OGNISTE KAZANIE

ROZDZIAŁ 21

Ig zostawił za sobą dom rodziców, leżącą na trawie babcię i zdruzgotany fotel, Terry'ego i jego straszne wyznanie, nie mając pojęcia, dokąd jedzie. Wiedział tylko, dokąd nie jedzie: do mieszkania Glenny, do miasta. Nie zniósłby widoku kolejnej ludzkiej twarzy, dźwięku ludzkiego głosu.

Zamknął drzwi umysłu, oparł się o nie całym ciężarem, a dwie osoby napierały na nie od drugiej strony, usiłując wedrzeć się w jego myśli: jego brat i Lee Tourneau. Musiał przywołać całą siłę woli, żeby obronić przed nimi to ostatnie schronienie, wyrzucić ich z głowy. Nie wiedział, co by się stało, gdyby w końcu sforsowali drzwi, nie miał pewności, co by zrobił.

Jechał wąską szosą stanową, przez opromienione słońcem pastwiska, pod drzewami, których gałęzie zwisały nad drogą, korytarzami migotliwej ciemności. Na poboczu zauważył przewrócony wózek z supermarketu i zastanowił się, jak to jest, że te wózki trafiają na takie pustkowie. Jak widać na przykładzie, nie można przewidzieć, do jakich celów wykorzystają je inni. Ig porzucił Merrin Williams na jedną noc – w porywie szczeniackiego, świętoszkowatego gniewu zostawił swoją najlepszą na świecie przyjaciółkę – i proszę, co się wydarzyło.

Pomyślał o tym, jak dziesięć lat temu zjechał po trasie Evela Knievela wózkowym ekspresem, i odruchowo uniósł lewą rękę do nosa, nadal skrzywionego w miejscu złamania. Jego umysł nieproszony wyrzucił obraz babci zjeżdżającej na wózku długim zboczem przed domem, dużych kół turkoczących po wyboistym trawiastym gruncie. Ig zastanowił się, co sobie złamała, gdy wreszcie zderzyła się z płotem. Miał nadzieję, że kark. Powiedziała, że kiedy go widzi, ma ochotę umrzeć, a on żył po to, by spełniać marzenia. Lubił myśleć, że zawsze był wzorowym wnukiem. Jeśli ją zabił, uzna to za dobry początek, ale nadal czekało go mnóstwo pracy.

Żołądek mu się skręcił, co wziął za objaw rozpaczy, dopóki nie usłyszał burczenia. Musiał przyznać, że jest głodny. Zastanowił się, gdzie może coś zjeść przy minimalnym kontakcie z ludźmi, i w tej samej chwili ujrzał po lewej stronie knajpę The Pit.

Tu zjedli ostatnią kolację, tu spędził ostatni wieczór z Merrin. Od tej pory nie był tutaj. Wątpił, żeby go mile powitano. Sama ta myśl stanowiła wystarczające zaproszenie. Skręcił na parking.

Było wczesne popołudnie, ten ospały czas między obiadem a drinkiem po pracy. Na parkingu stało tylko kilka samochodów, należących pewnie, jak domyślał się Ig, do najbardziej niepoprawnych alkoholików. Na szyldzie przed drzwiami widniał napis:


SKRZYDEŁKA 10 CENTÓW

BUDWEISER 2 DOLARY

WOLNE WEJŚCIE DLA PAŃ W CZWARTKI PRZYJDŹ ZOBACZYĆ DZIEWCZYNY

NAPRZÓD. CHŁOPAKI!


Wysiadł z samochodu, słońce świeciło mu w plecy, jego cień rozciągał się na trzy metry – czarna rogata chuda postać, kościane szpice na głowie wskazywały ku czerwonym drzwiom The Pit.


*

Kiedy przekroczył próg, Merrin już czekała. Choć meczowi przyglądał się tłum studentów, natychmiast ją zobaczył. Siedziała przy ulubionym stoliku, zwrócona twarzą do wejścia. Jej widok – jak zawsze, zwłaszcza gdy na jakiś czas się rozstawali – w przedziwny sposób przypominał mu o własnym ciele, o nagiej skórze pod ubraniem. Nie widzieli się od trzech tygodni, a po tym wieczorze znowu stracą się z oczu do Bożego Narodzenia, ale na razie czeka ich koktajl krewetkowy, piwo i figle w chłodnej, świeżo wypranej pościeli w łóżku Merrin. Rodzice Merrin byli na letnisku nad Winnipesaukee, a oni mieli cały dom dla siebie. Ig czuł suchość w ustach na myśl o tym, co go czeka po kolacji, i trochę żałował, że w ogóle zawracają sobie głowę drinkami i jedzeniem. Ale czuł też, że to ważne, by się nie spieszyć, by powoli smakować ten wieczór.

Nie chodziło o to, że nie mieli o czym rozmawiać. Merrin się martwiła i nie trzeba było geniusza, żeby zgadnąć powód. Ig wyjeżdżał jutro za piętnaście dwunasta liniami British Airways, żeby pracować dla Amnesty International. Miał pozostać za oceanem przez pół roku. Jeszcze nigdy nie rozstali się na tak długo.

Zawsze potrafił poznać, kiedy Merrin się czymś martwi, znał wszystkie symptomy. Zamyślała się. Wygładzała wszystko – serwetki, spódnicę, jego krawaty – jakby rozprostowując te drobiazgi, mogła wydeptać prostą ścieżkę do jakiejś czekającej ich bezpiecznej przystani. Zapominała się śmiać, stawała się niemal komicznie poważna i dojrzała. Zawsze go wtedy bawiła; przywodziła mu na myśl małą dziewczynkę strojącą się w ubrania mamy. Nie mógł brać poważnie jej powagi.

Jej troska była nielogiczna, choć Ig wiedział, że troska i logika rzadko chodzą w parze. Ale litości! Nie przyjąłby tej pracy w Londynie, gdyby go do tego nie namówiła, nie zmusiła. Merrin nie pozwoliła mu zrezygnować, niemiłosierną argumentacją pozbawiła go wszystkich wątpliwości. Powiedziała, że dzięki półrocznemu okresowi próbnemu niczego nie ryzykuje. Jeśli mu się nie spodoba, może wrócić. Ale spodoba mu się. To dokładnie taka praca, jakiej pragnął, praca marzeń, i oboje o tym wiedzieli. A jeśli będzie zadowolony – na pewno będzie – i postanowi zostać w Anglii, ona do niego przyjedzie. Harvard miał program współpracy z londyńskim Imperial College, a jej opiekun w Harvardzie, Shelby Clarke, wybierał kandydatów, więc dostałaby się bez żadnej wątpliwości. Mogliby wynająć w Londynie mieszkanko. Ona podawałaby mu herbatę z crumpetami na five o'clock, ubrana tylko w figi, a potem będą się bzykali. Ig był bezbronny. Zawsze uważał, że słowo „figi" jest tysiąc razy seksowniejsze niż „majtki". Dlatego przyjął pracę i został wysłany do Nowego Jorku na trzytygodniowe letnie szkolenie oraz sesję orientacyjną. Teraz wrócił, a Merrin zaczęła wszystko wygładzać, co go wcale nie zdziwiło.

Ruszył do niej, przeciskając się w tłoku. Pochylił się nad stolikiem, by ją pocałować, po czym usiadł naprzeciwko. Nie odwróciła do niego twarzy, musiał się zadowolić cmoknięciem w skroń.

Przed nią stał pusty kieliszek po martini, a kiedy zjawiła się kelnerka, Merrin zamówiła następne i piwo dla Iga. Rozkoszował się gładką linią jej szyi, ciemnym lśnieniem włosów w przyćmionym świetle i początkowo słuchał jednym uchem, pomrukując we właściwych miejscach. Ocknął się dopiero wtedy, gdy powiedziała mu, że pobyt w Londynie powinien traktować jako wakacje od ich związku, a nawet wtedy sądził, że chciała zażartować. Nie rozumiał, że to nie żart, dopóki nie zaczęła tłumaczyć, że według niej oboje powinni się spotykać z innymi.

– Bez ubrania – dodał Ig.

– Nie zawadzi – oznajmiła i chlapnęła sobie tak z pół kieliszka.

Nie jej słowa, lecz sposób, w jaki piła, przyprawiły go o zimny wstrząs lęku. Piła dla kurażu i już miała za sobą jeden, może dwa drinki.

– Myślisz, że nie mogę zaczekać parę miesięcy? – spytał. Chciał dodać żart o masturbacji, ale zanim dotarł do puenty, wydarzyło się coś dziwnego. Oddech utknął mu w gardle i słowa nie chciały paść.

– Nie chcę się martwić o to, co wydarzy się za parę miesięcy. Nie wiemy, co będziesz czuć za parę miesięcy. Albo co ja będę czuć. Nie chcę, byś myślał, że musisz wrócić do domu ze względu na mnie. Ani żebyś zakładał, że do ciebie przyjadę. Myślmy tylko o tym, co dzieje się teraz. Spójrz na to w ten sposób: z iloma dziewczynami byłeś? Tak w ogóle?

Patrzył na nią w osłupieniu. Widział już wiele razy tę ładną skupioną minę, ale jeszcze nigdy go tak nie przeraziła.

– Znasz odpowiedź.

– Tylko ze mną. Nikt tak nie robi. Nikt nie przeżywa całego życia z pierwszą osobą, z którą się przespał. Nie te czasy. Na tej planecie nie ma ani jednego takiego człowieka. Trzeba mieć inne romanse. Co najmniej dwa albo trzy.

– Tak to nazywasz? Romanse? Jak wytwornie.

– Proszę bardzo. Musisz zerżnąć jeszcze parę innych osób.

Tłum ryknął radośnie. Ktoś zaliczył home run.

Ig chciał coś powiedzieć, ale w ustach mu zaschło i musiał pociągnąć łyk piwa. W szklance została tylko resztka. Nie pamiętał, kiedy piwo się tu znalazło i kiedy je wypił. Było ciepławe i lekko słone, jak morska woda. Merrin wyczekała, aż do jego zamorskiej podróży zostanie dwanaście godzin, by mu to powiedzieć, by powiedzieć mu, że…

– Zrywasz ze mną? Chcesz ze mną skończyć? I zaczekałaś aż do dziś?

Kelnerka stała przy ich stoliku z koszykiem chipsów i sztucznym uśmiechem.

– Zamawiają państwo coś do picia? – spytała.

– Jeszcze raz martini i piwo – odezwała się Merrin.

– Nie chcę piwa – powiedział Ig i nie poznał własnego ochrypłego, naburmuszonego, niemal dziecinnego głosu.

– W takim razie dwa martini – zamówiła Merrin.

Kelnerka odeszła.

– Co to ma znaczyć, do cholery? Mam bilet na samolot, wynajęte mieszkanie. Spodziewają się, że od poniedziałku zacznę pracę, a ty mi tu wyskakujesz z czymś takim. Czego oczekujesz? Chcesz, żebym do nich jutro zadzwonił i powiedział: „Dziękuję, że daliście mi pracę, o którą ubiegało się siedmiuset innych kandydatów, ale muszę zrezygnować"? Czy to test sprawdzający, co cenię sobie bardziej, ciebie czy pracę? Bo jeśli tak, to wiedz, że jest szczeniacki i obraźliwy.

– Nie, Ig. Chcę, żebyś pojechał i…

– Zerżnął kogoś innego.

Ramiona jej drgnęły. Sam się trochę zdziwił, nie spodziewał się, że jego głos może zabrzmieć tak brzydko. Skinęła głową.

– Zrobisz to teraz albo później, ale w końcu zrobisz.

Nie wiadomo dlaczego przyszło mu do głowy zdanie wypowiedziane przez brata: „Krótko mówiąc, jest tak: możesz przeżyć resztę swoich dni jako kaleka albo cienias". Ig nie wiedział, czy Terry naprawdę powiedział coś takiego, możliwe, że te słowa były wytworem jego wyobraźni, a jednak usłyszał je wyraźnie jak ulubioną piosenkę.

Kelnerka ostrożnie postawiła martini przed Igiem, a on przechylił je do ust, przełknął od razu jedną trzecią. Jeszcze nigdy nie pił tego drinka i słodki, palący smak go zaskoczył. Powoli wsączył mu się w gardło i rozprzestrzenił na płuca. Ig poczuł w piersi rozpalony piec, twarz go zaszczypała od potu. Uniósł rękę do gardła, szarpnął węzeł krawata, rozluźnił. Dlaczego włożył koszulę? Smażył się w niej. Znalazł się w piekle.

– Zawsze będzie cię to dręczyć – powiedziała Merrin. – Pytanie, co cię ominęło. Tacy są mężczyźni. Myślę praktycznie. Nie czekam, aż się pobierzemy i będziemy się kłócić z powodu twojego romansu z opiekunką do dziecka. Nie zamierzam być powodem twoich żalów.

Starał się zachować cierpliwość, spokojny głos, dobry humor. Spokój zdołał osiągnąć. Dobry humor nie wchodził w grę.

– Nie mów mi, jak myślą inni mężczyźni. Wiem, czego chcę. Chcę życia, o którym marzyliśmy. Ile razy rozmawialiśmy, jakie imiona damy dzieciom? To wszystko było tylko takie gadanie?

– W tym część problemu. Zachowujesz się, jakbyśmy już mieli dzieci, jakbyśmy byli małżeństwem. Nie jesteśmy! Dla ciebie te dzieci już istnieją, bo żyjesz marzeniami, nie naprawdę. A ja nie wiem, czy w ogóle chcę mieć dzieci.

Ig zerwał krawat, rzucił go na stół. W tej chwili nie mógł znieść dotyku czegokolwiek na szyi.

– Dobrze udawałaś. A myślałem, że byłaś za przez wszystkie osiem tysięcy naszych rozmów.

– Nie wiem, za czym jestem. Nie miałam szansy oderwać się od ciebie i zastanowić się nad swoim życiem, odkąd się poznaliśmy. Nie miałam jednego dnia…

– Więc dusisz się przy mnie? To mi mówisz? Bzdura!

Odwróciła twarz, spojrzała niewidzącym wzrokiem w głąb pomieszczenia, czekając, aż minie mu gniew. Ig odetchnął przeciągle, ze świstem, zapowiedział sobie, że nie wolno mu krzyczeć, i spróbował jeszcze raz.

– Pamiętasz ten dzień w domku na drzewie? – spytał. – W tym, którego nie mogliśmy więcej znaleźć, tym z białymi zasłonami? Powiedziałaś, że zwykłym parom się to nie zdarza. Powiedziałaś, że jesteśmy inni. Powiedziałaś, że nasza miłość jest wyjątkowa, że jesteśmy jedyną parą z miliona, której dano to, co mamy. Powiedziałaś, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Powiedziałaś, że nie można zamykać oczu na znaki.

– To nie był znak. To tylko popołudniowy seks w czyimś domku na drzewie.

Ig wolno pokręcił głową. Rozmowa z nią była jak opędzanie się rękami przed chmarą szerszeni. Na nic się to nie przydaje, boli, a jednak nie można się powstrzymać.

– Nie pamiętasz, że go szukaliśmy? Szukaliśmy przez całe lato i nie zdołaliśmy go znaleźć. A ty powiedziałaś, że to był zmyślony domek.

– Powiedziałam tak, żebyśmy mogli przestać go szukać. Dokładnie o to mi chodzi. Ty i twoje magiczne myślenie. Seks nie może być tylko seksem, musi być doświadczeniem transcendentnym, przełomowym. To przygnębiające i dziwne, i mam dość udawania, że to normalne. Czy ty siebie nie słyszysz? Dlaczego w ogóle mówimy o tym pieprzonym domku na drzewie?

– Mam dość tych świństw.

– Nie podoba ci się? Nie lubisz, jak mówię o seksie? Dlaczego? Czy to ci burzy wyobrażenie o mnie? Ty nie chcesz prawdziwej kobiety. Chcesz świętą wizję, do której możesz się brandzlować.

– Widzę, że jeszcze się państwo nie zdecydowali. – Kelnerka znowu stała przy nich.

– Dwa razy to samo – rzucił Ig i odeszła.

Wpatrywali się w siebie. Ig zaciskał palce na blacie, niebezpiecznie bliski przewrócenia stolika.

– Poznaliśmy się jako dzieci – powiedziała Merrin. – Pozwoliliśmy, żeby ta znajomość stała się o wiele poważniejsza niż inne licealne znajomości. Jeśli będziemy częściej spotykać się z innymi, zyskamy porównanie. Może do siebie wrócimy i wtedy się okaże, że potrafimy się kochać jako dorośli tak, jak się kochaliśmy w dzieciństwie. Nie wiem. Po pewnym czasie może zobaczymy wyraźniej, co mamy sobie do zaoferowania.

– A co mamy sobie do zaoferowania? Mówisz jak urzędniczka z banku.

Merrin pocierała dłonią szyję, jej oczy miały żałosny wyraz i wtedy właśnie Ig zauważył, że zdjęła krzyżyk. Zastanowił się, czy to symboliczny gest. Ten krzyżyk był jak pierścionek zaręczynowy długo wcześniej, nim któreś z nich wspomniało o zostaniu razem przez całe życie. Z całą pewnością nie pamiętał, żeby widział ją bez tego krzyżyka – po tej myśli jego pierś wypełniło mdlące, wietrzne uczucie.

– Upatrzyłaś już sobie kogoś? – spytał. – Kogoś, kogo przelecisz w celu zyskania porównania?

– Nie myślę o tym w ten sposób. Tylko…

– Owszem, myślisz. O to tu chodzi, sama to powiedziałaś. Musimy się rżnąć z innymi.

Otworzyła usta, zamknęła je, znowu otworzyła.

– Tak, chyba tak. Chyba chodzi też o to. Muszę sypiać z innymi. W przeciwnym razie wyjechałbyś i żyłbyś tam jak mnich. Będzie ci łatwiej, jeśli będziesz wiedział, że to robię.

– Czyli masz kogoś.

– Mam kogoś, z kim… poszłam na randkę. Raz czy dwa razy.

– Kiedy byłem w Nowym Jorku. – Nie spytał. Stwierdził. – Kogo?

– Nie znasz. To nieważne. – Ale chcę wiedzieć.

– To nieważne. Ja nie będę pytać, jak żyjesz w Londynie.

– Z kim żyję.

– Właśnie. Wszystko jedno. Nie chcę wiedzieć.

– Ale ja chcę. Kiedy to się stało?

– Kiedy co się stało?

– Kiedy zaczęłaś się z nim spotykać? Tydzień temu? Co mu powiedziałaś? Że musicie poczekać, dopóki nie wyjadę do Londynu? Poczekaliście w ogóle?

Lekko rozchyliła usta, żeby odpowiedzieć, a on dostrzegł coś w jej oczach, coś małego i trwożliwego, i z falą piekącego żaru napłynęła do niego świadomość czegoś, o czym nie chciał wiedzieć. Zrozumiał, że Merrin dążyła do tej chwili przez całe lato, już wtedy, kiedy zaczęła naciskać, by przyjął tę pracę.

– Jak daleko to zaszło? Rżnęłaś się z nim?

Pokręciła głową, ale nie wiedział, czy zaprzecza, czy też odmawia odpowiedzi. Walczyła ze łzami. Z zaskoczeniem poczuł, że nie ma ochoty jej pocieszać. Znalazł się w chwycie czegoś niezrozumiałego, perwersyjnej mieszanki wściekłości i podniecenia. Odkrył ze zdziwieniem, że dobrze jest być źle potraktowanym, że to mu daje prawo ją skrzywdzić. Sprawdzić, jak wielką karę może wymierzyć. Chciał ją smagać pytaniami. A jednocześnie przed oczami zaczęły mu się wyświetlać wizje: Merrin na kolanach, w splątanej pościeli, pasma przesiewającego się przez żaluzje słońca na jej skórze, ktoś sięgający do jej nagich bioder. Ta myśl w równej mierze podnieciła go i przeraziła.

– Ig – odezwała się cicho. – Proszę.

– Daj sobie spokój z tym swoim „proszę". O pewnych sprawach mi nie mówisz. O sprawach, o których muszę wiedzieć. Muszę wiedzieć, czy już się z nim rżnęłaś. Powiedz, czy się już rżnęłaś.

– Nie.

– Dobrze. Był w twoim mieszkaniu, kiedy dzwoniłem z Nowego Jorku? Trzymał ci łapę pod spódnicą?

– Nie. Byliśmy razem na obiedzie. To wszystko. Czasem rozmawiamy. Głównie o szkole.

– Myślałaś o nim, kiedy cię rżnąłem?

– O Jezu, nie. Dlaczego o to spytałeś?

– Bo chcę wiedzieć wszystko. Chcę znać każdy gówniany szczegół, którego mi nie mówisz, każdy śmierdzący sekret.

– Dlaczego?

– Bo wtedy łatwiej będzie mi cię znienawidzić.

Kelnerka stała sztywno przy ich stoliku, skamieniała w trakcie stawiania przed nimi drinków.

– Co się pani gapi? – rzucił Ig, a ona cofnęła się chwiejnie o krok.

Nie tylko ona się gapiła. Głowy przy wszystkich stolikach wokół odwróciły się w ich stronę. Parę osób patrzyło na nich z powagą, inni, głównie młode pary, z rozweseleniem, walcząc ze śmiechem. Nie ma nic zabawniejszego od hałaśliwego publicznego zerwania.

Gdy znowu spojrzał na Merrin, stała za krzesłem. Trzymała jego krawat. Wzięła go, gdy go rzucił, i od tej pory nieustannie ten krawat wygładzała.

– A ty dokąd? – Chwycił ją za ramię, gdy usiłowała umknąć. Wpadła na stół. Była pijana. On też.

– Ig – odezwała się. – Boli…

Dopiero wtedy zauważył, jak mocno ściska jej ramię, aż czuł pod palcami kość. Rozwarcie ich wymagało świadomego wysiłku.

– Nie uciekam – powiedziała. – Muszę mieć chwilę, żeby się ogarnąć. – Wskazała twarz.

– Nie skończyliśmy. Wiele mi nie mówisz.

– Jeśli coś przemilczam, to nie ze złośliwości. Nie chcę widzieć twojego bólu.

– Za późno.

– Bo cię kocham.

– Nie wierzę.

Powiedział to, żeby ją zranić – tak naprawdę nie wiedział, czy jej wierzy – i poczuł dzikie podniecenie, widząc, że mu się udało. Jej oczy wypełniły się lśniącymi Izami, zachwiała się, dla równowagi oparła dłoń na stole.

– Jeśli coś przemilczam, to po to, żeby cię chronić. Wiem, jaki jesteś dobry. Zasługujesz na coś lepszego niż to, co dostajesz za wszystko, co we mnie zainwestowałeś.

– Wreszcie coś, z czym się zgodzę. Zasługuję na coś lepszego.

Zaczekała, aż powie coś jeszcze, ale nie mógł, znowu zabrakło mu tchu. Odwróciła się i ruszyła przez tłum w stronę łazienki. Dopił martini, patrząc za nią. Wyglądała ładnie w białej bluzce i perłowoszarej spódnicy. Zauważył, że dwóch studentów ogląda się za nią. Jeden coś powiedział, drugi się roześmiał.

Ig miał wrażenie, że krew mu zgęstniała, zamula żyły. Czuł jej łomotanie w skroniach. Nie spostrzegł, że obok jego stolika stanął jakiś mężczyzna, nie usłyszał jego „proszę pana", nie widział go, dopóki ten człowiek nie pochylił się i nie spojrzał mu w twarz. Miał sylwetkę kulturysty, koszulka polo napinała się na jego ramionach. Małe niebieskie oczka błyskały pod kościstym nawisem czoła.

– Proszę pana – powtórzył znowu. – Muszę prosić, żeby opuścił pan z żoną lokal. Nie pozwalam obrażać personelu.

– To nie moja żona. Ja ją tylko rżnąłem.

Wielki facet – barman? ochroniarz? – oznajmił:

– Nie toleruję takiego języka. Proszę iść gdzie indziej.

Ig wstał, znalazł portfel i położył na stole dwie dwudziestki, po czym ruszył do drzwi. Idąc, czuł, jak zakorzenia się w nim uczucie, że postępuje dobrze. Zostaw ją, myślał. Siedząc z nią przy stoliku, chciał z niej wydrzeć wszystkie tajemnice, przy okazji sprawiając jej jak najwięcej przykrości. Ale teraz, gdy znikła mu z oczu i odzyskał oddech, czuł, że nie powinien dawać jej okazji do dalszego usprawiedliwiania tego, co postanowiła mu zrobić. Nie chciał czekać, aż rozcieńczy jego nienawiść łzami, niech się już dłużej nie rozwodzi nad tym, jak bardzo go kocha. Nie chciał rozumieć i nie chciał współczuć.

Merrin wróci i zobaczy pusty stolik. Jego nieobecność powie jej więcej niż on sam, gdyby został. Nieważne, że miał ją odwieźć. Była dorosła, mogła zawołać taksówkę. Nie o to jej chodziło z tym rżnięciem się z kimś pod jego nieobecność? Żeby ustalić swój status osoby dorosłej?

Nigdy w życiu nie był tak pewny, że postępuje właściwie, a kiedy podszedł do drzwi, usłyszał zbliżający się do niego odgłos podobny do braw, klaskanie w dłonie i cichy tupot nóg. Otworzył drzwi i spojrzał na ulewne strugi deszczu.

Do samochodu wsiadł przemoczony do suchej nitki. Cofnął go, nie zapalając świateł. Włączył wycieraczki na pełną moc; zgarniały deszcz, ale woda i tak lała się strumieniami po szybie, zniekształcając mu widok. Usłyszał trzask – najechał na słup telefoniczny.

Nie miał zamiaru wysiadać i oglądać szkód. Nawet mu to nie przyszło na myśl. Ale przed wjazdem na szosę wyjrzał przez okno i za kroplami na szybie dostrzegł Merrin stojącą jakieś trzy metry od niego, skuloną na deszczu, z włosami zwisającymi jak mokre sznurki. Patrzyła na niego żałośnie, ale nie poprosiła gestem, żeby się zatrzymał, zaczekał, wrócił. No to przydepnął pedał gazu i odjechał.

Świat za szybą rozpływał się w impresjonistyczne zielono-szare zacieki. Późnym popołudniem temperatura osiągnęła niemal trzydzieści sześć stopni, do czterdziestu brakowało niewiele. Klimatyzacja działała pełną mocą przez cały dzień. Ig siedział w jej lodowatych podmuchach, niemal nie zauważając, że dygocze w przemoczonym ubraniu.

Uczucia napływały do niego falami. Robiąc wdech, czuł nienawiść do Merrin i chciał jej to powiedzieć, żeby zobaczyć wyraz jej twarzy. Robiąc wydech, czuł mdlący ból na myśl, że odjechał, zostawił ją w deszczu, pragnął wrócić i powiedzieć jej cicho, żeby wsiadła. Wydawało mu się, że ona nadal stoi w tym deszczu, czekając na niego. Zerknął w lusterko wsteczne, jakby mógł ją zobaczyć, ale przecież oddalił się od knajpy o kilometr. Natomiast ujrzał siedzący mu na ogonie policyjny radiowóz, czarny krążownik z szeregiem świateł na dachu.

Popatrzył na szybkościomierz i przekonał się, że jechał prawie setką. Jego uda dygotały, pełne niemal bolesnej mocy. Zwolnił z łomoczącym tętnem, a kiedy po prawej stronie zauważył zamknięty i zabity deskami budynek Dunkin' Donuts, zjechał na bok.

Nadal jechał za szybko, spod opon pryskały kamyki i ziemia. W bocznym lusterku zobaczył mijający go radiowóz. Tyle że to nie był radiowóz, lecz czarny pontiac GTO ze światełkami na bagażniku dachowym.

Ig siedział za kierownicą, dygocząc, i czekał, aż jego galopujące serce trochę zwolni. Po chwili uznał, że dalsza jazda przy tej pogodzie byłaby błędem, zwłaszcza że tak się upił. Postanowił zaczekać, aż przestanie padać; ulewa już traciła rozpęd. Następnie pomyślał, że Merrin może do niego zadzwonić do domu, upewniając się, czy bezpiecznie dojechał. Jego matka pewnie odpowie: „Nie, Merrin, nie ma go jeszcze, czy wszystko w porządku?" – a to sprawiło mu satysfakcję.

Potem przypomniał sobie o komórce. Merrin pewnie najpierw zadzwoni na nią. Wyjął telefon z kieszeni, wyłączył i rzucił na podłogę. Nie wątpił, że Merrin będzie dzwonić, i przypuszczenie, że teraz zacznie sobie wyobrażać, iż spotkało go coś złego – że miał wypadek albo z rozpaczy umyślnie wjechał w drzewo – było przyjemne.

Teraz musiał przestać się trząść. Odchylił oparcie fotela i wyłączył silnik gremlina, wziął z tylnego siedzenia kurtkę, którą przykrył sobie nogi. Słuchał deszczu bębniącego coraz wolniej w dach. Burza już niemal zupełnie straciła rozpęd. Zamknął oczy, rozkoszując się głębokim, dźwięcznym bębnieniem deszczu. Otworzył je dopiero o siódmej rano, gdy przez drzewa przesiewały się promienie porannego słońca.

Wrócił do domu pospiesznie, wskoczył pod prysznic, ubrał się, zabrał bagaż. Nie tak zamierzał opuścić miasto. Rodzice i Vera jedli śniadanie w kuchni. Rodzice przyglądali mu się z rozbawieniem, kiedy miotał się po domu z rozwianym włosem, zdezorganizowany. Nie pytali, gdzie był przez całą noc. Wydawało im się, że wiedzą. Ig nie miał serca ani czasu, żeby wyjaśniać im, co się stało. Matka uśmiechała się lekko i chytrze, a on wolał zostawić ją z uśmiechem niż w smutku.

Terry był w domu – „Hothouse" miał letnią przerwę – i obiecał, że odwiezie Iga na lotnisko, ale jeszcze spał. Vera powiedziała, że przez całą noc balował, wrócił do domu dopiero po wschodzie słońca. Usłyszała podjeżdżający samochód i wyjrzała akurat wtedy, gdy Terry zwymiotował na podwórku.

