TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ

Orbita Cerbera-Hadesa, 2567

— Dowiedziałaś się czegoś, Złodziej Słońca coś ci powiedział. Dlatego z taką determinacją chcesz powstrzymać Sylveste’a — zwróciła się Pascale do Volyovej, która poczuła się pewniej, gdy prom minął punkt w połowie drogi między Cerberem a miejscem, w którym zwiększyła ciąg do czterech g. Teraz, gdy płomień silnika nie wskazywał już ścigającego ich Światłowca, ich pojazd stał się celem znacznie mniej widocznym. Wada tej sytuacji polegała oczywiście na tym, że płomień bił teraz w kierunku Cerbera i planeta mogła go uznać za przejaw wrogości. Jeśli jeszcze nie wiedziała, że ludziom, którzy do niej ostatnio przybyli, nie zależy zbytnio na jej interesie.

Jednak nie mogły nic na to poradzić.

Światłowiec utrzymywał przyśpieszenie sześciu g; odległość między nim a promem stale się zmniejszała i za pięć godzin prom miał się znaleźć w zasięgu rażenia statku. Złodziej Słońca mógł jeszcze bardziej rozpędzić statek i Volyova przypuszczała, że Złodziej bada granice możliwości silnika. Złodziejowi nie zależy specjalnie na przetrwaniu, pomyślała Volyova, ale jeśli Światłowiec zostanie zniszczony, wkrótce ten sam los spotka również przyczółek. I choć Sylveste był teraz wewnątrz planety, może obcy musi się dowiedzieć, czy cel został osiągnięty; przez dłuższy czas potrzebny był mu wyłom w skorupie, by sygnał z wnętrza mógł się wydostać do przestrzeni zewnętrznej. Volyova ani przez chwilę nie miała złudzeń, że Złodziejowi Słońca choć odrobinę zależało na bezpiecznym powrocie Sylveste’a.

— Co takiego pokazała mi Mademoiselle? — spytała Khouri. Po wielogodzinnej fazie przyśpieszania głos miała jak po ciężkim przepiciu. — To w mojej głowie, z czym nie mogłam dojść do ładu. O to ci chodzi?

— Sądzę, że nigdy się tego nie dowiemy w stu procentach — odparła Volyova. — Wiem tylko tyle, co mi pokazał. Wierzę, że to prawda, ale raczej nigdy nie uzyskamy całkowitej pewności.

— Mogłabyś mi to zreferować — zaproponowała Pascale. — Z nas trzech tylko ja nic o tym nie wiem. A potem wy dwie spierajcie się o szczegóły.

Po raz drugi albo trzeci w ciągu ostatnich paru godzin odezwała się konsola, sygnalizując, że skierowany ze Światłowca promień radaru omiótł ich od rufy. Na razie nie były to zbyt cenne dane, gdyż opóźnienie sygnałów elektromagnetycznych między statkiem a promem ciągle wynosiło sekundy, a to wystarczało, by prom, impulsem napędu bocznego, mógł się przemieścić z namierzonej przez radar pozycji. Jednak Volyovą denerwował fakt, że Swiatłowiec ich goni i próbuje uzyskać wystarczająco dokładne dane o ich trasie, by móc otworzyć ogień. Do tego czasu mogą upłynąć godziny, ale złowrogie intencje maszyny wydawały się dość oczywiste.

— Zacznę od tego, co wiem — powiedziała Volyova, biorąc głęboki oddech. — Kiedyś galaktyka była znacznie bardziej ludna niż obecnie: miliony kultur, choć zaledwie paru większych graczy. W zasadzie wszystkie modele prognostyczne przewidywały, że obecnie tak powinna wyglądać galaktyka. Modele uwzględniające częstość występowania gwiazd typu G i planet typu ziemskiego, krążących po takich orbitach, by na ich powierzchni mogła utrzymać się woda w stanie ciekłym. — Volyova uciekała w dygresje, ale Pascale i Khouri nie protestowały. — To był zawsze największy paradoks. Na papierze wszystko wygląda znacznie prościej niż w życiu. Teoretyczne oceny rozwoju kultur posługujących się narzędziami znacznie trudniej sprecyzować, ale wadą tych ocen jest to samo: przewidują istnienie zbyt wielu kultur.

