Wznieśli się z powierzchni Resurgamu i nad burzą pognali w czyste niebo. W końcu Sylveste zobaczył coś w górze — był to początkowo mały obiekt na orbicie planety, widoczny tylko dzięki temu, że od czasu do czasu zasłaniał pewne gwiazdy. Rozmiarami przypominał kawałek węgla, ale cały czas się powiększał, przybrał kształt stożka, najpierw całkowicie czarnego, na którym potem w słabym świetle planety ujawniły się lekko zarysowane szczegóły. Światłowiec rósł gwałtownie, przesłonił już pół nieba i nadal puchł. Statek niewiele się zmienił od czasu, gdy Sylveste podróżował ostatnio na jego pokładzie. Wiedział, że tego typu konstrukcje same się przeprojektowywały, jednak polegało to na drobnych modyfikacjach wnętrza, a nie na zasadniczych zmianach kształtu kadłuba — choć i te się również zdarzały co sto lub dwieście lat. Przez chwilę zwątpił, czy statek dysponuje odpowiednimi możliwościami, ale przypomniał sobie, jakich zniszczeń ten okręt dokonał w Phoenbc. Doprawdy, trudno o nich zapomnieć: na obliczu Resurgamu poniżej widział dowody ataku w postaci kwiatu lotosu ponurych ruin.
W ciemnym kadłubie statku otwarło się wyjście. Wydawało się za małe, by przecisnęła się przez nie choćby jedna osoba w skafandrze, ale gdy się zbliżyli, zobaczyli, że drzwi mają dziesiątki metrów szerokości i z łatwością wszystkich pomieszczą. We wnętrzu statku zniknęli Sylveste, jego żona i dwoje Ultrasów — jeden z nich podtrzymywał ranną Volyovą. Drzwi się za nimi zamknęły.
Sajaki zaprowadził ich do ładowni, gdzie zdjęli skafandry i mogli normalnie oddychać. Sylveste wyczuł w powietrzu charakterystyczny zapach, który przypomniał mu poprzednią wizytę na statku.
— Poczekajcie tu — powiedział Sajaki. Skafandry rozprostowały się i przesunęły pod ścianę. — Muszę pomóc koleżance.
Przyklęknął i zajął się rynsztunkiem Volyovej. Sylveste zastanawiał się, czy nie poradzić Sajakiemu, by nie podejmował zbytnich wysiłków dla ratowania Triumwir, ale doszedł do wniosku, że lepiej nie drażnić Sajakiego, który i tak omal nie wybuchnął wściekłością, gdy Sylveste zmiażdżył symulację Cala.
— Co tam się stało?
— Nie wiem. — Typowa zagrywka. Sajaki, jak wszyscy przebiegli ludzie, których znał Sylveste, wolał nie udawać, że coś rozumie, jeśli nie istniało przekonujące wyjaśnienie. — Nie wiem i na razie — na razie! — to nie ma znaczenia. — Przyjrzał się parametrom skafandra Volyovej. — Obrażenia są poważne, ale nie śmiertelne. Z czasem zostanie prawdopodobnie wyleczona. Mam teraz ciebie. Wszystko inne to drobnostka. — Przechylił głowę w stronę kobiety, która wychodziła ze skafandra. — Khouri, niepokoi mnie…
— Co takiego? — spytała.
— Nieważne. Na razie. — Spojrzał na Sylveste’a. — A jeśli chodzi o ten twój trik z symulacją… niech ci się nie wydaje, że zrobiło to na mnie wrażenie.
— Powinno. Jak mnie tera/ zmusisz, bym naprawił kapitana?
— Oczywiście z pomocą (alvina. Nie pamiętasz, że zachowałem kopię zapasową, gdy ostatnio Calvin był na pokładzie? Przyznaję, że jest nieco przestarzała, ale nie utraciła wiedzy medycznej.
To niezły blef i tyle, pomyślał Sylveste. Istniała pewnego rodzaju kopia zapasowa… w przeciwnym razie nigdy by nie zniszczył symulacji.
— Skoro o tym mówimy… czy kapitan tak źle się czuje, że nie może się ze mną zobaczyć osobiście?
— Zobaczysz go. Wszystko we właściwym czasie — odparł Sajaki.
Kobieta i Sajaki usuwali strupy ze zniszczonej powłoki skafandra Volyovej. Przypominało to obieranie kraba ze skorupy. Po chwili Sajaki powiedział coś cicho do kobiety — przerwali pracę, widocznie doszli do wniosku, że to zadanie zbyt delikatne, by je tu wykonywać. Do pomieszczenia wślizgnęły się trzy serwitory. Dwa z nich uniosły Volyovą i opuściły z nią pokój. Za nimi wyszli Sajaki i kobieta. Sylveste nie widział jej podczas swego ostatniego pobytu na pokładzie statku, widocznie jednak zajmowała tu dość wysoką pozycję. Trzeci serwitor przykucnął i obserwował Sylveste’a i Pascale jednym ponurym okiem swej kamery.
