Sylveste czuł, jak samolot wyrusza w podróż, z początku poruszając się poziomo, by wydostać się z wykopanego hangaru Mantell, a potem nabierając szybko wysokości i skręcając, by uniknąć zderzenia z nagromadzonymi warstwami sąsiedniej mesy. Sylveste zrobił sobie okno, lecz gęstniejący pył nie pozwalał na nic więcej prócz migawkowych zerknięć na bazę. Płaskowyż, w którym wykopano jej tunele, spadał pod jaskrawą krzywą plazmowego skrzydła. Wiedział, i był tego absolutnie pewien, że nie powróci. Że ogląda po raz ostatni nie tylko Mantell, lecz całą kolonię. Nie mógł określić dokładnie, dlaczego tak czuje.
Maszyna była najmniejszym i najmniej cennym samolotem, który mogło dostarczyć osiedle — niewiele większym niż wolantory, którymi latał w Chasm City, wieki temu. Była także dość szybka, by sześć godzin wystarczyło na oddalenie się od mesy na dostateczną odległość. Samolot mógł wieźć cztery osoby, ale lecieli nim tylko Sylveste i Pascale. Mimo to — przynajmniej jeśli chodzi o swobodę poruszeń — byli nadal więźniami Sluki. Jej ludzie zaprogramowali trasę lotu wcześniej i samolot zboczyłby z kursu jedynie wtedy, gdyby autopilot osądził, że warunki pogodowe bezwzględnie tego wymagają. Jeśli zaś warunki na ziemi dałyby się znieść, wysadzi Sylveste’a z żoną w z góry przewidzianym miejscu, które nadal dla Volyovej i jej załogi pozostawało nieznane. Jeśli i tam warunki będą zle, w tym samym obszarze zostanie wybrane inne miejsce lądowania.
Samolot nie pozostanie długo na gruncie. Kiedy wypuści Sylveste’a i Pascale — z zapasami wystarczającymi na kilka godzin — wystartuje pośpiesznie i powróci do Mantell, unikając niezniszczonych jeszcze systemów radarowych, które mogłyby powiadomić Resurgam City o jego trasie. Potem Sylveste skontaktuje się z Volyovą i poda swoje położenie, choć — ponieważ wtedy będzie już nadawał bezpośrednio — nie miałaby ona trudności z namierzeniem jego pozycji. Potem dalszy bieg spraw będzie spoczywał w rękach Volyovej. Sylveste nie miał pojęcia, co się wydarzy ani w jaki sposób zostanie zabrany na pokład. To już jej problem, nie jego. Wiedział tylko, że jest bardzo nieprawdopodobne, że cała ta sytuacja to pułapka. Choć Ultrasi pragnęli dostępu do Calvina, Calvin bez Sylveste’a był zasadniczo bezużyteczny. Będą rzeczywiście chcieli bardzo o niego zadbać. A jeśli ta sama logika nie stosowała się również do Pascale, Sylveste podjął kroki, by usunąć tę jej wadę.
Samolot wyrównał kurs. Leciał poniżej średniego poziomu płaskowyżów, wykorzystując ich masy jako osłonę. Co kilka sekund skręcał, sterując przez rozdzielające mesy, wąskie, kanionopodobne korytarze. Sylveste miał nadzieje, że mapy terenu, na których oparto trasę lotu, nie zostały ostatnio zdezaktualizowane przez obsunięcia się gruntu. Gdyby tak było, przejażdżka trwałaby znacznie krócej niż sześć godzin, udzielone im przez Volyovą.
— Gdzie, do diabła… — Calvin, który właśnie pojawił się w kabinie, gorączkowo rozglądał się wokół. Jak zwykle pojawił się w ogromnym, zbytkownie wysłanym fotelu. W kabinie nie było miejsca na jego masę, więc krańce siedzenia znikały niedorzecznie w ścianach. — Gdzie do diabła jestem? Nic nie odbieram! Co do cholery się wydarzyło? Powiedz!
Sylveste zwrócił się do żony:
— Kiedy się rozbudzi, przede wszystkim obwąchuje lokalne otoczenie cybernetyczne — to pozwala mu na zorientowanie się, gdzie jest, ustalenie ram czasowych i tak dalej. Kłopot polega na tym, że teraz nie ma tu lokalnego otoczenia cybernetycznego, więc jest trochę zdezorientowany.
— Przestań o mnie mówić, jakbym był nieobecny. Gdzie do diabła jest to „tutaj”?
— Jesteś w samolocie — wyjaśnił Sylveste.
— Samolot? To nowość. — Cal kiwnął głową, odzyskując nieco równowagę. — Rzeczywiście, nowość. Nie sadzę, żebym którymś wcześniej latał. Przypuszczam, że nie masz nic przeciwko zaznajomieniu swego starego papy z kilkoma zasadniczymi faktami?
— Właśnie dlatego cie obudziłem. — Sylveste przerwał i skasował okna; nie było żadnego widoku i niezmienny pyłowy kir tylko przypominał o tym, co ich oczekuje natychmiast po wyjściu z samolotu. — Nie wyobrażaj sobie ani przez chwilę, że chciałem po prostu pogwarzyć sobie przy kominku, Cal.
— Wyglądasz starzej, synu.
— Tak. Cóż, niektórzy z nas muszą ciągnąć ten interes bycia żywym w entropijnym wszechświecie.
— Oj. To boli, wiesz?
— Przestań, dobrze? — wtrąciła Pascale. — Nie ma czasu na kąśliwe uwagi.
— Nie wiem — odparł Sylveste. — Pięć godzin to dostatecznie długo. Co o tym sądzisz, Cal?
— Też prawda. W każdym razie, co ona wie? — Cal popatrzył gniewnie na dziewczynę. — To tradycja, kochanie. W ten sposób my — jak to powiedzieć — witamy się po długim niewidzeniu. Gdyby wykazał nawet najsłabszy cień serdeczności w stosunku do mnie, wtedy naprawdę zacząłbym się martwić. To by znaczyło, że chce ode mnie jakiejś boleśnie trudnej przysługi.
— Nie — odparł Sylveste. — By uzyskać tylko boleśnie trudną przysługę, po prostu zagroziłbym ci wymazaniem. Nigdy od ciebie nie potrzebowałem czegoś dostatecznie wielkiego, by aż trzeba było być miłym, i wątpię, czy kiedykolwiek będę czegoś takiego potrzebował.
Calvin mrugnął do Pascale.
— Oczywiście ma rację. Głuptas ze mnie.
Przejawił się w popielatym surducie z wysokim kołnierzem, o rękawach ozdobionych przeplatającymi się złotymi szewronami. Obutą w długi but stopę położył na kolanie drugiej nogi, więc ogon surduta udrapował się na wzniesionej nodze długą zasłoną łagodnie sfalowanego materiału. Jego broda i wąsy osiągnęły jakiś byt poza stanem ufryzowania — zostały wyrzeźbione w całość o takim stopniu komplikacji, że mogły być tylko utrzymywane dzięki drobiazgowej uwadze serwitorów. W jednym z oczodołów spoczywał bursztynowy monokl do danych (afektacja, gdyż Calvin od urodzenia nosił implant bezpośredniego interfejsu), a jego włosy (teraz długie) sięgały za tył czaszki wypomadowanym zawijasem powtórnie łączącym się ze skalpem gdzieś powyżej karku. Sylveste próbował umiejscowić ten portret w czasie, ale bez powodzenia. Niewykluczone, że taka postać odnosiła się do jakiejś szczególnej ery w życiu Calvina na Yellowstone. Równie możliwe, że symulacja zbudowała go zupełnie od zera, by zabić czas, gdy startowały wszystkie jego podprogramy pomocnicze.