— Stąd paradoks Fermiego — wtrąciła Pascale.

— Co takiego? — spytała Khouri.

— Stara dychotomia: z jednej strony względna łatwość podróży międzygwiezdnych, zwłaszcza realizowanych przez wysłane roboty, a z drugiej zupełny brak takich przybyszów z kultur pozaziemskich. Jedyny logiczny wniosek: nie ma nikogo, kto mógłby coś takiego wysłać, nikogo w całej galaktyce.

— Ale przecież galaktyka jest olbrzymia — rzekła Khouri. — Może istnieją w niej kultury, tylko my o tym jeszcze nie wiemy?

— Nic z tego — stwierdziła Volyova z naciskiem, a Pascale skinęła głową. — Galaktyka jest wielka, ale nie aż tak, a do tego bardzo stara. Gdyby jedna kultura postanowiła wysłać sondy, wszyscy inni w galaktyce dowiedzieliby się o tym w ciągu paru milionów lat. A tak się składa, że galaktyka jest kilka tysięcy razy starsza. Oczywiście, kilka generacji gwiazd musiało żyć i umrzeć, nim pojawiła się wystarczająca ilość ciężkich elementów do budowy życia, ale nawet jeśli kultury budujące maszyny powstały raz na milion lat, miały tysiące okazji, by zdominować całą galaktykę.

— Podawano dwa wyjaśnienia tego paradoksu — wtrąciła Pascale. — Po pierwsze, oni tu są, ale my ich nigdy nie zauważyliśmy. Kilkaset lat temu taki argument był do przyjęcia, ale współcześnie nikt go nie traktuje poważnie. Przecież zmapowano każdy centymetr kwadratowy każdej asteroidy w setce układów.

— Więc może oni nigdy nie istnieli?

— Rozsądny argument. — Pascale skinęła w stronę Khouri. — Ale upadł, od kiedy lepiej poznaliśmy galaktykę, która okazała się podejrzanie sprzyjająca rozwojowi życia, przynajmniej jeśli chodzi o rzeczy najważniejsze. To, o czym wspomniała Volyova: odpowiednie typy gwiazd, odpowiedni rodzaj planet w odpowiednich miejscach. A modele biologiczne nadal przewidywały większą częstotliwość występowania życia z inteligentnymi kulturami włącznie.

— Więc modele okazały się wadliwe — powiedziała Khouri.

— Chyba jednak nie — stwierdziła Volyova. — Gdy wydostaliśmy się w kosmos, gdy opuściliśmy Pierwszy Układ, wszędzie natykaliśmy się na wymarłe kultury. Już milion lat temu żadnych z nich nie było, a niektóre zniknęły znacznie wcześniej. Świadczyły o jednym: galaktyka była w przeszłości znacznie bardziej życiodajna. Więc dlaczego teraz jest tak bezludna?

— Wojna — rzekła Khouri. Na chwilę zamilkły. Ciszę przerwała dopiero Volyova, głosem spokojnym, pełnym szacunku, jakby mówiła o czymś świętym.

— Tak, Wojna Świtu… taką nadano jej nazwę, prawda?

— To akurat pamiętam.

— Kiedy się toczyła? — spytała Pascale i przez chwilę Volyova czuła sympatię do tej kobiety, siedzącej między nimi dwiema, którym pozwolono zerknąć na coś nadzwyczajnego i które były nie tyle zainteresowane uchwyceniem całości, co chciały zbadać to, czego nie wiedziały, usunąć wzajemne wątpliwości i błędne koncepcje. Ale Pascale jeszcze nic o tym nie wiedziała.

— Miliard lat temu — wyjaśniła Khouri. Volyova jej nie przerywała. — Wszystkie te cywilizacje zostały wessane i wyplute w postaci i formie zupełnie innej od tej, jaką miały na początku. Nie rozumiemy, o co chodziło ani kto lub co dokładnie przetrwało… tyle tylko, że bardziej przypominało maszyny niż żyjące istoty, choć tak różniły się od tego, co uważamy za maszyny, jak nasze maszyny różnią się od narzędzi kamiennych. Miały jednak nazwę, czy może nadano im nazwę, szczegółów nie pamiętam. Pamiętam natomiast nazwę.