– Szkoda, że jest w domu, a nie w Los Angeles – powiedziała babcia. – Paparazzi stracili piękne zdjęcie. Wielki gwiazdor telewizyjny wywnętrzający się w krzakach róż. Trafiłby do „People". Nawet nie miał na sobie tego samego ubrania, w którym wyszedł.

Lydia Perrish przestała się uśmiechać i zaczęła niespokojnie skubać cząstkę grejpfruta.

Ojciec Iga rozparł się w krześle i spojrzał na syna.

– Wszystko w porządku? Wyglądasz, jakby coś cię rozbierało.

– Rzekłabym, że nie tylko Terence dobrze się bawił – oznajmiła Vera.

– Możesz prowadzić? Ubiorę się i pojadę z tobą – powiedział Derrick.

– Zostań, zjedz śniadanie. Pojadę, bo już późno. Powiedz Terry'emu, że mam nadzieję, że nikt nie zginął i że zadzwonię do niego z Anglii.

Pocałował wszystkich, powiedział, że ich kocha, i wyszedł w chłodny poranek. Na trawie lśniła brylantowa rosa. Zrobił prawie sto kilometrów w czterdzieści pięć minut. Korki zaczęły się dopiero na ostatnim odcinku, kiedy minął tor wyścigowy Suffolk Downs i przejechał obok wysokiego wzgórza z dziesięciometrowym krzyżem. Stanął za szeregiem ciężarówek, w cieniu krzyża. Wszędzie indziej panowało lato, ale tu, w tym głębokim mroku, w gigantycznym rozkrzyżowanym mroku kładącym się na jezdni, panowała wczesna jesień. Ig poczuł przelotny dreszcz. Naszło go dziwne, mętne wrażenie, że to krzyż Don Orsilla, ale to przecież niemożliwe. Don Orsillo był komentatorem wszystkich rozgrywek Red Soksów.

Wreszcie dojechał na lotnisko. W terminalu British Airways panował tłok, a Ig miał bilet na klasę ekonomiczną. Długo czekał w kolejce. W pomieszczeniu rozlegało się echo głosów, ostre stukanie szpilek na marmurowej posadzce i niezrozumiałe komunikaty z głośników. Przeszedł odprawę bagażu i czekał w następnej kolejce do odprawy paszportowej, kiedy raczej poczuł, niż usłyszał zamieszanie za plecami. Obejrzał się i zobaczył ludzi ustępujących z drogi maszerującemu w jego stronę oddziałowi policjantów w kamizelkach kuloodpornych, kaskach i z M16. Jeden z nich gestykulował, wskazując kolejkę.

Policjanci nadchodzili też z przeciwnej strony. Zbliżali się zewsząd. Ig zaciekawił się, czy wyciągną kogoś z kolejki. Ktoś czekający na odprawę musiał się znajdować na czarnej liście Wielkiego Brata. Spojrzał przez ramię na policjantów z tyłu. Szli z lufami karabinów skierowanymi w dół i opuszczonymi na oczy osłonami kasków. Patrzyli zza nich na jego część kolejki. Straszne były te karabiny, ale nie tak straszne jak martwe, nieruchome spojrzenia.

Zauważył też coś jeszcze, coś najśmieszniejszego ze wszystkiego. Naszło go wariackie przekonanie, że dowódca – ten, co gestami rozkazywał swoim ludziom rozproszyć się i obstawić wyjścia – wskazuje na niego.

ROZDZIAŁ 22

Ig stał za progiem The Pit, czekając, aż wzrok mu się przyzwyczai do mroku przestronnego pomieszczenia, oświetlonego tylko blaskiem z panoramicznego telewizora i automatów do pokera. Przy barze siedziały dwie osoby, ledwie wyłaniające się z ciemności. Kulturysta krzątał się za barem, wieszając szklanki do piwa nad ladą w głębi. Ig zauważył, że to ten sam, który wyprosił go stąd tego wieczoru, gdy Merrin została zamordowana.

Poza tym w knajpie nie było nikogo. Ig się ucieszył. Wolał, żeby go nie widziano. Chciał zjeść obiad, nie składając zamówienia, nie odzywając się do nikogo. Właśnie usiłował obmyślić, jak tego dokonać, kiedy rozległo się ciche brzęczenie jego komórki.

Dzwonił brat. Ciemność zacisnęła się wokół Iga jak mięsień. Na myśl, że mógłby odebrać, porozmawiać z Terrym, w głowie zakręciło mu się z nienawiści i zgrozy. Nie wiedział, co miałby powiedzieć, co można powiedzieć. Trzymał komórkę, która brzęczała mu w dłoni, aż dzwonienie ustało.

Ledwie zapadła cisza, zaczął się zastanawiać, czy Terry wie, do czego się niedawno przyznał. Mógł się dowiedzieć jeszcze czegoś, gdyby odebrał telefon. Na przykład czy trzeba widzieć rogi, żeby poddać się ich wpływowi. Wydawało mu się, że nadal może z kimś normalnie porozmawiać przez telefon. Ciekawiło go także, czy Vera nie żyje, a on wreszcie stał się mordercą, za którego wszyscy i tak go uważają.

Nie. Nie był gotów się tego dowiedzieć, jeszcze nie. Musiał trochę pobyć sam, zanurzyć się w odosobnieniu i nieświadomości.

Jasne, rozległ się głos w jego głowie, jego głos, ale chytry i kpiący. Tak spędziłeś ostatni rok. Co znaczy jeden dzień więcej?

Kiedy zaczął widzieć w ciemności, zauważył pusty stolik w kącie, gdzie ktoś wcześniej jadł pizzę, może z dziećmi – dostrzegł plastikowe kubki ze zginanymi słomkami. Zostało parę kawałków pizzy. Co ważniejsze, dorosły, opiekujący się uczestnikami tej pizzowej uczty, wypił tylko pół szklanki jasnego piwa. Ig usiadł za stołem na ławie o winylowej tapicerce i zaczął jeść. Piwo było ciepławe. Najprawdopodobniej z tej szklanki piła osoba obsypana ropiejącymi wrzodami i z wyjątkowo agresywną opryszczką. Ale kiedy ze skroni wyrosną ci rogi, marudzenie z powodu ewentualnego kontaktu z bakteriami wydaje się odrobinę śmieszne.

Otwarły się wahadłowe drzwi do kuchni. Z pomieszczenia wyłożonego białymi kafelkami i zalanego jarzeniowym światłem wyszła kelnerka prosto w mrok. W jednej ręce niosła butelkę płynu do mycia, w drugiej szmatę. Ruszyła prosto na niego.

Ig oczywiście ją znał. To ona podawała drinki jemu i Merrin podczas tamtego wieczoru. Jej twarz obramowywały dwa skrzydła wiotkich czarnych włosów, podwijających się pod jej długim, spiczastym podbródkiem, tak że wyglądała jak żeńska wersja czarnoksiężnika, który zawsze bruździł Harry'emu Potterowi. Profesor Skate czy Snape, czy jakoś podobnie. Ig zamierzał przeczytać te książki z dziećmi, które planowali mieć z Merrin.

Kelnerka nie patrzyła na jego stolik, a on przesunął się ku ścianie po siedzeniu z czerwonego winylu. Było za późno, żeby dyskretnie się wymknąć. Chciał schować się pod stołem, lecz postanowił się nie wygłupiać. Po chwili kelnerka już zbierała talerze. Lampa wisiała dokładnie nad stołem, choć Ig wtulił się w ścianę, i tak światło rzuciło na blat cień jego głowy z rogami. To właśnie najpierw zobaczyła kelnerka i podniosła wzrok na Iga.

Źrenice się jej skurczyły. Pobladła. Upuściła talerze na stół ze wstrząsającym hałasem, dziwne, że żaden się nie zbił. Gwałtownie nabrała powietrza w płuca, chcąc krzyknąć, a potem zobaczyła rogi. Krzyk uwiązł jej w gardle. Znieruchomiała.

– Na szyldzie było, żeby usiąść – wyjaśnił Ig.

– Tak. W porządku. Posprzątam stolik i… i przyniosę kartę.

– Właściwie już zjadłem. – Wskazał stojące przed nim talerze.

Przeniosła wzrok z jego rogów na twarz i z powrotem. Kilka razy.

– To ty – powiedziała. – Ig Perrish.

Skinął głową.

– Rok temu obsługiwałaś mnie i moją dziewczynę podczas naszego ostatniego spotkania. Przepraszam cię za to, jak się wtedy zachowałem. Powiedziałbym, że zobaczyłaś mnie w najgorszym z moich wcieleń, ale w porównaniu z tym, kim się stałem, to pikuś.

– Wcale mi nie jest przykro.

– O… To dobrze. Myślałem, że zrobiłem na tobie okropne wrażenie.

– Nie. Chciałam powiedzieć, że wcale mi nie jest przykro, że skłamałam policji. Przykro mi tylko, że nie uwierzyli.

Igowi skręciły się wnętrzności. Znowu się zaczyna. Kelnerka mówiła na wpół do siebie, a może raczej rozmawiała ze swoim prywatnym diabłem, demonem. Ig pomyślał, że jeśli nie nauczy się jakoś tłumić działania rogów, wkrótce oszaleje. O ile już nie oszalał.

– Co im powiedziałaś?

– Że groziłeś, że ją udusisz. Powiedziałam, że sama to słyszałam.

– Dlaczego skłamałaś?

– Żebyś się nie wywinął. Żeby ci się nie upiekło. No i proszę. Ona nie żyje, a ty siedzisz tutaj. Jakoś ci się upiekło, tak jak mojemu ojcu upiekło się to, co zrobił mojej matce i mnie. Chciałam, żebyś poszedł do więzienia. – Potrząsnęła głową, odrzuciła włosy z twarzy. – No i chciałam, żeby o mnie napisali w gazecie. Chciałam być najważniejszym świadkiem. Gdybyś stanął przed sądem, pokazaliby mnie w telewizji.

Ig słuchał w osłupieniu.

– Robiłam, co mogłam – ciągnęła. – Kiedy wyszedłeś, twoja dziewczyna wybiegła za tobą i zapomniała płaszcza. Zaniosłam go jej i zobaczyłam, że odjeżdżasz sam. Ale policji powiedziałam co innego. Powiedziałam, że kiedy wyszłam, zobaczyłam, jak wciągasz ją do samochodu, a potem odjeżdżasz nie wiadomo dokąd. I na tym wpadłam. Zdaje się, że uderzyłeś w słup telefoniczny, jeden klient usłyszał trzask i wyjrzał przez okno. Powiedział policjantom, że widział, jak ją zostawiłeś. Chcieli, żebym dała się podłączyć do wariografu, no i musiałam cofnąć tę część zeznań. A wtedy nie chcieli wierzyć i w resztę. Ale ja wiem, co się stało. Wiem, że zwyczajnie zawróciłeś i po paru minutach po nią przyjechałeś.

– Pomyliło ci się. Zabrał ją ktoś inny. – Ig przypomniał sobie tego kogoś i zrobiło mu się niedobrze.

Ale myśl, że mogła się co do niego pomylić, wyraźnie nie interesowała kelnerki.

– Wiedziałam, że kiedyś cię znowu zobaczę. Wywleczesz mnie ze sobą na parking? Wywieziesz mnie gdzieś i wykorzystasz analnie? – W jej głosie zabrzmiała niekłamana nadzieja.

– Co? Nie. Odbiło ci?

Jej oczy nieco przygasły.

– To może chociaż mnie zastraszysz?

– Nie.

– Mogłabym powiedzieć, że mi groziłeś. Mogę powiedzieć Reggiemu, że mnie ostrzegłeś, bym pilnowała własnego nosa. Fajny pomysł. – Jej uśmiech przygasł jeszcze bardziej. Zerknęła ponuro na osiłka za barem. – Chyba mi nie uwierzy. Uważa, że jestem patologiczną kłamczucha. Pewnie ma rację. Co zrobię, lubię sobie pobujać. I co z tego? Nie powinnam mówić Reggiemu, że mój chłopak Gordon zginął w World Trade Center, a Sarze, drugiej kelnerce, że go zastrzelili w Iraku. Powinnam przewidzieć, że się zgadają. I co z tego? Gordon równie dobrze mógłby nie żyć. Dla mnie jest trupem. Zerwał ze mną przez e-mail, więc niech spieprza na bambus. Dlaczego ja ci to wszystko mówię?

– Bo nie możesz się oprzeć.

– Właśnie. Nie mogę. – Zadrżała w niezaprzeczalnie zmysłowy sposób.

– Co twój ojciec zrobił matce i tobie? Czy cię… skrzywdził? – spytał Ig, nie do końca przekonany, czy chce wiedzieć.

– Mówił, że nas kocha, ale kłamał. Uciekł do Waszyngtonu z moją nauczycielką z piątej klasy. Założył z nią rodzinę, urodziła mu się druga córka, którą polubił bardziej niż mnie. Gdyby mnie kochał, zabrałby mnie ze sobą, a nie zostawił z matką, która jest dołującą, wściekłą starą suką. Powiedział, że zawsze będę dla niego ważna, ale kłamał. Dziad! Nienawidzę kłamców. To znaczy innych kłamców. Moje bujdy nikomu nie wadzą. Chcesz poznać bajeczkę, którą opowiadam o tobie i twojej dziewczynie?

Zjedzona pizza zmieniła się w żołądku Iga w ciężki, gliniasty gruzeł.

– Chyba nie.

Kelnerka zaróżowiła się z podniecenia. Znów się uśmiechała.

– Czasami goście pytają, co jej zrobiłeś. Wystarczy mi jedno spojrzenie i wiem, ile chcą wiedzieć, podstawowe fakty czy jakieś obrzydliwe szczegóły. Studenci lecą na obrzydliwość. Mówię im, że jak już jej rozwaliłeś mózg, odwróciłeś jej zwłoki i zgwałciłeś je analnie.

Chciał wstać, uderzył kolanem o spód blatu, a jednocześnie trącił rogami wiszącą nad stołem witrażową lampę. Rozkołysała się, a jego rogaty cień przyskakiwał i odskakiwał od kelnerki raz po raz.

– Przecież nie była… To nie było… Ty chora dziwko!

– To cała ja – wyznała kelnerka z pewną dumą. – Straaasznie jestem zepsuta. Ale żałuj, że nie widziałeś ich min. Zwłaszcza dziewczyny to lubią. To podniecające – usłyszeć, że ktoś został zbrukany. Każdy lubi smakowite morderstwo na tle seksualnym, a według mnie anal ulepsza każdą historię.

– Rozumiesz, że mówisz o kobiecie, którą kochałem? – Oddech sprawiał Igowi ból.

– Jasne. Dlatego ją zabiłeś. Tak się robi. Nie chodzi o nienawiść, tylko o miłość. Czasami żałuję, że ojciec nie kochał matki i mnie na tyle, żeby zabić nas, a potem siebie. Wtedy mielibyśmy wielką tragedię, a nie kolejne nudne, dołujące porzucenie. Gdyby starczyło mu odwagi na podwójne morderstwo, mówiliby o nas w telewizji.

– Nie zabiłem mojej dziewczyny.

– Kelnerka wreszcie jakoś zareagowała. Zmarszczyła brwi i wydęła usta ze zdziwionym rozczarowaniem.

– Ooo… To niefajnie. Byłbyś o wiele bardziej interesujący, gdybyś kogoś zabił. No, ale masz rogi na głowie. Fajnie! To bodmod?

– Co?

– Modyfikacja ciała. Sam to sobie zrobiłeś?

Ig nadal nie mógł sobie przypomnieć wczorajszego wieczoru – pamiętał wszystko aż do pijackiego wybuchu w lesie przy odlewni, reszta tonęła w przerażającej czerni – lecz znał odpowiedź na to pytanie. Przyszła do niego natychmiast, bez walki.

– Tak – powiedział. – To moja robota.

ROZDZIAŁ 23

Kelnerka stwierdziła, że byłby bardziej interesujący, gdyby kogoś zabił, więc pomyślał, że mógłby zabić Lee Tourneau.

Ucieszył się, że wie, dokąd jedzie, że może wsiąść do samochodu, mając przed sobą jasno określony cel. Spod kół bryznął piasek. Lee pracował w biurze kongresmena w Portsmouth w New Hampshire, o czterdzieści minut drogi, a Ig miał ochotę na wyprawę. Podczas jazdy chciał się zastanowić, jak to zrobi.

Najpierw sądził, że gołymi rękami. Udusi go tak, jak Lee udusił Merrin – Merrin, która go kochała, która pierwsza zapukała do jego drzwi, żeby go pocieszyć po śmierci matki. Ściskał kierownicę, jakby już miażdżył krtań Lee, i szarpał nią tak mocno, że trzęsła się kolumna. Od lat nic nie sprawiło mu większej przyjemności niż nienawiść do Lee.

Następnie pomyślał, że w bagażniku ma chyba łyżkę do opon. Mógł włożyć kurtkę – leżała na tylnym siedzeniu – i schować łyżkę w rękawie. Gdy stanie naprzeciwko Lee, wysunie ją i zada cios. Wyobraził sobie chrupnięcie, kiedy metal uderzy w czaszkę Lee, i zadrżał z podniecenia.

Martwił się tylko, że śmierć przyjdzie za szybko, Lee nawet nie zauważy, co się stało. Najlepiej byłoby wepchnąć go do samochodu, wywieźć nad rzekę i utopić. Przytrzymać mu głowę pod wodą, patrzeć, jak się szarpie. Ig uśmiechnął się do tej myśli, nie zdając sobie sprawy, że z nozdrzy sączy mu się dym, który w kabinie samochodu wygląda jak jasna letnia mgiełka.

Gdy Lee niemal zupełnie stracił wzrok w lewym oku, przycichł i spokorniał. Odpracował nieodpłatnie dwadzieścia godzin we wszystkich sklepach, z których coś ukradł, nieważne – trampki za trzydzieści dolarów czy skórzaną kurtkę za dwieście. Napisał do gazety, wyznając wszystkie swoje przestępstwa i przepraszając właścicieli sklepów, swoich przyjaciół, rodziców i parafian. Stał się religijny, zgłaszał się na ochotnika do wszystkich projektów w Świętym Sercu. Co lato pracował z Igiem i Merrin na kościelnym obozie.

W każde wakacje przemawiał do obozowiczów na niedzielnym nabożeństwie. Zawsze zaczynał od oświadczenia, że był grzesznikiem, kradł i kłamał, wykorzystywał przyjaciół i oszukiwał rodziców. Niegdyś był ślepy, lecz teraz odzyskał wzrok. Mówił to, wskazując swoje okaleczone lewe oko. Każdego lata wygłaszał ten sam umoralniający tekst. Ig i Merrin przysłuchiwali mu się z ostatnich rzędów. Gdy Lee wskazywał oko i cytował „Amazing Grace", Ig nieodmiennie dostawał gęsiej skórki. Był dumny, że go zna, że ma swój niewielki udział w historii Lee.

A historia była piekielnie dobra. Szczególnie podobała się dziewczynom. Podobało im się i to, że był zły, i to, że się nawrócił. Podobało im się, że mówi o swojej duszy i że dzieci go kochają. W tym jego spokojnym przyznaniu się, co zrobił, bez skrępowania czy wstydu, było coś szlachetnego nie do wytrzymania. Dziewczynom, z którymi się umawiał, podobało się, że są jego jedyną słabością.

Lee studiował teologię w Bangor w stanie Maine, ale zrezygnował, gdy jego matka zachorowała. Wrócił do domu, żeby się nią zająć. Jego rodzice już się rozwiedli, ojciec wyjechał z drugą żoną do Karoliny Północnej. Lee przynosił matce lekarstwa, prał jej pościel, zmieniał pieluchy i oglądał z nią telewizję. Kiedy nie czuwał przy matce, siedział na uniwersytecie, gdzie robił dyplom z medioznawstwa. W soboty jeździł do Portsmouth, żeby pracować w biurze nowego kongresmena New Hampshire.

Zaczął jako wolontariusz, ale gdy jego matka umarła, był już pełnoetatowym pracownikiem, dyrektorem programu współpracy z organizacjami religijnymi. Wiele osób uważało, że głównie dzięki niemu kongresmen został wybrany po raz drugi. Jego przeciwnik, były sędzia, podpisał dokument przyznający ciężarnej więźniarce prawo do aborcji w pierwszym trymestrze. Lee nazwał to karą śmierci wykonaną na nienarodzonym dziecku. Wygłaszał o tym przemówienia w połowie kościołów w stanie. Dobrze wyglądał na ambonie, w krawacie i wykrochmalonej białej koszuli, i nigdy nie zaniedbał okazji, by nazwać się grzesznikiem, a ludzie to uwielbiali.

Podczas tej kampanii Lee pokłócił się po raz pierwszy i jedyny z Merrin, choć Ig nie wiedział, czy można to nazwać kłótnią, skoro jedna strona w ogóle się nie broniła. Merrin zrobiła mu dziką awanturę w sprawie tej aborcji, ale Lee wysłuchał tego spokojnie i powiedział:

– Jeśli chcesz, żebym zrezygnował, jutro rano wręczę im wypowiedzenie. Nawet nie muszę się zastanawiać. Ale jeśli pozostanę w pracy, wykonam to, do czego mnie zaangażowano, i zrobię to dobrze.

Merrin oznajmiła, że Lee nie zna wstydu. Odpowiedział, że czasami nie wie, czy zna jakiekolwiek uczucie, na co rzuciła:

– O Chryste, tylko mi się nie zwierzaj. Ale potem dała mu spokój.

Lee lubił na nią patrzeć. Nic dziwnego. Ig przyłapywał go czasem na przyglądaniu się Merrin, kiedy wstawała od stołu, a spódniczka muskała jej nogi. Zawsze lubił na nią patrzeć. Ig nie miał nic przeciwko temu. Merrin należała do niego. A po tym, co zrobił z okiem Lee – z czasem zaczął się uważać za osobiście winnego częściowej ślepoty przyjaciela – nie mógł mu odmawiać zerknięcia na piękną kobietę. Lee często mówił, że mógł stracić wzrok w obu oczach i że stara się cieszyć wszystkimi pięknymi widokami jak ostatnią odrobinką lodów. Miał talent do takich stwierdzeń, do przyznawania się z prostotą do przyjemności i błędów, bez lęku przed wyśmianiem. Zresztą nikt się z niego nie wyśmiewał. Przeciwnie, wszyscy za nim szaleli. Jego duchowa przemiana była kurewsko inspirująca. Może pewnego dnia postanowi sam zająć się polityką. Już zaczęto mu to sugerować, choć zbywał wszelkie aluzje śmiechem i tym powiedzonkiem Groucho Marksa o tym, że nie chciałby należeć do klubu, który by go przyjął.

Ig przypominał sobie, że Cezar także trzykrotnie odmawiał zajęcia tronu. Czuł w skroniach jakieś łomotanie. Miarowy, dźwięczny hałas, jakby młot uderzał w rozżarzony metal. Zjechał z międzystanowej autostrady pod budynek z wielkim szklanym trójkątnym atrium na froncie, sterczącym niczym dziób jakiegoś gigantycznego szklanego tankowca. Tam właśnie kongresmen urządził sobie biuro. Ig zatrzymał samochód przed tylnym wejściem.

Asfaltowy parking za budynkiem był w dwóch trzecich pusty. Prażył się w popołudniowym żarze. Ig zaparkował, wziął niebieską nylonową wiatrówkę z tylnego siedzenia i wysiadł. Było za gorąco na kurtkę, ale ją włożył. Ciepło słońca na twarzy i głowie, powietrze drżące nad asfaltem sprawiły mu przyjemność. Wręcz się tym upajał.

Otworzył bagażnik i uniósł klapę schowka w podłodze. Łyżka do opon była przytwierdzona śrubami do wewnętrznej strony metalowej płyty, ale śruby zardzewiały i ręce rozbolały go od odkręcania. Dał sobie spokój i zajrzał do zestawu narzędzi. Znajdowała się w nim flara, tuba w czerwonym papierze, błyszczącym i gładkim. Uśmiechnął się. Flara jest dziesięć razy lepsza od łyżki do opon. Może wypalić Lee tę jego ładną buźkę. Może nawet go zupełnie oślepi – to równie dobre jak odebranie życia. Poza tym flara bardziej mu pasowała niż łyżka do opon. Zgodnie z tradycją ogień jest jedynym przyjacielem diabła.

Ig przeszedł przez parking w drżącym z żaru powietrzu. Tego lata pojawiły się siedemnastoletnie cykady i drzewa za parkingiem trzęsły się od ich koncertu, basowego, rezonującego chrzęstu, jak pomruk wielkiego żelaznego płuca. Ich pieśń wypełniła Igowi głowę, stała się odgłosem jego migreny, szaleństwa, krystalizującej się wściekłości. Przypomniał mu się urywek Apokalipsy świętego Jana: „A z dymu wyszła szarańcza na ziemię". Szarańcza pojawiała się co siedemnaście lat, żeby się gzić i umierać. Lee Tourneau też był robakiem, tyle że dużo gorszym. Już się nagził, ten etap miał za sobą, teraz mógł umrzeć. Ig mu w tym pomoże. Idąc przez parking, wcisnął flarę w rękaw kurtki i przytrzymał ją prawą dłonią.

Zbliżył się do podwójnych drzwi z pleksiglasu, opatrzonych nazwiskiem szacownego kongresmena New Hampshire. Miały lustrzaną powierzchnię, w której zobaczył samego siebie: chudego, spoconego mężczyznę w kurtce zapiętej pod szyję, wypisz wymaluj psychola, który przyszedł popełnić zbrodnię. W dodatku rogatego. Czubki rogów przebiły się przez skórę skroni, różowe od krwi. Ale gorszy od rogów był jego uśmiech. Gdyby Ig stał po drugiej stronie tych drzwi i zobaczył samego siebie, przekręciłby klucz i zadzwonił na policję.

Wszedł w ciszę klimatyzowanego wnętrza. Za biurkiem siedział ostrzyżony na jeża grubas, gadający wesoło do mikrofonu z zestawu słuchawkowego. Po prawej stronie znajdowała się bramka z wykrywaczem metalu. Za ekranem siedział żujący gumę pięćdziesięcioparoletni policjant. Rozsuwana pleksiglasowa szyba za biurkiem recepcjonisty ukazywała pusty pokoik z mapą New Hampshire na ścianie i monitorem telewizji przemysłowej. Siedział w nim drugi policjant – ogromny, barczysty facet pochylony nad dokumentami. Ig nie widział jego twarzy, tylko masywny kark i wielką białą łysinę, nie wiadomo dlaczego trochę nieprzyzwoitą.

Zdenerwowali go ci policjanci i wykrywacz metalu. Przypomniał sobie lotnisko Logan i oblał się potem. Nie odwiedzał tu Lee od ponad roku i nie pamiętał, żeby przedtem widział tu ochronę.

Recepcjonista rzucił do mikrofonu „To pa, kochanie", wcisnął guzik na biurku i spojrzał na Iga. Miał dużą, okrągłą jak księżyc twarz i pewnie nazywał się Chet albo Chip. Jego oczy za kwadratowymi okularami lśniły przerażeniem lub zdumieniem.

– Pomóc? – spytał.

– Tak. Czy mógłby pan…

Uwagę Iga przykuło coś innego: ekran w pokoju za pleksiglasowym oknem. Ukazywał widziany przez szerokokątny obiektyw widok recepcji – rośliny doniczkowe, dyskretne pluszowe kanapy i Iga. Ale ekran chyba się zepsuł: Ig nieustannie rozwarstwiał się na dwie nakładające się na siebie postaci, które po chwili znowu się scalały. Ta część obrazu migotała i drżała. Główny obraz przedstawiał Iga takiego, jaki był – bladego, wychudłego mężczyznę o tragicznie przerzedzonych włosach, z kozią bródką i zakrzywionymi rogami. Ale był też drugi, mroczny wizerunek, ciemny i bezkształtny, gwałtownie wdzierający się w rzeczywistość i znikający.

Ta druga wersja nie miała rogów. Całkiem jakby jego dusza usiłowała się oderwać od demona, do którego była przykuta.

Policjant, siedzący w tym pustym, jasno oświetlonym pokoju, obrócił się na krześle, by spojrzeć na ekran. Nie widać było jego twarzy, tylko ucho i lśniącą głowę jak biała armatnia kula osadzona na grubym postumencie szyi. Po chwili łupnął pięścią w monitor. Ekran na chwilę zgasł.

– Tak? – ponaglił recepcjonista.

Ig z ociąganiem wrócił do niego spojrzeniem.

– Czy… czy może się pan połączyć z Lee Tourneau? Proszę mu powiedzieć, że Ig Perrish chce się z nim spotkać.

– Muszę zobaczyć pański dowód tożsamości i wydatkować identyfikator, zanim pana wpuszczę – odpowiedział recepcjonista machinalnie, gapiąc się z fascynacją na jego rogi.

Ig zerknął na bramkę; zrozumiał, że nie przejdzie przez nią z flarą ukrytą w rękawie.

– Proszę mu powiedzieć, że tu zaczekam. I że to spotkanie leży w jego interesie.

– Nie wyobrażam sobie, żeby komuś zależało na takim spotkaniu – odpowiedział recepcjonista. – Jesteś straszny. Masz rogi i jesteś straszny. Żałuję, że przyszedłem dziś do pracy i cię zobaczyłem. Omal nie zostałem w domu. Raz na miesiąc funduję sobie dzień dla zdrowia psychicznego, zostaję w domu, wkładam babskie majtki i sobie używam. Matka jak na starą raszplę ma mnóstwo fajnych ciuszków. Na przykład gorset z czarnego atłasu, z fiszbinami i mnóstwem sznurówek, bardzo ładny. – Oczy mu się zaszkliły, w kąciku ust pojawiła się biała ślina.

– Najbardziej mi się podoba, że uważasz to za zdrowie psychiczne – odpowiedział Ig. – Zadzwoń do Lee Tourneau, dobrze?

Recepcjonista obrócił się bokiem, wcisnął guzik i wymamrotał coś do mikrofonu. Przez chwilę nasłuchiwał.

– Dobrze – rzucił, znowu odwrócił się do Iga. Jego okrągła twarz lśniła potem. – Przez cały ranek jest na spotkaniach.

