— Blefowali — powiedziała Sluka. I wtedy właśnie nad północnym horyzontem zabłysnął nagle fałszywy świt, zmieniając przesłaniające go granie i skały w czarne wycinanki. Płomień miał jasność wybuchu magnezji, obramowanego fioletem. Wkrótce przeładował on całe pasy pola widzenia Sylveste’a, pozostawiając, tam gdzie płonął, drętwe próżnie.
— Może zgadłabyś jeszcze raz? — zaproponował.
Przez chwilę Sluka wydawała się niezdolna do udzielenia odpowiedzi. Patrzyła tylko na płomień, zahipnotyzowana jego promiennością i niesionym przezeń przesłaniem okrucieństwa.
— Mówił ci, że to zrobią — powiedziała Pascale. — Powinnaś była go słuchać. Znał tych ludzi. Wiedział, że przeprowadzą dokładnie to, co obiecali.
— Nigdy bym nie pomyślała, że ma rację — odparła Sluka głosem tak cichym, że zdawało się, iż mówi do siebie. Mimo blasku wieczór nadal był absolutnie cichy, wolny nawet od zwykłej muzyki resurgamskich wiatrów. Myślałam, że groźba taka jest zbyt potworna, by brać ją poważnie.
— Dla nich żadna potworność nie jest zbyt wielka. — Oczy Sylveste’a powracały do normalnego stanu, teraz widział już twarze kobiet stojących z nim na płaskowyżu Mantell. — Od tej pory lepiej, byś wierzyła słowom Volyovej. Myśli to, co mówi. Za dwadzieścia cztery godziny powtórzy to wszystko, chyba że mnie wydasz.
Sluka zdawała się nie słyszeć.
— Może powinniśmy zejść na dół — powiedziała tylko.
Sylveste zgodził się, choć zanim skierowali się z powrotem do wnętrza mesy, wzięli zgrubny namiar kierunku, w którym widzieli błysk. — Wiemy, kiedy to się zdarzyło — oznajmił Sylveste. — I znamy kierunek. Kiedy nadejdzie fala ciśnieniowa, będziemy znali również odległość od miejsca trafienia. Osiedla na Resurgamie nadal są szeroko rozrzucone, więc łatwo określimy, które to z nich.
— Powiedziała, jak to miejsce się nazywa — zauważyła Pascale.
Sylveste skinął głową.
— Ale mimo, że wierzę w każdą jej groźbę, wiem również, że Volyovej ufać nie można.
— Nie wiem nic o Phoenix — oznajmiła Sluka, gdy zjeżdżali windą towarową. — Myślałam, że znam większość ostatnio utworzonych osiedli. Ale z drugiej strony w ciągu ubiegłych kilku lat niezupełnie byłam w sercu rządu.
— Ona zaczęłaby od czegoś małego — powiedział Sylveste. — W innym przypadku nie miałaby miejsca na eskalację. Możemy założyć, że Phoenix było łatwym celem — placówką naukową lub geologiczną, czymś, od czego reszta kolonii nie jest materialnie zależna. Innymi słowy, to po prostu ludzie.
Sluka pokręciła głową.
— Mówimy o nich w czasie przeszłym, a nigdy nawet nie omawialiśmy ich w czasie teraźniejszym. To tak jakby istnieli sobie jedynie po to, by umrzeć.
Sylveste czuł się chory, mdliło go i zbierało się na wymioty. To jest, myślał sobie, jedyna okazja, gdy takie uczucie zo — stało wzbudzone wydarzeniem zewnętrznym, czymś, w czym bezpośrednio nie brał udziału. Nie czuł się tak nawet wtedy, gdy umarła Carine Lefevre. To nie on popełnił tę pomyłkę — ten błąd. I mimo że w dyskusji ze Sluką utrzymywał, że załoga spełni swoją groźbę, jakaś jego część czepiała się myśli, że w końcu tego nie zrobią, że on się myli, a Sluka i inni humaniści nie. Możliwe, że na miejscu Sluki, bez względu na to, jak czułby się przed atakiem, także zignorowałby ostrzeżenie. Kiedy grasz sam, karty zawsze wyglądają inaczej — są obciążone wieloma subtelnie różniącymi się od siebie możliwościami.