— Inhibitorzy — powiedziała Volyova.

Khouri skinęła głową.

— Zasługiwali na to.

— Dlaczego?

— Z powodu tego, co zrobili potem — wyjaśniła Khouri. — Nie podczas wojny, ale po jej zakończeniu. Jakby przystali do jakiejś religii — jakby stosowali się do jej bezwzględnego nakazu. Życie inteligentne, organiczne, wywołało Wojnę Świtu. Teraz oni byli czymś innym — można to nazwać życiem postinteligentnym. W każdym razie to im ułatwiło zadanie.

— Czyli co?

— Inhibicję. Dosłownie: zahamowali powstanie inteligentnych kultur w galaktyce, by już nigdy nie zdarzyło się nic podobnego do Wojny Świtu.

— Nie chodziło tylko o zniszczenie istniejących kultur, które mogły przeżyć wojnę. Zaczęli również zakłócać warunki środowiska, by inteligentne życie nigdy więcej się nie odrodziło. Nie stosowali inżynierii gwiazdowej — taki akt stanowiłby zbyt wielką ingerencję, stałby w sprzeczności z ich własnym rygoryzmem. Niszczyli na mniejszą skalę. Mogli to robić — bez manipulowania ewolucją pojedynczej gwiazdy, chyba że w wyjątkowych wypadkach — na przykład zmieniając orbity komet, powodując, że bombardowanie planet trwało znacznie dłużej niż przeciętnie. Prawdopodobnie życie znalazłoby sobie niszę, w której by przetrwało — głęboko pod powierzchnią planety lub przy otworach hydrotermicznych — ale nigdy nie osiągnęłoby poziomu dostatecznej złożoności. Z pewnością nie potrafiłoby zagrozić Inhibitorom.

— Powiedziałaś, że to było miliard lat temu — rzekła Pascale. — A przecież od tamtego czasu przeszliśmy całą drogę od jednokomórkowców do homo sapiens. Czy to znaczy, że wymknęliśmy się przez oka sieci?

— Tak, ponieważ sieć zaczęła się rwać — odparła Volyova.

Khouri skinęła głową.

— Po całej galaktyce Inhibitorzy rozsiali maszyny, których zadaniem było wykrywanie powstającego życia i niszczenie go. Długo wydawało się, że wszystko działa zgodnie z planem — dlatego obecnie galaktyka nie jest rojna, choć ma korzystne warunki wstępne do rozwoju życia. — Pokręciła głową. — Mówię, jakbym rzeczywiście na pewno to wiedziała.

— Może wiesz — rzekła Pascale. — W każdym razie chcę usłyszeć, co masz do powiedzenia. Wszystko.

— Dobrze, dobrze. — Khouri wierciła się w fotelu akceleracyjnym; bez wątpienia usiłowała zrobić coś, co Volyova robiła od godziny — nie urazić siniaków, których się nabawiła. — Ich maszyny dobrze funkcjonowały przez kilkaset milionów lat — wyjaśniała. — Ale potem zaczęły się psuć. Działały zawodnie, nie tak skutecznie, jak powinny. Pojawiły się inteligentne kultury, które przedtem zostałyby zduszone w zarodku.

Widać było, że do Pascale coś właśnie dotarło.

— Jak Amarantinowie… — powiedziała.

— Tak jak Amarantinowie. — Wyjaśnienia podjęła teraz Volyova. — Nie była to jedyna cywilizacja, której udało się wyślizgnąć przez oka sieci, ale tak się akurat złożyło, że znajdowali się blisko nas w galaktyce, i dlatego to, co się z nimi stało, ma taki… wpływ na nas. Może powinno być urządzenie Inhibicyjne, obserwujące Resurgam, ale albo go nigdy nie rozmieszczono, albo przestało działać na długo przedtem, nim Amarantinowie ukształtowali się jako istoty rozumne. Stworzyli więc cywilizację, a potem wydali podgatunek, potrafiący odbywać podróże kosmiczne. I przez ten cały czas nie przyciągnęli uwagi Inhibitorów.