– Powiedz mu, że wiem, co zrobił. Dokładnie tymi słowami. Powiedz Lee, że jeśli chce o tym porozmawiać, zaczekam pięć minut na parkingu.

Recepcjonista skinął głową i znowu lekko się odwrócił.

– Proszę pana – rzekł do mikrofonu – on mówi… mówi, że wie, co pan zrobił…? – W ostatniej chwili zmienił ton na pytający.

Ig nie usłyszał dalszych słów recepcjonisty, bo tuż obok rozległ się głos – dobrze mu znany, choć nie słyszał go od paru lat.

– Iggy skurwysyn Perrish. – Głos Erica Hannity'ego.

Ig zobaczył łysego policjanta, który chwilę wcześniej siedział przed monitorem w pokoju za pleksiglasem. Osiemnastoletni Eric wyglądał jak nastolatek z katalogu mody wysyłkowej – wysoki, żylasty, z krótko obciętymi kędzierzawymi brązowymi włosami. Miał zwyczaj chodzić boso, bez koszuli, w dżinsach zsuwających się z bioder. Teraz dobijał trzydziestki i jego twarz straciła ostre rysy, stała się nalaną bułą, a ponieważ łysiał, zaczął golić włosy, zamiast toczyć z nimi z góry przegraną walkę. Z tą łysą pałą wyglądał olśniewająco. Gdyby w uchu miał kolczyk, mógłby zagrać Mr. Cleana w telewizyjnej reklamie. Poszedł – co prawdopodobnie było nie do uniknięcia – w ślady ojca i zajął się fachem, który dawał mu zarówno władzę, jak i prawo do bicia ludzi. W czasach gdy Ig i Lee jeszcze się przyjaźnili (jeśli to w ogóle była przyjaźń), Lee wspomniał, że Eric jest dowódcą ochrony kongresmena. I że bardzo złagodniał. Lee parę razy był z nim nawet na rybach. „Oczywiście taki typ robi przynętę z wątrób demonstrantów" – kpił.

– Eric – powiedział Ig, cofając się o krok. – Jak leci?

– Ekstra. Ekstra, bo cię widzę. A ty? Jak sobie radzisz? Zabiłeś kogoś w tym tygodniu?

– U mnie też nieźle.

– Nie wyglądasz dobrze. Wyglądasz, jakbyś zapomniał wziąć pigułkę.

– Jaką pigułkę?

– No, na coś chyba jesteś chory. Na dworze trzydzieści stopni, a ty w kurtce i opływasz potem. Poza tym z głowy wyrastają ci rogi, a to już nie jest normalne. Jasne, gdybyś był zdrowy, nigdy byś nie zmiażdżył twarzy swojej dziewczynie i nie porzucił jej w lesie. Tej małej rudej cipy. – Hannity uśmiechnął się krzywo. – Od tego czasu byłem twoim fanem, wiesz? Serio. Myślałem, że ta twoja srająca pieniędzmi rodzina troszkę podupadnie. Zwłaszcza twój brat, bogaty skurwysyn. Co wieczór jest w telewizji z modelkami w bikini, nie przepracował uczciwie jednego dnia w życiu. Obrzuciłeś gównem całą rodzinę i nawet nie raczycie go zeskrobać. Coś pięknego. Nie wiem, co mógłbyś zrobić na bis. Co zrobisz na bis, Ig?

Hannity górował nad nim, cięższy o pięćdziesiąt kilo, wyższy o pół głowy. Trudno było opanować drżenie kolan.

– Chcę tylko zamienić słówko z Lee.

– Wiem, co zrobisz na bis – oznajmił Eric Hannity, jakby Ig wcale się nie odezwał. – Pojawisz się w biurze kongresmena z szaleństwem buchającym ci z uszu i bronią ukrytą pod kurtką. Masz broń, prawda? Dlatego się tak ubrałeś, żeby ją ukryć. Masz broń, a ja cię zastrzelę i trafię na pierwszą stronę „Boston Herald" za to, że skasowałem umysłowo chorego brata Terry'ego Perrisha. Ale by było! Jak ostatnio widziałem twojego brata, proponował mi darmowe bilety na swój program, jeśli kiedyś dotrę do Los Angeles. Tak mi udowadniał, jaki to jest ważny. Chciałbym być facetem, który bohatersko strzeli ci w pysk, zanim znowu zabijesz. Wtedy na pogrzebie spytam Terry'ego, czy te bilety są nadal aktualne. Tylko po to, żeby zobaczyć jego minę. No, Ig, przejdź przez wykrywacz metalu, żebym miał pretekst i mógł ci odstrzelić ten chory łeb.

– Nie wejdę. Zaczekam na zewnątrz – powiedział Ig, wycofując się do drzwi. Czuł zimną wilgoć pod pachami. Ręce zrobiły mu się śliskie od potu. Otworzył drzwi łokciem i w tej samej chwili flara wyśliznęła mu się z palców. Już miała upaść na ziemię pod stopy Hannity'ego, ale zdołał ją podtrzymać kciukiem i wsunąć na miejsce.

Eric Hannity patrzył za nim z niemal zwierzęcym wyrazem głodu. Ig wyszedł na słońce.

Od przejścia z chłodu biurowca w palący popołudniowy żar lekko zakręciło mu się w głowie. Niebo pojaśniało, pociemniało, znowu pojaśniało.

Wiedział, co robi, jadąc do biura kongresmena. Wydawało mu się, że to proste, że tak trzeba. Teraz jednak zrozumiał, że popełnił błąd. Nie zabije Lee Tourneau flarą (sam pomysł był komicznie absurdalny). Lee nawet nie wyjdzie z nim porozmawiać.

Przechodząc przez parking, przyspieszył kroku, dostosowując go do bicia serca. Pozostało mu tylko wrócić do Gideon. Znaleźć miejsce, w którym nikt mu nie będzie przeszkadzał. Pomyśleć. Poukładać sobie wszystko w głowie. Po tym wszystkim, co się dziś wydarzyło, rozpaczliwie potrzebował poukładać sobie w głowie. Przyjechanie tu było aktem impulsywnym i kompletnie szalonym, truchlał na myśl, że sobie na to pozwolił. Jakiś głos podpowiadał mu, że jeśli zaraz nie odjedzie, to nie odjedzie nigdy, bo Eric Hannity już wezwał wsparcie. (Ale inny głos uspokajał: za dziesięć minut Eric nie będzie pamiętał, że tu byłeś. Rozmawiał nie z tobą, tylko z własnym demonem).

Rzucił flarę do bagażnika, zatrzasnął klapę. Obszedł samochód i dopiero wtedy usłyszał wołanie Lee.

– Iggy?

Wewnętrzna temperatura Iggy'ego zmieniła się na dźwięk głosu Lee, spadła o parę stopni, jakby zbyt szybko wypił bardzo zimnego drinka. Odwrócił się. Zobaczył Lee przez fale unoszącego się znad asfaltu skwaru, falującą, zniekształconą postać, pojawiającą się i znikającą, ducha, nie człowieka. Jego krótkie złociste włosy płonęły rozżarzoną bielą, jakby stanęły w ogniu.

Eric Hannity z łysiną, od której bił oślepiający blask, z ramionami założonymi na potężnej piersi i dłońmi ukrytymi pod pachami, zatrzymał się w drzwiach do biura kongresmena, a Lee ruszył w stronę Iga. Wydawało się, że stąpa w powietrzu, płynie w duszącym skwarze dnia. Ale kiedy się zbliżył, jego sylwetka nabrała solidności, straciła wygląd zwiewnego, nierealnego ducha, bytu stworzonego z żaru i złudzenia optycznego, wreszcie stał się zwyczajnym kroczącym po ziemi człowiekiem. Miał na sobie dżinsy i białą koszulę, strój robotnika, nadający mu wygląd stolarza, nie współpracownika politycznej szychy. Po drodze zdjął lustrzane okulary. Na szyi migotał mu cienki złoty łańcuszek.

Błękit prawego oka Lee miał odcień spłowiałego sierpniowego nieba. Obrażenie lewego nie spowodowało zwyczajnej zaćmy, która wygląda jak kremowobiały filtr. U Lee rozwinęła się zaćma korowa, przypominająca rozbryzg najbledszego błękitu, straszliwą białą gwiazdę wybuchającą w czerni źrenicy. Jego zdrowe oko, przejrzyste i czujne, patrzyło na Iga, drugie lekko zezowało do środka i zdawało się spoglądać w dal. Lee przez nie widział, choć niewyraźnie – jak przez szybę pokrytą mydlinami. Patrzył na Iga prawym okiem. Na co patrzył lewym?

– Dostałem twoją wiadomość. No tak. Czyli wiesz.

Ig drgnął. Nie spodziewał się, że Lee – nawet poddany wpływowi jego rogów – przyzna się tak szczerze. Do tego z nieśmiałym, przepraszającym półuśmiechem, jakby zgwałcenie i zamordowanie dziewczyny było nietaktem, czymś w stylu ubłocenia nowego dywanu.

– Wiem wszystko, ty gnoju – powiedział drżącym głosem.

Lee pobladł; na jego policzkach wykwitły czerwone plamy. Podniósł lewą rękę w geście „Chwileczkę, spokojnie".

– Ig, nie zamierzam się usprawiedliwiać. Wiedziałem, że tak nie wolno. Trochę za dużo wypiłem, a ona była tak smutna… No i sytuacja wymknęła się z rąk.

– Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Sytuacja ci się wymknęła z rąk, skurwielu? Wiesz, że przyszedłem cię zabić.

Lee wpatrywał się w niego przez chwilę, a potem zerknął przez ramię na Erica Hannity'ego.

– Gdybym miał taką przeszłość jak ty, tobym tak nie żartował. Po tym, co przeszedłeś z powodu Merrin, powinieneś uważać, co mówisz w obecności funkcjonariusza. Zwłaszcza Erica. On nie chwyta ironii.

– To nie ironia.

Lee dotknął złotego łańcuszka na szyi.

– Nie wiem, czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie, ale czuję się z tym podle. I trochę się cieszę, że się dowiedziałeś. Nie potrzebujesz jej w swoim życiu. Bez niej będzie ci lepiej.

Ig boleśnie jęknął z wściekłości i ruszył na niego. Lee powinien się cofnąć, ale nawet nie drgnął. Posłał tylko kolejne spojrzenie Ericowi, który skinął głową. Ig też na niego zerknął – i skamieniał. Po raz pierwszy zauważył, że kabura Erica jest pusta. A była pusta z tej przyczyny, że Eric trzymał rewolwer w dłoni, którą ukrywał pod pachą. Ig właściwie nie widział broni, ale ją wyczuwał, czuł jej ciężar tak, jakby ją trzymał. Eric strzeli, bez wątpienia. Chce zabić brata Terry'ego Perrisha, dostać się na pierwsze strony – BOHATERSKI POLICJANT LIKWIDUJE DOMNIEMANEGO MORDERCĘ. Wystarczy, że Ig podniesie rękę na Lee. Rogi załatwią resztę, popchną Hannity'ego do spełnienia najgrzeszniejszych pragnień. Takie mają działanie.

– Nie wiedziałem, że tak ci zależy – odezwał się w końcu Lee, powoli i ostrożnie. – Ig, zlituj się, przecież Glenna to szmata. Jasne, ma dobre serce, ale zawsze była szmatą. Myślałem, że mieszkasz z nią tylko dlatego, by uciec z domu rodziców.

Ig nie zrozumiał. Przez chwilę czas stanął w miejscu, nawet niemiłosierna kakofonia cykad umilkła. Potem zrozumiał, przypomniał sobie, do czego przyznała się mu dziś Glenna, to pierwsze wyznanie, które wymusiły rogi. Wydawało się niemożliwe, żeby to wszystko wydarzyło się rankiem tego samego dnia.

– Nie o nią chodzi – rzucił. – Jak mogłeś tak pomyśleć?

– To o kogo?

Ig nie mógł pojąć. Wszyscy inni mówili. Ledwie zobaczyli jego rogi, wyjawiali wszystkie tajemnice. Nie potrafili się powstrzymać. Recepcjonista chciał nosić bieliznę matki, Eric Hannity chciał mieć pretekst, by zastrzelić Iga i dostać się na pierwsze strony, a Lee wyznał tylko, że zrobiono mu laskę po pijaku.

– Merrin – wychrypiał Ig. – Mówię o tym, co zrobiłeś Merrin.

Lee przechylił głowę, odrobinę, tak że jego prawe ucho skierowało się ku niebu – jak pies nasłuchujący odległego dźwięku. Odetchnął cicho, może westchnął. Potem ledwie dostrzegalnie pokręcił głową.

– Pogubiłem się. Co niby miałem zrobić…

– Zabiłeś ją, bydlaku. Wiem, że to ty. Zabiłeś ją i zmusiłeś Terry'ego do milczenia.

Lee rzucił Igowi przeciągłe, szacujące spojrzenie. Znowu zerknął na Erica Hannity'ego – chyba sprawdzając, czy ich słyszy. Nie słyszał. Wówczas Lee odwrócił głowę, a jego spojrzenie stało się martwe i puste. Zmiana była tak wstrząsająca, że Ig omal nie krzyknął ze strachu – komiczna reakcja, diabeł boi się człowieka.

– Terry ci to powiedział? Jeśli tak, to kłamie.

Lee był w jakiś niezrozumiały sposób odporny na wpływ rogów. Otaczał go mur, przez który nie mogły się przebić. Ig usiłował zmusić rogi do działania – wypełniła je gęsta fala żaru, krwi i ciśnienia, ale przeminęła. Całkiem jakby grał na trąbce zatkanej kłębem szmat. Można w nią tłoczyć powietrze ze wszystkich sił, ale nie wyda dźwięku.

– Mam nadzieję, że tego nie rozpowiada. Ani ty.

– Jeszcze nie. Ale wkrótce wszyscy się dowiedzą. – Czy Lee w ogóle dostrzega rogi? Nie wspomniał o nich. Chyba nawet na nie nie spojrzał.

– Lepiej nie. – Lee zacisnął szczęki, aż na policzkach zagrały mu mięśnie. – Nagrywasz to?

– Tak – powiedział Ig, ale zbyt późno i zresztą bez sensu. Nikt, kto planowałby podstęp, nie przyznałby się do nagrywania rozmowy.

– Nieprawda. Nigdy nie nauczyłeś się kłamać. – Lee się uśmiechnął. Lewą ręką dotykał złotego łańcuszka na szyi. Drugą trzymał w kieszeni. – Ale szkoda, że tego nie robisz. Gdybyś nagrywał, dokądś by cię to zaprowadziło. A tak niczego nie udowodnisz. Może twój brat powiedział ci coś po pijaku, nie wiem. Na twoim miejscu bym o tym zapomniał. I z całą pewnością nie rozpowiadałbym tego naokoło. To by nikomu nie wyszło na zdrowie. Zastanów się. Wyobrażasz sobie, że Terry idzie na policję z taką obłąkaną historią, nie mając na jej potwierdzenie nic poza własnym słowem przeciwko mojemu, po całorocznym milczeniu? Bez żadnych dowodów na potwierdzenie swoich słów? Bo nie ma żadnych dowodów, Ig, wszystkie przepadły. Jeśli dalej będzie to powtarzał, w najlepszym wypadku czeka go koniec kariery. W najgorszym – możliwe, że obaj wylądujemy w więzieniu. Daję ci słowo, że pociągnę go za sobą.

Lee wyjął rękę z kieszeni i potarł zdrowe oko. Przez chwilę patrzył na Iga chorym, tym poprzecinanym promieniami bieli. A Ig po raz pierwszy zrozumiał, co go w tym oku od zawsze przerażało. Nie to, że było martwe, tylko… zajęte przez inną materię. Jakby istniało dwóch Lee Tourneau. Ten pierwszy był człowiekiem, z którym Ig przyjaźnił się od ponad dziesięciu lat, człowiekiem, który przyznawał się przed dziećmi do grzechów i trzy razy w roku oddawał krew na rzecz Czerwonego Krzyża. Ten drugi Lee patrzył na otaczający go świat z taką samą zdolnością współczucia co pstrąg.

Lee opuścił rękę, niedbale włożył ją do kieszeni. Znowu zrobił krok naprzód. Ig cofnął się, pozostając poza jego zasięgiem. Nie wiedział, dlaczego to robi, nie wiedział, dlaczego fakt, że między nim a Lee Tourneau musi pozostać co najmniej metr asfaltu, nagle wydał mu się kwestią życia i śmierci. Cykady hałasowały w drzewach – drażniący brzęk doprowadzał Iga do szaleństwa.

– Była twoją przyjaciółką. Ufała ci, a ty ją zgwałciłeś, zabiłeś i porzuciłeś w lesie. Jak mogłeś?

– Jednego nie rozumiesz – powiedział Lee spokojnie. – To nie był gwałt. Na pewno wolisz tak myśleć, ale słowo daję, chciała, żebym ją przeleciał. Podrywała mnie od miesięcy. Wysyłała mi sygnały. Bawiła się słówkami. Za twoimi plecami zachowywała się jak podpuszczalska. Tylko czekała, aż wyjedziesz do Londynu, żebyśmy mogli pójść na całość.

– Nie. – Fala ciepła napłynęła Igowi na twarz, wzniosła się ku rogom. – Mogłaby się przespać z kimś innym, ale nie z tobą.

– Powiedziała ci, że chce sypiać z innymi. Jak ci się wydaje, kogo miała na myśli? Popatrz, wszystkie twoje dziewczyny mają to samo. Merrin, Glenna – wcześniej czy później wszystkie rzucają się na mojego fiuta. – Otworzył usta w drapieżnym uśmiechu bez śladu wesołości.

– Walczyła z tobą.

– Pewnie w to nie uwierzysz, ale ona też tego chciała, pragnęła, żebym siłą pokonał jej opory. Może tego potrzebowała. Tylko tak mogła przełamać zahamowania. Wszyscy mają mroczną stronę. Ona taką. Wiesz, że doszła? W tym lesie, ze mną? Eksplodowała jak bomba. Chyba spełniłem jej fantazję. O seksie w ponurym starym lesie. O szarpaninie i odrobinie przemocy.

– A potem o ciosie kamieniem w głowę? – spytał Ig. Okrążał samochód, a Lee szedł za nim krok w krok. – O tym też marzyła?

– Lee stanął.

– Powinieneś o to spytać Terry'ego. To jego sprawa.

– Kłamiesz – szepnął Ig.

– Właściwie prawda nie istnieje. Choć to nie ma znaczenia. – Lee wyjął lewą rękę spod koszuli. Na szyi miał złoty krzyżyk, który błysnął w promieniach słońca. Włożył go do ust, przez chwilę ssał, a potem puścił. – Nikt nie wie, co zaszło tego wieczora. Czy kamieniem uderzyłem ją ja, Terry czy ty… nikt nigdy się nie dowie, jak było naprawdę. Nie masz dowodów, a ja nie zawrę z tobą żadnego układu, więc czego chcesz?

– Chcę zobaczyć, jak umierasz, leżąc na ziemi, przerażony i pozbawiony nadziei. Tak jak ona.

Lee uśmiechnął się, jakby usłyszał komplement.

– Więc mnie zabij. No, zabij. – Zrobił szybko krok w stronę Iga, który otworzył drzwi od strony pasażera, odgradzając się od niego.

Drzwi uderzyły Lee w nogi, coś upadło na asfalt z brzękiem. Ig przelotnie dostrzegł wirujący na asfalcie czerwony scyzoryk o ośmiocentymetrowym ostrzu. Lee zachwiał się i sapnął głośno, gwałtownie wypuścił powietrze, a Ig wykorzystał tę chwilę i wskoczył do samochodu, przepełzł za kierownicę. Nawet nie próbował zamknąć drzwi.

– Eric! – krzyknął Lee. – Eric, on ma nóż!

Gremlin ożył ze zgrzytem silnika, a Ig wdepnął gaz, zanim jeszcze usadowił się w fotelu. Samochód ruszył z wizgiem, drzwi same się zamknęły. Ig zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył biegnącego truchtem Erica Hannity'ego z rewolwerem skierowanym lufą do dołu.

Spod tylnych opon bryznęły drobinki asfaltu, zamigotały złotem w słonecznym blasku. Ig jeszcze raz spojrzał w lusterko. Zobaczył Lee i Erica stojących w chmurze pyłu. Lee znowu zamknął zdrowe oko i machał ręką, rozpędzając kłęby kurzu. Ale lewe, półślepe oko było otwarte i patrzyło za Igiem z dziwną, obcą fascynacją.

ROZDZIAŁ 24

Ominął autostradę, wracając – dokąd? Nie wiedział. Jechał bezmyślnie, nie wiedząc, co właściwie go spotkało, co to znaczy. Nie chodziło o to, co Lee powiedział albo zrobił, lecz o to, czego nie powiedział, nie zrobił. Rogi nie miały na niego wpływu. On jeden ze wszystkich spotkanych dziś ludzi powiedział Igowi tylko to, co chciał powiedzieć. O jego wyznaniu zdecydowała świadoma decyzja, nie bezwolny impuls.

Ig chciał jak najszybciej zjechać z drogi. Czy Lee wezwał policję, czy powiedział, że Ig zachowywał się jak obłąkany i rzucił się na niego z nożem? Nie, tak naprawdę Ig w to nie wierzył. Lee nie wmieszałby policji, o ile mógłby tego uniknąć. Mimo to Ig pilnował, by nie przekroczyć limitu prędkości, sprawdzał, czy nie jadą za nim radiowozy.

Wolałby zachować chłodne opanowanie, odjechać jak Dr Dre – być zimnym jak lód sukinkotem – ale nerwy go ponosiły. Oddychał szybko. Dotarł do granic emocjonalnego wyczerpania. Wszystko zaczęło mu siadać. Nie mógł tak funkcjonować dłużej. Musiał zrozumieć, co się z nim dzieje. Potrzebował piły, ostrej piły, żeby usunąć z głowy ten żałosny cud natury.

Słońce migotało między drzewami w kojącym, hipnotycznym rytmie. W tym samym rytmie rozbłyskiwały mu w głowie obrazy. Otwarty scyzoryk na ziemi. Babka Vera zjeżdżająca po zboczu w fotelu na kółkach. Merrin błyskająca do niego krzyżykiem w kościele tego dnia przed dziesięciu laty. Jego rogata sylwetka na ekranie w biurze kongresmena, złoty krzyżyk lśniący w letnim słońcu na szyi Lee – tu Ig drgnął z zaskoczenia, uderzając kolanami o kierownicę. Przyszła mu do głowy przykra myśl, niemożliwa myśl – że Lee nosił krzyżyk Merrin zdjęty z jej martwego ciała, trofeum. Ale nie, Merrin nie miała krzyżyka tego ostatniego wspólnego wieczora. Mimo to należał do niej. Krzyżyk wyglądał zwyczajnie, nie miał żadnych znaków szczególnych, a jednak Ig był pewien, że to ten sam, który Merrin nosiła na szyi pierwszego dnia ich spotkania.

Niespokojnie szarpał się za brodę, zastanawiając się, czy to może być tak proste, czy krzyżyk Merrin w jakiś sposób zniwelował, stłumił wpływ rogów. Krzyże odstraszają wampiry, prawda? Nie, to jakieś bzdury, nonsens. Niedawno wszedł do domu bożego, a ojciec Mould i siostra Bennert omal nie wyskoczyli ze skóry, żeby mu się zwierzyć ze swoich tajemnic i poprosić o pozwolenie na popełnienie grzechu.

Ale ojciec Mould i siostra Bennett nie znajdowali się w kościele, lecz w piwnicy. Nie w świętym miejscu, tylko w siłowni. Czy nosili krzyże, mieli jakiś symbol wiary? Ig przypomniał sobie krzyżyk ojca Moulda zwisający z końca dziesięciokilowej sztangi i pusty dekolt siostry Bennett. I co na to powiesz, Ig? Ig nic nie powiedział. Jechał przed siebie.

Po lewej stronie przemknął zamknięty Dunkin' Donuts; Ig zrozumiał, że znalazł się blisko podmiejskiego lasu, niedaleko drogi do starej odlewni. Niespełna kilometr dzielił go od miejsca, w którym zamordowano Merrin – tego samego miejsca, w którym wczoraj przeklinał, pieklił się, sikał i zemdlał. Całkiem jakby ten dzień zatoczył wielkie koło, które zawsze, nieodmiennie zaprowadzi go tam, gdzie zaczął.

Zwolnił i skręcił. Gremlin przetoczył się z chrzęstem po jednopasmowej żwirowej drodze ze szpalerami drzew po obu stronach. Piętnaście metrów dalej zagrodził ją łańcuch z wygiętym znakiem „Wstęp wzbroniony". Ig wyminął go i jechał dalej.

Wkrótce zza drzew ukazała się odlewnia. Stała na pustym polu na szczycie wzgórza i powinna się pławić w słońcu, ale była ciemna, wydawało się, że pada na nią cień. Może słońce zasłoniła chmura, ale kiedy Ig zerknął w górę, ujrzał pogodne niebo.

Dojechał na skraj łąki wokół murów odlewni i tu zatrzymał samochód. Wysiadł, nie wyłączając silnika.

W dzieciństwie odlewnia wydawała mu się ruinami zamku prosto z bajek braci Grimm, miejscem w mrocznym, gęstym lesie, gdzie okrutny książę mógłby zwabiać niewinne dziewczątka na pewną zgubę – i właśnie to się stało. Jako dorosły przekonał się z zaskoczeniem, że odlewnia wcale nie leży głęboko w lesie, najwyżej trzydzieści metrów od drogi. Ruszył w stronę miejsca, gdzie znaleziono ciało Merrin i gdzie przyjaciele i rodzina modlili się za jej duszę. Znał drogę, po śmierci Merrin bywał tu często. Pełzły za nim węże, ale udawał, że ich nie zauważa.

Wiśnia wyglądała tak jak wczoraj. Strząsnął wtedy z gałęzi zdjęcia Merrin. Pofrunęły w chwasty i krzaki. Kora – jasna, łuskowata skorupa – łuszczyła się, ukazując przegniłe, czerwonawe drewno. Ig wyjął fiuta i obsikał chwasty, swoje stopy, twarz plastikowej Madonny pozostawionej w zagłębieniu między dwoma najgrubszymi korzeniami. Nienawidził tej debilnie uśmiechniętej figurki, symbolu nic nieznaczącej historii, służki Boga, który nikomu się na nic nie przydawał. Nie wątpił, że gwałcona i zabijana Merrin wzywała Boga, jeśli nie głosem, to w sercu. A Bóg jej odpowiedział, że w związku z dużą ilością interesantów jej zgłoszenie zostało umieszczone na liście oczekujących.

Ig zerknął teraz przelotnie na posążek Matki Boskiej i już odwracał wzrok, kiedy dotarło do niego, co widzi, i spojrzał jeszcze raz. Madonna wyglądała, jakby stanęła w płomieniach. Prawa połowa jej uśmiechniętej, świątobliwej twarzy poczerniała i skurczyła się jak spalona skwarka. Druga połowa rozpłynęła się jak wosk. Powstał na niej grymas. Igowi zakręciło się w głowie. Zachwiał się, przydepnął coś okrągłego i gładkiego, co wtoczyło mu się pod but i…

…na chwilę stała się noc, w górze wirowały gwiazdy, a on spojrzał w gałęzie, w łagodnie kołyszące się liście i powiedział:

– Widzę cię.

Do kogo się odezwał – do Boga? Zakołysał się, otoczony ciepłą nocą, a potem…

…klapnął ciężko na tyłek, usiadł z rozmachem na ziemi. Spojrzał pod nogi i zobaczył, że przydeptał butelkę, tę samą, którą tu przyniósł poprzedniej nocy. Pochylił się, potrząsnął nią i usłyszał chlupot wina.

Usiadł i spojrzał z niepokojem w gałęzie wiśni. Liście kołysały się łagodnie. Poruszył językiem, poczuł lepkość i brzydki smak w ustach. Wstał i poszedł do samochodu.

Po drodze przydepnął parę węży, nadal nie zwracając na nie uwagi. Odkorkował wino i pociągnął łyk. Było ciepłe po upalnym dniu, ale jemu to nie przeszkadzało. Smakowało jak Merrin, kiedy jej robił minetę – olejkiem i miedzią. I chwastami, jakby po godzinach spędzonych pod drzewem wchłonęło woń lata.

Podjechał do odlewni samochodem, lekko kołyszącym się na zarośniętej łące. Zbliżając się do budynku, szukał w nim oznak życia. W czasach jego dzieciństwa w gorące sierpniowe wieczory byłaby tu połowa młodych z Gideon, mających na coś nadzieję: na papierosa, piwo, pocałunek, macankę albo słodki smak własnej śmiertelności na trasie Evela Knievela. Ale ruiny stały puste i osamotnione w ostatnich promieniach słońca. Może od czasu śmierci Merrin nikt tu nie lubił przychodzić. Może rozeszła się pogłoska, że tu straszy. I może tak było.

Ig podjechał na tyły budynku. Zaparkował przy trasie Evela Knievela, w cieniu dębu. Z gałęzi zwisała niebieska spódnica z falbankami, długa czarna skarpetka i czyjś płaszcz, jakby drzewo rodziło spleśniałe ubrania. Przed przednim zderzakiem samochodu znajdowały się prowadzące ku rzece stare, zardzewiałe rury. Iggy wyłączył silnik i wysiadł.

Nie wchodził do odlewni od lat, ale wyglądała tak, jak pamiętał. Nie miała dachu, ceglane łuki i kolumny wznosiły się ku ukośnym czerwonawym promieniom słońca. Ściany pokrywała trzydziestoletnia warstwa nakładających się na siebie graffiti. Słowa nie dawały się odczytać, ale te pojedyncze wiadomości nie miały aż takiego znaczenia. Ig pomyślał, że we wszystkich chodzi o to samo: Istnieję; istniałem; chcę istnieć.

Jedna ściana częściowo się zawaliła; Ig obszedł stertę cegieł i taczkę pełną zardzewiałych narzędzi. W głębi największego pomieszczenia znajdował się komin. Żelazne drzwiczki pieca stały otworem; palenisko było tak duże, że można by w nie wpełznąć.