Fala ciśnieniowa nadeszła trzy godziny później. Niewiele większa od porywu wiatru, ale ten poryw w tak cichą noc był kompletnie nie na miejscu. Kiedy przeszła, zostawiła za sobą powietrze turbulentne, z nagłymi szkwałami, jakby zbierało się na pełnokrwistą burzę maczetową. Pomiar czasu wstrząsów wykazał, że miejsce ataku znajdowało się od nich niecałe trzy i pół tysiąca mil (potwierdziły to również dane sejsmiczne); obserwacje wizualne wskazały kierunek prawie dokładnie na północny zachód. Wycofawszy się pod strażą do pokoju sztabowego Sluki, wybili się ze snu mocną kawą i wywołali z archiwów Mantell globalne mapy kolonii.
Sylveste, zdenerwowany, popijał kawę.
— Tak jak mówiłaś, mogli uderzyć w nowe osiedle. Czy te mapy zostały zaktualizowane?
— Mniej więcej — odparła Sluka. — Uzupełniono je danymi z centrali kartograficznej Cuvier około roku temu, zanim sprawy tutaj przybrały poważny obrót.
Sylveste spojrzał na mapę, rzutowaną na stół Sluki, jak widmowy, topograficzny obrus. Przedstawiany obszar miał dwa tysiące kilometrów kwadratowych, był wystarczająco duży, by zawierać zniszczoną kolonię, nawet jeśli kierunek ocenili bardzo zgrubnie.
Ale nie było ani śladu Phoenix.
— Potrzebujemy nowszej mapy — powiedział Sylveste. — Możliwe, że tę placówkę założono w zeszłym roku.
— Załatwienie jej nie będzie proste.
— Więc lepiej znajdźcie jakiś sposób. Będziesz musiała podjąć decyzję w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Prawdopodobnie najważniejszą decyzję w swoim życiu.
— Nie pochlebiaj sobie. Już w zasadzie zdecydowałam, że pozwolę im cię zabrać.
Sylveste wzruszył ramionami, jakby nie miało to dla niego znaczenia.
— Nawet w takim wypadku powinnaś znać fakty. Będziesz miała do czynienia z Volyovą. Jeśli nie uwierzysz, że jej groźby są prawdziwe, sprawdzenie jej blefu może cię kusić.
Obrzuciła go długim, twardym spojrzeniem.
— Nadal mamy — teoretycznie — podłączenie do transmisji danych z Cuvier, przez resztki pasa satelitów komunikacyjnych. Ale nie używano ich od czasu, gdy zniszczono kopuły. Otwarcie ich może okazać się ryzykowne — ślady przekazu mogą wskazać nasze miejsce pobytu.
— Powiedziałbym, że akurat w tej chwili jest to najmniejsze zmartwienie kogokolwiek.
— Ma rację — dodała Pascale. — Gdy dzieje się to wszystko, kto by się zajmował drobnym naruszeniem zasad bezpieczeństwa w Cuvier? Powiedziałabym, że warto się postarać, choćby po to, by mieć mapy zaktualizowane.
— Ile czasu to zajmie?
— Godzinę czy dwie. Czyżbyś planował jakiś wyjazd?
— Nie — odparł Sylveste. — Jednak ktoś może podjąć za mnie taką decyzję.
Podczas oczekiwania na rewizję map znowu wyszli na powierzchnię. Nisko na północnym wschodzie nie było gwiazd, ale po prostu bryła czarnej jak sadza nicości, jak gdyby zza horyzontu wyłaniała się gigantyczna przykucnięta postać. Musiała to być ściana wzniesionego pyłu, dążąca w ich kierunku.
— Spowije świat na całe miesiące — powiedziała Sluka. — To tak, jakby wybuchł wielki wulkan.
— Coraz mocniej wieje — zauważył Sylveste.
Pascale kiwnęła głową.