— Nawet mnie nie poprosił o zdjęcie maski i gogli — zauważył Sylveste. — Jakby go w ogóle nie obchodziło, że tu jestem.
Pascale skinęła głową. Przesunęła palcami po skafandrze, najwyraźniej przekonana, że żel-powietrze powinno zostawić na powierzchni lepkie ślady.
— To, co się stało na dole, musiało mu całkowicie pokrzyżować plany. Może odniósłby większy triumf, gdyby wszystko poszło zgodnie z jego planami.
— To niepodobne do Sajakiego, triumfowanie nie jest w jego stylu. Spodziewałem się jednak, że przynajmniej przez parę minut będzie się puszył.
— Zniszczyłeś symulację, więc…
— Tak, to musiało go zdezorientować. — Mówiąc to, był niemal pewien, że jego słowa są nagrywane. — Kopia Cala, którą wykonał, może nadal w pewnym stopniu funkcjonować, choć niewykluczone, że została poddana procedurom samodestrukcji. Prawdopodobnie jednak ta funkcjonalność nie wystarczy do kanałowania między symulacją a odbiorcą, nawet gdyby byli idealnie kompatybilni neuronowe — Sylveste podsunął dwa pojemniki, nadające się, by na nich usiąść. — Jestem pewien, że już próbował zapuścić symulację na ciele jakiegoś nieszczęśnika.
— I musiał ponieść porażkę.
— Prawdopodobnie miała miejsce jatka. Teraz Sajaki ma nadzieję, że będę pracował z uszkodzoną kopią bez kanałowania, korzystając tylko ze swojej wiedzy na temat intuicji i metod działania Cala.
Pascale potaknęła. Miała dość oleju w głowie, by nie zadać oczywistego pytania: jaki plan przygotowałby Sajaki, gdyby jego kopia była zbyt uszkodzona?
— Czy orientujesz się, co się tam na dole stało? — spytała.
— Nie. I według mnie Sajaki mówił prawdę, gdy twierdził to samo. To, co się zdarzyło, nie było zaplanowane. Może zaloganci walczyli o władzę i walkę rozegrali na planecie, ponieważ ten, kto brał w niej udział, nie miał szans dostania się na pokład. — Częściowo sensowna hipoteza, tyle mógł wymyślić. Minęło zbyt wiele czasu, nawet w skali czasowej Sajakiego, by Sylveste ufał swej niezawodnej zwykle analizie sytuacji.
Musi rzeczywiście starannie wszystko rozegrać, dopóki nie zrozumie współzależności między załogantami. Zakładając oczywiście, że dadzą mu na to dość czasu…
Pascale uklękła przy mężu. Oboje zdjęli maski, ale tylko Pascale ściągnęła gogle przeciwpyłowe.
— Jesteśmy w poważnym niebezpieczeństwie, prawda? Jeśli Sajaki dojdzie do wniosku, że mu się nie przydasz…
— To przekaże nas całych i zdrowych na powierzchnię — odparł Sylveste. Wziął Pascale za ręce. Wokół piętrzyły się stosy skafandrów i mieli wrażenie, jakby plądrowali grób staroegipski, a skafandry były mumiami. — Sajaki nie może wykluczyć, że w przyszłości znowu mu będę potrzebny.
— Mam nadzieję, że masz rację… bo podjąłeś spore ryzyko. — Spojrzała na niego wzrokiem, jakiego przedtem u niej nie widział. Spokojne, nieme ostrzeżenie. — Również jeśli chodzi o moje życie.
— Sajaki nie jest moim panem. Muszę mu o tym przypomnieć. Niech wie, że choć jest bardzo przebiegły, zawsze będę go wyprzedzał.
— Nie rozumiesz, że teraz jest twoim panem? Nie ma symulacji, ale ma ciebie. Sądzę, że nadal jest przed tobą.
Sylveste uśmiechnął się i udzielił odpowiedzi prawdziwej, a zarazem takiej, jakiej oczekiwał od niego Sajaki:
— Ale nie w takim stopniu, jak mu się wydaje.
Prawie po godzinie wrócili Sajaki i kobieta w towarzystwie wielkiego chimeryka. Sylveste go rozpoznał, choć nie bez trudności: był to Triumwir Hegazi, którego spotkał podczas swej poprzedniej podróży. Hegazi, niemal tak całkowicie scyborgizowany jak jego kapitan, zawsze należał do ekstremalnych egzemplarzy swego gatunku, ale od tamtego czasu Hegazi jeszcze bardziej ukrył swe człowieczeństwo za maszynowymi dodatkami, zamieniając rozmaite protezy na nowsze lub bardziej eleganckie, ponadto sprawił sobie świtę nowych entoptyków. Współgrały z ruchami ciała, tworząc kaskadę tęczowych fantomowych kończyn, które trwały w powietrzu przez sekundę, po czym zanikały. Sajaki nosił bezpretensjonalny strój statkowy, bez odznak szarż ani ozdób, podkreślający jego lekką figurę. Sylveste nie dał się jednak zwieść brakiem zwalistego ciała czy wyraźnych zbrojnych protez. Pod skórą Sajakiego bez wątpienia kłębiły się maszyny, dzięki którym potrafił osiągnąć nadludzką zwinność i siłę. Był przynajmniej równie niebezpieczny jak Hegazi, a na pewno znacznie szybszy.