— Złodziej Słońca.

— Tak. Zabrał ze sobą Wygnanych w kosmos, zmieniał ich biologicznie i mentalnie, aż tylko język i przodkowie łączyli ich z Amarantinami, którzy zostali w domu. Oczywiście penetrowali kosmos, sięgnęli w swój układ słoneczny, a potem na jego krańce.

— Gdzie znaleźli… — Pascale wskazała na obraz Hadesa i Cerbera. — O to chodzi?

Khouri skinęła głową i zaczęła opowiadać resztę historii.

Sylveste spadał i spadał, i niemal nie zwracał uwagi na upływ czasu. Dotarł do punktu, gdzie nad głową miał ponad dwieście kilometrów szybu, a pod stopami zaledwie parę jego kilometrów. Migające w dole światła układały się w konstelacje i przez chwilę Sylveste’owi wydało się, że zabrnął znacznie dalej, niż to możliwe, i tamte światełka to gwiazdy, a on właśnie ostatecznie opuszcza Cerbera. Wrażenie tylko przelotne, gdyż układ świateł był zbyt regularny, nieco zbyt celowy, nosił ślady rozumnej kompozycji.

Wypadł z szybu w pustkę i jak wcześniej, gdy wyprysnął z przyczółka, spadał przez wielką komorę, która jednak wydawała się znacznie większa niż przestrzeń bezpośrednio pod skorupą. Nie widział wyrastających z kryształowego podłoża sękatych pni, podtrzymujących sklepienie, i podejrzewał, że żadnych takich pni nie ma bezpośrednio za krzywizną horyzontu. A przecież poniżej znajdowała się podłoga, więc nic nie wspierało sufitu, który rozciągał się nad całą planetą-w-planecie, sufit wisiał tylko dzięki ogromnej przeciwrównowadze swego własnego grawitacyjnego zapadania albo dzięki jakiemuś innemu zjawisku, którego Sylveste nie potrafił sobie wyobrazić. W każdym razie teraz opadał ku rozgwieżdżonej podłodze, znajdującej się dziesiątki kilometrów poniżej.

Bez trudu odnalazł skafander Sajakiego. Jego własny, nadal funkcjonujący skafander robił to, co należało — ustawił się na charakterystyki spadającego towarzysza (zatem jakaś jego część musiała przeżyć), a potem pokierował opadaniem Sylveste’a. Lądowanie nastąpiło parędziesiąt metrów od miejsca upadku Sajakiego. Triumwir musiał uderzyć z dużą prędkością — to było jasne. Zresztą niewiele opcji wchodziło w grę, zważywszy na niekontrolowany spadek z dwustu kilometrów. Częściowo wrył się w metalowe podłoże, potem odbił się i padł twarzą w dół.

Sylveste nie spodziewał się, że znajdzie Sajakiego żywego, ale zaszokował go widok rozbitych szczątków — skafander kojarzył mu się z porcelanową lalką, na której wyładowało swą wściekłość rozzłoszczone dziecko; był rozpruty, podarty, odbarwiony. Uszkodzenia powstały prawdopodobnie podczas bitwy i spadania, gdy Sajaki, spychany siłami Coriolisa, wielokrotnie uderzał o ściany szybu.

Sylveste przekręcił go na plecy, pomagając sobie wzmacniaczami własnego skafandra. Spodziewał się nieprzyjemnego widoku, ale musiał go znieść, by kontynuować wyprawę. To jakby zamknięcie w umyśle pewnego jej rozdziału. Do Sajakiego czuł głównie antypatię, złagodzoną wymuszonym, szacunkiem dla jego sprytu i ogromnego uporu, z jakim Triumwir szukał Sylveste’a przez tyle dziesięcioleci. Nie było w tym ani krzty przyjaźni, jedynie zawodowy podziw dla fachowo zrobionego przyrządu, który znakomicie wykonał swą robotę. To właśnie Sajaki, pomyślał Sylveste, dobrze naostrzone narzędzie, świetnie przystosowane do jednego, jedynego celu.