— Czy mogli zrobić coś takiego — zmienić pogodę tak daleko od miejsca ataku? Co, jeśli broń, którą zastosowali, powoduje skażenie radioaktywne?
— Niekoniecznie — odparł Sylveste. — Pewne bronie oparte na energii kinetycznej wystarczyłyby. Znając Volyovą, wiem, że nie zrobiłaby nic więcej ponadto, co jest absolutnie niezbędne. Ale masz rację, martwiąc się o promieniowanie. Ta broń otwarła dziurę aż do litosfery. Bóg jeden wie, co wydostało się ze skorupy planetarnej.
— Nie powinniśmy spędzać tak wiele czasu na powierzchni.
— Zgoda, ale to prawdopodobnie dotyczy całej kolonii.
W drzwiach wyjściowych pojawił się jeden z asystentów Sluki.
— Macie mapy? — zapytała.
— Daj nam jeszcze pół godziny. Mamy dane, lecz jest je dość ciężko odszyfrować. Mamy jednak wiadomości z Cuvier. Złapaliśmy je, były rozpowszechniane publicznie.
— Mów dalej.
— Zdaje się, że statek zrobił zdjęcia… eee… rezultatów. Przetransmitowali je do stolicy, a teraz rozsyła się je po planecie. — Asystent wyjął z kieszeni poobijany kompnotes. Płaski ekran rzucał liliową poświatę, która rzeźbiła rysy twarzy mężczyzny. — Mam obrazki.
— Lepiej nam pokaż.
Asystent postawił kompnotes na chropowatej, wygładzonej wiatrami powierzchni mesy.
— Chyba zastosowali podczerwień — oznajmił.
Obrazy budziły przerażenie. Stopiona skała nadal wypływała z krateru i wiła się za nim. Tryskała też niczym z fontann z kilkudziesięciu nagle powstałych drobnych wulkaników. Wszelkie ślady osiedla zostały unicestwione, przełknięte przez szeroki na kilometr lub dwa kocioł krateru. W pobliżu jego centrum widniały rozległe łaty, szkliste, gładkie i czarne jak noc — sprawiały wrażenie zestalonej smoły.
— Przez chwilę miałam nadzieję, że się mylę — powiedziała Sluka. — Miałam nadzieję, że błysk, a nawet fala ciśnieniowa… Miałam nadzieję, że to tylko jakieś oszustwo… cyrkowa sztuczka. Nie widzę jednak możliwości, jak mogliby wywołać taki efekt, gdyby rzeczywiście nie zrobili dziury w planecie.
— Za chwilę będziemy wiedzieli na pewno — powiedział asystent. — Mniemam, że mogę mówić swobodnie?
— Sprawa dotyczy Sylveste’a — powiedziała Sluka. — Może więc równie dobrze to słyszeć.
— Cuvier wysłało samolot nad miejsce ataku. Będą mogli sprawdzić, czy te obrazy zostały sfabrykowane, czy nie.
Gdy powrócili pod ziemię, mapy rozszyfrowano i w archiwum Mantell zamieniono stare kopie. Jeszcze raz wrócili do pokoju sztabowego Sluki, by przejrzeć dane. Tym razem informacje towarzyszące mapom wskazywały, że odwzorowania zaktualizowano jedynie przed kilkoma tygodniami.
— Doskonale sobie poradzili — zauważył Sylveste. — Utrzymywać kartografię na poziomie, gdy wokół nich wali się miasto. Podziwiam ich poświecenie.
— Do diabła z ich motywacją. — Sluka tarła palcami jeden z globusów ustawionych na postumentach po obu stronach pokoju. Sprawiała wrażenie, że chce zakotwiczyć się na planecie, która bez względu na jej wysiłki, nieubłaganie się obraca. — Obchodzi mnie tylko, czy jest tam Phoenix, czy jak to oni nazwali.
— Rzeczywiście, jest — powiedziała Pascale.
Jej palec przebił rzutowany teren i wskazał drobną, zaopatrzoną w etykietę kropkę na zaludnionych poza tym obszarach północno-wschodnich.