— Tak więc, w każdym razie…
— Samolot wiezie mnie na spotkanie z Volyovą — powiedział Sylveste. — Oczywiście ją pamiętasz?
— Jakże moglibyśmy zapomnieć. — Calvin wyjął swój monokl i z roztargnieniem przecierał go rękawem. — A jak do tego wszystkiego doszło?
— To długa historia. Przycisnęła kolonię. Musieli mnie przekazać, wybór mieli niewielki. Ciebie też przekazali.
— Mnie też chciała?
— Nie rób z tego powodu takiej zdziwionej miny.
— Nie robię. To mina rozczarowana. I oczywiście do wchłonięcia naraz to raczej dużo materiału. — Calvin wsadził monokl z powrotem w oczodół. Jedno oko, powiększone, patrzyło gniewnie za bursztynem. Czy sądzisz, że chce nas obu dla ochrony, czy też może myśli o czymś szczególnym?
— Chyba to drugie. Ale nie mówiła otwarcie o swych zamiarach.
Calvin kiwnął w zamyśleniu głową.
— Więc miałeś do czynienia tylko z Volyovą, czy tak?
— Wydaje ci się to dziwne?
— Oczekiwałbym, że nasz przyjaciel Sajaki pokaże w którymś momencie swoje oblicze.
— Ja też, ale ona nawet nie napomknęła o jego nieobecności. — Sylveste wzruszył ramionami. — Czy naprawdę ma to znaczenie? Oni wszyscy są jednakowo podli.
— Oczywiście, ale z Sajakim wiedzielibyśmy przynajmniej, na czym stoimy.
— Masz na myśli klapę zapadni?
Calvin wykonał nieokreślony gest głową.
— Możesz mówić o tym człowieku, co chcesz, ale przynajmniej dotrzymuje słowa. I on — czy ten, kto tam rządzi — miał przynajmniej tyle przyzwoitości, by cię nie niepokoić powtórnie aż do tej chwili. Ile czasu upłynęło od naszego ostatniego pobytu na pokładzie tej gotyckiej potworności, zwanej „Nostalgia za Nieskończonością”?
— Około stu pięćdziesięciu lat. Dla nich oczywiście o wiele mniej — tylko kilkadziesiąt lat.
— Lepiej przygotujmy się na najgorsze.
— Najgorsze co? — spytała Pascale.
— Że — zaczął Calvin z wypracowaną cierpliwością — będziemy mieli do wykonania pewne zadanie, związane z pewnym dżentelmenem. — Spojrzał zezem na Sylveste’a. — W każdym razie, co ona wie?
— Podejrzewam, że mniej, niż mi się wydawało. — Pascale nie wyglądała na rozbawioną.
— Powiedziałem jej jak najmniej — wyjaśnił Sylveste, spoglądając w punkt między swoją żoną i symulacją poziomu beta. — Dla jej własnego dobra.
— Och, dzięki.
— Oczywiście miałem pewne wątpliwości…
— Dan, czego ci ludzie chcą od ciebie i twego ojca?
— Ach, cóż, obawiam się, że to następna długa historia.
— Masz sześć godzin, sam to przyznałeś. Oczywiście, jeśli założymy, że was dwóch zniesie przerwanie tej sesji wzajemnego podziwu.
Calvin uniósł brew.
— Nigdy jeszcze nie słyszałem, by ktoś to tak nazywał. Ale może w jej opinii coś jest, co, synu?
— Tak. Poważne niezrozumienie sytuacji — odparł Sylveste.
— Niemniej jednak, może powinieneś powiedzieć jej coś więcej, zaznajomić ją przynajmniej z ogólnym obrazem sytuacji i tak dalej?
Samolot wykonał szczególnie gwałtowny skręt. Jedynie Calvin nie zareagował na ten ruch.
— W porządku — zgodził się Sylveste. — Ale w dalszym ciągu uważam, że lepiej by wyszła na tym, gdyby wiedziała raczej mniej niż więcej.
— Może byście pozwolili, bym sama to osądziła — powiedziała Pascale.
Calvin uśmiechnął się.
— Radzę ci zacząć od opowiedzenia jej o drogim kapitanie Branniganie.
Tak więc Sylveste opowiedział jej resztę. Do tej pory rozmyślnie omijał temat tego, co dokładnie chce od niego Sajaki ze swoją załogą. Pascale oczywiście zawsze miała wszelkie prawa, by to wiedzieć… ale sam temat był dla Sylveste’a tak niestrawny, że cały czas go unikał. Nie, żeby miał osobiście coś przeciw kapitanowi Branniganowi czy mu nie współczuł. Kapitan był unikalną osobą z unikalnym przerażającym schorzeniem. Nawet jeśli obecnie nie był w żadnym sensie świadomy (według najlepszej wiedzy Sylveste’a), był świadomy w przeszłości i może znowu się takim stać w przyszłości, w przypadku — co prawda nieprawdopodobnym — że ktoś zdoła go uleczyć. Więc cóż z tego, że mroczna przeszłość kapitana kryła być może zbrodnie? Z pewnością ten człowiek w swym obecnym stanie odpokutował je tysiąckrotnie. Nie, z pewnością wszyscy życzyli kapitanowi dobrze i większość ludzi ochoczo poświęciłaby swój czas i energię, by mu pomóc, pod warunkiem, że nie okaże się to dla nich ryzykowne. Nawet zrobiliby to przy pewnym niewielkim ryzyku.
Ale załoga prosiła Sylveste’a o coś więcej niż po prostu podjęcie osobistego ryzyka. Będą go prosili, by poddał się Calvinowi. Aby pozwolił Calowi na inwazję swego umysłu i przejęcie władzy nad swymi funkcjami motorycznymi. Sama myśl o tym była odrażająca. Dostatecznie złe były stosunki z Calvinem jako symulacją poziomu beta — to tak jakby być nawiedzanym przez ducha własnego ojca. Sylveste zniszczyłby symulację poziomu beta już przed laty, gdyby nie okazywała się tak często użyteczna. Jednak sama świadomość, że symulacja istnieje, sprawiała, że czuł się nieswojo. Cal był zbyt spostrzegawczy, zbyt przenikliwy w swych osą… symulowanych osądach. Program wiedział, co Sylveste zrobił z symulacją poziomu alfa, choć nigdy tej sprawy nie poruszył i nie powiedział tego wyraźnie. Lecz zawsze, kiedy symulacja wchodziła do jego głowy, zdawała się zapuszczać w niego coraz głębiej macki. Za każdym kolejnym razem wydawało się, że symulacja zna go lepiej, że lepiej potrafi przewidzieć jego własne reakcje. Czym wobec tego był, jeśli jego wolną wolę tak prosto naśladował kawałek oprogramowania, który teoretycznie nie posiadał w ogóle własnej świadomości? Oczywiście było to gorsze niż po prostu dehumanizujący aspekt procesu przekazu informacji. Ponadto procedura fizyczna była sama w sobie nieprzyjemna, gdyż jego własne świadome sygnały motoryczne musiały być zablokowane przy swoim źródle, zatamowane krupnikiem chemicznych neuronowych inhibitorów. Zostanie sparaliżowany, a jednak będzie się poruszał — dawniej dokładnie tak wyobrażano sobie opętanie przez demona. To doświadczenie zawsze było koszmarem, czymś, czego nigdy nie chciał powtarzać.
Nie, myślał. Figę mnie obchodzi ten kapitan. Dlaczego ma tracić swe własne człowieczeństwo, by ocalić kogoś, kto żył dłużej od większości ludzi w historii? Niech diabli wezmą współczucie. Kapitan powinien był umrzeć już przed laty, a poddanie Sylveste’a tym próbom było ze strony załogi większą zbrodnią od pozostawienia kapitana jego cierpieniom.