— Nie mogę powiedzieć, że to wyłącznie przyjemność — zwrócił się Sylveste do Hegaziego. — Przyznaję jednak, Triumwirze, że z dreszczykiem zaskoczenia przekonałem się, że nie implodowałeś pod ciężarem własnych protez.
— Radzę ci uznać to za komplement — powiedział Sajaki do drugiego Triumwira. — Od Sylveste’a niczego więcej nie możesz oczekiwać.
Hegazi pogładził wąsy, które nadal nosił, choć całą jego czaszkę pokrywały protezy.
— Sajaki-san, zobaczymy, ile poczucia humoru okaże, gdy pokażemy mu kapitana. Uśmiech powinien wtedy zniknąć z jego twarzy.
— Z pewnością — odparł Sajaki. — A skoro mówimy o twarzach… Dan, odsłoń nam swoją. — Sajaki przesunął dłonią po kolbie pistoletu tkwiącego w kaburze na biodrze.
— Chętnie — odparł Sylveste. Zdjął gogle przeciwpyłowe i upuścił je na podłogę, obserwując ludzi, którzy go więzili — wyraz ich twarzy, a raczej to, co uchodziło za wyraz twarzy. Po raz pierwszy zobaczyli, co się stało z jego oczami. Może wcześniej o tym słyszeli, ale doznali szoku, widząc naprawdę, co zostało z dzieła Calvina. Jego obecne oczy nie były ulepszeniem oryginałów, ale brutalną namiastką, mającą w przybliżeniu spełniać funkcje ludzkiego oka. W starożytnych księgach medycznych opisywano bardziej wyrafinowane protezy… choćby drewniane nogi.
— Wiecie oczywiście, że straciłem wzrok? — Kierował na nich swe ślepe spojrzenie. — Na Resurgamie każdy to wie, nawet nie warto o tym wspominać.
— Jaką uzyskujesz rozdzielczość? — spytał Hegazi z autentycznym zainteresowaniem w głosie. — Wiem, że nie są najbardziej nowoczesne, ale chyba reagują na widmo elektromagnetyczne w zakresie od podczerwieni do ultrafioletu? Może nawet mają obrazowanie akustyczne? A zoom?
Sylveste długo i twardo patrzył na Hegaziego.
— Jedno musisz zrozumieć, Triumwirze — odparł po chwili. — Ledwo rozpoznaję swoją żonę, gdy jest odpowiednio oświetlona i nie stoi zbyt daleko ode mnie.
— Dobrze… — Hegazi zafascynowany przyglądał się Sylveste’owi.
Prowadzono ich w głąb w statku. Poprzednim razem, gdy tu przebywał, zabrano go od razu do centrum medycznego. W tamtych czasach kapitan mógł od biedy przejść parę kroków, ale Sylveste zorientował się, że teraz nigdzie nie chodzi. Nie oznaczało to, że kapitan przebywał daleko od centrum medycznego. Statek przypominał małe miasto o trudnej do zapamiętania topografii. Sylveste spędził tu kiedyś prawie miesiąc; teraz miał wrażenie, że przemieszcza się w rejonach statku — Sajaki nazwał je dzielnicami — których mu nigdy przedtem nie pokazano. O ile mógł się zorientować, winda oddalała się od wąskiego dziobu statku do miejsca, gdzie stożkowy kadłub osiągał największą szerokość.
— Nie przejmuję się drobnymi technicznymi defektami twoich oczu — stwierdził Sajaki. — Z łatwością potrafimy je zreperować.
— Nie mając sprawnej wersji Calvina? Wątpię.
— Więc możemy je usunąć i zastąpić lepszymi oczami.
— Nie radziłbym. Ponadto… i tak nie odzyskalibyście Calvina, więc co to wam da?
Sajaki mruknął coś pod nosem i winda powoli się zatrzymała.
— Więc nie wierzyłeś, że dysponujemy kopią zapasową? Oczywiście masz rację. Nasza kopia ma dziwne usterki. Stała się zupełnie bezużyteczna znacznie wcześniej, nim ją w ogóle o coś prosiliśmy.
— Dla ciebie to tylko program.
— Tak… może zresztą zabiję cię. — Płynnym ruchem wyciągnął pistolet z kabury. Sylveste zdążył zauważyć brązowego węża owiniętego wokół lufy. Nie było jasne, w jaki sposób broń zabijała — promieniem czy pociskami — ale Sylveste nie miał wątpliwości, że znajduje się w zasięgu jej rażenia.
