O piątej dwadzieścia pięć w Komendzie rozdzwonił się telefon 911. Alarmowano, że spod drzwi jednego z mieszkań na East Adams Street sączy się krew, zebrała się już cała kałuża. Dzwoniła sąsiadka, która właśnie wracała z nocnej zmiany w szpitalu. Wobec rozgłosu, jaki wzbudził proces Gossa, wszyscy w wydziale morderstw z miejsca skojarzyli adres, a niejeden detektyw ucieszył się w duchu, że ten drań wreszcie dostał za swoje. Szef wydziału nie miał żadnych wątpliwości, kogo wysłać na miejsce.
– Podrywaj tyłek, Lon! – zawołał od progu, otwierając drzwi do pokoju detektywa Lonza Stafforda z takim hukiem, że zadrżały żaluzje w oknach. – Słońce jeszcze nie wstało, a ja już gwarantuję ci wspaniały dzień.
Stafford oderwał się od wiadomości sportowych w „Miami Herald". Jak zwykle zjawił się w pracy pełne półtorej godziny przed czasem. Poranna zmiana obejmowała służbę dopiero o siódmej, więc siedział tymczasem przy biurku, nad gazetą, kawą i pączkami. Służył w policji prawie od czterdziestu pięciu lat. Przedtem był żołnierzem piechoty morskiej. Wszyscy wiedzieli, że jest pracoholikiem i że przesiaduje w biurze świątek czy piątek, kosztem wolnego czasu. Złośliwi twierdzili, że z wiekiem stał się mniej sprawny, a więc musi się bardziej przykładać, by mieć jakie takie efekty, i że jest z nim jak z Aladynem, który musiał aż trzy razy potrzeć lampę, aby spełniła jedno życzenie. W latach świetności był najlepszym detektywem w całej policji, nie tylko w wydziale morderstw. Nie popełniał błędów, jeśli pominąć ten jeden jedyny raz, kiedy rzeczywiście z gorliwości przesadził, i to tak, że prokurator przegrał stuprocentową skądinąd sprawę. W czasie przesłuchania, nagrywanego na taśmę wideo, odwołał się do sumienia podejrzanego i rzeczywiście wymusił na nim przyznanie się do winy. Rzecz przeszła do historii jako „przemówienie o chrześcijańskim pochówku", za sprawą którego Stafford spieprzył sprawę Eddy'ego Gossa – bo to o niego chodziło. Ostateczny rezultat był zaś taki, że detektyw serdecznie znienawidził Jacka Swytecka, który zauważył i wykorzystał jego błąd.
– Masz coś dla mnie?
– Trupa, ale co za adres! – szef wydziału morderstw był wyraźnie ucieszony – East Adams Street 409, mieszkania 217!
– Bogu niech będą dzięki… – Stafford znał ten adres lepiej niż wszyscy. Uśmiechnął się z zadowoleniem. – Jadę. – Ruszył do wyjścia, ale szef go zatrzymał.
– Lon – rzekł, zamykając za sobą drzwi. – Wiem, co czułeś, gdy wypuścili tego skurwysyna – spojrzał detektywowi głęboko w oczy – i chcę, abyś miał świadomość, że w tym wypadku złego słowa nie powiem, jeśli nie znajdziesz winnego.
Stafford zmilczał, ale widać było, że całkowicie zgadza się z szefem, ten zaś zatrzymał się jeszcze w drzwiach.
– Jest coś jeszcze – rzekł cicho – zaraz po sąsiadce Gossa zadzwonił jeszcze ktoś, nie podając nazwiska. Telefonował zresztą z automatu, więc nie dało się go namierzyć. Powiedział tylko, że mniej więcej o tej samej porze, kiedy klient dostał w czapę, z mieszkania Gossa wychodził ktoś w mundurze policyjnym.
Stafford zmarszczył czoło.
– Oczywiście, to nic pewnego – ciągnął szef – ale nie można wykluczyć, że w sytuacji, w której przysięgli nie dali Gossowi tego, co mu się należało, któryś z naszych postanowił wziąć sprawę w swoje ręce. Co do mnie, to nie byłbym tym specjalnie zdziwiony. Znamy się nie od dziś, więc wiesz, o co chodzi. Nie zależy mi na tym, żebyś złapał zabójcę, masz przede wszystkim ukręcić łeb plotkom.
– Wygląda na to, że ten drugi telefon prowadzi donikąd – Stafford w lot zrozumiał intencje szefa.
– Właśnie. A teraz jedź już i pozdrów ode mnie Eddy'ego Gossa.
Obaj ruszyli do wyjścia, uśmiechając się do siebie z pełnym zrozumieniem.
– Cześć, Lon – rzucił detektyw Jamahl Bradley do partnera. Przy stu dziewięćdziesięciu centymetrach wzrostu musiał wręcz zgiąć się wpół, żeby przejść pod żółtą plastikową taśmą ze znakami policyjnymi, przegradzającą klatkę schodową przy mieszkaniu Gossa. Policjanci zabezpieczyli już cały budynek, przy obu wejściach ustawiono posterunki. Drzwi do mieszkania 217 stały otworem. Zwłoki w korytarzu przykryto żółtą płachtą. Przez jedyne okno sączył się blady świt. Ciszę przerywały tylko krótkie meldunki dobiegające z głośników policyjnych radiostacji.
Stafford ubrany był jak zwykle w białą koszulę, czerwony krawat i wyświechtaną dwudziestoletnią granatową marynarkę – „mundur wyjściowy", jak mawiał, czyniąc aluzję do lat spędzonych w marines.
– Później nie mogłeś? – skarcił Bradleya, na co ten odpowiedział nader niechętnym spojrzeniem, co razem dawało wymowne świadectwo wzajemnego stosunku między młodym Murzynem a starym wyjadaczem. Ale brak szacunku był pozorny. W istocie obaj cenili i siebie, i współpracę, choć uwielbiali prawić sobie złośliwości. Teraz też Bradley nie zmarnował okazji.
– Na twoim miejscu cieszyłbym się, że w ogóle tu jestem – zasyczał. – Twoja córka za nic nie chciała wypuścić mnie z łóżka. Podoba jej się mój czarny tyłek.
W normalnych warunkach, po tak niewybrednym żarcie, Stafford zrobiłby piekło. Teraz jednak puścił to mimo uszu. Z całą uwagą oglądał od progu wnętrze mieszkania. Zapisywał w myślach szczegóły, za chwilę bowiem zjawią się „szczury z laboratorium" i przewrócą wszystko do góry nogami, zdejmując odciski palców, zabezpieczając ślady krwi i zbierając wszystko, co tylko się da.
– Idziemy – rzekł, gdy już obejrzał wszystko, co było do obejrzenia.
– Dokąd?
– Trzeba odwiedzić Jacka Swytecka, zanim wysłucha porannych wiadomości w radiu.
– A czemu? – Bradley jakby nie zrozumiał.
– Bo tego wymaga sprawiedliwość – na ustach Stafforda pojawił się ledwie widoczny uśmiech. – Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć minę tego pyszałka, gdy powiem mu, że właśnie byłem u jego klienta i że widziałem ledwie połowę jego obrzydliwej mordy, bo druga połowa spływała ze ściany.
Bradley też się uśmiechnął pod nosem. Wiedział, bo wszyscy w Komendzie wiedzieli, że Jack Swyteck wręcz zeszmacił Stafforda w czasie rozprawy.
– Dobra, ja prowadzę – zakończył wymianę zdań.
Była siódma, gdy ruszyli spod domu Gossa, i właśnie zaczynał się poranny szczyt na ulicach. Na szczęście ich pas ruchu był luźny, więc już po kwadransie byli na miejscu. Zaparkowali na podjeździe. Stafford wysiadł pierwszy. Zapukał mocno trzy razy do drzwi i czekał. Cisza. Widząc samochód Jacka przed domem, zapukał jeszcze raz, mocniej. Obaj z Bradleyem zaczęli nasłuchiwać i spojrzeli na siebie z zadowoleniem, gdy po drugiej stronie drzwi dał się wreszcie słyszeć ruch.
Jack człapał do drzwi. Wyrwany ze snu, ledwie widział na oczy. Powieki miał spuchnięte, włosy zmierzwione. Bez kapci, nie narzucił nawet koszuli, był tylko w spodenkach gimnastycznych. Ziewnął, odsunął zasłonę w oknie przy drzwiach. Zdziwił się widząc na podjeździe beżowego sedana, a już wręcz zaskoczył go widok Lonza Stafforda, za którym stał jego młody partner. Jack zapamiętał go z kasety z przesłuchania Gossa. Bradley sprawiał wrażenie jeszcze wyższego i potężniejszego niż w telewizorze. Miał mocny kark atlety, włosy po bokach krótko przycięte, a na górze ostrzyżone równo na płask, przez co głowa przypominała kształtem gumkę do wycierania na końcu ołówka. Czarnoskóry detektyw patrzył właśnie na mustanga. Jackowi serce zaczęło bić szybciej. Na szczęście – stwierdził z ulgą – dach był złożony i policjant nie zauważył cięcia. Odsunął łańcuch i otworzył drzwi.
– Dzień dobry – rzekł Stafford obojętnym tonem.
– W istocie, dzień się już zaczął.
– Chcielibyśmy porozmawiać.
– O czym?
– Możemy wejść?
– A o czym? – powtórzył Jack bardziej stanowczo.
– O Eddym Gossie – odparł Stafford z kamienną miną.
– To nie ma o czym rozmawiać – pokręcił głową Jack. – Nie pracuję już w Instytucie i nie jestem jego adwokatem.
– Goss nie żyje.
– Co? – Jacka zamurowało.
– Goss nie żyje – powtórzył detektyw, jakby z satysfakcją. – Zwłoki znaleziono w mieszkaniu kilka godzin temu. Zabójstwo.
– Jesteś pewien?
– Widziałem w życiu niejednego trupa – odparł Stafford – i wiem, kiedy mam do czynienia z zabójstwem. Teraz możemy wejść?
– Proszę.
– To znaczy: możemy?! – Detektyw udał, że nie zrozumiał.
– Przecież mówię: proszę.
– Chodzi o to, że masz prawo odmówić…
– Daj spokój – zirytował się Jack. – Wchodźcie już – przepuścił obu przodem.
Gdyby funkcjonariusz wydziału morderstw zapukał o tej porze do któregoś z klientów Swytecka – myślał Stafford nie bez pewnego rozbawienia – to adwokat z miejsca by go przepędził. To śmieszne, że prawnicy nie stosują się do własnych rad.
– Siadajcie – Jack usunął plik gazet z kanapy.
Stafford obserwował go uważnie. Jack miał kanciaste ruchy i wyglądał na zdenerwowanego. Detektyw zwrócił też uwagę na świeże zadrapania na gołych plecach młodego mężczyzny. Kobieta – pomyślał. Ale na klatce piersiowej Jacka też widniało zadrapanie. Musiałaby to być dość agresywna sztuka. Co więcej, na lewej ręce widać było jeszcze głębszą ranę, jakby od noża. A czegoś takiego nie robi chyba żadna normalna kobieta.
– To paskudna sprawa – skomentował, zajmując miejsce na kanapie.
Jack spostrzegł, co obserwuje detektyw, i poczuł w ręce ból znacznie dotkliwszy niż w chwili, gdy zranił się nożem do steków. A poza tym wyglądało to teraz znacznie gorzej. Wszystko wyglądało znacznie gorzej niż w nocy. Jest trup i dwaj wścibscy detektywi, którzy już zaczęli węszyć.
– To drobiazg, takie sobie skaleczenie.
– Dość głębokie, jak na zadrapanie – wtrącił Bradley. – Wygląda jak rana.
Jack poruszył się nerwowo na krześle. Poczuł się wzięty w dwa ognie. Spojrzał na Stafforda, przeniósł wzrok na Bradleya. Wyglądało na to, że obaj oczekują wyjaśnienia.
– Właśnie wczoraj dłubałem przy mustangu – skłamał bez zmrużenia oka. Musiałem coś odkręcić, a śruby zardzewiały na amen, wiecie, jak to jest. Nie chciały puścić – podkreślił gestem lewej ręki – nacisnąłem mocnej, klucz się osunął, no i stąd to zadrapanie.
– Nie wiedziałem, że jesteś leworęczny, Jack – Stafford pytająco uniósł brwi.
– Niezupełnie – odparł Jack z pewnym wahaniem. – Jestem oburęczny.
– Włada pan obiema rękami jednakowo? – zainteresował się Bradley.
– Prawie, a przynajmniej gdy dłubię w aucie, to posługuję się obiema. Jak jedna się zmęczy, to biorę klucz do drugiej. Wiecie, jak to jest – zaśmiał się nerwowo – gdy trzeba odkręcić zardzewiałą nakrętkę.
Stafford kilka razy z namysłem pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: głupi jesteś i kłamiesz, ale pogadaj sobie jeszcze.
– Ale nie przyszliście tu chyba w sprawie auta – ciągnął Jack.
– To racja – zgodził się Stafford. – Chodzi o Gossa. Kilka rutynowych pytań, parę minut, nie więcej, oczywiście, jeśli zgodzisz się odpowiadać.
– To chyba jasne – obruszył się Jack.
– A więc wyrażasz zgodę? – naciskał Stafford.
– Tak jest, wyrażam – odparł Jack z nutą irytacji w głosie, czego detektyw nie omieszkał zanotować w pamięci.
– Bo przecież nie musisz, Jack – drażnił go dalej policjant. – Wiesz o tym, prawda?
– Wiem – odburknął Jack.
– Więc wiesz, że masz prawo do odmowy zeznań? – Stafford patrzył teraz ostrym wzrokiem.
Jack podniósł oczy zdziwiony.
– Masz także prawo do obecności adwokata – ciągnął detektyw. – A jeśli nie stać cię na wynajęcie obrońcy…
– Coś ty? To tak na serio?
Stafford ani drgnął. Wyglądał śmiertelnie poważnie.
– Posłuchajcie, chłopcy: ja wiem, że takie jest wasze zadanie, ale nikt się specjalnie nie zmartwi, jeśli nie znajdziecie faceta, który strzelił Gossowi w łeb.
– A skąd wiesz, że go zastrzelono?
Jack zbladł.
– Domyślam się – pośpieszył z odpowiedzią – ale oczywiście miałem na myśli: zabił.
Policjant znów z namysłem pokiwał głową. Oczy mu zabłysły. Sięgnął do kieszeni po pióro i notes.
– Pozwolisz, że będę notował.
Jack zawahał się.
– Myślę, że posuwacie się za daleko.
– No cóż – wzruszył ramionami Stafford – masz prawo nie odpowiadać.
– Nie o to chodzi…
– Chwileczkę – wtrącił się Bradley, jakby chciał uspokoić Jacka. – Jeśli nie, to nie ma sprawy.
Milczał, nieświadomy jeszcze, że dał się podejść jak dziecko.
Policjanci wstali z miejsca, Jack odprowadził ich do drzwi.
– Zobaczymy się jeszcze, Jack – zapowiedział na odchodnym Stafford.
Nic nie odpowiedział. Zamknął drzwi, podszedł do okna i wzrokiem odprowadził gości. Liczył, że coś zauważy. Oni jednak nawet nie spojrzeli na siebie. Dopiero w aucie, gdy Bradley zaczął wycofywać wóz z podjazdu, Stafford odezwał się do partnera:
– Na podłodze w mieszkaniu Gossa leżał nóż, taki do krojenia steków.
– I co? – rzucił przez ramię Bradley. Patrzył do tyłu, czy nic nie nadjeżdża.
– Idź do laboratorium, żeby zdjęli odciski – odparł detektyw w zamyśleniu. – Zrób to zaraz.
– OK, nie ma sprawy – skwitował polecenie jego partner.
– A potem porozum się z Izbą Adwokacką. Mają w archiwum odciski palców wszystkich prawników. Poproś o akta Swytecka.
– Daj spokój, Lon. Zabawiliśmy się, podrażniliśmy go trochę tym numerem z prawem do odmowy zeznań i w ogóle, ale nie sądzisz chyba, że to on wykończył Gossa.
– Słyszałeś, co masz zrobić. Chyba wyraźnie powiedziałem – warknął Stafford – sprawdź odciski palców.
– Znaczy, Swytecka? – Bradley jeszcze nie dowierzał.
Detektyw patrzył w zamyśleniu na tablicę rozdzielczą.
Odkręcił szybę w drzwiach, zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko.
– Swytecka – potwierdził, puszczając z siebie kłąb dymu – adwokata lumpów.
Na nożu Gossa znaleziono doskonale zachowany zestaw odcisków palców, wręcz przepiękny, jak pomyślał sobie detektyw Stafford, gdy w poniedziałek po południu dostarczono kartotekę Jacka Swytecka z Izby Adwokackiej.
– Zgadzają się! – zawołał od progu, wpadając do biura prokuratora stanowego.
Wilson McCue spojrzał znad okularów. Nosił szkła bez oprawek. Na biurku piętrzyły się akta, nad którymi właśnie pracował. Stafford wszedł bez zapowiedzi, podniecony i ucieszony jak dziecko.
– Na nożu pełno odcisków Swytecka – oznajmił radośnie.
Prokurator poprawił się na krześle. Gdyby kto inny wdarł się tak bezceremonialnie jak Lonzo Stafford, wyrzuciłby intruza na zbity pysk, ale detektyw korzystał ze specjalnych praw. Nabył je przed ponad półwieczem, kiedy to mając jedenaście lat zawarł pakt „o dozgonnej przyjaźni, choćby nie wiadomo co" z ośmioletnim wówczas Williem. W dzieciństwie robili wszystko razem: wyprawiali się na ryby, grali w piłkę i chodzili do szkoły. Choć Lonzo miał kilka lat więcej, to Wilson zawsze wyglądał poważniej. Teraz też wyglądał na siedemdziesiąt pięć lat, choć miał dobrych dziesięć lat mniej.
– Chciałbym, żebyś zebrał wielką ławę przysięgłych – ujawnił Stafford, z czym przyszedł. Decyzję o zatrzymaniu i oddaniu podejrzanego pod sąd podejmuje takie właśnie gremium.
Prokurator zaniósł się kaszlem nałogowego palacza, po czym natychmiast sięgnął po nowego camela.
– A po co?
Stafford zabrał przyjacielowi zapalonego papierosa i sam zaciągnął się z przyjemnością. Nie usiadł, krążył po gabinecie w podnieceniu.
– Bo mam podejrzanego w sprawie o zabójstwo Eddy'ego Gossa.
– Taaaak? Ja też, i to niejednego, całe dwanaście milionów! – zadrwił. Dwanaście milionów to mniej więcej liczba mieszkańców Florydy. – Każdy – ciągnął tym samym, kpiącym tonem – kto widział kasetę z zeznaniem tego bydlaka, jest podejrzany. Eddy Goss zasłużył na śmierć i wszyscy mu tego życzyli. Nigdzie nie znajdziesz takiej ławy przysięgłych, która wyda wyrok na kogoś, kto oddał światu przysługę strzelając w łeb tej bestii.
– Chyba że – Stafford uniósł brwi – tym kimś jest ten sam przeklęty adwokat, który tę bestię i wiele innych, podobnych, wyciągnął z kibla i ofiarowywał wolność.
McCue miał jednak wątpliwości.
– Już widzę czołówki w gazetach: „Republikański prokurator stanowy atakuje syna demokratycznego gubernatora". Ciężka sprawa, Lon. Za trzy miesiące są wybory, trzeba mieć naprawdę mocną amunicję, żeby w tych warunkach wszczynać wojnę.
Stafford zaciągnął się papierosem.
– Mamy taką – powiedział, wypuszczając nosem kłąb dymu. – Mamy odciski palców Swytecka na nożu znalezionym na miejscu zabójstwa. Kazałem także sprawdzić krew na ostrzu. AB, Rh minus. Rzadka grupa, a taką właśnie ma Swyteck. Zapewne zjawił się u Gossa po kolacji i groził mu nożem.
– Tymczasem morderstwa dokonano za pomocą pistoletu – przerwał prokurator. – Potrzeba więcej dowodów.
