Ignatius Martin Perrish spędził noc w pijanym widzie, wyczyniając straszne rzeczy. Następnego ranka obudził się z bólem głowy. Dotknął skroni i poczuł coś, czego wcześniej nie było – dwa guzowate, spiczaste wyrostki. Czuł się tak chory – osłabiony, z załzawionymi oczami – że początkowo nie zwrócił na to uwagi, zbyt skacowany, żeby myśleć czy się martwić.
Ale chwiejąc się nad toaletą, zerknął na swoje odbicie w lustrze nad umywalką i zobaczył, że przez noc wyrosły mu rogi. Drgnął z zaskoczenia i po raz drugi w ciągu ostatnich dwunastu godzin obsikał sobie stopy.
Znowu wciągnął szorty khaki – wczorajsze ciuchy – i oparł się o umywalkę, żeby przyjrzeć się sobie lepiej.
Rogi nie były duże, takie sobie, długie jak jego serdeczny palec, grube u dołu, lecz szybko się zwężały w zakrzywione do góry szpice. Pokrywała je zbyt jasna skóra, na czubkach brzydko zaogniona, jakby ostre końce miały zaraz się przez nią przebić. Przesunął palcami po ich bokach i poczuł twardość kości pod mocno napiętą, gładką tkanką.
W pierwszej chwili pomyślał, że sam jakoś napytał sobie tej biedy. Wczorajszej nocy poszedł do lasu za starą odlewnią, gdzie zginęła Merrin Williams. Ludzie zostawiali różne rzeczy dla jej upamiętnienia pod chorą wiśnią z łuszczącą się korą, spod której wyglądał nagi pień. Tak samo wyglądała Merrin – spod podartego ubrania wyglądało nagie ciało. W gałęziach ułożono pieczołowicie jej zdjęcia, wazon z wierzbowymi kotkami, laurki pofałdowane i poplamione deszczem. Ktoś – pewnie matka Merrin – zostawił ozdobny krzyżyk z przyczepionymi do niego żółtymi sztucznymi różami i plastikową Madonnę, uśmiechającą się świątobliwym kretyńskim uśmiechem opóźnionej w rozwoju.
Nie mógł znieść tego sztucznego uśmiechu. I tego krzyża, ułożonego w miejscu, w którym Merrin wykrwawiła się na śmierć z rozbitej głowy. Krzyża z żółtymi różami. Jakaś kpina. Jak poduszka w kwiatki na krześle elektrycznym, kiepski dowcip. Niepokoiło go, że ktoś chciał tu przynieść Chrystusa. Chrystus spóźnił się o rok. Jakoś się nie pojawił, gdy Merrin Go potrzebowała.
Ig zdarł ozdobny krzyż i wdeptał go w ziemię. Musiał się odlać i zrobił to na Madonnę, przy okazję ochlapując sobie buty. Może to świętokradztwo stało się wystarczającym powodem przemiany. Ale nie – wyczuwał, że chodzi o coś więcej. Choć tego nie mógł już sobie przypomnieć. Strasznie dużo wypił.
Odwracał głowę, przyglądając się sobie w lustrze i raz po raz dotykając rogów. Jak głęboko wrasta ta kość? Czy rogi zapuściły korzenie, wdzierają się w jego mózg? Kiedy to pomyślał, w łazience zrobiło się ciemniej, jakby żarówka przygasła. Nie, ciemności zbierały się mu przed oczami, w głowie. Przytrzymał się umywalki i zaczekał, aż chwila słabości przeminie.
Wtedy to zrozumiał. Umiera. No oczywiście. Coś wdziera mu się do mózgu, jakiś guz. Tych rogów tak naprawdę nie ma. To metafora, wytwór wyobraźni. Nowotwór przeżera mu mózg i tworzy fałszywe widzenie rzeczywistości. A skoro już widzi rogi, to pewnie za późno na ratunek.
Myśl o śmierci przyniosła ze sobą falę ulgi, fizyczne doznanie, jakby wypłynął na powierzchnię po zbyt długim pobycie pod wodą. Kiedyś omal nie utonął, w dzieciństwie cierpiał na astmę, a to zadowolenie wydało mu się równie naturalne jak oddech.
– Jestem chory – wychrypiał. – Umieram.
Powiedzenie tego na głos poprawiło mu humor.
Przyjrzał się sobie w lustrze, spodziewając się, że rogi znikną, skoro już zrozumiał, że są halucynacją, ale tak się nie stało. Zostały. Szarpnął się z niepokojem za włosy, sprawdzając, czy zdoła rogi ukryć, przynajmniej dopóki nie dojdzie do lekarza, a potem dał za wygraną, bo zrozumiał, jakie to niemądre – ukrywać coś, czego nie widzi nikt oprócz niego.
Wszedł do sypialni na drżących nogach. Po jednej stronie łóżka leżała odrzucona pościel. Na zmiętym prześcieradle pozostały zarysy krągłości Glenny Nicholson. Nie pamiętał, kiedy padł na łóżko obok niej, nie pamiętał nawet, jak wrócił do domu – kolejna brakująca część wieczoru. Aż do tej pory sądził, że spał sam, a Glenna spędziła noc gdzie indziej. Z kimś innym.
Tego wieczora wyszli razem, ale kiedy zaczął pić, oczywiście zaczął też mówić o Merrin, której rocznica śmierci miała nadejść za parę dni. Im więcej pił, tym bardziej za nią tęsknił – i tym bardziej doskwierała mu świadomość, jak mało przypomina ją Glenna. Z tymi tatuażami i tipsami, z całą półką powieści Deana Koontza, z papierosami i policyjną kartoteką Glenna była przeciwieństwem Merrin. Iga irytował sam jej widok, siedzącej po drugiej stronie stołu, czuł, że będąc z nią, dopuszcza się czegoś w rodzaju zdrady, choć nie wiedział, czy zdradza Merrin, czy siebie. W końcu musiał odejść; Glenna ciągle gładziła go palcem po kostkach dłoni – uważała to za objaw czułości, ale jego tym z jakiegoś powodu wkurzała. Poszedł do łazienki i ukrywał się w niej przez dwadzieścia minut. Gdy wrócił, krzesło przy stoliku było puste. Przez godzinę siedział tam i pił, aż w końcu zrozumiał, że Glenna nie wróci i że wcale mu nie jest przykro. Ale później jakoś wylądowali w łóżku – tym samym, które dzielili przez ostatnie trzy miesiące.
Z sąsiedniego pokoju dobiegało odległe mamrotanie telewizora. A zatem Glenna nadal była w mieszkaniu, jeszcze nie poszła do pracy. Powinien ją poprosić, żeby zawiozła go do lekarza. Przelotna ulga na myśl o śmierci już przeminęła i teraz zaczął się bać czekających go dni i tygodni: ojciec walczący ze łzami, matka siląca się na fałszywą wesołość, kroplówki, leczenie, naświetlanie, wymioty, na które nic nie pomaga, szpitalne żarcie.
Zakradł się do pokoju, w którym Glenna w podkoszulku Guns N'Roses i wypłowiałych spodniach od piżamy siedziała na kanapie. Oglądała talk-show. Była zgarbiona, opierała się łokciami o niski stolik i palcami wkładała do ust ostatni kawałek ciasta. Przed nią stało pudełko pączków z supermarketu sprzed trzech dni i dwulitrowa butla coli light.
Zerknęła w jego stronę spod przymkniętych powiek, niechętnie, po czym znowu zwróciła wzrok na telewizor. Dzisiejszy program miał tytuł „Mój najlepszy przyjaciel jest socjopatą!". Tłuste wieśniaki zaraz będą się grzmocić krzesłami po głowach.
Glenna nie zauważyła jego rogów.
– Chyba jestem chory – powiedział.
– Nie drzyj się. Też mam kaca.
– Nie, to nie to… spójrz na mnie. Jak wyglądam? – spytał, bo chciał się upewnić.
Znowu powoli odwróciła się ku niemu i spojrzała na niego spod rzęs. Został jej na nich wczorajszy tusz, trochę rozmazany. Miała gładką, przyjemnie okrągłą twarz i gładkie, przyjemnie zaokrąglone ciało. Prawie mogłaby być modelką – dla puszystych. Ważyła siedem kilogramów więcej od niego. Nie oznaczało to, że jest groteskowo tłusta. To on był przeraźliwie chudy. Lubiła się z nim bzykać na jeźdźca, a kiedy opierała łokcie o jego pierś, wyduszała z niego powietrze – nieumyślne erotyczne podduszenie. Ig, który często walczył o oddech, znał wszystkich sławnych ludzi, którzy umarli z tego powodu. Taka śmierć zaskakująco często spotykała muzyków. Kevin Gilbert. Hideto Matsumoto – prawdopodobnie. Oczywiście Michael Hutchence, choć akurat w tej chwili nie miał ochoty o nim myśleć. Diabeł w tobie. W każdym z nas.
– Jesteś jeszcze pijany? – spytała.
Kiedy nie odpowiedział, pokręciła głową i znowu spojrzała na telewizor.
No, wszystko jasne. Gdyby je zobaczyła, zerwałaby się z wrzaskiem. Nie zobaczyła ich, bo ich nie było. Istniały tylko w jego mózgu. Pewnie gdyby teraz spojrzał w lustro, też by ich nie dostrzegł. Ale potem zauważył swoje odbicie w oknie i rogi nadal były. Wyglądał jak szklista, przezroczysta postać, demoniczny duch.
– Chyba muszę iść do lekarza – powiedział.
– A wiesz, co ja muszę? – spytała.
– Co?
– Zjeść pączka – oznajmiła, pochylając się nad otwartym pudełkiem. – Myślisz, że nie zaszkodzi?
– Co cię powstrzymuje? – Prawie nie rozpoznał własnego suchego głosu.
– Już zjadłam jednego i nie jestem głodna, po prostu chcę. – Spojrzała na niego oczami, w których lśniły jednocześnie strach i prośba. – Chcę zjeść wszystkie.
– Wszystkie – powtórzył.
– Nawet nie rękami. Mam ochotę się pochylić i po prostu wyżerać z pudełka. Wiem, że to wstrętne. – Przesunęła palcem od pączka do pączka, licząc. – Sześć. Myślisz, że mogę zjeść jeszcze sześć pączków?
Trudno było mu myśleć, pokonać ten niepokój, uczucie rozpierania i ciężaru w skroniach. Jej słowa nie miały sensu, stanowiły kontynuację tego nienaturalnego poranka jak z koszmaru.
– Jeśli się ze mnie nabijasz, to przestań. Powiedziałem ci, że nie czuję się dobrze.
– Chcę jeszcze pączka.
– To jedz, co mnie to obchodzi.
– No tak. Dobrze. Skoro uważasz, że mogę… – Wzięła pączka, rozdarła go na trzy części i zaczęła je wkładać do ust, nie połykając.
Wkrótce miała wypchane policzki. Zakrztusiła się cicho, powoli odetchnęła przez nos i zaczęła żuć.
Iggy przyglądał się jej z odrazą. Nigdy nie widział, żeby się tak zachowywała, nie widział czegoś takiego od liceum, gdzie uczniowie wygłupiali się w stołówce. Kiedy skończyła, parę razy sapnęła ciężko, nierówno i obejrzała się przez ramię, mierząc go niespokojnym spojrzeniem.
– Nawet mi nie smakował. Żołądek mnie boli – powiedziała. – Myślisz, że mogę zjeść jeszcze jednego?
– Po co, skoro boli cię żołądek?
– Bo chcę być bardzo gruba. Nie tak jak teraz. Tak gruba, żebyś nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. – Wysunęła język, dotknęła nim górnej wargi z rozwagą i namysłem. – Wczoraj zrobiłam coś obrzydliwego. Chcę ci o tym opowiedzieć.
Znowu przyszło mu do głowy, że to się nie dzieje naprawdę. Ale jeśli to jakaś gorączkowa halucynacja, była uporczywa, przekonująca w najdrobniejszych szczegółach. Po ekranie telewizora chodziła mucha. Na jezdni śmignął samochód. Chwile następowały po sobie naturalnie, jakby sumując się w rzeczywistości. Ig miał wrodzony talent do rachunków. W szkole najbardziej lubił matematykę – po etyce, której nie uważał za prawdziwy przedmiot.
– Chyba nie mam ochoty wiedzieć, co wczoraj robiłaś – rzekł.
– Dlatego chcę ci powiedzieć. Żebyś poczuł obrzydzenie. Żebyś miał powód mnie zostawić. Bardzo mi przykro ze względu na to, co cię spotkało i co ludzie mówią o tobie, ale nie dam rady dłużej budzić się obok ciebie. Chcę, żebyś odszedł, a jeśli ci opowiem o tym, co zrobiłam, o tej obrzydliwości, to odejdziesz, a ja znowu będę wolna.
– Co ludzie o mnie mówią? – zapytał. Głupio, bo już wiedział.
Wzruszyła ramionami.
– O tym, co zrobiłeś Merrin. Że jesteś chorym zboczeńcem i tak dalej.
Ig gapił się na nią jak zahipnotyzowany. Fascynowało go, że każde zdanie, które wypowiadała, było gorsze od poprzedniego i że ona mówi je tak swobodnie. Bez wstydu czy skrępowania.
– To co chcesz mi powiedzieć?
– Wczoraj, kiedy mnie zostawiłeś, spotkałam Lee Tourneau. Pamiętasz, że Lee i ja kręciliśmy ze sobą w liceum?
– Pamiętam. – Lee przyjaźnił się z Igiem – kiedyś, w innym życiu – ale to już minęło, umarło razem z Merrin. Trudno utrzymywać bliską przyjaźń, gdy jest się podejrzanym o morderstwo na tle seksualnym.
– Wczoraj w knajpie siedział w głębi sali, a kiedy znikłeś, postawił mi drinka. Nie rozmawiałam z nim od wieków. Zapomniałam, jak fajnie się z nim gada. Znasz Lee, nikogo nie traktuje z góry. Był dla mnie bardzo miły. Kiedy ciągle nie wracałeś, powiedział, że powinniśmy cię poszukać na parkingu, a jeśli odjechałeś, odwiezie mnie do domu. Ale na dworze zaczęliśmy się całować na całego, jak za dawnych czasów, jak wtedy, gdy byliśmy ze sobą… no i mnie poniosło, i mu obciągnęłam, na oczach paru facetów i w ogóle. Nie wygłupiłam się tak, odkąd miałam dziewiętnaście lat i jazdę po speedzie.
Ig potrzebował pomocy. Musiał się wydostać z tego mieszkania. Było za duszno, czuł ucisk w płucach.