— Nie zabijesz mnie teraz, bo przecież bardzo dużo czasu mnie szukałeś.
Sajaki zacisnął palce na spuście.
— Mam skłonności do działania pod wpływem kaprysu. Nie doceniasz tego, Dan. Mógłbym cię zabić z czystej kosmicznej przewrotności.
— Wtedy musiałbyś znaleźć innego lekarza dla kapitana.
— A co bym tracił? — Światełko pod szczęką węża na lufie zmieniło się z zielonego na czerwone. Palec Sajakiego zbielał.
— Zaczekaj — powstrzymał go Sylveste. — Nie musisz mnie zabijać. Chyba nie sądzisz, że zniszczyłem jedyną istniejącą kopię Cala?
Sajaki przyjął to z wyraźną ulgą.
— Jest jeszcze jedna?
— Tak. — Sylveste skinął głową w stronę żony. — Pascale wie, gdzie ją znaleźć, prawda?
Kilka godzin później Cal powiedział:
— Synu, wiedziałem, że z ciebie zimny, wyrachowany drań.
Znajdowali się blisko kapitana. Przedtem Sajaki odsunął Pascale, ale teraz wróciła wraz z innymi załogantami, których znał Sylveste, oraz z postacią ducha, którego Dan miał nadzieję już nigdy więcej nie oglądać.
— Nieznośne, zdradzieckie… zero. — Postać mówiła dość spokojnie, jak aktor recytujący wiersz, by jedynie ocenić, ile trwają poszczególne frazy, nie zdradzając żadnych emocji. — Ty bezmyślny szczurze.
— Od zera do szczura — skomentował Sylveste. — To pod pewnym względem awans.
— Nie daj się zwieść, synu. — Calvin łypał na niego chytrze ze swego fotela. — Sądzisz, że jesteś niezwykle przebiegły, co? Teraz chwyciłem cię za jaja, o ile je w ogóle masz. Powiedzieli mi, co zrobiłeś. Jak mnie zabiłeś pod pretekstem, że chcesz zniweczyć ich plany. — Spojrzał w sufit. — Co za żałosne usprawiedliwienie ojcobójstwa! Sądziłem przynajmniej, że wyświadczysz mi przysługę i zabijesz z jakiegoś przyzwoitego powodu. Ale nie, to za wielka prośba. Omal gotów byłbym przyznać się do rozczarowania, ale to by oznaczało, że kiedykolwiek spodziewałem się po tobie więcej.
— Gdybym cię rzeczywiście zabił, nasza obecna rozmowa stworzyłaby pewne problemy ontologiczne — stwierdził Sylveste. — Ponadto zawsze wiedziałem, że istnieje inna kopia ciebie.
— Ale zamordowałeś jednego ze mnie!
— Wybacz, ale to błąd kategoryczny. Jesteś tylko softwarem. Proces kopiowania i usuwania to naturalny stan. — Sylveste przygotował się na kolejny protest ze strony Cala, ale ojciec na chwilę zamilkł. — Nie zrobiłem tego, by pokrzyżować plany Sajakiemu. Potrzebna mi jego… współpraca, w równym stopniu, jak on potrzebuje mnie.
— Moja współpraca? — Oczy Triumwira zwęziły się.
— Dojdziemy do tego. Mówię tylko, że gdy niszczyłem kopię, wiedziałem, że istnieje inna i że szybko zmusisz mnie do tego, bym zdradził, co się z nią dzieje.
— A więc był to gest bezsensowny?
— Nie, wcale nie. Przez chwilę widziałem, jak wyobrażasz sobie, że twoje plany się walą, Yuuji-san, i to sprawiło mi przyjemność. Opłaciło się zerknąć do twej duszy. Choć nie był to przyjemny widok.
— Skąd wiedziałeś? — spytał Cal. — Skąd wiedziałeś, że zostałem skopiowany?
— Myślałam, że nie można go skopiować — rzekła kobieta, którą wcześniej przedstawiono Sylveste’owi jako Khouri. Była mała i ładniutka, ale prawdopodobnie nie można jej było ufać. — Myślałam, że mają bufory… zabezpieczenia przed kopiowaniem… takie tam gówienka.
— To dotyczy symulacji poziomu alfa, moja droga — odparł Calvin. — A tak się składa, że ja nią nie jestem. Jestem skromną betą. Potrafię przejść standardowe testy Turinga, ale z filozoficznego punktu widzenia nie mam w istocie świadomości. A zatem i duszy. Dlatego nie mam rozterek etycznych z tego powodu, że występuję w więcej niż jednym egzemplarzu. Z drugiej strony… — nabrał tchu, wypełniając ciszę, którą ktoś inny może pragnąłby zakłócić swymi myślami — …nie wierzę już w te neurokognitywne bzdury. Nie mogę mówić w imieniu swego poziomu alfa, gdyż alfa zniknęła jakieś dwa wieki temu, ale z jakiegoś powodu jestem teraz całkowicie świadomy. Może wszystkie bety są do tego zdolne albo może sama złożoność połączeń powoduje, że przekraczam poziom masy krytycznej. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że myślę, i dlatego jestem nadzwyczaj wściekły.
