NAPRAWIANIE

ROZDZIAŁ 31

Zwłoki matki leżały w pokoju obok, a Lee Tourneau był trochę pijany.

Dochodziła dopiero pierwsza po południu, ale w domu panował już żar jak w piekarniku. Zapach róż, które matka posadziła przy ścieżce prowadzącej do domu, wpadał przez otwarte okna. Lekka kwietna słodycz mieszała się w dość okropny sposób z odorem rozkładu, tak że w domu cuchnęło ni mniej, ni więcej, tylko perfumowanym gównem. Lee uważał, że jest za gorąco na zalewanie pyska, ale nie mógłby znieść tego smrodu na trzeźwo.

W domu była klimatyzacja, lecz wyłączona. Nie włączał jej od wielu tygodni, bo wilgoć w powietrzu utrudniała matce oddychanie. Kiedy w domu nie było nikogo oprócz nich, Lee wyłączał klimatyzację i przykrywał starą pindę jeszcze paroma kocami. Potem odcinał jej morfinę, żeby na pewno wszystko do niej dotarło: ten ciężar i gorąco. On je czuł, i to jak! Późnym popołudniem snuł się po domu nagi, zlany lepkim potem, bo tylko tak mógł to wytrzymać. Siadał po turecku u jej łóżka, czytając o teorii mediów, a matka poruszała się niemrawo pod kocami, zbyt nieprzytomna, żeby wiedzieć, dlaczego jej stare truchło gotuje się żywcem. Kiedy krzyczała o coś do picia – „pić" było chyba jedynym słowem, którego nie zapomniała w tych ostatnich dniach degrengolady i choroby nerek – Lee wstawał i przynosił zimną wodę. Na dzwonienie lodu w szklance jej krtań zaczynała się poruszać w nadziei na ugaszenie pragnienia, oczy błyskały białkami w gorączkowym podnieceniu. A on stawał nad łóżkiem i sam wypijał wodę, patrząc na matkę, która gasła, zagubiona i przybita. Ten żart nigdy się nie starzał. Za każdym razem matka nabierała się jak po raz pierwszy.

Czasami dawał jej osoloną wodę i zmuszał ją do wypicia, niemal ją przy tym topiąc. Wystarczył jeden haust, by matka wiła się i krztusiła, usiłowała pluć. Swoją drogą zadziwiające, jak długo żyła. Stawiał, że nie dociągnie do drugiego tygodnia czerwca; tymczasem wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu trzymała się życia aż do lipca.

Ubranie przechowywał na półce koło pokoju gościnnego, by móc się szybko ubrać, gdyby Ig lub Merrin złożyli mu niespodziewaną wizytę. Nie pozwalał im wejść i jej zobaczyć, mówił, że właśnie zasnęła, musi odpocząć. Nie chciał, żeby się dowiedzieli, jak gorąco jest w domu.

Ig i Merrin przynosili mu filmy, książki, pizzę, piwo. Przychodzili razem albo osobno, chcieli mu towarzyszyć, chcieli wiedzieć, jak się trzyma. Lee sądził, że w przypadku Iga chodzi o zazdrość. Ig wolałby, żeby jego rodzice byli niedołężni i zależni od niego. Wtedy miałby okazję pochwalić się swoim poświęceniem, swoją stoicką szlachetnością. W przypadku Merrin pewnie chodziło o pretekst, by znaleźć się sam na sam z nim w rozprażonym domu, pić martini i rozpiąć górne guziki bluzki, wachlować odsłonięty dekolt. Kiedy przed drzwiami stała Merrin, Lee na ogół otwierał jej bez koszuli. Kręciła go ta częściowa nagość, gdy byli sami. No, w domu była też matka, ale już się nie liczyła.

Polecono mu zadzwonić do lekarza, jeśli matce się pogorszy. Według niego agonia dla matki oznaczała zmianę na lepsze. Dlatego najpierw zadzwonił do Merrin. Był wtedy nagi i to sprawiło mu przyjemność – stał w kuchni bez ubrania i słuchał pocieszeń. Merrin powiedziała, że tylko się ubierze i zaraz przyjedzie, a Lee natychmiast wyobraził ją sobie nagą, w sypialni domu jej rodziców. No, ewentualnie w małych jedwabnych majtaskach. W dziewczyńskich gaciach w różowe kwiatuszki. Spytała, czy czegoś mu potrzeba. Odpowiedział, że tylko przyjaciela.

Odłożył słuchawkę i zrobił sobie kolejnego drinka, rum z colą. Wyobraził sobie, że Merrin wybiera spódniczkę, obraca się przed lustrem na drzwiach szafy, podziwiając swoje odbicie. Potem musiał przestać o tym myśleć, bo trochę za bardzo się podniecił. Przyszło mu do głowy, że sam też powinien się ubrać. Odbył z samym sobą naradę co do koszuli i w końcu uznał, że tego ranka nie wypada chodzić z gołą klatą. Wczorajsza zaplamiona biała koszula i dżinsy leżały w koszu z brudnymi ubraniami. Zastanowił się, czy iść na górę po coś czystego, a potem zadał sobie pytanie, co by zrobił Ig, i uznał, że chodziłby w brudnych ciuchach. Wymięte, nieświeże ubranie dopełniało obrazu rozpaczy. Lee od niemal dziesięciu lat trzymał się zasady „Co by zrobił Ig", dzięki czemu odnosił sukcesy, nie miał kłopotów i był bezpieczny, bezpieczny przed sobą samym.