Glenna znowu pochyliła się nad pudełkiem z pączkami, ze spokojną miną, jakby powiedziała mu coś mało ważnego – że skończyło się mleko albo znowu zużyła całą gorącą wodę.
– Myślisz, że mogę zjeść jeszcze jednego? – spytała. – Żołądek już mnie nie boli.
– Rób, co chcesz.
– Spojrzała na niego oczami lśniącymi nienaturalnym podnieceniem.
– Naprawdę?
– Zwisa mi to. Żryj.
Uśmiechnęła się, ukazując dołeczki w policzkach, a potem pochyliła się nad stołem, biorąc pudełko w rękę. Zaczęła z niego wyjadać. Jadła hałaśliwie, mlaskając i dziwnie dysząc. Znowu się zakrztusiła, ramiona jej drgnęły, ale jadła dalej, wolną ręką wtłaczając pączki do ust, choć policzki miała już wypchane. Wokół jej głowy krążyła rozdrażniona mucha.
Ig ominął kanapę, zmierzając do drzwi. Glenna podniosła głowę, łapiąc powietrze. Miała przerażone oczy, a policzki i wilgotne wargi oblepione kryształkami cukru.
– Mmm – jęknęła. – Mmmmm.
Nie wiedział, czy to odgłos rozkoszy, czy rozpaczy.
Mucha wylądowała jej w kąciku ust. Ig widział ją przez chwilę, a potem Glenna wysunęła język i jednocześnie przykryła muchę dłonią. Gdy opuściła rękę, muchy nie było. Glenna żuła pracowicie, rozdrabniając na packę wszystko, co miała w ustach.
Ig otworzył drzwi i wymknął się na zewnątrz. Gdy je zamykał, Glenna znowu pochylała się nad pudełkiem… nurek, który napełnił płuca powietrzem i ponownie zanurza się w głębinę.
Pojechał do Modern Medical Practice Clinic na izbę przyjęć. Ciasna poczekalnia była niemal pełna i przegrzana. Krzyczało w niej jakieś dziecko. Mała dziewczynka leżała na plecach na środku podłogi, wyjąc przeraźliwie. Jej matka siedziała na krześle pod ścianą i pochylała się, szepcząc z furią, gorączkowo, nieprzerwany potok gróźb, przekleństw i perswazji. Raz spróbowała chwycić córkę za kostkę, a wtedy dziewczynka kopnęła ją stopą w czarnym buciku ze sprzączką.
Pozostali ludzie w poczekalni z determinacją ignorowali tę scenę, gapiąc się tępo w gazety albo w stojący w kącie telewizor z przyciszonym dźwiękiem. Tu też leciał program „Mój najlepszy przyjaciel jest socjopatą!". Kilka osób zerknęło na wchodzącego Iga, parę jakby z nadzieją, może sądząc, że to ojciec dziewczynki, który wyprowadzi ją stąd i spuści solidne manto. Ale ledwie go zobaczyli, odwrócili wzrok, bo na pierwszy rzut oka było widać, że nie przyszedł tu nieść pomocy.
Ig żałował, że nie włożył kapelusza. Przyłożył rękę do czoła, jakby osłaniając oczy przed światłem, by ukryć rogi. Chyba nikt ich nie zauważył.
W ścianie w głębi pomieszczenia znajdowało się okienko, a za nim – kobieta za komputerem. Recepcjonistka gapiła się na matkę płaczącego dziecka. Kiedy Ig przed nią stanął, podniosła wzrok. Jej wargi drgnęły w uśmiechu.
– W czym mogę pomóc? – spytała. Już sięgnęła po tekturkę z przypiętymi do niej formularzami.
– Chciałbym, żeby lekarz na coś spojrzał – powiedział Ig i opuścił rękę, pokazując rogi.
Kobieta zmrużyła oczy i wydęła wargi ze współczuciem.
– O, niedobrze to wygląda – powiedziała i odwróciła się do komputera.
Ig tego się nie spodziewał. Recepcjonistka zareagowała na widok rogów, jakby zobaczyła złamany palec czy wysypkę – ale jednak zareagowała. Wydawało się, że je widziała. Choć gdyby je naprawdę zobaczyła, nie wyobrażał sobie, żeby ograniczyła się do wydęcia ust i odwrócenia wzroku.
– Będę musiała zadać panu parę pytań. Nazwisko?
– Ignatius Perrish.
– Wiek?
– Dwadzieścia sześć lat.
– U kogo pan się leczy?
– Nie byłem u lekarza od bardzo dawna.
Podniosła głowę i przyjrzała mu się z namysłem, znowu marszcząc brwi. Sądził, że zaraz go zgani za zaniedbanie regularnych wizyt. Dziewczynka wrzasnęła jeszcze głośniej. Ig odwrócił się w chwili, gdy walnęła matkę w kolano czerwonym wozem strażackim, jedną z zabawek położonych w kącie dla dzieci w poczekalni. Matka wyszarpnęła jej samochodzik z ręki. Dziewczynka znowu upadła na plecy i zaczęła wierzgać nogami – jak przewrócony karaluch – z nową furią zanosząc się wyciem.
– Mam ochotę jej powiedzieć, żeby zamknęła twarz temu wstrętnemu bachorowi – odezwała się recepcjonistka konwersacyjnym tonem. – Co pan na to?
– Może mi pani pożyczyć długopis? – spytał Ig; w ustach mu zaschło. Wziął formularz. – Nie mam czym tego wypełnić.
Recepcjonistka zgarbiła się, a jej uśmiech zgasł.
– Jasne – powiedziała i pchnęła długopis w jego stronę.
Odwrócił się do niej plecami i spojrzał na formularze przypięte klipsem do tekturki, ale nie mógł wyostrzyć spojrzenia.
Recepcjonistka zobaczyła jego rogi, lecz nie uznała ich za coś niezwykłego. A potem powiedziała o płaczącej dziewczynce i bezradnej matce: „Mam ochotę jej powiedzieć, żeby zamknęła twarz temu wstrętnemu bachorowi". I spytała, co o tym sądzi. Tak jak Glenna, która zastanawiała się, czy może pochylić się nad pudełkiem i wyżerać pączki jak świnia z koryta.
Rozejrzał się za wolnym miejscem. W poczekalni znajdowały się dokładnie dwa puste krzesła, po obu stronach matki. Gdy ruszył w ich stronę, dziewczynka zrobiła wielki wdech i wydała przeraźliwy wrzask, od którego zatrzęsły się szyby, a niektórzy w poczekalni się wzdrygnęli. Ten dźwięk szarpał człowieka jak porywisty wicher.
Ig usiadł obok skulonej matki, która uderzała się w nogę zwiniętą gazetą – choć Ig miał wrażenie, że tak naprawdę miała ochotę uderzyć co innego. Dziewczynka jakby opadła z sił po ostatnim wrzasku i leżała na plecach, a łzy spływały jej po czerwonej, brzydkiej buzi. Jej matka także była czerwona. Zerknęła na Iga żałośnie i przewróciła oczami. Wydawało mu się, że przelotnie zatrzymała spojrzenie na jego rogach – tylko przelotnie.
– Przepraszam za ten idiotyczny hałas – powiedziała i dotknęła ręki Iga.
Ledwie to zrobiła, ledwie go musnęła, Ig już wiedział, że ta kobieta nazywa się Allie Letterworth i od czterech miesięcy sypia ze swoim instruktorem golfa, z którym spotyka się w motelu nieopodal pola golfowego. Tydzień temu zasnęli po sesji wyczerpującego bzykania, a Allie miała wyłączony telefon, więc nie odebrała coraz bardziej rozpaczliwych telefonów od córki wracającej z letniego obozu. Mała denerwowała się coraz bardziej, gdzie jest mama. Gdy Allie w końcu przyjechała, spóźniona o dwie godziny, jej córka była w histerii – czerwona na twarzy, zasmarkana, z dzikim spojrzeniem przekrwionych oczu. Allie musiała jej kupić pluszaka za sześćdziesiąt dolarów i bananowo-lodowy deser, żeby małą uspokoić i kupić jej milczenie. Tylko w ten sposób mogła trzymać męża w nieświadomości. Gdyby wiedziała, co to będzie za uprzykrzony bachor, nigdy by go nie urodziła.
Ig cofnął rękę.
Dziewczynka zaczęła tupać i stękać. Allie Letterworth westchnęła, pochyliła się do Iga i powiedziała:
– Tak między nami, chętnie bym ją kopnęła prosto w ten rozpieszczony tyłek, ale boję się, co ludzie powiedzą. Myślisz…
– Nie – uciął Ig.
Po prostu nie mógł wiedzieć tego, co o niej wiedział, ale wiedział, tak jak znał jej numer komórki i adres. Wiedział też z całkowitą pewnością, że Allie Letterworth nie mówiłaby z obcym o kopaniu córki w tyłek. Powiedziała to, jakby rozmawiała z samą sobą.
– Nie – powtórzyła, otwierając gazetę i wypuszczając ją z rąk. – Chyba nie mogę. Ciekawe, czy powinnam wstać i wyjść. Zostawić ją tutaj i odjechać. Mogłabym zamieszkać u Michaela, ukryć się przed światem, pić gin i pieprzyć się na okrągło. Mąż by się ze mną rozwiódł z powodu zaniedbania obowiązków, ale co mi tam. Kto chciałby mieć prawo do opieki nad tą gówniarą?
– Michael to twój instruktor? – spytał Ig.
Skinęła głową jak przez sen, uśmiechnęła się i powiedziała:
– Najśmieszniejsze jest to, że nigdy nie zapisałabym się do niego, gdybym wiedziała, że to czarnuch. Przed Tigerem Woodsem w golfie nie było żadnych bambusów, chyba że do noszenia kijów – to jedyne miejsce, gdzie można było przed nimi uciec. Wiesz, jacy są ci czarni, zawsze wiszą na komórce i tylko rzucają kurwami, a jak patrzą na białe kobiety! Ale Michael jest po szkołach. Mówi całkiem jak biały. I to prawda, co się słyszy o czarnych fiutach. Pieprzyłam się z tłumami białych i ani jeden nie był wyposażony jak Michael. – Zmarszczyła nos i dodała: – To także nazywamy kijem.
Ig zerwał się z krzesła, szybko podszedł do okienka recepcjonistki. Pospiesznie nagryzmolił parę odpowiedzi na pytania i oddał formularz.
Za jego plecami rozległ się wrzask dziewczynki:
– Nie! Nie wstanę!
– Czuję, że muszę coś powiedzieć matce tej dziewczynki – powiedziała recepcjonistka, spoglądając ponad ramieniem Iga. Nie zwróciła uwagi na formularz. – Wiem, to nie jej wina, że ma taką wredną córkę, ale bardzo chcę jej coś powiedzieć.
Ig spojrzał na dziewczynkę i jej matkę. Allie znowu się pochyliła nad małą, trąciła ją zwiniętą gazetą, sycząc coś do niej. Ig wrócił spojrzeniem do recepcjonistki.
– Jasne – powiedział eksperymentalnie.
Otworzyła usta, zawahała się i spojrzała na niego niespokojnie.
– Ale nie chcę sprowokować brzydkiej sceny.
Czubki jego rogów zapulsowały nagłym, nieprzyjemnym żarem. Trochę się zdziwił – znowu, a miał rogi ledwie od godziny – że natychmiast się ugięła, gdy tylko dał jej pozwolenie.
– Jak to „sprowokować"? – spytał, niespokojnie szarpiąc za małą bródkę, którą hodował od jakiegoś czasu. Zaciekawił się, czy uda mu się recepcjonistkę do tego skłonić. – Dziwne, jak się teraz traktuje dzieci, prawda? Właściwie trudno winić dziecko, skoro rodzic nie potrafi go dobrze wychować.
Recepcjonistka uśmiechnęła się z rozdrażnieniem i wdzięcznością. Widząc to, poczuł kolejne wrażenie przeszywające mu rogi – lodowaty dreszcz.
Wstała i spojrzała ponad nim na kobietę z dziewczynką.
– Proszę pani! – zawołała. – Proszę pani!
– Tak? – odezwała się Allie Letterworth, podnosząc głowę z nadzieją. Może się spodziewała, że jej córka została wezwana na wizytę.
– Wiem, że pani córka jest bardzo zdenerwowana, ale jeśli nie potrafi jej pani uspokoić, może by pani łaskawie pomyślała, kurwa, o nas i zabrała swój szeroki zad razem z tym bachorem na dwór, żebyśmy nie musieli wysłuchiwać wrzasków? – spytała recepcjonistka, uśmiechając się plastikowym, przyszpilonym uśmiechem.
Z twarzy Allie Letterworth odpłynęły kolory; na jej białych policzkach zostało tylko parę rozpalonych, czerwonych plam. Chwyciła córkę za nadgarstek. Dziewczynka miała twarz w ohydnym odcieniu szkarłatu i usiłowała się wyrwać, wbijając paznokcie w dłoń matki.
– Co? – spytała Allie. – Co pani powiedziała?
– Głowa! – krzyknęła recepcjonistka, przestając się uśmiechać i wściekle stukając się w prawą skroń. – Głowa mi pęka, a pani dzieciak wyje i…
– Wal się! – wrzasnęła Allie Letterworth, wstając chwiejnie.
– …gdyby miała pani wzgląd na innych…
– W dupę se wsadź!
– …złapałaby pani tego wyjącego bachora i zaciągnęła go stąd do wszystkich diabłów…
– Ty wyschnięta pipo!
– …ale nie, pani tylko siedzi i się obcyndala…
– Marcy, idziemy – rzuciła Allie, szarpiąc córkę za przegub.
– Nie! – krzyknęła dziewczynka.
– Powiedziałam: idziemy! – powtórzyła matka, ciągnąc ją do wyjścia.
Na progu córka Allie Letterworth wyszarpnęła się z chwytu matki i popędziła przez poczekalnię, ale potknęła się o wóz strażacki i upadła. Znowu się rozryczała, jeszcze przeraźliwiej niż dotąd, ściskając zakrwawione kolano. Jej matka nie zwróciła na to uwagi. Rzuciła torebkę i zaczęła wrzeszczeć na recepcjonistkę, która odpyskowywała jak nakręcona. Rogi Iga pulsowały dziwnie przyjemnym uczuciem pełności i ciężaru.