Zajrzał do środka i zobaczył materac otoczony kolekcją czerwonych ogarków. Z boku leżał zmięty, niegdyś błękitny koc, brudny i poplamiony. Jeszcze dalej, w kręgu miedzianego światła, dokładnie pod kominem, znajdowały się zwęglone resztki ogniska. Ig podniósł koc i powąchał. Poczuł smród starego moczu i dymu.

Wracając do samochodu po butelkę i komórkę, musiał wreszcie spostrzec, że pełzną za nim węże. Słyszał szelest ich ciał na suchej trawie, było ich kilkanaście. Chwycił spomiędzy chwastów kawał starego betonu i rzucił. Jeden wąż odpełzł w bok. Żaden nie ucierpiał. Wszystkie znieruchomiały, przyglądając mu się w ostatnich promieniach słońca.

Starał się patrzyć nie na nie, lecz na samochód; półmetrowy wąż spadł z dębu i klapnął na maskę gremlina z głuchym brzękiem. Ig z krzykiem odskoczył, a potem przyskoczył, żeby go zrzucić.

Chciał złapać gada za głowę, ale chwycił za nisko, w połowie. Wąż uniósł łeb i wbił mu zęby w dłoń. Ig miał wrażenie, że ktoś wkłuł mu w ciało wielką zszywkę. Rzucił węża w krzaki. Włożył kciuk do ust i poczuł smak krwi. Nie martwił się, w New Hampshire nie ma jadowitych węży. A nie, niezupełnie. Dale Williams lubił zabierać Merrin i Iga na wyprawy do White Mountains i często ich ostrzegał, żeby uważali na grzechotniki. Ale zawsze robił to z wesołym uśmiechem, a nikt poza nim nie wspominał o grzechotnikach w New Hampshire.

Ig odwrócił się do swojej gadziej świty. Węży było już ze dwadzieścia.

– Spierdalać! – ryknął.

Znieruchomiały, przyglądając się mu z wysokiej trawy uważnymi, zwężonymi oczami jak ze złotej folii – a potem zaczęły się rozpełzać, znikać w chwastach. Igowi wydało się, że jeden rzucił mu spojrzenie pełne rozczarowania.

Ruszył wielkimi krokami do odlewni i podciągnął się na rękach do drzwi znajdujących się prawie dwa metry nad ziemią. Jedna samica nie posłuchała i popełzła za nim aż do ruiny. Wiła się niespokojnie w dole, mała pończoszniczka o delikatnym wzorze. Patrzyła w górę roznamiętnionym, entuzjastycznym spojrzeniem groupie pod balkonem gwiazdy rocka, gotowa na wszystko, byle zostać zauważona i zaakceptowana.

– Idź się prężyć gdzie indziej! – krzyknął.

Może mu się wydawało, ale zaczęła się wić jeszcze szybciej, niemal ekstatycznie. Na myśl przyszła mu sperma wstrzyknięta w kanał rodny, wyzwolona erotyczna energia – rozpraszające skojarzenie. Odszedł czym prędzej.


*

Usiadł z butelką w piecu i z każdym łykiem wina ciemność otwierała się i rozszerzała, stawała się gęstsza. Gdy wysuszył ostatnią kroplę merlota i nie było sensu dłużej ssać szyjki butelki, zaczął ssać rankę na kciuku.

Nie brał pod uwagę spania w gremlinie – miał złe wspomnienia z ostatniego razu – a poza tym nie chciał po obudzeniu zobaczyć przedniej szyby przygniecionej kłębem węży.

Nie zapalił świeczek, bo musiałby iść do samochodu po zapalniczkę. Wolałby nie brnąć po ciemku wśród węży. Z całą pewnością go nie zostawiły.

Uznał, że w piecu powinna się znajdować zapalniczka albo pudełko zapałek. Sięgnął do kieszeni po komórkę, chcąc rozejrzeć się w blasku jej ekranika. Ale kiedy włożył rękę do kieszeni, oprócz telefonu znalazł coś jeszcze, płaskie kartonowe pudełko, które wydawało się, choć to niemożliwe…

Pudełko zapałek. Poczuł dreszcz na plecach. Nie palił i nie miał pojęcia, skąd się wzięły zapałki.

Na pudełku widniał czarny ozdobny napis ZAPAŁKI LUCYFERA oraz rysunek czarnego diabła w skoku, z odrzuconą do tyłu głową, zakrzywioną capią bródką i godzącymi w niebo rogami.

Przez chwilę znowu wróciło dręczące, bliskie wspomnienie tego, co się wydarzyło wczoraj w nocy, co zrobił, ale kiedy je chwycił, umknęło. Było śliskie jak wąż.

Otworzył szufladkę pudełka. Dwanaście zapałek ze złowrogimi sinawymi łebkami. Duże, grube, kuchenne zapałki. Wydzielały jakiś zapach, fetor psujących się jajek. Pomyślał, że są stare, tak stare, że będzie cudem, jeśli któraś się zapali. Przeciągnął pierwszą po drasce. Od razu zapłonęła z sykiem.

Zapalił świeczki. Było sześć ustawionych w luźnym półokręgu. Po chwili już rzucały czerwonawe światło na cegły, a jego cień skakał i miotał się na sklepionym suficie. Rogi dawały się zauważyć. Spojrzał w dół i przekonał się, że zapałka wypaliła mu się w palcach. Nie zauważył tego, nie poczuł bólu, gdy ogień skwierczał mu na skórze. Potarł kciuk i palec wskazujący, patrząc, jak zwęglone resztki zapałki się kruszą. Ukąszony kciuk już go nie bolał. W słabym świetle nawet nie widział rany.

Nie wiedział, która godzina. Nie nosił zegarka, ale miał komórkę. Na ekranie zobaczył, że dochodzi dziewiąta, kończy mu się bateria i ma pięć wiadomości na poczcie głosowej. Przyłożył telefon do ucha i odsłuchał je.

Pierwsza brzmiała:

– Ig, tu Terry. Vera jest w szpitalu. W jej fotelu zepsuły się hamulce, stoczyła się prosto na płot. Ma szczęście, że żyje. Rozbiła sobie twarz i złamała parę żeber. Trzymają ją na OIOM-ie, a za wcześnie, żeby się upić. Zadzwoń. – Sygnał i koniec. Ani jednej wzmianki o ich spotkaniu w kuchni, ale tym akurat Ig się nie zdziwił. Dla Terry'ego tego spotkania nie było.

Druga:

– Ig, tu mama. Wiem, że Terry powiedział ci o Verze. Utrzymują ją w śpiączce, dali jej kroplówkę z morfiny, ale przynajmniej jest stabilna. Rozmawiałam z Glenną. Nie wie, gdzie się podziewasz. Zadzwoń. Wiem, że dziś rozmawialiśmy, ale mam mętlik w głowie i nie mogę sobie przypomnieć, o czym ani kiedy. Kocham cię.

Ig parsknął śmiechem. Czego to ludzie nie wygadują. Z jaką łatwością kłamią.

Trzecia:

– Cześć, mały. Tu tata. Pewnie słyszałeś, że babcia Vera staranowała płot jak wykolejony pociąg. Właśnie sobie uciąłem drzemkę, a kiedy się obudziłem, na podwórku stała karetka. Powinieneś porozmawiać z mamą. Jest bardzo zdenerwowana. – A po chwili: – Miałem o tobie przezabawny sen.

Następna wiadomość była od Glenny:

– Twoja babcia jest na OIOM-ie. Jej wózek się rozbrykał i wpadła na płot twojego domu. Nie wiem, gdzie jesteś ani co robisz. Brat cię tu szukał. Jeśli odsłuchasz tę wiadomość, twoja rodzina cię potrzebuje. Powinieneś pojechać do szpitala. – Beknęła cicho. – Ops, przepraszam. Zjadłam dziś jeden pączek z supermarketu i chyba był nieświeży. Jeśli supermarketowe pączki w ogóle mogą być nieświeże. Żołądek boli mnie przez cały dzień. – Znowu urwała i dodała: – Pojechałabym do szpitala z tobą, ale nie zostałam przedstawiona twojej babci i prawie nie znam twoich rodziców. Myślałam dzisiaj, że to dziwne. A może i nie dziwne. Może to nie dziwne. Jesteś najmilszym facetem pod słońcem. Zawsze tak uważałam. Ale w głębi duszy czuję, że wstydziłeś się być ze mną po tylu latach z nią. Bo ona była taka czysta i dobra, i nigdy nie popełniała błędów, a ja jestem cała z błędów i wad. Nie mam do ciebie pretensji, wiesz? Że się wstydzisz. Niewiele to znaczy, ale sama nie mam o sobie dobrego zdania. Martwię się o ciebie, bracie. Zajmij się babcią. I sobą.

Ta wiadomość wytrąciła go z równowagi – a może raczej jego reakcja na nią. Był gotów gardzić Glenną, nienawidzić jej, ale wbrew własnej woli przypomniał sobie, dlaczego ją lubił. Glenna szczodrze i od niechcenia udzielała swego mieszkania i ciała, nie miała mu za złe jego użalania się nad sobą i obsesji na punkcie Merrin. I tak było: związał się z nią, bo w pewnym sensie pomagało mu towarzystwo kogoś równie porąbanego jak on, kogo mógłby trochę lekceważyć. Glenna była słodkim, popapranym byle czym. Miała tatuaż z króliczkiem Playboya, ale nie pamiętała, kiedy go sobie zrobiła – była zbyt pijana. Miała epizody z policjantami i gazem pieprzowym, awanturami na koncertach. Miała za sobą kilka związków, wszystkie chore: z żonatym, z agresywnym dilerem trawki, z facetem, który robił jej zdjęcia i pokazywał przyjaciołom. I oczywiście z Lee.

Zastanowił się nad tym, co mu dziś wyznała na temat Lee Tourneau – Lee, który był jej pierwszą szczeniacką miłością, który dla niej kradł. Ig dotąd nie wyobrażał sobie, żeby mógł być zazdrosny o erotyczne życie Glenny. Nie uważał ich znajomości za rozwojową. Dzielili mieszkanie i łóżko, ale nie przyszłość – lecz myśl o Glennie klęczącej przed Lee Tourneau, o Lee wdzierającym się w jej usta odebrała mu siły i przejęła obrzydzeniem graniczącym ze zgrozą. Bał się o Glennę, wiedząc, że Lee może jej zrobić krzywdę, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Poczta głosowa odgrywała ostatnią wiadomość i po chwili Terry znowu przemówił Igowi do ucha.

– Jeszcze jesteśmy w szpitalu – powiedział. – Serio, bardziej martwię się o ciebie niż o Verę. Nikt nie wie, gdzie jesteś, nie odbierasz tej zasranej komórki. Glenna twierdzi, że nie widziała cię od wczoraj. Pokłóciliście się? Jakoś marnie wyglądała. – Terry zamilkł, a kiedy znowu się odezwał, każde jego słowo zabrzmiało jak zważone i odmierzone, wybrane z nienaturalną starannością. – Wiem, że z tobą rozmawiałem, jakoś po przyjeździe, ale nie pamiętam, czy się umówiliśmy. Nie wiem. Głowa mi szwankuje. Jak odsłuchasz, zadzwoń. Daj znać, gdzie jesteś.

Ig myślał, że to już koniec. Że teraz brat się rozłączy. Ale usłyszał niepewny wdech, a potem Terry spytał ochryple i trwożnie:

– Dlaczego nie pamiętam, o czym ostatnio rozmawialiśmy?


*

Każda świeczka rzucała osobny cień na sklepiony ceglany sufit, więc nad Igiem stłoczyło się sześć diabłów bez twarzy, pochylonych nad trumną żałobników w czerni. Kołysały się na boki w rytmie pogrzebowej pieśni, słyszalnej tylko dla nich.

Ig skubał zębami bródkę, martwiąc się o Glennę, zastanawiając się, czy Lee Tourneau ją dziś odwiedzi, kiedy będzie go szukał. Zadzwonił do niej, ale od razu przełączyło go na pocztę głosową. Nie zostawił wiadomości. Nie wiedział, co powiedzieć. „Cześć, skarbie, nie wrócę dziś do domu… chcę pobyć sam, dopóki nie zdecyduję, co zrobić z rogami, które mi wyrosły na głowie. Aha, nie rób dziś laski Lee Tourneau. To zły człowiek". Skoro nie odebrała telefonu, to już śpi. Powiedziała, że nie czuje się dobrze. Więc dość. Starczy. Lee przecież nie będzie rąbać siekierą jej drzwi o dwunastej w nocy. Chce załatwić dawnego przyjaciela w sposób pociągający za sobą jak najmniej ryzyka.

Ig uniósł butelkę do ust, ale nic z niej nie wytrząsnął. Wypił wszystko. To go wkurzyło. Nie dość, że został wykluczony spomiędzy ludzi, to jeszcze musi być trzeźwy. Chciał wyrzucić butelkę i znieruchomiał, wpatrzony w otwarte drzwi pieca.

Węże jakoś znalazły wejście do odlewni i było ich mnóstwo. Ile tu przylazło, ze sto? Utworzyły falujący kłąb zwrócony w stronę pieca pyszczkami o lśniących czarnych ślepiach. Po chwili wahania rzucił butelkę, która uderzyła w podłogę przed nimi, bryzgając szkłem. Większość węży odpełzła, znikła w stertach cegieł lub wyśliznęła się przez jedne z wielu drzwi. Ale niektóre tylko się trochę cofnęły i zatrzymały, mierząc go niemal oskarżycielskim spojrzeniem.

Zatrzasnął drzwi pieca i rzucił się na cuchnące posłanie, nakrywając się kocem. Jego myśli były jak gwar gniewnych głosów, ludzi krzyczących na niego, wyznających swoje grzechy, proszących o pozwolenie na popełnienie nowych. Myślał, że dziś już nie zazna snu, ale sen narzucił mu worek na głowę. Ig na sześć godzin stracił przytomność. Jakby umarł.

ROZDZIAŁ 25

Obudził się w piecu, otulony w stary, śmierdzący sikami koc. U stóp komina panował orzeźwiający chłód, a on czuł się silny i zdrowy. A gdy oprzytomniał, przyszła mu do głowy myśl, najszczęśliwsza myśl w jego życiu. To był sen. Wszystkie wydarzenia poprzedniego dnia mu się przyśniły.

Był pijany i znękany, obsikał krzyż i Matkę Boską, przeklinał Boga i własne życie, zdominowała go destrukcyjna wściekłość – tak, to wszystko się wydarzyło. Potem, w okresie zaćmienia, przywlókł się do odlewni i stracił przytomność. Reszta była wyjątkowo realistycznym koszmarem: odkrycie rogów, wysłuchiwanie kolejnych okropnych wyznań i wreszcie najgorszego – strasznej, niewiarygodnej tajemnicy Terry'ego, zwolnienie hamulca fotela i zepchnięcie Very ze wzgórza, wizyta w biurze kongresmena i niepokojąca konfrontacja z Lee Tourneau i Erikiem Hannitym, a potem powrót do odlewni, ukrycie się w tym wygasłym wielkim piecu przed stadem zakochanych w nim węży.

Westchnął z ulgą i dotknął skroni. Rogi były twarde jak kość i promieniowały nieprzyjemnym, gorączkowym żarem. Otworzył usta, żeby krzyknąć, ale ktoś go ubiegł.

Żelazne drzwiczki pieca i ceglane sklepienie tłumiły dźwięki, lecz jakby z wielkiej odległości dobiegł go przeraźliwy, dramatyczny krzyk, a potem śmiech. „Nie! Przestańcie!" – krzyczała dziewczyna. Ig pchnął drzwiczki pieca. Krew łomotała mu w żyłach.

Wypełzł z pieca w przejrzyste, czyste światło poranka. Kolejny drżący krzyk strachu – lub bólu – rozległ się po lewej stronie, zza pozbawionego drzwi wejścia. Nie, to nie krzyczała dziewczyna, tylko spanikowany chłopiec. Ig jak na skrzydłach przemknął po betonowej podłodze, minął taczkę pełną starych, rdzewiejących narzędzi. Chwycił pierwsze, które wpadło mu w rękę, nie zatrzymując się, nie patrząc, byle tylko mieć czym uderzyć.

Byli na zewnątrz, na asfalcie. Trzech ubranych i jeden w samych za ciasnych białych bokserkach, umazany błotem. Chudy, o długim torsie, miał najwyżej trzynaście lat. Pozostali byli starsi, z pierwszych klas liceum.

Chłopak z ogoloną głową w kształcie żarówki siedział na rozebranym dzieciaku, paląc papierosa. Parę kroków dalej stał grubas w białej koszulce. Miał spoconą, rozradowaną twarz i przeskakiwał z nogi na nogę, aż trzęsły mu się po dziewczyńsku wypukłe piersi. Najstarszy chłopiec stał po lewej stronie, trzymając za ogon małą, wijącą się pończoszniczka. Ig ją rozpoznał – niemożliwe, lecz prawdziwe. To ona rzucała mu wczoraj powłóczyste spojrzenia. Wyginała ciało, usiłując unieść się na tyle, by ukąsić trzymającą ją rękę, lecz na próżno. Ten trzeci chłopiec miał w drugiej ręce ogrodowy sekator. Ig znajdował się za nimi, w drzwiach prawie dwa metry nad ziemią.

– Dość! – krzyczał chłopiec w majtkach. Twarz miał brudną, ale łzy wyżłobiły w pyle różowe linie. – Przestań, Jesse! Dość!

Ten z papierosem – Jesse – strzepnął mu popiół na twarz.

– Zamknij się, wypierdku. Będzie dość, gdy ja tak powiem.

Chłopiec już miał parę oparzeń po papierosie. Ig naliczył trzy lśniące, jaskrawoczerwone oparzenia jedno obok drugiego, zajmujące tylko jakieś trzy centymetry skóry. Układały się w trójkąt.

– Wiesz, dlaczego wypaliłem ci trójkąt? – spytał Jesse. – Tak hitlerowcy oznaczali pedałów. To twój znak. Nie musiałbym się posunąć tak daleko, ale kwiczałeś, jakby cię w dupę rżnęli. Poza tym jedzie ci z paszczy fiutem.

– Ha! – zawołał grubas. – A to śmieszne!

– Mam tu coś w sam raz na pozbycie się tego fiutowego smrodu – powiedział wyrostek z wężem. – Wypłuczemy mu ryj.

Uniósł sekator, umieścił go za łbem pończoszniczki i jedną ręką nacisnął uchwyt. Rozległo się wilgotne chrupnięcie i głowa w kształcie rombu odbiła się od asfaltu z głośnym pacnięciem, jakie wydają gumowe piłki. Ciało węża drgnęło gwałtownie, zwijało się i rozwijało w silnych spazmach.

– Ooooo! – wrzasnął grubas, podskakując w miejscu. – Zdekapowałeś dziada, Rory!

Rory przykucnął przy nagim chłopcu. Krew bluzgała z gada w szybkim rytmie tętna.

– Ssij – rozkazał Rory, przysuwając truchło do ust chłopca.

– Ssij, to Jesse da ci spokój.

Jesse parsknął śmiechem i głęboko zaciągnął się papierosem, którego czubek rozświetlił się intensywną, jadowitą czerwienią.

– Dość tego – odezwał się Ig głosem, który wydał mu się obcy. Brzmiał nisko i głucho, jakby dobiegał z komina.

Papieros w ustach Jessego wybuchł jak petarda, eksplodując białym światłem. Dręczyciel wrzasnął i upadł w wysoką trawę. Ig zeskoczył w chwasty i dziabnął trzymanym w ręku narzędziem – starymi widłami o trzech zakrzywionych, pokrytych rdzą zębach – w brzuch grubego. Jakby trącił oponę, poczuł przez trzonek sprężysty opór. Grubas kaszlnął i stracił równowagę.

Ig odwrócił się i wymierzył widły w Rory'ego, który upuścił gadzie truchło. Spadło na asfalt i zaczęło się miotać, jakby jeszcze żyło i usiłowało odpełznąć.

Rory powoli wstał i wszedł tyłem na niską stertę desek, starych puszek i zardzewiałych drutów. Śmieci ustąpiły mu spod nóg, zakołysał się i usiadł.

Ig poczuł przeszywający mu płuca ból, palący żar, taki sam jak przy zbliżającym się ataku astmy. Odetchnął, usiłując się pozbyć ucisku w piersi. Z nozdrzy buchnął mu dym. Kątem oka zauważył, że chłopak w slipach dźwiga się na kolana i wyciera twarz rękami, dygocząc.

– Chciałbym uciec – odezwał się Jesse.

– Ja też – dodał grubas.

– Zostawmy Rory'ego, niech tu umiera. Jesteśmy mu coś winni czy jak?

– Przez niego musiałem całe dwa tygodnie zostawać po lekcji, bo zalał łazienkę, a ja nie zatkałem nawet jednego kibla – oznajmił grubas. – Tylko patrzyłem. Niech się goni. Chcę żyć!

– Więc lepiej uciekajcie – powiedział Ig.

Jesse i grubas rzucili się pędem do lasu.

Ig wbił widły w ziemię. Oparł się na rękojeści i spojrzał na nastolatka na stercie śmieci. Rory nie starał się wstać. Gapił się na niego z fascynacją.

– Wyznaj mi swój największy grzech – odezwał się Ig. – Chcę wiedzieć, czy to twój debiut, czy też robiłeś już gorsze rzeczy.

– Ukradłem mamie czterdzieści dolców na piwo, a mój starszy brat John pobił ją, kiedy powiedziała, że nie wie, gdzie się podziały – odpowiedział automatycznie Rory. – John myślał, że wydała na zdrapki i teraz kłamie, a ja się nie odzywałem, bo bałem się też oberwać. Gdy ją bił, tak to brzmiało, jakby ktoś kopał w arbuz. Twarz jeszcze się jej nie wygoiła i robi mi się niedobrze, kiedy ją całuję na dobranoc. – W kroku jego dżinsowych szortów pojawiła się rosnąca ciemna plama. – Zabijesz mnie?

– Nie dziś. Idź. Pozwalam ci odejść.

Smród moczu Rory'ego przejął go obrzydzeniem, ale starał się tego nie zdradzać.

Rory wstał; nogi wyraźnie mu się trzęsły. Zsunął się ze sterty i zaczął się wycofywać w stronę lasu, nie spuszczając oczu z Iga i wideł. Nie uważał i niemal przewrócił się o gołego chłopca, który nadal siedział na ziemi, tulił do piersi naręcze ubrań i patrzył na Iga jak na ropiejące ścierwo.

– Pomóc ci wstać? – spytał Ig, podchodząc do niego. Chłopiec zerwał się na nogi i odskoczył o parę kroków. – Nie zbliżaj się!

– Nie pozwalaj się dotknąć – odezwał się Rory.

Ig spojrzał chłopcu w oczy i powiedział, siląc się na cierpliwość:

– Ja tylko chcę pomóc.

Dzieciak odsłonił zęby w grymasie obrzydzenia, ale jego oczy miały to zamglone, nieobecne spojrzenie, z którym Ig już się zaczął oswajać – spojrzenie świadczące, że rogi wywierają na niego wpływ.

– Nie pomagasz – oznajmił. – Wszystko spieprzyłeś.

– Przypalali cię!

– Co z tego? Wszystkie koty z drużyny pływackiej dostają znak. Miałem tylko possać jednego małego węża, by pokazać, że smakuje mi krew, i potem byłbym jednym z nich. A ty wszystko zepsułeś.

– Wynoście się do diabła. Obaj!

Rory i chłopiec puścili się pędem. Dwaj pozostali czekali w lesie. Na chwilę wszyscy zatrzymali się w pachnącym żywią mroku drzew.

– Kto to? – spytał Jesse.

– Straszny jest – mruknął Rory.

– Chcę uciec – powiedział grubas. – I o wszystkim zapomnieć.

Wówczas Igowi przyszedł do głowy pewien pomysł.

– Nie. Nie zapominajcie. Zapamiętajcie, że tu jest coś strasznego. Powiedzcie wszystkim. Powiedzcie, żeby nie zbliżali się do starej odlewni. To miejsce należy teraz do mnie.

Czy dzięki swej nowej mocy narzuci im tę pamięć? Wszyscy inni o nim zapominali. Ale może się uda.

Chłopcy wpatrywali się w niego przez chwilę. Potem grubas ocknął się i rzucił do ucieczki, a inni za nim pobiegli. Gdy znikli z oczu, Ig podniósł widłami zdekapitowanego węża – krew nadal kapała miarowo – i zaniósł do odlewni, gdzie pochował go pod kurhanem z cegieł.

ROZDZIAŁ 26

Późnym rankiem poszedł do lasu, żeby się wysrać. Wypiął się nad pniakiem, z szortami zsuniętymi do kostek. Kiedy chciał je wciągnąć, znalazł w nich zwiniętego małego pończosznika. Krzyknął, chwycił go, odrzucił w liście.

Podtarł się starą gazetą, ale nadal czuł się brudny, więc zszedł wzdłuż trasy Evela Knievela do rzeki. Rozebrał się. Woda cudownie chłodziła mu skórę. Zamknął oczy i popłynął z prądem. Cykady brzęczały, ich głosy składały się we współbrzmienia, które falowały jak oddech. Ig oddychał bez trudu, ale kiedy otworzył oczy, zobaczył zaskrońce płynące za nim jak torpedy. Szybko wygramolił się na brzeg. Ostrożnie przeszedł nad czymś, co wydawało mu się długim, nadgniłym balem, a potem podskoczył i zadrżał, gdy bal wpełzł w mokrą trawę – był to wąż o długości równej jego wzrostowi.

Ig uciekł przed gadami do odlewni, ale na nic się to nie zdało. Patrzył, przykucnięty w palenisku, jak gromadzą się na podłodze pod drzwiczkami pieca, wślizgują się przez szpary między cegłami w ścianie, wpadają przez otwarte okna. Jakby ktoś odkręcił kurki, powodując gadzią powódź. Płynęły, rozlewały się po podłodze, falujący płynny żywioł.

Patrzył na nie żałośnie; nerwowy brzęk myśli w głowie pasował wysokością i natarczywością do zawodzenia cykad. Las trząsł się od ich pieśni, tego jednego, doprowadzającego do szału sygnału, który samce nieustannie wysyłały do samic.

Rogi. Rogi wysyłały sygnał, jak ta cholerna pieśń cykad. Nadawały nieustanną audycję w bezprzewodowym Gadzim Radiu:

„Następną piosenkę dedykuję wszystkim zrzucającym skórę zakochanym". Tytuł: „Gadu-gadu gada". Rogi wywabiały węże i grzechy z mroku, wyciągały je z ukrycia.

Zastanowił się – nie po raz pierwszy – czy nie odpiłować rogów. W taczce zauważył długą zardzewiałą piłę o zakrzywionych zębach. Ale były przecież częścią jego ciała, wrośniętą w czaszkę, stopioną z resztą szkieletu. Przycisnął kciuk do czubka lewego rogu, aż poczuł ostre ukłucie. Cofnął rękę, na której ukazała się rubinowa kropelka krwi. Spróbował sobie wyobrazić, że piłuje rogi. Wzdrygnął się na tę myśl, wyobraził sobie tryskającą krew, przeszywający ból. Równie dobrze mógłby przepiłować nogę w kostce. Usunięcie rogów wymagałoby ogólnego znieczulenia i chirurga.

Ale każdy wystawiony na działanie rogów chirurg znieczuliłby raczej pielęgniarkę, żeby ją przelecieć na stole operacyjnym. Ig musiał znaleźć jakiś sposób, żeby odciąć sygnał, nie odcinając żadnej części swego ciała. Musiał jakoś przerwać nadawanie Gadziego Radia, jakoś je uciszyć.

Skoro tego nie potrafił, plan B zakładał udanie się tam, gdzie węże nie mają wstępu. Nie jadł od dwunastu godzin, a w sobotnie poranki Glenna pracowała w salonie fryzjerskim, układając klientkom włosy i depilując brwi. Mieszkanie jest puste, będzie miał lodówkę do dyspozycji. Może zostawi wiadomość („Kochana Glenno, wpadłem po kanapkę, zabrałem parę ciuchów, przez jakiś czas mnie nie będzie. Unikaj Lee Tourneau, zamordował moją poprzednią dziewczynę, całuję, Ig").


*

Wsiadł do gremlina i piętnaście minut później wysiadł pod blokiem Glenny. Upał zdzielił go jak pałką; jakby otworzył drzwiczki płonącego pieca. Ale jemu to nie przeszkadzało.

Zastanowił się, czy może powinien okrążyć budynek parę razy, by się upewnić, że policjanci nie zasadzili się na niego za ten atak z nożem na Lee Tourneau. Zdecydował, że zaryzykuje i wejdzie. Jeśli Sturtz i Posada na niego czekają, porazi ich rogami, sprawi, że zaczną się gzić ze sobą. Uśmiechnął się na tę myśl.

Na schodach, na których każdy odgłos niósł się echem, towarzyszył mu tylko jego cień, czterometrowy i rogaty. Odprowadził go aż na najwyższe piętro. Glenna nie zamknęła drzwi na klucz, co było bardzo nie w jej stylu. Ciekawe, o czym myślała, wychodząc z domu. Czy martwiła się o niego? A może po prostu zaspała i wybiegła w pośpiechu? Najprawdopodobniej. Ig robił za jej budzik, to on ją zwlekał z łóżka i robił kawę. Glenna nie była rannym ptaszkiem.

Delikatnie pchnął drzwi. Wyszedł z tego mieszkania zaledwie wczorajszego ranka, a jednak teraz czuł się, jakby nigdy tu nie mieszkał i oglądał pokoje Glenny po raz pierwszy. Meble były tanie i tandetne: poplamiona kanapa ze sztruksową tapicerką, pęknięty puf, z którego wysypywało się syntetyczne wypełnienie. W tym mieszkaniu nie został prawie żaden ślad obecności Iga, żadnych zdjęć i drobiazgów, tylko parę książek na półce, kilka płyt i lakierowane wiosło z autografami. To wiosło przywiózł z ostatniego kościelnego obozu – uczył rzutu oszczepem. Został wybrany na Instruktora Roku. Na wiośle podpisali się wszyscy inni instruktorzy i podopieczni z jego baraku. Ig nie pamiętał, jak ta pamiątka się tu znalazła ani co zamierzał z nią zrobić.