Oczywiście Cal postrzegał to inaczej — nie tyle jak ciężką próbę, a raczej jak okazję…
— Oczywiście, ja byłem pierwszym — oznajmił Calvin. — Dawno temu, kiedy jeszcze miałem ciało.
— Pierwszym kim?
— Pierwszy go obsługiwałem. Już wtedy był bardzo chimeryczny. Niektóre podtrzymujące go techniki pochodziły z okresu sprzed Transoświecenia. Bóg jeden wie, ile lat mają obecnie jego cielesne części. — Calvin pomacał swą brodę i wąsy, jakby chciał sobie przypomnieć, jak kunsztowną tworzą one kombinację. — To było oczywiście jeszcze przed Osiemdziesiątką. Ale już wtedy byłem głośnym eksperymentatorem działającym na pograniczu radykalnych nauk chimerycznych. Samo powielanie technik rozwiniętych przed Wszechoświeceniem nie zadawalało mnie. Chciałem przewyższyć tamte osiągnięcia. Chciałem zasypać je pyłem mej wielkości. Chciałem tak mocno rozciągnąć otoczkę, by porwała się na strzępy, a potem z kawałków zestawić ją od nowa.
— Tak, dosyć mówienia o sobie, Cal — przerwał mu Sylveste. — Omawialiśmy Brannigana, pamiętasz?
— To się nazywa zarysowanie kontekstu fabularnego, drogi chłopcze. — Calvin zamrugał. — W każdym razie Brannigan był ekstremalnym chimerykiem, a ja byłem kimś gotowym do rozważenia ekstremalnych środków. Kiedy zachorował, jego przyjaciele nie mieli innego wyjścia, jak zakupić moje usługi. Oczywiście cała transakcja odbywała się ściśle pod ladą — i nawet dla mnie było to absolutne oderwanie się od moich ówczesnych zajęć. Coraz mniej mnie interesowały modyfikacje fizjologiczne, a coraz bardziej fascynowały — można nazwać to obsesją — transformacje neuronowe. Ściśle mówiąc, pragnąłem znaleźć sposób odwzorowania aktywności neuronowej prosto do… — Cal przerwał, zagryzając dolną wargę.
— Brannigan go wykorzystał — przejął wątek Sylveste. — A w zamian pomógł mu nawiązać kontakty z niektórymi bogaczami w Chasm City — potencjalnymi klientami dla programu Osiemdziesiątki. I gdyby solidnie wyleczył Brannigana, byłby to koniec całej historii. Ale spaskudził robotę, zrobił minimum, byle tylko odczepić się od sprzymierzeńców Brannigana. Gdyby wtedy zadał sobie trud i wykonał to porządnie, nie siedzielibyśmy teraz w tym bagnie.
— On chce powiedzieć — wtrącił Calvin — że skutki mojej naprawy kapitana nie miały trwać po wsze czasy. Z natury jego chimeryzmu wynikało, że kiedyś znowu będę musiał poświęcić uwagę niektórym innym aspektom jego fizjologii. I wtedy — z powodu złożoności pracy, którą nad nim wykonałem — dosłownie nie będzie nikogo innego, do kogo można by się w tej sprawie zwrócić.
— Tak więc wrócili — powiedziała Pascale.
— Tym razem Brannigan dowodził statkiem, na który niedługo wejdziemy. — Sylveste spojrzał na symulację. — Cal już nie żył. Osiemdziesiątkę publicznie ogłoszono obrzydlistwem. Nie pozostało po nim nic, prócz symulacji poziomu beta. Nie trzeba dodawać, że Sajaki — wtedy on był przy kapitanie — nie był najbardziej zadowolony. Ale mimo to znaleźli sposób.
— Sposób?
— By Calvin popracował nad kapitanem. Odkryli, że może działać za moim pośrednictwem. Symulacja dostarczyła kwalifikacji. Ja dostarczyłem mięsa, którego potrzebowała, by się poruszać i wykonać robotę. „Kanałowanie” — tak nazwali to Ultrasi.
— Więc wcale to nie musiałeś być ty — zauważyła Pascale. — Jeśli mieli symulację poziomu beta — albo jej kopie — czy nie mógł jeden z nich zadziałać jako — mięso, jeśli już użyć twego czarującego określenia?
— Nie, choć prawdopodobnie woleliby, żeby to się tak odbyło; wyzwoliłoby to ich od jakiejkolwiek zależności ode mnie. Ale kanałowanie działa jedynie w wypadku ścisłego dopasowania symulacji i osoby, którą ta symulacja wykorzystuje. Jak dłoń dopasowana do rękawiczki. W przypadku Calvina i mnie to działało, gdyż był moim ojcem. Pod wieloma genetycznymi względami byliśmy podobni. Rozetnij nasze mózgi i prawdopodobnie będziesz miała wątpliwości, który jest czyj.
— A teraz?
— Teraz wrócili.
— Ach, gdyby tylko wykonał solidnie swą pracę ostatnim razem — powiedział Calvin, ozdabiając tę uwagę cienkim uśmieszkiem samozadowolenia.
— Sam sobie jesteś winien. Ty siedziałeś za kierownicą. Robiłem tylko, co mi kazałeś. — Sylveste skrzywił się. — W gruncie rzeczy przez większość tego czasu nie byłem nawet świadomy. Nie znaczy to, żebym nienawidził każdej tak spędzonej minuty.
— I mają zamiar zmusić cię, byś znowu to robił — powiedziała Pascale. — Czy tylko o to tu chodzi? Z tego powodu to wszystko się tutaj wydarzyło? Atak na tamto osiedle? Tylko po to, by zmusić cię, byś pomógł ich kapitanowi?
Sylveste skinął głową.
— Pozwolę sobie zwrócić ci uwagę, że ludzie, z którymi za chwilę będziemy prowadzić interesy, nie są dokładnie ludźmi w twoim rozumieniu. Ich wartości i skale czasowe są nieco… abstrakcyjne.
— W takim razie, nie nazwałabym tego interesami. Nazwałabym to szantażem.
— Cóż — powiedział Sylveste. — Tu akurat się mylisz. Widzisz, tym razem Volyova popełniła drobną pomyłkę. Przybywając, ostrzegła mnie wcześniej.
Volyova spoglądała na wyobrażony widok Resurgamu. W tym momencie położenie Sylveste’a na powierzchni planety było kompletnie nieznane, jak kwantowa funkcja falowa, która jeszcze się nie zrealizowała. Jednak za chwilę uzyskają dokładne namiary jego przekazu i funkcja falowa pozbędzie się miriadów niewybranych możliwości.
— Masz go?
— Sygnał jest słaby — oznajmił Hegazi. — Burza, którą zrobiłaś, powoduje mnóstwo interferencji jonosferycznych. Założę się, że jesteś z tego naprawdę dumna?
— Pobierz tylko namiary, svinoi.
— Cierpliwości, cierpliwości.
Volyova raczej nie wątpiła, że Sylveste zgłosi się o czasie. Tym niemniej, kiedy się odezwał, wbrew sobie odczuła ulgę. Znaczyło to, że zrealizowano następny element zawikłanego planu wzięcia go na pokład. Nie miała jednak złudzeń, że zadanie już jakoś wypełniono. I żądania Sylveste’a miały w sobie coś aroganckiego — szarogęsił się na przykład co do sposobu, w jaki mają się odbywać wydarzenia. Zastanawiała się, czy jej koledzy rzeczywiście mają tutaj przewagę. Jeśli Sylveste planował zasiać w jej umyśle ziarno wątpliwości, to z całą pewnością mu się udało. Do diabła z nim. Przygotowywała się na to, wiedząc, że Sylveste jest sprawny w grach umysłowych, ale nie przygotowała się dostatecznie. Cofnęła się myślą nieco w przeszłość i analizowała, jak sprawy przebiegały dotychczas. Mimo wszystko Sylveste ma niedługo zostać jej więźniem. Prawdopodobnie nie mógł sobie życzyć takiego wyniku, zwłaszcza że dokładnie wiedział, czego będą od niego chcieć. Gdyby był panem swego losu, nie oczekiwałby teraz na wzięcie go na pokład „Nieskończoności”.