Uznał, że Merrin zjawi się za parę minut. Pora podzwonić. Zatelefonował do lekarza i powiedział, że matka odeszła. Zadzwonił do ojca na Florydę. I do biura kongresmena, który rozmawiał z nim osobiście przez całą minutę. Kongresmen spytał, czy Lee chce się z nim pomodlić, po cichu, przez telefon. Lee się zgodził. Powiedział, że chce podziękować Bogu za danie mu tych trzech ostatnich miesięcy przy matce. Naprawdę były bezcenne. Obaj przez chwilę milczeli, każdy po swojej stronie linii. W końcu kongresmen odchrząknął z pewnym wzruszeniem i powiedział, że jest myślami z Lee. Lee podziękował i się pożegnał.

Na koniec zadzwonił do Iga. Spodziewał się, że przyjaciel się rozpłacze, ale on po raz kolejny sprawił mu niespodziankę i zachował się spokojnie, z cichą czułością. Lee przez pięć lat studiował, skończył kursy z psychologii, socjologii, teologii, nauk politycznych i medioznawstwa, ale jego prawdziwą specjalizacją było igoznawstwo. Mimo lat pilnego zgłębiania tematu nie zawsze potrafił przewidzieć reakcje Iga.

– Nie wiem, skąd miała siłę, żeby tak długo wytrzymać – powiedział Lee.

A Ig odparł:

– Ty jej jadałeś.

Niewiele rzeczy śmieszyło Lee Tourneau, ale słysząc to, parsknął śmiechem, który szybko pokrył gwałtownym szlochem. Już dawno się przekonał, że potrafi płakać na zawołanie, a ktoś, kto płacze, może skierować rozmowę w dowolnie pożądanym kierunku.

– Dziękuję – powiedział. Kolejna rzecz, której nauczył się od Iga. Nic nie poprawia humoru lepiej niż przyjmowanie podziękowań, ciągłych i niepotrzebnych. Ochrypłym, zdławionym głosem dodał: – Muszę kończyć.

Idealne słowa, w sam raz na tę chwilę, ale także prawdziwe, bo właśnie zobaczył Merrin zbliżającą się do jego domu w samochodzie ojca. Ig obiecał, że wkrótce przyjdzie.

Lee przez okno obserwował Merrin idącą do drzwi i poprawiającą bluzkę. Wyglądała elegancko w lnianej niebieskiej spódniczce i białej koszulce, rozpiętej pod szyją i ukazującej złoty krzyżyk. Gołe nogi, granatowe pantofle bez pięt. Uważnie wybrała strój, zastanowiła się, jak chce być widziana. Dopił rum z colą. Otworzył drzwi w chwili, gdy Merrin uniosła rękę, żeby zapukać. Oczy nadal go piekły i łzawiły po rozmowie z Igiem. Zastanowił się, czy powinien wydusić parę łez, żeby pociekły po policzkach, ale zdecydował, że lepiej nie. Powinien wyglądać, jakby walczył z rozpaczą.

– Cześć, Lee – powiedziała. Ona też wyglądała, jakby powstrzymywała łzy. Położyła mu rękę na policzku, a potem przygarnęła go do siebie.

Uścisk trwał krótko, ale Lee przez chwilę zanurzył nos w jej włosach i poczuł jej drobne dłonie na piersi. Jej włosy miały wyraźny, niemal ostry zapach cytrusów i mięty. Pomyślał, że to najbardziej fascynujący aromat, jaki kiedykolwiek czuł, nawet lepszy niż zapach mokrej cipki. Miał mnóstwo dziewczyn, znał ich zapachy i smaki, lecz Merrin była inna. Czasami wydawało mu się, że gdyby tak nie pachniała, mógłby przestać o niej myśleć z udręką.

– Kto jest z tobą? – spytała, wchodząc do domu, nadal obejmując go w pasie.

– Jesteś pierwsza… – zaczął Lee. Omal nie powiedział „pierwsza, do której zadzwoniłem", ale zrozumiał, że nie powinien, to by było zbyt… jakie? Niezwykłe. Nie w porę. Dlatego skończył: -…na mecie. Zadzwoniłem do Iga, a potem do ciebie. Nie myślałem przytomnie. Powinienem najpierw zawiadomić ojca.

– Rozmawiałeś z nim?

– Dopiero parę minut temu.

– No, to w porządku. Chcesz usiąść? Chcesz, żebym kogoś powiadomiła?

Prowadził ją do gościnnego pokoju, w którym leżała jego matka. Nie pytał, czy Merrin chce tam pójść, po prostu szedł, a ona mu towarzyszyła, obejmując go w pasie. Chciał jej pokazać matkę, chciał zobaczyć jej minę.

Stanęli w otwartych drzwiach. Lee postawił wentylator na parapecie i włączył go na pełne obroty, ledwie się upewnił, że matka naprawdę nie żyje, ale w pokoju i tak ciągle zalegał suchy, gorączkowy żar. Matka tuliła do piersi wynędzniałe ręce, jej chude palce zakrzywiły się w szpony, jakby chciała coś odepchnąć. Tak było – koło wpół do dziesiątej zrobiła ostatni wysiłek, by odsunąć koce, ale była zbyt słaba. Te koce były teraz złożone i uprzątnięte. Ciało przykrywało wykrochmalone niebieskie prześcieradło. Po śmierci matka stała się podobna do ptaka, wyglądała jak martwe pisklę wyrzucone z gniazda. Głowa się jej odchyliła, usta otworzyły tak szeroko, że widać było plomby.

– O, Lee – szepnęła Merrin i ścisnęła jego dłoń. Zaczęła płakać. Lee zastanowił się, czy on też nie powinien.

– Chciałem jej zasłonić twarz – powiedział. – Ale to się jakoś nie godziło. Tak długo walczyła.