Na przedniej szybie skafandra zobaczył szeroką na kciuk szczelinę. Coś go zmusiło, by uklęknąć i zbliżyć twarz do głowy martwego Triumwira.

— Żałuję, że tak się to skończyło — powiedział. — Nie twierdzę, Yuuji, że kiedykolwiek byliśmy przyjaciółmi… Chciałem jednak, żebyś zobaczył to, co znajduje się przed nami, tak jak sam pragnąłem to zobaczyć. Myślę, że doceniłbyś to.

I wtedy się zorientował, że skafander jest próżny i że zawsze był jedynie pustą powłoką.

Oto co wiedziała Khouri.

Wygnańcy dotarli na skraj układu słonecznego tysiące lat po tym, jak wygnano ich z głównego nurtu amarantinskiej kultury. Z natury rzeczy ich postęp był powolny nie tylko dlatego, że musieli zmagać się z ograniczeniami technicznymi. Musieli też pokonać równie nieustępliwe ograniczenia własnej psychiki.

Początkowo Wygnańcy zachowywali instynkt stadny swych braci. Ewolucyjnie stali się społeczeństwem zależnym od komunikacji wizualnej. Byli zorganizowani w wielkie zbiorowości, w których jednostka liczyła się mniej od kolektywu. Pozbawiony miejsca w stadzie, pojedynczy Amarantin zapadał na pewnego rodzaju psychozę, odpowiednik deprywacji sensorycznej. Przystanie do małej grupy osobników nie zmniejszało tego koszmaru. Dlatego kultura Amarantinów była nadzwyczaj stabilna, odporna na wewnętrzne spiski i zdrady. Równocześnie oznaczało to, że z powodu swej izolacji Wygnańcy skazani byli na swoiste szaleństwo.

Pogodzili się z tym. Zmienili się, stali się kulturowymi socjopatami. W ciągu zaledwie kilkuset pokoleń przestali być stadem; podzielili się na kilkadziesiąt wyspecjalizowanych klanów, każdy ze specyficzną odmianą szaleństwa. Przynajmniej ci, co zostali w domu, postrzegaliby to jako szaleństwo.

Zdolność funkcjonowania w mniejszej grupie umożliwiła Banitom sondowanie rejonów oddalonych od Resurgamu, poza bezpośrednim zasięgiem komunikacji, która była naturalnie ograniczona przez prędkość światła. Najbardziej psychotyczne jednostki dotarły jeszcze dalej i znalazły Hades wraz z poruszającą się wokół niego niepokojącą planetą. Do tego czasu Wygnańcy przeszli taki sam cykl dedukcji, o jakim Volyova i Pascale w skrócie opowiedziały Khouri. O ile ich sposób rozumowania był prawidłowy, galaktyka powinna być znacznie bardziej zaludniona niż jest. Wniosek: rozumowanie prawdopodobnie nie było prawidłowe. Nasłuchiwali głosów innych kultur w zakresie fal radiowych, optycznych, grawitacyjnych i neutrino, ale nic nie usłyszeli. Najwięksi poszukiwacze przygód — ktoś by powiedział „najbardziej szaleni” — zupełnie opuścili układ i nie znaleźli żadnej ważnej informacji, godnej przesłania do domu: gdzieniegdzie nieco tajemniczych ruin, a na paru wodnych planetach zagadkowe szlamowate organizmy, które mogłyby wskazywać na bardziej skomplikowaną organizację — te sprawiały wrażenie, że je tam umieszczono.

Ale to wszystko nie miało znaczenia w porównaniu z tym, co znaleźli wokół Hadesa.

Bez wątpienia obiekt był artefaktem. Został tam umieszczony przez inną cywilizację, wiele milionów lat temu. Mieli wrażenie, że czynnie zaprasza ich do poznania swych tajemnic. Postanowili go eksplorować.

I właśnie wtedy zaczęły się ich problemy.

— Znaleźli urządzenie Inhibitorów, prawda? — spytała Pascale.