— Ach — powiedział Hegazi. — Mamy namiar. — Chcesz posłuchać, co sukinsyn ma do powiedzenia?
— Dawaj go.
Głos mężczyzny zalał ich znowu, tak jak przed sześcioma godzinami, z jedną oczywistą różnicą. Wszystkim słowom wypowiadanym przez Sylveste’a towarzyszyło ciągłe wycie burzy maczetowej. To tło niemal zagłuszało jego słowa.
— Jestem tutaj. Gdzie jesteście? Volyova, czy mnie słuchasz? Powtarzam, czy mnie słuchasz? Chcę odpowiedzi! Oto moje współrzędne względem Cuvier, lepiej mnie słuchajcie. — A potem wyrecytował, dla bezpieczeństwa kilkakrotnie, ciąg liczb określających jego położenie co do setki metrów; informacja nadmiarowa, gdyż obecnie dokładnie go namierzano. — Teraz tu zjedźcie! Nie możemy czekać całą wieczność — jesteśmy w środku burzy maczetowej. Jeśli się nie pośpieszycie, umrzemy.
— Hrnmm — rzekł Hegazi. — Myślę, że w pewnym momencie odpowiedzenie temu biedakowi byłoby niezłym pomysłem.
Volyova wyjęła i zapaliła papierosa. Zanim odpowiedziała, rozkoszowała się chwilę dymem tytoniowym.
— Na razie nie. W grucie rzeczy poczekamy jeszcze godzinę czy dwie. Sądzę, że pozwolę, by najpierw naprawdę się zaniepokoił.
Khouri usłyszała tylko bardzo słaby odgłos szurania, gdy otwarty skafander przesunął się ku niej. Poczuła jego łagodnie przynaglający nacisk na swych plecach, a także na tyle nóg ramion i głowy. Na skraju pola widzenia zobaczyła, jak boczne partie głowy skafandra zaginają się wokół niej, a potem poczuła, jak jego ręce i nogi stopiły się wokół jej członków. Przestrzeń piersiowa zamknęła się z dźwiękiem, jaki wydaje ktoś, kto siorbnął ostatni łyk z dzieży na ciasto.
Pole widzenia miała teraz ograniczone, widziała jednak, jak linie rozcięć kończyn skafandra się zamykają. Linie szwów trwały przez sekundę czy dwie, a potem roztopiły się w niezakłóconej bieli reszty powierzchni ubioru. Następnie na głowie Khouri uformował się hełm skafandra. Na chwilę zapanowała ciemność, a potem przed oczyma pojawił się przezroczysty owal. Stopniowo ciemność wokół owalu zapłonęła displejami statusu i innymi licznymi informacjami. Później skafander napełni się powietrznym żelem, chroniącym użytkownika przed przeciążeniami lotu, na razie jednak Khouri oddychała świeżutkim tlenowo-azotowym powietrzem, podawanym pod ciśnieniem takim jak na statku.
— Przeprowadziłem właśnie wszystkie testy bezpieczeństwa i funkcjonalności — poinformował ją skafander — proszę o potwierdzenie, że życzysz sobie przejąć pełne sterowanie tą jednostką.
— Tak, jestem gotowa — oznajmiła Khouri.
— Obecnie wyłączyłem większość moich autonomicznych programów sterujących. Ta persona pozostanie włączona w charakterze doradcy, chyba że poprosisz o coś innego. Pełne autonomiczne sterowanie skafandra może zostać ponownie włączone w nastę…
— Wszystko, załapałam, dzięki. Jak idzie innym?
— Wszystkie pozostałe jednostki meldują gotowość.
— Jesteśmy gotowi, Khouri — wtrąciła Volyova. — Poprowadzę zespół; szyk trójkątnego zniżania się. Ja krzyczę, ty skaczesz. Nie kiwasz NAWET palcem bez mojego upoważnienia.
— Nie martw się, nie mam tego w planach.
— Widzę, że trzymasz ją mocno w garści — zauważyła Sudjic na otwartym kanale. — Czy również sra na rozkaz?
— Zamknij jadaczkę, Sudjic. Jesteś z nami tylko dlatego, że znasz światy. Jeden krok poza linię… — Volyova przerwała. — Cóż, ujmijmy to tak: Sajakiego nie będzie w pobliżu, by interweniować, jeśli stracę cierpliwość, a dysponuję ogromną siłą ognia.
— A propos siły ognia — powiedziała Khouri — na moich odczytach nie widzę żadnych danych dotyczących broni.
— To dlatego, że nie masz autoryzacji — wyjaśniła Sudjic. — Ilia nie wierzy, że powstrzymasz się od strzelania do wszystkiego, co się rusza. Prawda, Ilia?
— Jeśli napotkamy kłopoty — powiedziała Ilia — pozwolę ci na użycie broni, wierz mi.
— Czemu nie teraz?
— Ponieważ teraz tego nie potrzebujesz, oto czemu. Jesteś z nami na przejażdżce. Aby pomóc, gdy sprawy potoczą się inaczej, niż przewiduje plan. Oczywiście nic takiego nie nastąpi… — Głośno zaczerpnęła tchu. — Ale gdyby nastąpiło, dostaniesz swoje cenne bronie. Po prostu, jeśli będziesz musiała ich użyć, spróbuj być rozważna, to wszystko.
Kiedy wyszli na zewnątrz, powietrze pokładowe zostało usunięte i zastąpione żelem powietrznym — cieczą do oddychania. Przez chwilę miało się wrażenie tonięcia, ale Khouri robiła takie przejścia na Skraju Nieba wystarczająco często, by nie odczuwać znacznej niewygody. Zwykłe mówienie stało się niemożliwe, ale w hełm skafandra wbudowano trały, które umiały interpretować subwokalne polecenia. Głośniki w hełmie przesuwały nadchodzące dźwięki o odpowiednią częstotliwość i kompensowały wprowadzone przez powietrzny żel zniekształcenia, więc głosy, które słyszała Khouri, brzmiały zupełnie normalnie. Choć zejście było trudniejsze i cięższe niż przy użyciu promu, Khouri odczuwała je jako lżejsze, jeśli nie liczyć sporadycznego nacisku wokół gałek ocznych. Tylko spojrzenia na odczyty skafandra potwierdzały, że na ogół przekraczają przyśpieszenie sześć g, uzyskiwane dzięki maleńkim dyszom na plecach i w obcasach, napędzanym antylitem. Skafandry utworzyły wzorzec deltoidu: Volyova na przedzie, za nią dwa skafandry zajęte, a za nimi trzy zdalnie sterowane skafandry puste. Przez pierwszą część schodzenia skafandry pozostawały w takim układzie, w jakim znajdowały się na pokładzie Światłowca, miej więcej dostosowanym do ludzkiej anatomii. Ale kiedy wokół nich zaczęły się żarzyć pierwsze ślady atmosfery Resurgamu, skafandry milcząco przekształciły swój wygląd zewnętrzny. Teraz — choć nic z tego nie było widoczne od wewnątrz — błona łącząca ramiona z ciałem grubiała, aż ręce i ciało nie dawały się już łatwo rozdzielić. Kąt rąk również się zmienił. Teraz trzymane były sztywno, lecz lekko zgięte pod kątem czterdziestu pięciu stopni do ciała. Od kiedy głowa wciągnęła się i spłaszczyła, pojawił się gładki łuk biegnący od końca każdego z ramion, nad głową i z powrotem w dół. Kolumnowe nogi stopiły się w pojedynczy, płonący ogon, a wszystkie przezroczyste łaty określone przez użytkownika stały się znowu nieprzezroczyste, aby chronić przed żarem podczas wchodzenia w gazowy płaszcz. Skafandry wleciały w atmosferę piersią naprzód, z ogonem podwieszonym nieco niżej od głowy: złożone wzorce fal uderzeniowych zostały okiełznane i wykorzystane przez zmieniającą się geometrię pokrycia skafandra. Bezpośrednie widzenie nie było już możliwe, jednak skafandry nadal postrzegały swe otoczenie na innych pasmach promieniowania elektromagnetycznego i doskonale umiały zaadaptować te dane do ludzkich zmysłów. Rozglądając się wokół i poniżej, Khouri widziała inne skafandry. Każdy wydawał się pogrążony w świetlistej łzie różowawej plazmy.
