała sędzia.
– Oczywiście, Wysoki Sądzie – McCue poderwał się z miejsca i podążył ku podium. Starał się nie okazywać wrogości, ale też przybrał postawę wyraźnie konfrontacyjną.
– Gubernatorze Swyteck – zaatakował – Jack jest pańskim jedynym synem, jedynym dzieckiem, prawda?
– To prawda – odparł.
– Kocha go pan?
Harry zamilkł nie dlatego, że nie wiedział, co odpowiedzieć, ale dlatego, że od dawna nie wypowiadał słów, jakich teraz przyjdzie mu użyć.
– Tak – odparł patrząc na Jacka – kocham mojego syna.
– A więc kocha go pan – naciskał oskarżyciel – i jak rozumiem, w imię tego uczucia nie cofnąłby się pan nawet przed kłamstwem, aby uratować go przed krzesłem elektrycznym?
Brzemienna cisza zaległa na sali. Gubernator pochylił się nieco do przodu, zmrużył oczy i widać było, że to, co mówi, płynie z głębi serca.
– Panie McCue – rzekł cicho, ale tonem tak zdecydowanym, że prokuratora przeszły ciarki – jednego na pewno nauczyłem mojego syna, że każdy odpowiada za swoje czyny, i kiedyś Jack mi to przypomniał – zerknął na stół obrony. – Mój syn nie zabił Eddy'ego Gossa – powiedział dobitnie, patrząc z kolei w oczy przysięgłym – Jack Swyteck jest niewinny, taka jest prawda i dlatego zjawiłem się tu, przed wami.
– Skoro tak – ciągnął oskarżyciel z wyraźną złością – skoro przybył pan tu, aby dać świadectwo prawdzie, to niech sąd usłyszy całą prawdę. Czy chce pan nam powiedzieć, że to pan zabił Eddy'ego Gossa?
Gubernator nadal pilnie wpatrywał się w przysięgłych.
– Nie przybyłem tu, aby mówić o sobie, lecz aby oświadczyć, że Jack nie zabił Eddy'ego Gossa, bo wiem, że tego nie uczynił.
– Zapewne nie usłyszał pan pytania – przerwał McCue tubalnym głosem – więc powtórzę: czy to pan zabił Eddy'ego Gossa? Tak czy nie?
– To nie jest proces przeciwko mnie, panie McCue, ale przeciwko mojemu synowi.
Prokurator zamachał rękami, wyraźnie wściekły.
– Wysoki Sądzie, żądam pouczenia świadka, że jego obowiązkiem jest odpowiadać na pytania.
Pani Tate pochyliła się w stronę Harolda Swytecka.
– Z całym szacunkiem, panie gubernatorze, zwracam panu uwagę, że musi pan odpowiedzieć na pytanie. Mam jednocześnie obowiązek uprzedzić pana, że może pan skorzystać z prawa do odmowy zeznań na podstawie przepisu piątej poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, która stanowi, że można odmówić zeznań, jeśli obciążałyby one zeznającego. Ma pan więc trzy możliwości do wyboru – odpowiedzieć: tak, odpowiedzieć: nie, bądź skorzystać z przysługującemu panu prawa. Pytanie brzmi: czy zabił pan Eddy'ego Gossa?
Czas jakby stanął w miejscu. Wszyscy obecni zdawali sobie sprawę, że to najważniejsze pytanie w całym procesie.
Harold Swyteck siedział wyprostowany, spokojny i nad podziw opanowany, jak na człowieka, który stoi w obliczu decyzji o śmierci lub życiu. Jeśli odpowie „tak", to skłamie i wyprowadzą go stąd w kajdanach. Odpowiedź „nie" byłaby zgodna z prawdą, ale jednocześnie oddaliłby podejrzenia wobec siebie, a przez to zmniejszyłby szansę Jacka na uwolnienie od winy i kary. Z kolei odwołanie się do praw wynikających z piątej poprawki do konstytucji też miało poważne konsekwencje. Po pierwsze oznaczało nieodwołalny kres kariery politycznej, po wtóre groziło postawieniem go w stan oskarżenia za zabójstwo Eddy'ego Gossa. Z drugiej jednak strony stanowiło gwarancję uniewinnienia Jacka, a w tej chwili to chciał uzyskać. Wybór był więc oczywisty.