– Wiem.

– Nie podoba mi się, że ciągle patrzy. Zamkniesz jej oczy?

– Dobrze. Idź odpocząć, Lee.

– Napijesz się ze mną?

– Jasne. Zaraz przyjdę.

Poszedł do kuchni, zrobił jej mocnego drinka, a potem stanął przed szafką, patrząc na swoje odbicie i zmuszając się siłą woli do płaczu. Sprawiło mu to trochę więcej kłopotu niż zwykle. Szczerze mówiąc, był lekko podniecony. Gdy Merrin weszła do kuchni, łzy dopiero zaczynały się mu toczyć po twarzy. Pochylił się i gwałtownie odetchnął – zabrzmiało to całkiem jak szloch. Wyduszanie tych łez było trudne i bolesne, jak wyciskanie drzazgi. Merrin podeszła do niego. Ona także płakała. Poznał to po jej cichym, przyspieszonym oddechu. Położyła mu rękę na ramieniu. Sama go do siebie odwróciła, a wówczas zachłysnął się i z jego gardła wreszcie wyrwał się ochrypły, gniewny szloch.

Merrin położyła ręce na jego głowie, przytuliła go i szepnęła:

– Bardzo cię kochała. Codziennie jej towarzyszyłeś, a dla niej tylko to się liczyło. – I tak dalej, standardowe teksty. Lee nawet nie słuchał.

Był od niej sporo wyższy, więc żeby go przytulić, pochyliła jego głowę. Wcisnął twarz między jej piersi i zamknął oczy, wdychając ten niemal ostry miętowy zapach. Ujął rąbek jej bluzki i pociągnął, żeby powiększyć dekolt – zobaczył usiane piegami piersi i miseczki stanika. Drugą rękę położył na jej talii i zaczął lekko gładzić jej biodro. Nie kazała mu przestać. Płakał jej w dekolt, a ona szeptała i kołysała się z nim. Pocałował górną część jej lewej piersi. Zaciekawił się, czy to zauważyła – twarz miał tak mokrą, że mogła się nie zorientować – i chciał podnieść głowę, żeby zobaczyć jej minę, sprawdzić, czy się jej podobało, ale przytrzymała jego głowę na swoim biuście.

– Nie powstrzymuj się – szepnęła cicho, z podnieceniem. – Nie powstrzymuj się. W porządku. Nie ma tu nikogo oprócz nas. Nikt nie zobaczy. – Nie pozwalała mu oderwać ust od piersi.

Poczuł, że mu staje, i nagle uświadomił sobie, że wsunął lewą nogę między jej uda. Zastanowił się, czy to ją podnieca – zwłoki tuż obok. W psychologii istnieje teoria stwierdzająca, że bliskość trupa może działać jak afrodyzjak. Zmarły to jakby przepustka z więzienia, pozwolenie na szaleństwo. Kiedy już ją zerżnie, Merrin złagodzi swoje wyrzuty sumienia – lub też rzekome wyrzuty sumienia. Lee nie wierzył w sumienie, tylko w przedstawianie sytuacji tak, żeby zadowolić normy społeczne. Będzie sobie wmawiała, że oszaleli z rozpaczy, że poniosło ich desperackie pragnienie. Znowu pocałował jej pierś, i jeszcze raz, a ona nie starała się odsunąć.

– Kocham cię, Merrin – szepnął, bo tak trzeba w takiej sytuacji. To wszystko ułatwiało. Jemu i jej. Powiedział to, trzymając rękę na jej biodrze, i przechylił ją tak, że pupą oparła się o kuchenny blat. Zmiął w ręce jej spódniczkę, podkasał ją do połowy uda, rozchylił jej nogi kolanem i już poczuł żar jej krocza.

– Ja też cię kocham – powiedziała, ale jakoś obojętnie. – Oboje cię kochamy, Ig i ja.

Dziwne, że wciągnęła w to Iga. Odjęła ręce od jego głowy i położyła je lekko na jego biodrach. Zaciekawił się, czy szuka jego paska. Sięgnął do jej bluzki, chciał ją rozpiąć – a jeśli przy tym urwie parę guzików, to trudno – ale ręka zaplątała mu się w złoty łańcuszek, a jednocześnie wstrząsnął nim zupełnie niezaplanowany konwulsyjny szloch. Mimowolnie szarpnął, krzyżyk z cichym metalicznym brzękiem zsunął się w jej dekolt.

– Lee, łańcuszek! – Odepchnęła go.

Krzyżyk upadł cicho na podłogę. Lee pochylił się, podniósł go. Złoto zalśniło w słońcu i oświetliło twarz Merrin miodową poświatą.

– Mogę go naprawić – zaproponował.

– Jak ostatnim razem, prawda? – powiedziała z uśmiechem. Twarz miała zaróżowioną, oczy szkliste. Zaczęła poprawiać bluzkę. Jeden guzik się rozpiął, a odsłonięta część piersi była mokra. Potem Merrin zamknęła krzyżyk w jego dłoni. – Naprawisz łańcuszek i oddasz, kiedy będziesz gotowy. Tym razem nawet nie musisz robić z Iga posłańca.

Lee drgnął mimo woli, przez chwilę niepewny, czy Merrin mogła mieć na myśli to, co mu się wydawało. Ale tak, oczywiście, dokładnie wiedziała, jak to zrozumiał. Jej słowa często miały podwójne znaczenie, jedno do wiadomości publicznej, drugie tylko dla niego. Od lat wysyłała mu sygnały.

Obrzuciła go uważnym spojrzeniem.

– Długo chodzisz w tych ciuchach?

– Nie wiem. Dwa dni.