Zajrzał do kuchni przez okienko. Na zasypanym okruszkami blacie leżało puste pudełko po pizzy. W zlewie piętrzyły się wyszczerbione talerze. Nad nimi latały muchy.

Glenna wspominała mu od czasu do czasu, że potrzebują nowych talerzy, ale Ig nie chwytał aluzji. Spróbował sobie przypomnieć, czy kupił kiedyś Glennie coś ładnego. Jedyne, co mu przyszło do głowy, to piwo. Lee Tourneau przynajmniej ukradł dla niej skórzaną kurtkę. Lee traktował ją lepiej od niego. Igowi zrobiło się przykro.

Nie chciał teraz o nim myśleć, czuć się nieczysty. Zamierzał sobie zrobić lekkie śniadanie, spakować się, posprzątać w kuchni, napisać liścik i odejść – w tej kolejności. Nie życzył sobie, żeby ktoś go tu zaskoczył: jego rodzice, brat, policja, Lee Tourneau. W odlewni czuł się bezpieczniejszy. Tam prawdopodobieństwo spotkania kogoś było mniejsze. W tym mrocznym, dusznym mieszkaniu czuł się nieswojo. Nigdy dotąd nie zauważył, że to taka nędzna nora.

Okna zasłaniały rolety. Ig nie wiedział dlaczego. Nie spuszczali ich od miesięcy.

Znalazł garnek, nalał do niego wody, postawił na kuchence. Zostały tylko dwa jajka. Włożył je do garnka. Ruszył krótkim korytarzem do sypialni, omijając porzucone na podłodze spódnicę i majtki. Nie zapalał światła, nie musiał widzieć. Pamiętał, gdzie jest wszystko.

Przy komodzie znieruchomiał ze zmarszczonymi brwiami. Szuflady były otwarte, jego i jej. Nie rozumiał, nigdy tak nie zostawiał swoich szuflad. Może ktoś przeszukał jego rzeczy – na przykład Terry, usiłujący odgadnąć, co się z nim stało. Ale nie, Terry nie bawiłby się w prywatnego detektywa. Ig poczuł, jak drobne szczegóły łączą się, tworząc większy obraz: otwarte frontowe drzwi, spuszczone rolety, żeby nikt nie widział, co się dzieje w mieszkaniu, przetrząśnięta komoda. To wszystko miało ze sobą jakiś związek, lecz zanim zdołał go odgadnąć, usłyszał szum spuszczanej wody.

Drgnął. Nie widział samochodu Glenny na parkingu, nie sądził, że zastanie ją w domu. Już otwierał usta, by zawołać, dać jej znak, że tu jest, kiedy drzwi się otworzyły i z kibla wyszedł Eric Hannity.

Jedną ręką podtrzymywał spodnie, w drugiej niósł gazetę, „Rolling Stone". Podniósł głowę i spojrzał na Iga. Ig odpowiedział nieruchomym spojrzeniem. Eric upuścił gazetę na podłogę. Podciągnął spodnie i zapiął pas. Na dłoniach miał niebieskie lateksowe rękawiczki.

– Co tu robisz? – spytał Ig.

Eric wysunął zza paska drewnianą pałkę z wiśniowymi plamami.

– Ano, Lee chce z tobą porozmawiać. Ty powiedziałeś, co ci leżało na wątrobie, ale on nie. A wiesz, jaki jest. Lubi mieć ostatnie słowo.

– Wysłał cię?

– Tylko do pilnowania mieszkania. Na wypadek gdybyś wpadł. – Eric zmarszczył brwi. – Dziwna rzecz. Te twoje rogi mi mącą w głowie. Aż do tej chwili nie pamiętałem, że je masz. Lee mówi, że rozmawialiśmy wczoraj, ale nic nie kojarzę. – Powoli zakołysał pałką. – Choć to nie ma znaczenia. Gadanie jest gówno warte. Lee lubi gadać. Ja tam wolę działać.

– Co tu masz do załatwienia?

– Ciebie.

Ig miał wrażenie, że nerki wypełnia mu zimna woda.

– Będę krzyczeć.

– Aha. Już się nie mogę doczekać.

Ig rzucił się do drzwi, ale znajdowały się w tej samej ścianie co wejście do łazienki i Eric skoczył w prawo, chcąc mu odciąć drogę. Ig gwałtownie przyspieszył, wymijając Erica i sięgając do klamki. W tej samej chwili przez głowę przemknęła mu przeraźliwa, straszna myśl: Nie zdążę. Eric już wznosił ten poplamiony na wiśniowo kij, jakby to była piłka, którą chciał komuś rzucić.

Stopy Iga zaplątały się w coś, kiedy spróbował zrobić krok naprzód. Zachwiał się i stracił równowagę. Eric podszedł z pałką; Ig usłyszał jej świst za głową, a potem głośne, suche chrupnięcie, gdy uderzyła we framugę drzwi, odłupując kawałek drewna wielkości dziecięcej piąstki.

Ig wyciągnął ręce na chwilę przed upadkiem, co prawdopodobnie uchroniło go przed powtórnym złamaniem nosa. Spojrzał w dół; jego stopy zaplątały się w porzucone majtki Glenny, te z czarnego jedwabiu z czerwonymi diabełkami. Wierzgnął, uwalniając się od nich. Czuł, że Eric staje za jego plecami, i wiedział, że jeśli spróbuje się wyprostować, oberwie pałką w potylicę. Dlatego nie próbował. Podparł się i popełzł przed siebie. Przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości kopnął go wielkim buciorem w tyłek. Ig upadł, tłukąc sobie brodę. Prześliznął się po podłodze, szorując twarzą po lakierowanych sosnowych klepkach. Ramieniem uderzył w oparte o ścianę wiosło, które upadło na niego.

Przetoczył się, chwycił na oślep wiosło, usiłując je odsunąć, żeby móc wstać. Eric Hannity stanął nad nim, znowu uniósł pałkę. Oczy miał niewidzące, twarz pustą, jak ludzie będący pod wpływem mocy diabelskich rogów. Te rogi potrafiły bez pudła zmuszać do robienia strasznych rzeczy, a Ig już rozumiał, że teraz kusiły Erica, by pokazał swoje najgorsze oblicze.

Zadziałał bez namysłu, obiema rękami uniósł wiosło, niemal jak ofiarę. W polu jego widzenia znalazł się napis na rączce: „Dla Iga od najlepszego kumpla Lee Tourneau – na wypadek gdybyś znowu wpadł do wody".

Eric walnął kijem. Złamał wiosło na pół, w najwęższym miejscu trzonka. Pióro wyleciało w powietrze, prosto mu w twarz. Ig rzucił trzonkiem. Trafił Erica nad prawym okiem i zyskał dość czasu, by się poderwać na nogi.

Nie spodziewał się, że Eric tak szybko się otrząśnie. Odskoczył – pałka świsnęła tak blisko, że musnęła jego koszulkę. Z rozpędu uderzyła w ekran telewizora. Szkło pokryła pajęczyna pęknięć, rozległ się głośny trzask i rozbłysło białe światło gdzieś w głębi monitora.

Ig wycofał się aż do niskiej ławy i omal się o nią nie przewrócił. Odzyskał równowagę w chwili, gdy Hannity wyrwał pałkę z wgniecionego ekranu. Ig odwrócił się, wszedł na ławę, a potem przeskoczył kanapę, ukrył się za nią. Jeszcze dwa kroki i znalazł się w kuchence.

Odwrócił się. Eric Hannity gapił się na niego przez okno. Ig przykucnął, zdyszany, czując ból w płucach. Z kuchni miał dwie drogi ucieczki – w lewo i prawo – ale w obu przypadkach znalazłby się znowu w salonie z Erikiem i musiałby go minąć, by dotrzeć na schody.

Nie przyszedłem cię zabić – odezwał się Eric Hannity. – Tak naprawdę chciałem ci tylko wbić do głowy trochę rozumu. Przekonać, żebyś się trzymał z daleka od Lee Tourneau. Ale co za diabelstwo! Nie mogę przestać myśleć, że powinienem ci rozwalić ten zboczony łeb za to, co zrobiłeś z Merrin Williams. Facet z rogami na głowie nie ma prawa żyć. Moim zdaniem ten, kto cię zabije, wyświadczy stanowi New Hampshire cholerną przysługę.

Rogi na niego działały.

– Zakazuję ci robić mi krzywdę – powiedział Ig, starając się podporządkować Erica Hannity'ego swojej woli. Rogi zapulsowały, ale boleśnie, bez zwykłego dreszczu podniecenia. Nie do tego służyły. Nie mogły odwodzić od grzechu, choćby od tego zależało życie Iga.

– Gówno mi możesz zakazać – oznajmił Hannity.

Ig czuł, że krew w nim buzuje, szumi mu w uszach jak gotująca się woda. Gotująca się woda? Obejrzał się przez ramię na garnek na kuchence. Jajka unosiły się w wodzie, białe bąble wypływały na powierzchnię.

– Chcę cię zabić i odciąć ci to świństwo – wyznał Eric. – A może odciąć ci to, a potem cię zabić. Na pewno masz tu jakiś odpowiedni nóż. Nikt się nie dowie, że to moja robota. Po tym, co zrobiłeś Merrin Williams, w tym mieście jest pewnie ze sto osób, które życzą ci śmierci. Byłbym bohaterem, nawet gdybym tylko ja o tym wiedział. Ojciec byłby ze mnie dumny.

– Tak – zgodził się Ig, znowu wytężając siłę woli. – Chodź i mnie złap. Nie czekaj, zrób to, już!

Te słowa były muzyką dla uszu Hannity'ego, który skoczył w okienko kuchni, obnażając zęby w grymasie furii albo okropnym uśmiechu. Wówczas Ig chwycił rondel za rączkę i wychlusnął z niego wodę.

Hannity miał refleks; uniósł rękę, żeby osłonić twarz. Dwa litry wrzątku oblały mu ramię i obryzgały wielką łysinę. Wrzasnął, rzucił się na podłogę. Ig już biegł do drzwi. Hannity zdążył jeszcze wstać i cisnąć w niego pałką, która strąciła lampę z niskiego stolika. Żarówka eksplodowała. Ale Ig był już na klatce schodowej, zbiegał w dół po pięć stopni naraz, jakby wyrosły mu nie rogi, lecz skrzydła.

ROZDZIAŁ 27

Gdzieś na południe od miasta zjechał na pobocze i wysiadł. Stanął przy krawężniku, z założonymi rękami na piersi czekał, aż przestanie się trząść.

Drżenie nadchodziło gwałtownymi atakami, szarpało nim, ale spazmy następowały coraz rzadziej. Po chwili całkiem przeminęły. Był osłabiony i oszołomiony. Czuł się lekki jak skrzydlate klonowe nasionko – i wydawało mu się, że tak jak ono uleci na pierwszym mocniejszym podmuchu wiatru. Brzęczenie cykad przypominało dźwięk z filmów sci-fi sygnalizujący promień śmierci z obcej planety.

A więc miał rację, dobrze odczytał sytuację. Lee był odporny na wpływ rogów. Nie zapomniał ich wczorajszego spotkania tak jak inni. Wiedział, że Ig mu zagraża. Będzie się starał do niego dobrać. Ig musiał obmyślić plan, co stanowiło sporą trudność. Na razie nie udało mu się nawet wprowadzić w życie planu zjedzenia śniadania. Z głodu kręciło mu się w głowie.

Znowu wsiadł do samochodu i znieruchomiał z rękami na kierownicy, usiłując zdecydować, dokąd pojechać. Przyszło mu do głowy – nie wiadomo dlaczego – że dziś Vera ma osiemdziesiąte urodziny; to cud, że ich doczekała. Następnie pomyślał, że już jest południe, a cała jego rodzina pewnie pojechała do szpitala, żeby zaśpiewać babci „Sto lat" i zjeść z nią tort, co znaczyło, że lodówka mamy została bez dozoru. Dom to jedyne miejsce, w którym zawsze możesz liczyć na żarcie, kiedy nie masz się gdzie podziać.

Oczywiście godziny odwiedzin w szpitalu mogą wypadać później, pomyślał, już skręcając na jezdnię. Nie ma gwarancji, że dom będzie pusty. Ale czy to ważne, jeśli kogoś zastanie? Przejdzie obok nich, a oni zapomną, że go widzieli, ledwie stracą go z oczu. Co nasuwało interesujące pytanie: czy Eric Hannity zapomni, co się wydarzyło w mieszkaniu Glenny? Pomimo oparzeń? Ig nie wiedział.

Nie wiedział też, czy naprawdę potrafi przejść obojętnie obok swoich bliskich. Obok Terry'ego na pewno nie. Byłoby błędem go odizolować, pozwolić mu wrócić do życia w Los Angeles. Myśl, że Terry odjeżdża, żeby grać te wrzaskliwe estradowe melodyjki w „Hothouse" i puszczać oko do gwiazd filmu, przeraziła Iga i obudziła w nim twórczy gniew. Ten skurwysyn Terry musiał odpowiedzieć za parę spraw. O, jak Ig by chciał zastać go w domu samego! Ale to by było za wiele szczęścia. To by było piekielne szczęście.

Zastanawiał się, czy nie zaparkować na drodze jakieś pół kilometra od domu i pójść do niego pieszo, przeskoczyć przez mur na tyłach, zakraść się do środka, ale potem machnął na to ręką. Było za gorąco na takie wygłupy, a jemu za bardzo chciało się jeść. Podjechał gremlinem pod same drzwi.

Przed domem stał tylko wynajęty mercedes Terry'ego.

Ig zatrzymał samochód i siedział w nim przez jakiś czas, nasłuchując. Chmura migotliwego pyłu napłynęła w ślad za nim i otoczyła gremlina w rozprażonym, usypiającym bezruchu wczesnego popołudnia. Może Terry zostawił samochód i zabrał się do szpitala z rodzicami. Ta sytuacja była najbardziej prawdopodobna, ale Ig jakoś w to nie wierzył. Wiedział, że brat jest w domu.

Nie starał się zachowywać cicho. Prawdę mówiąc, wysiadając z samochodu, trzasnął drzwiczkami, a potem stanął, patrząc na dom. Czy zobaczył jakiś ruch na piętrze, kogoś odchylającego firankę, by sprawdzić, kto przyjechał? Może mu się wydawało.

Wszedł do środka. Telewizor w salonie był wyłączony, komputer w gabinecie matki także. W kuchni urządzenia w obudowie z nierdzewnej stali szumiały pracowicie. Ig przysunął stołek, otworzył drzwi i zaczął jeść prosto z lodówki. Wypił pół kartonu zimnego mleka ośmioma długimi łykami, a potem zaczekał na nieunikniony ból, ostre dźgnięcie za rogami i przejściowe zamroczenie. Kiedy mu przeszło i znowu odzyskał wzrok, zauważył przykryty folią półmisek faszerowanych jajek z sosem diabelskim. Matka pewnie zrobiła je na urodziny Very. Teraz się nie przydadzą. Ig uznał, że Vera dostaje coś odżywczego w kroplówce. Zjadł palcami wszystkie. Były 666 razy lepsze niż te, które gotował sobie u Glenny.

Właśnie oblizywał talerz, obracając go w rękach jak kierownicę, kiedy z góry dobiegł go męski głos. Zastygł, nasłuchując. Po chwili znowu usłyszał mamrotanie. Odstawił talerz do zlewu, zdjął nóż z magnetycznego paska na ścianie, największy ze wszystkich. Oderwał go z cichym zgrzytem. Nie wiedział, na co mu nóż, ale z nim w ręku czuł się lepiej. Po tym, co się wydarzyło w mieszkaniu Glenny, uznał, że brak broni to duży błąd. Wszedł po schodach. Dawny pokój brata znajdował się na końcu długiego korytarza na piętrze.

Ig lekko pchnął drzwi nożem. Parę lat temu rodzice przerobili ten pokój na gościnny, chłodny i bezosobowy jak pokój hotelowy. Brat spał na plecach, zasłaniając oczy ręką. Wydał pomruk obrzydzenia i oblizał wargi. Ig zerknął na nocną szafkę i zobaczył na niej fiolkę benadrylu. Jemu przypadła w udziale astma, a brat miał alergię na wszystko: pszczoły, orzechy, pyłek, kocią sierść, New Hampshire, anonimowość. To mamrotanie i bełkot były efektem działania leku przeciwalergicznego, który zawsze pogrążał Terry'ego w ciężkim, niespokojnym śnie. Terry pomrukiwał, jakby dochodził do smutnych, lecz ważnych wniosków.

Ig podszedł cicho i usiadł na nocnej szafce. Beznamiętnie, na chłodno zastanowił się, czy zatopić nóż w piersi Terry'ego. Potrafił sobie wyobrazić cały ten akt – jak najpierw przygniecie brata kolanem do łóżka, znajdzie miejsce między żebrami i oburącz wbije tam ostrze, podczas gdy Terry będzie wolno przytomnieć.

Nie mógłby zabić Terry'ego. Wątpił, czyby mógł zasztyletować nawet śpiącego Lee Tourneau.

– Keith Richards – wymamrotał dość wyraźnie Terry, zaskakując Iga, który zerwał się na równe nogi. – Uwielbia ten kurewski program.

Ig czekał, czy brat odejmie rękę od oczu i usiądzie, mrugając ospale, ale Terry się nie obudził, gadał przez sen. Mówił o Hollywood, o swojej cholernej pracy, o klepaniu się po plecach ze sławnymi gwiazdami rocka, o oglądalności, rżnięciu modelek. Vera była w szpitalu, Ig zaginął, a Terry śnił o dobrych czasach w krainie „Hothouse". Nienawiść na chwilę zaparła Igowi dech, jego płuca walczyły, by wypełnić się tlenem. Terry na pewno wraca jutro na Zachodnie Wybrzeże. Nienawidził prowincji, nigdy nie zostawał tu ani o minutę dłużej, niż musiał, nawet przed śmiercią Merrin. Ale nie ma powodu, żeby wrócił ze wszystkimi palcami. Był tak nieprzytomny, że Ig mógłby wziąć jego prawą dłoń, tę od grania, położyć na nocnej szafce i obciąć palce jednym ciachnięciem noża. Skoro Ig stracił swoją wielką miłość, Terry musi się obyć bez swojej. Może wtedy nauczyłby się grać na mirlitonie.

– Nienawidzę cię, ty egoistyczny skurwielu – szepnął Ig, ujął nadgarstek brata i wtedy…

Terry budzi się gwałtownie, rozgląda się przekrwionymi oczami, nie wie, gdzie jest. Nieznajomy samochód na nieznanej drodze, deszcz siekący tak gwałtownie, że wycieraczki nie nadążają, noc, mgliste, rozkołysane na wichrze drzewa i niebo pełne czarnych, kłębiących się chmur. Pociera ręką twarz, usiłując oprzytomnieć, podnosi wzrok, z jakiegoś powodu spodziewając się, że młodszy brat siedzi obok niego, ale widzi Lee Tourneau za kierownicą jadącego w ciemnościach samochodu.

Zaczyna mu się przypominać wieczór, fakty wracają do niego w przypadkowym porządku, jak krążki przesuwające się między kołkami w grze plinko. Coś ma w lewej ręce – zgniecionego jointa, nie jakiegoś cienkiego, ale gruby jak kciuk zwitek trawy z Tennessee Valley. Dziś jeździł z Lee; wpadli do dwóch barów i na ognisko na plaży pod mostem przy Old Fair Road. Za dużo palił i pił, i już czuje, że jutro rano będzie tego żałował. Rano musi zawieźć Iga na lotnisko, bo jego braciszek wybiera się do starej wesołej Anglii, Boże błogosław królowej. Ranek już za parę godzin. Terry na razie nie jest w stanie nikogo nigdzie odwozić, a kiedy zamyka oczy, cadillac Lee się przechyla w lewo jak kawałek masła ześlizgujący się po przechylonej patelni. Z tym uczuciem nie można zasnąć.

Siada, zmuszając się do skupienia wzroku. Wydaje mu się, że jadą krętą szosą na obrzeżach miasta, objeżdżają trzy czwarte Gideon, co nie ma sensu – przecież tu nie ma nic oprócz starej odlewni i The Pit, a nie mają czego szukać w żadnym z tych miejsc. Gdy opuścili plażę, Terry założył, że Lee wiezie go do domu, i cieszył się z tego. Na myśl o własnym łóżku, wykrochmalonej pościeli i mięciutkiej puchowej pierzynie niemal dygotał z rozkoszy. W domu najlepsze jest to, że można się obudzić w dawnym pokoju, w dawnym łóżku, z dołu dobiega zapach świeżo parzonej kawy, przez żaluzje przesiewają się promienie słońca, a cały dzień czeka, żeby go rozpocząć. Ale o reszcie Gideon Terry chętnie zapomni.

Dzisiejszy dzień idealnie ilustruje to wszystko, za czym Terry nie będzie tęsknić. Spędził przy ognisku całą godzinę i czuł się obco, równie dobrze mógłby przyglądać się wszystkiemu przez szybę – furgonetkom zaparkowanym przy nabrzeżu, pijanym kolegom, którzy siłowali się na płyciźnie, dziewczynom, które ich dopingowały, cholernemu Judasowi Coyne'owi z boomboksem, gościowi, według którego skomplikowana melodia to cztery akordy zamiast trzech. Życie wśród buraków. Gdy w górze rozległ się grzmot i zaczęły kapać pierwsze gorące, ciężkie krople deszczu, Terry uznał, że szczęście się do niego uśmiechnęło. Nie rozumiał, jak ojciec mógł tu mieszkać dwadzieścia lat. On z trudem wytrzymywał siedemdziesiąt dwie godziny.

Teraz trzyma w lewej ręce podstawowy środek znieczulający i choć wie, że już przedobrzył, coś go kusi, żeby zapalić jointa i zaciągnąć się jeszcze raz. Zrobiłby to, gdyby towarzyszył mu ktoś inny, nie Lee Tourneau. Nie żeby Lee komentował albo jakoś dziwnie na niego patrzył, ale to przecież pracownik kongresmena, który angażuje się w walkę z narkotykami, ultrachrześcijanina i wyznawcy wartości rodzinnych, i gdyby policja zatrzymała samochód pełny marihuanowego dymu, to Lee by dostał po dupie.

Lee wpadł do nich o wpół do siódmej, żeby pożegnać się z Igiem. Został, by zagrać w karty z Igiem, Terrym i Derrickiem Perrishem, a Ig wygrywał każde rozdanie. Kosztowało ich to trzysta dolców.

Masz – powiedział Terry, rzucając młodszemu bratu garść dwudziestek. – Pomyśl o nas ciepło, pijąc z Merrin w łóżku szampana. Zafundowaliśmy go.

Ig roześmiał się, zachwycony sobą, zażenowany i rozemocjonowany. Pocałował ojca, potem pocałował też Terry'ego – w skroń, tak niespodziewanie, że Terry drgnął z zaskoczenia.

– Won z jęzorem z mojego ucha – powiedział, a Ig znowu się roześmiał i sobie poszedł.

– Co robisz wieczorem? – spytał Lee.

– Nie wiem – odpowiedział Terry. – Może w telewizji leci „Family Guy ". A ty? Dzieje się coś w tym mieście?

Dwie godziny później byli na plaży, a jakiś kumpel z liceum, którego imienia Terry nie mógł sobie przypomnieć, podawał mu jointa.

Wyszli niby po to, żeby się napić i spotkać ze starymi znajomymi, ale na plaży, stojąc plecami do ogniska, Lee powiedział Terry'emu, że kongresmen uwielbia jego program i chciałby się z nim kiedyś spotkać. Terry przyjął to spokojnie, uniósł butelkę i powiedział, że jasne, muszą się zdzwonić. Pomyślał, że Lee do czegoś zmierza, ale nie miał mu tego za złe. Lee ma robotę, tak jak wszyscy, tak jak Terry. A jego robota wymaga robienia mnóstwa dobrych uczynków. Terry wiedział, że Lee pracuje dla Habitat for Humanity i co roku jako wolontariusz pracuje na letnim obozie dla dzieci z biednych i patologicznych rodzin, z Igiem u boku. Lee i Ig od lat budzili w Terrym lekkie wyrzuty sumienia. On sam nigdy nie pragnął ratować świata. Chciał tylko, żeby ktoś mu płacił za wygłupy z trąbką. No i może jeszcze znaleźć dziewczynę, która lubi imprezowa – nie modelkę z Los Angeles, nie laskę przyklejoną do komórki i samochodu, tylko kogoś zabawnego, autentycznego i trochę nieprzyzwoitego. Kogoś ze Wschodniego Wybrzeża, w robociarskich dżinsach i z paroma płytami Foreigner. Wymarzoną robotę już dostał, więc jest w połowie drogi do szczęścia.

– Co my tu, kurwa, robimy? – pyta teraz, wpatrując się w zasłonę deszczu. – Myślałem, że się zwijamy.

– A ja myślałem, że się zwinąłeś już pięć minut temu – mówi Lee.

– Z całą pewnością słyszałem, jak chrapiesz. Będę opowiadać, jak to Terry Perrish zaślinił mi fotel. To zaimponuje laskom. Całkiem jakbym sam występował w telewizji.

Terry otwiera usta, żeby się odciąć – w tym roku zarobi ponad dwa miliony dolarów, głównie dzięki wysublimowanemu talentowi do werbalnego gromienia innych pyskaczy – i przekonuje się, że nie ma nic do powiedzenia, w jego głowie panuje kompletna pustka. Dlatego pokazuje Igowi środkowy palec.

– Myślisz, że Ig i Merrin są jeszcze w The Pit? – pyta Terry. Lada chwila będą przy knajpie.

– Zobaczymy – odpowiada Lee. – Zaraz tam dojedziemy.

Jaja sobie robisz? Nie chcemy się z nimi widzieć. Oni na pewno nie chcą się widzieć z nami. To ich ostatnia noc.

Lee rzuca Terry'emu zaskoczone, zaciekawione spojrzenie kątem zdrowego oka.

– Skąd wiesz? Powiedziała ci?

– Co?

– Że z nim zrywa. To naprawdę ich ostatnia noc.

Terry przytomnieje natychmiast, jakby usiadł na pinezce.

– Co ty chrzanisz?

– Ona uważa, że są za młodzi na stały związek. Chce się spotykać z innymi.

Terry jest zdumiony, zbity z tropu, wzdraga się przed tymi słowami. Bezmyślnie unosi do ust jointa i przypomina sobie, że go nie zapalił.

– Naprawdę nie wiedziałeś? – pyta Lee.

– Chodziło mi o to, że to ostatnia noc przed wyjazdem Iga.

– O…

Terry gapi się tępo w strugi deszczu. Wycieraczki nie nadążają zgarniać potoków wody i wygląda to tak, jakby siedzieli w myjni. Nie wyobraża sobie Iga bez Merrin, nie wyobraża sobie, kim stanie się jego brat. Ta wiadomość go oszołomiła, dlatego mija bardzo długa chwila, zanim do głowy przyjdzie mu oczywiste pytanie.

– A ty skąd o tym wiesz?

– Merrin mi powiedziała. Boi się, że go zrani. Tego lata często bywałem w Bostonie ze sprawami kongresmena, ona też, więc czasem się spotykaliśmy. Przez ostatni miesiąc widywałem się z nią pewnie częściej niż Ig.

Terry patrzy na ten podwodny świat, widzi po prawej stronie czerwonawą łunę świateł. Są już niemal na miejscu.

To dlaczego chcesz tu przyjechać?

Uprzedziła, że do mnie zadzwoni, jeśli będzie potrzebować podwózki. I nie zadzwoniła.

Czyli cię nie potrzebuje.

– Ale mogła nie zadzwonić, bo jest zdenerwowana. Chcę tylko sprawdzić, czy samochód Iga jeszcze stoi przed wejściem. Nawet nie musimy się zatrzymywać.

Terry nie nadąża. Nie rozumie, dlaczego Lee chce szukać samochodu Iga. Nie wyobraża też sobie, żeby Merrin mogła zostać w The Pit sama, jeśli spotkanie źle się skończy.

Ale Lee już zwalnia, obraca głowę, żeby spojrzeć nad ramieniem Terry'ego na parking.

– Chyba nie – mówi do siebie. – Nie sądzę, żeby pojechała z nim do domu. – W jego głosie brzmi troska… prawie.

Terry dostrzega Merrin stojącą w deszczu przy drodze, pod orzechem o rozłożystej koronie.

– Tam. Lee, tam.

Merrin dostrzega ich w tej samej chwili i wychodzi spod gałęzi. Przez okno zalane strugami wody Terry widzi ją jak przez szklaną kulę, impresjonistyczny wizerunek dziewczyny o miedzianych włosach, unoszącej coś, co początkowo wygląda jak biała wotywna świeczka. Zatrzymują się z chrzęstem żwiru, a ona zbliża się do samochodu. Terry dostrzega teraz, że Merrin tylko unosi dłoń, żeby zwrócić na siebie ich uwagę, biegnąc boso przez deszcz. W drugiej ręce trzyma czarne szpilki.

Cadillac ma dwoje drzwi, więc żeby mogła wsiąść, Terry rozpina pas i przełazi nad oparciem fotela. Już ma się ześliznąć na tylną kanapę, kiedy Lee uderza go łokciem w tyłek, Terry traci równowagę i spada na podłogę, na metalową skrzynkę z narzędziami, która stoi tam nie wiadomo po co. Uderza o nią skronią. Czuje przeszywający spazm bólu, podciąga się na siedzenie i mocno ściska dłońmi obolałą głowę. Te wygibasy to kiepski pomysł, nachodzi go silniejsza fala mdłości. Wydaje mu się, że jakiś olbrzym uniósł cały samochód i teraz nim potrząsa jak kubkiem z kośćmi. Terry zamyka oczy, walcząc z tym złudzeniem niemiłosiernego ruchu.

Kiedy świat się uspokaja, Merrin już siedzi w samochodzie. Terry zerka na dłoń i widzi jasną kropelkę krwi. Nieźle sobie rozwalił łeb. Wyciera krew w spodnie i podnosi wzrok.

Widać, że Merrin płakała. Jest blada i drżąca jak ktoś, kto niedawno był chory albo właśnie zaczyna chorować. Pierwsza próba uśmiechu wypada tak żałośnie, że przykro patrzeć.