– Mamy. Kilka godzin po morderstwie, o siódmej rano, rozmawialiśmy ze Swyteckiem. Wtedy jeszcze go nie podejrzewałem. Otworzył drzwi w samych tylko spodenkach gimnastycznych, co znaczy, że wyrwałem go prosto z łóżka, a tymczasem był zdenerwowany jak jasna cholera. Miał spore zadrapanie na klatce piersiowej, coś jakby po ugryzieniu na brzuchu, także świeże zadrapania na plecach i nie zagojoną ranę na lewej ręce, jakby po cięciu nożem, a przynajmniej tak to wyglądało. Bradley jest tego samego zdania. W sumie, sądząc z wyglądu, brał udział w niezłej bójce, i to całkiem niedawno.
– Zawsze może powiedzieć, że spadł ze schodów.
– Może – w głosie detektywa zabrzmiały poważniejsze nuty. – Ale jak wytłumaczy, że wiedział, że Goss zginął od kuli.
– Nie rozumiem.
– Ja mu tego nie powiedziałem. Sprawdziłem w radiu i w telewizji. Pierwsze informacje o zabójstwie nadano dopiero po ósmej, my zaś byliśmy u Swytecka o siódmej i powiedzieliśmy tylko, że jego klient nie żyje. Natomiast on już wtedy wiedział, że Goss został zastrzelony. Wymknęło mu się, a nie mógł o tym wiedzieć od nas.
McCue słuchał z całą uwagą.
– Coś w tym jest, co mówisz, Lonnie – pocierał skronie w zamyśleniu – może rzeczywiście powinieneś go zamknąć, na przykład pod zarzutem włamania czy podobnym, jeśli już chcesz popędzić mu kota.
– Chcę więcej – policjant zmrużył złowrogo oczy – chcę, żeby drań siedział, żeby dostał wyrok.
– Za to, co ci zrobił na sprawie Gossa? – spytał McCue bez ogródek.
– Za to, że jest winny, a to, że przyszpilę go z całą przyjemnością, nie ma najmniejszego znaczenia. Nie mam zamiaru mścić się ani na nim, ani na którymkolwiek z tych kowbojów z Instytutu Wolności. Chodzi jednak o to, że Swyteck zabił. Jestem tego pewien. Coś mu odbiło i wykończył tego bydlaka, swojego klienta. Tak zrobił, a ja chcę, żeby za to zapłacił.
Prokurator westchnął głęboko.
– W tej sprawie nie możemy sobie pozwolić na żadną pomyłkę.
– Nie ma pomyłki. Gdybyś zobaczył Swytecka dziś rano tak jak ja, wiedziałbyś, że nie ma mowy o pomyłce. Ja to czuję i nie wyssałem tego z palca. Podpowiada mi to doświadczenie zdobyte w ciągu wielu lat pracy w policji, a służę, jak wiesz, całe życie. Sam zresztą powiedz: czy zawiodłeś się kiedyś na moich przeczuciach?
McCue spuścił wzrok. Miał absolutne zaufanie do przyjaciela, ale też pytanie Stafforda, choć retoryczne, przypomniało co najmniej jeden przypadek, kiedy Lonzo popełnił błąd, śmiertelny błąd. Chodziło wtedy o morderstwo z premedytacją, proces był poszlakowy. McCue zawierzył przyjacielowi i wniósł oskarżenie. Rozprawa nie dobiegła końca, gdy prokurator zaczął nabierać wątpliwości, czy Lonzo wskazał rzeczywistego sprawcę. Sprawa należała już do historii i nie było co roztrząsać, zwłaszcza że ława przysięgłych uznała oskarżonego za winnego, a gubernator Swyteck podpisał nakaz egzekucji. Człowieka stracono, ale McCue nigdy go nie zapomni. Nazywał się Raul Fernandez.
– Muszę to przemyśleć – rzekł tymczasem.
– Czego jeszcze chcesz?
McCue poczuł się niepewnie.
– Chodzi o to – odparł – że zbyt wielu ludzi chciało śmierci Gossa. Trzeba przesłuchać także innych potencjalnych sprawców, porozmawiać z sąsiadami. Trzeba się upewnić, czy nagle nie znajdzie się jakiś świadek, który przysięgnie, iż na własne oczy widział, że ktoś wypada z mieszkania Gossa z dymiącym jeszcze pistoletem w garści, i że owym kimś z całą pewnością nie był Swyteck, bo był to, powiedzmy, wyjątkowo wysoki Murzyn albo kobieta, albo przyjaciel jednej z ofiar Gossa czy, dajmy na to…
– Policjant – wtrącił Stafford szyderczo. – Wystraszyłeś się tego telefonu pod dziewięćset jedenaście, że podobno kręcił się tam jakiś policjant?
McCue zdjął szkła.
– A i owszem, zwróciłem na to uwagę. Twój szef zresztą też, dlatego powiedział ci o tym zaraz na samym początku.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że gdyby Gossa załatwił któryś z naszych chłopców, to po pierwsze nie poszedłby na robotę w mundurze. A po drugie zatrzymałby go pod byle pretekstem na ulicy i dał mu w czapę niby w samoobronie i jeszcze wsadził mu w rękę jakiegoś gnata bez numerów, żeby wszystko uprawdopodobnić.
– Możliwe. Chodzi jednak o to, że mamy do czynienia z synem gubernatora, i to jest morderstwo z premedytacją. Nie wyślę wniosku, dopóki nie będę miał dowodu, i to solidnego.
Oczy detektywa rozbłysły, jakby się zezłościł. W rzeczywistości był spokojny jak nigdy. Ostatnie zdanie prokuratora potraktował jak wyzwanie.
– Postaram się o dowód – powiedział z mocą – znajdę coś, czym go przyszpilę.
– Nie wątpię, nie wątpię, że coś takiego istnieje – przytaknął McCue.
– Istnieje – powtórzył Stafford z całą powagą. – Pewnie, że istnieje, bo ja wiem – uderzył się w piersi – czuję, że Swyteck jest winny. – Wstał energicznie i ruszył do drzwi, a jednocześnie, niby to bezwiednie, wsadził rękę do kieszeni marynarki.
– Co to, u diabła, jest?! – wykrzyknął z udawanym zdziwieniem, wyciągając jakiś przedmiot w przezroczystej torebce plastikowej.
McCue zaśmiał się. Znał zagrania swego przyjaciela.
– Niech mnie kule – detektyw pacnął się w czoło teatralnym gestem, śmiejąc się od ucha do ucha – byłbym zapomniał o najważniejszym. Otóż zwróciłeś pewnie uwagę, że w czasie, gdy dokonywano zabójstwa, nikt nie słyszał strzałów. Wydaje się to niemożliwe, żeby w takiej kamienicy nikt niczego nie usłyszał, chyba… – zawiesił głos dla większego efektu – chyba że zabójca Gossa miał tłumik na gnacie. To był kaliber.38. I właśnie to jest najważniejsze – podsunął prokuratorowi pod nos torebkę z tajemniczym przedmiotem.
– A cóż to takiego?
– Tłumik. Tłumik do spluwy kaliber.38.
– Skąd go wziąłeś?
– Z samochodu Jacka Swytecka. Leżał pod przednim siedzeniem.
Oczy McCue'a zabłysły ciekawością, po sekundzie zmarszczył brwi i z całą powagą zapytał:
– Mam nadzieję, że miałeś nakaz rewizji.
– Nie było potrzeby. Dostarczyli nam to chłopcy z Kaiser Auto Repair – warsztatu, z którego korzysta Swyteck. Okazuje się, że nasz ulubiony adwokat odstawia tam swego mustanga praktycznie co drugi dzień. W rzeczy samej to auto to złom. Ostatnio był tam we czwartek rano, żeby załatać składany dach. Około południa właściciel złapał jednego z pracowników, jak obrabiał samochody klientów. Zadzwonił do nas. A ów smoluch obrobił między innymi wóz Swytecka. I jak myślisz, co zwędził? Właśnie – uśmiechnął się z zadowoleniem – tłumik!
– Czy nie sądzisz, że to dziwny zbieg okoliczności, Lonnie, że akurat jakiś złodziejaszek dobrał się do wozu Swytecka. Jesteś pewien, że tak to było?
– Właściciel warsztatu potwierdzi to w stu procentach – mrugnął porozumiewawczo do prokuratora.
McCue odchylił się na krześle. Z błogim wyrazem twarzy złożył ręce na brzuchu.
– Lonnie – zaśmiał się krzywo – no, teraz to co innego.
– Czterdzieści trzy telefony od dziennikarzy, panie gubernatorze – meldowała sekretarka, wbiegając za Harrym Swyteckiem do gabinetu, w którym urzędował głównie wieczorami. W ciągu dnia bowiem brał udział w wiecach i spotkaniach, prowadząc kampanię wyborczą przed kolejną kadencją. -… i to w ciągu jednej godziny – dokończyła.
– Na litość boską – westchnął Harry, zrzucając marynarkę. Nosił ciemne ubrania, jak przystoi gubernatorowi. Cisnął marynarkę na kanapę, poluźnił krawat i z ulgą padł na skórzany fotel z wysokim oparciem. Przed kampanią nader chętnie rozsiadał się za rzeźbionym mahoniowym biurkiem, między dwiema flagami – państwową i stanową – w miejscu, skąd emanowała władza. Lubił spoglądać na brązowe żyrandole pod kasetonowym, białym sufitem i wielkie, zwieńczone łukami okna, okolone draperiami z czerwonego aksamitu. Odpoczywał pieszcząc w sobie świadomość gubernatorskiej władzy. Teraz jednak, gdy kampania weszła w szczytowy okres, pełne majestatu otoczenie jak zadra przypominało mu ciągle, że jeśli chce korzystać z atrybutów władzy przez następne cztery lata, to musi zapewnić sobie ponowny wybór.
– A kogóż to obraziłem tym razem? – Pytanie tylko z pozoru było żartobliwe.
– Nikogo, nikogo – zapewniła sekretarka, stawiając na biurku filiżankę gorącej herbaty z cytryną. Była służbista, sztywna, bez cienia uśmiechu. Siwa, gładko zaczesana do tyłu, w białej jedwabnej apaszce na szyi objawiała tyle seksu, ile klauzurowa zakonnica. Miała wszakże inne zalety, szczególnie cenne w jej zawodzie. Pracowała sumiennie, a nade wszystko była niezwykle lojalna. Za osiemnaście lat bezgranicznego oddania warto było przymknąć oczy na dokuczliwe maniery. – Domagają się tylko pańskiego oświadczenia, żeby zdążyć jeszcze na główne wydanie wiadomości – dokończyła.
Gubernator podnosił właśnie filiżankę. Ręka zamarła w połowie drogi. Mimo upływu lat nie pojmował, jak to się dzieje, że Paula zawsze wie wcześniej i lepiej niż on o wszelkich sensacjach, i nie potrafił się z tym pogodzić.
– Oświadczenie? O czym? – zapytał lekko drżącym głosem.
– Oczywiście na temat pańskiego syna – odparła jeszcze bardziej rzeczowo.
– A co się stało? – w głosie gubernatora pojawiła się nuta niepokoju.
– Campbell już tu idzie i wszystko wyjaśni – Paula wolała uniknąć odpowiedzi. Zabierała się do wyjścia, gdy zjawił się Campbell McSwain – asystent gubernatora. Wpadł jak burza, niemalże przewracając Paulę w drzwiach.
Był bez wątpienia przystojny. Miał trzydzieści osiem lat, skończył Princeton i nosił się z wytworną elegancją: koszule w oksfordzkim stylu z guzikami na rogach kołnierzyków, mokasyny Bassa, marynarki od braci Brooks, biały golf, spodnie w kolorze khaki – takie przynajmniej miał na sobie dziś. Przy całym swoim snobizmie Campbell z niebywałym talentem potrafił stworzyć, na użytek wyborców oczywiście, wizerunek Harolda Swytecka – zwykłego, szarego obywatela, który rozumie ich problemy i potrzeby – co walnie przyczyniło się do zwycięstwa cztery lata temu.
– Przepraszam, szefie – wykrztusił z zatroskaną miną. Biegł po schodach i z trudem łapał oddech. – Właśnie dzwoniłem do Biura Prokuratora Stanowego.
– Prokuratora?
– Chodzi o pańskiego syna, szefie. Mamy informacje, że ma stanąć przed wielką ławą przysięgłych. Jest głównym podejrzanym o zabójstwo Eddy'ego Gossa.
Gubernator rozdziawił usta, jakby otrzymał porażający cios w dołek.
– Goss nie żyje? I Jack miałyby to zrobić? Absurd! To po prostu niemożliwe. Jack nie jest mordercą. To jakaś pomyłka.
– Być może, ale niezależnie od tego, jaka jest prawda, cała ta sprawa bardzo nam zaszkodzi. Jeszcze miesiąc temu nikt nie zakładał, że pański przeciwnik – były komisarz ubezpieczeń społecznych – może panu, przy pańskiej popularności, zagrozić choćby w najmniejszym stopniu. Tymczasem facet idzie do przodu. Zyskał sporo punktów zapowiadając walkę z korupcją, a przy tym jest na tyle sprytny i rozsądny, że nie zraża sobie wielkiego biznesu, więc może liczyć na dotacje, gdy kampania zacznie się na dobre. W ostatnich badaniach ma pan jeszcze cztery punkty przewagi, ale ta sprawa może wszystko zmienić. Prasa już o tym bębni. Czterdzieści trzy telefony, jak mówiła Paula.
Gubernator pochylił się do przodu, wbił wzrok w asystenta.
– Mówmy o moim synu – syknął gniewnie – a nie o złej prasie i punktach w sondażach.
Asystent opamiętał się, przybrał postawę pełną szacunku.
– Przepraszam – wyjąkał. – Bardzo mi przykro – powtórzył już znacznie spokojniej – ale wiem, że nie był pan zbyt blisko z synem, a przynajmniej od kiedy pana znam. Ale oczywiście nie powinienem tak mówić.
Gubernator wstał zza biurka. Podszedł wolno do parapetu. Wielkie, do sufitu, okna wychodziły na ogród okalający dziedziniec.
– To prawda – odezwał się półgłosem ni to do siebie, ni to do Campbella. – Nie jesteśmy z Jackiem tak blisko, jak bym chciał – dodał w głębokim zamyśleniu.
Campbell patrzył zakłopotany, szukając stosownych słów.
– Jeszcze nic nie jest przesądzone. Na razie są to tylko podejrzenia. Prawnicy zapewniają mnie, że istnieje przynajmniej teoretycznie możliwość, iż nie zostanie postawiony w stan oskarżenia.
Harry kiwnął tylko głową na znak, że docenia troskę, ale w myślach wyobrażał już sobie straszliwe oskarżenie: „John Lawrence Swyteck świadomie i z premedytacją dopuścił się szczególnie okrutnego czynu – morderstwa z premedytacją… " Czasami przychodziło mu do głowy, że to po prostu los sprawił, iż między nim a synem powstała przepaść, bo tak zapisano w gwiazdach. Zdawał sobie jednocześnie sprawę, że takie rozumowanie prowadzi donikąd i że w istocie stanowi próbę zdjęcia z siebie odpowiedzialności za… no właśnie – wychowanie Jacka? Jego kompleksy? Problemy? Czy jak to jeszcze nazwać? Z głębokim poczuciem winy Harry sięgnął myślami do odległych zdarzeń, kiedy syna po raz pierwszy oskarżono o morderstwo. Jack miał wtedy pięć lat…
Harry zajechał pod dom w porze kolacji. Wbiegając po schodkach zauważył nieszczęśliwą minę Jacka w oknie sypialni. Mały wyglądał tak, jakby go karcono. Harry nie zdążył jeszcze dobrze wejść, gdy Agnes napadła na niego, opowiadając o Jacku i krzyżu z komody… Harry próbował ją uspokoić, załagodzić sytuację, ale bez skutku. Agnes wpadła w szał. Wziął ją więc do kuchni i zamknął drzwi, żeby Jack nie słyszał awantury.
– Mówiłam ci tysiąc razy, że nie chcę tych rzeczy widzieć w domu! – krzyczała Agnes. – To ja jestem teraz twoją żoną. Zamknij wreszcie przeszłość. Nie będę dłużej tolerować tych twoich ołtarzy.
– Chowam to dla Jacka. Dam mu, kiedy dorośnie na tyle, żeby zrozumieć.
– Nie wierzę, za grosz ci nie wierzę! – krzyczała. – Wcale ci nie chodzi o syna. Myślisz tylko o sobie. Tak było od samego początku, od kiedy ona odeszła, a ty zostałeś z chłopcem. Nienawidzisz mnie, przyznaj się Harry, nienawidzisz za to, że nie jestem taka jak ona. Własnego syna też nienawidzisz, bo myślisz, że to on ją zabił.
– Milcz, kobieto – rzucił się w jej stronę, nie panując nad sobą.
– Jak śmiesz podnosić na mnie rękę! To chora sytuacja, a ja mam jej dość.
Pięcioletni Jack dygotał ze strachu słysząc to wszystko, przeraził się zwłaszcza słów, że sam jest winien temu, iż nie ma matki. Wymknął się ze swojego pokoju i zaszył za kwietnikiem w hallu tuż pod drzwiami do kuchni, w której ojciec z macochą wykrzykiwali najgorsze rzeczy. Chciał usłyszeć prawdę, ta jednak przerastała pięcioletni umysł. Niczego nie rozumiejąc, ruszył po omacku, zawadził o żardinierę i runął jak długi na podłogę, pociągając za sobą doniczki.
Za drzwiami zapadła cisza. Harry wypadł z kuchni, zobaczył syna na podłodze wśród resztek zieleni. Przez ułamek sekundy patrzyli na siebie bez słowa. Harold Swyteck nie musiał pytać. Z oczu Jacka odczytał, że syn słyszał wszystko, od początku do końca. Od tego dnia nigdy już nie popatrzyli na siebie tym samym wzrokiem…
– Panie gubernatorze, czy pan mnie słucha? – głos Campbella wyrwał Harry'ego z zamyślenia. Jeszcze przez chwilę patrzył pustym wzrokiem, błądząc myślami gdzieś daleko. Wreszcie otrząsnął się, nie do końca jednak.
– Przepraszam – zaczął, ale ciągle jeszcze nie mógł oderwać myśli od Jacka. Bardzo pragnął mu pomóc, ale po tym wszystkim, co między nimi zaszło, nie będzie to łatwe. Jack zapewne odrzuci wszelkie próby zbliżenia.
– Panie gubernatorze – odezwał się asystent – pewnie nie chce pan teraz o tym mówić, a ja też nie chcę, aby pan pomyślał, że się wtrącam. Rozumiem oczywiście, że mimo sporów i konfliktów czuje się pan ojcem. To nie moja sprawa. Ja mam zapewnić panu wybór na następną kadencję, a czy nam się to podoba, czy nie, musimy sprawę pańskiego syna potraktować w kategoriach politycznych. Abstrahując od osobistego dramatu, trzeba zdać sobie sprawę, że jeśli Jack przegra proces, to Harold Swyteck poniesie klęskę w wyborach. Do tego, panie gubernatorze, sprowadza się polityczny sens sprawy.
Harry dość przykro odczuł chłodną rzeczowość wywodu, z drugiej jednak strony musiał docenić jego logikę. Campbell miał zdecydowanie rację. Trzeba pomóc Jackowi, bo od tego zawisł wynik wyborów, a pomijając wszystko, otwierało to pewną możliwość rozwiązania wreszcie sprawy, która leżała mu na sercu. Ważąc problem na płaszczyźnie psychologicznej, można z góry założyć, że syn odrzuci ofertę pomocy, gdyby miało chodzić wyłącznie o niego samego. Ale można przecież powiedzieć, że chodzi o coś innego: o interes gubernatora, o politykę, o wybory. W takim ujęciu Jack nie będzie miał poczucia, że zaciąga dług wdzięczności. Tylko w ten sposób można mu pomóc, a co najważniejsze – Jack wyrazi na to zgodę.