Na wysokości dwudziestu kilometrów skafandry wykorzystały swoje dysze, by zwolnić do szybkości zaledwie naddźwiękowej. Teraz się przekształciły, adaptując do gęstniejącej atmosfery, zamieniły w samoloty wielkości człowieka. Skafandry wypuściły na plecach stabilizujące płetwy, a części twarzowe powróciły do przezroczystości. Przytulnie ułożona w objęciach skafandra Khouri niemal nie czuła tych zmian, jeśli nie liczyć niewielkiego nacisku materiału, który popychał jej kończyny z jednych pozycji do innych.
Na piętnastu kilometrach szósty skafander złamał szyk i nabrał szybkości hipersonicznych, skonfigurowawszy się w optymalny kształt aerodynamiczny. Żaden człowiek nie poddany drastycznym zabiegom chirurgicznym nie wpasowałby się w skafander o tym kształcie. Skafander zniknął za horyzontem w ciągu kilku sekund, prawdopodobnie poruszając się szybciej, niż kiedykolwiek poruszał się jakiś sztuczny obiekt w atmosferze Resurgamu. By nie uciec od planety, stosował wyrzut z dyszy skierowanej do góry. Khouri wiedziała, że skafander leci, by zabrać Sajakiego — miał spotkać go obok wyznaczonego miejsca, tam gdzie Sajaki ostatnio komunikował się z okrętem. Praca mężczyzny na Resurgamie została zakończona.
Na dziesięciu kilometrach — utrzymując ciszę radiową, mimo że laserowe łącza komunikacyjne między skafandrami były absolutnie bezpieczne, natrafili na zwiastuny burzy maczetowej, którą Volyova pobudziła do życia. Z kosmosu burza wydawała się czarna i nieprzenikniona, jak płaskowyż z popiołu. Wewnątrz było jaśniej, niż Khouri oczekiwała. Światło o barwie sepii miało grudkowatą fakturę, jak po południu w Chasm City, podczas złej pogody. Słońca otaczała brudnawa tęcza, która jednak zniknęła po chwili, gdy zapadli się głębiej w burzę. Teraz światło nie tyle się na nich lało, co nieregularnie natrafiało, przenosząc się po warstwach wzniesionego kurzu niczym pijak schodzący po schodach. Jako że w żelu powietrznym wagi się nie czuło, Khouri wkrótce straciła wszelkie poczucie góry i dołu. Ufała jednak instynktownie, że bezwładnościowe systemy skafandra wyznaczą właściwe kierunki. Od czasu do czasu — choć dysze starały się jak najbardziej wygładzić jazdę, kobieta czuła wstrząsy. To skafander napotykał bąble ciśnieniowe. Gdy szybkość zespołu spadła poniżej szybkości dźwięku, skafandry znowu zmieniły kształt, stały się podobne do posągów. Grunt znajdował się tylko kilka kilometrów pod nimi, a od najwyższych szczytów systemu mes dzieliły ich jedynie setki metrów. Mimo to szczyty nie były widoczne. Obserwacja czterech pozostałych skafandrów w szyku stawała się coraz trudniejsza — skafandry wyłaniały się z kurzu i nikły w nim.
Khouri zatroskała się nieco. Nigdy nie używała skafandra w podobnych warunkach.
— Skafandrze — zapytała — czy jesteś całkowicie pewny, że sobie z tym poradzisz? Nie chciałabym, żebyś zwalił się z nieba ze mną w środku.
— Użytkowniku, kiedy pył stanie się problemem, natychmiast cię o tym powiadomię. — Skafandrowi udało się uzyskać pogardliwe brzmienie głosu.
— W porządku, tylko pytałam.
Obecnie widoczność spadła niemal do zera. Przypominało to pływanie w błocie. Od czasu do czasu w burzy pojawiały się luki, pozwalające na migawkowy widok spiętrzonych kanionów i ścian płaskowyżów, ale przeważnie pył był zupełnie pozbawiony wszelkich cech.
— Nic nie widzę — powiedziała.
— Czy tak lepiej?
Było lepiej. Burza w jednej chwili przestała istnieć. Khouri widziała wszystko dokoła na dziesiątki kilometrów — cały obszar aż do stosunkowo niedalekiego horyzontu, jeśli oczywiście widoku nie przesłaniały bliższe skalne ściany. Przypominało to latanie w oszałamiająco jasnym dniu, jeśli pominąć fakt, że cała scena została oddana w chorowitym odcieniu bladej zieleni.
— To montaż — wyjaśnił skafander. — Skonstruowany na podstawie okrążającej podczerwieni, interpolowanego z niej obrazu, migawkowego sonaru o losowych impulsach i z danych grawimetrycznych.
— Bardzo ładnie, ale nie chwal się tym zbytnio. — Kiedy maszyny mnie irytują — nawet maszyny bardzo złożone — potrafię je nieprzyjemnie obrazić.
— Zanotowałem jak trzeba — odpowiedział skafander i zamilkł.
Wywołała nakładkę, informującą o ich bieżącym położeniu na planecie. Skafander wiedział dokładnie dokąd się udać — celował na współrzędne punktu, z którego odzywał się Sylveste — Khouri czuła się jednak bardziej profesjonalnie, kiedy aktywnie interesowała się otoczeniem. Od czasu rozmowy Volyovej z Sylveste’em upłynęło trzy i pół godziny. Jeśli Sylveste poruszał się pieszo, nie mógł oddalić się w tym czasie zbytnio od ustalonego punktu. Jeśli nawet, z jakichś przyczyn, próbowałby uniknąć spotkania, czujniki skafandra bez trudności by go zlokalizowały, chyba żeby schronił się do dostatecznie głębokiej jaskini; ale nawet wtedy system wykrywaczy skafandra zrobiłby co mógł, by go wytropić. Wykorzystałby ślady termiczne i biochemiczne, zostawione przez Sylveste’a na trasie ucieczki.
— Słuchajcie — powiedziała Volyova, używając komunikatora międzyskafandrowego, po raz pierwszy od wejścia w atmosferę. — Dotrzemy do punktu przechwycenia za dwie minuty. Właśnie otrzymałam sygnał z orbity. Skafander Triumwira Sąjakiego zlokalizował go i szczęśliwie zabrał. Sajaki leci nam na spotkanie, ale ponieważ nie może poruszać się obecnie tak szybko, dotrze tu dopiero za dziesięć minut.
— Spotka nas? — spytała Khouri. — Dlaczego po prostu nie wróci na statek? Czy nie wierzy, że wykonamy zadanie, jeśli nie będziemy czuć jego oddechu na karku?