— To jedyne osiedle tak daleko na północy — powiedziała. — I mniej więcej we właściwym kierunku. A także nazywa się Phoenix.
— Co jeszcze o nim macie?
Asystent Śluki — mały mężczyzna z delikatnie natłuszczonymi wąsikami i kozią bródką — przemówił cicho do zamocowanego na rękawie kompnotesu, polecając mu powiększyć okolice osiedla. Nad stołem zakwitła seria ikon demograficznych.
— Niewiele. Kilka wielorodzinnych schronów powierzchniowych połączonych rurami. Parę podziemnych zakładów. Bez połączeń naziemnych, choć mieli lądowisko dla pojazdów powietrznych.
— A ludność?
— Nie sadzę, żeby słowo „ludność” było tu właściwe. Coś koło setki, osiemnaście jednostek rodzinnych. Na pierwszy rzut oka większość z Cuvier. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — W gruncie rzeczy, jeśli na tym polegał jej pomysł, by uderzyć kolonie, to wyszliśmy z tego wyjątkowo dobrze. Około setki ludzi — cóż, to tragedia. Ale jestem zdziwiony, że nie wybrali sobie celu bardziej zaludnionego. Sam fakt, że nikt z nas nie wiedział o istnieniu tego miejsca, prawie unicestwia uzyskany efekt, nie sądzicie?
— Jaka to wspaniale absurdalna rzecz. — Sylveste wbrew sobie pokiwał głową.
— Co takiego?
— Ludzka zdolność do żalu. Po prostu, gdy liczba martwych przekracza kilkadziesiąt, nie jest ona w stanie wywołać właściwej reakcji emocjonalnej. I ta reakcja nie staje na określonym poziomie — po prostu nic się nie dzieje, nie reagujemy. Przyznajcie to. Nikt z nas nie czuje w związku z tymi ludźmi absolutnie nic. — Sylveste spojrzał na mapę, myśląc o tym, co czuli tamtejsi mieszkańcy po ostrzeżeniu, w ciągu tych kilku sekund, które dała im Volyova. Zastanawiał się, czy ktoś z nich zadał sobie trud opuszczenia domu i zwrócenia się twarzą ku niebu, by przyśpieszyć — o ułamek sekundy — nadchodzące unicestwienie. — Ale wiem jedno. Mamy wszelkie niezbędne dowody, wskazujące, że to kobieta dotrzymującą słowa. A to z kolei oznacza, że musicie wypuścić mnie do nich.
— Bardzo niechętnie cię tracę — powiedziała Sluka. — Ale nie wygląda, bym w tej sprawie miała wielki wybór. Oczywiście, zechcesz się z nimi skontaktować.
— Naturalnie — odrzekł Sylveste. I oczywiście Pascale pójdzie ze mną. Ale chciałbym, żebyś wyświadczyła mi pewną przysługę.
— Przysługę? — W głosie Sluki brzmiało rozbawienie, jak gdyby była to ostatnia rzecz, której się po nim spodziewała. — Cóż, co mogę dla ciebie zrobić, kiedy już staliśmy się tak bliskimi przyjaciółmi?
Sylveste uśmiechnął się.
— Tak naprawdę to chcę tego nie tyle od ciebie, ile od doktora Falkendera. Widzisz, sprawa dotyczy moich oczu.