– Masz absolutną rację – potwierdził głośno – nie mamy innego wyjścia jak pomóc mojemu synowi. W każdy możliwy sposób – dodał, ciesząc się w cichości ducha.
Tego dnia po południu Cindy Paige wróciła do Miami. Spędziła w Rzymie ledwie tydzień, oficjalnie dlatego, że zdjęcia zostały odwołane. W rzeczywistości chodziło o coś innego. Chet wiązał zupełnie inne niż ona nadzieje ze „służbową" wyprawą, co wyszło na jaw zaraz na początku, kiedy okazało się, że we wszystkich miastach na trasie pozamawiał w hotelach nie po dwa pokoje, lecz po jednym z podwójnym łóżkiem. Cindy poczuła się boleśnie dotknięta w swojej ambicji, gdy zrozumiała, że kontrakt nie miał nic wspólnego z jej talentem do fotografowania.
Z lotniska odebrała ją Gina. Niewiele mówiła, a w domu zaraz oświadczyła, że nie czuje się zbyt dobrze, co zresztą było prawdą, bo zdawała sobie sprawę, że ze wszystkich uczynków w życiu pójście do łóżka z Jackiem wydawało się najpodlejsze. Jeśli nawet tamtej nocy, kiedy Cindy odlatywała z dawnym kochankiem do Wiecznego Miasta, mogła mieć wrażenie, że jej chłopak jest „do wzięcia", to szybki powrót przyjaciółki potwierdzał tylko to, o czym w głębi duszy doskonale wiedziała, a mianowicie, że mimo awantury Jack i Cindy są parą i raczej nie ma mowy o zerwaniu.
Tak więc, gdy tylko przyjechały z lotniska, Gina zaszyła się w sypialni. Położyła się do łóżka i zaczęła oglądać jakiś stary serial, żeby o niczym nie myśleć, a Cindy nawet się nie rozpakowała, ale od razu poszła do kuchni. To, co podano w samolocie, było równie apetyczne jak rozgotowana sałata, więc wsadziła do mikrofalówki solidną porcję frytek i zaczęła myszkować w lodówce w poszukiwaniu keczupu.
– Gina! – zawołała nie mogąc go znaleźć. – Gdzie jest Heinz?
Nie odpowiedziała.
– Trudno – Cindy wzruszyła ramionami – obejdzie się. – Z parującym talerzem frytek w jednej ręce i butelką coli (dietetycznej oczywiście) w drugiej rozsiadła się na kanapie w salonie. Włączyła telewizor.
Na wszystkich kanałach wieczorne wiadomości zaczynały się od tego samego. Właśnie przełączyła na lokalny dziennik, gdy usłyszała, o „zaskakującej zmianie w śledztwie w sprawie morderstwa Eddy'ego Gossa. Zainteresowanie wielkiej ławy przysięgłych skupia się wokół osoby Jacka Swytecka, który staje się głównym podejrzanym".
– Wielki Boże! – szepnęła patrząc w osłupieniu na archiwalne zdjęcie Jacka wkomponowane na ekranie w wielką wagę, atrybut Temidy, symbol wymiaru sprawiedliwości. Nie wierzyła własnym uszom. Pośpiesznie przełączała kanały – wszędzie to samo. Po dziesięciu minutach, zmęczona do ostatnich granic, wyłączyła odbiornik, zwłaszcza że nie podawano już nic nowego. Na ekranie przewijali się już tylko mniej lub bardziej znani notable, których reporterzy ściągali przed kamery pod pretekstem, że dobrze znają Jacka Swytecka, ale nikt nie mógł znać go lepiej od niej. Ona zaś wiedziała, że Jack nie jest mordercą.
Ręce jej drżały, gdy osłupiała padła na kanapę. Nie wiedziała, co robić. Zadzwonić do niego, że jeśli potrzebuje bratniej duszy, to właśnie jest, wróciła? Wróciła! A właściwie dlaczego? Czy naprawdę musiała? Mogła przecież postawić Chetowi kilka warunków i dokończyć reportaż. Mogła, ale zadziałało pewnie coś innego – podświadomość, przekonanie, że ona i Jack… Właśnie to kazało jej wracać do Miami.
Spojrzała na słuchawkę. Nie, telefon to za mało, a przynajmniej nie w tej sytuacji, kiedy rozstali się w kłótni. Musi go zobaczyć. Teraz, natychmiast. Chwyciła torebkę ze stolika. – Zaraz wracam! – zawołała i wybiegła z domu.
Słońce już zaszło i zapaliły się światła uliczne, gdy zatrzymała auto pod domem Jacka. Nigdy nie lubiła jeździć tu sama, zwłaszcza po zmroku, nawet wtedy, gdy tu mieszkała. Jack miał się za znawcę zieleni. Bardziej jednak lubił zieleń, niż się na niej znał, więc na „trawniku" rosło wszystko, co tylko nie było chwastem. Górą zaś wznosiły się wachlarze palm i gęste korony fikusów, rzucając tajemnicze cienie, które mogły przyprawić o gęsią skórkę każdą dwudziestopięcioletnią blondynkę w dżinsowych szortach i podkoszulku bez rękawów. Nocami Cindy zawsze czuła się tu trochę jak Dorota, do której w baśniowej krainie Oz przemawiały jabłonie.
Przemknęła pędem do drzwi. Nie zdążyła zapukać, gdy na ganku zapaliło się światło, drzwi otworzyły się na oścież, a w progu stanął Jack.
– Cindy? – był absolutnie zaskoczony.
– Obejrzałam właśnie wiadomości i pomyślałam, że pewnie chciałbyś się przed kimś wygadać, porozmawiać.
– Jesteś cudowna – rozłożył ramiona. Cindy postąpiła krok, tuląc się do niego. – Wtedy, kiedy rano wyjechałaś, chciałem zaraz dzwonić, że przepraszam, że jest mi przykro, ale czułem się podle. – Przygarnął ją jeszcze bliżej i patrząc prosto w oczy zapytał: – Wybaczysz mi?
– Lepiej zapomnieć o tym wszystkim, ja też miałam ogromne pretensje do siebie za to, co powiedziałam.
– O nie, to ty miałaś rację, nie ja – zaprotestował. – Ale… – pokręcił głową, nadal nie rozumiejąc – przecież miałaś być we Włoszech. Co się stało?
Wyzwoliła się z jego objęć. Spojrzała zakłopotana.
– Nieważne. Mów, co z tobą.
Jack nabrał otuchy. Jeszcze przed godziną, po wiadomościach o szóstej, wydawało mu się, że będzie musiało upłynąć sporo wody, zanim poczuje się szczęśliwy, jeżeli w ogóle kiedyś to nastąpi.
– Chyba wiesz o śledztwie – zaczął, ciągle jeszcze nie wierząc w odzyskane szczęście.
Skinęła głową.
– Nie muszę cię zapewniać, że tego nie zrobiłem.
– Ja wiem, że nie – spojrzała mu głęboko w oczy.
Chciał ją wziąć w ramiona, ale w tej samej chwili przed dom zajechał samochód – policyjny radiowóz, a za nim drugi. Z pierwszego wysiadł detektyw Lonzo Stafford.
– Muszę z nimi porozmawiać – dał jej znak, żeby weszła do mieszkania. Zawahała się chwilę, po czym zrobiła, jak kazał.
Stafford niespiesznie wszedł po schodkach na ganek. Zatrzymał się tam, gdzie przed chwilą stała Cindy. Widać było, że ma za sobą wiele długich godzin pracy. Granatowa marynarka była jeszcze bardziej wymięta niż zwykle, krawat rozluźniony, a na zmęczonej twarzy detektywa pojawiło się kilka nowych bruzd, tylko oczy błyszczały, dając świadectwo, że ich właściciel uważa, iż ciężka praca się opłaciła.
– Mamy tu nakaz, przyjacielu. Czas na małą rewizję.
Jack odetchnął z ulgą. Lepsza rewizja niż nakaz aresztowania, pomyślał. Zapewnił, że nie znajdą tu narzędzia zbrodni, przez chwilę miał ochotę zaprowadzić detektywa od razu do kuferka, w którym trzymał starą trzydziestkęósemkę. Proste badanie balistyczne wykazałoby, że nie mógł mieć nic wspólnego z zabójstwem Gossa. Wstrzymał się jednak. Po pierwsze, nigdy nie zarejestrował broni na Florydzie, co samo w sobie było wykroczeniem, a po wtóre, fakt, że był to – jeśli wierzyć doniesieniom prasowym – ten sam model co pistolet, z którego zastrzelono Gossa, potwierdzałby, że zna ten typ broni. Zdecydował więc, że lepiej będzie nie dokładać detektywowi dodatkowych dowodów do jego absurdalnych hipotez.
Stafford zerknął przez ramię, upewnił się, że towarzyszący mu funkcjonariusze niczego nie usłyszą.
– Nie jestem taki głupi, jak myślisz, żeby brać nakaz rewizji w sprawie broni – rzekł z przekąsem. – Wiadomo, że jej nie znajdziemy, i później trzeba będzie powiedzieć przysięgłym, że broni nie ma. A po co komplikować? Po co mi broń, skoro mam tłumik i ekspertyzę, że był zamontowany na pistolecie, z którego zastrzelono Gossa, a co więcej – mam zeznanie mechanika z warsztatu Kaisera, że tłumik ten znalazł w twoim kabriolecie.
– Co?
– To, co mówię – odparł Stafford z ironią – a zresztą już wkrótce dowie się pan wszystkiego, panie mecenasie. A to – machnął nakazem przed nosem Jacka – to kwit na parę butów, a konkretnie – reebocków. Zapewne pamiętasz, że w nocy, kiedy składałeś wizytę swemu ulubionemu klientowi, lało jak z cebra. W mieszkaniu było pełno śladów.
Jack milczał. Sprawy przybierały coraz gorszy obrót, ale wiedział, że niczego nie zyska kłócąc się ze starym gliniarzem.
– Bierzcie, co trzeba, i wynoście się.
Stafford dał znak swoim ludziom. Jamahl Bradley z dwoma funkcjonariuszami weszli do domu, kierując się do sypialni. Jack – zdenerwowany – podążył za nimi.
– Co się dzieje? – spytała Cindy drżącym głosem na widok policjantów, którzy przeszli przez salon nie zwracając na nią uwagi. Z odpowiedzią pośpieszył Stafford.
– Chcemy udowodnić, że pani narzeczony szwendał się po mieszkaniu Eddy'ego Gossa w noc zabójstwa. Tylko tyle. – Przysunął się bliżej i unosząc wymownie brwi zapytał jeszcze: – Jesteś pewna, że chcesz tu zostać na noc, słonko?
– Zamknij się, Stafford, do jasnej cholery – syknął Jack.
Detektyw wzruszył tylko ramionami i poszedł do sypialni. Jack ruszył za nim, ale zatrzymał się widząc minę dziewczyny. Chciał dopilnować, żeby nie ruszano niczego, co nie jest objęte nakazem, ale – z drugiej strony – nie mógł zostawić złośliwej uwagi Stafforda bez odpowiedzi. Za wszelką cenę musi utrzymać zaufanie i wiarę Cindy. Wziął ją za rękę i przez kuchnię zaprowadził do ogrodu. Stanęli przy klombie, gdzie można było porozmawiać na osobności.
– Czy to prawda? Byłeś w mieszkaniu Gossa w tamtą noc?
Jack patrzył w przestrzeń, ważył myśli, zastanawiał się, co odpowiedzieć.
– Posłuchaj Cindy. Jest wiele i pojawi się jeszcze więcej takich spraw, o których nie będę ci mówił. Nie dlatego, że jestem winny, bo tak nie jest, ale dlatego, że możesz zostać powołana na świadka. Im mniej będziesz wiedziała, tym lepiej. Jedno tylko mogę ci powiedzieć, bo i tak ślady podeszew to wykażą: byłem wtedy u Gossa. Poszedłem tam specjalnie, ale go nie zabiłem. Poszedłem, bo mi grożono. Ktoś dzwonił do mnie strasząc, że „morderca czyha", później omal mnie nie przejechano, a jeszcze później… Czwartek. Zabito Czwartka.
– O mój Boże, Boże! – przerażona podniosła rękę do ust, jakby bojąc się, że nie zapanuje nad sobą. Jack pogłaskał ją po policzku, próbując pocieszyć.
– Myślałem, że to Goss robi te numery, a w dodatku tego dnia, kiedy wyjeżdżałaś do Włoch, ktoś zadzwonił, każąc mi pójść do niego. Nie wiem, kto, bo się nie przedstawił, ale był to dalszy ciąg tej samej gry. Musiałem więc podjąć wyzwanie. Ale ja nie zabiłem.
– Powiesz o tym policji?
– Mowy nie ma – położył jej ręce na ramionach, jakby chciał podkreślić wagę tego, co mówi. – Zapamiętaj, bo to bardzo ważne. Nigdy, ale to nigdy nie wolno nam powiedzieć policji o tych sprawach, że mnie nękano, że ktoś się zasadzał. Chyba że nas zmuszą.
– A dlaczego nie wolno?
– Chodzi o to, że w tej chwili zbierają materiały do aktu oskarżenia przeciwko mnie o zabójstwo Eddy'ego Gossa. Nie wiem jeszcze, bo skąd mam wiedzieć, na ile będą to przekonywające materiały i na czym oprą oskarżenie, ale – tak przynajmniej sądzę – zabraknie im motywu i to będzie najsłabszym punktem oskarżenia. Niby dlaczego miałbym go zabić? Nie mając dowodów, że Goss mnie nachodził, prokurator może jedynie stawiać tezę, że zabiłem go w poczuciu winy, bo doprowadziłem do jego uwolnienia, a wtedy cała rzecz sprowadzi się do pytania, czy adwokat, obrońca w procesie karnym, rzeczywiście miał poczucie winy, wyrzuty sumienia. A jak myślisz – ilu przysięgłych uwierzy, że adwokat w ogóle ma sumienie, nie mówiąc już o poczuciu odpowiedzialności na tyle pokrętnym, żeby samemu dopuścić się zabójstwa.
Słuchała z całą uwagą, ważąc argumenty.
– Rzecz więc jest prosta – ciągnął Jack. – Jeśli powiem policji, że zaraz po procesie Gossa zaczęto mi grozić, to tak jakbym dał im argument do ręki. Wystarczy, że dowiedzą się, iż Goss mnie prześladował, i po ptakach. Bo jest motyw, rozumiesz?
Cindy westchnęła ze smutkiem, chciało jej się płakać, ale nie z powodu tego, co właśnie się działo. Po prostu zdała sobie sprawę, że to dopiero początek, że czeka ich jeszcze wiele naprawdę ciężkich i trudnych chwil.
– Rozumiem – szepnęła. – Ale nie zamartwiaj się. Jestem z tobą, Jack.
Gdy Stafford wreszcie wyszedł, zamówili coś do jedzenia z chińskiej restauracji. Starali się nie myśleć o kłopotach, rozmawiali o tym i owym, ale po posiłku Jack wrócił do poważnych spraw.
– Przykro mi, że nie udało mi się spotkać z tobą przed wyjazdem do Włoch, choćby tylko, żeby powiedzieć do widzenia.
– Powinniśmy wtedy pogadać. Jest w tobie coś takiego, czego nie potrafię przeniknąć. Nie chodzi zresztą tylko o mnie. Tak samo odnosisz się do ojca. Od kiedy cię znam, nigdy nie próbowałeś zbliżyć się do niego. Nigdy nawet nie zadzwoniłeś.
– Trudno mieć pretensje, że tak to widzisz.
– Tu nie chodzi o pretensje, Jack. Po prostu musisz coś z tym zrobić, bo to cię nęka.
Odwrócił wzrok. Zbierał myśli, obracając w palcach torebkę po sosie sojowym.
– Nie myśl, że nie chciałem. Powiem ci coś jeszcze. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, zanim zdarzyły się te najgorsze rzeczy, odebrałem telefon od macochy. Powiedziała, że powinienem zadzwonić do ojca. Nie umiem ci tego wytłumaczyć… bo to jakby bez sensu, ale noszę w sobie przekonanie, że dopóki nie dzwonię do niego, to mogę mieć nadzieję, że kiedyś wszystko się ułoży. Jeśli zaś zadzwonię i nie uda się, to już koniec, nigdy się nie pozbieramy. Rozumiesz, to tak jakbym miał tylko jedną szansę, jedną jedyną, i jak ją stracę, to wszystko skończone, a tak to zawsze mogę mieć nadzieję, że kiedyś…
– Daj spokój, Jack, chyba sam w to nie wierzysz. Nie można biernie oczekiwać, że coś się samo zmieni. Zawsze dochodzi się do punktu, kiedy trzeba coś naprawdę zrobić. Tak też było z nami. Nie chcę powiedzieć, że postąpiłam najlepiej, ale po prostu nadszedł czas, kiedy coś należało zrobić. – Poszukała wzrokiem jego oczu. – I chcę, abyś wiedział, że między mną a Chetem nic nie zaszło. To był wyłącznie interes – pokiwała głową – z tym tylko, że on, jak się okazało, spodziewał się czegoś więcej. Dlatego właśnie zaraz wróciłam. A poza tym głęboko wierzyłam, że między nami nic się nie skończyło. Poprosiłam nawet Ginę, żeby ci dała numer telefonu do mnie, do hotelu.
– Nigdy mi tego nie powiedziała.
– Ach…! – wykrzyknęła zdziwiona Cindy – przyrzekła przecież, że cię zawiadomi. Pewnie zapomniała.
– Pewnie tak – potwierdził z nutą smutku. Dał się podejść Ginie jak dziecko. Czuł wstręt do siebie.
Posprzątali po kolacji. Jack zerknął na zegarek. Zasiedzieli się, było później, niż myślał, prawie wpół do dwunastej. Nie chciał niczego narzucać, więc spytał, czy Cindy pojedzie do Giny.
– Dziś wolałabym zostać – unikała jego wzroku – ale powiedziałam: dziś. Nie chcę jeszcze niczego przesądzać rozumiesz?
– W porządku. – odparł z radością.
Dwadzieścia minut później Cindy wyszła z łazienki ubrana do snu w przydużą trykotową koszulę futbolową, którą jej pożyczył. Podreptała do łóżka, ale coś zwróciło jej uwagę na toaletce. Zatrzymała się przed lustrem.
– Widzę, że zrobiłeś nowe zdjęcia? – gestem wskazała odbitki zatknięte za ramę.
– Taaak. Odszukałem negatywy i zamówiłem nowe odbitki – rzekł jakby nieco speszony. – Nie miałem wyjścia, bo co spojrzałem na puste lustro, zaraz przypominało mi się, jak okropnie się zachowałem.
– Chodź spać – uśmiechnęła się szczerze i wzięła go za rękę.
Tymczasem gdy zrozumiał, że najpewniej nie uniknie aresztowania, opuściły go myśli o seksie. Patrzył na dziewczynę czując przytłaczający ciężar winy. Tak bardzo wychodziła mu naprzeciw, tak bardzo chciała mu pomóc w tych trudnych chwilach. Co powie, jak zareaguje, gdy dowie się, że alibi Jacka to jej najlepsza przyjaciółka?
Była ósma, gdy Stafford z funkcjonariuszami odjechał spod domu Jacka, a o wpół do dziewiątej adidasy Jacka były już w laboratorium. Stafford z Bradleyem zostali w komendzie, czekając na wstępne wyniki badań. Stary detektyw siedział za biurkiem, ciągle w tej samej wyświechtanej granatowej marynarce, której chyba nigdy nie zdejmował. Zdjął natomiast krawat – szeroki, tandetny, ze sztucznego tworzywa. Rzucił go na krzesło i zabijał czas prostując nerwowo spinacze, palił przy tym papierosa za papierosem. Bradley zajął miejsce przy oknie. Ugniatał papierowe kule z wczorajszej gazety i ćwiczył rzuty do kosza, stojącego w przeciwległym kącie gabinetu starszego kolegi.
Wreszcie o dziesiątej zadzwonił telefon.
– Stafford – rzucił do słuchawki detektyw, wypuszczając przy okazji kłąb dymu z papierosa.