— Kpisz sobie? — zapytała Sudjic. — Sajaki czekał na to przez lata, przez dziesięciolecia. Za żadną cenę by się tego nie wyrzekł.
— Sylveste nie będzie się opierał, prawda?
— Nie, chyba żeby czuł, że ma akurat niewiarygodne szczęście — odparła Volyova. — Ale nie przyjmujcie niczego z góry. Ja już miałam do czynienia z tym sukinsynem, a wy nie.
Khouri czuła, że jej skafander przechodzi do konfiguracji bardzo podobnej do tej, jaką miał na statku na początku podróży. Błona skrzydłowa zniknęła teraz całkowicie, a kończyny zostały należycie określone i wyposażone w przeguby. Nie były już spłaszczonymi skrzydłowymi odrostkami. Koniuszki dłoni rozdzieliły się na szpony podobne do jednopalcowej rękawiczki, ale gdyby Khouri chciała wykonać jakąś delikatniejszą manipulację, mogła również utworzyć dłoń bardziej rozwiniętą. Przechylała się do tyłu, do pozycji niemal wyprostowanej, ciągle jednak sunąc w przód. Skafander utrzymywał teraz wysokość jedynie za pomocą dysz. Pył zupełnie nie wywierał na niego wpływu.
— Jedna minuta — oznajmiła Volyova. — Wysokość dwieście metrów. Oczekujcie teraz w każdej chwili pojawienia się Sylveste’a w polu widzenia. I pamiętajcie, że będziemy również szukać jego żony. Nie powinni być daleko od siebie.
Zmęczona bladozielonym odwzorowaniem Khouri wróciła do normalnego widzenia. Ledwo dostrzegała pozostałe skafandry. Leciały teraz daleko od ścian kanionów czy jakichś większych skał lub rozpadlin. Jeśli nie liczyć pojedynczych głazów i płytkich wądołów, teren rozciągał się płasko na tysiące metrów we wszystkich kierunkach. Lecz nawet gdy w burzy otwierały się kieszenie — spokojne pęcherze w chaosie — nie można było dojrzeć nic oddalonego o więcej niż kilkadziesiąt metrów, a nad gruntem stale przesuwały się wiry kurzu. Jednak w skafandrze panowała całkowita cisza i spokój, nadając całej sytuacji niebezpieczny posmak nierealności. Gdyby sobie życzyła, skafander przekazałby jej otaczające dźwięki, ale nie powiedziałoby to jej nic, z wyjątkiem tego, że na zewnątrz hulają piekielne wiatry.
Powróciła do bladej zieleni.
— Ilia — powiedziała. — Nadal jestem tutaj bezbronna. Zaczynam czuć się trochę nerwowo.
— Daj jej coś do zabawy — powiedziała Sudjic. — To nie zaszkodzi, prawda? Kiedy będziemy zajmowali się Sylveste’em, mogłaby sobie pójść i postrzelać do skał.
— Pieprzyć cię.
— Jak najbardziej, Khouri. Czy nie przyszło ci na myśl, że próbuję właśnie wyświadczyć ci przysługę? Czy też może sądzisz, że sama jedna zdołasz namówić Ilię?
— W porządku, Khouri — powiedziała Volyova. Uruchamiam twój minimalno-świadomy protokół defensywny. Odpowiada ci to?
Niezupełnie. Nie. Skafander Khouri dostał teraz przywilej autonomicznej obrony przed zewnętrznymi zagrożeniami — mógł nawet, do pewnego stopnia samodzielnie, działać przygotowawczo w celach obronnych. Jednak Khouri nadal nie miała palca na cynglu. Stwarzało to problem, jeśli chciała zabić Sylveste’a, a nie porzuciła całkowicie tego zamiaru.
— Taa, dzięki — odpowiedziała. — Wybaczcie mi, że nie skaczę z radości.
— Cała przyjemność po…
Po mniej więcej sekundzie wylądowali, lekko jak piórka. Kiedy jej skafander wyłączył dysze, Khouri poczuła dreszcz, a potem serię drobnych modyfikacji. Odczyty statusu przełączyły się z trybu lotu na tryb ruchowy, co oznaczało, że jeśli chce, może normalnie chodzić. W tym momencie mogłaby odrzucić skafander całkowicie, ale bez sprzętu ochronnego w burzy maczetowej nie przetrwałaby długo. Z zadowoleniem pozostała zamknięta w ciszy skafandra, mimo że w ten sposób odbierała wydarzenia jakby pośrednio.
— Rozdzielamy się — oznajmiła Volyova. — Khouri, przydzielam twojemu skafandrowi sterowanie dwoma pustymi skafandrami; dystans sto kroków. Uruchomcie omiatanie aktywnymi czujnikami w całym widmie elektromagnetycznym i pasmach uzupełniających. Jeśli Sylveste jest gdzieś w pobliżu, znajdziemy svinoi.
Dwa puste skafandry już przyczłapały do Khouri, trzymały się jej jak zbłąkane psy. To była, wiedziała o tym, z góry wyznaczona rola: Volyova pozwalała jej opiekować się pustymi jednostkami w charakterze nagrody pocieszenia, że nie dała jej lepiej się uzbroić. Nie było jednak sensu pojękiwać. Jej jedynym rozsądnym argumentem za otrzymaniem broni był fakt, że mogłaby wykorzystać te środki obronne do zabicia Sylveste’a. Prawdopodobnie nie przekonałaby Volyovej podobnym argumentem — warto jednak pamiętać o tym, że skafandry mogły być zabójcze nawet bez broni. W czasie treningów na Skraju Nieba pokazano jej, jak ktoś w skafandrze może wyrządzić wrogowi szkodę, stosując brutalną siłę, dosłownie rozrywając przeciwnika na strzępy.
Khouri obserwowała Sudjic i Volyovą, jak odchodzą. Szły ze złudnie ciężką powolnością swych skafandrów w domyślnym trybie ruchowym. Złudną, gdyż skafandry, jeśli trzeba, mogły się poruszać z szybkością gazeli. Obecnie jednak rozwijanie takiej szybkości nie było konieczne. Wyłączyła bladozieloną nakładkę i powróciła do zwykłego widzenia. Teraz Sudjic i Volyova, jak należało się spodziewać, stały się w ogóle niewidoczne. I choć od czasu do czasu w burzy wciąż otwierały się kieszenie, Khouri na ogół nie widziała dalej niż na odległość wyciągniętego ramienia.
Zaskoczyło ją, gdy zobaczyła, jak coś — ktoś — porusza się w pyle. Widziała to tylko przez chwilę, nie można by tego nazwać nawet zerknięciem. Khouri właśnie zaczynała — bez zbytniego skupienia — racjonalizować tę wizję jako przypadkowy wir pyłu, który na chwilę przyjął mniej więcej ludzki kształt. Potem jednak zobaczyła to znowu.
Teraz postać była wyraźniejsza. Ociągała się, jakby się drocząc, nim wystąpiła z wiru w pole wyraźnego widzenia.
— Dawno się nie widzieliśmy — powiedziała Mademoiselle. — Sądziłam, że mój widok bardziej cię uraduje.
— Gdzie byłaś?
— Użytkowniku — powiedział Skafander — nie jestem w stanie zinterpretować twojej ostatniej subwokalnej wypowiedzi. Czy mogłabyś przeformułować to, co masz do powiedzenia?
— Każ mu cię ignorować — powiedział pyłowy duch Mademoiselle. — Nie mam wiele czasu.
Khouri kazała skafandrowi ignorować swą sub wokal izację do chwili, gdy wypowie hasło. Skafander przyjął polecenie, z pompatycznym niezadowoleniem, tak jakby nigdy dotąd go nie proszono, by zrobił coś tak nietypowego, i stwierdził, że będzie musiał poważnie przemyśleć zasady ich współpracy w przyszłości.