– Aha. Masz się rozebrać i iść pod prysznic.

Spojrzał na drzwi wejściowe. Nie miał czasu się umyć. Poczuł, że serce mu się ściska; na udzie ciążył mu gorący fiut.

– Ludzie przyjdą – powiedział.

– Ale na razie nikogo nie ma. Idź. Przyniosę ci drinka.

Ruszyli korytarzem. Lee miał wzwód jak nigdy w życiu, dziękował losowi, że slipy to maskują. Myślał, że Merrin pójdzie za nim do łazienki i rozepnie mu spodnie, ale ona delikatnie zamknęła za nim drzwi.

Rozebrał się, wszedł pod prysznic i zaczął na nią czekać. Smagały go strumienie gorącej wody, otaczały kłęby pary. Krew tętniła mu w żyłach szybko i mocno, absurdalnie stojący penis kołysał się w deszczu kropel. Kiedy Merrin wsunęła za zasłonę rękę z drinkiem, kolejnym rumem z colą, sądził, że zaraz wejdzie i ona, w ubraniu, ale ledwie ujął szklankę, cofnęła dłoń.

– Ig tu jest – powiedziała cicho i z żalem.

– Pobiłem rekord – odezwał się stojący gdzieś niedaleko Ig. – Jak się czujesz, stary?

– Cześć – rzucił Lee. Głos Iga wstrząsnął nim jak nagły brak gorącej wody. – Dobrze. Zważywszy na okoliczności. Dziękuję, że przyszedłeś. – To „dziękuję" tym razem nie zabrzmiało właściwie, ale uznał, że Ig przypisze ten dziwny ton emocjonalnemu napięciu.

– Przyniosę ci jakieś ubranie – powiedziała Merrin i oboje odeszli. Usłyszał szczęk zamykających się drzwi.

Stał w gorącym deszczu, trochę wściekły, że Ig tak szybko się uwinął, zastanawiając się, czy coś poznał – nie – czy miał pojęcie, że… – nie, nie. Ig przybył jak na skrzydłach, bo potrzebował go przyjaciel. Cały on.

Lee nie wiedział, jak długo stoi pod prysznicem, aż wreszcie poczuł, że boli go prawa ręka. Tak mocno zaciskał łańcuszek w dłoni, że krzyżyk wrzynał mu się w skórę. Merrin spojrzała mu w oczy, miała rozpiętą bluzkę i podała mu krzyżyk. Równie dobrze mogłaby mu ofiarować się sama – kiedy rozchylał jej nogi udem. Pewnych rzeczy nie ośmieliła się powiedzieć wprost, ale zrozumiał sygnał, który mu wysyłała, doskonale zrozumiał. Okręcił łańcuszek na główce prysznica. Krzyżyk się kołysał, połyskując w świetle późnego poranka, sygnalizował, że teren czysty. Wkrótce Ig poleci do Anglii i nie będzie powodu się ukrywać, nic ich nie powstrzyma przed zrobieniem tego, czego pragnęli oboje.

ROZDZIAŁ 32

Po śmierci jego matki Merrin częściej dzwoniła i pisała e-maile pod pozorem sprawdzania, co u niego. A może naprawdę w to wierzyła – Lee nie wykluczał, że ludzie często się łudzą co do swoich prawdziwych pobudek. Merrin przejęła wiele moralnych zasad Iggy'ego. Lee uważał, że była gotowa posunąć się tylko do pewnych granic, że ograniczy się do aluzji, a on musi przejąć inicjatywę. Nie wystarczy wyjazd Iga do Anglii. Merrin ustanowiła dla siebie zasady, które wyznawali ludzie z wyższych sfer. Chciała zostać przekonana, że jeśli się z kimś puści, zrobi to dla dobra Iga. Lee to rozumiał. Lee był gotowy jej w tym pomóc.

Zostawiała mu wiadomości w domu i biurze kongresmena. Pytała, czy żyje, jak żyje, czy się z kimś spotyka. Powiedziała, że trzeba mu kobiety, trzeba mu seksu. Powiedziała, że o nim myśli. Nie trzeba było geniusza, by się zorientować, do czego zmierzała. Wydawało mu się, że często dzwoniła do niego po paru drinkach, słyszał w jej głosie seksowną ospałość.

Potem Ig pojechał do Nowego Jorku na szkolenie w Amnesty International, a parę dni później Merrin zaczęła prześladować Lee zaproszeniami na spotkanie. Jej współlokatorka się wyprowadziła, Merrin miała zająć jej dwa razy większy pokój. W Gideon zostawiła komodę, którą chciała przewieźć, i zapytała Lee w e-mailu, czy mógłby w tym pomóc, kiedy następnym razem odwiedzi Boston. Dodała, że jej bielizna z Victoria's Secret jest w dolnej szufladzie, żeby zaoszczędzić mu szukania. I że może ją przymierzyć, ale pod warunkiem że zrobi sobie w niej zdjęcia i jej przyśle. Potem wysłała esemesa, że jeśli przywiezie jej komodę, ona umówi go z dziewczyną, blondynką, tak samo zimną jak on. I że seks z nią będzie świetny, jak brandzlowanie się przed lustrem, tylko lepsze, bo odbicie ma cycki. Przypomniała mu, że po wyjeździe koleżanki w jej mieszkaniu jest wolny pokój. W ten sposób przypominała mu, że jest sama.

Nauczył się niemal bezbłędnie odczytywać jej zaszyfrowane wiadomości. Mówiąc o tej innej dziewczynie, miała na myśli siebie, to, co ich czeka. Ale jednak nie zdecydował się przywieźć jej komody, nie był pewien, czy chce się z nią spotykać pod nieobecność Iga, choćby nawet dzieliły ich od niego setki kilometrów. Mogliby się nie opanować. Wszystko stanie się łatwiejsze, gdy Ig wyjedzie na dobre.