Bradley czekał niecierpliwie, patrząc, jak partner kiwa potwierdzająco głową i pomrukuje do słuchawki.
– Mamy go! – wykrzyknął wreszcie, odkładając słuchawkę. Rozsiadał się wygodniej w fotelu, ręce założył na piersiach gestem pełnym zadowolenia. – Wszystko się zgadza. Dwadzieścia siedem doskonałych odcisków reebocków w całym mieszkaniu, jeden nawet na parapecie przy oknie. Powiem szczerze, że wcale mnie to nie zaskakuje. Czułem, że to Swyteck załatwił Gossa, ale nie powiem, przyjemnie jest mieć dowód.
– Moje gratulacje – niespiesznie i chyba bez przekonania rzekł jego partner. Detektyw obrzucił go pytającym spojrzeniem.
– Spodziewałem się trochę więcej entuzjazmu z twojej strony, Jamahl.
Bradley milczał. Po chwili uznał jednak, że musi głośno powiedzieć, co ma na myśli.
– Mam wrażenie, że chyba za bardzo zależy ci na tym, aby ugotować tego faceta.
Te słowa wyraźnie zirytowały Stafforda, ale się opanował.
– Powiem ci coś, synu – rzekł mentorskim tonem – jestem gliniarzem od ponad czterdziestu lat, mam nosa i rzadko się mylę. A mój nos podpowiada mi, że Jack Swyteck ciężko przeżył proces Gossa, nerwy mu puściły, stracił poczucie rzeczywistości i w końcu go załatwił. Możesz mi wierzyć, wiem, co mówię – zaciągnął się głęboko papierosem. – Dla tych mydłków, obrońców w procesach kryminalnych, wymiar sprawiedliwości to zwyczajna gra. Guzik ich obchodzi prawo i sprawiedliwość. Nie cofną się przed niczym, żeby tylko wygrać sprawę. Słyszałeś te ich, pożal się Boże, argumenty: „Mój klient spożył za dużo batonów, Wysoki Sądzie" albo „Mój klient napatrzył się na telewizję". Już ja ich znam, widziałem wielu, a ten Swyteck to najgorsza swołocz. Na moich oczach Eddy Goss przyznał się do morderstwa, a później – też na moich oczach – ten sukinsyn, Jack Swyteck, przekonał przysięgłych, że jego klient jest niewinny. Zrobił ze mnie głupca. Znam go nie od dziś, obserwuję od lat. Za każdym razem, kiedy tylko wygra proces, kolejny morderca wychodzi na wolność. W sądzie zaś zwycięża wyszukując dziur formalnoprawnych, czy czegoś w tym guście. I zauważ, że dopiero zaczął, ciągle jeszcze jest na początku drogi i może spokojnie działać jeszcze ze dwadzieścia, trzydzieści lat.
Bradley głośno przełknął ślinę. Zdawał sobie sprawę, czym to grozi, gdy policjant zaczyna wyznawać zasadę, że cel uświęca środki, zwłaszcza zaś taki policjant, który chce się zemścić.
– Uważasz więc, Lon, że trzeba go przyhamować?
– Nie o to chodzi – odparł zimno – mówię tylko, że ten mydłkowaty mecenas wpadł w szambo po same uszy, a ja już się postaram, żeby zapłacił rachunek. Jeśli nie podoba ci się, że chcę przyszpilić mordercę, to bardzo cię przepraszam…
– W porządku, szefie, nie ma się co denerwować – rzekł Bradley pojednawczym tonem – w końcu masz dwadzieścia siedem odcisków butów.
– Właśnie.
– Ale też – spojrzał wymownie na Stafforda – jest jeszcze jeden nie zidentyfikowany ślad na progu i o tym też warto pamiętać. Nie jest to ślad Gossa, bo to nie ten numer obuwia. Wiadomo też, że nie jest to but Swytecka.
– I co z tego? – detektyw machnął lekceważąco ręką. – Można spokojnie przyjąć, że to ślad dozorcy albo któregoś z lokatorów.
– Chyba jednak nie, Lon – zaprzeczył jego partner – odcisk jest wyraźny. Widać na obcasie dwa skrzyżowane wiosła, a taki znak mają tylko buty od Wigginsa, bardzo drogie, trzysta dolarów za parę. Żaden dozorca ani w ogóle nikt z tych slumsów nie nosi butów za trzysta dolarów.
– Posłuchaj Jamahl – rzekł Stafford z niechętną miną – mamy dwadzieścia siedem śladów Jacka Swytecka w mieszkaniu i jeden przypadkowy odcisk na korytarzu przed wejściem, więc co jest ważniejsze?
Bradley nadal miał wątpliwości. Nie chciał jednak drażnić partnera.
– Pewnie masz rację – rzekł szykując się do wyjścia. Zatrzymał się przed drzwiami. – Pozwól jednak, że o coś cię zapytam. Dwadzieścia siedem odcisków tego samego obuwia, to ile osób?
Stafford wzruszył ramionami, jakby chciał zbyć pytanie, jako bezdennie głupie.
– Jedna, oczywiście.
– Racja. A o obecności ilu osób świadczy jeden ślad?
– Jednej – niechętnie przyznał Stafford.
– Właśnie. Też jednej, ale oczywiście innej osoby. Zastanów się nad tym.
Było po drugiej, kiedy Jack zasnął wreszcie z Cindy w ramionach. Obudził się około dziesiątej, ciesząc się, że ma ją przy sobie. Nawet wczesnym rankiem wygląda cudownie, pomyślał. Kochał ją, nie pragnął żadnej innej kobiety. Wraz z jej powrotem spełniły się jego najgłębsze marzenia.
Z zamyślenia wyrwało go głośne pukanie do drzwi. Ktoś się dobijał. Jack zerwał się, wiedział, kto to taki. Wielka ława przysięgłych zbiera się zwykle o dziewiątej, więc spodziewał się porannej wizyty, mimo to przeszedł go dreszcz na myśl, że nie jest już „jednym z wielu podejrzanych" – jak formułował to prokurator. Jeżeli się nie mylił, to w ciągu minionej godziny został oficjalnie postawiony w stan oskarżenia.
Wyskoczył z łóżka. Założył spodnie, wsunął mokasyny na nogi. Pukanie do drzwi nie ustawało. Cindy usiadła na łóżku.
– Co się dzieje?
Włożył niebieską koszulę, zrezygnował z krawata.
– Myślę, że właśnie – starał się mówić spokojnie, żeby jej nie denerwować – że właśnie sporządzili akt oskarżenia i wydali sankcję. – Podszedł do toaletki, zerknął w lustro, przygładził włosy. Sprawdził zawartość portfela. Wyjął zdjęcia i karty kredytowe, zostawił tylko prawo jazdy, zaświadczenie z komisji wyborczej o prawie do głosowania i pięćdziesiąt dolarów w gotówce. Wcisnął portfel do tylnej kieszeni spodni, poprawił ubranie i głęboko westchnął. W lustrze zobaczył, że Cindy pilnie mu się przygląda. Obrócił się.
– Kocham cię, Jack – szepnęła.
– Ja ciebie też – uśmiechnął się ze smutkiem.
Znów rozległo się pukanie do drzwi, jeszcze głośniejsze.
– To nic takiego – uspokajał ją – to nie jest tak, że zaraz zamkną mnie w lochu i wyrzucą klucz. Spiszą tylko protokół na posterunku, wezmą odciski palców i odeślą do sędziego, który najpewniej zwolni mnie za kaucją. Po południu będę już w domu. O nic się nie martw – pocałował ją w czoło.
Nic nie powiedziała, kiwnęła głową i tylko wielkie łzy spłynęły jej po policzkach, gdy obrócił się i znikł w korytarzu. Znów rozległo się natarczywe pukanie. Najwyższy czas otworzyć.
– Już, już! – zawołał Jack idąc spiesznie do drzwi. Chwycił za klamkę, ale odczekał jeszcze chwilę, żeby się zebrać w sobie. Cóż z tego, że dziesiątki razy doradzał swoim klientom, jak mają się zachować w takich momentach, że najważniejszy jest spokój i opanowanie, skoro rzeczywistość okazała się inna! Choć był doświadczonym prawnikiem, czuł jednak narastający niepokój. Przełknął ślinę i otworzył wreszcie drzwi.
– Manny? – był kompletnie zaskoczony.
– Jak się masz, Jack – odparł Manuel Cardenal, najsłynniejszy na Florydzie obrońca w procesach karnych. Wszyscy go znali. Zaczynał karierę ze dwadzieścia lat temu, jako adwokat z urzędu w sprawach o morderstwa, gwałty i rabunki, zyskując renomę jako zręczny prawnik. Wybraniał winnych. Od dziesięciu lat prowadził własną kancelarię. Zrobił majątek broniąc bogatych klientów.
– Ty, tutaj? – dziwił się Jack.
– Czy jako twój obrońca mogę wejść?
– Oczywiście.
Manny ubrany był elegancko: granatowy dwurzędowy garnitur, włoskie buty, jedwabny krawat. W kieszonce marynarki miał stosowną chusteczkę do kompletu. Wchodząc zerknął w lustro przy drzwiach i widać było, że robi to z satysfakcją. W wieku czterdziestu trzech lat był u szczytu powodzenia, zwłaszcza jeśli idzie o płeć piękną. Młodsze uważały, że nadal jest atrakcyjny i przystojny, starsze pociągała jego młodość. Jego uśmiech wyrażał pewność siebie i doświadczenie, w oczach igrały młodzieńcze jeszcze iskierki. Kruczoczarną czuprynę zaczesywał gładko do góry i miało się wrażenie, że nawet przy największym wietrze ani jeden włos nie zmieni swego miejsca. Obrócił się, patrząc prosto w oczy człowieka, nad którym wkrótce rozpęta się prawdziwa burza.
– Ale ja nie prosiłem, żebyś się podjął mojej sprawy – odezwał się Jack. – Nie dlatego, że nie chciałbym, ale po prostu nie stać mnie na twoją firmę.
Manny zajął miejsce na kanapie.
– Sprawę zlecił mi twój ojciec dziś rano.
– Słucham?
– Ojcu jest przykro, że będziesz cierpiał z jego powodu.
– Z jego powodu?
– A tak, Jack – przytaknął adwokat. – Czeka nas ciężki dzień. Wywleką cię z domu w kajdankach, załadują do suki, przewiozą na sygnale przez całe miasto, zakiblują jak jakiegoś meta i będziesz czekał na zmiłowanie w zaplutej celi. Wszystko dlatego, że jesteś synem Harry'ego Swytecka. Gdybyś nie był, pozwoliliby ci się zgłosić samemu na komisariat i pewnie zaraz wypuściliby za własnym poręczeniem lub, w najgorszym wypadku, po uiszczeniu symbolicznej kaucji. To polityka, bracie – wyjaśnił. – Twój ojciec wyraża z tego powodu ubolewanie.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że do oskarżenia doszło na tle politycznym?
– Niezupełnie, ale wszystko inne ma taki kontekst.
– Wspaniale… A więc to polityczni przeciwnicy mojego ojca przeczołgają mnie przez to wszystko?
– Obawiam się, że tak. Dzwoniłem już do prokuratora z pytaniem, czy wyrazi zgodę, żebyś sam się zgłosił, i w ogóle. Mowy nie ma. Chce urządzić całe przedstawienie. Potrzebny mu rozgłos. Twoja sprawa już stała się polityczną sensacją i ojciec o tym wie. Wie też, że od tego, jak się potoczy twój los, zależą wyniki wyborów.
– Czy to jest powód, że zjawiasz się u mnie? Żeby ojciec wygrał wybory?
– Wiem tylko tyle, ile usłyszałem od twego ojca, Jack.
Jack zmrużył oczy i spojrzał badawczo na rozmówcę, jakby chciał wyczytać prawdę z jego twarzy.
– Ojciec nie jest głupi, Manny, a ja go znam, a przynajmniej na tyle, żeby wiedzieć, iż nie chodzi wyłącznie o politykę. Znam też ciebie i wiem, że nie podjąłbyś się tej sprawy, gdybyś nie nabrał przekonania, że ojciec naprawdę chce mi pomóc. Więc po co ta szopka? Po co obaj udajecie, że chodzi o politykę, a nie o mnie? A ojciec co? Jest zbyt dumny, żeby to powiedzieć, czy po prostu boi się prawdy? Dlaczego, do cholery, nie zachowa się zwyczajnie jak ojciec i nie powie, że chce mi pomóc?
– A może to właśnie ci mówi? – odparł adwokat po prostu, ale jego wzrok wyrażał znacznie więcej.
Jack zmilczał. Słowa Manny'ego dały mu wiele do myślenia.
Z zadumy wyrwał go energiczny łomot do drzwi.
– Otwierać!
Jack odetchnął głęboko. Na jego twarzy pojawił się niewyraźny uśmiech.
– Tylko nie nastąp mi na odciski, Cardenal – rzekł I otworzył drzwi.
– Policja – detektyw Lonzo Stafford błysnął regulaminowo blachą. Jak zwykle miał na sobie granatową marynarkę i krzywił się w półuśmiechu. Obok stał detektyw Bradley. – Jesteś aresztowany – oznajmił Stafford z wyraźnym zadowoleniem – pod zarzutem zabójstwa Eddy'ego Gossa.
Jack był spięty, ale panował nad sobą. W myślach analizował sytuację. Manny chyba miał rację mówiąc, że urządzą całe przedstawienie, że nie odbędzie się to tak, jak myślał, spokojnie i w miarę uprzejmie. Przede wszystkim przyjechali wozem patrolowym, a nie autem Stafforda na zwykłych numerach. Nie wyłączyli nawet koguta. Niebieskie światło omiatało podwórko, ba, całą ulicę, i już tłumek gapiów wraz z gromadką reporterów zebrał się przed podjazdem. Dalej nie śmieli wejść, bo tam zaczynał się teren prywatny. Gdy tylko Jack stanął w drzwiach, tłum zaszumiał: „Patrzcie, to on!" i zaraz rozległ się terkot kamer i trzaskanie migawek.
– Masz prawo do odmowy zeznań – Stafford recytował formułę Mirandy. Jack nie zwracał na niego uwagi. Ocknął się dopiero, gdy Stafford rzucił do Bradleya – A teraz go zakuj.
– Co? – mimo wszystko Jack nie chciał uwierzyć.
– Kajdanki – powtórzył Stafford. Widać było, że sprawiło mu to przyjemność.
– Nie ma potrzeby, nie zamierzam stawiać oporu…
– A, skoro tak – uciął detektyw – to skujemy ci ręce z przodu, zamiast na plecach.
Nie protestował, rozumiał, że nie ma sensu. Posłusznie wyciągnął ręce, Bradley ze szczękiem zacisnął stalowe bransoletki.
– Jedziemy! – rozkazał Stafford.
Jack wyszedł na ganek. Obrócił się i niepomny, że ma kajdanki, wyciągnął rękę, żeby zamknąć drzwi. Żelazo boleśnie wbiło się w ręce. Zmartwiał widząc Cindy. Stała przy schodach, owinięta w jego szlafrok, wystraszona i przerażona patrzyła na niego i jego zakute dłonie.
– Bądź pod telefonem – rzucił na pożegnanie. Nie był już taki pewny, że wróci do domu zaraz po południu. Cindy skinęła głową, że usłyszała. Jack zatrzasnął drzwi.
Stafford z Bradleyem wzięli go pod ręce i poprowadzili do wozu policyjnego. Jack milczał, patrzył przed siebie, starał się wyglądać obojętnie, ani zawstydzony, ani tym bardziej winny. Zdawał sobie sprawę, że ciekawscy sąsiedzi patrzą, a kamery rejestrują każdy ruch. Modlił się w duchu, żeby Cindy nie przyszło do głowy wyjrzeć przez okno.
Manny usiadł obok Jacka na tylnym siedzeniu, obaj policjanci zajęli miejsca z przodu, Bradley za kierownicą. Ruszył wolno. Tłum rzucił się, żeby jeszcze raz zerknąć na adwokata, którego oskarżono o morderstwo klienta. Jack stawał się sławny, oto zaczynało się jego „pięć minut".
Błyskawicznie dotarli do centrum miasta. Z daleka widać było żądny sensacji tłum przed gmachem, który mieścił w sobie sąd i komendę policji. Potrójny rząd reporterów tłoczył się na schodach, jak kibice przed stadionem, którzy czekają na swoich idoli.
Jack poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Spoglądał na przemian na tłum i na kajdanki.
– Nie dałoby się tego zdjąć? To naprawdę konieczne?
– Niestety tak, panie mecenasie – odparł Stafford. – Żadnej taryfy ulgowej – dodał nie bez satysfakcji.
Jack nie zareagował, niczego nie dał po sobie poznać, żeby nie prowokować Stafforda, choć odmowa nie tylko sprawiła mu przykrość, ale i przeraziła.
– Jak tylko podjedziemy, wyskakujemy z wozu – rzekł Stafford. – Nie będzie to sprint, ale też nie spacer. Trzymaj się tuż za nami. Zrozumiałeś, Swyteck?
Jack nic nie odpowiedział.
– Zamknij się! – wyręczył go Manny.
Bradley dodał gazu i po chwili samochód zatrzymał się przy wejściu do komendy wśród tłumu reporterów, fotografów i zwykłych gapiów.
– Idziemy! – krzyknął Bradley.
Obaj policjanci wyskoczyli z samochodu. Otworzyli tylne drzwi i wywlekli Jacka. Ten nie zdążył nawet stanąć na nogi, a już dziennikarze natarli na niego. Manny ze Staffordem wzięli go pod łokcie i zaczęli popychać przez tłum, który nie ustępował, i Jack znalazł się jakby między młotem a kowadłem.
– Z drogi! – krzyknął Stafford. Spychając reporterów, ciągnął za sobą podejrzanego o morderstwo przez gmatwaninę kabli, mikrofonów i kamer.
– Mr. Swyteck! – zawołał ktoś z tłumu. – Czy będzie się pan bronił sam?
Kable, mikrofony i kamery blokowały drogę jak mur. Do przodu, byle naprzód – powtarzał sobie w myślach Jack.
Nie uwierzyłby, gdyby ktoś powiedział mu, że każdy krok może być męką, ale najważniejsze to iść do przodu.
– Czy Instytut Wolności zajmie się pańską obroną? – pytania, coraz więcej pytań. Jack z eskortą z najwyższym trudem wspinali się wśród tłumu na granitowe schody. Kamery rejestrowały każdy krok.
– Udawaj wariata, mały – poradził szyderczo fotoreporter, starając się, żeby Jack spojrzał w stronę jego obiektywu.
Stafford torował drogę w labiryncie ciał, kabli i kamer. Wreszcie dotarli do wejścia. Oderwali się od tłumu i zniknęli w budynku, przechodząc przez obrotowe drzwi.
Wewnątrz było równie głośno jak na dworze, z tym że zamiast okrzyków tłumu rozbrzmiewały odgłosy biura. Wysoki na dziesięć metrów hali przypominał halę operacyjną banku. Przeszklone przepierzenia, które oddzielały poszczególne stanowiska, miały tylko trzy metry wysokości. Z lotu ptaka wszystko to wyglądało jak szczurzy labirynt w laboratorium. Policjanci i policjantki w niebieskich mundurach przechodzili obok, zerkając na największą zdobycz detektywa Stafforda.
Jack i Manny doskonale znali procedurę. Obaj wiedzieli, że przy pobieraniu odcisków, robieniu zdjęć do kartoteki i spisywaniu personaliów adwokat nie towarzyszy klientowi. Od protokołu właśnie zaczynała się jakby linia produkcyjna wymiaru sprawiedliwości. Z jednej strony wchodzi zwykły obywatel, z drugiej wynurza się oskarżony. Z Mannym spotkają się dopiero u sędziego, który wyda formalną sankcję, a przed którym Jack złoży oświadczenie, czy przyznaje się do winy czy nie.
– Zobaczymy się po drugiej stronie tego zsypu – potwierdził adwokat.
– Idziemy! – warknął Stafford.