Volyova obserwowała z unoszącego się, zawieszonego na wysięgniku fotela wyniki swego działania na planecie. Widniały wyraźne, precyzyjnie zobrazowane na sferze projekcyjnej mostka. W ciągu ubiegłych dziesięciu godzin widziała, jak rana na skorupie globu wyciąga ciemne cyklonowe macki coraz dalej od ogniska, co świadczyło, że pogoda w tym rejonie — i w konsekwencji wszędzie na planecie — została przerzucona do punktu nowej, gwałtownej równowagi. Zgodnie z zebranymi lokalnie danymi koloniści na Resurgamie nazywali takie zjawiska burzami maczetowymi, by podkreślić nieubłaganą tendencję powietrznego pyłu do ścinania wszystkiego, co stanie mu na drodze. Obserwacja była fascynująca, niczym sekcja przedstawiciela jakiegoś nieznanego gatunku zwierząt. Choć lepiej znała planety niż większość kolegów z załogi, nadal znajdowała tam wiele rzeczy, które uważała za zaskakujące i w niemałym stopniu niepokojące. Niepokoiło, że po prostu przedziurawienie planetarnej skorupy może spowodować tak wielkie skutki — i to nie tylko w bezpośrednim sąsiedztwie zaatakowanego miejsca, ale o tysiące kilometrów dalej. Wiedziała, że w końcu skutki jej akcji będą odczuwane we wszystkich punktach planety. Wzniesiony kurz w końcu osiądzie, cienką, poczerniałą lekko radioaktywną błonką, rozłożoną dość równomiernie na całym globie. W rejonach klimatu umiarkowanego błona zostanie wkrótce zmyta przez procesy pogodowe wzbudzone przez kolonistów — jeśli oczywiście procesy te nadal będą czynne. Jednak w rejonach arktycznych deszcze nigdy nie padały, więc warstwa drobniutkiego kurzu pozostanie nieruszona przez stulecia. W końcu przykryją ją inne nawarstwienia i błonka pyłu stanie się częścią nieodwracalnej geologicznej historii planety. Może, zadumała się Triumwir, za parę milionów lat na Resurgam przybędą inne istoty, posiadające podobną cechę ciekawości jak ludzie. Będą chciały dowiedzieć się czegoś o historii planety i w tym celu pobiorą próbki skorupy, sięgając głęboko w przeszłość Resurgamu. Niewątpliwie ta warstwa osiadłego kurzu nie będzie jedyną zagadką do rozwiązania, niemniej jednak będą się nad nią zastanawiać, choćby przelotnie. I nie miała wątpliwości, że ci hipotetyczni przyszli badacze, rozważając pochodzenie tej warstewki, dojdą do całkowicie mylnych wniosków. Nigdy nie wpadnie im na myśl, że leży tam ona w wyniku świadomego aktu czyjejś woli.
Volyova przespała tylko kilka godzin z ostatnich trzydziestu, ale obecnie jej energia była chyba niewyczerpana. Oczywiście zapłaci za to kiedyś w przyszłości, ale w tej chwili mknęła z pełną szybkością i ten rozpęd nie dawał się zahamować. Mimo to, gdy Hegazi podjechał do niej na swym fotelu, nie przełączyła się natychmiast w tryb czujności.
— O co chodzi?
Przyjmuję coś, co bardzo wygląda na naszego chłopca.
— Sylveste’a?
— Lub kogoś, kto go udaje. — Hegazi wszedł w jedną ze swoich nawracających faz fugi, co dla Volyovej oznaczało, że znajduje się w głębokim związku ze statkiem. — Nie mogę prześledzić jego całej ścieżki komunikacyjnej. Ścieżka wychodzi z Cuvier, ale jestem przekonany, że Sylveste’a fizycznie tam nie ma.
W dalszym ciągu mówiła cicho, mimo że prócz nich na mostku nie było nikogo.
— Co mówi?
— W kółko powtarza prośbę o rozmowę z nami.
Khouri usłyszała odgłos kroków stóp człapiących w głębokim na cal szlamie, który zalał cały poziom kapitana.
Jej obecność tutaj nie miała racjonalnego uzasadnienia. A jednak była w tym jakaś logika. Nie ufała już Volyovej — jedynej osobie, o której myślała, że może jej wierzyć. Mademoiselle po aferze z bronią arsenałową nie odzywała się. Khouri po prostu musiała w takiej sytuacji przestać się zachowywać racjonalnie. Jedynym człowiekiem na statku, który nie zdradził jej w taki czy inny sposób, ani nie zasłużył sobie na jej nienawiść, był ktoś, kto w żaden sposób nie mógł jej nic powiedzieć.
Natychmiast zorientowała się, że odgłos kroków nie pochodzi od Volyovej. Jednak brzmiało w nim zdecydowanie, sugerujące, że idący wie dokładnie, dokąd idzie, a nie po prostu przez przypadek zawędrował w ten obszar okrętu.