Dzięki, że mnie zabrałeś. Uratowałeś mi życie.

Gdzie Ig? – pyta Terry.

Merrin zerka na niego, ale nie potrafi mu spojrzeć w oczy, a Terry natychmiast zaczyna żałować, że spytał.

– Nie… nie wiem. Wyszedł.

– Powiedziałaś mu? – pyta Lee.

Ona krzywi usta w podkówkę. Odwraca się do przedniej szyby, spogląda na knajpę i nie odpowiada.

– Jak to przyjął? – pyta Lee.

Terry widzi odbicie jej twarzy. Merrin zagryza wargę, żeby nie płakać.

Jedźmy już – odpowiada.

Lee włącza migacz i zawraca.

Terry chce dotknąć jej ramienia, jakoś ją pocieszyć, dać jej do zrozumienia, że bez względu na to, co się wydarzyło w knajpie, nie ma jej tego za złe. Ale jej nie dotyka, nigdy by jej nie dotknął. Zna ją od dziesięciu lat i zawsze zachowywał przyjacielski dystans, nawet w wyobraźni, ani przez chwilę nie pozwolił sobie na wpuszczenie jej do swoich seksualnych fantazji. Nie byłoby w tym nic złego, a jednak wyczuwa, że mimo wszystko coś by naraził na szwank. Co? Nie wie. Dla niego słowo „dusza" oznacza część skrzypiec.

Więc mówi tylko:

– Hej, mała, chcesz moją kurtkę?

Bo Merrin dygocze w przemoczonym ubraniu.

Lee dopiero teraz to dostrzega – co jest dziwne, przecież ciągle na nią zerka, patrzy na nią równie często jak na drogę – i przykręca klimatyzację.

Nic mi nie jest – mówi ona, ale Terry już zdejmuje kurtkę. Merrin przykrywa nią nogi. – Dzięki, Terry – mówi słabym głosikiem i dodaje: – Pe… pewnie myślisz…

Nic nie myślę, więc wyluzuj.

– Ig…

Na pewno sobie poradzi. Nie martw się.

Merrin rzuca mu bolesny, wdzięczny uśmiech, a potem pyta:

– To boli?

Lekko dotyka jego czoła. Terry cofa się odruchowo przed jej dłonią. Merrin patrzy na swą zakrwawioną rękę.

Powinieneś sobie przyłożyć ga… gazik…

Spoko, to nic – odpowiada Terry.

Merrin kiwa głową odwraca się i natychmiast przestaje się uśmiechać. Składa coś i rozkłada, i znowu składa, raz po raz. Krawat. Krawat Iga. To wydaje się jakoś gorsze niż jej łzy i Terry musi odwrócić wzrok. Ujaranie już mu nie sprawia przyjemności. Wolałby położyć się gdzieś bez ruchu i zamknąć oczy na parę minut. Zdrzemnie się, wstanie rześki i przytomny. Ta wieczorna wyprawa jest do niczego, a on chce zrzucić na kogoś winę, mieć się na kogo wściec. Decyduje się na Iga.

Wkurza go, że Ig odjechał, zostawił ją na deszczu i zachował się tak niedojrzale, że aż błazeńsko. Błazeńsko, choć nie zaskakująco. Merrin była jego dziewczyną, kochanką, pocieszycielką, doradczynią, ochronną barierą między nim a światem, jego najlepszą przyjaciółką. Czasami wydawało mu się, że Ig ożenił się z nią jako piętnastolatek. Ten związek zaczął się jak licealna znajomość i taki pozostał. Terry jest pewien, że Ig nigdy nie pocałował innej dziewczyny, nie mówiąc już o bzykaniu. On sam już od jakiegoś czasu myślał, że brat powinien mieć większe doświadczenie. Nie dlatego, że Terry nie chce, żeby Ig był z Merrin, lecz… miłość musi mieć porównanie. Bo pierwsze związki są z natury niedojrzałe. Dlatego Merrin chciała, żeby oboje dorośli. Co w tym złego?

Jutro rano w drodze na lotnisko Terry będzie z bratem sam na sam i odbędzie z nim zasadniczą rozmowę na parę tematów. Wytłumaczy, że to, co Ig sądzi o Merrin i ich związku – że są sobie przeznaczeni, że ona jest wspanialsza niż inne dziewczyny, że ich miłość jest wyjątkowa, że ich wspólne życie obfituje w małe cuda – to klaustrofobiczna pułapka. Że jeśli Ig teraz nienawidzi Merrin, to dlatego, że zobaczył w niej prawdziwą kobietę, z wadami, pragnieniami i potrzebą, by żyć naprawdę, nie w marzeniach Iga. Że Merrin kocha go na tyle, by dać mu wolność, a on musi zrobić to samo, że jeśli się kogoś kocha, trzeba go uwolnić i… cholera, to piosenka Stinga.

Merrin, w porządku? – pyta Lee.

Merrin nadal dygocze, niemal konwulsyjnie.

– Nie. Zatrzymaj się. Zatrzymaj się tutaj.

Ostatnie trzy słowa wypowiada gwałtownie i bardzo wyraźnie.

Droga do starej odlewni zbliża się po prawej, szybko, za szybko, żeby skręcić, ale Lee jakoś skręca. Terry przytrzymuje się oparcia siedzenia Merrin i tłumi krzyk. Opony z prawej strony najeżdżają na miękki żwir, który bryzga spod nich w drzewa. Na drodze zostaje metrowe zagłębienie.

Krzak zgrzyta o zderzak. Cadillac podskakuje na wykrotach, nadal zbyt rozpędzony. Szosa znika w tyle. Przed nimi pojawia się łańcuch biegnący w poprzek drogi. Lee ostro hamuje, kierownica wymyka mu się z rąk, tyłem samochodu zarzuca. Cadillac zatrzymuje się, dotykając reflektorem łańcucha, napierając na niego maską. Merrin otwiera drzwi, wychyla się i wymiotuje. Raz. Drugi. Cholerny Ig, w tej chwili Terry go nienawidzi.

Nie przepada też za Lee, który jeździ jak wariat. Na pewno się zatrzymali, a jednak Terry ma wrażenie, jakby jechali nadal, wciąż przechyleni w bok. Gdyby trzymał jeszcze jointa, wyrzuciłby go przez okno – sama myśl, że miałby go włożyć do ust, jest odrażająca jak połknięcie żywego karalucha – ale joint zniknął z jego dłoni, a on nie ma pojęcia, gdzie go podział. Dotyka skaleczonej, opuchniętej skroni i krzywi się z bólu.

Deszcz powoli puka w szybę. Ale to nie deszcz, już nie. To tylko woda skapuje z liści. Jeszcze pięć minut temu ulewa była tak gwałtowna, że krople odskakiwały od ziemi. Przeminęła szybko, jak to letnie burze.

Lee wysiada, obchodzi samochód i przykuca obok Merrin. Szepcze coś do niej spokojnie, rozsądnie. Ale jej odpowiedź mu się nie podoba. Powtarza swoją propozycję i tym razem Merrin odpowiada głośniej, nieprzyjaznym tonem:

Nie, Lee. Chcę wrócić do domu, przebrać się w coś suchego i pobyć sama.

Lee wstaje, idzie do bagażnika i coś z niego wyjmuje. Sportową torbę.

– Mam ciuchy do ćwiczeń. Koszulkę. Spodnie. Suche i cieple. I niezarzygane.

Merrin dziękuje i wysiada w wilgotny, parny, wietrzny mrok pełen owadziego brzęku. Na ramionach ma sportową kurtkę Terry'ego. Sięga po torbę, ale Lee nie wypuszcza jej z rąk.

– Zrozum, musiałaś to zrobić. Jak mogłaś pomyśleć, że możesz… że moglibyście…

Daj mi się przebrać, dobrze?

Merrin wyszarpuje mu torbę i rusza drogą. Wchodzi w światło reflektorów, w którym jej powiewna spódnica i bluzka stają się przezroczyste. Terry zmusza się, żeby odwrócić wzrok, i zauważa, że Lee też się gapi. Po raz pierwszy zastanawia się, czy dobry stary Lee Tourneau przypadkiem nie podkochuje się w Merrin Williams – a przynajmniej czy mu nie staje na jej widok. Merrin oddala się, początkowo po świetlistym trakcie reflektorów, potem schodzi ze żwirowej ścieżki w mrok. To ostatnia chwila, kiedy Terry widzi ją żywą.

Lee stoi koło otwartych drzwi pasażera, gapiąc się za dziewczyną, jakby się wahał, czy powinien wsiąść. Terry chce mu powiedzieć, żeby wsiadał, ale nie potrafi zdobyć się na taki wydatek energii. Sam też przez jakiś czas patrzy za Merrin, a potem wszystko to robi się nie do zniesienia. Nie podoba mu się, że ta ciemność jakby oddycha, rozszerza się i kurczy. Reflektory wyłaniają z mroku kawałek polany za odlewnią i nie podoba mu się, jak mokra trawa faluje nieustannie, z niepokojem. Słyszy jej szelest przez otwarte drzwi. Właściwie syk, jak z terrarium. Ponadto nadal ma delikatne, ale mdlące wrażenie, że przechyla się w bok, zsuwa bezradnie w stronę jakiegoś miejsca, w którym nie chce się znaleźć. Ból w prawej skroni też nie pomaga. Terry wyciąga się na tylnym siedzeniu, rozprostowuje nogi.

Tak już lepiej. Plamista brązowa tapicerka też się porusza, jak obłoczki bitej śmietanki na powoli mieszanej kawie, ale to akurat dobrze, to miłe, kiedy się jest najaranym, to się kojarzy z bezpieczeństwem. W przeciwieństwie do tej mokrej trawy falującej ekstatycznie.

Terry musi na czymś skupić myśli, na czymś kojącym, musi znaleźć jakieś marzenie, które uspokoi jego znękany umysł. Organizacja produkcji załatwia gości na następny sezon, zwykłą zbieraninę obecnych i dawnych gwiazd, czarnych i białych, Mos Def, Def Leppard, The Eels i The Crowes, i wszelkie inne stworzenia z popkulturowego bestiariusza, ale Terry najbardziej cieszy się na Keitha Richardsa, który parę miesięcy temu był w Viper Room z Johnnym Deppem i powiedział Terry'emu, że jego program jest zajefajny, i że byłby zajebiście, kurwa, szczęśliwy, gdyby go zaproszono, byle kiedy, byle gdzie, tylko poproście i czemu tak długo zwlekacie? To by było cholernie fajnie, zaprosić Richardsa i dać mu całe ostatnie półgodziny. Szefowie z Foksa będą wściekli, nie znoszą, kiedy Terry olewa format i zmienia program w koncert – już mu mówiono, że wtedy pół miliona widzów przełącza się na Lettermana – ale zdaniem Terry'ego szefowie mogą pocałować Keitha Richardsa w jego żylastego zdartego fiuta.

Po chwili zaczyna odpływać. We śnie Perrish gra z Keithem Richardsem przed rozradowanym tłumem, tak z osiemdziesiąt tysięcy ludzi, którzy z jakiegoś powodu zgromadzili się w starej odlewni. Grają „Sympathy for The Devil", a Terry zgodził się zaśpiewać, bo Mick jest w Londynie. Sunie do mikrofonu i woła do skaczących, rozognionych widzów, że ma pieniądze i gust, co stanowi cytat z piosenki, a jednocześnie jest prawdą. Potem Keith Richards unosi gitarę i gra stary diabelski blues. Jego bandyckie, pijackie solo trudno uznać za kołysankę, a jednak ukołysało Terry'ego Perrisha do snu.


*

Budzi się raz, na chwilę, kiedy znowu ruszają, Cadillac sunie po gładkiej wstążce nocy, Lee siedzi za kierownicą, fotel pasażera jest pasty. Terry leży pod swoją kurtką. Pewnie okryła go Merrin, kiedy wróciła do samochodu – charakterystyczny dla niej serdeczny gest. Choć kurtka jest mokra, brudna, a na niej spoczywa coś ciężkiego, przygniata mu kolana. Terry sięga ku temu czemuś, unosi mokry kamień wielkości i kształtu strusiego jaja, z przylepionymi do niego twardymi nićmi zabłoconej trawy. Ten kamień coś znaczy – Merrin położyła go z jakiegoś powodu – ale Terry jest zbyt otępiały i zaspany, żeby docenić żart. Kładzie kamień na podłodze. Jest na nim coś lepkiego, jakby flaki ślimaka; Terry wyciera palce o koszulę, wygładza kurtkę na udach i znowu się kładzie.

Zraniona lewa skroń pulsuje, obolała i spuchnięta. Terry przyciska do niej lewą dłoń. Nadal krwawi.

Merrin pojechała?

– Co? – rzuca Lee.

Merrin. Zajęliśmy się nią?

Lee przez jakiś czas nie odpowiada. Wreszcie mówi:

– Tak. Zajęliśmy się.

Terry kiwa głową z zadowoleniem i mówi:

– Jest w porządku. Mam nadzieję, że ułoży się jej z Igiem.

Lee milczy.

Terry czuje, że znowu osuwa się w sen o graniu z Keithem Richardsem. Widownia popisuje się przed nim tak samo, jak on popisuje się przed nią. Ale – wahając się na krawędzi przytomności – jeszcze słyszy własny głos zadający pytanie, które aż do tej chwili nie przyszło mu do głowy.

– O co chodzi z tym kamieniem?

– Dowód – mówi Lee.

Terry kiwa głową – odpowiedź wydaje się rozsądna – i oznajmia:

– Dobrze. Nie dajmy się wsadzić. W miarę możności.

Lee śmieje się – przeraźliwy, podobny do mokrego kaszlu dźwięk, jakby kot krztusił się kłębkiem sierści – a Terry myśli, że jeszcze nigdy nie słyszał jego śmiechu i że wcale mu się nie podoba. Potem znowu zapada w błogą nieświadomość. Ale tym razem nie czekają na niego miłe wizje. Marszczy brwi przez sen, jakby usiłował odgadnąć hasło krzyżówki, słowo, które powinien znać.

Jakiś czas później otwiera oczy i uświadamia sobie, że samochód stoi. I to stoi od jakiegoś czasu. Terry nie ma pojęcia, skąd to wie, ale wie.

Jeszcze nie świta, lecz noc się wycofuje, już zgarnęła i schowała większość gwiazd. Wielkie, jasne, spiętrzone chmury, pozostałości po nocnej burzy, suną na tle czarnego nieba. Terry ma na nie dobry widok przez boczne okno. Czuje woń nasyconej deszczem trawy i rozgrzewającej się ziemi. Siada i widzi, że Lee zostawił uchylone drzwi od strony kierowcy.

Sięga na podłogę po kurtkę. Chyba spadła, zsunęła mu się z nóg we śnie. Znajduje tylko skrzynkę na narzędzia. Siedzenie kierowcy jest złożone. Terry wychodzi na zewnątrz.

Strzela mu w kręgosłupie, kiedy rozkłada ramiona i się przeciąga. Potem nieruchomieje – z rozpostartymi rękami, jak ukrzyżowany.

Lee siedzi, paląc, na schodkach swego domu. Teraz ten dom należy do niego, przypomina sobie Terry, jego matka od sześciu tygodni leży na cmentarzu. Terry nie widzi twarzy Lee, tylko pomarańczowy ognik winstona.

Co za noc – mówi.

– Jeszcze się nie skończyła. – Lee zaciąga się i ognik rozbłyska. Przez chwilę Terry widzi część twarzy Lee, tę okaleczoną, z martwym okiem. W mroku przedświtu to oko wydaje się białe i ślepe, szklana kula pełna dymu. – Jak głowa?

Terry sięga do skaleczonej skroni i opuszcza dłoń.

Dobrze. Nic takiego.

Ja też miałem wypadek.

Jaki? Dobrze się czujesz?

Ja tak, Merrin nie.

– Jak to? – Nagle Terry uświadamia sobie, że jest cały zlany lepkim pijackim potem. Na swojej koszuli widzi czarne smugi po dotyku palców, zabłoconych czy co, i nawiedza go mgliste wspomnienie, że wytarł o siebie dłonie. Znowu wraca wzrokiem do Lee i już się boi tego, co usłyszy.

– To naprawdę wypadek – mówi Lee. – Nie wiedziałem, że to takie poważne, a potem było już za późno, żeby jej pomóc.

Terry patrzy na niego, czekając na puentę.

Za szybki jesteś dla mnie, bracie. Co się stało?

Właśnie musimy się nad tym zastanowić. Ty i ja. O tym chcę z tobą porozmawiać. Musimy uzgodnić zeznania, zanim ją znajdą.

Terry robi jedyną rozsądną w tej sytuacji rzecz i wybucha śmiechem. Lee ma wybitnie czarne poczucie humoru i gdyby słońce świeciło, a Terry nie był tak skonany, pewnie by docenił dowcip. Ale jego prawa ręka nie uważa, że Lee jest zabawny. Jego prawa ręka zaczyna – jakby z własnej woli – obmacywać kieszenie, szukając komórki.

Lee mówi cicho:

– Terry, wiem, że to straszne. Nie żartuję. Wdepnęliśmy w wielkie gówno. Żaden z nas nie zawinił, ale to najstraszniejsze kłopoty, jakich można sobie napytać. To wypadek, ale ludzie powiedzą, że ją zabiliśmy.

Terry znowu ma ochotę się roześmiać. Jednak mówi tylko:

Przestań.

Nie mogę. Musisz to usłyszeć.

Ona żyje.

Lee zaciąga się papierosem, ognik rozbłyska, a oko z jasnego dymu wpatruje się w Terry'ego.

– Była pijana i zaczęła mnie obmacywać. Pewnie chciała w ten sposób zemścić się na Igu. Rozebrała się i zaczęła się do mnie dobierać, a kiedy ją odepchnąłem… nie chciałem… potknęła się o jakiś korzeń i upadla na kamień. Odszedłem, a gdy wróciłem… straszne. Nie wiem, czy uwierzysz, ale wolałbym sobie wydłubać drugie oko, niż sprawić jej ból.

Przy następnym wdechu Terry napełnia płuca nie tlenem, lecz czystym przerażeniem; zaciąga się nim jak trującym gazem. W żołądku i głowie ma zamęt. Wydaje mu się, że ziemia się przechyla. Musi do kogoś zadzwonić. Musi znaleźć telefon. Musi wezwać pomoc; tu potrzeba chłodnych profesjonalistów z doświadczeniem w zarządzaniu sytuacjami kryzysowymi. Zawraca do samochodu, zagląda do środka, szukając kurtki. Komórka musi być w kieszeni. Ale kurtka nie leży na podłodze. Nie ma jej też na przednim siedzeniu.

Terry czuje rękę Lee na karku i prostuje się gwałtownie, z krzykiem, cichym i łkającym, odskakuje od niego.

Musimy się zastanowić, co powiemy – mówi Lee.

Nie ma się nad czym zastanawiać. Muszę znaleźć komórkę.

Możesz zadzwonić z domu, jeśli chcesz.

Terry odsuwa go i idzie na ganek. Lee rzuca papierosa i podąża za nim, choć bez szczególnego pośpiechu.

– Jeśli chcesz zadzwonić na policję, nie będę cię zatrzymywać. Pójdę z tobą do odlewni – mówi Lee. – Pokażę, gdzie ją znajdą. Ale lepiej, żebyś wiedział, co im powiem, zanim podniesiesz słuchawką.

Terry pokonuje schodki dwoma skokami, przechodzi przez ganek, otwiera szarpnięciem ekran z siatki, popycha drzwi. Zrobił chwiejny krok w głąb mrocznego pomieszczenia. Jeśli jest tam telefon, nie widzi go w tym mroku. Kuchnia znajduje się po lewej stronie.

Byliśmy strasznie pijani – mówi Lee. – Byliśmy pijani, a ty się najarałeś. Ale ona była w jeszcze gorszym stanie. To im powiem najpierw. Kleiła się do nas od chwili, gdy wsiadła do samochodu. Ig nazwał ją kurwą, a ona postanowiła mu udowodnić, że miał rację.

Terry słucha go jednym uchem. Idzie szybko przez małą, elegancką jadalnię, obija sobie kolano o krzesło, potyka się i idzie dalej, do kuchni. Lee za nim. Jego głos brzmi nieznośnie spokojnie.

– Poprosiła, żebyśmy się zatrzymali, bo chce zmienić mokre ubranie, a potem zaczęła odstawiać striptiz w reflektorach samochodu. Ty przez cały czas nic nie mówiłeś, tylko patrzyłeś, słuchałeś. Ona mówiła o Iggym, który zapłaci za to, jak ją traktował. Przez jakiś czas się ze mną pieściła, a potem zabrała się do ciebie. Była tak pijana, że nie zauważyła, jaki jesteś zły. W połowie tego erotycznego tańca zaczęła mówić, ile mogłaby zarobić, gdyby sprzedała tabloidom historię o prywatnej orgietce Terry'ego Perrisha. Że warto to zrobić choćby po to, by zemścić się na Igu, zobaczyć jego minę. Wtedy ją uderzyłeś. Uderzyłeś ją, zanim się zorientowałem, na co się zanosi.

Terry stoi w kuchni, przy blacie, z ręką na beżowym telefonie, ale nie podnosi słuchawki. Po raz pierwszy odwraca głowę i spogląda na wysokiego, żylastego Lee z grzywą złocistobiałych włosów i tym strasznym białym okiem. Kładzie rękę na jego piersi i odpycha go tak mocno, że Lee wpada na ścianę. Szyby dzwonią.

– Nikt nie uwierzy w te bzdury.

Lee nawet nie wygląda na zdenerwowanego.

– Kto wie, w co uwierzą? Na kamieniu są twoje odciski palców.

Terry chwyta Lee za koszulę, odrywa go od ściany i znowu o nią uderza, przygważdża go prawą ręką. Łyżka spada z blatu na podłogę, wydaje melodyjny dźwięk jak wietrzny dzwonek.

Zostawiłeś tego wielkiego jointa obok jej ciała – mówi Lee spokojnie. – I to ona cię zadrapała. Podczas walki. A kiedy umarła, wytarłeś się jej majtkami. Jest na nich twoja krew.

– Co ty pieprzysz? – rzuca Terry. Słowo „majtki" także unosi się w powietrzu jak brzęk łyżki.

– To skaleczenie na twoim czole wytarłem jej bielizną, kiedy byłeś nieprzytomny. Chcę, żebyś zrozumiał sytuację. Siedzisz w tym tak samo jak ja. Może bardziej.

Terry zaciska pięść, ale się powstrzymuje. Lee patrzy na niego jakby gorliwie, z gorączkowym wyczekiwaniem, oddycha szybko i płytko.

– Na co czekasz? – pyta. – Bij.

Terry jeszcze nigdy w życiu nie uderzył nikogo w gniewie. Ma prawie trzydzieści lat i nikogo dotąd nie walnął. Nie brał udziału w żadnej szkolnej bójce. Wszyscy w szkole go lubili.

– Jeśli tkniesz mnie choć palcem, sam zadzwonię na policję. Będę lepiej wyglądać. Powiem, że jej broniłem.

Terry cofa się chwiejnie o krok i opuszcza rękę.

Idę stąd. Znajdź sobie prawnika. Ja za dwadzieścia minut będę rozmawiać z moim. Gdzie moja kurtka?

Tam gdzie kamień. I jej majtki. W bezpiecznym miejscu. Nie tutaj, zatrzymałem się gdzieś po drodze. Powiedziałeś, żebym zebrał dowody i pozbył się ich, ale się ich nie pozbyłem…

– Zamknij się…

– …bo pomyślałem, że będziesz chciał zwalić wszystko na mnie. Proszę bardzo. Wzywaj policję. Ale daję ci słowo, że jeśli mnie utopisz w tym gównie, pociągnę cię za sobą. Wszystko zależy od ciebie. Dopiero co dostałeś „Hothouse ". Wracasz do Los Angeles za dwa dni, żeby się spotykać z gwiazdami i modelkami. Ale proszę, postąp jak porządny obywatel. Uspokój swoje sumienie. Tylko pamiętaj, nikt ci nie uwierzy, nawet twój brat, który znienawidzi cię do końca życia za to, że w pijanym widzie zabiłeś jego dziewczynę. Początkowo nie będzie w to wierzyć, lecz daj mu czas. Będziesz miał dwadzieścia lat w pierdlu na gratulowanie sobie zasad moralnych. Na miłość boską, Terry, ona nie żyje od czterech godzin. Gdybyś chciał być w porządku, wezwałbyś policję, zanim zwłoki by wystygły. Teraz to będzie wyglądać, jakbyś co najmniej się zastanawiał nad ukryciem prawdy.

– Zabiję cię – szepcze Terry.

– Jasne. W porządku. Będziesz się tłumaczyć z dwóch trupów. Urobisz się po pachy.

Terry odwraca się do telefonu. Ma wrażenie, że jeśli nie weźmie słuchawki i nie zadzwoni, wszystko, co dobre w jego życiu, zostanie mu odebrane. A jednak nie może podnieść ręki. Jest jak rozbitek na bezludnej wyspie, bezradnie patrzący na lśniący samolot odległy o dwanaście tysięcy metrów, ostatnią nadzieję na ratunek.

– Albo – ciągnie Lee – to się mogło nie wydarzyć. Skoro to nie ty i nie ja, może zabił ją ktoś obcy. Ciągle się o tym słyszy. W wiadomościach o niczym innym nie mówią. Nikt nie widział, jak ją zabraliśmy z parkingu. Nikt nie widział, jak skręcamy do lasu. Dla całego świata po ognisku pojechaliśmy do mnie, graliśmy w karty i zasnęliśmy przed telewizorem. Mój dom znajduje się po drugiej stronie miasta. Nie mieliśmy powodu, żeby zawędrować aż do odlewni.

Terry'emu brakuje tchu. Przychodzi mu do głowy niezwiązana z tematem myśl, że tak musi się czuć Ig, kiedy chwyta go atak astmy. Śmieszne, że zupełnie nie może podnieść ręki do telefonu.

– No i tyle. Powiedziałem swoje. Krótko mówiąc, jest tak: możesz przeżyć resztę swoich dni jako kaleka albo cienias. To zależy tylko od ciebie. Ale uwierz mi, tchórze lepiej się bawią.

Terry nie robi żadnego ruchu, nie odpowiada, nie może spojrzeć na Lee. Krew tętni mu w żyłach nadgarstka.

– Coś ci powiem – odzywa się Lee tonem rozsądnej perswazji.

– Gdybyś poddał się teraz testowi na narkotyki, kiepsko by wyszedł. Nie chcesz iść na komisariat w tym stanie. Spałeś góra trzy godziny i nie myślisz jasno. Ona już nie ożyje. Proponuję, żebyś poświęcił ranek na zastanowienie. Mogą jej nie znaleźć przez wiele dni. Nie spiesz się do tego, z czego się nie wycofasz. Zaczekaj, aż będziesz pewien, co chcesz zrobić.

To straszne słowa – „mogą jej nie znaleźć przez wiele dni" – słowa, które przywodzą na myśl plastyczny obraz Merrin leżącej w paprociach, na mokrej trawie, z deszczówką zebraną w otwartych oczach i żuczkiem we włosach. Potem następuje wizja Merrin w samochodzie, dygoczącej w przemoczonym ubraniu, oglądającej się na niego nieśmiało, nieszczęśliwymi oczami. „Dzięki, że mnie zabrałeś. Uratowałeś mi życie".

– Chcę do domu – mówi Terry. Starał się powiedzieć to wyniośle, brutalnie, z godnością, ale jego głos brzmi jak ochrypły szept.

– Jasne. Podwiozę cię. Ale pozwól, że pożyczę ci koszulę. Twoja jest cała zakrwawiona.

Wskazuje brudne plamy, które powstały, kiedy Terry wytarł ręce o pierś. Teraz, w perłowym, opalizującym blasku świtu widać, że to zaschnięta krew.


*

Ig zobaczył to wszystko w chwili, gdy dotknął brata, tak dokładnie, jakby siedział w tym samochodzie w drodze do starej odlewni. Stał się również świadkiem desperackich błagań Terry'ego trzydzieści godzin później w kuchni Lee. Dzień był niezwykle słoneczny i dziwnie zimny; z ulicy dobiegał wrzask dzieci, jakieś nastolatki chlapały się w basenie u sąsiadów. To wszystko było niemal nie do zniesienia, dopasowanie tej pogodnej normalności poranka do świadomości, że Ig jest w areszcie, a Merrin w kostnicy. Lee stał oparty o kuchenny blat, patrząc beznamiętnie na Terry'ego, który miotał się wśród myśli i emocji, z głosem czasem zduszonym furią, czasem rozpaczą. Lee czekał, aż straci rozpęd, a wtedy oznajmił:

Wypuszczą twojego brata. Spokojnie. Dowody nie będą pasować i będą musieli go publicznie oczyścić z zarzutów. – Przekładał z ręki do ręki złocistą gruszkę.

Jakie dowody?

Odciski butów. I opon. Kto wie, co jeszcze? Chyba krew. Możliwe, że mnie zadrapała. Mam inną grupę krwi niż Ig, a nie będą mnie podejrzewać. I módl się o to. Cierpliwości. Wypuszczą go w ciągu ośmiu godzin, a pod koniec tygodnia uniewinnią. Musisz tylko trochę dłużej milczeć i obaj wyjdziecie z tego cało.

Mówią, że została zgwałcona. Nie powiedziałeś, że ją zgwałciłeś.

Nie zgwałciłem. Gwałt jest wtedy, kiedy dziewczyna nie chce, żebyś to zrobił - powiedział Lee, uniósł gruszkę do ust i ugryzł z wilgotnym chrupnięciem.