Ig stał najbliżej dziewczynki, a matka nie zamierzała do niej podejść, więc chwycił małą za nadgarstki i podniósł. Kiedy jej dotknął, zrozumiał, że ona nazywa się Marcia Letterworth i że dziś rano specjalnie rzuciła swoje śniadanie na kolana matki, bo matka zmusiła ją do pójścia do lekarza na wypalenie kurzajek, a ona tego nie chciała, bo będzie boleć, a matka jest głupia i zła. Marcia zwróciła ku niemu twarz. Jej oczy – pełne łez – płonęły przejrzystym, intensywnym błękitem lutownicy.
– Nienawidzę mamusi – powiedziała. – Chcę podpalić jej łóżko. Chcę ją spalić na amen.
Pielęgniarka, która zważyła Iga i zmierzyła mu ciśnienie, powiedziała, że jej były mąż chodzi z dziewczyną, która jeździ sportowym żółtym saabem. Wiedziała, gdzie ta dziewczyna zaparkowała, i miała ochotę pójść tam podczas przerwy obiadowej i zrobić kluczykami długą, wielką rysę na boku samochodu. Miała ochotę zostawić psie gówno na siedzeniu kierowcy. Ig siedział skamieniały na leżance, zaciskał pięści i milczał.
Zdejmując mu mankiet ciśnieniomierza, pielęgniarka musnęła palcami jego ramię, a on zrozumiał, że niszczyła już inne samochody, wiele razy: nauczyciela, który wyrzucił ją za ściąganie na egzaminie, przyjaciółki, która wypaplała jej tajemnicę, prawnika jej byłego męża za bycie prawnikiem jej byłego męża. Ig zobaczył ją w wyobraźni, dwunastoletnią, ryjącą gwoździem w karoserii czarnego oldsmobile'a ojca i zostawiającą brzydką białą szramę wzdłuż boku samochodu.
W gabinecie było za zimno, klimatyzator szalał. Kiedy pojawił się doktor Renald, Ig dygotał już z wyziębienia i zdenerwowania. Pochylił głowę, żeby pokazać rogi. Powiedział, że nie rozróżnia rzeczywistości od złudzeń. Wyznał, że chyba ma zwidy.
– Ludzie ciągle mówią mi o różnych sprawach – dodał. – Strasznych sprawach. Co mają ochotę zrobić, a nikomu by się do tego nie przyznali. Mała dziewczynka powiedziała mi przed chwilą, że ma ochotę spalić własną matkę. Pańska pielęgniarka – że chce zniszczyć samochód jakiejś biednej kobiety. Boję się. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
Lekarz przyjrzał się rogom. Jego czoło pobruździły zmarszczki zmartwienia.
– To rogi – zauważył.
– Wiem, że rogi.
Doktor Renald pokręcił głową.
– Wyglądają na zaognione na czubkach. Bolą?
– Jak diabli.
– Ha. – Lekarz przesunął dłonią po ustach. – Pan pozwoli, że je zmierzę.
Otoczył je taśmą mierniczą u podstawy, a potem zmierzył je od skroni do czubka i odległość między nimi. Nagryzmolił jakieś cyferki na recepcie. Przesunął po rogach stwardniałymi palcami, obmacał je z uwagą, ze skupioną miną, a Ig dowiedział się czegoś, czego nie chciał wiedzieć. Dowiedział się, że doktor Renald parę dni temu stał w swojej ciemnej sypialni, wyglądał zza zasłony i masturbował się, patrząc na pluskające się w basenie przyjaciółki swojej siedemnastoletniej córki.
Lekarz znowu się cofnął ze zmartwionym spojrzeniem starych szarych oczu. Wydawało się, że podjął jakąś decyzję.
– Wie pan, co chcę zrobić?
– Co?
– Chcę rozgnieść parę oxycontinów i wciągnąć. Obiecałem sobie, że nie będę wciągać w pracy, bo mnie to otępia, ale nie wiem, czy zdołam wytrzymać jeszcze sześć godzin.
Ig nie od razu zrozumiał, że lekarz czeka na jego opinię w tej kwestii.
– Moglibyśmy porozmawiać o tym czymś na mojej głowie?
Lekarz zgarbił się, odwrócił, westchnął przeciągle i świszcząco.
– Panie doktorze, proszę – powiedział Ig. – Potrzebuję pomocy. Ktoś musi mi pomóc.
Doktor Renald niechętnie spojrzał na niego.
– Nie wiem, czy to się dzieje naprawdę – ciągnął Ig. – Wydaje mi się, że wariuję. Jak to możliwe, że ludzie nie reagują na widok tych rogów? Gdybym zobaczył kogoś rogatego, obsikałbym sobie nogi. – I dokładnie to zrobił, gdy po raz pierwszy zobaczył się w lustrze.
– Trudno o nich pamiętać – wyjaśnił lekarz. – Kiedy tylko odwracam wzrok, zapominam, że pan je ma. Nie wiem dlaczego.
– Ale teraz je pan widzi.
Doktor Renald przytaknął.
– I nigdy nie spotkał się pan z czymś takim?
– A może jednak bym sobie wciągnął? – spytał lekarz. Nagle się uśmiechnął. – Podzielę się z panem. Razem się uwalimy.
Ig pokręcił głową.
– Dlaczego nie wzywa pan tu innych lekarzy? Dlaczego nie traktuje pan tego poważniej?
– Szczerze mówiąc, trudno mi się skupić na pańskim problemie. Ciągle myślę o pigułkach w mojej aktówce i tej dziewczynie, z którą przyjaźni się moja córka. Nancy Hughes. Boże, co za dupa. Chcę jej. Ale trochę mnie mdli, kiedy o tym myślę. Smarkula jeszcze nosi aparat na zębach.
– Proszę pana o diagnozę… o pomoc. Co mam robić?
– Zasrani pacjenci – powiedział lekarz. – Myślicie tylko o sobie.
Jechał. Nie myślał dokąd i przez chwilę to nie miało znaczenia. Wystarczyło, że się przemieszczał.
Jeśli zostało jakieś miejsce, które mógł nazwać swoim, to był nim ten samochód, ten AMC gremlin z 1972 roku. Mieszkanie należało do Glenny. Zajmowała je, zanim zaczęli ze sobą być, i będzie je zajmować, kiedy ze sobą skończą, co najwyraźniej właśnie się stało. Tuż po śmierci Merrin wprowadził się na jakiś czas do rodziców, ale nie czuł się jak w domu, już tam nie pasował. Został mu tylko samochód – pojazd, ale także przestrzeń, w której zaistniało wiele zdarzeń z jego życia, dobrych i złych.
Dobre: seks z Merrin Williams, głowa obijająca się o sufit, kolano o drążek zmiany biegów. Tylne resory były sztywne i skrzypiały przy każdym ruchu samochodu, a od tego dźwięku Merrin zagryzała wargę, żeby się nie śmiać, kiedy Ig poruszał się między jej nogami. Złe: w nocy, gdy zgwałcono i zamordowano Merrin koło starej odlewni, on odsypiał w tym samochodzie pijaństwo, nienawidząc Merrin przez sen.
Ten samochód był jego schronieniem, kiedy nie miał dokąd pójść, nie miał do roboty nic z wyjątkiem jeżdżenia po Gideon w nadziei, że coś się wydarzy. Nocami, gdy Merrin pracowała albo musiała się uczyć, Ig jeździł razem z najlepszym przyjacielem, wysokim, chudym, półślepym Lee Tourneau. Jechali nad rzekę, gdzie było ognisko i ich znajomi, parę furgonetek zaparkowanych na nabrzeżu, lodówka pełna coron. Siadali na masce samochodu i przyglądali się iskrom ulatującym z ogniska w niebyt, płomieniom odbitym w czarnej, burzliwej wodzie. Rozmawiali o złych sposobach umierania – w pobliżu rzeki Knowles ten temat sam się narzucał. Ig mówił, że najgorsze jest utonięcie, a mógł to poprzeć osobistym doświadczeniem. Raz rzeka go połknęła, wciągnęła i przytrzymała, wdarła mu się do gardła i Lee Tourneau rzucił się na pomoc, wyciągnął go. Lee oznajmił, że są rzeczy o wiele gorsze od utonięcia i że Ig nie ma wyobraźni. Że utonięcie nawet się nie umywa do spalenia żywcem, no ale musiał to powiedzieć, bo miał nieszczęśliwy wypadek z płonącym samochodem. Obaj wiedzieli swoje.
Najlepsze z nocy w gremlinie były te z Lee i Merrin jednocześnie. Lee wciskał się na tylne siedzenie – był z natury dżentelmenem i zawsze pozwalał Merrin siadać obok Iga – a potem się kładł z dłonią na czole, w pozie Oscara Wilde'a spoczywającego w udręczeniu na szezlongu. Jechali do kina samochodowego Paradise, pili piwo, a szaleńcy w maskach hokejowych gonili półnagie nastolatki, które padały pod piłą łańcuchową wśród aplauzu i ryków klaksonów. Merrin nazywała to „podwójną randką"; Ig był z nią, a Lee ze swoją prawą ręką. Dla niej połowa zabawy polegała na naśmiewaniu się z Lee, ale gdy zmarła jego matka, Merrin pierwsza zjawiła się u niego i trzymała go w objęciach, gdy płakał.
Przez ułamek chwili Ig pomyślał, czyby nie wpaść do Lee; kiedyś przyjaciel wyciągnął go raz z głębiny, może zrobi to znowu. A potem przypomniał sobie o tym, co Glenna wyznała mu przed godziną, nad pączkami: „Poniosło mnie i mu obciągnęłam, na oczach paru facetów i w ogóle". Ig usiłował poczuć to, co powinien poczuć, znienawidzić ich oboje, ale nie potrafił z siebie wykrzesać nawet marnej urazy. Miał w tej chwili inne zmartwienia. Wyrastały mu z głowy.
A zresztą Lee nie zadał mu ciosu w plecy, nie wyszarpnął spod niego ukochanej – Ig nie kochał Glenny i nie sądził, żeby ona kiedykolwiek go kochała, a z Lee coś ją łączyło, bardzo dawno temu byli parą.
Możliwe, że przyjaciele nie robią sobie takich rzeczy, ale Lee i Ig już się nie przyjaźnili. Po śmierci Merrin Lee Tourneau od niechcenia, bez jawnego okrucieństwa odciął się od Iga. W dniach tuż po znalezieniu ciała Merrin zdarzały się jakieś wyrazy cichego, szczerego współczucia, lecz żadnych zapewnień, że Ig może na niego liczyć, żadnych propozycji spotkania. Przez tygodnie i miesiące, które nastąpiły potem, Ig zauważył, że to on dzwoni do Lee, nigdy odwrotnie, i że Lee nie stara się podtrzymać rozmowy. Lee zawsze trzymał go na dystans, dlatego do Iga nie od razu dotarło, jak totalnie i kompletnie został porzucony. Ale po jakimś czasie rutynowe wykręty Lee, by nie przyjeżdżać, nie spotykać się, zaczęły dawać do myślenia i Ig dodał wreszcie dwa do dwóch. Może nie miał wyczucia do ludzi, lecz w rachunkach był dobry. Lee pracował jako asystent kongresmena z New Hampshire i nie mógł utrzymywać znajomości z głównym podejrzanym w sprawie o morderstwo na tle seksualnym. Nie podzieliły ich kłótnie ani brzydkie sytuacje. Ig to zrozumiał, dał za wygraną, nie chowając urazy. Lee – biedny, półślepy, pilny Lee – miał przyszłość. Ig nie.
Może dlatego, że myślał o plaży, zatrzymał się przy Knowles Road, przed mostem Old Fair Road. Jeśli szukał miejsca, żeby się utopić, nie mógłby znaleźć lepszego. Plaża biegła trzydzieści metrów ku nurtowi, po czym znikała pod rwącą błękitną wodą. Mógłby wypchać kieszenie kamieniami i wejść do rzeki. Mógłby także skoczyć z mostu, był wystarczająco wysoki. Prosto na kamienie, nie do rzeki, jeśli ma się udać. Skrzywił się na samą myśl o uderzeniu. Usiadł na masce samochodu i słuchał szumu ciężarówek pędzących w górze na południe.
Przyjeżdżał tu wiele razy. Tak jak stara odlewnia przy szosie numer siedemnaście, plaża była celem ludzi zbyt młodych, żeby mieć jakiś cel. Przypomniał sobie jeden raz z Merrin, jak złapał ich deszcz i schronili się pod mostem. Chodzili wtedy do liceum. Żadne z nich nie umiało prowadzić i nie mieli samochodu, w którym mogliby się schronić. Podzielili się przemoczonym koszykiem smażonych małży, siedząc na zarośniętym brukowanym zboczu pod mostem. Było tak zimno, że z ust buchała im para, a on trzymał zimne, zlodowaciałe dłonie Merrin.
Znalazł poplamioną gazetę sprzed dwóch dni. Kiedy znudziło ich czytanie, Merrin powiedziała, że powinni zrobić z nią coś twórczego. Coś, co podniesie na duchu wszystkich na całym świecie, stojących nad rzeką w deszczu. Pobiegli po zboczu w mżawce, kupili urodzinowe świeczki w 7-Eleven i wrócili. Merrin pokazała mu, jak się robi stateczki ze stron gazety, zapalili świeczki, umieścili je na stateczkach i po kolei puścili je na fale, w deszczu i gęstniejącym zmroku – długi szereg płomyków migoczących spokojnie w mokrych ciemnościach.
– Razem jesteśmy twórczy – powiedziała; jej zimne wargi tak bardzo zbliżyły się do jego ucha, że zadrżał. Jej oddech pachniał małżami. Nieustannie dygotała, walcząc z atakiem śmiechu. – Merrin Williams i Iggy Perrish udoskonalają świat każdym kolejnym papierowym stateczkiem!
Albo nie zauważyła, albo postanowiła nie dostrzegać, że łódeczki wypełniają się deszczem i toną niespełna sto metrów dalej, a świeczki gasną.
Przypominanie sobie, co się wydarzyło i jaki wtedy był, zatrzymało ten szalony, nieopanowany wir myśli w jego głowie. Po raz pierwszy tego dnia zdołał się zastanowić, bez paniki przeanalizować, co się z nim działo.
Znowu rozważył możliwość, że stracił kontakt z rzeczywistością, że wszystko, co go dziś spotkało, to wytwór jego wyobraźni. Nie po raz pierwszy pomyliłby fantazję z prawdziwym życiem, a wiedział z doświadczenia, że ma szczególną skłonność do nieprawdopodobnych religijnych halucynacji. Nie zapomniał tamtego popołudnia w zmyślonym domku. Przez osiem lat nie było dnia, żeby o tym nie myślał. Oczywiście jeśli ten domek na drzewie był zmyślony – a tylko takie wyjaśnienie miało sens – to nie tylko przez niego. On i Merrin odkryli go razem, a to, co się tam wydarzyło, było jednym z tajnych jedwabistych węzłów, które ich ze sobą związały, czymś, nad czym można się było zastanawiać, gdy jazda samochodem w środku nocy stawała się nudna albo gdy ze snu wyrwał ich grzmot i żadne nie mogło znowu zasnąć.