Khouri podniosła się z błota. Na ciemnym materiale jej spodni nie było znać, że ich siedzenie jest mokre i zimne od szlamu.
— Odpręż się — powiedziała niedbale wyłaniająca się zza zakrętu korytarza osoba. Buty kobiety człapały w bryi, a swobodnie wiszące uzbrojenie metalicznie pobłyskiwało. Z pobłyskiem mieszała się wielobarwna poświata wzorów holograficznych.
— Sudjic. — Khouri rozpoznała przybyłą. — Jak, do cholery…?
Sudjic pokręciła głową i uśmiechnęła się zaciśniętymi ustami.
— Jak tu trafiłam? To proste, Khouri, śledziłam cię. Kiedy zobaczyłam ogólny kierunek twego marszu, stało się jasne, że idziesz tutaj, więc przyszłam za tobą, ponieważ uważam, że przyda nam się mała pogawędka.
— Pogawędka?
— O tutejszej sytuacji. — Sudjic wykonała szeroki gest. — Tu, na statku. Dokładniej o pieprzonym Triumwiracie. Na pewno zauważyłaś, że mam żal do jednego z jego członków.
— Do Volyovej.
— Tak, do naszej wspólnej przyjaciółki, liii. — Sudjic udało się wymówić imię kobiety jak wyjątkowo brzydkie przekleństwo. — Zabiła mojego kochanka, wiesz o tym.
— Jak rozumiem, wynikły… problemy.
— Problemy, ha! To dobre. Zrobienie z kogoś szaleńca nazywasz problemem, Khouri? — Przerwała, przysunęła się bliżej, ale nadal utrzymywała pełną respektu odległość od stopionego, anielskiego rdzenia kapitana. — A może powinnam nazywać cię Ana, teraz, kiedy jesteśmy w… hm… bliższych stosunkach?
— Nazywaj mnie jak chcesz. To nic nie zmienia. Mogę jej teraz nie cierpieć, ale to nie znaczy, że zamierzam ją zdradzić. Nie powinnyśmy nawet o tym rozmawiać.
Sudjic ze zrozumieniem kiwnęła głową.
— Naprawdę trafiła cię tą terapią lojalnościową, prawda? Posłuchaj, Sajaki i inni nie są tak wszechwiedzący, jak ci sie wydaje. Możesz mi o wszystkim opowiedzieć.
— To nie tylko terapia lojalnościową.
— A co jeszcze? — Sudjic oparła swoje urękawicznione dłonie na wąskich biodrach. Mimo szczupłej sylwetki — częstej cechy u ludzi urodzonych w kosmosie — kobieta była piękna. Cała eteryczna — bez wzmocnionej chimerycznie struktury mięśniowo-szkieletowej w warunkach standardowej grawitacji raczej nie funkcjonowałaby normalnie. Lecz teraz, z tym podskórnym wzmocnieniem, Sudjic była niewątpliwie silniejsza i szybsza od wszystkich ludzi niewspomaganych. Wyglądała jak origami — figurka kobiety złożona z ostrego jak brzytwa papieru.
— Nie mogę ci o tym opowiadać — wyjaśniła Khouri — ale Ilia i ja mamy wspólne sekrety. — Natychmiast pożałowała swoich słów, ale chciała zepsuć tę pełną samozadowolenia wyższość Ultraski. — Chcę powiedzieć…
— Posłuchaj, jestem przekonana, że ona chce, byś właśnie to czuła. Ale zadaj sobie pewne pytanie, Khouri. Ile z tego, co pamiętasz, jest prawdziwe? Czy to możliwe, żeby Volyova majstrowała przy twych wspomnieniach? Próbowała tak robić z Borysem. Próbowała go uleczyć, ścierając jego przeszłość, ale to nie zadziałało. Nadal musiał radzić sobie z głosami. Czy z tobą jest tak samo? Czy jakieś głosy pływają sobie w twej głowie?
— Jeśli tam są — oznajmiła Khouri — nie mają nic wspólnego z Volyovą.