Lee zawsze zakładał, że to Ig rzuci Merrin. Nie przyszło mu do głowy, że ona zechce zerwać, że się znudzi, a wyjazd Iga da jej pretekst do czystego przecięcia tej sytuacji. Ig miał pieniądze, nazwisko, ustosunkowaną rodzinę, więc wydawało się sensowne, że będzie przebierać w dziewczynach. Lee zakładał, że Ig rzuci Merrin po liceum i to załatwi sprawę – on doczeka się swojej kolejki. Merrin szła na Harvard, Ig jechał do Dartmouth. Co z oczu, to z serca, myślał Lee, ale Ig myślał inaczej, co weekend przyjeżdżał do Bostonu pieprzyć się z nią, jak pies oznaczający swoje terytorium.

A Lee nie mógł się pozbyć wrażenia, że Ig podświadomie trzymał się Merrin z powodu perwersyjnego pragnienia, by jego nie dopuszczać do niej. Podobało mu się traktować Lee jak swojego pomocnika – reformacja Lee Tourneau stała się w liceum jego hobby – ale dawał mu do zrozumienia, że ich przyjaźń ma granice. Nie chciał, żeby Lee zapominał, kto zdobył Merrin. Tak jakby Lee nie przypominał sobie o tym za każdym razem, gdy przymykał prawe oko i świat stawał się mroczną krainą cieni, w której w ciemnościach przemykały duchy, a słońce było zimnym, dalekim księżycem.

Lee nawet szanował Iga za to, w jaki sposób odebrał mu Merrin, kiedy jeszcze obaj mieli u niej równe szanse. Ig zwyczajnie pragnął tej rudej cipki bardziej niż Lee i pod presją stał się kimś innym, podstępnym i chytrym. Nikt by nie pomyślał, że ten astmatyk z brzydkimi włosami i głową pełną faktów z Biblii może być bezwzględny i przebiegły. Lee towarzyszył mu przez niemal dziesięć lat, dawał się mu prowadzić. Uważał to za swoiste lekcje – lekcje, jak się wydawać bezbronnym, nieszkodliwym. Nauczył się, że w obliczu wszelkich etycznych rozterek warto zadać sobie pytanie: co by zrobił Ig? Oczywiście by przeprosił, upokorzył się, a potem poświęciłby się jakiemuś bzdurnemu dobremu uczynkowi. Lee nauczył się od Iga przyznawać się do winy, nawet jeśli nie zrobił nic złego, prosić o wybaczenie, którego nie potrzebował, i udawać, że nie chce tego, co daje mu los.

Kiedy miał szesnaście lat, Merrin przez krótką chwilę należała do niego – miał do niej prawo. Przez parę dni nosił na szyi jej krzyżyk, a kiedy czasem przyciskał go do ust, wyobrażał sobie, że całuje go, gdy ona nosi go na szyi – ten krzyżyk i nic oprócz niego. Ale potem wypuścił z ręki jej krzyżyk i swoją szansę, bo choć bardzo chciał tę dziewczynę zobaczyć nagą, to jeszcze bardziej pragnął coś zniszczyć, chciał usłyszeć wybuch tak głośny, żeby go ogłuszyło, chciał zobaczyć samochód stojący w płomieniach. Może cadillac matki – z nią w środku. Na tę myśl serce mu biło szybciej. Fantazje o Merrin nawet się do tego nie umywały. Dlatego zrezygnował z niej, oddał ją. Zawarł tę głupią umowę z Igiem. Właściwie umowę z diabłem. Ceną była nie tylko dziewczyna – także oko. Lee czuł, że to ma jakieś znaczenie. Raz uczynił cud, dotknął nieba i złapał księżyc, który już miał spaść, i od tej pory Bóg wskazywał mu, co powinien naprawić. Koty, krzyżyki, kampanie polityczne i zniedołężniałe staruszki. To, co Lee naprawiał, stawało się jego własnością. Mógł z tym zrobić, co chciał, i tylko raz to, co dał mu Bóg, zostało mu odebrane, a on stracił oko, by nigdy więcej do tego nie dopuścić. Teraz ten krzyżyk znowu należał do niego jako dowód – gdyby go potrzebował – że kieruje nim jakaś siła, że on i Merrin spotkali się w jakimś wyższym celu. Czul, że jego przeznaczeniem było naprawić ten krzyżyk, a następnie jej życie, może zwyczajnie poprzez uwolnienie jej od Iga.

Przez całe lato trzymał się z daleka od Merrin, ale potem Ig sam mu ułatwił spotkanie z nią, wysyłając e-mail z Nowego Jorku:

Merrin chce sprowadzić komodę, ale nie ma samochodu, a jej tata musi pracować. Obiecałem jej, że cię poproszę o pomoc, a ona na to, że nie jesteś jej przydupasem, no ale obaj wiemy, że jesteś, więc przywieź ten mebel, jak następnym razem kongresmen wyśle cię do Bostonu. Poza tym Merrin skombinowała ci wolną blondynę. Wyobraź sobie, jakie dzieci urodzi ci ta kobieta, małych wikingów z oczami jak Ocean Arktyczny. Jedź do Merrin, ale już! Nie możesz nie posłuchać jej wezwania. Niech ci postawi dobrą kolację. Teraz, kiedy wyjeżdżam, musisz być gotów na spełnianie jej wszystkich najskrytszych pragnień.

Trzymasz się jakoś?