Jeszcze gorsze było mgnienie tego, co Terry usiłował zrobić pięć miesięcy później, siedząc w viperze, przy zamkniętych oknach i drzwiach, z włączonym silnikiem. Był już na granicy drgawek, otoczony kłębami spalin, kiedy nagle rozległ się szczęk otwieranych drzwi garażu. Jego gospodyni nigdy w życiu nie przyszła w sobotę rano, a tu proszę, stała i gapiła się na Terry'ego przez szybę, przyciskając do piersi pranie. Ta pięćdziesięcioletnia Meksykanka dość dobrze mówiła po angielsku, ale mało prawdopodobne, żeby zdołała odczytać złożoną kartkę wystającą Terry'emu z kieszeni na piersiach:


DO ZAINTERESOWANYCH


W zeszłym roku mój brat, Ignatius Perrish, został aresztowany pod zarzutem gwałtu i zamordowania Merrin Williams, swojej najbliższej przyjaciółki. NIE POPEŁNIŁ ŻADNEGO Z TYCH CZYNÓW. Merrin, która była również moją przyjaciółką, została zamordowana przez Lee Tourneau. Wiem, bo byłem przy tym obecny i choć nie brałem udziału w zbrodni, jestem winny jej zatuszowania i nie mogę z tym dłużej żyć…

Ig nie czekał dalej, puścił rękę Terry'ego, jakby go poraził prąd. Terry otworzył oczy. Jego źrenice w ciemnościach zogromniały.

– Mama? – odezwał się bełkotliwym, nieprzytomnym głosem. W pokoju było ciemno, tak ciemno, że pewnie widział tylko niewyraźną sylwetkę. Ig trzymał rękę za plecami, ściskając rękojeść noża.

Otworzył usta, chciał powiedzieć, żeby Terry spał dalej, co było największą bzdurą, jaką mógł wymyślić. Ale kiedy zaczął mówić, poczuł pulsowanie krwi w rogach i z jego ust wydostał się głos nie jego, lecz matki. Nie naśladownictwo. To mówiła ona.

– Śpij dalej, Terry – powiedziała.

Ig zdumiał się tak, że zrobił krok do tyłu i uderzył biodrem o nocną szafkę. Szklanka wody lekko zadzwoniła o lampę. Terry znowu przymknął oczy, ale poruszył się, jakby lada chwila miał wstać.

– Mamo… która godzina? – spytał.

Ig spojrzał na brata, zastanawiając się, czy uda mu się to po raz drugi. Oczywiście diabeł może przemawiać głosem ukochanych, podszeptywać to, co się chce usłyszeć. Dar mówienia językami… ulubiona szatańska sztuczka.

– Ciii… – powiedział, czując narastające ciśnienie w rogach, a jego głos był głosem Lydii Perrish. Przyszło mu to bez trudu. – Ciii, kochanie. Nie musisz nic robić. Nie musisz wstawać. Odpoczywaj. Bądź dobry dla siebie.

Terry westchnął i odwrócił się plecami do niego.

Ig nie spodziewał się, że będzie mu współczuć. Nie bagatelizował tego, co spotkało Merrin, ale w pewnym sensie stracił tej nocy także brata.

Przykucnął w ciemności, patrząc na leżącego na boku Terry'ego, przez chwilę rozważał ten nagły pokaz swojej mocy. W końcu otworzył usta i Lydia powiedziała:

– Powinieneś jutro pojechać do domu. Zajmij się swoim życiem, skarbie. Masz próby. Masz sprawy do załatwienia. Nie martw się o babcię, nic jej nie będzie.

– A Ig? – wymamrotał Terry, nadal odwrócony plecami. – Nie powinienem zostać, dopóki się nie dowiemy, gdzie się podział? Martwię się o niego.

– Może potrzebuje samotności – odpowiedział Ig głosem matki. – Wiesz, rocznica… Na pewno nic mu nie jest i chciałby, żebyś zajął się pracą. Musisz choć raz pomyśleć o sobie. Wracaj jutro prosto do Los Angeles. – Sformułował to jak rozkaz, natężył siłę woli, aż rogi zatętniły mu z rozkoszy.

– Prosto do Los Angeles – powtórzył Terry. – Dobrze.

Ig cofnął się ku drzwiom, ku słonecznemu światłu. Zanim wyszedł, Terry znowu się odezwał:

– Kocham cię.

Ig zatrzymał się w drzwiach. Tętno dziwnie pulsowało mu w gardle, oddech przyspieszył.

– Ja też cię kocham, Terry – powiedział i delikatnie zamknął za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ 28

Po południu Ig pojechał do małego wiejskiego sklepiku. Kupił ser, pepperoni, musztardę, dwa bochenki chleba, dwie butelki czerwonego wina stołowego i korkociąg.

Sklepikarz, starszy pan o wyglądzie naukowca, w babcinych okularach i zapinanym z przodu swetrze, podpierał brodę na pięści, przeglądając „New York Review of Books". Zerknął na Iga obojętnie i zaczął zaznaczać pozycje do zamówienia.

Uderzając w klawisze kasy, wyznał Igowi, że jego poślubiona czterdzieści lat temu żona ma alzheimera, a on się zastanawia, czy nie zepchnąć jej ze schodów do piwnicy. Wszyscy by uznali, że skręciła kark przez przypadek. Wendy kochała go duszą i ciałem, a kiedy był w wojsku, co tydzień pisała do niego list, ale on miał już dość mycia jej i słuchania bełkotu, chciał zamieszkać ze starą przyjaciółką Sally w Boca Raton. Po śmierci żony mógłby zgarnąć prawie trzy czwarte miliona z ubezpieczenia, byłoby na golfa, tenis i dobre żarełko z Sally przez te wszystkie lata, które im pozostały. Chciał wiedzieć, co Ig o tym sądzi, na co Ig powiedział, że jego zdaniem będzie się za to smażyć w piekle. Sklepikarz wzruszył ramionami, no jasne, to się samo przez się rozumie.

Mówił do Iga po rosyjsku, a Ig odpowiadał mu w tym samym języku, choć rosyjskiego nie znał i nigdy się go nie uczył. Wcale nie był zaskoczony tą biegłością, choć po rozmowie przeprowadzonej z Terrym głosem matki wydawała się raczej mało efektowna. Poza tym język grzechu jest uniwersalny, to pierwotne esperanto.

Ig odszedł od kasy, myśląc o tym, jak coś w nim znalazło ten głos, który Terry chciał usłyszeć. Zastanowił się, czy taka moc ma granice i czy może skutecznie zawieść innych na manowce. Stanął w drzwiach i obejrzał się na sklepikarza, który siedział za kontuarem, znowu czytając gazetę.

– Nie odbierze pan telefonu? – spytał Ig.

Staruszek podniósł głowę, marszcząc brwi.

– Dzwoni – dodał Ig. Rogi rozpierało mu ciśnienie i poczucie ciężaru, bardzo przyjemne.

Sklepikarz spojrzał ze zdziwieniem na milczący telefon. Uniósł słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Ig słyszał dobiegający z niej sygnał, choć stał po drugiej stronie sklepu.

– Robercie, tu Sally – powiedział Ig. Głos, który wydobył się z jego ust, nie należał do niego. Był ochrypły, niski, lecz z całą pewnością kobiecy, z akcentem z Bronksu; głos całkowicie nieznajomy, choć Ig był pewien, że należał do tamtej Sally.

Sklepikarz zrobił zaskoczoną minę i powiedział do głuchej słuchawki:

– Sally? Rozmawialiśmy parę godzin temu. Myślałem, że nie chcesz wydawać pieniędzy na rozmowy międzymiastowe.

Rogi zatętniły, zmysłowo pobudzone.

– Oszczędzę, kiedy przestanę do ciebie codziennie dzwonić – odpowiedział Ig głosem Sally z Boca Raton. – Kiedy tu przyjedziesz? Czekanie mnie dobija.

– Nie mogę. Przecież wiesz, że nie mogę. Wyobrażasz sobie, ile będzie kosztować oddanie Wendy do domu opieki? Z czego byśmy żyli? – Sklepikarz mówił to do przerywanego sygnału.

– Kto powiedział, że musimy żyć jak Rockefellerowie? Nie potrzebuję ostryg. Wystarczy sałatka z tuńczyka. Chcesz czekać do jej śmierci, ale jeśli ja wykorkuję pierwsza? Na co nam to? Nie jestem młódką, a i z ciebie żaden młodzieniaszek. Oddaj ją tam, gdzie będzie miała opiekę, a potem wsiadaj do samolotu i przyleć tu, gdzie ktoś zajmie się tobą.

– Obiecałem jej, że nie oddam jej do domu opieki.

– To nie jest ta sama osoba, której to obiecałeś, a ja się boję, do czego mógłbyś się posunąć, jeśli z nią zostaniesz. Wybierz grzech, z którym będziemy mogli żyć – tylko o to cię proszę. Zadzwoń, kiedy zabukujesz bilet, a przyjadę po ciebie na lotnisko.

Ig zerwał połączenie, odpuścił; to boleśnie słodkie ciśnienie wysączyło się z jego rogów. Sklepikarz odsunął słuchawkę od ucha i gapił się na nią z lekko rozchylonymi ustami. Nadal dobiegało z niej buczenie. Ig wymknął się ze sklepu. Staruszek nie podniósł głowy, zapomniał o nim.


*

Ig rozpalił ogień w piecu, otworzył pierwsze wino i nie dając mu pooddychać, pociągnął z butelki duży łyk. Opary wypełniły mu głowę, oszołomiły – słodkie podduszenie, miłosny uścisk na gardle. Czuł, że powinien obmyślać jakiś plan, powinien już zdecydować, jak się rozprawić z Lee Tourneau, ale trudno mu było się skupić. Patrzył na ogień. Ekstatyczny taniec płomieni go fascynował. Zdumiewały go spirale iskier i pomarańczowa lawina rozsypujących się węgli, zdumiewał go gorzko-gryzący smak wina, które zdzierało myśli jak szpachla starą powłokę farby. Szarpnął niespokojnie za kozią bródkę, czerpiąc spokój z jej dotyku, ciesząc się nią, czując, że dzięki niej łatwiej mu się pogodzić z rosnącą łysiną. Wszyscy bohaterowie jego dzieciństwa nosili brody: Jezus, Abraham Lincoln, Dan Haggerty.

– Brody – wymamrotał. – Jestem pobłogosławiony zarostem.

Zaczynał drugą butelkę wina, kiedy usłyszał, że ogień szepcze do niego, podsuwa mu plany i intrygi, pociesza go cichym syczeniem, podsuwa teologiczne spory. Ig słuchał uważnie. Czasami kiwał głową. Ogień wypowiadał się całkiem rozsądnie. Przez następną godzinę Ig wiele się nauczył.


*

Po zmroku otworzył drzwiczki i zobaczył, że w pomieszczeniu zebrały się tłumy wiernych pragnących usłyszeć Słowo. Wyszedł z pieca, a falujący dywan węży – co najmniej tysiąc gadów leżących na sobie, splecionych w szalonych kłębach – rozstąpił się przed nim, utworzył drogę prowadzącą do sterty cegieł na środku podłogi. Ig wspiął się na nią i podparł się widłami, dzierżąc drugą butelkę wina. Z tego stanowiska zaczął mówić do węży.

– Dogmatem wiary jest stwierdzenie, że duszy należy strzec, by nie została zniszczona i pożarta. Sam Chrystus uprzedził swoich apostołów, żeby strzegli się tego, który zgładzi ich dusze w piekle. Ja wskazuję wam możliwość, że o takim losie decyduje matematyczne nieprawdopodobieństwo. Dusza nie może ulec zniszczeniu. Dusza jest nieśmiertelna. Nieskończona jak liczba pi. I tak jak liczba pi – stała. Pi to liczba niewymierna, niedająca się przerobić na ułamek, niezdolna do podziału przez samą siebie. Dlatego dusza także jest niewymiernym, niepodzielnym równaniem, które wyraża idealnie tylko jedno: ciebie. Dusza na nic się nie przyda diabłu, jeśli zostanie zniszczona. A oddana pod opiekę szatana nie jest zgubiona, jak często się twierdzi. Szatan dokładnie wie, jak jej używać.

Jakiś wąż, samica wielka jak gruby brązowy sznur, ośmielił się wspiąć na stertę cegieł. Ig poczuł jej ruch pod swoją bosą stopą, lecz początkowo nie zwrócił na to uwagi, zajęty duchowymi potrzebami swej trzódki.

– Szatan od dawna słynie jako przeciwnik Pana, ale Bóg boi się kobiet jeszcze bardziej niż diabła. I ma rację. Kobieta, mająca moc obdarzania życiem, stanowi prawdziwy wizerunek Stwórcy, nie mężczyzna. To ona udowodniła bez najmniejszej wątpliwości, że bardziej zasługuje na uwielbienie mężczyzny niż Chrystus, ten nieogolony fanatyk, który pragnął końca świata. Bóg nas uratuje – ale nie w tej chwili i nie tutaj. Ten ratunek został przełożony na święty nigdy. Jak wszyscy naciągacze, Bóg chce, byście zapłacili z góry i wierzyli, że towar przyjdzie później. Natomiast kobiety oferują inny rodzaj wybawienia, bardziej doraźny i satysfakcjonujący. Nie odkładają miłości na niezmiernie daleką, nieokreśloną przyszłość, ale składają ją w darze tu i teraz, często tym, którzy najmniej na to zasługują. Tak było w moim przypadku. I w przypadku wielu innych. Diabeł i kobieta byli sprzymierzeńcami w walce z Bogiem od zarania dziejów, odkąd szatan przyszedł do pierwszego człowieka pod postacią węża i wyszeptał Adamowi, że prawdziwe szczęście znajdzie nie w modlitwie, lecz w cipce Ewy.

Węże wiły się, syczały i walczyły o przestrzeń u jego stóp. Kąsały się nawzajem, bliskie ekstazy.

Gruba brązowa samica u stóp Iga zaczęła się owijać o jego kostki. Ig pochylił się i podniósł ją, przyjrzał się jej wreszcie. Miała kolor suchych, martwych liści, na grzbiecie pomarańczowy pasek, a jej ogon kończył się małą, zakurzoną grzechotką. Ig nigdy nie widział gadziej grzechotki – nigdzie z wyjątkiem filmów Clinta Eastwooda. Pozwoliła się unieść, nie uciekała. Spojrzała na niego złocistymi oczami, pomarszczonymi jak metaliczna folia, o podłużnych szczelinach źrenic. Wysunęła czarny język, smakując powietrze. Chłodna skóra luźno przesuwała się na jej ciele jak powieka na gałce ocznej. Ogon (ale może mówienie o ogonie było błędem, cały wąż był jak ogon zwieńczony głową) spoczął na ramieniu Iga. Po chwili Ig owinął sobie wężycę na szyi jak szalik albo krawat. Jej grzechotka spoczęła na jego nagiej piersi.

Spojrzał na swoją widownię i zapomniał, o czym mówił. Odchylił głowę i pociągnął łyk wina. Spłynęło mu w gardło palącą strużką, słodki pitny płomień. Miał rację co do tego diabelskiego napitku, który – jak owoc zakazany – dawał mądrość, wiedzę i pewną zgubę. Zaciągnął się dymem i przypomniał sobie argumenty.

– Spójrzcie na dziewczynę, którą kochałem i która kochała mnie. Zobaczcie, jak skończyła. Nosiła na szyi Jezusowy krzyżyk i była pobożną wyznawczynią Kościoła, który nigdy nie zrobił dla niej nic, tylko brał pieniądze i nazywał ją grzesznicą. Codziennie zanosiła modły do Jezusa i widzicie, na co jej przyszło. Tyle osób opłakiwało Jezusa na krzyżu. Jakby nikt nie cierpiał tak jak On. Jakby miliony ludzi nie doznały gorszej śmierci i nie umarły w zapomnieniu. Gdybym żył w czasach Piłata, z przyjemnością wbiłbym włócznię w bok Jezusa, tak byłbym dumny z Jego bólu.

Merrin i ja byliśmy jak małżeństwo, ale ona chciała czegoś więcej, chciała wolności, życia, możliwości odkrycia siebie. Chciała innych kochanków i żebym ja też miał inne kochanki. Nienawidziłem jej za to. Bóg też. Za samą myśl, że mogłaby rozłożyć nogi dla innego, odwrócił od niej twarz, a kiedy Go wzywała, gwałcona i zabijana, On udawał, że nie słyszy. Niewątpliwie uznał, że sobie zasłużyła. Teraz uważam Boga za nieutalentowanego twórcę literatury klasy B, autora książek o prymitywnych, sadystycznych intrygach, akcji służącej tylko wyrażeniu Jego strachu przed kobietą, mogącą wybierać, kogo i jak pokochać, ponownie zdefiniować miłość zgodnie z tym, co odpowiada jej, a nie Bogu. Ten autor jest niegodny własnych bohaterów. Diabeł to przede wszystkim krytyk literacki, który tego grafomana publicznie obdziera ze skóry.

Wężyca zsunęła łeb w dół, miłośnie muskając jego udo. Pogładził ją łagodnie. Dochodził do najważniejszego momentu swego kazania.

– Tylko diabeł kocha ludzi takich, jacy są, i raduje się ich intrygami przeciwko sobie, ich bezwstydną ciekawością, ich brakiem opanowania, naturą każącą im łamać zasady natychmiast, kiedy o nich usłyszą, ich gotowością, żeby oddać nieśmiertelną duszę za małe bara-bara. Diabeł wie, że tylko ci, którzy nie przestraszą się zaryzykować duszy w zamian za miłość, mają prawo do posiadania duszy, nawet jeśli Bóg jest innego zdania.

I jak w związku z tym wygląda Bóg? Mówiono nam, że Bóg kocha człowieka, ale tę miłość muszą potwierdzać czyny, nie puste deklaracje. Gdybyś siedział w łodzi i nie uratował tonącego człowieka, z pewnością byś spłonął w piekle. Tymczasem Bóg we własnej mądrości uważa, że nie ma powodu korzystać ze swojej mocy, by komuś oszczędzić choćby chwili cierpienia – a pomimo tej obojętności ceni się Go i wielbi! Wyjaśnijcie mi, gdzie tu logika. To niemożliwe. Nie ma tu logiki. Tylko diabeł posługuje się logiką, obiecując karać tych, którzy zmieniliby ziemię w piekło dla ludzi odważających się kochać i czuć.

Nie twierdzę, że Bóg umarł. Mówię wam, że żyje i miewa się dobrze, ale nie może nikogo uratować, ponieważ sam jest potępiony za swoją zbrodniczą obojętność. Stracił szansę, kiedy zażądał czci i poddaństwa, zanim zaoferował opiekę. To klasyczny układ z gangsterem. Natomiast diabeł z całą pewnością nie jest obojętny.

Diabeł zawsze pomaga tym, którzy pragną grzeszyć, co jest innym określeniem życia. Jego telefon nigdy nie jest zajęty. Zawsze ktoś go odbierze.

Wężyca na ramionach Iggy'ego potrząsnęła aprobująco grzechotką jak kastanietami. Ig uniósł ją, pocałował w zimną głowę i położył na ziemi. Wrócił do pieca, a węże odpełzały mu spod stóp, rozstępowały się przed nim. Zostawił widły oparte o ścianę przed drzwiczkami i wpełzł do paleniska, ale nie pozwolił sobie na odpoczynek. Przez jakiś czas czytał przy świetle ognia Biblię Neila Diamonda. Zastanawiał się, nerwowo mnąc bródkę, nad Księgą Powtórzonego Prawa, zakazującą noszenia ubrań z mieszanych włókien. Problematyczny ustęp Pisma. Sprawa wymagająca namysłu.

– Tylko diabeł chce, żeby człowiek miał bogaty wybór lekkiej i wygodnej odzieży najróżniejszych fasonów – wymamrotał wreszcie, wypróbowując nową mądrość. – Choć nie ma wybaczenia dla poliestru. W tej sprawie szatan i Bóg są zgodni.

ROZDZIAŁ 29

Obudził się, słysząc zgrzyt metalu. Usiadł w śmierdzących sadzą ciemnościach, potarł oczy. Ogień już dawno zgasł. Ig zmrużył oczy, chcąc dostrzec, kto otworzył drzwiczki, i oberwał kluczem francuskim w usta. Na tyle mocno, że głowa odskoczyła mu w bok. Usta miał pełne krwi. Poczuł na języku jakieś twarde gruzełki. Wypluł śluzowatą krew; wraz z nią wypadły mu trzy zęby.

Ręka w czarnej skórzanej rękawicy sięgnęła do paleniska i wywlokła go za włosy, przy okazji uderzając jego głową w żelazne drzwiczki, które wydały melodyjny brzęk, jakby ktoś uderzył w gong. Ig upadł na betonową podłogę. Usiłował wstać, robiąc coś w rodzaju pompki, i dostał w bok czarnym, podbitym metalem buciorem. Zęby kłapnęły mu jak klaps: scena 666, ujęcie pierwsze, akcja!

Widły. Oparł je o ścianę tuż za piecem. Przetoczył się i wyciągnął do nich rękę. Musnął palcami trzonek; widły upadły z brzękiem. Kiedy je chwycił, Lee Tourneau wbił mu obcas w dłoń i Ig usłyszał ciche chrupnięcie pękających kości – jakby ktoś przydepnął suche gałązki. Odwrócił głowę, żeby spojrzeć na Lee, który znowu zamachnął się kluczem i uderzył go precyzyjnie między rogi. W głowie Iga wybuchł biały blask, olśniewająca bomba fosforowa i świat zniknął.


*

Ig otworzył oczy i zobaczył przesuwającą się podłogę odlewni. Wleczony za kołnierz, kolanami szorował po betonie. Ręce zwisały mu z przodu, czymś związane. Chyba taśmą klejącą. Usiłował wstać, ale udało mu się tylko słabo wierzgnąć nogami. Cały świat wypełniał piekielny zgiełk cykad. Dopiero po chwili dotarło do niego, że ten dźwięk rozlega się w jego głowie, bo cykady w nocy milczą.

W przypadku tej starej odlewni błędem było myślenie o wnętrzu i zewnętrzu. Budynek nie miał dachu; będąc w nim, jednocześnie przebywało się na dworze. Ale wywleczony przez drzwi Ig poczuł, że otoczyła go noc, choć pod kolanami nadal miał zakurzony beton. Nie mógł unieść głowy, lecz miał wrażenie otwartej przestrzeni, wyjścia spomiędzy ścian. Słyszał warkot cadillaca Lee, zostawionego gdzieś niedaleko na jałowym biegu. Jestem za budynkiem, pomyślał, niedaleko od trasy Evela Knievela. Z trudem poruszył językiem, koniuszkiem dotknął pustego dołu po zębie.

Jeżeli zamierzał wypróbować działanie rogów na Lee, musiał to zrobić teraz, zanim Lee zrealizuje swój plan. Ale kiedy otworzył usta, spadł na niego czarny, miażdżący spazm bólu i zdołał jedynie powstrzymać się od krzyku. Szczękę miał złamaną – może nawet zmiażdżoną. Krew bulgotała mu w ustach, wypływała spomiędzy warg. Bełkotliwie jęknął z bólu.

Byli na szczycie betonowych schodów.

– Chryste, Ig – wydyszał Lee. – Nie wyglądałeś na takiego ciężkiego. Ja się nie nadaję do takich wyczynów.

Zrzucił go ze schodów. Ig spadł na ziemię najpierw ramieniem, potem twarzą. Wydawało mu się, że szczęka znowu rozpada mu się na kawałki. Mimo woli krzyknął – chrapliwym, zduszonym głosem. Przetoczył się i znieruchomiał z nosem przy ziemi.

Zastygł w bezruchu – wydawało mu się, że to bardzo ważne, najważniejsze na świecie – czekając, aż czarne pulsowanie bólu w jego twarzy chociaż trochę zelżeje. Z daleka dobiegły go kroki na betonowych schodach i po ziemi. Drzwi samochodu otworzyły się i zamknęły. Kroki wróciły. Ig usłyszał blaszany brzęk i głuchy chlupot. Nie potrafił rozpoznać, co to za dźwięki.

– Wiedziałem, że cię tu znajdę – powiedział Lee. – Musiałeś tu przyleźć, co?

Ig z wysiłkiem podniósł głowę. Lee przykucnął obok niego. Był w ciemnych dżinsach i białej koszuli z podwiniętymi rękawami, ukazującymi jego szczupłe, silne przedramiona. Twarz miał spokojną, niemal pogodną. Jedną ręką skubał z roztargnieniem krzyżyk spoczywający wśród pierścionków jasnych włosów na jego piersi.

– Wiedziałem, że cię tu znajdę, kiedy Glenna do mnie zadzwoniła. – Przez chwilę uśmiech uniósł kąciki jego ust. – Wróciła i zastała dom przewrócony do góry nogami. Telewizor z rozbitym ekranem. Wszędzie burdel. Od razu wybrała mój numer. Płakała. Czuje się strasznie. Myśli, że jakoś dowiedziałeś się o… jakich słów mam użyć?… o naszej schadzce na parkingu i że ją znienawidziłeś. Boi się, że zrobisz sobie krzywdę. Odpowiedziałem, że bardziej się martwię, że zrobisz krzywdę jej i że powinna przenocować u mnie. Odmówiła. Nie do wiary. Stwierdziła, że się ciebie nie boi i że musi z tobą porozmawiać, zanim sprawy między nami zajdą dalej. Glenna jest słodka. Trochę zbyt zdesperowana. Strasznie niepewna siebie. No i puszczalska. Druga najbardziej zasługująca na usunięcie istota ludzka. Ty będziesz pierwszą.

Ig zapomniał o zdruzgotanej szczęce i usiłował ostrzec Lee, żeby się odpieprzył od Glenny, ale kiedy otworzył usta, wydobył się z nich tylko kolejny krzyk. Ból promieniował z pękniętej żuchwy, a wraz z nim nadciągnęła ciemność, gęstniejąca na obrzeżach pola widzenia, a potem zamykająca się wokół. Odetchnął, smarkając krwią, i stawił opór tej ciemności, odepchnął ją siłą woli.

– Eric nie pamięta, co się dziś wydarzyło w mieszkaniu Glenny – ciągnął Lee tak cicho, że Ig prawie go nie słyszał. – Dlaczego? Nie pamięta nic z wyjątkiem tego, że chlusnąłeś mu w twarz wrzątkiem i że omal nie zemdlał. Ale w tym mieszkaniu coś się wydarzyło. Bójka? Może powinienem zabrać tu Erica – na pewno chciałby popatrzeć, jak umierasz – ale jego twarz… Nieźle go poparzyłeś. Mało brakowało, a musiałby jechać do szpitala i wstawić kit, co mu się stało. W ogóle nie powinien przychodzić do mieszkania Glenny. Ten facet nie ma żadnego szacunku dla prawa. – Lee parsknął śmiechem. – Ale może lepiej, że Eric w tym nie uczestniczy. Bez świadków jest łatwiej.

Lee oparł przeguby na kolanach. W prawej ręce miał klucz francuski, sześć kilo rdzewiejącego żelaza.

– Niemal rozumiem, dlaczego Eric nie pamięta, co się stało u Glenny. Cios stalowym garnkiem w głowę może wytrzeć wspomnienia. Ale nie wiem, jak zrozumieć to, co się wydarzyło, kiedy dziś pojawiłeś się w biurze kongresmena. Trzy osoby widziały, jak wchodzisz: nasz recepcjonista Chet, Cameron, który siedzi przy rentgenie, i Eric. Pięć minut po twoim odejściu nikt o tobie nie pamiętał. Tylko ja. Nawet Eric mi nie wierzył, dopóki nie pokazałem mu nagrania. Nagrania, na którym rozmawiacie. Ale nie potrafił mi powiedzieć o czym. I jest coś jeszcze. Film. Dziwnie wygląda. Jakby taśma była wadliwa… Zniekształcenie. Ale tylko wokół ciebie. Co zrobiłeś z kasetą? Co zrobiłeś z nimi? I dlaczego to nie ma na mnie wpływu? Tego chciałbym się dowiedzieć. – Ig nie odpowiedział. Lee trącił go w ramię kluczem. – Słyszysz mnie?

Ig słyszał każde słowo, przygotowywał się, podczas gdy Lee nawijał, zbierał w sobie resztki sił, by się poderwać. Podkulił nogi, opanował oddech i czekał na właściwą chwilę. Właśnie się nadarzyła. Skoczył, odtrącając klucz. Rzucił się na Lee, uderzył go w pierś barkiem, przewrócił go na ziemię, chwycił za szyję…

…i gdy go dotknął, omal nie krzyknął po raz drugi. Na chwilę znalazł się w głowie Lee i poczuł się, jakby znowu utonął w rzece; porwał go burzliwy czarny nurt, wciągnął w zimną, ryczącą otchłań. Podczas tego przelotnego kontaktu Ig wszystkiego się dowiedział i zapragnął, żeby ta wiedza jakoś się ulotniła.

Lee nadal trzymał klucz. Uderzył nim Iga w brzuch. Ig upadł, odrzucony przez cios, ale jeszcze chwycił za złoty łańcuszek na szyi Lee, który zerwał się niemal bezszelestnie. Krzyżyk pofrunął w mrok.

Lee wygramolił się spod niego, podniósł się na nogi. Ig rzęził na czworakach.

– Spróbuj mnie udusić, ty gnojku – powiedział Lee i kopnął go w bok. Trzasnęło żebro. Ig jęknął i runął na twarz.

Lee kopnął go po raz drugi i trzeci. Ten trzeci kopniak trafił w nerki, przeszył wnętrzności rozdzierającym spazmem bólu. Coś mokrego spadło Igowi na potylicę. Ślina. Przez chwilę obaj łapali oddech.

I w końcu Lee spytał:

– Co ty masz na łbie? – W jego głosie brzmiało autentyczne zaskoczenie. – O Jezu! To rogi?

Ig dygotał, ogarniany falami bólu i mdłości, spazmów w plecach, boku, ręce, twarzy. Jedną ręką rył w ziemi, paznokciami żłobił w niej bruzdy, czepiał się świadomości pazurami, walczył o każdą sekundę przytomności. Co powiedział Lee? Coś o rogach.

– To właśnie było na nagraniu – odezwał się Lee trochę zduszonym głosem. – Rogi. Jasna cholera. Myślałem, że kaseta ma skazę. Ale kaseta jest w porządku, ty jesteś lewy. Wiesz, wczoraj wydawało mi się, że je widzę, kiedy patrzyłem na ciebie chorym okiem. Widzę przez nie bardzo niewyraźnie, więc nie uwierzyłem. – Zamilkł i dotknął dwoma palcami obnażonej szyi. – Coś podobnego.