– Wiem, że to możliwe, by ludzie mieli taką samą halucynację – powiedziała kiedyś Merrin. – Ale nigdy nie sądziłam, że należę do tego typu.
Mógł sobie myśleć, że jego rogi to tylko szczególnie uporczywe i przerażające złudzenie, skok w szaleństwo, na który od dawna się zanosiło. Problem polegał na tym, że nie mógł się wyrwać z tego, co wydawało mu się rzeczywistością. Na nic nie przydawało się mówienie, że to wszystko tylko mu się wydaje, skoro i tak się działo. Wiara nie była tu do niczego potrzebna, niewiara nie miała znaczenia. Dotykał rogów za każdym razem, gdy podnosił do nich rękę. A nawet kiedy ich nie dotykał, czuł obolałe, wrażliwe czubki wystawione na chłodny wiatr od rzeki. Miały przekonującą, dosłowną twardość kości.
Zatopiony w myślach, nie usłyszał zjeżdżającego z góry radiowozu. Kierowca zatrzymał się ze zgrzytem za gremlinem i włączył na chwilę syrenę. Igowi serce zabiło boleśnie; odwrócił się szybko. Jakiś policjant wychylał się z okna po stronie pasażera.
– Co tam, Ig? – spytał. Nie jakiś policjant, tylko policjant Sturtz. Miał krótkie rękawy, eksponujące jego muskularne ramiona, opalone na złocisty brąz od ciągłego wystawiania na słońce. Koszulka była obcisła, a on – przystojny. Z tymi rozwichrzonymi jasnymi włosami i oczami ukrytymi za lustrzanymi okularami mógłby się znaleźć w reklamie papierosów.
Jego partner, Posada, ten za kierownicą, silił się na taki sam szyk, ale mu nie wychodziło. Był zbyt wątły, ze zbyt wydatnym jabłkiem Adama. Obaj mieli wąsy, ale te Posady były wymuskane i trochę komiczne, jak u francuskiego kelnera z komedii z Carym Grantem.
Sturtz wyszczerzył zęby. Zawsze się cieszył na jego widok. Ig nigdy nie cieszył się na widok policjantów, a najbardziej unikał Sturtza i Posady, którzy od śmierci Merrin zrobili sobie z prześladowania Iga hobby. Zatrzymywali go za przekroczenie limitu prędkości o dziesięć kilometrów, przeszukiwali jego samochód, wlepiali mu mandat za śmiecenie, włóczenie się, życie.
– Nic. Stoję sobie – powiedział Ig.
– Stoisz sobie od półgodziny! – zawołał do niego Posada, wysiadając z radiowozu. – Mówisz do siebie. Kobieta, która mieszka w okolicy, kazała dzieciom wejść do domu, bo się ciebie przestraszyła.
– Pomyśl, jak by spanikowała, gdyby wiedziała, kto to jest – szydził Sturtz. – Miejscowy zboczeniec i podejrzany o morderstwo.
– Myśl pozytywnie, nie zabił żadnych dzieci.
– Na razie.
– To ja już pojadę – odezwał się Ig.
– Zostaniesz – oznajmił Sturtz.
– Co zamierzasz? – spytał go Posada.
– Chcę go za coś posadzić.
– Za co?
– Nie wiem. Za cokolwiek. Coś mu podłożyć. Torebkę koki. Niezarejestrowaną broń. Cokolwiek. Szkoda, że nic nie mamy. Strasznie chciałbym się do niego dobrać.
– Jak tak gadasz świństwa, mam ochotę pocałować cię w usta – rzekł Posada.
Sturtz skinął głową, niezrażony tym wyznaniem. Wtedy Ig przypomniał sobie o rogach. Znowu się zaczynało, jak z lekarzem i pielęgniarką, Glenną i Allie Letterworth.
– Tak najbardziej – dodał Sturtz – to chciałbym go za coś zgarnąć i zmusić, żeby się zaczął awanturować. Miałbym pretekst, żeby mu powybijać wszystkie pierdolone zęby z tej żałosnej mordy.
– O tak. Chciałbym to zobaczyć – stwierdził Posada.
– Wiecie w ogóle, co mówicie? – spytał Ig.
– Nie – przyznał Posada.
– Tak jakby. – Sturtz zmrużył oczy. – Rozmawiamy, czy powinniśmy cię zgarnąć dla samej radochy, ale nie wiem dlaczego.
– Nie wiesz, dlaczego chcesz mnie zgarnąć?
– A nie, to wiem. Nie wiem, dlaczego o tym mówimy. Na ogół nie poruszam takich spraw.
– Dlaczego chcecie mnie zgarnąć?
– Przez tę twoją pedalską minę. Ta pedalska mina mnie wkurza. Nie przypadam za ciotami – oznajmił Sturtz.
– A ja chcę cię zgarnąć, bo może zaczniesz się szarpać, a wtedy Sturtz cię położy na masce samochodu, żeby cię skuć – powiedział Posada. – I będę miał pod co walić konia. Tylko że wyobrażę was sobie nagich.
– Więc nie chcecie mnie zgarnąć dlatego, że waszym zdaniem upiekło mi się zabicie Merrin?
– Nie, nawet cię o to nie podejrzewam – odparł Sturtz. – Cipa z ciebie, od razu byś się przyznał.
Posada parsknął śmiechem.
– Połóż ręce na dachu samochodu – rozkazał Sturtz. – Chcę zajrzeć tu i tam. Zrewidować ci tył.
Ig z ulgą odwrócił się od nich i rozpostarł ramiona na dachu samochodu. Przycisnął czoło do szyby od strony kierowcy. Chłodne szkło go koiło.
Sturtz podszedł do bagażnika. Posada stanął za Igiem.
– Potrzebuję jego kluczyków – rzucił Sturtz.
Ig sięgnął prawą dłonią do kieszeni.
– Ręce na dachu! – powstrzymał go Posada. – Ja je wezmę. Która kieszeń?
– Prawa.
Posada wsunął dłoń do kieszeni Iga i zamknął palce na kluczykach. Wyciągnął je i rzucił Sturtzowi, który otworzył bagażnik.
– Chciałbym znowu włożyć rękę do twojej kieszeni – odezwał się Posada. – I nie wyjmować. Nie masz pojęcia, jak mi trudno nie wykorzystywać prawa do obmacywania. Ale mi się powiedziało. Rewidowania. Ha. Nie sądziłem, jak często będę musiał skuwać wysportowanych, półnagich mężczyzn. Muszę się przyznać, że nie zawsze byłem grzeczny.
– Powinieneś wyznać Sturtzowi, co do niego czujesz – powiedział Ig. W tej samej chwili jego rogi zapulsowały.
– Myślisz? – Posada był zaskoczony, lecz zaciekawiony. – Czasem myślałem… ale nie, pewnie by mi przywalił, aż bym się zesrał.
– A skąd. Na pewno na to czeka. Jak myślisz, dlaczego rozpina ten guzik na piersi?
– Zauważyłem, że zawsze tak chodzi.
– Po prostu rozepnij Sturtzowi rozporek i zrób mu laskę. Zaskocz go. Niech ma niespodziankę. Pewnie czeka, aż zrobisz pierwszy ruch. Ale nie rób nic, dopóki nie odjadę, dobrze? To tylko wasza sprawa.
Posada otoczył usta dłonią i tchnął w nią, sprawdzając oddech.
– Szlag by to – mruknął. – Nie umyłem zębów. – Strzelił palcami. – Ale w schowku mam gumę.
Odwrócił się i pobiegł do radiowozu, mamrocząc pod nosem. Bagażnik trzasnął. Sturtz wrócił niespiesznie do Iga.
– Chciałbym mieć powód, żeby cię aresztować. Chciałbym, żebyś podniósł na mnie rękę. Mógłbym skłamać, że mnie obmacywałeś. Zrobiłeś mi propozycję. Zawsze uważałem, że wyglądasz ciotowato. Kręcisz tyłkiem i masz takie spojrzenie, jakbyś się chciał rozpłakać. Nie wierzę, że Merrin Williams cię wpuściła do łóżka. Ten, kto ją zgwałcił, pewnie zafundował jej pierwsze dobre rżnięcie w życiu.
Ig miał wrażenie, że w gardle utknął mu kamień.
– Co byś zrobił – spytał – gdyby dotknął cię mężczyzna?
– Wsadziłbym mu latarkę w dupę. Niech homoś ma, jak tak lubi. – Potem zastanowił się i dodał: – Chyba że byłbym pijany. Wtedy pewnie dałbym zrobić sobie laskę. – Znowu się zastanowił, po czym spytał z nadzieją: – Chcesz mnie dotknąć, żebym mógł ci wsadzić…
– Nie. Ale chyba masz rację co do gejów. Trzeba im wyznaczyć granicę. Jak raz pozwolisz homosiowi się dotknąć, ludzie powiedzą, że sam też jesteś homosiem.
– Wiem, że mam rację. Nie musisz mi mówić. Skończyliśmy, jedź. Nie chcę cię znowu przyłapać pod tym mostem, jasne?
– Tak.
– Tak naprawdę to chcę cię przyłapać. Z prochami w samochodzie. Rozumiesz?
– Tak.
– To w porządku. O ile się rozumiemy. A teraz spadaj. – Sturtz rzucił kluczyki na żwir.
Ig zaczekał, aż policjant odejdzie, po czym podniósł je i usiadł za kierownicą. Po raz ostatni zerknął na radiowóz w lusterku wstecznym. Sturtz siedział już na fotelu pasażera, trzymając oburącz formularz na podkładce. Wpatrywał się w niego ze zmarszczonymi brwiami, zastanawiając się, co wpisać. Posada spoglądał na niego z tęsknotą i pożądaniem. Gdy Ig ruszył, Posada oblizał wargi, pochylił się i zniknął pod deską rozdzielczą.
Pojechał nad rzekę, żeby obmyślić plan, lecz po całym tym myśleniu miał w głowie taki sam mętlik jak godzinę temu. Pomyślał o rodzicach i nawet przejechał parę przecznic w stronę ich domu, ale potem nerwowo obrócił kierownicą, skręcając w boczną uliczkę. Potrzebował pomocy, a nie sądził, żeby mogli mu jej udzielić. Wolał nie myśleć, co mógłby dostać od nich… z jakich potajemnych pragnień mogliby mu się zwierzyć. A jeśli jego matkę toczy żądza rżnięcia się z małymi chłopcami? Albo ojca?
A poza tym od śmierci Merrin coś się między nimi zmieniło. Cierpieli, widząc, co się z nim dzieje. Nie pytali, jak mu się żyje, ani razu nie odwiedzili mieszkania Glenny. Glenna spytała, dlaczego nigdy nie spotkają się na obiedzie, i zarzuciła Igowi, że się jej wstydzi, co było prawdą. Bolało ich także, że przez niego na ich nazwisko padł cień, ponieważ całe miasto wiedziało, że to Ig zgwałcił i zamordował Merrin Williams, a upiekło mu się, bo jego bogaci i ustosunkowani rodzice zadzwonili do kogo trzeba i ukręcili łeb sprawie.
Jego ojciec był przez jakiś czas gwiazdą drugiego gatunku. Grał z Sinatrą i Deanem Martinem, brał udział w ich nagraniach. Pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych nagrał też własne płyty dla Blue Tone – cztery – a jego marzący, wyrafinowany kawałek zatytułowany „Fishin' with Pogo" znalazł się na liście stu największych hitów. Ojciec ożenił się z tancerką z Vegas, wystąpił gościnnie w telewizyjnych programach, w paru filmach i w końcu zamieszkał w New Hampshire, żeby mama Iga miała blisko do rodziny. Później został sławnym profesorem w Berklee College of Music, od czasu do czasu grającym w Boston Pops Orchestra.
Ig zawsze lubił słuchać gry ojca. Powiedzieć, że ojciec grał, wydawało się niemal błędem. Było na odwrót – to trąbka grała na nim. Jego policzki wydymały się i klęsły, jakby to w niego wdmuchiwano powietrze, złote wentyle zdawały się chwytać go za palce jak magnesy przyciągające opiłki żelaza, zmuszały je do tańca w niespodziewanych, oszałamiających zrywach. Zamykał oczy i pochylał głowę, kołysał biodrami, jakby wkręcał tors jak świder w sam rdzeń swojego jestestwa, wydobywając muzykę gdzieś z głębin brzucha.
Starszy brat Iga poszedł z zapałem w ślady ojca. Terence co wieczór występował w telewizji jako gwiazda własnego wieczornego programu rozrywkowego „Hothouse", który pojawił się znikąd i rozmazał po podłodze resztę wieczornej konkurencji. Terry grał na trąbce w warunkach niebezpiecznych dla życia i zdrowia, zagrał „Ring of Fire" w ognistym kręgu z Alanem Jacksonem, a „High and Dry" z Norah Jones w zbiorniku z wodą. Brzmiał średnio, ale widowisko było pierwsza klasa. Terry miał ostatnio dobrą passę.
Miał też własny styl gry, inny od ojca. Jego pierś napinała się tak bardzo, że wydawało się, iż lada chwila strzeli mu guzik u koszuli. Oczy wychodziły mu z orbit, tak że wyglądał na wiecznie zdziwionego. Kołysał się w przód i tył jak wańka-wstańka. Twarz promieniała mu szczęściem i czasami wydawało się, że jego trąbka się śmieje. Odziedziczył po ojcu najcenniejszy talent: im dłużej ćwiczył, tym numer wydawał się mniej wypracowany i stawał się bardziej naturalny, zaskakujący i pełen życia.
Jako nastolatek Ig nie znosił słuchać gry brata i wymyślał najróżniejsze wymówki, żeby wykręcić się od pojechania z rodzicami na występ Terry'ego. Z zazdrości dostawał bólu brzucha, nie mógł zmrużyć oka w nocy przed wielkim koncertem brata w szkole i potem, w miejscowych klubach. A już zwłaszcza nie znosił słuchać Terry'ego razem z Merrin, nie mógł znieść jej zachwytu, patrzeć, jak porywa ją jego muzyka. Kiedy kołysała się do rytmu swinga Terry'ego, Ig wyobrażał sobie, że jego brat wyciąga niewidzialne ręce do jej bioder. Ale z tego też już wyrósł. I to dawno. Teraz cieszyła go tylko jedna chwila dnia – oglądanie „Hothouse", kiedy Terry grał.