— W porządku — powiedziała. — Jesteśmy teraz tylko we dwie, Mad. Możesz mi powiedzieć, gdzie byłaś?
— Za chwilę — odparł rzutowany obraz kobiety. Teraz się ustabilizował, ale Mademoiselle nie została oddana z wiernością, której Khouri oczekiwała. Kobieta wyglądała raczej jak zgrubny szkic siebie samej, jak zamazana fotografia, poddana przebiegającym falom zniekształceń. — Po pierwsze, zrobię dla ciebie, co mogę, gdyż inaczej ośmieszysz się, na przykład próbując taranować Sylveste’a. Teraz zobaczmy. Dostęp do pierwotnych systemów skafandra… omijanie kodów ograniczających Volyovej… w gruncie rzeczy aż dziwnie proste — jestem rozczarowana, że nie postawiła mnie przed ambitniejszym zadaniem, zwłaszcza że chyba to ostatni raz, że się…
— O czym mówisz?
— Mówię, że dam ci siłę ognia, kochana dziewczyno. — Zanim jeszcze skończyła wypowiadać te słowa, odczyt statusu zmienił się, wskazując na podłączenie odłączonych wcześniej broni skafandra. Khouri oceniała ten arsenał, który nagle pojawił się pod jej palcami, prawie nie wierząc własnym oczom. — Oto ona — powiedziała Mademoiselle. — Czy chciałabyś, żebym zrobiła coś więcej? Na przykład ucałowała przed odejściem’.’
— Sądzę, że powinnam ci podziękować.
— Nie trudź się, Khouri. Twojej wdzięczności się raczej nie spodziewam.
— Oczywiście, teraz naprawdę nie mam innego wyboru jak zabić sukinsyna. Czy za to mam ci również podziękować?
— Widziałaś, eee, dowód. Przyczynę wyroku, jeśli chcesz to tak określić.
Khouri skinęła głową, czując, jak skóra na czaszce przysysa się do wewnętrznej matrycy skafandra. Skafander nie przewidywał wykonywania w nim gestów.
— Tak, ta opowieść o Inhibitorach. Oczywiście nadal nie wiem, czy jest choć w części prawdziwa.
Rozważ w takim razie inne wyjście. Powstrzymujesz się od zabicia Sylveste’a, a jednak to, co ci powiedziałam, okazuje się prawdą. Wyobraź sobie, jak będziesz się po tym czuła, zwłaszcza kiedy Sylveste — pyłowe widmo spróbowało uśmiechnąć się ponuro — spełni swoje ambicje.
— Nadal zachowam czyste sumienie, prawda?
— Niewątpliwie. I mam nadzieję, że będzie to pocieszenie wystarczające, kiedy twój cały gatunek zostanie wytępiony przez systemy Inhibitorów. Oczywiście wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, nie będziesz w pobliżu, by żałować swej pomyłki. Ci Inhibitorzy są raczej skuteczni. Ale przekonasz się o rym we właściwym czasie…
— Cóż, dziękuję za radę.
— To nie wszystko, Khouri. Czy nie przyszło ci do głowy, że moja nieobecność aż do tej chwili może być nader uzasadniona?
— Mianowicie?
— Umieram. — Mademoiselle pozwoliła, by słowo zawisło w pyle. Po chwili ciągnęła dalej. — Po wydarzeniach z bronią kazamatową Złodziej Słońca zdołał wstrzyknąć następną porcję ciebie do twej czaszki — ale oczywiście wiesz o tym. Wpuściłaś go, prawda? Pamiętam twoje wrzaski. Bardzo obrazowe. Jak dziwnie musiał się czuć. Chirurgicznie.
— Od tamtego czasu Złodziej Słońca raczej w żaden sposób na mnie nie wpływał.
— Ale czy kiedyś zastanawiałaś się, dlaczego?
— Co chcesz powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, droga dziewczyno, że kilka zeszłych tygodni spędziłam na usilnym powstrzymywaniu go przed dalszym rozprzestrzenianiem się w twojej głowie. Właśnie dlatego nie dawałam ci o sobie znać. Byłam zbyt zajęta trzymaniem go w ryzach. Radzenie sobie z tą jego częścią, którą niebacznie wpuściłam z powracającymi psami, było już dostatecznie trudne. Ale wtedy przynajmniej osiągnęliśmy rodzaj pata. Tym razem jednak sprawy wyglądają inaczej. Złodziej Słońca stawał się silniejszy z każdym swoim atakiem, ja tymczasem słabłam.
— Masz na myśli to, że nadal jest tutaj?
— Jak najbardziej. I nie czułaś go tylko dlatego, że również był zajęty wojną, jaką toczyliśmy w twej czaszce. On jednak cały czas robił postępy, psując mnie, kooptując me systemy, wykorzystując przeciw mnie moje własne środki obronne. Och, on jest bardzo zręczny, uwierz mi na słowo.
— Czym to się skończy?
— Przegram. Mogę być tego całkiem pewna — to pewność matematyczna, oparta na jego obecnej szybkości zyskiwania przewag. — Mademoiselle znów się uśmiechnęła, jak gdyby z przewrotnej dumy z tego analitycznego dystansu. Mogę powstrzymywać jego atak jeszcze przez kilka dni, a potem wszystko się skończy. Może nawet nastąpi to szybciej. Znacznie się osłabiłam, jedynie przez sam akt ukazania się ci teraz. Ale nie miałam wyboru. Musiałam poświęcić czas, by zreinstalować twoje przywileje obronne.
— Ale kiedy on wygra…
— Nie mam pojęcia. Przygotuj się jednak na wszystko. Prawdopodobnie będzie raczej mniej czarujący, niż starałam się być ja. Mimo wszystko wiesz, co zrobił twojemu poprzednikowi. Doprowadził biednego człowieka do psychozy. — Mademoiselle odstąpiła, jakby partiami owijała się pyłem, schodziła ze sceny przez zasłony. — Wątpię, czy będziemy mieli przyjemność widzieć się znowu, Khouri. Czuję, że powinnam życzyć ci powodzenia. Ale właśnie w tej chwili mogę cię prosić tylko o jedną rzecz. Zrób to, po co tu przyleciałaś. — Cofnęła się dalej, jej kształt załamywał się, jakby była tylko węglowym szkicem kobiety, rozwiewanym przez wiatr. — Masz teraz do tego środki.
Mademoiselle zniknęła. Khouri czekała chwilę — nie tyle zbierając myśli, co skopując je w jakąś ogólnikowo spójną kupę, która, jak miała nadzieję, pozostanie stłamszona razem przez czas dłuższy niż kilka sekund. Potem wypowiedziała hasło i przywróciła łączność ze skafandrem. Broń — co zauważyła bez nawet cienia ulgi — nadal funkcjonowała, tak jak to obiecała Mademoiselle.
— Przepraszam, że przeszkadzam — wtrącił skafander. — Jednak jeśli zechcesz zreinstalować widzenie całowidmowe, zauważysz, że mamy towarzystwo.
— Towarzystwo?
— Właśnie zawiadomiłem inne skafandry. Ale ty znajdujesz się najbliżej.
— Jesteś pewien, że to nie Sajaki?
— To nie jest Triumwir Sajaki, nie. — Może to była wyobraźnia Khouri, ale skafander mówił opryskliwie, z urazą, że w ogóle wątpiła w jego osąd w tej sprawie. — Nawet gdyby skafander Triumwira złamał wszelkie granice bezpieczeństwa, nie pojawi się tutaj jeszcze przez najbliższe trzy minuty.
— Więc to musi być Sylveste.