Sylveste już to przedtem słyszał.
— On jest symulacją poziomu beta, spełniającą kryteria Turinga. Z założenia mają mówić takie rzeczy. Jeśli nie twierdzą, że są świadome, automatycznie nie spełniają standardu Turinga. Ale to nie oznacza, że to, co on mówi… te dźwięki, które wydaje… dźwięki, które ta rzecz wydaje… mają jakiekolwiek znaczenie.
— To samo rozumowanie mógłbym przeprowadzić w stosunku do ciebie — rzekł Calvin. — A wnioski są następujące, drogi synu: ponieważ nie mogę spekulować na temat alfy, muszę założyć, że tylko ja pozostałem. Może trudno ci to zrozumieć, ale ponieważ jestem teraz czymś cennym i unikalnym, tym bardziej sprzeciwiam się, by sporządzano moją kopię. Każde kopiowanie powoduje, że to, czym jestem, staje się mniej wartościowe. Zostaję zredukowany do seryjnego towaru, przedmiotu, który się wytwarza, powiela, a potem wyrzuca, gdy akurat nie pasuje do czyjegoś kalekiego pojęcia użyteczności. — Przerwał na chwilę. — A więc… jakkolwiek nie twierdzę, że nie podejmę kroków, by zwiększyć prawdopodobieństwo swego przeżycia… to nie zgadzam się dobrowolnie na to, by ktokolwiek mnie kopiował.
— Ale przecież zgodziłeś się. Pozwoliłeś Pascale, by skopiowała cię do „Zejścia w ciemność”. — Pascale wykazała spryt! w tej sprawie. Przez całe lata Sylveste niczego nie podejrzewał. Dał jej dostęp do CaMna, by pomóc w tworzeniu biografii. Pozwoliła mu na powrót do jego obsesji, do Amarantinów,: do narzędzi badawczych i topniejącej sieci sympatyków. t — To był jego pomysł — oznajmiła Pascale. e — Tak, przyznaję. — Cal zaczerpnął tchu, robiąc zapas przed: kolejną wypowiedzią, mimo że symulacja Calvina „myślała”) znacznie szybciej niż niewspomagany człowiek. — To były ‹ niebezpieczne czasy — oczywiście nie bardziej niż obecne, jak › oceniam na podstawie tego, co zobaczyłem po przebudzeniu 1 — a równocześnie ryzykowne. Wydawało się, że to rozważny i pomysł, że zrobię coś, by jakaś część mnie przetrwała zniszrczenie oryginału. Jednak nie miałem na myśli kopii, raczej szkic, podobiznę, choćby nie całkowicie spełniającą Turingowskie kryteria.
— A dlaczego zmieniłeś zdanie? — spytał Sylveste.: — Pascale zaczęła umieszczać w biografii części mnie, przez i pewien czas… miesiące. Kodowanie było bardzo subtelne. Ale gdy skopiowała znaczną porcję oryginału, by części skopiowa: ne mogły brać udział w interakcji, one, a raczej ja stawałem się: coraz mniej oczarowany pomysłem popełnienia cybemetycz: nego samobójstwa tylko po to, by stanowić dowód. W zasadzie 1 czułem się bardziej ożywiony, byłem bardziej sobą niż kiedy5 kolwek przedtem. — Obdarzył słuchaczy uśmiechem. — Oczyr wiście szybko się zorientowałem, dlaczego tak się dzieje. Pas: cale skopiowała mnie do znacznie wydajniejszego komputera i — państwowego systemu w Cuvier, gdzie kompilowano „Zej‹ ście”. System był podłączony do wielu archiwów i sieci; nigdy: nie dałeś mi takich możliwości, nawet w Mantell. Po raz pierw) szy miałem coś, co świadczyło o dbałości o mój wielki inte; lekt. — Wytrzymał ich spojrzenia przez chwilę, potem dodał cicho: — To oczywiście żart. ›: — Kopie biografii były powszechnie dostępne — wyjaśniła i Pascale. — Sajaki otrzymał jedną kopię, nie zdając sobie spraiwy, że zawiera ona wersję kopii Calvina. A ty jak się dowiei działeś, że ona tam jest? — Spojrzała na Sylveste’a. — Czy skoi piowany Cal ci o tym powiedział?