Ig też by grał, gdyby nie astma. Nie potrafił nabrać dość powietrza, żeby zadąć w trąbkę. Wiedział, że ojciec chciał, by został muzykiem, ale kiedy Ig dął, brakowało mu tlenu, w piersi czuł mdlący skurcz, a przed oczami robiło mu się ciemno. Raz zemdlał z wysiłku.
Kiedy stało się jasne, że z trąbką mu nie wyjdzie, próbował grać na fortepianie, ale też szło mu kiepsko. Nauczyciel, przyjaciel ojca, był pijakiem z przekrwionymi oczami, cuchnącym fajkowym dymem. Kazał Igowi samemu ćwiczyć jakiś beznadziejnie trudny utwór, a sam szedł do sąsiedniego pokoju, żeby się zdrzemnąć. Potem matka zaproponowała grę na kontrabasie, ale Ig stracił już zainteresowanie instrumentami. Zainteresował się Merrin. Kiedy był w niej zakochany, nie potrzebował rodzinnych występów.
W końcu będzie musiał się zobaczyć z ojcem i matką, no i z Terrym też. Jego brat był w mieście, przyleciał nocnym lotem na osiemdziesiąte urodziny babci, bo „Hothouse" miał wakacyjną przerwę w emisji. Terry wrócił do Gideon po raz pierwszy od śmierci Merrin i nie zamierzał zostać długo, wracał pojutrze. Ig nie miał mu za złe pragnienia szybkiej ucieczki. Ten skandal wybuchł w chwili, gdy program zaczynał zyskiwać popularność i mógł kosztować Terry'ego wszystko. Dobrze o Terrym świadczyło, że w ogóle przyjechał do Gideon, gdzie ktoś mógłby mu zrobić zdjęcie z bratem mordercą – zdjęcie, za które „Enquirer" zapłaciłby co najmniej tysiąc. Ale Terry nie wierzył w winę Iga. Był jego najgłośniejszym i najzapalczywszym obrońcą w czasach, gdy jego stacja wolałaby, żeby ograniczył się do cierpkiego „Bez komentarza".
Ig mógłby ich unikać, ale wcześniej czy później musiał podjąć ryzyko spotkania z nimi. Może, myślał, z rodziną będzie inaczej. Może są na mnie odporni i ich tajemnice pozostaną tajemnicami. Kochali go, a on ich. Miłość musi coś znaczyć. Może przynajmniej nauczy się to kontrolować, jakoś to wyłączać, cokolwiek znaczy to „to". Może rogi znikną. Pojawiły się bez ostrzeżenia, więc może tak samo pójdą w diabły?
Przesunął dłonią przez cienkie, rzednące włosy – rzednące w wieku dwudziestu sześciu lat! – i ścisnął głowę obiema rękami. Nienawidził tej gorączkowej gonitwy myśli, tego desperackiego pędu. Niechcący musnął rogi i krzyknął ze strachu. Na usta cisnęły mu się słowa „Boże, błagam, Boże, spraw, żeby znikły…", ale ugryzł się w język i nic nie powiedział.
Czuł dreszcz pełznący mu po ramionach. Skoro stał się diabłem, to czy mógł jeszcze wzywać Boga? Czy strzeli w niego piorun, czy roztrzaska go w białym blasku? Czy spłonie?
– Boże – szepnął.
Nic się nie wydarzyło.
– Boże, Boże, Boże.
Przechylił głowę, czekając na jakąś reakcję.
– Błagam, Boże, niech znikną. Przepraszam, jeśli wczoraj czymś Cię wkurzyłem. Byłem pijany i zły.
Wstrzymał oddech, uniósł oczy, spojrzał na siebie w lusterku wstecznym. Rogi nie znikły. Zdążył się już do nich przyzwyczaić. Stały się częścią jego głowy. Sama myśl o tym przejęła go dreszczem wstrętu.
Kątem oka dostrzegł jakąś białą smugę znikającą po prawej stronie. Szarpnął kierownicą i zatrzymał samochód przy krawężniku. Jechał bezmyślnie, nie zwracając uwagi na otoczenie, nie mając pojęcia, gdzie się znalazł. Niechcący przybył do kościoła pod wezwaniem Świętego Serca Maryi, do którego przez dwie trzecie swego życia chodził razem z rodziną i w którym po raz pierwszy ujrzał Merrin Williams.
Wyschło mu w ustach. Nie był w tym kościele, ani w żadnym innym, od śmierci Merrin, nie chciał się mieszać z tłumem, wystawiać się na spojrzenia innych parafian. Nie chciał się też pogodzić z Bogiem; uważał, że to Bóg powinien się pogodzić z nim.
Może gdyby tam wszedł i zaczął się modlić, rogi by znikły. A może… może ojciec Mould wiedziałby, co zrobić. Wtedy Ig zyskałby jakieś wsparcie.
Ojciec Mould mógłby być odporny na działanie rogów. Czy ktokolwiek zdoła stawić opór ich mocy lepiej od duchownego? Miał Boga po swojej stronie i ochronę bożego domu. Może dałoby się zamówić egzorcyzmy. Ojciec Mould musiał znać odpowiednich ludzi. Chlapnięcie święconą wodą, parę zdrowasiek i wszystko wróci do normy.
Ig zostawił gremlina przy krawężniku i ruszył betonową dróżką do Świętego Serca. Już sięgał do drzwi, ale zastanowił się i cofnął dłoń. A jeśli od dotknięcia klamki ręka stanie mu w ogniu? A jeśli nie będzie mógł wejść? A jeśli przy próbie przekroczenia progu jakaś mroczna moc go odepchnie, rzuci na wznak? Zobaczył samego siebie, potykającego się w nawie, z dymem buchającym spod kołnierza koszuli, z oczami wychodzącymi z orbit jak w kreskówce, wyobraził sobie duszności i przeszywający ból.
Zmusił się, by wyciągnąć rękę i ująć klamkę. Jedno skrzydło drzwi ustąpiło pod dotykiem jego dłoni – dłoni, której nie ogarnął ogień ani żar, nie przeszył ból. Ig spojrzał w mrok nawy, na rzędy ciemnych lśniących ławek. Pachniało tu starym drewnem i starymi psałterzami o wypłowiałych na słońcu skórzanych okładkach i zetlałych stronach. Ig zawsze lubił ten zapach i z zaskoczeniem się przekonał, że nadal go lubi, nie krztusi się nim.
Przekroczył próg, rozłożył ramiona i czekał. Spojrzał na jedną rękę, potem drugą, czekając, aż spod mankietów zacznie mu się sączyć dym. Nic takiego nie nastąpiło. Uniósł rękę do rogu na prawej skroni. Nadal tam był. Spodziewał się poczuć pulsowanie, mrowienie, cokolwiek – ale nie. Kościół był niczym ciemna i cicha jaskinia, rozświetlona tylko pastelowym mżeniem blasku zza witrażowych okien. Maria u stóp zmarłego na krzyżu Syna. Jan chrzczący Jezusa w rzece.
Ig pomyślał, że powinien podejść do ołtarza, uklęknąć przed nim i błagać Boga, żeby mu odpuścił. Poczuł, że na usta ciśnie mu się modlitwa: „Proszę, Boże, jeśli sprawisz, że rogi znikną, zawsze będę Ci służył, wrócę do kościoła, zostanę księdzem, będę szerzył Słowo, będę szerzył Słowo w upalnych krajach Trzeciego Świata, gdzie wszyscy mają trąd, o ile trąd jeszcze istnieje, ale proszę, niech znikną, niech znowu będę taki jak dawniej". Ale nie zdążył powiedzieć tego na głos. Zanim zrobił krok, usłyszał cichy zgrzyt metalu o metal i odwrócił głowę.
Nadal stał w wejściu, a po jego lewej stronie widniały lekko uchylone drzwi i schody. Prowadziły w dół do małej sali gimnastycznej, której parafianie mogli używać do różnych celów. Znowu rozległ się brzęk. Ig dotknął drzwi, które uchyliły się szerzej; dobiegła go fala muzyki country.
– Halo! – zawołał.
Znowu brzęk i odgłos, jakby ktoś się zachłysnął.
– Tak?! – zawołał ojciec Mould. – Kto tam?
– Ig Perrish.
Zapadła chwila ciszy. Trochę za długa.
– Zejdź do mnie – odezwał się Mould.
Ig ruszył po schodach.
W głębi piwnicy rząd jarzeniówek oświetlał puszystą wykładzinę, parę ogromnych nadmuchiwanych piłek, równoważnie – wyposażenie na lekcję gimnastyki. Ale koło schodów niektóre jarzeniówki się przepaliły i było ciemniej. Stała tu ławka treningowa. Ojciec Mould leżał na niej na wznak.
Czterdzieści lat temu Mould był skrzydłowym w Syracuse, a potem komandosem służącym krajowi w Żelaznym Trójkącie. Nadal miał onieśmielającą posturę hokeisty, władczość żołnierza. Ruszał się powoli, lubił brać w objęcia ludzi, którzy go rozbawili, i był rozbrajający jak stary, delikatny bernardyn, który lubi sypiać na kanapie, choć mu nie wolno. Miał na sobie szary dres i stareńkie, zdarte adidasy. Jego krzyżyk zwisał ze sztangi; zakołysał się, gdy Mould ją opuścił i z wysiłkiem uniósł znowu.
Koło ławy stała siostra Bennett. Ona też sylwetką przypominała trochę hokeistę – szerokie ramiona i męska twarz o grubych rysach, krótkie kędzierzawe włosy przytrzymane fioletową opaską. Miała dobrany do niej kolorem fioletowy dres. Siostra Bennett uczyła etyki u Świętego Judy i lubiła rysować wykresy na tablicy, dowodząc, w jaki sposób decyzje prowadzą nieubłaganie do zbawienia (trójkąta, który wypełniała puszystymi, pękatymi chmurkami) albo nieubłaganie do piekła (kwadrat pełen płomieni).
Brat Iga, Terry, niemiłosiernie z niej kpił, rysując własne wykresy dla uciechy kolegów z klasy. Wykazywały one, jak po licznych groteskowych lesbijskich romansach siostra Bennett sama wparuje do piekła, gdzie z największą radością odda się niepokojącym praktykom seksualnym z diabłem. W ten sposób Terry zrobił furorę w stołówce Świętego Judy – przedsmak przyszłej sławy. Było to także jego pierwsze zetknięcie z wymiarem sprawiedliwości, bo ktoś na niego w końcu doniósł (jakiś anonimowy kabel, po dziś dzień niezdemaskowany). Terry został zaproszony do gabinetu ojca Moulda. Spotkanie miało miejsce za zamkniętymi drzwiami, które jednak nie stłumiły świstu drewnianej packi spadającej na tyłek Terry'ego, a po dwudziestym uderzeniu – krzyków Terry'ego. Wszyscy w szkole je słyszeli. Dźwięki niosły się przez przewody wentylacyjne przestarzałego systemu grzewczego do każdej sali. Ig wiercił się na krześle, cierpiąc razem z bratem. W końcu zatkał uszy, żeby tego nie słyszeć. Terry dostał zakaz występu na koncercie na koniec roku – do którego ćwiczył miesiącami – i pałę z zachowania.
Ojciec Mould usiadł, wycierając twarz ręcznikiem. U stóp schodów było najciemniej i przez głowę Iga przemknęła myśl, że Mould nie widzi jego rogów.
– Witaj, ojcze – powiedział.
– Ignatius! Wieki cię nie widziałem. Gdzie się podziewałeś?
– Mam mieszkanie w centrum – oznajmił Ig głosem ochrypłym z przejęcia. Nie spodziewał się tak dobrotliwego tonu, ojcowskiej życzliwości. – Nawet niedaleko. Chciałem wstąpić, ale…
– Wszystko z tobą dobrze?
– Nie wiem. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Chodzi o moją głowę. Spójrz na moją głowę, ojcze.
Ig zrobił krok naprzód i lekko się skłonił ku światłu. Widział cień swojej głowy na zamiecionej cementowej podłodze, sterczące mu ze skroni rogi, dwa, z cienkimi zakrzywionymi czubkami. Niemal bał się reakcji Moulda; zerknął na niego nieśmiało. Na twarzy księdza pozostał cień uprzejmego uśmiechu. Mould zmarszczył brwi w zamyśleniu, przyglądając się rogom szklistym, zdziwionym spojrzeniem.
– Wczoraj się upiłem i zrobiłem coś strasznego – powiedział Ig. – A kiedy się ocknąłem, już tak wyglądałem i nie wiem, co robić. Nie wiem, w co się zmieniam. Może ojciec mi powie, co robić.
Ojciec Mould patrzył na niego przez kolejną długą chwilę z otwartymi ustami, zaskoczony.
– No, mały – odezwał się w końcu. – Chcesz, żebym ci powiedział, co robić? Moim zdaniem powinieneś wrócić do domu i się powiesić. To prawdopodobnie najlepsze wyjście dla ciebie, twojej rodziny… tak naprawdę dla wszystkich. W magazynie za kościołem mam sznur. Przyniosę go, jeśli to cię skieruje na właściwą drogę.
– Dlaczego… – zaczął Ig i musiał odkaszlnąć. – Dlaczego ojciec chce, żebym się zabił?
– Bo zamordowałeś Merrin Williams, a ważny żydowski prawnik twojego tatusia cię wybronił. Słodka, mała Merrin Williams! Miałem dla niej wiele uczuć. Cyce takie sobie, ale dupcia śliczna i mała. Powinni się wsadzić. Chciałem, żeby cię wsadzili. Siostro, proszę mnie asekurować. – Położył się na ławeczce.
– Ale ja tego nie zrobiłem! – zaprotestował Ig. – Nie zabiłem jej.
– Żartowniś z ciebie – powiedział Mould, sięgając do sztangi. Siostra Bennett stanęła nad jego głową. – Wszyscy wiedzą, że to ty. Równie dobrze możesz odebrać sobie życie. I tak pójdziesz do piekła.
– Już w nim jestem.
Mould stęknął, opuścił sztangę i znowu ją podniósł. Ig zauważył, że siostra Bennett wpatruje się w niego nieruchomym wzrokiem.
– Na ogół dojrzewam do popełnienia samobójstwa koło obiadu – oznajmiła bez wstępów. – Nienawidzę tych spojrzeń ludzi. Tych opowiadanych za moimi plecami dowcipów o lesbijkach. Wezmę ten sznur, jeśli ty go nie chcesz.