– Sekundę, Stafford – zatrzymał go Manny. Detektyw zatrzymał się. – Jeśli wspominasz, jak Swyteck załatwił cię w poprzednim procesie, to zobaczysz, co zrobi z tobą jego adwokat. Bebechy ci wypruję.
Stafford zachował spokój. Obrócił się na pięcie, pociągając za sobą aresztowanego. Na razie był zadowolony, że Jack należy do niego.
Gubernator Harold Swyteck stał tymczasem dumnie na podium przed starym budynkiem kongresu stanowego. Szacowne, szare mury wznosiły się na dwa piętra. Zdobne łukami i kolumnadą oraz pasiastymi markizami, które ocieniały okna, stanowiły doskonałe tło dla publicznych występów pod gołym niebem. Gubernator upodobał sobie to miejsce i tu – na dziedzińcu – najchętniej urządzał konferencje prasowe. Dziedziniec był bowiem na tyle obszerny, że nie brakowało miejsca dla nikogo, kto zechciał przyjść, a zarazem był tak mały, iż zawsze miało się wrażenie, że dziennikarzy jest sporo, co podkreślało rangę występów gubernatora. Wokół dziedzińca, na drzewach i gdzie tylko się dało, wisiały pęki balonów, oczywiście w patriotyczno-narodowych kolorach – niebieskie, białe i czerwone. Nad tym wszystkim zaś górował wielki transparent: JESZCZE CZTERY LATA, co podkreślało celowość wyboru Harolda Swytecka na następną kadencję i było przesłaniem znacznie szlachetniejszym niż: ADWOKAT MORDERCA – SYN GUBERNATORA BYŁ KOCHANKIEM GOSSA i tym podobne zdania bijące z czołówek gazet, a co gorsza, zapowiadające spadek notowań urzędującego gubernatora w badaniach opinii publicznej.
– … i dziękuję państwu za przybycie – Harry Swyteck skończył odpowiedź na ostatnie pytanie. Zaterkotały kamery, reporterzy rzucili się hurmem do mównicy, licząc na możliwość zdobycia dodatkowej wypowiedzi „na wyłączność". Harry rozdzielał uśmiechy, gestem pozdrawiał przyjaźnie tego i owego. Jak wszyscy wytrawni politycy tworzył pozory komitywy z prasą.
– Jeszcze jedno pytanie, panie gubernatorze. Można? – rozległ się w tłumie sympatyczny skądinąd głos.
– Oczywiście – odparł gubernator z nieodłącznym uśmiechem. Takie były zasady gry, a na tym etapie powinno paść korzystne pytanie.
– A czy ja też mogę? – wtrącił David Malone – reporter, którego wszyscy politycy serdecznie nie znosili. Przystojny, gładki, a przy tym bezczelny przedstawiciel miejscowej stacji telewizyjnej, który wszędzie i we wszystkim węszył skandal, należał do tego gatunku gangsterów kamery i mikrofonu, którzy, gdy nic się nie dzieje, jadą z ekipą do byle knajpy i paru pijaków kreują na wyrazicieli opinii publicznej w dowolnej sprawie. Nie trzeba dodawać, że „opinia" jest zawsze niezadowolona i grozi wyjściem na ulice pod lada pretekstem, wszystko jedno, czy to będą kwestie stosunków rasowych, czy na przykład wyrok w procesie Gossa. Tym razem Malone nie musiał niczego wymyślać ani tworzyć. Potrzebował tylko paru minut sam na sam z ojcem Jacka Swytecka. – Czy pan się obawia moich pytań, panie gubernatorze?
Harry rzeczywiście przeraził się, ale niczego nie dał po sobie poznać. Od samego początku konferencji Malone czynił wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę. Gubernator udawał, że go nie dostrzega. Teraz jednak nie miał wyjścia. Nie można było bowiem odwrócić się plecami do kogoś, kto publicznie zarzuca mu tchórzostwo.
– Bardzo proszę, panie Malone, byle krótko. – Reporter tylko na to czekał. Oczy mu zajaśniały.
– Cztery lata temu – zaczął czytać przygotowane i przemyślane pytanie – prowadził pan kampanię pod hasłem ładu i porządku. Obiecywał pan zwłaszcza to, że kara śmierci wykonywana będzie – jak się pan wyraził – „bez zwłoki, gdy sąd ją orzeknie, a wyrok stanie się prawomocny". To chyba dosłowny cytat?
– A o co chce pan spytać?
– Moje pytanie, panie gubernatorze, brzmi: czy zamierza pan dotrzymać obietnicy także w czasie następnej kadencji?
– Spełniłem wszystkie przyrzeczenia wyborcze i będę je nadal honorować, także w czasie drugiej kadencji. To wszystko, dziękuję – Harry chciał opuścić mównicę.
– A konkretnie? – naciskał dziennikarz, podnosząc głos. – Jeśli przysięgli uznają winę Jacka Swytecka i wydadzą wyrok skazujący za morderstwo z premedytacją, to czy podpisze pan nakaz egzekucji?
Gubernatora zamurowało. Sztuczny uśmiech znikł z twarzy, oczy zapłonęły gniewem. Malone czekał na odpowiedź.
– Nie, zdecydowanie nie.
– A dlaczego nie?
– Ponieważ Jack jest niewinny – odparł gubernator, przeszywając Malone'a wzrokiem – a ja nigdy nie dopuszczę do stracenia niewinnego człowieka.
– Skąd ta pewność?
– Wiem, że mój syn nie jest mordercą.
– Nie o to chodzi – naciskał reporter. – Pytam, czy jest pan absolutnie pewien, że nigdy pan się nie pomylił.
Wzrok gubernatora płonął, ale powieki zadrgały nerwowo. Oznaka słabości – ocenił Malone.
– Po pierwsze – odparł gubernator – niemal wszyscy sprawcy zbrodni przyznali się do winy, zanim…
– Niemal, ale nie wszyscy.
– Owszem, ale…
– Właśnie, panie gubernatorze, co pan powie o tych, którzy tego nie uczynili, którzy do końca przysięgali, że są niewinni?
– Jak Raul Fernandez! – zawołał ktoś z tłumu.
Gubernatora zmroziło. Padło nazwisko, które usłyszał ostatnio z ust szantażysty, zanim jeszcze zginął Goss. Wytężył wzrok, żeby zobaczyć, kto pyta, ale reporterzy stali zwartym tłumem i trudno było kogokolwiek rozpoznać.
– Właśnie, jak Fernandez – skorzystał z pytania Malone, a tłum reporterów pilnie zanotował nazwisko.
Gubernator przestąpił nerwowo z nogi na nogę. Nie miał pojęcia, kto rzucił nazwisko Fernandeza, nie sądził jednak, aby coś się za tym kryło, wolał uznać, że była to spontaniczna reakcja na pytania reportera.
– Państwo wybaczą, ale nie będę komentował indywidualnych przypadków, także sprawy mojego syna. Uważam, że nie byłoby to stosowne. To wszystko na dziś – ruszył do wyjścia.
– Panie gubernatorze! – przekrzykiwali się reporterzy, nie dając za wygraną. Harry jednak był za bardzo zdekoncentrowany, aby ryzykować odpowiedzi na dalsze pytania. Mówiąc: „dziękuję" znikł w bocznych drzwiach prowadzących do zastrzeżonej części siedziby gubernatora, gdzie asystenci i współpracownicy odgrodzili go od prasy. Z ulgą otarł krople potu z czoła. Dobrze, że konferencję miał już za sobą.
– Poszło nieźle, jak zresztą myślałem – Campbell pośpieszył ze szklanką chłodnego napoju.
Gubernator zaczął sączyć coca-colę. Milczał.
– Tylko ta wymiana zdań na końcu, na temat pańskiego syna… – ciągnął asystent – boję się, szefie, że sprawa Jacka obciąży nas, że aż hej. Sprawdziłem ostatnie badania opinii. Znów spadliśmy o jeden punkt, ale…
Campbell mówił coś jeszcze, Harry jednak nie słuchał. Patrzył w stronę okna, bawiąc się w myślach ironiczną refleksją, że Jacka nie pierwszy raz oskarżano o zabójstwo: teraz klienta, a jeszcze dawniej – czego Harold Swyteck nie zapomni do końca życia – własnej matki. Minęło prawie ćwierć wieku, od kiedy Agnes rzuciła takie oskarżenie. Dodała wtedy, że to on, Harry, obwinia syna o śmierć matki, co tylko spotęgowało jego własne kompleksy. Gorzej jeszcze, że w czasie owej awantury Harry zachował się fatalnie, nie spojrzał synowi prosto w oczy i nie zaprzeczył oskarżeniu. Nie uczynił tego do dziś.
– Jack nie zabija – wyrwało mu się głośno, ku zaskoczeniu Campbella, który nie rozumiał, co się dzieje. Patrzył zaintrygowany, jak gubernator znów pogrąża się we własnych myślach. – Jack nie zabija. To ja skazałem go na śmierć – szepnął Harry – bo milczałem przez tyle lat.
Campbell chciał coś powiedzieć, ale gubernator nie dał mu dojść do słowa. Zmienił temat, nawiązał do osoby, którą posłał na śmierć.
– Kim był ten reporter, który wspomniał o Raulu Fernandezie? – spytał niby to obojętnie.
– Nie wiem. Posłałem ochroniarza, żeby sprawdził, ale facet znikł, zanim ktokolwiek się zorientował. Chce pan, żebyśmy się tym zajęli?
– Nie! – odpowiedź była chyba zbyt pośpieszna i zbyt stanowcza. Jeszcze tego brakowało, żeby ktoś zaczął wsadzać nos w te sprawy. – Szkoda czasu – dodał już znacznie spokojniejszym tonem. Podszedł do okna. – Zostaw mnie samego na chwilę, proszę.
– Nie ma sprawy, poczekam w aucie. – Campbell wyszedł. Szefowi przyda się parę chwil samotności. Widać było, że potrzebuje tego.
Harry opadł na krzesło. Nadal jeszcze nie doszedł do siebie po pytaniach o Fernandeza. Czyżby szantażysta wrócił? Incydent z chryzantemami upewnił go, że prześladowcą jest Goss, a hipoteza potwierdziła się, gdy po śmierci Gossa telefony ustały, ale ta dzisiejsza sprawa nie wyglądała na zwykły zbieg okoliczności. Pytanie nie było przypadkowe, a ten Malone też wydawał się dziwnie konsekwentny. Gubernatora przeszły ciarki – szantażysta powrócił, a co gorsza, jeden z najbezczelniejszych i wścibskich dziennikarzy z całej Florydy najpewniej coś wie.
Ale nie wyciągaj zbyt pośpiesznych wniosków, skarcił się w duchu. Sprawa Fernandeza należała do najbardziej kontrowersyjnych w czasie całej kadencji, co oznacza, że reporter mógł coś słyszeć, choć wcale nie musiał wiedzieć wszystkiego, żeby nakreślić analogię między synem gubernatora a człowiekiem, który do samego końca głosił swoją niewinność. Nie można więc jednoznacznie wykluczyć, że dzisiejszy incydent to w istocie przypadek, że szantażystą naprawdę był Goss, a ponieważ on nie żyje, więc nie ma już szantażysty. I w tym momencie Harry uświadomił sobie, że jest sposób, aby upewnić się do końca, czy to Goss go prześladował. W czasie napadu w lasku nieznajomy sprawca powiedział przecież, że to właśnie on rozmawiał z Jackiem w noc, kiedy stracono Fernandeza. Syn musi zatem wiedzieć, czy chodzi o tę samą osobę, czy Goss to szantażysta.
Musiał tylko znaleźć sposób, żeby zechciał to powiedzieć.
– Jack Swyteck, sprawa z oskarżenia publicznego – oznajmił woźny sądowy, uwalniając wreszcie – po półtorej godziny – Jacka spod klucza. Sala rozpraw ożywiła się, gdy Manuel Cardenal przeprowadził swego klienta od bocznych drzwi przed oblicze sędziego, który siedział za mahoniowym stołem na podium. Gromada dziennikarzy i tłum gapiów patrzyli ciekawie, jak po marmurowej posadzce kroczy adwokat i człowiek oskarżony o morderstwo Eddy'ego Gossa. Jack myślał właśnie o Eddym. Ta sala nieodparcie przypominała mu dzień, gdy był tu razem z nim. Jak Manny jego, tak on prowadził swego klienta przed oblicze sędziego, aby oskarżony, zgodnie z procedurą, złożył oświadczenie, czy przyznaje się do winy. I oto teraz Jack ma uczynić to samo: oświadczyć, że jest niewinny. Różnica polegała tylko na tym, że Goss był mordercą. Z bolesną jasnością Jack uświadomił sobie, że prosta deklaracja: „Nie jestem winny, Wysoki Sądzie" wcale nie jest dowodem niewinności. Niewinność jest kategorią moralną, sprawą sumienia, która rozstrzyga się między człowiekiem a Stwórcą, natomiast oświadczenie: „Nie jestem winny, Wysoki Sądzie" jest tylko prawniczą formułą, zapowiedzią, że podsądny zamierza skorzystać z konstytucyjnych praw. Te zaś stanowią, że to prokurator musi udowodnić winę oskarżonego ponad wszelką wątpliwość. Manuel Cardenal zapewne wyczuwał ową subtelną różnicę, sądząc z tego, w jaki sposób złożył deklarację w imieniu Jacka.
– Mój klient, Wysoki Sądzie, nie tylko nie popełnił zarzucanego mu czynu, mój klient – powtórzył – jest po prostu niewinny.
Sędzia o bladych policzkach spojrzał z wysokości swej katedry przez dwuogniskowe szkła i uniósł pytająco krzaczaste, siwe brwi. Nie miał wysokiego mniemania o obrońcach, którzy zaręczali o niewinności swoich klientów, ale nie skomentował tego oświadczenia. Kazał tylko wpisać do protokołu, że „oskarżony nie przyznaje się do winy". Wymierzył jednak karcącym gestem trzonek sędziowskiego młotka w stronę Cardenala.
– A pan, panie mecenasie, niech zachowa przemówienia na konferencję prasową – dodał tonem przygany.
Manny tylko zaśmiał się w duchu.
– Jest jeszcze sprawa kaucji, panie sędzio. – Wszyscy spojrzeli, kto przemawia niskim, chrapliwym głosem. Był to sam prokurator stanowy, Wilson McCue, w tradycyjnym, trzyczęściowym garniturze, z ciężką złotą dewizką od zegarka w kieszonce kamizelki ledwo opinającej tłusty brzuch. Na nosie miał szkła bez oprawek, równie okrągłe jak nalane oblicze. Jack wiedział, jak wszyscy tutaj, że podstarzały prokurator rzadko już bierze osobisty udział w rozprawach. Z zasady wysyła zastępców. Jego obecność na wstępnym i zgoła formalnym posiedzeniu sądu była wydarzeniem równie niezwykłym jak przybycie generała z Naczelnego Dowództwa na pierwszą linię frontu. – Oskarżenie wnosi – ciągnął McCue chrapliwym głosem – aby Wysoki Sąd zechciał wyznaczyć kaucję na sumę nie mniejszą niż…
– Sąd zna sprawę – przerwał sędzia – zna też podsądnego. Pan Swyteck dał się poznać jako obrońca w sprawach karnych. Wyznaczam kaucję wysokości stu tysięcy dolarów. Następna sprawa – uderzył młotkiem w pulpit.
Prokurator oniemiał. Nie nawykł do tak bezpardonowego zachowania, bo nikt nie śmiał go tak traktować, nawet sąd.
– Dziękuję, Wysoki Sądzie – rzekł Manny.
Jack pośpieszył do urzędnika – kolejnego ogniwa wymiaru sprawiedliwości. Był wdzięczny losowi, że politycy albo nie próbowali, albo nie udało im się zmusić sędziego do odmowy zwolnienia za kaucją. Najważniejsze teraz to udać się do niejakiego Jose Restrepo-Merono – Portorykańczyka o niewielkim wzroście, ale za to właściciela stu kilogramów żywej wagi – i przepisać na niego wszystkie doczesne dobra. Jose prezesował firmie F. Lee MailMe, Inc., załatwiającej kaucje, oczywiście, jeśli dało mu się odpowiednie zabezpieczenie. Był przy tym jedynym reprezentantem swego zawodu, który okazywał jakie takie poczucie humoru.
Tymczasem jednak Jack musiał wrócić do aresztu, gdzie przesiedział jeszcze godzinę, bo tyle czasu potrzebował jeden z kancelistów Manny'ego na załatwienie formalności. Wyszedł więc dopiero późnym popołudniem, ale i tak wdzięczny, że noc spędzi we własnym łóżku. Nie miał auta, bo do miasta przywieziono go wozem policyjnym. Do domu miał go podrzucić któryś z pracowników Manny'ego. Chodziło o uniknięcie tłumu dziennikarzy, którzy tylko czyhali, żeby zrobić zdjęcie albo wymusić jakieś zdanie nadające się na czołówkę. Ale przed wejściem zamiast pracownika czekał nań wytworny jaguar i Manny we własnej osobie. Minę miał taką, że Jack z miejsca zorientował się, iż nie chodzi o zwykłą uprzejmość.
– Wsiadaj – zaprosił. Zręcznie włączył się w potok samochodów, jadących zderzak w zderzak. Na ulicach zaczynał się przedwieczorny szczyt.
– Nie spodziewałem się, że osobiście… – zaczął Jack.
– Dzwonił twój ojciec – przerwał jego obrońca, jakby ta informacja wyjaśniała wszystko. Oderwał wzrok od jezdni i spojrzał badawczo na Jacka. – Opowiedział mi o Raulu Fernandezie. Wiem, co stało się tamtej nocy, kiedy przyszedłeś z prośbą o zawieszenie egzekucji.
Jack zjeżył się, ale nic nie odpowiedział. Wyglądał tylko przez okno.
– No dobrze – odezwał się po dłuższej chwili – znasz więc tajemnicę rodziny Swytecków. Nie tylko bronimy winnych, ale jeszcze dokonujemy egzekucji na niewinnych.
Manny skręcił w boczną ulicę, znalazł wolne miejsce w cieniu rozłożystego drzewa. Zależało mu, żeby patrzeć na rozmówcę, chciał widzieć reakcję.
– Nie wiem wszystkiego, Jack, znam tylko wersję ojca, a jemu też brak pewnego niezwykle ważnego ogniwa. Obaj chcielibyśmy się dowiedzieć, czy w sprawie Jacka Swytecka oskarżonego o zabójstwo Eddy'ego Gossa nie chodzi jednak o coś więcej. Odpowiedz więc tak lub nie: Czy Raul Fernandez zginął zamiast Eddy'ego Gossa? Obaj, twój ojciec i ja, chcemy znać odpowiedź.
– Słucham? – Jack niczego nie rozumiał.
– Chodzi o to, czy człowiekiem, który przyszedł do ciebie w noc poprzedzającą egzekucję i przyznał się do zabójstwa, był Goss? Czy to on zabił, a Raul Fernandez był niewinny?
– Skąd wam to przyszło do… – Jack przerwał zirytowany, ale opanował się. – Posłuchaj, Manny, jeśli ojciec chce ze mną porozmawiać, to ja jestem gotów. Sprawa Fernandeza to stary spór między nim a mną i nie mą nic wspólnego z obroną w procesie o zabójstwo Gossa.
– Mylisz się, Jack. Obie sprawy mają wiele wspólnego. W pierwszej mieści się motyw drugiej, bo właśnie z powodu Fernandeza mogłeś, nazwijmy to, wykonać wyrok na byłym kliencie. Nie wolno ryzykować, żeby McCue wystąpił z taką tezą przed sądem, więc odpowiedz mi na pytanie. Chcę znać prawdę.
– Prawda jest taka – Jack spojrzał Manny'emu prosto w oczy – że nie zabiłem Eddy'ego Gossa. Jeśli zaś chodzi o człowieka, który zgłosił się do mnie w nocy, kiedy miała się odbyć egzekucja Fernandeza, to daję słowo, że nie wiem, kto to był. Nie podał nazwiska, nie pokazał twarzy. Wiem natomiast jedno, to nie był Eddy Goss. Miał inne oczy, inną sylwetkę, inny głos. Krótko mówiąc, był to ktoś zupełnie inny.