Ig

Lee bardzo długo nie rozumiał tego ostatniego zdania. Zastanawiał się nad nim cały ranek, a potem przypomniał sobie, że matka nie żyje, nie żyje już od dwóch tygodni. Bardziej zainteresowało go to zdanie o spełnianiu najskrytszych pragnień Merrin, co też stanowiło jakiś sygnał. Tej nocy męczyły go gorące sny. Śniła mu się Merrin, naga w jego łóżku, on przygniatał jej ręce i wtłaczał do ust plastikowy czerwony lejek, w który wlewał benzynę. Merrin wiła się z rozkoszy. Zapalił zapałkę, trzymając pudełko w zębach, i rzucił ją w lejek. Rozległo się „szszu!", z lejka buchnął wir czerwonych płomieni, a zaskoczone oczy Merrin zajęły się ogniem. Kiedy Lee się obudził, prześcieradło było mokre. Jeszcze nigdy nie miał mokrego snu o takiej mocy, nawet jako nastolatek.

Dwa dni później był piątek, a on pojechał do domu Merrin po komodę. Musiał zrobić na nią miejsce w bagażniku, więc wyjął z niego ciężką, zardzewiałą skrzynkę z narzędziami i przeniósł na tył samochodu, ale nawet wtedy trzeba było pożyczyć rzemienie od ojca Merrin, żeby zamknąć klapę i unieruchomić mebel. W połowie drogi do Bostonu Lee zatrzymał się w zatoczce przy autostradzie i wysłał Merrin esemesa:

Jade dzis do Bostonu z tym ciężkim gownem w bagażniku, lepiej badz w domu. Czy moja zimna blondyna jest w okolicy? Moze sie z nia spotkam.

Czekał bardzo długo, zanim odpowiedziała:

Oz cholera Lee jesteś super ale trzeba było uprzedzić blondyna w pracy musisz sie zadowolić mna.

ROZDZIAŁ 33

Merrin otworzyła mu w dresach i ogromniastej bluzie. Jej współlokatorka była w domu – toporna Azjatka, śmiejąca się w wyjątkowo wkurzający sposób. Łaziła po salonie z komórką i gadała nosowym, nieznośnie radosnym głosem.

– W ogóle co ty w tym trzymasz? – spytał Lee zdyszany i wytarł pot z twarzy. Jakoś przytargał tu tego rupiecia na wózku, który kazał mu zabrać ojciec Merrin, wywindował go po siedemnastu schodkach, dwa razy omal go nie przewracając. – Majtki z metalowej siatki?

Współlokatorka zajrzała Merrin przez ramię i rzuciła:

– Raczej pas cnoty z kutego żelaza.

I poszła sobie, zanosząc się gęgającym śmiechem.

– Myślałem, że się wyprowadziła – odezwał się Lee, kiedy oddaliła się na tyle, że nie mogła ich usłyszeć.

– Wyjedzie tego samego dnia co Ig – wyjaśniła Merrin. – Do San Diego. Potem będę tu przez jakiś czas sama.

Spojrzała mu w oczy i lekko się uśmiechnęła. Kolejny sygnał.

Przepchnęli komodę przez drzwi. Merrin zdecydowała, że zostawią mebel na środku pokoju, a sami podgrzeją sobie hinduskie jedzenie. Położyła papierowe talerze na okrągłym, poplamionym stoliku pod oknem z widokiem na ulicę, na której chłopcy jeździli w letnim mroku na deskach, śmigali przez czerń i pomarańczowe kałuże światła jarzeniowych latarni.

Połowę stolika zajmowały zeszyty i kartki, Merrin zgarnęła je na stertę. Lee pochylił się nad jej ramieniem, udając, że patrzy na jej prace, i dyskretnie zaciągając się słodką wonią jej włosów. Zauważył luźną kartkę z kropkami i kreskami.

– Co, bawisz się w „połącz punkty"?

– A, to – mruknęła, zbierając papiery i wkładając je do podręcznika, który odłożyła na parapet. – Gramy z moją współlokatorką w tę grę, znasz? Rysujesz kropki, a potem łączysz je w kwadraciki i wygrywa ten, kto ma najwięcej kwadracików. Przegrywasz, robisz pranie. Nie musiała prać od miesięcy.

– Daj mi spojrzeć. Jestem w tym dobry. Powiem ci, jaki zrobić następny ruch.

Rzucił pobieżnie okiem na kartkę, ale grafik wydawał się narysowany niepoprawnie. Może to inna wersja gry, taka, jakiej nie znał.

– To by było oszukiwanie. Chcesz, żebym oszukiwała?

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.

– Chcę tego co ty – powiedział Lee.

– Uważam, że powinnam wygrać uczciwie, i kropka. Ale mi się powiedziało.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Lee rozejrzał się dokoła. Mieszkanko było małe: salon, wnęka kuchenna i dwie sypialnie na piętrze tego nieforemnego domku podzielonego na pięć mieszkań. Z dołu dobiegał łomot muzyki dance.

– Dasz radę sama opłacać czynsz?

– Nie. W końcu będę musiała z kimś zamieszkać.

– Ig na pewno by ci pomógł.

– Chętnie by płacił za wszystko. Byłabym jego utrzymanką. Raz miałam taką propozycję, wiesz?

– Jaką?

– Jeden profesor zaprosił mnie parę miesięcy temu na obiad. Mieliśmy porozmawiać o moim stażu. Tymczasem on zamówił butelkę wina za dwieście dolarów i powiedział, że chciałby mi wynająć mieszkanko w Back Bay. Sześćdziesięciolatek, ma córkę dwa lata starszą ode mnie.

– Żonaty?

– Oczywiście.