— Czekało tam miliony lat — odparła Khouri. — Cały czas ewoluowali z poziomu — jak my byśmy to określili — dinozaurów lub ptaków. Przez cały czas, kiedy dążyli do inteligencji, uczyli się posługiwania narzędziami, odkrywali ogień…

— Czekało — powtórzyła Volyova. Z tyłu za nią od wielu minut pulsował czerwienią displej taktyczny, wskazując, że prom wszedł w teoretyczny zakres oddziaływania broni promieniowych Swiatłowca. Zabicie z tej odległości było trudne, lecz nie niemożliwe i nie byłoby szybkie. — Czekało, aż obiekt wyraźnie inteligentny znajdzie się w pobliżu, ale wówczas nie zaatakowało bezmyślnie i nie zniszczyło obiektu. Bo zepsułoby cały plan. Zachęcało natomiast do wniknięcia do środka, by mogły się o obiekcie jak najwięcej dowiedzieć. Skąd obiekt pochodzi, jaką włada techniką, jak rozumuje, jakie stosuje sposoby współpracy i komunikacji.

— Zbierali informacje wywiadowcze…

— Właśnie. — Glos Volyovej brzmiał żałośnie jak kościelny dzwon. — Jest cierpliwe. Ale wcześniej czy później dochodzi do wniosku, że posiada wszystkie potrzebne informacje. I wtedy — dopiero wtedy — działa.

Teraz wszystkie trzy wiedziały mniej więcej to samo.

— I dlatego Amarantinowie wymarli — powiedziała Pascale w zadumie. — Coś zrobiło z ich słońcem, majstrowało w nim, zainicjowało rodzaj olbrzymiego wyrzutu masy koronarnej. Wystarczyło to do całkowitego starcia życia z Resurgamu i zainicjowało kilkusettysiącletni okres spadania komet.

— Zwykle Inhibitorzy nie uciekali się do tak drastycznych metod — rzekła Volyova. — W tym wypadku zbyt długo zwlekali i nie zostało czasu na zastosowanie innych środków. Ale nawet to nie wystarczyło. Wygnańcy już podróżowali w kosmosie. Należało na nich polować, w razie konieczności nawet przez dziesiątki lat świetlnych.

Znów odezwał się brzęczyk, komunikujący, że czujniki kadłuba wykryły bezpośrednie skanowanie radaru. Wkrótce drugi brzęczyk sygnalizował, że goniący ich statek zawęża zakres.

— Urządzenia Inhibitorów w pobliżu Hadesa musiały zaalarmować inne, rozmieszczone w innych miejscach urządzenia — powiedziała Khouri. Usiłowała nie zwracać uwagi na mechaniczne ostrzeżenia o nadchodzącej zagładzie. — Przekazali zebrane wiadomości, nakazując, by zwracały uwagę na Wygnańców.

— Nie chodziło o to, by siedzieć i czekać, aż się pojawią — powiedziała Volyova. — Maszyny musiały przestawić się z bierności na działania aktywne, na przykład replikować maszyny z zaprogramowanymi szablonami Wygnańców. Bez względu na to, w jaką stronę uciekali Wygnańcy, światło ich prześcigało i systemy Inhibitorów zawsze wyprzedzały ich o krok, czujne i gotowe.

— Nie mieli szans.

— Ale to nie mogło być natychmiastowe wymarcie — rzekła Pascale. — Wygnańcy mieli czas na powrót na Resurgam, czas, by co się da zachować ze starej cywilizacji. Nawet gdy już wiedzieli, że są ścigani, i że słońce właśnie niszczy ich macierzystą planetę.

— To mogło trwać dziesięć lat… albo i cały wiek. — Volyova powiedziała to w taki sposób, jakby według niej nie stanowiło to wielkiej różnicy. — Wiemy jedynie, że niektórym udało się dostać dalej niż innym.

— Ale żaden nie przeżył? — spytała Pascale.

— Niektórzy przeżyli — odparła Khouri. — W pewnym sensie.

Displej taktyczny z tyłu za Volyovą zaczął wyć.

Загрузка...