– Odmawiam odpowiedzi na pytanie – oznajmił – na tej podstawie, że mogłaby ona świadczyć przeciwko mnie!
Sala eksplodowała, jak od uderzenia bomby.
– Cisza! – sędzia energicznie zastukała młotkiem. Prokurator wpatrywał się w świadka, ale już bez ognia w oczach. Wiedział, że sprawa jest skończona.
– W tej sytuacji – rzekł – oskarżenie nie ma więcej pytań.
– Świadek jest wolny – oznajmiła sędzia.
Gubernator wstał, spojrzał na przysięgłych, przeniósł wzrok na syna. Nie był pewien, co wyrażał wzrok ławników, nie miał natomiast wątpliwości, że w oczach Jacka dostrzegł to, czego zawsze pragnął, to zaś dało mu dość siły, aby przejść z dumnie podniesioną głową przez całą salę, od podium dla świadków do wyjścia – najdłuższe sześćdziesiąt metrów w całym jego życiu.
– Czy obrona pragnie jeszcze kogoś wezwać? – sędzia wróciła do procedury.
Manny wstał wolno, czując pokusę, jaka zwykle rodzi się u wszystkich obrońców na pewnym etapie postępowania procesowego, aby na fotelu dla świadków posadzić oskarżonego. Ale zeznania Giny Terisi nie pozostawiały właściwie żadnego wyboru, a co ważniejsze – gubernator w istocie załatwił całą sprawę.
– Nie, Wysoki Sądzie, obrona zakończyła swoje przesłuchania.
– Czy zabierze pan głos, panie McCue? – sędzia zwróciła się do prokuratora.
Oskarżyciel spojrzał na zegarek.
– Pani sędzio, jest prawie pierwsza, zeznania gubernatora zaszokowały chyba wszystkich, także mnie. Nie jestem przygotowany do wygłoszenia polemiki. Wnoszę o ogłoszenie przerwy do jutra rana.
Był to dość niezwyczajny wniosek i sędzia skrzywiła się z niezadowoleniem.
– Jak pan chce – zgodziła się niechętnie – ale w tej sytuacji proszę, aby obie strony były gotowe do wygłoszenia przemówień końcowych. Nie życzę sobie dalszych opóźnień. Ogłaszam przerwę do jutra, do godziny dziewiątej – zamknęła posiedzenie uderzeniem młotka o pulpit.
– Proszę wstać, Sąd idzie! – zawołał woźny, co spowodowało taki sam skutek, jakby krzyknął: „Pożar, ratuj się kto może!" Wszyscy rzucili się do wyjścia, wymieniając uwagi, komentując sensacyjne wydarzenia. Dziennikarze ruszyli hurmem, jedni do telefonów, aby przekazać wiadomości do redakcji, inni do obrońcy i prokuratora, prosząc o wypowiedzi, a jeszcze inni pobiegli za gubernatorem. Nieliczni przyjaciele, a wśród nich Mike Mannon i Neal Goderich, pośpieszyli uścisnąć dłoń Jacka, jakby wyrok był już pewny.
Jack wiedział, że sprawa jeszcze się nie skończyła, wiedział o tym również Manny i jeszcze ktoś w sali rozpraw, ktoś kto trzymał się z tyłu, przysłaniając łysą czaszkę ciemną peruką i kryjąc twarz w cieniu kapelusza z wielkim rondem.
Ów ktoś spoglądał na Jacka spuchniętym okiem.