Mould wydźwignął sztangę ze stęknięciem.
– Bez przerwy myślę o Merrin Williams. Szczególnie podczas rżnięcia jej matki. Jej matka wiele tu dla mnie robi. Głównie na czworakach. – Uśmiechnął się. – Biedaczka. Codziennie się modlimy. Przeważnie o twoją śmierć.
– Ksiądz… złożył przysięgę czystości.
– Sraty-taty. Niech Bóg się cieszy, że nie obmacuję ministrantów. Moim zdaniem ta kobieta potrzebuje od kogoś pociechy, a od tego spierniczałego okularnika, za którego wyszła, na pewno jej nie dostaje. W każdym razie nie takiej.
– Chcę być kimś innym – odezwała się siostra Bennett. – Chcę uciec. Chcę, żeby ktoś mnie polubił. Czy ty mnie kiedykolwiek lubiłeś, Iggy?
Ig przełknął ślinę.
– No… chyba tak. W pewnym sensie.
– Chcę z kimś sypiać – ciągnęła siostra Bennett, jakby się w ogóle nie odezwał. – Chcę, żeby w nocy ktoś trzymał mnie w ramionach. Nieważne, mężczyzna czy kobieta. Nieważne. Nie chcę dłużej być samotna. Wypisuję czeki dla kościoła. Czasami chcę wyczyścić konto i uciec z pieniędzmi. Czasami bardzo tego chcę.
– Dziwię się – wtrącił Mould – że nikt w tym mieście jeszcze cię nie załatwił za to, co zrobiłeś Merrin Williams. Porządni obywatele mogliby ci złożyć pewnej nocy wizytę, zabrać cię na miłą przechadzkę po świeżym powietrzu. Prosto do tego drzewa, pod którym zabiłeś Merrin, żeby cię na nim powiesić. Jeśli sam tego nie zrobisz, to by było prawie równie dobre.
Ig z zaskoczeniem poczuł, że się odpręża, rozluźnia zaciśnięte pięści, oddycha spokojniej. Mould zakołysał się na ławce. Siostra Bennett chwyciła sztangę i osadziła ją ze szczękiem na stojaku.
Ig podniósł na nią wzrok.
– Co cię powstrzymuje?
– Przed czym? – spytała.
– Przed odjazdem z pieniędzmi.
– Bóg. Kocham Boga.
– Zrobił coś dla ciebie? Czy łagodzi twój ból, kiedy ludzie wyśmiewają się z ciebie za twoimi plecami? Więcej – to z Jego powodu jesteś zupełnie sama na świecie. Ile masz lat?
– Sześćdziesiąt jeden.
– Sześćdziesiąt jeden lat to starość. Prawie za późno. Prawie. Możesz czekać choćby jeden dzień?
Dotknęła szyi; oczy miała wielkie i zaniepokojone.
– Już pójdę. – Odwróciła się i przebiegła obok niego w stronę schodów.
Ojciec Mould niemal nie zauważył jej odejścia. Usiadł, oparłszy przeguby na kolanach.
– Skończył ksiądz? – spytał Ig.
– Jeszcze jedna seria.
– Proszę pozwolić, że pomogę. – Ig stanął za ławą.
Podając księdzu sztangę, musnął jego kostki i dowiedział się, że kiedy Mould miał dwadzieścia lat, razem z innymi chłopakami z drużyny hokejowej zasłonili twarz maskami narciarskimi i pojechali za samochodem pełnym muzułmańskich dzieci, które przyjechały z Nowego Jorku, żeby mówić w Syracuse o prawach obywatelskich. Mould i jego przyjaciele zmusili dzieci do zjechania z drogi i ścigali ich po lesie. Złapali najwolniejsze i kijami baseballowymi roztrzaskali mu nogę w ośmiu miejscach. Dzieciak przez dwa lata musiał się poruszać za pomocą balkonika.
– Naprawdę modli się ksiądz z matką Merrin o moją śmierć?
– Mniej więcej. Szczerze mówiąc, ona wzywa Boga głównie wtedy, gdy ją dymam.
– Wie ksiądz, dlaczego On mnie nie ukarał? Dlaczego Bóg nie odpowiedział na wasze modlitwy?
– Dlaczego?
– Bo nie ma żadnego Boga. Wasze modlitwy to tylko szepty w pustym pokoju.
Mould znowu uniósł sztangę – z wielkim wysiłkiem – opuścił ją i stęknął:
– Bzdura.
– To wszystko kłamstwa. Nigdy tam nikogo nie było. To ksiądz powinien skorzystać z tego sznura z szopy.
– Nie. Nie możesz mnie do tego zmusić. Nie chcę umrzeć. Kocham życie.
A więc to tak. Nie mógł zmusić ludzi do czegoś, czego nie chcieli robić. Zastanowił się, czy tak jest w tym przypadku.
Mould skrzywił się i stęknął, ale nie mógł podnieść sztangi. Ig odwrócił się i ruszył w stronę schodów.
– E! – zawołał za nim Mould. – Potrzebuję pomocy!
Ig włożył ręce do kieszeni i zaczął gwizdać „When The Saints Go Marching In". Po raz pierwszy tego ranka poczuł się dobrze. Za jego plecami Mould krztusił się i wysilał, ale Ig nawet na niego nie spojrzał.
Siostra Bennett minęła go koło drzwi kościoła. Włożyła czerwone spodnie i bluzkę bez rękawów w stokrotki. Zaczesała włosy do góry. Na jego widok drgnęła i omal nie upuściła torebki.
– Wyjeżdżasz? – spytał Ig.
– Nie… nie mam samochodu. Chciałam wziąć kościelny, ale boję się, że mnie złapią.
– Wyczyściłaś kościelne konto. Co cię obchodzi samochód?
Wpatrywała się w niego przez chwilę, po czym pochyliła się i pocałowała go w kącik ust. Ig poczuł dotyk jej warg i dowiedział się o tym straszliwym kłamstwie, które opowiedziała matce, kiedy miała dziewięć lat, i o okropnym dniu, gdy impulsywnie pocałowała swoją uczennicę, ładną szesnastolatkę Britt, i o potajemnym, rozpaczliwym porzuceniu wiary. Zobaczył to wszystko, zrozumiał i wcale się tym nie przejął.
– Niech cię Bóg błogosławi – powiedziała siostra Bennett.
Musiał się roześmiać.
Nie zostało mu nic innego, jak spotkać się z rodzicami. Ruszył w stronę domu.
Cisza w samochodzie go denerwowała. Włączył radio, ale go rozdrażniło, było gorsze od ciszy. Rodzice mieszkali piętnaście minut drogi za miastem, więc miał za dużo czasu do rozmyślań. Bardziej bał się ich reakcji tylko wtedy, gdy trafił na noc do aresztu, gdzie przesłuchiwano go w sprawie śmierci Merrin.
Wywiadowca, niejaki Carter, rozpoczął od przesunięcia po stole jej zdjęcia. Później, gdy Ig znalazł się sam w celi, zdjęcie go odnalazło, pojawiało się za każdym razem, gdy zamykał oczy. Merrin wydawała się zupełnie biała na tle brązowych liści, leżała na wznak, nogi razem, ręce przy bokach, rozrzucone włosy. Twarz miała ciemniejszą od ziemi, a usta pełne liści. Spod jej włosów sączyła się ciemna strużka zaschniętej krwi, obrysowująca kontur kości policzkowej. Merrin miała na szyi jego krawat, którego szeroki koniec skromnie zasłaniał jej lewą pierś. Ig nie potrafił wyrzucić z głowy tego obrazu, szarpiącego mu nerwy i żołądek, aż wreszcie – nie wiadomo po ilu godzinach, bo w celi nie było zegara – padł na kolana przed stalową muszlą klozetową i zwymiotował.
Następnego dnia bał się spotkania z matką. To była najgorsza noc jego życia i przypuszczał, że pewnie także jej. Nigdy wcześniej nie miał kłopotów z prawem. Matka pewnie nie mogła spać; wyobrażał ją sobie, jak siedzi w kuchni w nocnej koszuli, nad filiżanką zimnej ziołowej herbatki, z czerwonymi oczami i pobladłą twarzą. Jego ojciec także pewnie nie spał i towarzyszył matce. Ig zastanawiał się, czy Derrick Perrish siedział obok niej cicho, równie przestraszony i milczący jak ona, nie mając do roboty nic prócz czekania, czy też był rozdrażniony i wybuchowy, czy krążył po kuchni, mówiąc matce, co zrobią, jak zaradzą kłopotom i kto mu za to beknie.
Ig postanowił nie płakać na widok matki i to mu się udało. Ona też nie płakała. Wystroiła się jak na spotkanie z radą nadzorczą uniwersytetu, a jej szczupła, pociągła twarz była uważna i spokojna. To ojciec wyglądał, jakby płakał. Prawie niczego nie zauważał. Miał nieświeży oddech.
– Nie rozmawiaj z nikim oprócz prawnika – powiedziała matka. To były pierwsze słowa, jakie padły z jej ust. – Do niczego się nie przyznawaj.
– Do niczego się nie przyznawaj – powtórzył ojciec, objął go i zaczął płakać. Potem wykrztusił między szlochami: – Nie obchodzi mnie, co się wydarzyło.
Wtedy Ig zrozumiał: rodzice uwierzyli w jego winę. To mu nie przyszło do głowy. Nawet gdyby to zrobił – nawet gdyby go schwytano na gorącym uczynku – sądził, że rodzice będą wierzyć w jego niewinność.
Po południu wyszedł z posterunku. Mocne, ukośnie padające promienie październikowego słońca raziły go w oczy. Nie postawiono mu żadnych zarzutów. Nigdy. I nigdy nie oczyszczono go z podejrzeń. Aż po dziś dzień pozostał „obiektem obserwacji".
Na miejscu zabójstwa zebrano dowody, może nawet ślady DNA – Ig nie wiedział, bo policja zachowała takie szczegóły dla siebie, lecz z całego serca wierzył, że po ich zbadaniu zostanie publicznie uniewinniony. Ale w laboratorium w Concord wybuchł pożar i próbki zebrane ze zwłok Merrin spłonęły. Ta wiadomość go przybiła. Trudno było mu nie dawać wiary przesądom, nie czuć mrocznych sił, które sprzysięgły się przeciwko niemu. Uśmiech szczęścia okazał się fałszywy. Jedynym ocalałym dowodem był odcisk opony marki Goodyear. Gremlin Iga jeździł na michelinach. To nie przeważało w żadną stronę, wprawdzie niezbite dowody na winę Iga nie istniały, lecz także nic go jednoznacznie nie uniewinniało. Jego zeznanie, że spędził tę noc w samotności, że urwał mu się film w samochodzie za zrujnowanym Dunkin' Donuts na jakimś odludziu, nawet w jego uszach brzmiało jak rozpaczliwe, kulawe kłamstwo.
W tych pierwszych miesiącach po przeprowadzce do domu rodzice opiekowali się Igiem, jakby znowu był dzieckiem, i to chorym na grypę. Chcieli go wyleczyć zupą i książkami. Chodzili na paluszkach po własnym domu, jakby się bali, że sprawy i odgłosy ich codziennego życia wytrącą go z równowagi. Ciekawe, że okazywali mu tyle troski, sądząc, że był zdolny tak strasznie skrzywdzić dziewczynę, którą także kochali.
Ale kiedy nie postawiono mu zarzutów i proces przestał stanowić bezpośrednie zagrożenie, rodzice odsunęli się od niego, schowali się w sobie. Kochali go i byli gotowi o niego walczyć, gdy wszystko wskazywało na to, że czeka go proces, ale ledwie się okazało, że nie trafi za kratki, z ulgą go pożegnali.
Mieszkał z nimi dziewięć miesięcy. Kiedy Glenna spytała, czy chce płacić z nią czynsz na spółkę, nie namyślał się długo. Po wyprowadzce widywał rodziców tylko podczas wizyt w ich domu. Nie spotykali się w mieście na obiad, nie chodzili razem do kina ani na zakupy, oni nigdy nie przychodzili do niego. Czasem, gdy wpadał do domu, dowiadywał się, że ojciec wyjechał do Francji na festiwal jazzowy albo do Los Angeles, żeby pracować nad muzyką do filmu. Nigdy nie znał planów ojca, a ojciec go nie uprzedzał, że wyjeżdża z miasta.
Z matką odbywał pogawędki na ganku. Nie rozmawiali o niczym ważnym. Zanim Merrin umarła, miał podjąć pracę w Anglii, ale potem jego życie się wykoleiło. Powiedział matce, że wróci do szkoły, że złożył podania do Brown i Columbii. I naprawdę złożył; na mikrofali w mieszkaniu Glenny. Jedno posłużyło jako podkładka pod kawałek pizzy, drugie poznaczyły wyschnięte brązowe półksiężyce po kubkach z kawą. Matka chciała opłacić jego naukę, zachęcała go i dopingowała, nie zadając krępujących pytań, na przykład czy zamierza zjawić się w tych szkołach na rozmowie kwalifikacyjnej, czy ma na oku jakąś pracę, zanim go przyjmą. Żadne z nich nie chciało zdruzgotać tej kruchej iluzji powrotu do normalności, nadziei, że wszystko się ułoży, że jego życie znowu zacznie się toczyć normalnym torem.
Podczas rzadkich wizyt w domu swobodnie czuł się tylko z Verą, babką, która mieszkała z rodzicami. Nie wiedział, czy w ogóle pamiętała, że kiedyś zatrzymano go pod zarzutem morderstwa. Po operacji biodra, po której, nie wiadomo dlaczego, wcale nie poczuła się lepiej, poruszała się tylko w wózku inwalidzkim. Ig woził ją na spacery żwirową drogą, przez las na północ od domu rodziców aż na Queen's Face, wysoką skalną półkę, z której skakali paralotniarze. W ciepłe, wietrzne lipcowe dni widywało się ich pięciu lub sześciu, szybujących na prądach wznoszących – dalekie latawce w tropikalnych kolorach, kołyszące się i śmigające po niebie. Gdy Ig patrzył z babcią na lotnie, śmiało unoszące się na powietrznych prądach za Queen's Face, czuł się niemal jak ten człowiek, którym był za życia Merrin – jak ktoś, kto chętnie pomaga innym, kto lubi zapach otwartej przestrzeni.