— Więc to przyznajesz. — Sudjic uśmiechnęła się świętoszkowato, jak dzielna uczennica, przyznająca, że odniosła zwycięstwo w jakiejś grze, ale mająca nadzieję, że nie wygląda na zbyt dumną z tego powodu. — Cóż, czy je słyszysz, czy nie, to nie ma znaczenia. Ważne jest, że nie żywisz już co do niej iluzji. Ani co do Triumwiratu jako całości. Nie możesz się oszukiwać, że podoba ci się ich ostatnia akcja.
— Nie jestem pewna, że w pełni rozumiem to, co właśnie zrobili, Sudjic. Istnieją rzeczy, których nie mam dobrze ułożonych w głowie. — Khouri czulą, jak zimna, mokra materia spodni przylega jej do pośladków. — W gruncie rzeczy właśnie dlatego tu zeszłam. Po trochę ciszy i spokoju. Żeby sobie wszystko ułożyć.
— 1 zobaczyć, czy nie ma on jakiejś mądrości do odstąpienia?
Sudjic gestem głowy wskazała kapitana.
— Jest martwy, Sudjic. Może jestem jedyną osobą, która to widzi, ale to prawda.
— Może Sylveste potrafi go wyleczyć.
— Nawet gdyby mógł, to czy Sajaki naprawdę chce tego?
Sudjic kiwnęła głową.
— Oczywiście, oczywiście. Całkowicie rozumiem. Ale posłuchaj. — Zniżyła głos do szeptu, choć jedynymi możliwymi podsłuchującymi były przemykające szczury. — Znaleźli Sylveste’a. Właśnie to usłyszałam, zanim tu zeszłam.
— Znaleźli go? To znaczy jest już tutaj?
— Nie, oczywiście, że nie. Dopiero co się skontaktowali. Nie wiedzą nawet jeszcze, gdzie się znajduje, wiedzą tylko, że żyje. Nadal muszą jakoś wziąć sukinsyna na pokład. I tu właśnie zaczyna się twoja rola. Moja zresztą też.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nie udaję, że rozumiem, co przydarzyło się Kjarval w komorze treningowej. Może się po prostu załamała, choć znałam ją lepiej niż ktokolwiek na tym statku i powiedziałabym, że nie była typem załamującym się. Bez względu na to, co to było, dało Volyovej pretekst do jej wykończenia — choć nie sądziłam, że ta dziwka do tego stopnia jej nienawidzi.
— To nie wina Volyovej…
— Niech będzie. — Sudjic pokręciła głową. — To nieważne. Na razie. Oznacza to jednak, że potrzebuje cię w tej misji. Khouri, ty i ja, oraz może być sama królowa-suka, udajemy się w dół, by zabrać Sylveste’a.
— Nie możesz jeszcze tego wiedzieć.
Sudjic potrząsnęła głową.
— Nie, oficjalnie nie mogę. Ale kiedy się jest na pokładzie tego statku tak długo jak ja, wie się coś niecoś o pomijaniu zwykłych kanałów.
Przez moment panowała cisza, przerywana tylko odgłosami kropel kapiących z przeciekającego przewodu, gdzieś dalej, w głębi korytarza.
— Sudjic, czemu mi to mówisz? Sądziłam, że mnie nie cierpisz.
— Może nie cierpiałam. Kiedyś. Ale teraz potrzebujemy wszystkich sprzymierzeńców, jakich znajdziemy. I myślałam, że docenisz ostrzeżenie. Zwłaszcza jeśli masz trochę rozsądku i wiesz komu ufać.
Volyova zwracała się do bransolety:
— „Nieskończoność”, chciałabym, żebyś skorelowała głos, jaki za chwilę usłyszysz, z pokładowymi zapisami Sylveste’a. W wypadku braku zgodności powiadom mnie natychmiast bezpiecznym displejem.
— …mnie słyszycie — głos Sylveste’a popłynął ku nim od połowy zdania. Powtarzam, chcę wiedzieć, czy mnie słyszycie. Żądam potwierdzenia odbioru, dziwko. Żądam pieprzonego potwierdzenia odbioru!