– Tak powinno być z Raulem – mruczał do siebie – a nie z tobą, Swyteck. Spojrzał jeszcze raz na Jacka, wyobrażając sobie, jak to niebawem Jack będzie opowiadał o wszystkim swojej pięknej narzeczonej, i po chwili wyszedł z sali z mocnym postanowieniem, że dostarczy rodzinie Swytecków zupełnie nowego tematu do rozmyślań.
Parking przed barem Jiggles był zatłoczony – w czwartki zaczynał się ruch w interesie – więc Rebecca musiała poszukać miejsca dla auta na ulicy. Ubrana była w obszerne dżinsy i podkoszulek, jak zwykle w drodze do pracy. W barze znajdowała się garderoba, jedna dla wszystkich dziewcząt, co nie było specjalnie wygodne, ale też zawsze bezpieczniej przebierać się w środku niż prowokować los paradując po parkingu w „służbowym" stroju. Zerknęła na zegarek: dziesięć po dziesiątej. – Kurczę! – zaklęła uświadamiając sobie, że spóźniła się na wieczorną zmianę. Zamknęła auto i ruszyła przez parking, trzymając w jednej ręce torbę z rzeczami, a w drugiej pojemnik z gazem. Na wszelki wypadek.
– Hej, Rebecca! – zawołał ktoś cichym, chrapliwym głosem.
Wystraszyła się. Rebecca to pseudonim, naprawdę miała inaczej na imię, więc ktoś, kto wołał, musiał ją znać wyłącznie z pracy. Przyspieszyła kroku, trzymając gaz w pogotowiu. Wmurowało ją w ziemię, gdy spomiędzy zaparkowanych samochodów wyskoczył raptem jakiś mężczyzna.
– Z drogi! – zawołała grożąc gazem.
– To ja, Buzz – usłyszała w odpowiedzi.
Przyjrzała się uważnie, bo w mroku w wielkim kapeluszu i ciemnych okularach trudno go było rozpoznać.
– Przepuść mnie – zażądała.
– Poczekaj – odezwał się tonem zachęty – mam pewną sprawę.
– Nie tutaj – odmówiła, nerwowo żując gumę – muszę być w robocie o dziesiątej, bo mnie wyrzucą. Jak chcesz, to chodź do środka.
– Nie o to chodzi. Mam propozycję. Musisz mi pomóc.
– Niby dlaczego?
– Dlatego, a zresztą nie chodzi o mnie, ale o Raula.
– O czym ty mówisz? – wzrok jej zabłysnął. To imię coś znaczyło w jej życiu.
– O zemście. Chcę załatwić skurwieli, którzy posłali go na krzesło.
Westchnęła ciężko, a po chwili pokręciła przecząco głową.
– Człowieku, to dawne sprawy, nie wracaj do nich. Raul też nie był w porządku. Traktował mnie jak szmatę, choć nie brałam od niego pieniędzy. Sam sobie winien.
Buzz zezłościł się. Mógłby jej uświadomić, że dla Raula była zwykłą dziwką, ale w ten sposób niczego nie wskóra, więc się opanował.
– Niech ci będzie – wzruszył ramionami – że nie szalałaś za nim, ale jeśli nie dla niego, to zrób to dla szmalu.
Trafił w dziesiątkę. Wzmianka o pieniądzach wyraźnie ją zainteresowała.
– Ile?
– Dziesięć procent mojej działki.
– Znam takie propozycje – skrzywiła się – dziesięć procent od zera to zero.
– Taak? Policz inaczej: dziesięć procent od ćwierci bańki to więcej, niż zarobisz przez całe życie ciągnąc druta facetom.
Spurpurowiała ze złości, ale ciekawość wzięła górę.
– Nie robisz mnie w konia? Skąd chcesz wziąć taki szmal?
– Poważnie mówię, sprawa jest pewna, a od ciebie nie chcę nic wielkiego. Wykonasz jeden telefon i tyle.
– Nie wierzę – powiedziała z wahaniem.