Ig zamknął oczy i zobaczył metalicznie błyszczący tłumik Toma Crowna wepchnięty głęboko w trąbkę. Wreszcie znalazł coś, co niweczyło wpływ rogów. Krzyżyk Merrin tłumił ich sygnał, utworzył wokół Lee Tourneau ochronny krąg nie do przebicia. Bez niego Lee stał się podatny na wpływ rogów. Oczywiście za późno, żeby Ig coś z tego miał.

– Mój krzyżyk – odezwał się Lee. – Krzyżyk Merrin. Zerwałeś go, usiłując mnie udusić. Myślisz, że chcę ci to zrobić? Nie chcę. Naprawdę. Mam ochotę zrobić to tej małej czternastolatce, która mieszka obok mnie. Lubi się opalać na podwórku, a ja czasem przyglądam się jej z okna sypialni. Ma bikini w barwach amerykańskiej flagi. Wygląda bombowo. Myślę o niej tak jak o Merrin. Oczywiście nigdy tego nie zrobię. Za duże ryzyko. Jesteśmy sąsiadami, byłbym pierwszym podejrzanym. Nie sraj we własne gniazdo. Chyba… chyba żeby miało mi to ujść na sucho. Jak sądzisz, Ig? Myślisz, że powinienem to zrobić?

Pomiędzy czarnymi dźgnięciami bólu pękniętego żebra i narastającego żaru szczęki i ręki do Iga dotarło, że Lee mówi innym tonem – tym marzącym, prywatnym głosem. Rogi działały. Ig potrząsnął głową i wydał przeczący jęk. Lee wyraźnie się rozczarował.

– Nie? Zły pomysł. Coś ci powiem. Parę dni temu mało brakowało, a przyjechałbym tu z Glenną. Ależ mnie korciło, nie wyobrażasz sobie. Kiedy wyszliśmy razem z knajpy, Glenna ledwie kontaktowała, miałem ją podwieźć do domu i pomyślałem, że może bym ją raczej przywiózł tutaj, wyjebał w te wielkie cyce, a potem rozbił jej głowę i zostawił tutaj. Znowu byłoby na ciebie. Ig Perrish znów zaatakował, zabił kolejną dziewczynę. Ale Glenna uparła się mi zrobić laskę na parkingu, na oczach trzech lub czterech facetów, no i się nie dało. Za wiele osób widziało nas razem. No, trudno. Innym razem. Z tymi dziewczynami w typie Glenny – z kartoteką na policji i tatuażami, dziewczynami, które za dużo piją i palą – jest tak, że często znikają, a pół roku później ich znajomi nawet nie pamiętają, jak miały na imię. A dziś, Ig… dziś wreszcie cię dopadłem.

Pochylił się, wziął Iga za rogi i zawlókł w zarośla. Ig nie miał siły się opierać. Z ust lała mu się krew, prawa ręka pulsowała jak serce.

Lee otworzył przednie drzwi gremlina, wziął Iga pod pachy i wciągnął go do środka. Ig legł na brzuchu, ze sterczącymi na zewnątrz nogami. Lee stracił równowagę – on także był zmęczony – i oparł się dla równowagi o plecy Iga, przyklękając na jego tyłku.

– E, Ig, pamiętasz, jak się poznaliśmy? Tutaj, na trasie Evela Knievela? Tylko pomyśl, gdybyś wtedy utonął, mógłbym mieć Merrin, kiedy była jeszcze nieużywana. Może nie wydarzyłoby się nic złego. Chociaż nie wiem. Nawet wtedy była zarozumiałą suką. Musisz o czymś wiedzieć. Przez dwa lata męczyły mnie wyrzuty sumienia. No, może nie dokładnie wyrzuty sumienia. Ale wiesz, czułem się dziwnie. Bo ja naprawdę cię nie uratowałem przed utonięciem. Nie wiem, ile razy ci to powtórzyłem i dlaczego mi nie uwierzyłeś. Sam wypłynąłeś. Nawet cię nie klepnąłem w plecy, żebyś odzyskał oddech. Niechcący cię kopnąłem, odskakując od ciebie. Koło ciebie płynął wielki wąż. Nienawidzę węży. Mam jakąś fobię. Kurczę, może ten wąż cię wyciągnął. Na pewno był wystarczająco duży. Jak, kurwa, ogrodowy szlauch. – Ręką w rękawiczce poklepał Iga po głowie. – No, powiedziałem to w końcu. Zrzuciłem to z siebie. Już mi lepiej. Jednak to prawda, co mówią. Zwierzenia dobrze robią duszy.

Wstał, chwycił Iga za kostki i wtłoczył jego nogi do samochodu. Wyczerpany Ig właściwie się cieszył, że tu umrze. W tym gremlinie przeżył najpiękniejsze chwile. Tu kochał się z Merrin, tu odbył z nią wszystkie najmilsze rozmowy, tu trzymał ją za rękę podczas długich podróży w ciemnościach, bez słowa, po prostu ciesząc się wspólną ciszą. Czuł, że teraz Merrin jest przy nim, że gdyby podniósł głowę, zobaczyłby ją na fotelu pasażera, wyciągającą rękę, by położyć ją delikatnie na jego głowie.

Usłyszał jakieś szuranie, a potem ten niosący się echem, blaszany brzęk i chlupot. W końcu rozpoznał te odgłosy. Taki dźwięk wydaje płyn przelewający się w kanistrze. Zdołał się podeprzeć na łokciach, kiedy poczuł na plecach zimną wilgoć przemaczającą mu koszulę. W samochodzie zrobiło się gęsto od szczypiących w oczy wyziewów benzyny.

Przetoczył się na plecy, usiłując usiąść. Powietrze drżało od smrodu. Lee wyjął z kieszeni pudełko. W drodze z odlewni zabrał Zapałki Lucyfera.

– Zawsze chciałem to zrobić – powiedział, zapalił zapałkę i wrzucił ją przez otwarte okno.

Zapałka uderzyła Iga w głowę, zawirowała i upadła. Ig był związany, ale ręce miał przed sobą, więc złapał zapałkę w locie, nie myśląc, odruchowo. Przez jedną chwilę jego dłonie stały się czarą pełną ognia, przelewającego się złocistego światła.

A potem czerwone płomienie zmieniły go w żywą pochodnię. Krzyczał, lecz nie słyszał własnego głosu, bo ogień pochłonął całe wnętrze samochodu, eksplodował z głuchym hukiem. Lee z łuną ognia na twarzy odskoczył od gremlina. Choć się na to przygotował, nie był gotowy: samochód stał się ryczącą wieżą płomieni.

Ig usiłował otworzyć drzwi, ale Lee podszedł i zamknął je kopniakiem. Plastikowa deska rozdzielcza poczerniała. Sadza zaczęła osiadać na przedniej szybie. Ig widział przez nią nocne niebo i trasę Evela Knievela, a za nią rzekę. Sięgnął na oślep w płomienie, znalazł drążek zmiany biegów i wrzucił na luz. Drugą ręką zwolnił hamulec. Kiedy ją cofnął, do palców przylgnęły mu ciągnące się nitki topniejącego plastiku.

Za oknem zobaczył Lee bladego i zdumionego w łunie ruchomego piekła. Potem zniknął, a za szybą zaczęły przemykać drzewa. Gremlin pędził po zboczu. Ig nie potrzebował reflektorów, by widzieć teren przed sobą. Samochód roztaczał złoty blask, stał się płonącym rydwanem rzucającym w ciemność czerwonawą łunę.

O boki gremlina zgrzytnęły krzaki. Ig nie był na tym stoku od incydentu z wózkiem sklepowym przed ponad dziesięciu laty i nigdy nie jechał tu po ciemku ani w samochodzie, ani płonąc żywcem. Ale i tak poznał drogę po mdlącym wrażeniu w brzuchu. Zbocze stawało się coraz bardziej strome, aż w końcu wydawało się, że gremlin spada w przepaść. Tylne koła uniosły się, a potem opadły na ziemię z metalicznym zgrzytem. Szyba od strony pasażera pękła z gorąca. Gałęzie iglaków smagnęły karoserię. Ig trzymał kierownicę. Nie wiedział, kiedy ją chwycił. Czuł, że plastik mięknie, rozpływa się jak zegarki Salvadora Dali, więdnie. Przednie lewe koło na coś najechało i kierownica wydarła mu się z ręki, płonący gremlin skręcił, ale on go opanował, wrócił na trasę. Nie mógł oddychać. Wszędzie był ogień.

Samochód spadł na piaszczyste zbocze na dole trasy Evela Knievela i wyprysnął w gwiazdy, nad wodę, płonąca gwiazda. Zostawiał za sobą smugę dymu niczym rakieta. Pęd powietrza rozgarnął płomienie, jakby niewidzialne ręce rozchyliły czerwoną kurtynę. Ig ujrzał zbliżającą się wodę jak drogę wybrukowaną czarnym lśniącym marmurem. Gremlin wpadł w nią z głośnym chlupotem, przednia szyba bryznęła na Iga, a za nią woda.

ROZDZIAŁ 30

Lee Tourneau stał na brzegu i patrzył, jak prąd powoli obraca gremlina, kierując go maską w dół rzeki. Nad wodę wystawał tylko bagażnik. Ogień zgasł, z wnętrza nadal sączył się biały dym. Lee stał z kluczem francuskim w ręku, patrząc, jak samochód przechyla się i zanurza jeszcze bardziej, płynąc z prądem. Nie odwracał wzroku, dopóki jego uwagi nie zwrócił jakiś ruch koło jego stopy. Spojrzał w dół i odskoczył z cichym piskiem. Kopniakiem odrzucił węża w trawę. Gad ześliznął się do rzeki. Lee cofnął się, unosząc z obrzydzeniem górną wargę, bo do wody zsunął się drugi, potem trzeci. Blask księżyca na rzece zadrżał i rozsypał się na srebrne drzazgi. Lee rzucił ostatnie spojrzenie tonącemu samochodowi, odwrócił się i ruszył pod górę.

Już zniknął, kiedy Ig wyszedł z wody i wspiął się na brzeg. Jego ciało dymiło w ciemnościach. Zrobił sześć niepewnych kroków i osunął się na kolana. Rzucając się na plecy w paprocie, usłyszał trzaśniecie drzwiczek samochodu stojącego na szczycie wzgórza i zaraz warkot silnika. Leżał, odpoczywał.

Jego skóra nie była już jasna jak brzuch ryby. Nabrała ciemnoczerwonej lśniącej barwy egzotycznego drewna. Jeszcze nigdy nie oddychało mu się tak swobodnie, tak głęboko. Jego płuca rozszerzały się bez wysiłku, jak miechy, napierając na żebra. Niespełna dwadzieścia minut temu słyszał, jak jedno z tych żeber pęka, ale nie czuł bólu. Dopiero później zauważył ledwie widoczne siniaki, które wyglądały, jakby powstały miesiąc temu – tylko one świadczyły, że został pobity. Otworzył i zamknął usta, poruszył żuchwą, ale nie bolała, a kiedy szukał językiem pustych wyrw w dziąsłach, znalazł zęby na miejscu. Poruszył ręką. Działała. Widział zarysy kości, prostych i nienaruszonych. Do tej pory sobie tego nie uświadamiał, ale teraz zrozumiał, że płonąc, nie czuł bólu. Wyszedł z ognia bez szwanku, uzdrowiony. Ciepła noc cuchnęła benzyną, stopionym plastikiem i osmalonym żelazem. Ta woń poruszyła w nim jakąś strunę, tak jak poruszał go zapach Merrin – cytrusy i mięta. Iggy Perrish zamknął oczy i oddychał głęboko, a kiedy znowu podniósł głowę, już świtało.

Jego mocno napięta na mięśniach i kościach skóra robiła wrażenie czystej. Nigdy nie czuł się bardziej czysty. Pomyślał, że tak powinno się czuć po chrzcie. Na brzegach rzeki gęsto rosły dęby, liście kołysały się i trzepotały na tle szlachetnie błękitnego nieba. Na ich krawędziach lśniło złotozielone światło.


*

Merrin zobaczyła domek na drzewie pomiędzy ledwie oświetlonymi liśćmi. Ona i Ig prowadzili rowery po leśnej ścieżce biegnącej od strony miasta, w którym przez cały ranek wraz z innymi ochotnikami malowali kościół. Oboje byli ubrani w luźne koszulki i szorty obryzgane białą farbą. Dość często przemierzali tę ścieżkę pieszo i na rowerach, ale żadne z nich jeszcze nie dostrzegło tego domku na drzewie.

Łatwo było go przeoczyć. Zbudowano go jakieś pięć metrów nad ziemią, w rozłożystej, potężnej koronie jakiegoś nieznanego Igowi drzewa, pod osłoną dziesięciu tysięcy smukłych liści w kolorze najciemniejszej zieleni. Gdy Merrin wskazała go po raz pierwszy, Igowi wydawało się, że niczego tam nie ma. A potem się pojawił. Słoneczne promienie przebiły się przez liście i zalśniły na białych deskach.

Podeszli bliżej. Domek był biały, w szerokich otworach okiennych wisiały tanie nylonowe firanki. Wyglądał, jakby zbudował go jakiś fachowiec, nie niedzielny stolarz, choć nie było w nim nic szczególnie efekciarskiego. Nie prowadziła do niego drabina – zresztą nie była potrzebna. Niskie gałęzie stanowiły szereg szczebli sięgających do zamkniętej klapy w podłodze. Na jej spodzie namalowano wapnem jedno, prawdopodobnie żartobliwe zdanie: BŁOGOSŁAWIENI WY, KTÓRZY TU WEJDZIECIE.

Ig prychnął cicho, kiedy to przeczytał, ale Merrin się nie zawahała. Położyła rower na miękkich kępach trawy pod drzewem i natychmiast zaczęła się wspinać, przeskakując z gałęzi na gałąź z pewnością siebie sportsmenki. Ig stał z zadartą głową, porażony widokiem jej nagich opalonych ud, gładkich i sprężystych po długim sezonie gry w piłkę. Przy klapie obejrzała się na niego. Z największym trudem przeniósł wzrok z jej nóg na twarz, a wtedy zobaczył jej kpiący uśmieszek. Otworzyła klapę z trzaskiem i wpełzła przez otwór.

Gdy i on zajrzał do domku, Merrin już zdejmowała ubranie. Podłoga była malutka, przykryta zakurzonym dywanem. Mosiężna menora z dziewięcioma na wpół wypalonymi świeczkami górowała na stoliku pośród małych porcelanowych figurek. W kącie stał fotel z pleśniejącą tapicerką w kolorze mchu. Za oknem poruszały się liście, a ich cienie przesuwały się po skórze Merrin, nieustannie ruchliwe. Domek na drzewie skrzypiał cicho, kołyska na gałęzi, jak brzmiał ten stary wierszyk o kołyskach na drzewach? Ig i Merrin na drzewie, całują się… Nie, to nie to. Kołysz się, dziecino, na drzewie, kołysz się. Ig zamknął klapę i postawił na niej krzesło, żeby nikt ich nie zaskoczył. Rozebrał się i przez jakiś czas się kołysali.

Potem spytała:

– O co chodzi z tymi świeczkami i figurkami?

Ig podpełzł do stołu na czworakach. Merrin plasnęła go w tyłek. Roześmiał się i odskoczył.

Ukląkł przy stoliku. Menora stała na kawałku brudnego pergaminu, na którym napisano coś po hebrajsku. Świeczki były prawie wypalone, na mosiężnym lichtarzu utworzyły się koronkowe woskowe stalaktyty i stalagmity. Porcelanowa Maria – całkiem ponętna Żydówka w błękicie – przyklękła nabożnie na jedno kolano przed Aniołem Pańskim, wysokim, żylastym, w szatach ułożonych jak toga. Wyciągała rękę, prawdopodobnie chcąc go ująć za rękę, choć figurka była tak ustawiona, że dotykała złocistego uda anioła, jakby chciała złapać go za fajfusa. Boski posłaniec piorunował ją spojrzeniem pełnym wyniosłej dezaprobaty. Drugi anioł stał nieopodal, odwrócony plecami. Unosił twarz ku niebiosom i żałośnie dął w złotą trąbę.

Wśród figurek jakiś żartowniś ustawił szaroskórego kosmitę o czarnych, wielofasetowych oczach muchy. Umieścił go koło Marii, pochylonego, jakby szeptał jej do ucha. Ta figurka nie była z porcelany, lecz z gumy, pewnie jakiś gadżet związany z filmem. Ig stawiał na „Bliskie spotkania trzeciego stopnia".

– Wiesz, co to za język? – spytała Merrin.

Podpełzła obok niego.

– Hebrajski. Z filakterii.

– Dobrze, że biorę pigułki, bo zapomniałeś włożyć swojego filakteria.

– To nie to.

– Przecież wiem.

Odczekał chwilę. Uśmiechał się do siebie.

– No, co to są te filakterie?

– Żydzi noszą je na głowie.

– Aaa… myślałam, że to się nazywa jarmułka.

– Może noszą je na ramieniu. Nie pamiętam.

– Więc co tu jest napisane?

– Nie wiem. To Pismo.

Wskazała anioła z trąbą.

– Wygląda jak twój brat.

– Nieprawda – zaprotestował, chociaż… właściwie rzeczywiście przypominał Terry'ego grającego na trąbce, z tym szerokim, gładkim czołem i arystokratycznymi rysami. Choć Terry prędzej by umarł, niż dał się przyłapać w takich ciuchach. No, może na balu kostiumowym.

– Co to w ogóle jest? – spytała Merrin.

– Świątynia.

– Jaka świątynia? Ołtarzyk E.T.?

– Nie wiem. Może te figurki były dla kogoś ważne. Może kogoś upamiętniają. Ktoś chciał się tu chyba modlić.

– Ja też tak myślę.

– Chcesz się pomodlić? – spytał Ig i zrozumiał, że ta prośba może się jej wydać obraźliwa.

Spojrzała na niego spod przymkniętych powiek i uśmiechnęła się przebiegle, a jego uderzyło po raz pierwszy, że Merrin uważa go za nieszkodliwego świra. Rozejrzała się, zerknęła w okno, za którym furkotały żółte liście, na słońce malujące stare zniszczone ściany, a potem wróciła do niego spojrzeniem i skinęła głową.

– Jasne. To dziesięć razy lepsze niż modlitwa w kościele.

Ig złożył ręce, opuścił głowę i otworzył usta, ale Merrin wpadła mu w słowo.

– Nie zapalisz świec? Nie sądzisz, że trzeba stworzyć atmosferę? Przed chwilą potraktowaliśmy ten pokój jak plan pornola.

W płytkiej szufladzie znaleźli poplamione, zdeformowane pudełko zapałek ze śmiesznymi czarnymi łebkami. Ig zapalił jedną – buchnęła białym, syczącym i skwierczącym płomieniem. Przesuwał nim od knota do knota, zapalając kolejno świece na menorze. Spieszył się, jak mógł, a jednak przy dziewiątej zapałka zgasła mu w palcach. Merrin krzyknęła.

– Chryste, Ig! Nie oparzyłeś się?

– Nie – odpowiedział, trzepocząc palcami. Rzeczywiście, ogień nie zrobił mu krzywdy.

Merrin zamknęła pudełko i chciała je schować, ale zawahała się, wpatrzona w nie.

– Ha – mruknęła.

– Co?

– Nic – rzuciła, zamykając szufladę.

Potem pochyliła głowę, złożyła ręce i znieruchomiała. Ig czuł, że oddech przychodzi mu z coraz większym trudem, gdy tak patrzył na jej białą, napiętą, nagą skórę, gładkie piersi i ciemnorudy gąszcz włosów. Jeszcze nigdy nie czuł się tak nagi, nawet za pierwszym razem, gdy się przed nią rozebrał. Cierpliwie czekając, aż zmówi modlitwę, poczuł słodki, gwałtowny przypływ emocji, miłość niemal zbyt wielką, by mógł ją znieść.

Modlili się razem, nadzy. Ig prosił Boga, żeby pomógł im być dla siebie dobrymi, żeby im pomógł okazywać życzliwość innym.

Właśnie zwracał się do Boga o ochronę przed złem, kiedy poczuł rękę Merrin między udami. Musiał się bardzo skupić, żeby dokończyć modlitwę, zaciskając mocno oczy. Na koniec powiedział „amen", Merrin odwróciła się do niego i też szepnęła „amen", pocałowała go i przyciągnęła do siebie. Znowu się kochali, a kiedy skończyli, zasnęli w swoich objęciach, ona wtulając usta w jego szyję.

Obudziła go, wyplątując się z jego ramion. Ciepło dnia zaczęło się już ulatniać, w domku gęstniały cienie. Merrin skuliła się, zakryła ręką nagie piersi, szukała ubrań.

– Cholera, musimy iść – odezwała się. – Rodzice czekają z kolacją. Będą się o nas martwić.

– Ubierz się, ja zgaszę świece.

Ig pochylił się sennie nad menorą i nagle drgnął. Przeszedł go dziwny, chorobliwy dreszcz.

Nie zauważył jednej figurynki. Przedstawiała diabła. Stał pod menorą i, podobnie jak domek pod osłoną liści, łatwo dawał się przeoczyć, na wpół ukryty za kaskadą woskowych stalaktytów. Skręcał się ze śmiechu, zaciskał chude czerwone dłonie, odchylał głowę do tyłu. Wydawało się, że tańczy na małych kozich kopytkach. Jego żółte oczy błyskały białkami w wyrazie szalonej rozkoszy.

Ig poczuł na rękach i plecach zimną gęsią skórkę. Powinien uznać, że to kicz, tak jak reszta tej wystawki, a jednak nie, i to mu się nie podobało. Żałował, że zobaczył tę figurkę. Mały tańczący diabeł był okropny, nie powinno się go oglądać, źle, że ktoś go tu zostawił, to nieśmieszne. Nagle pożałował, że się tu modlił. Wydawało mu się, że w domku zrobiło się zimno. Nie, nie wydawało się; słońce zaszło za chmurę, a w pomieszczeniu zapanował mrok i chłód. Gwałtowny wiatr szarpnął gałęziami.

– Szkoda, że musimy iść – odezwała się Merrin, wkładając szorty. – Powietrze jest cudowne, prawda?

– Tak – przyznał niespodziewanie zachrypniętym głosem.

– No i koniec naszego kawałeczka nieba – dodała Merrin.

W tej samej chwili coś stuknęło w obciążoną krzesłem klapę tak głośno, że oboje krzyknęli. Zdawało się, że od tego uderzenia zatrząsł się cały domek na drzewie.

– Co to było?! – zawołała Merrin.

– Hej! – wrzasnął Ig. – Kto tam jest?

Klapa znowu się zatrzęsła, a krzesło podskoczyło lekko, ale nie upadło. Ig spojrzał w panice na Merrin. Oboje chwycili ubrania. Ig wbił się w szorty, Merrin zapięła stanik. Znowu rozległ się łomot, jeszcze głośniejszy. Figurynki na stole drgnęły, Maria się przewróciła, diabeł wyjrzał łakomie z woskowej jaskini.

– Spierdalać! – ryknął Ig z łomoczącym sercem.

Dzieci, pomyślał, cholerne gnoje się bawią. Ale sam w to nie uwierzył. Jeśli to dzieci, dlaczego się nie śmieją? Dlaczego nie zeskoczyły na ziemię i nie uciekły, kwicząc z histerycznego rozradowania?

Był już ubrany, chwycił krzesło, żeby je odsunąć – i nagle zrozumiał, że się boi. Spojrzał na Merrin, która zamarła w trakcie wkładania trampek.

– Zobacz, kto to – szepnęła.

– Nie chcę.

Naprawdę serce w nim mdlało na myśl, że miałby odsunąć krzesło i wpuścić tego kogoś (to coś) do środka.

Najgorsza była ta nagła cisza. Ten ktoś, kto rzucał się na klapę, czekał, żeby otworzyli z własnej woli.

Merrin włożyła buty i skinęła głową.

– Słuchajcie! – krzyknął Ig. – Już się zabawiliście! Strasznie się boimy.

– Nie mów mu tego – szepnęła Merrin.

– A teraz wychodzimy.

– Chryste – syknęła Merrin. – Tego też nie!

Ig czuł narastający strach. Nie chciał otworzyć tych drzwi w podłodze, ogarnęło go irracjonalne przekonanie, że jeśli to zrobi, wpuści coś, co wyrządzi im nieodwracalną krzywdę. Ale przecież musieli wyjść. Odepchnął krzesło, zauważył napis na wewnętrznej stronie klapy, białe duże litery, lecz nie tracił czasu na czytanie, tylko podniósł klapę. Zeskoczył, nie dając sobie czasu do namysłu, przytrzymał się krawędzi podłogi, wierzgnął nogami w nadziei, że trafi tego kogoś, kto stoi na gałęzi, a jeśli ten ktoś skręci sobie kark, to dobrze mu tak. Założył, że Merrin zostanie w domku, jego obowiązkiem jest ją chronić, ale ona już się wychyliła na zewnątrz i pierwsza stanęła na gałęzi.

Serce łomotało mu tak szybko, że cały świat zdawał się drgać i tętnić. Stanął na gałęzi obok Merrin, nadal przytrzymując się podłogi domku. Powiódł wzrokiem po ziemi pod drzewem. Dyszał; Merrin także ciężko oddychała. W okolicy nie było nikogo. Ig nasłuchiwał tupotu, kroków, szelestu krzaków, ale tylko liście szemrały na wietrze i gałęzie chrobotały o ściany domku.

Zszedł na dół i zaczął obchodzić drzewo, zakreślając coraz szersze kręgi. Wypatrywał śladów w zaroślach i na ścieżce. Nic nie znalazł. Wrócił pod drzewo. Merrin nadal siedziała na gałęzi pod domkiem.

– Nikogo – powiedziała. To nie było pytanie.

– No. Pewnie to wielki zły wilk.

Uważał, że należy rozładować sytuację żartem, ale nadal czuł się nieswojo.

Jeśli ona była zdenerwowana, to tego nie okazała. Rzuciła ostatnie czułe spojrzenie na domek i zamknęła klapę. Zeskoczyła na ziemię. Podnieśli rowery i ruszyli do miasta, z każdym krokiem oddalając się od tej złej chwili autentycznego przerażenia. Ścieżka pławiła się jeszcze w ostatnich dobrotliwych promieniach słońca, a Ig znowu poczuł to przyjemne, syte postosunkowe mrowienie. Dobrze było iść blisko Merrin, niemal dotykając jej biodrem, kiedy słoneczne promienie grzały ramiona.

– Musimy tu jutro wrócić – odezwała się Merrin, a Ig niemal w tej samej chwili powiedział:

– Moglibyśmy go ładnie urządzić, wiesz?

Parsknęli śmiechem.

– Przyniesiemy materac – dodał Ig.

– Hamak. W takich domkach wiesza się hamaki. Przez jakiś czas szli w milczeniu.

– Może skombinujemy jakieś widły – powiedziała.

Ig potknął się, jakby nie tylko wspomniała o widłach, ale go nimi dźgnęła.

– Dlaczego widły?

– Żeby wystraszyć tamto coś. Na wypadek gdyby wróciło i chciało się do nas dostać, kiedy będziemy nadzy.

– Dobrze – zgodził się Ig, już czując suchość w ustach na myśl o tym, że znowu będzie ją miał na tej podłodze, w chłodnych podmuchach wiatru. – Zawsze to jakiś plan.

Dwie godziny później wrócił do lasu, biegł ścieżką przez zarośla. Przy kolacji przypomniał sobie, że nie zdmuchnęli świeczek na menorze, i od tego czasu nie mógł usiedzieć w miejscu. Wyobrażał sobie płonące drzewo, liście w ogniu, unoszące się w korony okolicznych dębów. Biegł, truchlejąc na myśl, że lada chwila poczuje dym.

Ale czuł tylko wonie wczesnego lata: spieczoną słońcem trawę, odległy chłodny, czysty podmuch od rzeki Knowles. Wydawało mu się, że dokładnie wie, gdzie znajduje się domek, i kiedy dotarł w pobliże, zwolnił. Rozglądał się wśród drzew, wypatrując migotania płomyków, lecz widział tylko aksamitną czerwcową ciemność. Usiłował znaleźć to drzewo, to ogromne drzewo nieznanego mu gatunku o łuskowatej korze, ale po ciemku trudno było odróżnić jedno od drugiego, a ścieżka nie wyglądała tak jak za dnia. W końcu zrozumiał, że zaszedł za daleko – o wiele za daleko – i zawrócił do domu, ciężko zdyszany, ospałym krokiem. Przemierzył ścieżkę w obie strony dwa, trzy razy, ale nie dostrzegał ani śladu domku. W końcu uznał, że wiatr zgasił świeczki albo że się wypaliły. Zresztą trochę przesadził, podejrzewając, że spowoduje pożar lasu. Świeczki znajdowały się w ciężkiej mosiężnej menorze i jeśli się nie przewróciła, nie mogłyby niczego podpalić. Znajdzie ten domek innym razem.

Ale nie znalazł, ani z Merrin, ani sam. Szukał go kilkanaście razy, chodził główną ścieżką i wszystkimi jej odnogami, bo może przypadkiem z niej zeszli. Szukał go cierpliwie, metodycznie. Nie znalazł. Równie dobrze mogli sobie go wyobrazić i rzeczywiście, z czasem Merrin doszła do takiego wniosku: hipoteza absurdalna, ale dogodna dla obojga. Domek istniał tu przez godzinę, kiedy go potrzebowali, kiedy chcieli mieć własne miejsce na miłość, a potem zniknął.

– Potrzebowaliśmy go? – spytał Ig.

– No, ja na pewno. Byłam piekielnie napalona.

– Potrzebowaliśmy go, więc się pojawił. Zmyślony domek na drzewie. Świątynia Iga i Merrin. – Choć ta myśl wydawała się fantastyczna i absurdalna, przejęła go dreszczem przesądnego szczęścia.

– Nic innego nie przychodzi mi do głowy – powiedziała Merrin. – To jak w Biblii. Nie zawsze dostaniesz to, czego chcesz, ale jeśli naprawdę czegoś potrzebujesz, na ogół to znajdujesz.

– Z której części Biblii to wzięłaś? Z Ewangelii Keitha Richardsa?

Загрузка...