— Nie. Nie jestem pewien, czy chciałby to zrobić, nawet gdyby miał możliwość. Sam się tego domyśliłem. Biografia miała zbyt wielką objętość jak na ilość zawartych w niej danych symulacyjnych. Wiedziałem, że zrobiłaś to zmyślnie: zakodowałaś Cala w miejsce najmniej znaczących bitów w plikach. Ale Cal miał zbyt dużą objętość, by wszystko dało się upchnąć w ten sposób. „Zejście” było o piętnaście procent większe, niż powinno. Przez parę miesięcy sądziłem, że jest tam ukryty dodatkowy scenariusz, jakieś aspekty mojego życia, które nie są dostatecznie udokumentowane, ale które mimo to postanowiłaś umieścić. Mógłby mieć do nich dostęp naprawdę uparty poszukiwacz. W końcu zrozumiałem, że ta pojemność wystarcza na kopię Cala. Oczywiście nigdy nie zyskałem całkowitej pewności. — Patrzył na rzutowany obraz. — Przypuszczam, że uważasz się za prawdziwego Cala, a to, co zniszczyłem, było tylko kopią.
Cal z przeczącym gestem uniósł rękę z podłokietnika.
— Nie, to byłaby zbyt uproszczona wersja. Przecież już raz byłem tamtą kopią. Ale wtedy tamta moja postać — i to, czym ta kopia była, aż ją zabiłeś — stanowiła zaledwie cień tego, czym jestem obecnie. Powiedzmy, że chodzi o epifanię, i przy tym zostańmy.
— Czyli… — Sylveste stukał palcem w wargę — w istocie nie zabiłem cię.
— Nie — odparł Cal ze sztuczną łagodnością — nie zabiłeś. Ale mogłeś, i tylko intencje się liczą. W takim wypadku, mój drogi, jesteś obmierzłym ojcobójcą, draniem.
— Wzruszające — stwierdził Hegazi. — Uwielbiam miłe spotkania rodzinne.
Przeszli do kapitana. Khouri była tu wcześniej, ale choć słabo znała to miejsce, czuła zdenerwowanie, świadoma, że znajduje się tam zakaźna materia, ledwo dająca się utrzymać w zimnie szczelnie otaczającym kapitana.
— Powinieniem wiedzieć, czego ode mnie chcecie — powiedział Sylveste.
— Nie jest to dla ciebie oczywiste? — odparł Sajaki. — Czy po to zadaliśmy sobie tyle trudu, by spytać cię o samopoczucie?
— Nie odkładałbym tego — powiedział Sylveste. — W przeszłości uważałem twoje zachowanie za niezbyt sensowne, więc dlaczego teraz miałoby się to zmienić? A ponadto nie oszukujmy się, że to, co tam się stało, to pozory.
— Do czego zmierzasz? — spytała Khouri.
— Och, nie mów mi, że jeszcze się nie domyśliłaś?
— Czego się miałam domyślić?
— Że w rzeczywistości to się nigdy nie stało. — Sylveste utkwił w niej swój ślepy wzrok. Miała wrażenie, że skanuje ją nierozumny układ automatycznego śledzenia, a nie ludzka świadomość. — Może zresztą nie. Może jeszcze się nie zorientowałaś. Kim ty w zasadzie jesteś?
— Później będziesz miał okazję zadać wszystkie pytania — powiedział Hegazi, zdenerwowany, gdyż podeszli na rzut kamieniem do kapitana.
— Nie, chcę wiedzieć — zaprotestowała Khouri. — Co znaczy: „to się nigdy nie stało”?
— Chodzi o zniszczenie osiedla przez Volyovą. — Sylveste mówił powoli i cicho.
Khouri przeszła do przodu i zagrodziła wszystkim drogę.
— Lepiej, żebyś to wyjaśnił.
— Nie pali się — rzekł Sajaki, odsuwając ją na bok. — Możemy z tym poczekać, aż ty, Khouri, wyjaśnisz przekonująco swoją rolę w wydarzeniach. — Triumwir cały czas obserwował ją podejrzliwie, przekonany, że dwa wypadki śmiertelne to nie zbieg okoliczności. Volyovej nie było, Mademoiselle milczała i Khouri nie miał kto ochronić. To tylko kwestia czasu, jak Sajaki, opierając się na podejrzeniach, zrobi coś drastycznego.
— A po co z tym zwlekać? — rzeki Sylveste. — Powinniśmy mieć całkowitą jasność, co się tu dzieje. Sajaki, nie zszedłeś na Resurgam tylko po to, by zdobyć biografię, prawda? Jaki to miałoby sens? Nie wiedziałeś, że „Zejście” zawiera kopię Cala. Wziąłeś biografię, gdyż mogła się przydać w negocjacjach ze mną. Ale nie po to się tam udałeś. Chodziło o coś zupełnie innego.
— Zbierałem informacje — odparł Sajaki ostrożnie.
— Nie tylko. Miałeś zebrać informacje, ale również je tam umieścić.
— Na temat Phoenix? — spytała Khouri.