Lee odchylił się na krześle i gwizdnął przez zęby.

– Ig pewnie się posrał z wrażenia.

– Nie powiedziałam mu. I ty też mu nie mów. Nie powinnam o tym wspominać.

– Dlaczego nie powiedziałaś Igowi?

– Bo mam kurs z tym profesorem. Nie chciałam, żeby Ig złożył na niego zażalenie czy coś.

– Ig by tego nie zrobił.

– Nie, pewnie nie. Ale chciałby, żebym zrezygnowała z kursu. A ja nie chcę. Niezależnie od tego, jak zachowuje się poza wydziałem, facet jest najlepszym onkologiem w kraju, a wtedy chciałam się przekonać, czego mnie nauczy. Wtedy wydawało mi się, że to ważne.

– Teraz już nie?

– Cholera, nie muszę być pierwsza na wszystkich zajęciach. Zdarzają mi się takie ranki, kiedy mi się wydaje, że będę miała dużo szczęścia, jeśli w ogóle zdam.

– Daj spokój, jesteś świetna. – Lee zamilkł na chwilę. – I jak zareagował ten stary pierdziel, kiedy kazałaś mu spadać?

– Z humorem. Wino było dobre. Z początku lat dziewięćdziesiątych, z małej rodzinnej winnicy we Włoszech. Mam wrażenie, że taką samą butelkę postawił paru innym dziewczynom. Zresztą nie kazałam mu spadać. Powiedziałam, że kogoś kocham i nie sądzę, by wypadało to robić, gdy jestem jego studentką, ale w innych okolicznościach byłabym skłonna rozważyć tę propozycję.

– Miło z twojej strony.

– Fakt. A gdybym nie była jego studentką i nie znała Iga? Mogę sobie wyobrazić, że poszłabym z nim na zagraniczny film czy coś.

– Nie gadaj, przecież jest stary.

– Prawie emeryt.

Lee osunął się na oparcie krzesła. Przejęło go jakieś nieznane uczucie: niesmak. I zaskoczenie.

– Żartujesz.

– A skąd. Mógłby mnie czegoś nauczyć o winie. I książkach. I o sprawach, o których nic nie wiem. Jak wygląda życie przez drugi koniec teleskopu. Co to znaczy być w niemoralnym związku.

– To by był błąd.

– Może trzeba popełnić parę błędów. Jeśli się tego nie zrobi, pewnie się za dużo myśli. To najgorszy błąd.

– A co z żoną i córką tego gościa?

– Właśnie. Nie wiem. Oczywiście to trzecia żona, więc chyba nie byłaby jakoś okropnie zaskoczona. – Merrin zmrużyła oczy. – Myślisz, że każdy facet musi się wcześniej czy później znudzić?

– Myślę, że faceci na ogół marzą o tym, czego nie mogą mieć. Wiem, że ja jeszcze nie byłem w związku, w którym bym nie marzył o innych dziewczynach.

– Kiedy to się zaczyna? Kiedy facet zaczyna myśleć o innych?

Lee odchylił głowę, spojrzał na sufit i udał, że się zastanawia.

– Nie wiem. W piętnastej minucie pierwszej randki? Zależy, czy kelnerka jest fajna.

Uśmiechnęła się pod nosem.

– Czasami widzę, jak Ig patrzy na dziewczyny. Niezbyt często. Jeśli wie, że jestem obok, stara się nie gapić. Ale na przykład w te wakacje pojechaliśmy na Cape Cod, poszłam do samochodu po olejek do opalania, a potem przypomniałam sobie, że włożyłam go do kieszeni kurtki… Nie sądził, że tak szybko wrócę, i patrzył na dziewczynę. Leżała na brzuchu, z rozwiązaną górą od bikini. Ładna. W liceum pewnie bym mu zrobiła piekło, ale teraz nic nie powiedziałam. Nigdy nie był z nikim oprócz mnie.

– Naprawdę? – spytał z niedowierzaniem, choć przecież wiedział.

– Myślisz, że kiedy będzie miał trzydzieści pięć lat, uzna, że za wcześnie go usidliłam? Zarzuci mi, że przeze mnie ominęła go radość licealnych związków, i będzie marzył o dziewczynach, z którymi się nie umówił?

– Na pewno już fantazjuje o innych – odezwała się współlokatorka Merrin, przechodząc przez kuchnię z zapiekanką w ręce i komórką przy uchu. Poszła do swojego pokoju, trzasnęła drzwiami. Nie dlatego, że była zła, nie dlatego, że zrobiła to umyślnie. Po prostu trzaskała drzwiami, wcale tego nie zauważając. Merrin założyła ręce na piersi.

– Prawda czy fałsz? Chodzi mi o to, co powiedziała.

– Nie naprawdę. To tak jak z patrzeniem na dziewczynę na plaży. Mógł się bawić tą myślą, ale to tylko myśl, więc nie ma znaczenia, prawda?

– Myślisz, że Ig będzie sypiał z innymi w Anglii? Czy będzie miał wrażenie, że w niewybaczalny sposób zawodzi mnie i dzieci?

– Jakie dzieci?

– Nasze. Harper i Charliego. Rozmawiamy o nich, odkąd skończyłam dziewiętnaście lat.

– Harper i Charlie?

– Harper to dziewczynka, po Harper Lee, mojej ulubionej autorce jednej książki. Charlie, jeśli będzie chłopiec. – Powiedziała to tonem, który nie spodobał się Lee. Była roztargniona i szczęśliwa, a po wyrazie jej oczu poznał, że wyobraża sobie siebie i Iga z dziećmi.

– Nie – powiedział.

– Co „nie"?