Adwokat odetchnął z ulgą. Gestem głowy dał znak, że ceni szczerość i dziękuje za odpowiedź.
– Wiem, że trudno ci o tym mówić. Jestem wdzięczny za zaufanie.
– Powinienem pogadać z ojcem. Chyba już najwyższy czas, żebyśmy porozmawiali od serca.
– Odradzam.
– To są osobiste sprawy.
– Odradzam, i to stanowczo, jako twój obrońca. Wolałbym, abyś nie rozmawiał z żadnym potencjalnym świadkiem w sprawie. Spotkanie z ojcem może być ryzykowne.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Zaraz po rozmowie z twoim ojcem – zaczął Manny z namysłem, jakby ważył każde słowo – przyszło mi coś do głowy. Nazwij to przeczuciem, jeśli chcesz. Nie jest to nic pewnego, ale po latach w tym zawodzie nabiera się zaufania do własnego nosa. Więc zaraz po rozmowie jeszcze raz rzuciłem okiem na akta policyjne.
– I co?
– Nie szukałem niczego szczególnego, ale już wcześniej zauważyłem, że w protokole wspomina się o jednym obcym śladzie butów, który znaleziono tuż przed drzwiami do mieszkania zamordowanego. Powiadam: „obcym", bo nie był ani twój ślad, ani Gossa. Zostawiła go jakaś trzecia osoba. To oczywiście plus dla nas i może uda się na tej podstawie udowodnić, że owej nocy w tym mieszkaniu był jeszcze ktoś, ale moją uwagę zwrócił fakt, że ślad jest bardzo wyraźny i że zidentyfikowano go jako odcisk butów od Wigginsa.
Jack zbladł, milczał, ale wyraz twarzy mówił sam za siebie.
– Od jak dawna twój ojciec nosi takie buty, Jack?
– Od zawsze, a przynajmniej od kiedy pamiętam – wykrztusił – ale chyba nie myślisz, że ojciec…
– Nie wiem, co o tym myśleć, ale w głosie twojego ojca, gdy do mnie zadzwonił, było coś niepokojącego, jakaś nuta trwogi, na to właśnie zwróciłem uwagę. Nie mam pojęcia, czy coś przede mną ukrywa, czy nie. Wiem jedno: nie chcę, aby mój klient miał się z nim spotykać czy rozmawiać. Nie mogę ryzykować, że ojciec z czegoś ci się zwierzy, że powie coś takiego, co ciebie zdyskwalifikuje jako świadka.
Amerykańska procedura dopuszcza możliwość wystąpienia oskarżonego w roli świadka na własnej sprawie. Manny nie musiał oczywiście wyjaśniać tych rzeczy swemu klientowi.
– W każdym razie nie chcę, aby jakiś fragment waszej rozmowy sprawił, że odmówisz zeznań w obawie, iż obciążyłoby to ojca. Nie chcę też, abyś kręcił przed sądem, aby chronić ojca. Toteż dopóki nie dotrzemy do sedna, trzymaj się od niego z daleka, najdalej jak się da.
Jackowi było przykro. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego obrońca ma rację. Sytuację procesową trzeba analizować trzeźwo i właśnie dlatego nawet najzdolniejsi prawnicy nie powinni sami występować we własnej sprawie. Jemu też był potrzebny ktoś taki jak Manny, kto potrafi oderwać się od spraw osobistych, działać chłodno, jak dyktuje rozsądek i wyrachowanie.
– W porządku – powiedział z nutą rezygnacji. – Nie rozmawiałem z ojcem od dwóch lat, więc mogę jeszcze trochę poczekać. Masz moje słowo.
Nazajutrz rano, gdy tylko się obudził, wrócił myślami do rozmowy z Mannym. Zastanawiał się nad przeróżnymi hipotezami, ale w żaden logiczny sposób nie potrafił wytłumaczyć sobie, jak to mogło się stać, że ojciec wplątał się w sprawę Gossa. Był to absurd, a przynajmniej tak to wyglądało. Jeśli więc chce wszystko rozwikłać, musi ustalić parę rzeczy, a tego nie da się zrobić siedząc w domu.
Wziął prysznic, przełknął naprędce kawę, zawiązał krawat, narzucił marynarkę i pojechał do komendy. Była dziesiąta, gdy zjawił się w wydziale dokumentacji, prosząc kancelistkę o akta śledztwa w sprawie karnej przeciwko Jackowi Swyteckowi. Chciał na własne oczy zobaczyć, czego dotyczy kwestia „obcego śladu obuwia".
Prawo wglądu do akt dotyczących spraw o zabójstwo ma policja, prokurator, oskarżony oraz jego obrońca. Urzędniczka znała Jacka jako adwokata z Instytutu Wolności, bywał tu często, przeglądając akta, więc nawet nie musiał się legitymować. Wpisał się tylko do rejestru, umieszczając obok podpisu numer licencji adwokackiej. Z ciekawości sprawdził, kto jeszcze przeglądał akta: a więc detektyw Stafford i jego asystent… Manny (dwukrotnie, ostatnio wczoraj) oraz ktoś nazwiskiem Richard Dressler, adwokat.
Nigdy nie słyszał o obrońcy o tym nazwisku, na wszelki wypadek spytał więc kancelistkę, kto to jest.
– Zabił mi pan klina, panie mecenasie – zmieszała się. Murzynka, młoda jeszcze, o migdałowych oczach i czarnych, pieczołowicie prostowanych włosach z pomarańczowymi pasemkami na skroniach, była jedyną cywilną osobą w całym budynku. Resztę personelu zatrudniano na etatach policyjnych. Dziewczyna wyróżniała się jeszcze czymś innym: każdy z jej pięciocentymetrowych paznokci stanowił osobne dzieło sztuki. – Tyle wiem, że jest adwokatem – spojrzała nań jakby współczując, że cierpi na zanik pamięci. – Powiedział, że jest pańskim obrońcą.
Jacka zamurowało, ale nie dał nic po sobie poznać.
– Wie pani – uśmiechnął się – szef mojej ekipy obrończej ma tylu współpracowników, że czasami mi się mylą. Dressler… – spróbował wziąć ją na spytki – to taki wysoki, prawda?
– Szczerze powiem: nie wiem, jak on wygląda. – Uwagę skupiła na kawałku kryształu górskiego, który właśnie opuścił swoje miejsce na paznokciu. – Sam pan wie, jaki tu tłok. Z pół tysiąca ludzi dziennie przychodzi oglądać akta.
Jack pokiwał głową. Zdecydowanie chciał się dowiedzieć czegoś więcej o tajemniczym Dresslerze, ale też nie chciał robić sensacji zwłaszcza tu – w samym sercu nieprzyjaciela. Wolał się najpierw wycofać na z góry upatrzone pozycje.
– Przepraszam – oddał akta – właśnie sobie przypomniałem, że muszę coś jeszcze załatwić. Wpadnę później.
– Jak pan chce – wzruszyła tylko ramionami.
Wyszedł z posterunku, poszukał automatu telefonicznego. Zadzwonił do informacji w Izbie Adwokackiej z pytaniem o Richarda Dresslera.
– Mecenas Dressler przyjmuje w swojej kancelarii przy bulwarze Kennedy'ego 501 w Tampie – poinformowała go uprzejmie telefonistka, wymieniając, ku jego zaskoczeniu, miasto odległe o co najmniej pół tysiąca kilometrów od Miami.
Kawał drogi, pomyślał, głośno zaś zapytał:
– A w czym się specjalizuje mecenas Dressler? Czy prowadzi sprawy karne?
– Pan Dressler jest licencjonowanym specjalistą w zakresie obrotu nieruchomościami – odparła, sprawdziwszy dane na ekranie monitora. Czy podać panu listę adwokatów zajmujących się sprawami kryminalnymi?
– Nie, dziękuję, to wystarczy. – Odłożył słuchawkę i ciężko wsparł się o ścianę. Miał kompletny chaos w głowie. Dlaczego obcy prawnik, i w dodatku specjalista od praw majątkowych, miałby jechać trzysta mil z Tampy do Miami, aby przejrzeć jego akta? Dlaczego podawał się za jego obrońcę? Jack nie był w stanie wymyślić choćby jednego powodu, a przynajmniej jednego logicznego powodu. Pokiwał tylko głową i powlókł się do auta, dumając po drodze o śladzie obuwia, z powodu którego chciał obejrzeć akta. Kto wie, może Dressler też zainteresował się dziwnymi butami od Wigginsa.
Czy to się podobało Harry'emu, czy nie, to szef sztabu wyborczego miał rację, bo jeśli nawet sprawa Jacka nie „unicestwiła" kampanii – jak to określił Campbell – to na pewno jej nie sprzyjała. Jedyną pociechą jest to, że do listopada – a wybory, jak wiadomo, przypadają w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada – jeszcze daleko. Tymczasem był sierpień i ciągle jeszcze mogli zakładać, że spadek wyników w badaniach opinii jest chwilowy i nie oznacza trwałej zmiany nastrojów wyborców. Gubernator jednak nie należał do tych, którzy siedzą z założonymi rękami i czekają na cud. Ruszył w trasę wyborczą, odwiedzając miasta i miasteczka. Ściskał dłonie potencjalnych wyborców, a na zamkniętych spotkaniach z przeróżnymi klubami i stowarzyszeniami pracowicie zbierał fundusze. Zazwyczaj robi się to w ten sposób, że pobiera się sowite honorarium za odczyt, wykład lub prelekcję albo urządza płatne śniadania czy lunche. Odbywa się po kilka spotkań dziennie i przeciętny dzień w trasie trwa piętnaście i więcej godzin.
Pierwszego dnia, zaraz na początku wyborczego maratonu, gubernator dotarł do motelu dopiero o wpół do dziesiątej wieczorem. Motel „Oko Cyklonu" był równie ponury jak jego nazwa i nie różnił się od wielu innych tego typu przydrożnych sypialni funkcjonujących w małych miasteczkach, w których najwytworniejszym lokalem bywa McDonald, a jedyną rozrywkę zapewnia kręgielnia w starej stodole. Do takich hoteli podróżny trafia raczej z przymusu, bo w pobliżu nie ma nic innego. Motel „Oko Cyklonu" wyglądał też typowo: wąski długi pawilon z pokojami na parterze i piętrze. Z jednej strony okna wychodziły na parking, z drugiej na zzieleniały od rzęsy basen. Środkiem, między pokojami, biegł wąski korytarz dla obsługi, co dla większości gości było faktem bez specjalnego znaczenia. Tylko bowiem niektórzy wiedzieli, że ścianki dzielące pokoje od korytarza sporządza się dla oszczędności z cienkich płyt gipsowych i że personel dłubie w nich czasami dziury, aby z perwersyjną ciekawością podglądać, co robią goście. Harry nie miał pojęcia o tajemnicach tego ani w ogóle żadnego motelu. Wziął pokój na piętrze, rozebrał się, marząc o gorącym prysznicu po męczącym dniu. Tylko najwprawniejsze oko potrafiłoby na tapecie w „picassy" dostrzec dziurę w ścianie oddzielającej łazienkę od korytarza dla obsługi. Był tam zresztą nie jeden, ale dwa otwory zaraz obok wieszaka na ręcznik. Przez pierwszy, znajdujący się nieco wyżej, można było podziwiać lewy profil gubernatora, gdy zażywał kąpieli. Przez drugi, dwadzieścia centymetrów niżej, wystawała właśnie lufa trzydziestkiósemki mierząca prosto w gubernatorskie ucho.
– Nie ruszać się – rozkazał przytłumiony głos zza ściany.
Gubernator zrazu nie pojął, szum prysznica zniekształcał słowa. Zamarł ujrzawszy lufę pistoletu.
– Ani kroku, bo cię zabiję. – Kolejnemu ostrzeżeniu towarzyszył szczęk repetowanej broni. – Wiesz, że to zrobię, poznajesz chyba głos, przyjacielu.
Namydlona gubernatorska skóra ścierpła, jakby nagle z prysznica trysnęła lodowata woda. Oczywiście, znał ten głos.
– To ty żyjesz? – w głosie Harry'ego strach mieszał się z niebotycznym zdziwieniem. A więc to nie Eddy Goss był szantażystą i to nie on przyszedł do Jacka jako prawdziwy winowajca zbrodni popełnionej rzekomo przez Fernandeza. – Po co przychodzisz?
– Żebyś wiedział, kto ci spieprzył konferencję prasową.
Harry'emu serce podeszło do gardła.
– A ten reporter, jak mu tam, Malone? Co on wie?
– Gówno. Powiedziałem mu tylko, że Fernandez był niewinny. Chcę, żebyś pojął, iż nie żartuję i w każdej chwili mogę wszystko ujawnić prasie, ale nic mu nie pokazałem, żadnych dowodów. Na razie.
Gubernator trząsł się z przerażenia. Nie miał odwagi zadać następnego pytania, ale musiał to zrobić.
– Powiedziałeś mu, że dostałem informację o niewinności Fernandeza, zanim… – przerwał, słowa z trudem przechodziły mu przez gardło -… zanim doszło do egzekucji?
– Nie, ale zrobię to, przyjacielu, chyba że bekniesz trochę szmalu.
– Dostałeś już dziesięć tysięcy.
Choć strugi wody zagłuszały rozmowę, to jednak nie mogło być wątpliwości, że po drugiej stronie ściany ostatnie zdanie gubernatora wywołało paroksyzm złości.
– Ale zrobiłeś mnie w konia z ostatnią ratą. Owszem, poszedłeś do Gossa, jak ci kazałem. Obserwowałem cię, więc wiem, że przed drzwiami spanikowałeś. Obróciłeś się na pięcie i dałeś nogę, a co gorsza – nie zostawiłeś szmalu. Razem z procentami jesteś mi teraz winien, powiedzmy… pięćdziesiąt kawałków.
– Pięćdziesiąt? Nie mam tyle…
– Nie łżyj. Masz, masz, jak nie ty, to ta bogata suka, z którą się ochajtnąłeś. I dasz mi to, czego chcę. Nie zapominaj, szanowny panie gubernatorze, że ciągle mam taśmę z naszą poprzednią rozmową. Nie dasz szmalu, taśma trafi do Malone'a. I nie tylko ona, także dowód, że Fernandez był niewinny. Słyszysz?
Gubernator milczał. Z przerażenia nie potrafił powiedzieć ani słowa. Stał nagi w brodziku, pod strumieniem wody.
– Słyszysz?
Gubernator nie odrywał wzroku od lufy pistoletu.
– Ale na tym koniec? – upewnił się drżącym głosem. – Ostatnia rata?
– Właśnie dlatego ma być pięćdziesiąt, przyjacielu. Chcę całe ciastko naraz, a nie po kawałku. Teraz milcz i słuchaj. Ponieważ będzie to ostatnia rata, chcę, żebyś kupił elegancki bukiet kwiatów, a konkretnie – porządną doniczkę chryzantem, taką większą. Pieniądze włożysz na dno i – żeby było śmiesznie – jeszcze coś: weź parę butów od Wigginsa, które zawsze nosisz. W najbliższy piątek, o siódmej wieczorem, masz się z tym wszystkim zjawić na cmentarzu w Miami. Rząd dwunasty, kwatera 232. Tam to postawisz, na płycie. Łatwo rozpoznasz.
– Co to znaczy łatwo? Kto tam leży?
– Grób jest świeży, a nazwisko znasz.
– Eddy Goss? – wykrztusił gubernator.
– Raul Fernandez, kutasie. Złożysz mu hołd jak należy.
Lufa zniknęła i słychać było tylko pośpieszne kroki na korytarzu dla służby. Po chwili zapadła cisza. Gubernator odetchnął. Szantażysta zostawił go samego. Tymczasem.
Dwie godziny po wizycie w wydziale dokumentacji i odkryciu Richarda Dresslera Jack spotkał się z Mannym na pierwszej, poważniej naradzie przed procesem – burzy mózgów, jak zwykło się mawiać. Adwokat nic nie wiedział o Dresslerze. Przeglądał akta na policji, zanim nazwisko to znalazło się w rejestrze, a w ogóle niewiele wiedział o całej sprawie, bo czego oczekiwać od obrońcy, który został zaangażowany w ostatniej chwili? Wiedział tyle, ile przeczytał w aktach i zapamiętał z krótkiej rozmowy z Jackiem wczoraj rano. Tak więc Jack musiał wprowadzić go w sprawę, co zresztą uczynił chętnie, bo zależało mu na ocenie Manny'ego. Krótko przedstawił fakty, na zakończenie jednak nie uniknął błędu, z jakim sam nader często spotykał się w czasie pracy w Instytucie. Podobnie jak jego klienci sam też pośpieszył z gorącym zapewnieniem o własnej niewinności.
– Tak więc – powiedział na zakończenie – po prostu mnie wrobiono.
– Wolnego! – zawołał obrońca półżartem. – Nie wpadaj w panikę, to paranoja.
– To nie jest paranoja, to fakty. Ktoś chciał mnie przekonać, że Goss zasadza się na mnie, bo jak inaczej wytłumaczyć plan miasta z jego adresem? Jak wytłumaczyć chryzantemę pod poduszką Cindy? A właśnie, wtedy powinienem się zorientować, że to nie sprawa Gossa, bo chyba najlepiej ze wszystkich wiedziałem, że on ma inną „wizytówkę" – nasiona. W perwersyjnej wyobraźni stawiał znak równania między nasionami a własnym nasieniem. Był psychopatą, ale niesłychanie konsekwentnym, jeśli o to chodziło.
– To znaczy, że komuś zależało, abyś myślał, że Goss chce cię załatwić – powtórzył Manny z namysłem. – Ale dlaczego?
– Tego nie wiem, ale przypuszczam, że dlatego, iż chciano go zabić, a jednocześnie rzucić podejrzenie na mnie. To wyjaśniałoby sprawę tłumika, który niby to znaleziono w moim aucie w warsztacie. Ktoś go podrzucił.
Adwokat zastanawiał się, masując z wolna brodę.
– A dlaczego ktoś chciałby cię wrobić w zabójstwo Eddy'ego Gossa?
– Tego nie wiem. Nie wykluczam jednak, że mogła to być zemsta za wybronienie Gossa, a uknuł ją na przykład przyjaciel ofiary albo (też niewykluczone) ktoś z policji. Wszyscy z Instytutu mieliśmy wrogów w policji, a poza tym taką hipotezę potwierdzałby telefon pod dziewięćset jedenaście, że widziano jakiegoś policjanta na miejscu zdarzenia zaraz po zabójstwie.
To prawda, dysponowali informacją o policjancie. Ujawnił ją prokurator zgodnie z wytycznymi Sądu Najwyższego, wedle których oskarżyciel publiczny obowiązany jest udostępniać obronie wszystkie istotne fakty.
– Mamy nagranie – Manny podtrzymał wątek tajemniczego telefonu – ale nie mamy człowieka. Nie wiemy, kto dzwonił pod dziewięćset jedenaście – westchnął i obrócił się z całym fotelem w stronę okna.
Jack starał się odgadnąć, o czym Manny myśli. Zależało mu, aby zdobyć jego zaufanie, nie tylko dlatego, że był jego obrońcą, ale przede wszystkim dlatego, że był jedyną osobą, oczywiście poza Cindy, wobec której deklarował swoją niewinność. A poza tym jego zdanie miało swoją wagę. Słuchano go i ceniono. To ostatnie wyrażało się także w honorariach, jakie otrzymywał od bogatych klientów, za które luksusowo, ale i gustownie urządził biuro i gabinet. Bezcenne okazy prymitywnej sztuki prekolumbijskiej zdobiły półki i ściany. Pod oknem na całą ścianę, za którym rozpościerał się widok na zatokę, stał rząd rzeźbionych wojowników z plemienia Majów. Miało się wrażenie, że modlą się do porannego słońca. Na marmurowym blacie biurka akcent sentymentalny: kryształowa czara, przewiązana białą wstążką, z ziemią z rodzinnych stron na Kubie, skąd Cardenalowie wyemigrowali ponad trzydzieści lat temu ze strachu przed młodym rewolucjonistą, który wkrótce przemienił się w despotę.