— To on, tak jest. — Volyova zagłuszała głos mężczyzny. — Poznałabym wszędzie ten opryskliwy ton. Lepiej go stamtąd wyciągnąć. Sądzę, że nadal nie mamy jeszcze na niego namiaru?
— Przykro mi. Będziesz musiała zwrócić się do kolonii jako całości i przyjąć, że ma środki, by cię słyszeć.
— Jestem pewna, że nie zaniedbałby takiego szczegółu. — Volyova spojrzała na bransoletę — statek jak dotychczas nie odrzucił hipotezy, że głos należy do Sylveste’a. Uwzględniono tolerancję, gdyż Sylveste, który kiedyś wszedł na pokład, był znacznie młodszą wersją mężczyzny, którego teraz szukali, więc nie spodziewano się, że głos będzie pasował idealnie. Ale nawet po uwzględnieniu tych czynników wydawało się coraz bardziej prawdopodobne, że go znaleźli i że nie jest to po prostu jeszcze jeden nieszczęśliwy udawacz, który występuje, by „ocalić” kolonię. — W porządku, podłącz mnie. Sylveste? Tu Volyova. Powiedz, czy to słyszysz.
Głos mężczyzny brzmiał teraz czyściej:
— Najwyższy kurewski czas.
— Sadzę, że możemy przyjąć to za „tak” — powiedział Hegazi.
— Musimy przedyskutować szczegóły przetransportowania ciebie tutaj i wydaje mi się, że bardzo ułatwi sprawę, jeśli to zrobimy na bezpiecznym kanale. Jeśli podasz mi swe obecne położenie, możemy dokładnie omieść czujnikami ten region i odbierać twoją transmisję ze źródła, omijając przekaźnik w Cuvier.
— Posłuchajcie, dlaczego chcecie, żebym to zrobił? Czy chcecie coś zataić przed resztą mieszkańców kolonii? — Sylveste zamilkł, ale umysł Volyovej umieścił w tym miejscu szyderczy śmiech. — Mimo wszystko dotychczas nie zwlekaliście z wciąganiem ich do tego. — Następna pauza. — Przy okazji, niepokoi mnie, że mam do czynienia z tobą, a nie z Sajakim.
— Jest niedysponowany — wyjaśniła Volyova. — Podaj mi swą pozycję.
— Przykro mi, ale to jest niemożliwe.
— Musisz się lepiej postarać.
— Czemu miałbym się o to troszczyć? W waszych rękach są wszystkie strzelby. Znajdziecie rozwiązanie.
Hegazi pomachał ręką, pokazując Volyovej, by wyłączyła radio.
— Może nie może wyjawić swojej pozycji.
— Nie może?
Hegazi postukał palcem wskazującym swój wzmocniony stalą nos.
— Ci, co go więżą, mogą mu nie pozwalać. Są gotowi go wypuścić, ale nie chcą zdradzić swego położenia.
Volyova kiwnęła głową, przyznając, że sugestia Hegaziego prawdopodobnie jest bliska prawdy. Wznowiła kontakt.
— Dobrze, Sylveste. Chyba rozumiem twoją trudną sytuację. Zakładam, że masz środki do poruszania się, i proponuję następujący kompromis. Mniemam, że twoi… hm… gospodarze niewątpliwie mogą coś naprędce zorganizować?
— Mamy transport, jeśli właśnie o to pytasz.
— W takim razie masz jeszcze sześć godzin. Wystarczający czas, byś dostał się do miejsca dostatecznie odległego od tego, gdzie teraz przebywasz. Więc nie zdradzisz tego miejsca, jeśli wtedy podasz swą pozycję. Ale jeśli cię nie usłyszymy w ciągu sześciu godzin, przeprowadzimy atak na następny cel. Czy to dostatecznie jasne dla wszystkich zainteresowanych?
— Och tak — powiedział zwięźle Sylveste. — Całkowicie jasne.
— Jeszcze jedno.
— Tak?
— Zabierz ze sobą Calvina.