– Uwierzysz, jak ci powiem, że już załatwiłem sześćdziesiąt tysięcy. Mogę ci pokazać. Mam w aucie. A to tylko początek. No jak, wchodzisz w interes?
Rebecca wydęła usta, zwlekała.
– W porządku – powiedziała po chwili – ale dasz mi zaliczkę, dziesięć procent od tych sześćdziesięciu. Chcę mieć pewność.
– Zgoda – uśmiechnął się – dostaniesz sześć kawałków, ale musisz ze mną zaraz iść.
Ugryzła się w język, żałując, że nie zażądała więcej.
– Teraz nie mogę, muszę iść do roboty.
– Sześć patoli – kusił – pieprz robotę i chodź ze mną.
Wypluła gumę.
– No dobra, idę, ale najpierw szmal.
Zaśmiał się i głową wskazał furgonetkę.
– No to wsiadaj.
– I chcę, żebyś mi wszystko dokładnie powiedział. Chcę wiedzieć, w co się pakuję – dodała, zarzucając torbę z rzeczami na ramię.
Obserwował, jak idzie kołysząc biodrami. Oczy mu się zwęziły, a na twarzy pojawił się niewyraźny uśmiech. Wszystkiego nie dowiesz się nigdy, powiedział w duchu.
Kiedy w piątek rano Cindy przyszła do pracy, czekał na nią wielki bukiet kwiatów. Od Jacka.
„Przyjdź dzisiaj do sądu, zależy mi na tym, jesteś mi potrzebna" – napisał na bileciku.
Próbowała udawać sama przed sobą, że nic ją to nie obchodzi, ale bez skutku. Odeszła od niego, ale nadal go kochała. Odejść było łatwo, znacznie trudniej wytrzymać bez niego. We wtorek, choć usilnie starała się nie myśleć o Jacku, poczuła, że zaczyna ulegać. Śmierć Giny sprawiła, iż zaczęła się zastanawiać, jak krótkie jest ludzkie życie I że szkoda czasu na dąsy i żale. Gina zapewne odeszła w przekonaniu, że Cindy jej nienawidzi, nie chciała, aby coś podobnego spotkało Jacka.
Gdy o dziesiątej zadzwonił telefon, była już zdecydowana jechać do sądu.
– Miss Paige – rozległ się w słuchawce damski głos – tu sekretariat pana Manuela Cardenala. Przepraszam, że panią niepokoję, ale pan mecenas prosił, aby pilnie do pani zadzwonić.
– Słucham – odparła z niepokojem, że może już ogłoszono wyrok, a ona nie zdążyła.
– Pan Cardenal i pan Swyteck są już w sądzie, więc nie mogą porozmawiać z panią osobiście, ale proszą, zwłaszcza pan Swyteck, żeby pani zaraz przyjechała. Chcą jeszcze raz powołać panią na świadka, bardzo im zależy na pani zeznaniach.
Cindy nie bardzo wiedziała, o co chodzi, nie rozumiała, co takiego ma zeznać, co mogłoby pomóc Jackowi.
– I tak miałam tam jechać – zerknęła na zegarek – myślę, że będę na miejscu o dziesiątej dziesięć. Wystarczy?
– Sądzę, że tak, ale proszę się pośpieszyć.
Gdy usłyszała trzask odkładanej słuchawki, chwyciła torebkę i wybiegała do samochodu. Opony pontiaca sunbirda zapiszczały o jezdnię, gdy pełnym gazem ruszyła z parkingu. Wymuszając pierwszeństwo, skierowała się w stronę Frontage Road, choć nigdy tamtędy nie jeździła, bo droga wiodła przez podejrzane dzielnice, ale teraz zależało jej na szybkości.
Zwykle prowadziła ostrożnie, teraz wyciskała z pontiaca wszystko, na co było go stać. Zerknęła na licznik: ponad osiemdziesiąt pięć mil na godzinę, o dwadzieścia więcej, niż wolno, ale szosa wydawała się pusta, więc była raczej spokojna. Nie zwolniła nawet na zakręcie, ale tam właśnie silnik zakrztusił się i zaczął przerywać. Auto zwolniło.