Wjeżdżając pod górę do domu, zobaczył Verę na podwórku – w fotelu na kółkach, z dzbankiem mrożonej herbaty na stoliku obok. Pochyliła głowę, zdrzemnęła się na słońcu. Matka Iga pewnie niedawno siedziała na dworze razem z nią – na trawie leżał zmięty kraciasty koc. Słońce prześwietliło dzbanek z herbatą i zmieniło jego krawędź w brylantową obręcz, srebrną aureolę. Trudno było sobie wyobrazić spokojniejszą scenę, ale ledwie Ig zatrzymał samochód, poczuł, że nie ma ochoty wysiadać. Bał się spotkania z ludźmi, których chciał zobaczyć.
Wysiadł. Co miał zrobić.
Na podjeździe stał czarny, nieznany mu mercedes z tablicami rejestracyjnymi z Alamo. Wynajęty wóz Terry'ego. Ig zaproponował bratu, że przywiezie go z lotniska, ale Terry uznał, że to bez sensu, miał przylecieć późno i chciał mieć własny samochód. Mogli się spotkać nazajutrz. Dlatego Ig wyjechał z Glenną i w rezultacie upił się samotnie przy starej odlewni.
Spotkania z Terrym bał się najmniej. Wybaczyłby mu wszystko, każdy potajemny wybryk i haniebny występek. Był mu to winien. Może Terry przyjechał spotkać się z nim. Kiedy Ig miał największe kłopoty w życiu, Terry codziennie udzielał wywiadów gazetom, twierdząc, że to wszystko bzdury, kompletne banialuki, że jego brat nie mógłby skrzywdzić dziewczyny, którą kochał. Ig pomyślał, że jeśli ktokolwiek może mu teraz pomóc, to tylko Terry.
Zbliżył się do Very. Matka zostawiła ją, odwróconą twarzą w stronę długiego, porośniętego trawą zbocza, sięgającego do starego drewnianego płotu na dole. Vera dotykała uchem ramienia, oczy miała zamknięte, lekko posapywała. Patrząc na nią, gdy tak odpoczywała, Ig poczuł, że napięcie powolutku go opuszcza. Przynajmniej z nią nie będzie musiał rozmawiać, nie będzie musiał wysłuchiwać jej tajemnic, najstraszniejszych chuci. To już coś. Spojrzał na jej szczupłą, zniszczoną, pomarszczoną twarz, czując wdzięczność za wspólne poranki przy herbacie, ciasteczkach z masłem orzechowym i teleturniejach. Włosy miała związane z tyłu, ale wymykały się ze wsuwek i długie pasma koloru księżycowego światła wiły się jej na policzkach. Delikatnie położył rękę na jej dłoni – na chwilę zapominając, do czego to może doprowadzić.
Dowiedział się wtedy, że babcia nie miewa żadnych bólów w biodrze, ale lubi być wożona w fotelu i obsługiwana. Miała osiemdziesiąt lat i to ją do czegoś uprawniało. Zwłaszcza lubiła komenderować córką, która ma się za nie wiadomo kogo, bo jest tak bogata, że może się podcierać dwudziestodolarówkami, żona wielkiego niegdysiejszego gwiazdora, matka pseudocelebryty i zdeprawowanego mordercy. Choć właściwie zrobiła karierę, taniej dziwce poszczęściło się złapać małomiasteczkowego sławnego fiutka ze skłonnością do sentymentalizmu. Wróciła z Vegas z mężem i portfelem pełnym kart kredytowych, zamiast po dziesięciu latach odsiadki i z nieuleczalną chorobą weneryczną. Vera uważała w głębi duszy, że Ig wiedział, kim była jego matka – tanią kurwą – i ta świadomość obudziła w nim patologiczną nienawiść do kobiet, stała się prawdziwą przyczyną, dla której zgwałcił i zamordował Merrin Williams. To wszystko zawsze ma związek z freudyzmem. No i oczywiście ta Williamsówna to chciwa latawica, od pierwszej chwili kręciła kuprem przed nosem chłopca, żeby dostać pierścionek i pieniądze rodziny Iga. W tych krótkich spódniczkach i obcisłych bluzeczkach zdaniem Very sama także była nie lepsza od kurwy.
Ig puścił jej rękę, jakby był to nieizolowany przewód, który nagle kopnął go prądem. Krzyknął i cofnął się chwiejnie o krok. Babcia poruszyła się i otworzyła jedno oko.
– A, to ty.
– Przepraszam. Nie chciałem cię budzić.
– Szkoda, że zbudziłeś. Chciałam spać. We śnie jestem szczęśliwsza. Myślisz, że chciałam cię zobaczyć?
Ig poczuł chłód wsączający mu się w sam środek piersi. Babka odwróciła od niego głowę.
– Kiedy patrzę na ciebie, chcę umrzeć.
– Naprawdę?
– Nie mogę się spotykać z przyjaciółkami. Nie mogę chodzić do kościoła. Wszyscy się na mnie gapią. Wiedzą, co zrobiłeś. Mam ochotę umrzeć. A potem się tu pojawiasz i ze mną spacerujesz. Nienawidzę tych spacerów, kiedy ludzie widzą nas razem. Nie wiesz, jak trudno jest udawać, że cię nie nienawidzę. Zawsze uważałam, że coś z tobą jest nie tak. Po bieganiu zaczynałeś tak dziwnie rzęzić. Zawsze oddychałeś przez usta, ziajałeś jak pies, zwłaszcza w towarzystwie ładnych dziewczyn. I byłeś głupi. O wiele głupszy od brata. Usiłowałam to powiedzieć Lydii. Sama nie wiem, ile razy powtórzyłam jej, że coś z tobą nie tak. Nie chciała tego słuchać i proszę, do czego to doszło. Teraz wszyscy musimy z tym żyć.
Zasłoniła oczy ręką. Broda jej drżała. Ig wycofywał się przez podwórko, słysząc jej płacz.
Wszedł przez ganek i otwarte drzwi, w mrok przestronnego holu. Roiło mu się, żeby pójść na górę do swojego starego pokoju i tam się położyć. Chciał pobyć sam, w chłodnym cieniu, otoczony plakatami muzycznych kapel i książkami z dzieciństwa. Ale przechodząc obok gabinetu matki, usłyszał szelest papieru i automatycznie odwrócił się, żeby do niej zajrzeć.
Matka pochylona nad biurkiem wertowała plik arkuszy, od czasu do czasu wyjmując jeden i wsuwając go do aktówki z miękkiej skóry. Spódniczka w prążki mocno opinała jej siedzenie. Matka była tancerką w Vegas i nadal zachowała figurę. Ig znowu ujrzał mgnienie tego, co zobaczył w głowie Very, prywatne przekonanie babki, że Lydia jest kurwą, ale szybko uznał to za starcze bredzenie.
Matka zasiadała w komitecie do spraw sztuk pięknych w New Hampshire, czytała rosyjskie powieści i nawet jeśli była tancerką, przynajmniej nosiła strusie pióra.
Lydia dostrzegła Iga w drzwiach i aktówka zsunęła się jej z kolan. Chwyciła ją, ale za późno. Dokumenty posypały się kaskadą na podłogę. Parę sfrunęło, kołysząc się na boki, bezcelowo i niespiesznie jak płatki śniegu. Ig znowu pomyślał o lotniach. Ludzie zeskakiwali z Queen's Face i bez nich. Ukochane miejsce samobójców. Może powinien tam zaraz pojechać.
– Iggy – odezwała się matka. – Nie wiedziałam, że wpadniesz.
– Jeździłem bez celu. Nie miałem się gdzie podziać. Straszny jest ten dzień.
– O, kochanie – powiedziała, marszcząc brwi ze współczuciem. Dawno nikt nie patrzył na niego ze współczuciem, a tak bardzo tego pragnął, że kiedy wreszcie się stało, rozdygotał się i prawie zemdlał.
– Dzieje się ze mną coś strasznego, mamo – powiedział załamującym się głosem. Po raz pierwszy tego dnia poczuł się bliski łez.
– O, kochanie – powtórzyła znowu. – Dlaczego nie poszedłeś gdzie indziej?
– Słucham?
– Nie chcę już słuchać o twoich problemach.
Oczy przestały go piec, potrzeba płaczu ustąpiła równie nagle, jak się pojawiła. W rogach zatętniło mu bolesne, jątrzące pulsowanie, nie całkiem nieprzyjemne.
– Ale mam kłopoty.
– Nie chcę o tym słyszeć. Nie chcę wiedzieć. – Przykucnęła, zaczęła zbierać dokumenty i wkładać je do aktówki.
– Mamo – zaczął.
– Kiedy mówisz, mam ochotę śpiewać! – krzyknęła, puściła aktówkę i zasłoniła uszy rękami. – La-la-la-la-la! Kiedy mówisz, nie chcę tego słuchać. Chcę wstrzymywać oddech, dopóki nie odejdziesz.
Zaczerpnęła wielki łyk powietrza i wstrzymała oddech, wydymając policzki.
Ig podszedł i ukląkł obok niej, żeby musiała na niego spojrzeć. Matka kuliła się, zasłaniając uszy i zaciskając mocno wargi. Wziął aktówkę i zaczął wkładać do niej kartki.
– Zawsze się tak czujesz, kiedy mnie widzisz?
Pokiwała gwałtownie głową, z płonącymi, szeroko otwartymi oczami.
– Nie uduś się, mamo.
Matka patrzyła na niego jeszcze chwilę, otworzyła usta i odetchnęła ze świstem. Przyglądała się, jak Ig wkłada jej dokumenty do aktówki.
Gdy wreszcie zaczęła mówić, głos miała cichy, straszny, a słowa sypały się jedno po drugim jak kamienie.
– Chcę ci napisać list bardzo miły list bardzo ładnym charakterem pisma na mojej specjalnej papeterii żeby ci powiedzieć jak bardzo ja i tata cię kochamy i jak nam przykro że nie jesteś szczęśliwy i że wszyscy by na tym zyskali gdybyś po prostu wyjechał.
Schował ostatnie kartki i przykucnął, trzymając aktówkę na kolanach.
– Dokąd?
– Nie chciałeś wędrować na Alasce?
– Z Merrin.
– Albo zobaczyć Wiedeń?
– Z Merrin.
– Albo nauczyć się chińskiego? W Pekinie?
– Rozmawialiśmy z Merrin o wyjeździe do Wietnamu i uczeniu angielskiego. Ale chyba tak naprawdę nie zamierzaliśmy tego robić.
– Nie obchodzi mnie, dokąd pojedziesz, bylebym nie musiała cię co tydzień oglądać. Bylebym nie musiała słuchać, jak mówisz o sobie, jakby wszystko grało, bo nie gra i nigdy więcej nie będzie grać. Twoje wizyty mnie unieszczęśliwiają. A ja chcę być znowu szczęśliwa.
Oddał jej aktówkę.
– Nie chcę już, żebyś był moim dzieckiem – powiedziała. – To za trudne. Szkoda, że nie urodziłam tylko Terry'ego.
Pochylił się i pocałował ją w policzek. A kiedy to zrobił, dowiedział się, że w głębi serca od lat nie lubiła go za to, że przez niego nabawiła się rozstępów. To on zepsuł jej ciało godne rozkładówki „Playboya". Terry był takim małym dzieckiem, takim rozważnym, zostawił jej figurę i skórę nietknięte, ale Ig wszystko spieprzył. Kiedyś, jeszcze przed dziećmi, proponowano jej w Vegas pięć tysięcy za jedną noc z szejkiem naftowym. To były czasy! Najłatwiejsze i najlepsze zarobki jej życia.
– Nie wiem, dlaczego ci to wszystko mówię – odezwała się Lydia. – Nienawidzę siebie. Nigdy nie byłam dobrą matką. – Potem jakby sobie uświadomiła, że została pocałowana, i dotknęła policzka, otoczyła go dłonią. Zamrugała, walcząc ze łzami, a potem się uśmiechnęła, czując pocałunek na skórze. – Pocałowałeś mnie. Czy to znaczy… czy to znaczy, że wyjeżdżasz? – W jej głosie drżała nadzieja.
– Nigdy mnie tu nie było – odpowiedział.
W holu spojrzał na prowadzące na ganek siatkowe drzwi i opromieniony słońcem świat za nimi, i pomyślał, że powinien odejść, natychmiast, spadać stąd, zanim wpadnie na kogoś jeszcze, ojca albo brata. Zmienił zdanie co do spotkania z Terrym, postanowił jednak go unikać. W świetle tego, co mu powiedziała matka, stało się jasne, że lepiej nie wystawiać na próbę swojej miłości do innych.
Ale nie wyszedł. Odwrócił się i zaczął się wspinać po schodach. Skoro już tu jestem, pomyślał, powinienem zajrzeć do mojego pokoju i sprawdzić, czy nie chcę z niego czegoś zabrać w drogę. W jaką drogę? Tego jeszcze nie wiedział. Ale nie był pewien, czy kiedykolwiek wróci.
Schody miały sto lat i skrzypiały pod jego stopami. Ledwie dotarł na górę, gdy drzwi po prawej stronie korytarza otworzyły się i wyjrzał z nich ojciec. Ig widział to już sto razy. Ojciec łatwo się rozpraszał i zawsze musiał sprawdzić, kto wchodzi po schodach.
– O, Ig – powiedział. – Myślałem, że… – Urwał. Przeniósł spojrzenie z oczu Iggy'ego na jego rogi. Stał tak w białym podkoszulku, prążkowanych szelkach i z bosymi stopami.
– No, to już mów – westchnął Ig. – Teraz powiesz mi coś strasznego, z czym się kryłeś. Pewnie o mnie. Mów, niech będzie z głowy.
– Chcę udawać, że robię coś ważnego, żeby nie musieć z tobą rozmawiać.
– To jeszcze nic takiego.
– Tak mi trudno się z tobą spotykać.
– Jasne. To już przerobiłem z mamą.
– Myślę o Merrin. Jaką była dobrą dziewczyną. Kochałem ją, wiesz, na swój sposób. I zazdrościłem ci. Nigdy nikogo nie kochałem tak jak wy siebie. Na pewno nie twoją matkę, tę snobistyczną kurewkę. Najgorszy błąd mojego życia. Ale Merrin… Słodkie maleństwo. Nie można było się nie uśmiechnąć, słysząc jej śmiech. Kiedy myślę, że ją zerżnąłeś i zabiłeś, chce mi się rzygać.
– Nie zabiłem jej – powiedział Ig z wyschniętymi ustami.
– A najgorsze jest to – dodał Derrick Perrish – że była moją przyjaciółką, podziwiała mnie, a ja pomogłem ci ocalić skórę.
Ig znieruchomiał.