— Nie tylko na temat samego osiedla Phoenix. Ono nigdy nie istniało. — Sylveste zrobił pauzę. — To było widmo osadzone przez Sajakiego. Nie było go na starych mapach, które mieliśmy w Mantell, ale pojawiło się, gdy tylko zaktualizowaliśmy dane z kopii oryginalnych w Cuvier. Doszliśmy do wniosku, że to nowe osiedle, nieuwzględnione na dawnych mapach. Niemądre rozumowanie. Powinienem sie zorientować. Ale skąd mogliśmy przypuszczać, że kopie oryginalne zostały sfałszowane.
— Podwójne głupstwo — powiedział Sajaki. — Musieliście się zastanawiać, gdzie wtedy byłem.
— Gdybym tylko staranniej to zanalizował…
— Szkoda, że tego nie zrobiłeś — przerwał mu Sajaki. — Inaczej nie prowadzilibyśmy tej rozmowy. Ale wtedy musielibyśmy wykombinować coś innego, by cię wydostać.
Sylveste skinął głową.
— Kolejnym logicznym krokiem z waszej strony byłoby wysadzenie innego znacznie większego fikcyjnego obiektu. Nie jestem jednak pewien, czy po raz drugi moglibyście wykorzystać ten sam trik. Mam brzydkie podejrzenie, że uderzylibyście w jakiś cel rzeczywisty.
Chłód miał w sobie coś stalowego — jakby tysiąc kawałków poszarpanego metalu szorowało po skórze, grożąc, że dotrze do kości. Gdy jednak znaleźli się w królestwie kapitana, zimna się nie zauważało, gdyż chłód, w którym zanurzono kapitana, był jeszcze większy.
— Jest chory — stwierdził Sajaki. — Odmiana Parchowej Zarazy. Na pewno wiesz o niej wszystko.
— Docierały do nas raporty z Yellowstone — odparł Sylveste. — Nie były zbyt szczegółowe. — Przez cały czas nie patrzył bezpośrednio na kapitana.
— Nie potrafiliśmy tego całkowicie powstrzymać — wyjaśnił Hegazi. — Ekstremalne zimno spowalnia proces, i tylko tyle. To, a raczaj on, rozprzestrzenia się powoli, wcielając w siebie całą materie statku.
— Zatem on nadal żyje, przynajmniej w sensie definicji biologicznych?
Sajaki skinął głową.
— Oczywiście, o żadnym organizmie nie można powiedzieć, że żyje w tych temperaturach. Jeśli jednak ogrzejemy nieco kapitana, jakaś jego część zacznie funkcjonować.
— To żadna pociecha.
— Sprowadziłem cię na pokład, byś go wyleczył, a nie wysłuchiwał słów pociechy.
Kapitan przypominał posąg owinięty sznurowatymi srebrnymi mackami, rozciągającymi się kilkadziesiąt metrów w każdym kierunku, pięknie połyskującymi złowieszczym chemicznym nalotem. Jednostka chłodnicza tkwiła spokojnie pośrodku tego zamarzłego wycieku i jakimś cudem — a może to była zasługa konstrukcji — w zasadzie funkcjonowała. Kiedyś symetryczna, teraz została wybrzuszona i zniekształcona przez powolne jak lodowiec, lecz nieustępliwe siły rozprzestrzeniania się kapitana. Większość wskaźników stanu zamarła, wszystkie entoptyki były nieaktywne; displeje, które nadal działały, przekazywały nieczytelny bełkot — bezsensowne hieroglify stetryczałej maszynerii. Khouri podejrzewała, że gdyby entoptyki nadal funkcjonowały, byłyby popsute, ukazywały zastępy serafinów lub zniekształconych cherubinów, ilustrując ostatnie stadium choroby kapitana.
— Nie potrzebujecie tu chirurga, potrzebny wam kapłan — stwierdził Sylveste.
— Calvin inaczej rozumował — powiedział Sajaki. — Wolałby się energicznie zabrać do pracy.
— Zatem kopia z Cuvier musiała mieć skłonność do samookłamywania się. Wasz kapitan nie jest chory. Nie jest nawet umarły, ponieważ z tego, co było kiedyś żywe, nie dość wiele pozostało.
— Mimo to pomożesz nam — oznajmił Sajaki. — Ilia cię wesprze, gdy… gdy tylko sama wydobrzeje. Sądzi, że stworzyła środek przeciwdziałający zarazie — retrowirusa. Twierdziła, że jest skuteczny na małych próbkach. Ale Ilia to specjalistka od broni. Zastosowanie tego środka w wypadku kapitana to sprawa ściśle medyczna. Ale przynajmniej da ci narzędzie.
Sylveste uśmiechnął się do Sajakiego.
— Jestem pewien, że omówiliście już tę sprawę z Calvinem.
— Został poinformowany. Ma ochotę spróbować, sądzi nawet, że to może być skuteczne. Czy to cię zachęca?
— Chylę czoło przed mądrością Calvina — odparł Sylveste. — To on zna się na medycynie, nie ja. Zanim jednak podejmę zobowiązanie, ustalmy warunki.