– Jedźże – szepnęła ni to do siebie, ni to do maszyny, naciskając pedał gazu. Auto przyspieszyło, ale tylko na chwilę, silnik zakasłał i zaległa cisza. Siłą rozpędu zjechała na pobocze. Dociskając gaz do końca przekręciła kluczyk. Rozrusznik kręcił się, ale silnik nie zaskakiwał. Spróbowała jeszcze raz i jeszcze. Na próżno.
– O Boże, nie teraz – jęknęła, jakby chcąc przekonać maszynę. W zasięgu wzroku nie widać było nikogo, zaczęła żałować, że nie zainstalowała w samochodzie telefonu komórkowego. Spojrzała w lusterko, wystraszyła się widząc w nim obcą twarz.
– Może pani pomóc? – spytał nieznajomy przez zamkniętą szybę.
Cindy zawahała się. Głos brzmiał nawet sympatycznie, ale dziwne było to, że człowiek objawił się tak niespodziewanie i nie wiadomo skąd. Spojrzała jeszcze raz w lusterko. Zobaczyła szarą furgonetkę stojącą nie opodal na poboczu. Przeniosła wzrok na nieznajomego, ale z jego twarzy nic nie potrafiła wyczytać. Miał na nosie wielkie, ciemne okulary, a na głowie czapkę baseballową z dużym daszkiem. Jack mnie potrzebuje, powtórzyła w duchu i odkręciła szybę o parę centymetrów.
– Samochód mi na…
– Nawalił, wiem – przerwał jej w pół słowa – cukier w benzynie.
– A ja muszę dostać się…
– Do sądu – znów dokończył za nią.
Przeraziła się, ale nim zdołała cokolwiek zrobić, szyba rozprysnęła się od uderzenia, posypały się odłamki szkła. Zaczęła krzyczeć i naciskać klakson, ale w ułamku sekundy przestała, gdy ciężka dłoń chwyciła ją za gardło.
– Jaack… – wykrztusiła resztką tchu.
– To nie Jack, dziecinko – zasyczał napastnik, sięgając po nóż. Błysnął jej przed oczami ostrą stalą, która zdążyła już dobrze ostygnąć, od czasu gdy zatopiła się w ciele Giny Terisi.
Jack chciał się zobaczyć z ojcem przed wznowieniem sprawy w piątek rano, ale Manny upierał się, aby to odłożyć. Uważał, że do formalnego zakończenia procesu nie powinni spotykać się ani rozmawiać, ponieważ McCue zarezerwował sobie prawo ponownego przesłuchania. Możliwe więc, że zechce jeszcze raz powołać gubernatora na świadka, i mógłby wykorzystać ewentualną rozmowę ojca z synem do własnych celów.
Okazało się jednak, że prokurator zrezygnował z przesłuchania, nie wezwał też innych świadków. O pierwszej było już po końcowych przemówieniach stron. Manny błysnął talentem. Rozwinął to, co powiedział już w czasie przesłuchania gubernatora, przypomniał przysięgłym, że prawo nie nakłada na oskarżonego obowiązku udowodnienia własnej niewinności, przeciwnie – sprawą prokuratora jest wykazanie winy podsądnego w sposób nie pozostawiający wątpliwości.
McCue też robił, co mógł, a później, gdy sędzia ogłosiła przerwę, prokurator zamknął się w swoim gabinecie. Jack z Mannym poszli do poczekalni dla adwokatów w głębi korytarza. Wreszcie o piątej piętnaście zjawiła się urzędniczka.
– Przysięgli zakończyli naradę – oznajmiła.