Khouri przełączyła się już na rekomendowaną nakładkę zmysłową. Widziała zbliżającą się postać — czy, mówiąc ściślej, postacie, gdyż było ich dwie, z łatwością rozróżnialne. Za nimi dwa zajęte skafandry zbliżały się do nich tym samym niespiesznym krokiem, jakim odeszły.
— Sylveste, zakładam, że nas słyszysz — powiedziała Volyova. — Zatrzymaj się, tam gdzie jesteś. Zbliżamy się do ciebie z trzech stron.
Głos mężczyzny przerwał jej na kanale skafandrów.
— Założyłem, że zostawiliście nas tutaj na pastwę śmierci. To miło, że powiadomiliście mnie o waszym przybyciu.
— Nie mam zwyczaju łamać danego słowa — powiedziała Volyova. — Niewątpliwie teraz już o tym wiesz.
Khouri zaczęła przygotowywać się do zabójstwa — nie była nadal pewna, czy może całkowicie oddać się tej sprawie. Zawołała nakładkę celownikową, zawarła Sylveste’a w kwadracie, a potem wystawiła jedną ze słabszych broni skafandra, wbudowany w hełm laser średniego zasięgu. Broń była drobna w porównaniu z innym uzbrojeniem skafandra, tak naprawdę służyła do przekonywania potencjalnych atakujących, by sobie poszli i wybrali inny cel. Jednak dla człowieka bez pancerza, w praktycznie zerowej odległości, wystarczyła z nadmiarem.
Wystarczy mgnienie oka i Sylveste umrze. Warunki Madęmoiselle zostaną ściśle wypełnione.
Sudjic poruszała się teraz szybciej, zbliżała do Volyovej prędzej niż Sylveste. I właśnie wtedy Khouri coś zobaczyła przy jej skafandrze. Coś wystawało na końcu jej szponiastej ręki, coś małego i metalicznego. Wyglądało to jak broń, lekki ręczny pistolet boserowy. Sudjic unosiła ramię z niespiesznym spokojem profesjonalisty. Przez chwilę Khouri odczuła wstrząsające uczucie przemieszczenia. Było to tak, jakby obserwowała siebie spoza ciała, obserwowała, jak podnosi broń, gotowa zabić Sylveste’a.
Ale coś się nie zgadzało.
Sudjic kierowała broń na Volyovą.
— Przyjmuję, że macie tutaj plan… — mówił Sylveste.
— Ilia! — krzyknęła Khouri. — Padnij, ona chce cię…!
Broń Sudjic okazała się potężniejsza, niż na to wyglądała. Nastąpił błysk poziomego światła — laser obejmujący dla promienia zwartej materii, przecinający pole widzenia Khouri i wbijający się w skafander Volyovej. Rozmaite sygnały ostrzegawcze dostały obłędu, donosząc o nadmiernym rozładowaniu energii w bezpośrednim sąsiedztwie. Skafander Khouri wskoczył automatycznie na wyższy czujniejszy stopień gotowości bojowej, wskaźniki na displeju zmieniły się, wskazując, że ich odnośne systemy broni nastawiono na odpalenie, bez jej świadomej zgody, jeśli skafander zostanie podobnie zagrożony.
Skafander Volyovej bardzo ucierpiał, znacząca powierzchnia klatki piersiowej zniknęła, odkrywając gęsto laminowane podskórne warstwy pancerza. Z dziury wylewało się okablowanie i przewody zasilające.
Sudjic znów wycelowała, strzeliła.
Tym razem uderzenie poszło głębiej, wcinając się w już otwartą ranę. Głos Volyovej rozlegał się w kanale, ale był słaby i odległy. Khouri odszyfrowała tylko rodzaj jęku, bardziej szoku niż bólu.
— To za Borysa — oznajmiła Sudjic, głosem nieprzyzwoicie czystym. — To za to, co mu zrobiłaś swymi eksperymentami. — Podniosła znowu broń równie spokojnie, jak artystka kładąca ostatnie krople farby na swym arcydziele. — A to za to, że go zabiłaś.
— Sudjic — odezwała się Khouri. — Przestań.
Skafander kobiety nie obrócił się, by na nią spojrzeć.
— Czemu mam przestać, Khouri? Czy nie wyjaśniłam jasno, że mam do niej pretensję?
— Sajaki będzie tu za jakąś minutę.
— Przez ten czas zaaranżujemy to tak, że będzie wyglądało, że to Sylveste do niej strzelał. — Sudjic parsknęła szyderczo. — Gówno. Czy nie przyszło ci na myśl, że to przemyślałam? Nie miałam zamiaru dać się wypatroszyć, tylko po to, by zemścić się na starej jędzy. Nie jest warta takich kosztów.
— Nie mogę pozwolić, byś ją zabiła.
— Nie możesz pozwolić? Och, to zabawne, Khouri. Czym masz zamiar mnie zatrzymać? Nie przypominam sobie, by zreinstalowała twoje przywileje dostępu do broni, a w tej chwili wątpię bardzo, czy byłaby w stanie to zrobić.
Sudjic miała rację.
Teraz Volyova zwiotczała, jej skafander stracił integralność. Możliwe, że rana dosięgła już jej samej. Jeśli wydawała jakieś dźwięki, jej skafander był zbyt uszkodzony, by je wzmacniać.
Sudjic znowu uniosła boser, celując teraz niżej.
— Jeden strzał, by z tobą skończyć, Volyova, a potem umieszczę pistolet obok Sylveste’a. Oczywiście zaprzeczy wszystkiemu, jednak jako świadek pozostanie tylko Khouri, a nie sądzę, żeby kiwnęła palcem, by wesprzeć jego opowieść. Mam rację, prawda? Za chwilę wyświadczę ci przysługę. Zabiłab\ ś tę dziwkę, gdybyś miała środki.
— I tu właśnie się mylisz — oświadczyła Khouri. W dwóch sprawach.
— Co takiego?
— Nie zabiłabym jej, mimo wszystko to, co zrobiła. I mam środki. — W jednej chwili — nie zajęło to nawet ułamka sekundy — wycelowała laser. — Żegnaj Sudjic. Nie mogę powiedzieć, że było mi przyjemnie.
I wypaliła.
Kiedy przybył Sajaki, niewiele ponad minutę później, to, co zostało z Sudjic, nie było warte nawet pochówku.
Oczywiście jej skafander odpowiedział, włączając wyższy poziom reakcji skierowanymi piorunami plazmowymi, emitowanymi z projektorów, które wyskoczyły po obu stronach głowy. Skafander Khouri jednak spodziewał się czegoś takiego. Prócz zmiany wewnętrznego stanu swego pancerza, by jak najbardziej uniknąć plazmy (zmieniając teksturę i przepuszczając przez własną powłokę silne prądy odpychające plazmę), już odpowiadał ogniem na jeszcze wyższym poziomie agresji, odrzucając dziecięce bronie jak promienie plazmowe i cząsteczkowe na rzecz bardziej decydujących impulsów PL-PP i wypuszczając drobne nano-piguły ze swego zbiornika antylitu, każda piguła otoczona tarczą z ablacyjnej normalnej materii i przyśpieszona do znacznego ułamka szybkości światła.
Khouri nawet nie miała czasu westchnąć. Po otrzymaniu początkowego rozkazu strzelenia jej skafander sam wykonał resztę.
— Pojawiły się… kłopoty — oznajmiła, kiedy Triumwir opuścił się i wylądował.
— Co też opowiadasz? — odparł, oglądając rzeź: zranioną łupinę skafandra z Volyovą w środku; swobodnie rozrzucone i teraz radioaktywne szczątki tego, co kiedyś było Sudjic i — w samym środku — nieuszkodzonych w strzelaninie, lecz najwidoczniej zbyt oszołomionych, by coś mówić, Sylveste’a z żoną.