– Gene Lee prowadzi laboratorium kryminalistyczne. Jego syn parę lat temu zmarł na białaczkę, ale zanim kopnął w kalendarz, załatwiłem mu bilety na Paula McCartneya, a potem dopilnowałem, żeby Gene i mały spotkali się z nim w garderobie i tak dalej. Po twoim aresztowaniu Gene się do mnie odezwał. Spytał, czy to zrobiłeś, a ja na to, że nie mogę mu szczerze odpowiedzieć. Dwa dni później w laboratorium w Concord wybuchł pożar. Gene nie był tam kierownikiem, pracuje w Manchester, ale zawsze uważałem…
Igowi zrobiło się słabo. Gdyby dowody z miejsca zbrodni nie przepadły, można by dowieść jego niewinności. Ale zginęły w płomieniach – jak wszystkie jego nadzieje, jak wszystkie dobre rzeczy w jego życiu. Podczas ataków paranoi wyobrażał sobie, że zawiązano skomplikowany i potajemny spisek, by go skazać i zabić. Teraz zrozumiał, że miał rację, rzeczywiście ktoś tu intrygował, ale po to, by go chronić.
– Jak mogłeś to zrobić? Jak mogłeś być tak głupi? – spytał głosem zdławionym od uczucia bardzo bliskiego nienawiści.
– Sam sobie zadaję to pytanie. Codziennie. Kiedy świat rzuca się na twoje dzieci, kiedy się rzuca z nożem, twoim obowiązkiem jest je zasłonić. Każdy to wie. Ale to? To? Merrin była jak moja córka. Przychodziła do naszego domu codziennie od dziesięciu lat. Ufała mi. W kinie kupowałem jej popcorn, chodziłem z nią na mecze lacrosse, grałem z nią w cribbage, była piękna i cię kochała, a ty jej roztrzaskałeś czaszkę! Nie powinienem cię kryć, nie za to. Powinieneś pójść do więzienia. Kiedy widzę cię w tym domu, mam ochotę zetrzeć ci z pyska tę żałobną minę. Nie masz się czym smucić. Upiekło ci się morderstwo. Dosłownie. I w dodatku mnie w to wciągnąłeś. Przez ciebie czuję się zbrukany. Przez ciebie chcę się myć, szorować druciakiem. Skóra mnie mrowi, kiedy do mnie mówisz. Jak mogłeś jej to zrobić? Niewielu znałem ludzi lepszych od niej. Do diabła, najbardziej w tobie podobała mi się ona!
– Mnie też.
– Chcę wrócić do gabinetu – oznajmił ojciec, oddychając ciężko przez otwarte usta. – Widzę cię i mam ochotę uciec. Do gabinetu. Do Vegas. Do Paryża. Gdziekolwiek. Chcę uciec i nie wrócić.
– I naprawdę myślisz, że ją zabiłem. Nie zastanawiasz się czasem, czy dowody, które kazałeś spalić, nie mogłyby mnie uratować? Powtarzałem ci bez przerwy, że tego nie zrobiłem. Nie przyszło ci kiedyś do głowy, że może – hipotetycznie – jestem niewinny?
Ojciec myślał przez chwilę.
– Nie. Właściwie nie. Prawdę mówiąc, zdziwiłem się, że nie skrzywdziłeś jej wcześniej. Zawsze uważałem, że dziwny z ciebie gnojek.
Przez całą minutę stał w progu swojego pokoju, ale do niego nie wszedł, nie położył się, tak jak sobie wyobrażał. Znowu rozbolała go głowa – w skroniach, u podstawy rogów. Czuł, że coś na nie coraz bardziej napiera. Na obrzeżach jego pola widzenia drgał mrok, pulsujący wraz z tętnem.
Ponad wszystko pragnął odpoczynku, nie chciał już więcej szaleństwa. Pragnął dotyku chłodnej ręki na czole. Chciał, żeby Merrin wróciła – chciał zapłakać z twarzą ukrytą na jej kolanach, czując na karku jej poruszające się palce. Wszystkie myśli o spokoju łączyły się z nią. Każde spokojne wspomnienie dotyczyło jej: wietrzne lipcowe popołudnie, gdy leżeli w trawie nad rzeką. Deszczowy październik, gdy pili cydr w jej salonie, tuląc się do siebie pod włóczkowym kocem, zimny nos Merrin koło jego ucha.
Powiódł wzrokiem po pokoju, przyglądając się odpadkom swego życia, które tu prowadził. Zauważył stary futerał, trochę wystający spod łóżka, wyjął go i położył na materacu. W środku znajdowała się jego srebrna trąbka, zmatowiała, z wytartymi wentylami, jakby jej często używał.
Bo tak było. Nawet gdy już wiedział, że słabe płuca nigdy nie pozwolą mu na grę, z powodów, których już nie rozumiał, nadal ćwiczył. Gdy rodzice wysyłali go do łóżka, grał w ciemnościach, leżąc na plecach pod kołdrą, przebierając palcami po tłokach. Grał Milesa Davisa, Wyntona Marsalisa i Louisa Armstronga. Ale muzyka rozlegała się tylko w jego głowie, bo gdy przykładał wargi do ustnika, nie ośmielał się dąć z obawy, że znowu nastąpi fala zawrotów głowy i pojawi się czarny śnieg. Teraz te ćwiczenia nieprowadzące do żadnego praktycznego celu wydawały się bezsensowną stratą czasu.
Wytrząsnął futerał w nagłym porywie furii, wyrzucił na podłogę trąbkę i resztę akcesoriów: rurki ustnikowe, olejek do tłoków, zapasowy ustnik. Na końcu chwycił tłumik Toma Crowna, wyglądający jak wielka ozdoba choinkowa z polerowanej miedzi. Chciał nim rzucić przez cały pokój i nawet się zamachnął, lecz jego palce się nie otworzyły. Tłumik był piękny, ale nie dlatego Ig go zatrzymał. Choć nie wiedział dlaczego.
Tłumik wkładało się w czarę trąbki. Użyty poprawnie dawał zmysłowy, seksowny pomruk. Ig marszczył brwi, a niewidzialne coś usiłowało się przebić do jego świadomości. Nie pomysł, jeszcze nie. Nawet nie zaczątek pomysłu, lecz płynne, mętne wrażenie. Coś o trąbkach. Coś o sposobie grania na nich.
W końcu odłożył tłumik i odwrócił się do futerału. Wyjął piankowe wypełnienie, włożył do niego zmianę ubrań i rozejrzał się za paszportem – nie spodziewał się wyjechać z kraju, ale chciał zabrać ze sobą wszystko, co ważne, żeby nie musiał tu już wracać.
Paszport znajdował się między kartkami wypasionej Biblii w górnej szufladzie komody – wersja króla Jakuba w białej skórzanej oprawie, ze słowami Jezusa wypisanymi złotą czcionką. Terry nazywał ją Biblią Neila Diamonda. Ig wygrał ją w dzieciństwie w konkursie wiedzy o Piśmie Świętym w szkółce niedzielnej. Jeśli chodzi o odpowiedzi Biblii, znał wszystkie pytania.
Wyjął paszport z Biblii i zawahał się, patrząc na kolumnę zamazanych kropek i kresek nagryzmolonych ołówkiem na wyklejce książki. Alfabet Morse'a. Osobiście zapisał go w Biblii Neila Diamonda ponad dziesięć lat temu. Niegdyś sądził, że Merrin Williams wysłała mu wiadomość alfabetem Morse'a, i przez dwa tygodnie usiłował napisać jej odpowiedź. Ta odpowiedź nadal tu widniała, zawarta w szeregach kropek i kresek – jego ulubiona modlitwa.
Wrzucił Biblię do futerału. Musi w niej coś być, jakieś użyteczne wskazówki, homeopatyczny lek do zażywania w przypadku ostrego ataku diablizny.
Nadeszła pora, by odejść, zwijać się, zanim spotka kogoś innego – ale u stóp schodów poczuł w ustach tak wielką suchość, że przełykanie sprawiało mu ból. Skręcił do kuchni i napił się wody z kranu. Nabrał jej w złożone ręce i ochlapał twarz, a potem oparł się o zlewozmywak i otrząsnął jak pies. Otarł twarz ścierką do naczyń, z przyjemnością czując jej szorstkość na rozdrażnionej, zlodowaciałej skórze. W końcu rzucił ścierkę, odwrócił się i zobaczył brata.
Terry opierał się o ścianę tuż koło wahadłowych drzwi. Nie wyglądał dobrze. Zarośnięty, z zapuchniętymi oczami, może z powodu alergii. Był uczulony na wszystko – pyłki, masło orzechowe, raz omal nie umarł od użądlenia pszczoły. Czarna jedwabna koszula i tweedowe spodnie zwisały na nim, jakby sporo schudł.
Przyglądali się sobie. Nie przebywali w tym samym pomieszczeniu od weekendu, gdy zginęła Merrin. Wtedy Terry wcale nie wyglądał lepiej, oniemiały z rozpaczy po niej i żalu nad Igiem. Wkrótce potem wyjechał na Zachodnie Wybrzeże – rzekomo na próby, choć Ig przypuszczał, że został wezwany w trybie pilnym na zebranie z radą nadzorczą stacji telewizyjnej w sprawie ratowania sytuacji – i do tej pory nie wrócił, zresztą nic dziwnego. Terry i przed morderstwem nie przepadał za Gideon.
– Nie wiedziałem, że tu jesteś – powiedział Terry. – Nie słyszałem, jak wszedłeś. Zapuściłeś sobie rogi pod moją nieobecność?
– Chciałem coś zmienić. Podobają ci się?
Brat pokręcił głową.
– Chcę ci coś powiedzieć – dodał, a jego jabłko Adama poruszyło się gwałtownie w górę i dół.
– Nie żałuj sobie.
– Chcę, ale nie chcę. Boję się.
– Śmiało, gadaj. To pewnie nic takiego. Cokolwiek byś powiedział, raczej mnie to nie ruszy. Mama powiedziała mi przed chwilą, że nie chce mnie nigdy więcej widzieć. A tata, że chciałby, żebym zgnił w pudle.
– Nie.
– Tak.
– O rany, Ig… – W oczach Terry'ego pojawiły się łzy. – Fatalnie się czuję z tym wszystkim. Z tym, co się z tobą dzieje. Wiem, jak ją kochałeś. Ja też ją kochałem. Merrin. Niesamowita była.
Ig skinął głową.
– Chcę ci powiedzieć… – zaczął Terry zdławionym głosem.
– Śmiało – zachęcił go łagodnie Ig.
– …że ja jej nie zabiłem.
Ig patrzył na niego w osłupieniu. W piersi zaczęło mu się rozlewać dziwne mrowienie. Myśl, że Terry mógłby zgwałcić i zamordować Merrin, nigdy nie przyszła mu do głowy, była niemożliwa.
– Pewnie że nie.
– Kochałem was i chciałem, żebyście byli ze sobą szczęśliwi. Nigdy bym jej nie skrzywdził.
– Wiem.
– I gdybym podejrzewał, że Lee Tourneau ją zabije, starałbym się mu przeszkodzić. Myślałem, że Lee to jej przyjaciel. Bardzo chciałem ci o tym powiedzieć, ale Lee zmusił mnie do milczenia. Zmusił!
– Iiiiiiiiii!!! – zawył Ig.
– On jest straszny. Nie znasz go. Myślisz, że znasz, ale naprawdę nie masz pojęcia, jaki jest.
– Iiiiiiiiii!!! – wył dalej Ig.
– Lee załatwił ciebie i mnie, a ja od tej pory żyję w piekle.
Ig rzucił się korytarzem, popędził przez ciemność do drzwi wyjściowych, odepchnął siatkowy ekran, zachwiał się, porażony nagłym, oślepiającym blaskiem dnia, w oczach stanęły mu łzy, pośliznął się na schodkach, upadł na podwórko. Dźwignął się, zdyszany. Upuścił futerał po trąbce – nawet się nie zorientował, że nadal go trzyma – i podniósł go z trawy.
Ruszył przed siebie na oślep. Kąciki oczu miał mokre i wydawało mu się, że płacze, ale kiedy dotknął twarzy, na palcach została mu krew. Uniósł ręce do rogów. Ich czubki przebiły skórę i krew spływała mu po policzkach. Uświadomił sobie, że jego rogi pulsują miarowo i choć go bolały, czuł także w skroniach coś w rodzaju nerwowego dreszczu, uczucie rozładowania całkiem podobne do orgazmu. Szedł przed siebie chwiejnie, a z jego ust popłynął strumień przekleństw. Wściekało go, że tak trudno mu oddychać, wściekała go lepka krew na policzkach i dłoniach, zbyt intensywnie niebieskie niebo, własny zapach, wściekał się, wściekał, wściekał.
Zagubiony we własnych myślach nie zauważył fotela Very, dopóki prawie się z nim nie zderzył. Stanął gwałtownie. Babka znowu przysnęła i cicho pochrapywała. Uśmiechała się do jakiejś przyjemnej myśli, a na widok spokoju i szczęścia na jej twarzy żołądek skręcił mu się z wściekłości. Ig stopą uniósł hamulec jej fotela i pchnął go lekko.
– Suka – mruknął, gdy fotel potoczył się po zboczu.
Vera uniosła głowę, opuściła, znowu ją podniosła. Fotel sunął po zielonej, wypielęgnowanej trawie, jedno koło najechało na kamień, zadrżało, a Ig pomyślał, że kiedy miał piętnaście lat, pewnego dnia zjechał wózkiem z supermarketu po trasie Evela Knievela. Właściwie to był punkt zwrotny jego życia. Czy wtedy rozwinął taką prędkość? To było coś: ten fotel nabierał prędkości jak ludzkie życie, bo ludzkie życie jest jak pocisk wycelowany w jeden ostateczny punkt, nie może zwolnić ani zawrócić, nie wie, w co uderzy, nie wie nic, tylko pędzi. Vera rozwinęła chyba z siedemdziesiąt na godzinę, kiedy zderzyła się z ogrodzeniem na dole.
Ig ruszył ku swojemu samochodowi. Znowu oddychał swobodnie, ucisk w piersi zniknął równie szybko, jak się pojawił. W powietrzu pachniało świeżą trawą, rozgrzaną na słońcu, i zielonym miąższem liści. Ig nie wiedział, dokąd teraz pojedzie, wiedział tylko, że rusza. W trawie za nim pełzł wąż pończosznik, czarno-zielony, połyskujący jakby wilgocią. Po chwili dołączył do niego drugi i trzeci. Ig nie zwrócił na to uwagi.
Siadając za kierownicą gremlina, zaczął pogwizdywać. Dzień był naprawdę piękny.