Obaj poderwali się i niemal biegiem ruszyli do sali rozpraw. Wszyscy już wiedzieli, że przysięgli uzgodnili werdykt, i tłum wlewał się do sali. Wilson McCue był już na miejscu. Adwokat i jego klient usiedli za swoim stołem. Jack spojrzał na ławy publiczności. Z dziesiątego rzędu Neil Goderich mrugnął porozumiewawczo. Mike Mannon, który siedział w tym samym rzędzie, ale po drugiej stronie przejścia, miał co prawda zatroskany wyraz twarzy, ale dał znak dłonią z podniesionym w górę kciukiem, że wszystko będzie dobrze. Nie było tylko Cindy, co Jack stwierdził ze ściśniętym sercem. Kwiaty nie pomogły.
– Proszę wstać, Sąd idzie! – zawołał woźny.
W drzwiach pokazała się najpierw sędzia Tate. Jack zerknął, jak zasiada na swoim czarnym fotelu. Pilniej obserwował dwunastkę, która po raz ostatni zajmowała miejsca w ławie przysięgłych. Dobywał z pamięci wszystko, na podstawie czego, przynajmniej wedle psychologów, można odgadnąć powziętą przez ławników decyzję, a więc kogo spośród siebie wybrali na rzecznika, czy zerkają na oskarżonego, czy raczej na prokuratora. Ale nie potrafił się skupić, czuł tylko ciężar tego, co się dzieje. Całe jego życie znajduje się w rękach dwunastu obcych ludzi.
– Czy przysięgli uzgodnili werdykt? – spytała pani Tate.
– Tak jest – odparł rzecznik.
– Proszę podać akt woźnemu.
Rzecznik podał dokument woźnemu, ten przekazał go sędzi Tate, która w milczeniu zapoznała się z treścią i oddała woźnemu, aby odczytał i oficjalnie ogłosił postanowienie ławy przysięgłych. Taka jest procedura. Wszyscy czekali niecierpliwie. Panowała przy tym cisza tak głęboka, że Jackowi wydawało się, iż słyszy szmer świetlówek pod sufitem.
Właśnie, myślał, śmierć albo życie. Starał się opanować podniecenie. Jeszcze przed chwilą, gdy z Mannym ważyli szansę, był spokojny o wyrok, ale teraz nie wiedział, czego się spodziewać, bo tak zwane szansę mogą zawodzić. Pamiętał, jak przed rokiem lekarze orzekli, że matka Cindy zapadła na raka piersi. Wszyscy pocieszali się, że matka ma osiemdziesiąt procent szans na przeżycie. Brzmiało to optymistycznie, ale wystarczy wyobrazić sobie setkę kobiet i pomyśleć, że dwadzieścia z nich umrze, a sprawy nabierają innego wymiaru. Jack miał przed oczami tę właśnie dwudziestkę.
– Oskarżony, proszę wstać! – zawołał woźny.
Jack spojrzał na swego obrońcę, obaj wstali jednocześnie. Manny w napięciu zaciskał pięści.
– My, sędziowie przysięgli – odczytał woźny werdykt – uznajemy, że Jack Swyteck oskarżony o morderstwo z premedytacją jest niewinny!
Sala zawrzała. Jack z wrażenia objął Manny'ego. Nigdy w życiu nie ściskał tak serdecznie mężczyzny, nawet ojca, choć gdyby to był ojciec, pewnie złamałby mu parę żeber w jeszcze mocniejszym uścisku.
– Proszę o spokój! – zawołała sędzia, kładąc kres spontanicznej radości. Gwar ucichł. Manny z Jackiem pokornie wrócili na miejsca.
– Panie i panowie przysięgli – zwróciła się sędzia Tate do ławników – dziękuję za rzetelne wypełnienie obowiązku. Są państwo wolni. Sentencja wyroku zostanie wpisana do protokołu. Panie Swyteck – spojrzała z wysokości swego sędziowskiego fotela – został pan uniewinniony. Rozprawa zakończona – oznajmiła uderzając po raz ostatni młotkiem w pulpit.