– Coś ci powiem, Jack – Manny spojrzał głęboko w oczy swego klienta – wierzę, że jesteś niewinny. Nie mówię tego jako adwokat, który podjął się obrony. Chcę, żebyś o tym wiedział i niczego przede mną nie ukrywał. To bardzo ważne. A skoro już to sobie powiedzieliśmy, to chciałbym, abyś zrozumiał, dlaczego twoja teoria, że ktoś cię wrabia, nie wzbudziła mojego entuzjazmu. Tkwię w tej branży od dwudziestu lat i nie miałem jeszcze klienta, który nie mówiłby, że go wrobiono. Sam wiesz, że przysięgli podchodzą do tego typu spraw bardzo sceptycznie, a poza tym szalenie trudno coś takiego udowodnić.
– Trudno, ale nie jest to niemożliwe.
– To racja, nie jest niemożliwe. Zresztą kilka ważnych wątków mogłoby potwierdzić twoją teorię. Po pierwsze, jest ów Richard Dressler. Kim on właściwie jest i po co węszył w twoich aktach? Po wtóre, warto by znaleźć człowieka, który dzwonił pod dziewięćset jedenaście, że widział policjanta opuszczającego miejsce zdarzenia. Trzeba pójść tymi śladami, i to szybko, bo zabierze to trochę czasu, zwłaszcza sprawa telefonu.
– Czasu mamy niewiele – zauważył Jack.
– Ejże, proces dopiero za dwa miesiące.
– Nie mówię o sprawie.
– Ale…
– Wydaje mi się, że nie dostrzegasz jednego elementu – rzekł Jack poważnym tonem. – Otóż nie mamy ani dwóch miesięcy, a kto wie – może nawet dwóch minut. Chodzi o to, Manny, że drań, który mnie w to wszystko wrobił, jest zabójcą, wyrachowanym mordercą. Musimy znaleźć człowieka, który telefonował, zanim on to uczyni.
Gdyby sądzić po gazetach, jakie Jack przeczytał przy lunchu, to opinia publiczna nie interesowała się obecnie niczym innym, tylko młodym, zdolnym synem gubernatora, który nagle oszalał i rozwalił łeb swemu klientowi. Jack miał spore doświadczenie, jeśli chodzi o nieżyczliwą prasę, więc nie przejął się specjalnie, ale przyjemnie mu było, gdy odsłuchawszy automatyczną sekretarkę dowiedział się, że Mike Mannon i Neil Goderich zaoferowali się z pomocą.
Ale jeden z artykułów naprawdę go zmartwił. Pisano o dowodach, jakie oskarżenie zebrało przeciwko niemu, a przy okazji wspomniano o anonimowym telefonie pod 911. „Jest to niewiele – stwierdzał autor – ale jednak coś, do czego adwokat o reputacji i doświadczeniu Jacka Swytecka może się dość skutecznie odwołać, aby podważyć linię oskarżenia". Jacka zaniepokoiło to, że sprawa wiadomości przekazanej pod 911 stała się własnością publiczną.
Tymczasem pojechał do wydziału dokumentacji i poprosił o taśmę z nagraniem anonimowego informatora. Odsłuchał ją na magnetofonie kilka razy, aby dobrze zapamiętać głos, co zresztą nie było specjalnie trudne, jako że człowiek, który telefonował pod 911, posługiwał się łamaną angielszczyzną, wtrącał wiele hiszpańskich słów.
Z komisariatu pojechał pod dom Gossa. Sprawdził nazwiska na skrzynkach pocztowych. Siedemnaście wyglądało na latynoskie i te spisał sobie na kartce. Następnie w książce telefonicznej, w automacie na rogu ulicy, wyszukał numery telefonów. Wrócił do auta i zaczął wydzwaniać z aparatu komórkowego. Przedstawiał się jako ankieter z radia, badający opinie na temat polityki imigracyjnej Stanów Zjednoczonych, albo jako agent handlowy, a czasami udawał wręcz, że po prostu pomylił numer. Chodziło mu tylko o to, aby osoba, do której dzwonił, wypowiedziała kilka zdań. Liczył, że w ten sposób uda się zidentyfikować autora anonimowego zawiadomienia.
Pod kilkoma numerami nikt nie odpowiadał. Jeden telefon był wyłączony, a spośród osób, do których się dodzwonił, żadna nie miała głosu podobnego do głosu z taśmy. Stracił dobre pół godziny, niczego nie zyskał. A niech to diabli!
Siedząc w mustangu przed domem Gossa, patrzył na ostatnie promienie zachodzącego słońca, igrające po szybach, i zastanawiał się, czy nie jest za późno.
Rankiem następnego dnia, a więc we czwartek, Jack i Manny przygotowywali się do spotkania z pierwszym potencjalnym świadkiem obrony – Gina Terisi, która mogła potwierdzić alibi Jacka.
On sam podchodził do tego bez emocji, obojętnie, nadal bowiem uważał, że najlepszą linią obrony będzie raczej wykazanie, iż padł ofiarą spisku, że wszystko zostało ukartowane, aby zrzucić winę na niego. Umawiał więc Ginę bez przekonania, a teraz, gdy lada moment miała się zjawić, zastanawiał się, czy w ogóle nie odwołać spotkania. Manny nalegał.
– Nie bądź śmieszny – perorował zza biurka – bo nawet jeśli w tej twojej teorii o spisku i ukartowaniu sprawy coś jest, jeśli przyjąć, że byłaby to dobra strategia obrony, i nawet jeśli moi ludzie znajdą coś na Dresslera, to jednak rzecz jest niezwykle trudna do udowodnienia. Nie ma lepszego dowodu niewinności niż alibi, już choćby tylko dlatego, że nikt, niezależnie od tego, czy go w coś wrabiają, czy nie, nie może być jednocześnie w dwóch różnych miejscach.
– To prawda.
– Rozumiem twoje opory w związku z Gina, bo oczywiście głupio się poczujesz, kiedy brukowe dzienniki wyciągną, że alibi polega na tym, iż w decydującym momencie zbawiałeś się w łóżku z najlepszą przyjaciółką swojej dziewczyny. Ale gorzej będzie, jeśli ława przysięgłych wyda wyrok skazujący za morderstwo z premedytacją. A więc – sięgnął po telefon – nie każmy pani Terisi czekać, zgoda?
Jack westchnął głęboko. Z wielu różnych przyczyn wolałby uniknąć udziału Giny w sprawie, ale było już za późno.
– Zgoda, zobaczmy, co ona powie.
– Shelley, poproś panią Terisi – polecił Manny sekretarce. W sekundę później otworzyły się drzwi, sekretarka wprowadziła Ginę. Adwokat uprzejmie wstał na powitanie, Jack też, choć bez specjalnego entuzjazmu.
– Witamy, witamy – mówił Manny z błyskiem w oku. Twarz mu pojaśniała, jak prawie wszystkim mężczyznom na widok Giny Terisi. Miała na sobie suknię w kolorze głębokiego błękitu, dość obcisłą, aby podkreślała zgrabną sylwetkę. Brązowe włosy spięła pod czarnym kapeluszem z wielkim rondem, w uszach lśniły trzy diamentowe kolczyki, jeden w prawym, dwa w lewym uchu. Razem ze trzy karaty – ocenił Jack. Bez wątpienia pamiątka po którymś z wielbicieli.
– Miło cię widzieć, Jack – Gina zmusiła się do uśmiechu.
Skinął tylko głową, natomiast adwokat pośpieszył zza biurka. – Proszę, niech pani siada – gestem pełnym galanterii podsunął jej fotel, na którym jeszcze przed chwilą siedział jego klient.
– Dziękuję, jest pan bardzo miły – Gina promieniała. Jack przeniósł się na kanapę pod okno, a Manny wrócił za biurko. Dziewczyna wystudiowanym ruchem założyła nogę na nogę, jakby wznosiła mur między sobą a dwoma prawnikami.
– Może kawy? – zaproponował adwokat.
Nie zareagowała. Pilnie studiowała własne odbicie w szklanym blacie stolika obok fotela. Uznała, że makijaż wymaga korekty, i uzupełniła ledwie widoczny brak szminki na pełnych wargach, czemu Manny przyglądał się w niemym zachwycie.
– Nie, dziękuję – odparła wreszcie. – A poza tym nie zabawię długo, zapewniam panów.
– Co pani chce przez to powiedzieć? – spytał Manny.
– Tylko tyle, że gdy Jack zadzwonił, to – owszem – zgodziłam się poświadczyć jego alibi, ale jest parę spraw, które chciałabym ustalić, zanim ostatecznie się zdecyduję.
– Ależ oczywiście, rozumiem – pośpieszył Manny z odpowiedzią. – Zrobimy wszystko, żeby rozwiać pani wątpliwości.
– Skoro tak – lekko zmarszczyła brwi, jakby chciała podkreślić wagę sprawy – to proszę mi powiedzieć, o której dokładnie godzinie doszło do zabójstwa Eddy'ego Gossa.
– A po co ci to? – wtrącił Jack.
– Nieważne – Gina nawet nie spojrzała na Jacka. – No więc? – pytanie wyraźnie zaadresowała do Manny'ego. Adwokat poprawił się na fotelu. Też był ciekaw, o co jej naprawdę chodzi.
– No cóż, nie znamy dokładnej godziny, ale wedle wstępnych ustaleń lekarzy musiało to nastąpić po czwartej rano. Wskazuje na to fakt, że krew jeszcze nie skrzepła, gdy policja przybyła na miejsce zdarzenia.
– A więc nie przed czwartą? – upewniła się.
– Jeśli dać wiarę lekarzom. Jedno jest pewne, śmierć nastąpiła natychmiast.
– To właśnie chciałam wiedzieć – odpowiedź wyraźnie ją usatysfakcjonowała. – Nie będę zeznawać w twojej sprawie – zwróciła się do Jacka – nie mogę i nie mam zamiaru.
Jack zmartwiał zaskoczony. Manny spojrzał na niego, też wielce zdziwiony.
– A dlaczego? – spytał.
– Czas zabójstwa wszystko zmienia. Jeśli Gossa zastrzelono, jak powiadacie, po czwartej, to alibi, jakie ja mogę dać Jackowi, nie ma znaczenia. Owszem, moje ewentualne zeznanie może wyjaśnić, skąd się wzięły jego zadrapania – uśmiechnęła się nieco dwuznacznie – ale niewiele więcej. Nie mogę zaświadczyć, że w czasie morderstwa był gdzie indziej.
– Ale przecież spaliście ze sobą – wtrącił Manny rzeczowo.
– Nie spaliśmy – odpowiedziała tym samym tonem. – Pieprzyliśmy się – specjalnie chyba użyła tego słowa – i nie było mowy o spaniu, a co ważniejsze, nie spędziliśmy ze sobą całej nocy. Jack wyszedł ode mnie przed trzecią. Jestem tego pewna.
Manny spojrzał na Jacka, ten jednak unikał jego wzroku. Gina wstała z miejsca, szykując się do wyjścia.
– Przykro mi, chłopcy. Nie mam najmniejszego zamiaru obwieszczać całemu światu, że poszłam do łóżka z chłopakiem mojej najlepszej przyjaciółki, zwłaszcza że prawda nie miałaby żadnego znaczenia dla sprawy.
– Zdaje sobie pani sprawę, że możemy panią wezwać do sądu? – Manny pochylił się w jej stronę. Mówił z naciskiem, ale nie chciał, aby zabrzmiało to jak groźba. – A wtedy będzie pani musiała złożyć zeznania.
– Owszem, możecie mnie wezwać, ale jeśli nie zechcę, nikt mnie nie zmusi, abym zaświadczyła, że Jack był ze mną.
Miała rację i Manny doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Spróbował więc inaczej.
– Ale chyba zależy pani, żeby mu pomóc?
– Otóż to. Wcale mi nie zależy. Żegnam panów – zakończyła zimno i wyszła.
W gabinecie zapanowała męcząca cisza. Wreszcie Jack spojrzał na Manny'ego.
– Ostrzegałem cię – powiedział.
– Wydaje mi się, że mówiła prawdę – odparł obrońca surowym tonem. – I rozumiem, dlaczego nie przywiązywałeś wagi do alibi. Skłamałeś Jack. Mówiłeś, że spędziłeś u niej noc, całą noc, a to nieprawda, mam rację?
Jack westchnął ciężko i odwrócił wzrok.
– Było niemal dokładnie tak, jak ci opowiedziałem, Manny – rzekł cicho. – Kiedy się kochaliśmy, czy jak to chcesz nazwać, ktoś wślizgnął się do domu, rozmazał keczup na prześcieradle i wsunął chryzantemę pod poduszkę w pokoju Cindy. Ten sam człowiek zadzwonił później i próbował skłonić mnie, żebym jeszcze raz pojechał do Gossa, czego jednak absolutnie nie miałem zamiaru zrobić. Prawdą jest też, że zaraz potem wyszedłem od Giny. Daję słowo, że nie chciałem zostawiać jej samej, zwłaszcza gdy zobaczyłem, co ten psychopata zrobił z moim autem, ale z drugiej strony nie chciałem obudzić się rano w jej łóżku. Dlaczego? – możesz spytać – przecież zerwaliśmy z Cindy. Owszem, ale mimo wszystko… nie chciałem zostać, więc wziąłem tyłek w troki i wyszedłem…
– Przed trzecią?
– Przed.
– Całą godzinę przed zabójstwem Gossa.
– Na to wygląda.
– Nie do wiary – mruknął Manny kręcąc głową. – A może przeciwnie – zrozumiałe, bo przecież człowiek oskarżony o morderstwo zawsze się chwyta wszelkich sposobów, ale, do diabła, Jack, na co właściwie liczyłeś? Na amnezję? Że Gina nie będzie pamiętać, o której wyszedłeś?
– Nie wiem, nie mam pojęcia, pewnie na to, że Gina nie zapamięta, o której się rozstaliśmy. Sporo przecież wypiliśmy. Wydawało mi się, że nie zauważyła, o której wyszedłem, a może liczyłem, że się pomyli i powie, iż o wpół do piątej…
– Liczyłeś, że będzie kłamać w twojej sprawie.
– No nie, to znaczy nie wiem, nie wiem, na co liczyłem.
Manny nie krył rozczarowania, a po chwili rozczarowanie zamieniło się w podejrzenie.
– Powiedz mi Jack, czy to wszystko? A może są jeszcze inne kłamstwa, groźniejsze niż fałszywe alibi?
– Wątpisz, że jestem niewinny?
– Nie, a przynajmniej nie znajduję powodów, by wątpić w to, co mi powiedziałeś, ale też nie mogę się zgodzić, aby klient, którego mam bronić, oszukiwał mnie, a już na pewno nie mogę dopuścić, aby sam siebie stawiał w takim świetle, by nikt nie miał wątpliwości, że musiał zabić Gossa.
– Obrażasz mnie. Nikogo nie zabiłem.
– Czyżby? A więc po co pojechałeś do niego? W jakim celu wchodziłeś do jego mieszkania jeszcze przed przyjazdem do Giny? Dlaczego wziąłeś pistolet? Co chciałeś zrobić?
Trudne pytanie. Jack zawahał się przez chwilę.
– Nie wiem, nie umiem powiedzieć, po co wziąłem broń.
– Ejże! – Manny spojrzał prosto w oczy Jacka. – Zastanów się – powiedział z naciskiem. Nie oskarżał, nie sądził, stawiał tylko pytania, ale w taki sposób, że Jack poczuł się nieswojo.
– Wiem tylko jedno, nie zabiłem Eddy'ego Gossa.
– Ja też wiem jedno: nie próbuj kręcić przed swoim własnym obrońcą, nie przekreślaj szansy na uniewinnienie.
Jack podniósł wzrok. Milczał. Nie musiał nic mówić. Sprawa była oczywista.
– A zresztą – stwierdził po chwili – może dobrze się złożyło. Gorzej by się stało, gdyby Gina powiedziała to wszystko na rozprawie.
Manny oparł się na fotelu.
– Jedna tylko sprawa nie daje mi spokoju. Kiedy zwróciłem jej uwagę, iż chyba powinna ci pomóc, odparła, że nie chce. Tego nie rozumiem.
– To cała ona.
– Może masz rację, ale nie bardzo pojmuję, czy tylko odmawia pomocy, czy chodzi jej o coś więcej. Czy przypadkiem nie chce cię bardziej pogrążyć?
Jacka zmroziło.
– Nie sądzę – słowa przychodziły mu z trudem – choć z Gina nigdy nic nie wiadomo.
– Ale akurat to musimy wyjaśnić.
– Może powinienem z nią porozmawiać. Być może w cztery oczy zechce powiedzieć coś więcej.
– To jest pomysł! Spróbuj porozmawiać z nią szczerze, po przyjacielsku. Im szybciej, tym lepiej. Daj mi znać, gdy tylko spotkasz się z nią.
– Jasne – powiedział na odchodnym Jack.
– I jeszcze jedno – wstrzymał go Manny przy drzwiach. – Gina może być najważniejszym świadkiem, więc ostrożnie! Nie zrażaj jej, bądź uprzejmy, a jeśli nic nie wskórasz, zapytaj, czy nie zechciałaby spotkać się ze mną. Ja się nią zajmę. Głowa do góry! Umiem rozmawiać ze świadkami, zwłaszcza kobietami.
– Rozumiem i dzięki – odparł Jack z zagadkową miną. – Ale takiej jak ona jeszcze chyba nie spotkałeś.
Siedemdziesięciotrzyletni Wilfredo Garcia stał przy kuchence gazowej niemal tak wiekowej jak on sam i gotował obiad – bistec palamillo con platanos fritos – wołowinę z pieczonymi bananami. Uchodźca z Kuby, przybył do Ameryki z dorosłymi dziećmi jeszcze w 1962 roku, ale nadal mówił łamaną angielszczyzną. Nie opanował języka przybranej ojczyzny, i gdy chciał coś istotnego przekazać, nieodmiennie przechodził na hiszpański, a że miał wyjątkowo sympatyczne usposobienie, słuchacze nie brali mu za złe niedoskonałości językowych.
Wilfredo był pulchny, o brązowych oczach i tłustych policzkach, i uwielbiał jeść. Wieczorami zwykle jadał w domu, także dlatego, że okolice Adams Street nie należały do bezpiecznych, zwłaszcza po zmierzchu.
Posypywał właśnie wołowinę siekaną pietruszką i cebulą (bo tak mu smakowała najbardziej), gdy zadzwonił telefon. Wilfredo spojrzał na aparat, ale nie podniósł słuchawki. Od kilku dni, od kiedy przeczytał w gazecie, że w sprawie Jacka Swytecka wielkie znacznie ma anonimowa wiadomość przekazana pod numer 911, nie odbierał telefonów. Zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później zaczną się poszukiwania, nie chciał jednak w nic się mieszać. Właśnie dlatego tamtej krytycznej nocy poszedł zatelefonować z automatu, aby policja nie mogła ustalić, że to on był owym tajemniczym informatorem. W dalszym ciągu zresztą nie miął zamiaru przyznawać się do niczego. Postanowił, że do czasu, kiedy sprawy nie uspokoją się, będzie żył jak pustelnik.
Ale telefon dzwonił. Najpierw dziesięć dzwonków, potem cisza i znów dwanaście. Uparcie, to pewnie coś ważnego – pomyślał Wilfredo. Może córka z Nowego Jorku, a może bukmacher, do którego stale zaglądał. Wytarł ręce, wyłączył kuchenkę, podniósł słuchawkę.
– Oigo – odezwał się po hiszpańsku.
– Wilfredo Garcia?
– Si.
– Mówi Michael Cookson z komendy policji. Jak się pan ma?
Serce Kubańczyka podeszło do gardła. Żałował, że podniósł słuchawkę.
– Dziękuję, dobrze – odparł po angielsku z wyraźnym hiszpańskim akcentem.
– Panie Garcia, prowadzę właśnie rutynowe czynności w związku z zabójstwem Eddy'ego Gossa, a pan – jak rozumiem – mieszka na tym samym piętrze, prawda?