— Nie ma żadnych warunków — stwierdził Sajaki. — A jeśli będziesz się opierał, znajdziemy sposób, żeby cię nakłonić za pośrednictwem Pascale.
— Prawdopodobnie pożałujecie tego.
Khouri dostała gęsiej skórki. Dziś już kilkanaście razy miała wrażenie, że dzieje się coś naprawdę złego. Poczuła, że inni też tak to odbierają, choć zupełnie tego po nich nie widać. Sylveste okazywał nadmierną pewność siebie. Właśnie. Nadmierną pewność jak na kogoś, kto został uprowadzony i wkrótce będzie poddany trudnej próbie. Zachowywał się tak, jakby za chwilę miał odsłonić zwycięskie karty.
— Naprawię tego waszego cholernego kapitana — powiedział. — Albo udowodnię, że to niemożliwe. Jedno z dwojga. W zamian musicie mi wyświadczyć małą przysługę.
— Wybacz — rzekł Hegazi — ale pertraktując z pozycji słabszego, nie prosi się o przysługi.
— A kto tu mówi o słabszej pozycji? — Sylveste znowu się uśmiechnął, tym razem z nieukrywanym okrucieństwem i radością, która wyglądała na niebezpieczna. — Przed opuszczeniem Mantell moi wrogowie wyświadczyli mi małą przysługę na pożegnanie. Nie czuli się specjalnie zobowiązani, ale to była drobnostka, która im pozwoliła zrobić wam na złość, co uznali za dość atrakcyjne. I tak mnie tracili, ale nie widzieli powodu, dlaczego wy mielibyście dostać to, po co przyszliście.
— Średnio mi się to podoba — stwierdził Hegazi.
— Wierz mi, za chwilę jeszcze mniej będzie ci się to podobać — oznajmił Sylveste. — Muszę teraz zadać pytanie, by wyjaśnić nasze stanowiska.
— Pytaj — odparł Sajaki.
— Czy wszyscy znacie pojęcie gorącego pyłu?
— Rozmawiasz z Ultrasami — rzekł Hegazi.
— Oczywiście. Chciałbym was tylko zapewnić, że nie ulegacie złudzeniu. Wiecie, że fragmenty gorącego pyłu można zamknąć w pojemniku mniejszym od główki szpilki? Jasne, że wiecie. — Sylveste stukał się palcem po policzku, improwizując jak doświadczony prawnik. — Słyszeliście o ostatniej wizycie Remillioda? O ostatnim Światłowcu, który przed wami przyleciał pohandlować z układem Resurgamu?
— Słyszeliśmy.
— Remilliod sprzedał kolonii gorący pył. Niezbyt wielkie ilości. Tyle, by wystarczyło osadnikom, którzy wkrótce zamierzają rozpocząć poważne prace nad zmianą krajobrazu. Z tej ilości kilkanaście jednostek dostało się w ręce ludzi, którzy mnie uwięzili. Mam kontynuować czy domyślacie się dalszego ciągu?
— Obawiam się, że wiem, o co chodzi — odparł Sajaki. — Ale mów dalej.
— Jeden z pojemników jest zainstalowany w układzie wzrokowym, który Cal dla mnie skonstruował. Nie pobiera prądu i nawet gdybyście rozmontowali moje oczy, nie potrafilibyście stwierdzić, który element jest bombą. Ale nie radzę wam tego próbować, ponieważ majstrowanie przy moich oczach spowoduje detonację pojemniczka. Wybuchnie z siłą wystarczającą do zamiany kilometra dziobowej części waszego statku w bardzo kosztowną, choć bezużyteczną szklaną rzeźbę. Jeśli mnie zabijecie lub okaleczycie i funkcje mojego ciała spadną poniżej pewnego z góry założonego poziomu, urządzenie wybuchnie. Jasne?
— Jak kryształ.
— Dobrze. To samo was czeka, jeśli tylko spróbujecie skrzywdzić Pascale. Potrafię to uruchomić siłą woli, wydając serię komend neuronowych. Albo mogę się zabić. Wynik będzie taki sam. — Złożył dłonie, a na jego twarzy pojawił się uśmiech, jak z posągu Buddy. — Co teraz powiecie na krótkie negocjacje?
Sajaki milczał. Wydawało się, że trwa to wieczność. Z pewnością rozważał wszystkie aspekty sytuacji. Wreszcie odezwał się bez porozumienia z Hegazim.
— Możemy wykazać… elastyczność.
— Świetnie. W takim razie uważnie posłuchajcie moich warunków.
— Palimy się do tego.
— Dziękuję za ironię — powiedział Sylveste. — Dość dobrze się orientuję, co potrafi ten statek. Podejrzewam, że wasza mała demonstracja ujawniała skromną część możliwości. Mam rację?
— Posiadamy… potencjał, ale musisz porozmawiać z Ilią. A co masz na myśli?
Sylveste uśmiechnął się.
— Najpierw musicie mnie gdzieś zawieźć.