Zewsząd dobiegały gratulacje. Neil, Mike oraz kilku innych przyjaciół, którzy nigdy nie zwątpili w niewinność Jacka, przechylali się przez barierkę oddzielającą aktorów sądowego widowiska od publiczności, poklepując Jacka po plecach, ściskając dłoń człowieka uwolnionego od winy i kary. Jack rozglądał się po sali, ciągle miał nadzieję zobaczyć Cindy. Pomyślał także o drugiej bliskiej mu osobie, która też była nieobecna.
– Gdzie ojciec? – spytał Manny'ego. Głos utonął we wrzawie.
– Mamy w planie drobną uroczystość – zaśmiał się obrońca. – U mnie w biurze – mrugnął porozumiewawczo.
Jacka ogarnęła euforia. Czuł się jak skazaniec, którego po latach wypuszczono z lochu na pełne słońce. Chyba pierwszy raz w życiu nie mógł się doczekać, żeby zobaczyć się z własnym ojcem. Gdy wreszcie ruszyli z Mannym do wyjścia, zatrzymał ich McCue.
– Nie cieszyłbym się na waszym miejscu – syknął złowrogo. Mówił cicho, żeby nikt poza nimi nie usłyszał groźby. – To dopiero pierwsza runda, chłopcy. Druga rozpocznie się, gdy tylko zbiorę wielką ławę przysięgłych i przygotuję akt oskarżenia. Ostrzegam cię, Swyteck, że odpowiesz za śmierć Giny Terisi, a twój stary za Eddy'ego Gossa. Pytanie tylko, który pierwszy.
Jack poczuł, że wszystko się w nim gotuje.
– Odpieprz się, McCue, bo…
– Jack – ostrzegł Manny – nic nie mów.
– Racja, lepiej zasłonić się piątką – zakpił prokurator, mając na myśli oczywiście piątą poprawkę do konstytucji. – Jak wszyscy w tej rodzinie – pokiwał głową z obrzydzeniem, obrócił się na pięcie i wtopił w tłum reporterów czekających za barierką.
Jack chciał się za nim rzucić, ale obrońca go powstrzymał.
– Spokojnie – odciągnął go na bok – on może sobie pozwolić na złość, ale ty nie, więc lepiej będzie, jeśli to ja porozmawiam z prasą, a ty jedź od razu do mnie do biura. Musimy zmobilizować siły, pogadać z ojcem.
– Z ojcem… – powtórzył Jack wolno, jakby z tego słowa czerpał siły. – Dobrze, spotkamy się w biurze – zaczął przebijać się przez tłum dziennikarzy. Szedł w milczeniu, udając, że nie słyszy pytań i nagabywań. Dotarł do windy i kilka chwil później siedział już w mustangu.
Właśnie miał ruszyć, gdy zadzwonił telefon. Cindy, pomyślał z nadzieją, czy już wie, jaki jest wyrok? Wyłączył silnik, wziął słuchawkę.
– Jack to ja, Cindy.
Nie wiedział, co powiedzieć. Milczał przez chwilę.
– Cindy – rzekł wreszcie, ciesząc się, że może wypowiedzieć jej imię – gdzie jesteś?
– Na balkonie, jak Julia, drogi Romeo – rozległ się w słuchawce ponury męski głos, ten sam, który Jack zapamiętał z bójki w autobusie. – Twoja Cindy jest ze mną.
Jack struchlał z przerażenia. Sprężył się na siedzeniu, jak do skoku.
– Co jej zrobiłeś?
– Nic, na razie!
– Ona nie ma nic do tego, ty sukinsynu, zostaw ją w spokoju.
– Zamknij się, Swyteck, dość zabawy! Ta wasza sprawiedliwość znów okazała się do dupy. Teraz zagramy na moim terenie i o prawdziwe pieniądze. Chcę dwieście pięćdziesiąt tysięcy w gotówce, i żeby to były czyste pięćdziesiątki.
Jack poczuł zawrót głowy. Z całej siły starał się jednak myśleć racjonalnie.