– Si, to samo piętro, ale – por favore – nic nie wiem, nic nie słyszałem, nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
– Ależ rozumiem, panie Garcia, i nie zakłócałbym panu spokoju, gdyby nie chodziło o ważną sprawę. Otóż poszukujemy człowieka, który krótko po zabójstwie zadzwonił pod numer dziewięćset jedenaście z automatu przed pańskim domem.
– Ale ja nie… – powtórzył Wilfredo.
– Rozumiem – policjant był naprawdę uprzejmy i budził zaufanie – doskonale rozumiem, i tak między nami, wcale nie zależy mi, czy złapią winnego, czy nie. Wiemy, jaki był Goss, prawda? Ale co robić, trzeba sprawdzić wszystkie ślady. Gdyby więc przypadkiem dowiedział się pan, kto dzwonił tamtej nocy, to niech mu pan łaskawie podpowie, aby skontaktował się z nami, zanim dobiorą się do niego adwokaci. Mogę na pana liczyć?
– Tak jest – odparł Wilfredo niepewnie. Czuł ucisk w gardle.
– A żeby pana nie trudzić, Mr Garcia, bo wiem, że ludzie dość niechętnie udzielają pomocy, to powiem, że nie ma potrzeby, aby pan albo ktokolwiek przychodził do nas, na komendę. Nawet nie musi pan tam dzwonić. Dam panu numer mojego pagera. Wystarczy mi dać znać, gdyby dowiedział się pan czegoś. Potrzebna mi tylko informacja i przyrzekam, że nikt ode mnie nie usłyszy pańskiego nazwiska i w ogóle niczego, chyba że będzie to absolutnie niezbędne. Rozumiemy się?
– Si.
– To niech pan łaskawie zapisze numer: pięć, pięć, pięć, dwa, dziewięć, zero, zero. Zanotował pan?
– Zanotowałem.
– Doskonale. Przepraszam, że pana trudziłem. Do widzenia.
– Do widzenia.
Wilfredo z ulgą odłożył słuchawkę. Zdziwił się, że posłusznie zanotował numer. Nie miał przecież ani ochoty, ani tym bardziej zamiaru mieszać się w cokolwiek, ale ten sam wewnętrzny głos, który kazał mu tamtej nocy zadzwonić pod 911, znów zaczął go męczyć. Pamiętał, jak to było, gdy otrzymywał obywatelstwo USA. Składał wtedy przysięgę, że stanie się lojalnym obywatelem, i do dziś nie zapomniał roty przyrzeczenia.
Zerknął na numer. Policjant robił miłe wrażenie, swój chłop, więc nie ma się co bać. Może warto powiedzieć, co i jak, i zrzucić to z siebie.
Garcia westchnął głęboko, podniósł słuchawkę. Ręce mu drżały, ale wykręcił numer.
Po wyjściu od Manny'ego Jack opuścił dach w mustangu i wybrał się na dłuższą przejażdżkę drogą wzdłuż plaży. Dwa dni temu zadzwoniła Cindy. Nie rozmawiali o niczym specjalnym, gdy nagle oświadczyła, że chciałaby wrócić z rzeczami. Ucieszył się, i to bardzo, ale wydarzenia ostatnich dwóch dni nieco ostudziły jego entuzjazm. Tymczasem Cindy miała się wprowadzić właśnie dziś i pewnie już się rozpakowuje. Jack musiał przemyśleć sprawy i dlatego przed powrotem do domu wybrał się nad morze.
Spotkanie z Gina podziałało nań jak kubeł zimnej wody. Zdał sobie sprawę, że nie ma co się łudzić, tamtego wieczoru raczej nie uda się zachować w tajemnicy. Zastanawiał się więc, jak postąpić dalej, aby z jednej strony zapewnić sobie pomoc Giny w sprawie, a z drugiej nie narazić związku z Cindy. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy.
Gdy wreszcie zajechał pod dom i wyłączył silnik, było już po szóstej. Nieco wcześniej Manny porozumiał się z nim przez telefon komórkowy, a wiadomości, jakie przekazał, wcale nie były pocieszające. Jack myślał o tym idąc ścieżką przez ogród do domu.
Nie zdążył nawet wejść na ganek, gdy drzwi się otworzyły.
– Cześć! – zawołała Cindy od progu, uśmiechnięta, promieniejąca, więc choć czuł się podle, przytulił ją do siebie.
– Rozpakowałaś się?
– Prawie – wzięła go za rękę i poprowadziła do salonu.
– Straciłam sporo czasu grzebiąc w szafach Giny, żeby zebrać to, co ode mnie pożyczała.
Usiedli na kanapie. Cindy w lot wyczuła, że Jack czymś się martwi.
– Mam nadzieję, że nie chodzi o nas.
– Cindy – westchnął – wiesz, jak bardzo pragnąłem, żebyśmy znów zamieszkali razem, ale dziś myślę sobie, że to chyba nie najlepszy pomysł.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie chodzi o uczucia, wiesz, że cię kocham, ale boję się, że tu nie będziesz bezpieczna.
– A to dlaczego?
Opowiedział jej pokrótce o wydarzeniach ostatnich dwóch dni, skupiając się głównie na osobie adwokata z Tampy nazwiskiem Richard Dressler.
– A czemu interesował się twoją sprawą?
– Chodzi o to, że to wcale nie on. Właśnie miałem telefon od Manny'ego. Jego człowiek rozmawiał z Dresslerem i okazało się, że przed dwoma miesiącami skradziono mu portfel z dokumentami, łącznie z legitymacją adwokacką.
– Co znaczy, że ktoś, kto był w wydziale dokumentacji, posłużył się jego papierami?
– Właśnie. Grzebał w moich aktach. Nie wiem, kto to może być, ale sądzę, że chce mnie wrobić, i jest to zapewne ten sam człowiek, który mnie nęka od samego początku. Dziś jest jasne, że to nie Goss.
– Chcesz więc powiedzieć, że… – Cindy zrobiła wielkie oczy.
– Sam nie wiem, co sądzić. Jeszcze tego nie przemyślałem. Jedno tylko wiem, a mianowicie, że morderca czyha na wolności, że człowiek, który mnie napastował, żyje i coś knuje.
– Skoro wiemy, że to nie Goss, to kto?
– Nie wiem, ale muszę to ustalić, do tego czasu jednak – tak myślę – najlepiej będzie, jeśli gdzieś wyjedziesz przynajmniej na kilka dni…
– Wykluczone – nie pozwoliła mu dokończyć – zostaję z tobą. Nie zamierzam cię opuścić w takiej chwili. Razem stawimy temu czoło.
Westchnął głęboko, objął ją, przyciągnął do siebie.
– Ale zdajesz sobie sprawę, że nie mogę zawiadomić policji. Nie mogę im powiedzieć, że człowiek, który mnie prześladował, znów coś knuje. Gdyby policja dowiedziała się, że byłem przekonany, iż to Goss mnie napastuje, to oskarżenie zyskałoby motyw zabójstwa.
Cindy przygryzła wargi. Pomyślała, że to bez sensu, by nie móc nikomu nic powiedzieć o prześladowcy, ale z drugiej strony wszystko, co mówił Jack, brzmiało logicznie.
– Trudno – westchnęła – skoro nie możemy zawiadomić policji, musimy się strzec sami.
Tego samego wieczoru gubernator Harold Swyteck wynajął apartament na trzydziestym drugim piętrze hotelu Intercontinental w Miami, gdyż niebawem miał wziąć udział w obiedzie w tymże hotelu i wygłosić przemówienie do grupy sympatyków, którzy zresztą słono zapłacą za przywilej obiadowania w jego towarzystwie. Tymczasem jednak sam musiał sypnąć groszem. W pokoju czekała już spora doniczka z chryzantemami, którą zamówił w kwiaciarni. Wyciągnął pieniądze z teczki – całe pięćdziesiąt tysięcy – i włożył do doniczki. Następnie wyjął parę mokasynów z walizki i z trudem opanowując złość włożył do reklamówki. Było w tym coś poniżającego. Czuł się tak, jakby go obrabowano na ulicy, ale jeśli ma to zadowolić szaleńca, to niech mu będzie. A zresztą wyłożyłby dużo więcej niż pięćdziesiąt tysięcy, aby tylko szantażysta dał mu wreszcie święty spokój, raz na zawsze.
Sprawdził czas. Osiemnasta trzydzieści, trwa jeszcze wieczorny szczyt na ulicach, więc podróż na cmentarz zajmie co najmniej dwadzieścia minut. Po raz nty tego dnia gubernator przeanalizował sytuację, starając się znaleźć jakieś wyjście z szamba, w którym się znalazł. Dobrego rozwiązania jednak nie było, bo nie mógł przecież zawiadomić policji. Nie mógł też machnąć na wszystko ręką i pozwolić, aby prześladowca spełnił groźbę. Pozostawało tylko jedno – zastosować się do żądań szantażysty i liczyć, że jednak uda się uratować to wszystko, czego z takim trudem dorabiał się przez całe życie.
Wziął doniczkę oraz reklamówkę z mokasynami, chwycił kluczyki do samochodu z wypożyczalni i wyszedł z pokoju w takim nastroju, jakby za chwilę miał stanąć nad własnym grobem.
Jack z Cindy poszli do łóżka o dziewiątej i kochali się przy dźwiękach audycji „Dla miłośników jazzu" aż do północy, kiedy prezenter oznajmił: „Dzięki Bogu, już piątek". Przed zaśnięciem Jack ostatecznie postanowił, że powie Cindy, co zaszło z Gina. Namyślał się tylko, jak to uczynić, natomiast nie miał najmniejszych wątpliwości, że musi to zrobić, Cindy bowiem naprawdę wiele ryzykowała zostając z nim, więc powinien być wobec niej absolutnie szczery. Tego wymagała zwyczajna uczciwość. Najpierw jednak musi uprzedzić Ginę i zorientować się, co myśli, a najważniejsze – upewnić się, że jeśli stanie przed sądem jako świadek oskarżenia, to nie zacznie publicznie prać brudów.
Więc nazajutrz po południu wybrał się do Giny. Zamyślony jechał tak wolno, że wyprzedzały go nawet autobusy z turystami zwiedzającymi miasto.
Właśnie wróciła do domu po przebieżce. Miała na sobie pomarańczowe szorty, adidasy i skąpą górę, mokrą od potu, która przylgnęła do biustu. Brązowe włosy związała w kok na karku.
– Mogę wejść? – spytał od progu Jack.
Gina sączyła lemoniadę. Powitała go spojrzeniem równie chłodnym jak kostka lodu w szklance.
– Wejdź – wzruszyła obojętnie ramionami.
Wszedł więc, zamknął za sobą drzwi i podążył w ślad za nią do kuchni.
– Rozumiem, że nie jest to twój ulubiony temat, ale po przedstawieniu, jakie urządziłaś wczoraj u Manny'ego, doszedłem do wniosku, że musimy porozmawiać.
– Nie sądzę, abym chciała coś dodać – Gina otworzyła lodówkę i dolała soku do szklanki.
– Właśnie chciałbym się upewnić. Zmartwiłem się, gdy zapowiedziałaś, że nie zechcesz mi pomóc.
– No cóż – odrzekała z wymuszonym uśmiechem – może rzeczywiście powinnam ująć to trochę delikatniej, choć nie zmieniłoby to istoty sprawy. Po prostu nie chcę się mieszać, co chyba cię nie dziwi ani martwi. Tak myślę, Jack, i tak czytam w twojej twarzy. Mam wrażenie, że ja jako alibi to ostatnia rzecz, na której ci zależy.
– Skąd wiesz, na czym mi naprawdę zależy?
– Czyżby? – spytała kusząco, niskim, ciepłym głosem, który wyrażał wszystko. Pytanie Jacka potraktowała jak wyzwanie. Przysunęła się do niego tak blisko, że czuł na policzku jej oddech, a w nozdrzach zapach rozgrzanego ciała, co przypomniało mu o wydarzeniach, do których nie powinien dopuścić. Sięgnęła ręką do tyłu i rozpuściła włosy. – A zresztą spytam inaczej. Czy naprawdę chciałbyś, abym zeznała, że znam nie tylko ciebie, ale i twoje ciało – przesunęła palce na wysokości jego piersi, nie dotknęła go, ale czuł ciepło jej dłoni – że czułam jego ciężar na sobie, że wnikaliśmy w siebie przez całą noc, że pełno było westchnień, krzyków i potu, że za każdym spazmem rozkoszy wbijałam ci paznokcie w plecy, a zęby w piersi, domagając się jeszcze i jeszcze, choć dałeś mi więcej, niż kobieta może oczekiwać? Naprawdę tego chcesz? A jeśli już zacznę mówić przed sądem, to wolałbyś, żeby Cindy była przy tym, czy nie?
Jack odsunął ją od siebie.
– To, co zdarzyło się między nami, było błędem i chyba oboje tego żałujemy, a sądzę, że mogłabyś dać mi alibi bez tych sensacyjnych szczegółów.
Gina wylała resztę lemoniady do zlewu, otworzyła barek, odmierzyła sobie porcję campari.
– Chcesz mnie namówić?
– Namówić do czego?
Uniosła wymownie brwi, pociągnęła łyk ze szklanki.
– Chcesz, żebym zeznała, iż nie wyszedłeś ode mnie przed czwartą?
Jack znał ją na tyle dobrze, żeby wiedzieć, kiedy mówi na serio. Teraz z pewnością nie żartowała.
– Daj spokój, Gina, nie o to chodzi, nie po to przyszedłem.
– Nie mówiłam, że taki miałeś zamiar, ale nie zawsze przychodzi się z określonym zamiarem. Przypomnij sobie, jak to było ostatnim razem. Nie przyszedłeś, żeby się ze mną przespać, a jednak…
– I żałuję, że tak się stało.
– Czyżby? A może chodzi ci tylko o to, aby Cindy nigdy się nie dowiedziała.
Odwrócił wzrok, starając się opanować. Irytacją nic nie wskóra.
– Nie przyszedłem tu, aby dostać od ciebie alibi. Chciałem się tylko upewnić, że nie będziesz zeznawać przeciwko mnie.
– Nie wygłupiaj się – spojrzała nań zdziwiona – to absurd. Nigdy nie zrobiłabym czegoś podobnego.
– A jeśli chodzi o to, co zdarzyło się między nami, niczego Cindy nie powiedziałem, ale powiem w odpowiedniej chwili.
– Takiej chwili nie będzie. Znam Cindy, znam ją lepiej niż ty. Jeśli tylko dowie się o wszystkim, nigdy więcej jej nie zobaczymy, ani ty, ani ja. W jednym tylko przypadku można i trzeba by jej powiedzieć, a mianowicie, gdybym zaświadczała o twoim alibi, a tego nie zrobię, więc nie ma o czym mówić. Nie pozwolę, żebyś mnie obsmarował wobec niej tylko dlatego, że ogarnęły cię spóźnione wyrzuty sumienia. Nigdy! Rozumiesz? Nigdy na to nie pozwolę.
– To nie od ciebie zależy.
– A właśnie, że tak, ponieważ zawsze mogę zmienić zdanie i zacząć zeznawać przeciwko tobie. Nie mam innego wyjścia i przysięgam, że jeśli piśniesz choćby słowo i Cindy się o nas dowie, to idę na policję i wszystko mówię, nie wyłączając tego, że zjawiłeś się wtedy u mnie, bo byłeś przekonany, że Eddy Goss ściga was oboje. Powiem zresztą więcej, także o tym, co tu naprawdę się zdarzyło i skąd się wzięły twoje zadrapania. Powiem, że wpuściłam cię do domu, bo śmiertelnie mnie przestraszyłeś opowieścią o Gossie. Powiem, że miałeś spać na kanapie w salonie I darzyłam cię pełnym zaufaniem, a podrapałam cię dopiero wtedy, gdy wdarłeś się do sypialni, zerwałeś ze mnie koszulę i rzuciłeś się na mnie. – Przerwała i dopiła campari do końca. – A więc – ciągnęła – wybór należy do ciebie: albo postąpisz jak dorosły mężczyzna i to, co zdarzyło się między nami, zachowasz dla siebie, albo licz się z konsekwencjami.
Jacka zamurowało, nie wierzył własnym uszom.
– Ale dlaczego? – nie rozumiał – dlaczego nie chcesz powiedzieć prawdy?
– Bo to nikomu nie jest potrzebne. Jeśli powiem prawdę policji, nic ci nie pomogę. Jeśli powiem prawdę Cindy, obojgu nam to zaszkodzi. Tak więc znasz moje warunki: albo oboje milczymy, albo oboje mówimy. Decyzja należy do ciebie.
Miał ochotę jej odpalić, żeby nie wtykała nosa w sprawy jego i Cindy, ale w tej sytuacji nie mógł sobie na to pozwolić. Niewykluczone, że bluffowała, nie wierzył, że gotowa byłaby sfabrykować historię o rzekomym gwałcie, ale też nie mógł niczego ryzykować. To ona rozdawała karty.
– Trudno – powiedział zrezygnowany – przyjmuję warunki, nie mam wyboru.
– Rozsądny chłopak – pochwaliła go. – Napijesz się campari? – podniosła szklankę.
Nie odpowiedział, wyszedł bez słowa.
Była piąta trzydzieści rano, gdy Wilfreda Garcię obudziło głośne pukanie do drzwi. Nie spał prawie całą noc, bez przerwy myślał, martwił się i zastanawiał, upłynęło bowiem prawie trzydzieści sześć godzin od czasu, gdy dał znać temu sympatycznemu policjantowi, Cooksonowi, a ten tymczasem wcale się nie odezwał.
Pukanie nie ustawało. Wilfredo podniósł się z materaca na podłodze – nigdy nie sprawił sobie łóżka.
– Uno momento – narzucił szlafrok, wsunął kapcie i poczłapał do drzwi.
W drzwiach – owszem – był stosowny otwór na wizjer, ale urządzenie dawno ktoś wymontował. Wilfredo zasłaniał dziurę kawałkiem waty. Wyjął ją teraz i zerknął na korytarz. Panowały ciemności, ale w mroku dostrzegł granatowy mundur policjanta.
– To ja, Cookson – dobiegł głos z ciemności.
Stary Kubańczyk uchylił trochę drzwi i wyjrzał przez szparę. Policjant był co najmniej o głowę wyższy i miał pewnie połowę tych lat co Wilfredo.
– Czy pozwoli mi pan wejść?
Wilfredo nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Ucieszył się na widok policjanta, ale nie spodziewał się wizyty o tak dziwnej porze. Był więc trochę zaniepokojony, ale mimo wszystko otworzył i zaprosił przybysza do środka. Policjant wszedł, zamknął za sobą drzwi. Wilfredo zapalił światło, obrócił się w stronę przybysza i zamarł.
W mroku nie widział rysów, ale teraz, w świetle żarówki, rozpoznał natychmiast. Ta sama sylwetka, cera, krzaczaste ciemne brwi – znał tego człowieka, widział go w nocy, kiedy zabito Gossa. Ręce mu zadrżały, a serce zaczęło bić młotem, gdy zdał sobie sprawę, że stoi oko w oko z mordercą. Chciał uciec, ale człowiek w mundurze chwycił go za koszulę i przyciągnął do siebie. Wilfredo otworzył usta, ale nie zdążył już dobyć głosu, żeby wezwać pomoc. Pięść zabójcy jak błyskawica spadła na jego szczękę. Głowa starca rażona potężnym ciosem poleciała do tyłu, kręgi szyjne puściły, czaszka wsparła się na plecach, ciało zwiotczało.
Zabójca zwolnił uchwyt, zwłoki Wilfreda osunęły się na podłogę. Morderca pochylił się jeszcze, sprawdził puls. Pulsu nie było. Robota skończona.
Poprawił skradziony mundur, nałożył ciemne okulary i bezszelestnie wyszedł na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi. I znów w domu przy ulicy East Adams 409 zostawił za sobą tragiczny ślad. I znów w pustce klatki schodowej odbiły się echem niespieszne kroki, jakby posterunkowy obchodził swój rewir.