– Posłuchaj, zrobię, co chcesz, ale to duża suma, muszę mieć czas…
– Jak chcesz, ale twoja dziewczyna nie ma czasu. Zwróć się do ojca, kutasie, tatuś pomoże.
– Dobrze, tylko proszę, nic jej nie rób. A jak chcesz dostać pieniądze?
– Pojedziesz z ojcem na Key West – szantażysta wymienił nazwę miasta, a zarazem ostatniej wysepki w łańcuchu wysp i ciągnącym się jak sznur korali na południe od krańca Florydy.
– Z ojcem?
– Tak.
– A nie mogę sam?
– Masz zrobić tak, jak ci mówię – syknął szantażysta. – Chcę mieć was obu na oku, bo obaj wiecie, co jest grane. I żadnych numerów – ostrzegł – żadnej policji, FBI, Gwardii Narodowej, a nawet straży miejskiej, bo nie zobaczysz już tej swojej ślicznotki. Jeśli tylko zauważę, że coś się szykuje, że policja urządza blokadę dróg, że są helikoptery albo że pismaki coś zwęszyły, słowem: jeśli tylko poczuję, że coś śmierdzi, to po twojej lali. Zabiję ją i już.
– Rozumiem – odparł Jack ze ściśniętym sercem. – Kiedy mam być w Key West?
– W sobotę, dwudziestego dziewiątego, wieczorem.
– Już jutro? – zaprotestował Jack.
– Właśnie jutro zaczyna się Festiwal Fantazji w Key West, wielki bal uliczny, jak karnawał w Rio. Maskarada, wszyscy będą się przebierać, ja też, więc nie licz, że mnie znajdziesz w tłumie, Swyteck. Nawet nie próbuj.
– To jak się spotkamy?
– Ja was znajdę. Wystarczy, że weźmiecie pokój w którymś z większych hoteli. Jeszcze coś?
– Nic – odparł Jack, ciężko wzdychając.
– To dobrze. A więc do jutra i jeszcze jedno…
– Co?
– Miłego weekendu – zakpił rozmówca i przerwał połączenie.
Miał to być wieczór zwycięstwa. Na początek mieli z ojcem wznieść toast najlepszym francuskim szampanem, a potem liczył na spotkanie z Cindy. Tymczasem zaczął się koszmar.
Jack powlókł się do Manny'ego. Z ojcem zasiedli w salce konferencyjnej i zastanawiali się, co robić.
– Pieniądze to najmniejszy problem – zapewnił gubernator. – Z pomocą Agnes możemy zebrać potrzebną sumę. Mogę też zmobilizować najlepszych policjantów. Wystarczy jeden telefon.
Jack pokręcił przecząco głową.
– Nie, tego nie możemy zrobić. On zabije Cindy, wiem, że to zrobi. Z miejsca zorientuje się, jeśli tylko zawiadomimy policję.
– Pewnie masz rację – westchnął gubernator – to psychopata, ale niezwykle sprytny. Jestem pewien, że już podsłuchuje rozmowy radiowe na policyjnym zakresie, a z własnego doświadczenia wiem, że nie ma takiej tajemnicy, która nie przeciekłaby z policji.
Spojrzeli po sobie w milczeniu.
– No dobrze – przerwał milczenie gubernator – nie zawiadamiamy policji. Mam jednak sporo przyjaciół, którzy pracowali w FBI i Secret Service, a teraz robią co innego. Mogą nam pomóc, a przynajmniej doradzić.
Jack zastanowił się chwilę.
– To ma sens, ale ograniczmy się tylko do zasięgnięcia rady. Później to już moja sprawa.
– Nasza – poprawił go gubernator.
Jack spojrzał na ojca. Gubernator uśmiechnął się wymownie, jakby chciał podkreślić, że na starego ojca zawsze można liczyć.
– Dobrze, tak zrobimy, razem przygwoździmy skurwysyna.