– Ig nie będzie cię zdradzać. Chyba że ty zdradzisz go najpierw, i to tak, żeby wiedział. Wtedy chyba tak. Może. Odwróćmy sytuację. Myślisz, że kiedy skończysz trzydzieści pięć lat, poczujesz, że coś cię ominęło?

– Nie – powiedziała sucho, z obojętną pewnością siebie. – Nie sądzę, żebym miała skończyć trzydzieści pięć lat i czuć, że coś mnie ominęło. To straszna myśl, nie?

– Co?

– Przelecieć kogoś tylko po to, żeby powiedzieć o tym Igowi. – Patrzyła w okno. – Od samej myśli czuję się chora.

Śmieszne, ale nawet wyglądała, jakby była chora. Lee zauważył po raz pierwszy, jaka jest blada, oczy mają brudnoróżowe obwódki, włosy zwisają jej bez życia. Robiła coś z papierową serwetką, składała ją na coraz mniejsze kwadraciki.

– Dobrze się czujesz? Wyglądasz trochę dziwnie.

Kąciki jej ust drgnęły w półuśmiechu.

– Chyba coś mnie bierze. Nie myśl o tym. O ile nie zaczniemy się całować, nie zarazisz się ode mnie.

Godzinę później odjechał, pieniąc się z wściekłości. Cała Merrin. Zwabiła go do Bostonu, pozwoliła mu wyobrażać sobie, że będą sami, a potem otworzyła w dresie, wyglądała jak przegrzana padlina, jej kumpelka snuła się po mieszkaniu i cały wieczór pletli o Igu. Gdyby dwa tygodnie temu nie pozwoliła mu pocałować swojej piersi i nie dała mu krzyżyka, pomyślałby, że w ogóle się nim nie interesuje. Miał dość tego poniewierania, dość jej gadaniny.

Ale przejeżdżając przez most Zakim, zwolnił. Tętno mu się uspokoiło i zaczął oddychać bardziej naturalnie. Przyszło mu do głowy, że Merrin ani razu nie wspomniała o tej zimnej blondynie. Potem doszedł do wniosku, że blondyna nie istnieje, jest tylko Merrin, która sprawdza, na ile zdoła go urobić, zmusić go do myślenia.

I faktycznie myślał. Myślał, że wkrótce Ig wyjedzie, koleżanka z mieszkania także, on gdzieś tak na jesieni znowu zapuka do drzwi Merrin, a kiedy mu otworzy, będzie sama.

ROZDZIAŁ 34

Lee miał nadzieję, że spędzi całą noc z Merrin, ale ledwie minęła dziesiąta, a on już przekroczył granicę z New Hampshire. Wtedy zauważył, że na poczcie głosowej ma wiadomość od kongresmena. Jego szef mówił powolnym, zmęczonym, zbolałym głosem. Prosił, żeby Lee wstąpił jutro rano porozmawiać o pewnych nowych informacjach. Powiedział to jakoś tak, jakby chciał się z nim spotkać nawet w nocy, dlatego zamiast zjechać z I-95 na zachód do Gideon, Lee ruszył dalej na północ i zjechał na Rye.

O jedenastej zaparkował przed domem kongresmena, na podjeździe wysypanym białymi muszelkami. Dom, wielki i biały, z kolumnami na ganku, stał na wielkim nieskazitelnie wypielęgnowanym trawniku. Przed domem bliźniaczki kongresmena grały w świetle latarni w krokieta ze swoimi chłopcami. Kieliszki z szampanem stały obok szpilek dziewcząt, które biegały boso. Lee wysiadł z cadillaca i zatrzymał się na chwilę, przyglądając się dwom ubranym w letnie sukienki smukłym dziewczynom o opalonych nogach, jednej pochylonej nad młotkiem. Chłopak obejmował ją od tyłu, pomagając w uderzeniu i wykorzystując tę okazję, by się do niej przytulić. Śmiech dziewczyn niósł się w powietrzu, pachniało morzem. Lee znowu poczuł się w swoim żywiole.

Córki kongresmena uwielbiały Lee, a kiedy zobaczyły go na ścieżce, rzuciły się do niego. Kaley zarzuciła mu ręce na szyję, Daley pocałowała go w policzek. Dwudziestojednoletnie, opalone i szczęśliwe, choć obie miały też skrywane problemy: picie na umór, anoreksję, chorobę weneryczną. On także je przytulił, pożartował z nimi i obiecał, że pogra z nimi w krokieta, jeśli będzie miał czas, ale od ich dotyku przechodziły go ciarki. Wyglądały na szlachetne i gładkie, lecz były wstrętne jak oblane czekoladą karaluchy. Jedna żuła miętową gumę, a on zastanowił się, co chce w ten sposób zamaskować – smród papierosów, trawy czy fiuta. Nie zgodziłby się przespać z nimi oboma, gdyby miał w zamian poświęcić noc z Merrin, która była pod wieloma względami jeszcze czysta, nadal miała ciało szesnastoletniej dziewicy. Spała tylko z Igiem, a znając Iga, to się niemal nie liczyło. Na pewno przez cały czas zasłaniał się prześcieradłem.

Żona kongresmena powitała Lee w drzwiach, drobna kobietka o nastroszonych szpakowatych włosach i wąskich wargach zastygłych w sztywnym botoksowym uśmiechu. Dotknęła przegubu Lee. Wszystkie lubiły go dotykać, żona kongresmena i jego córki, zresztą kongresmen też, jakby Lee był amuletem, króliczą łapką – i był, wiedział o tym.

– Jest w gabinecie – powiedziała. – Ucieszy się, że przyjechałeś. Wiedziałeś, że czeka?

– Wiedziałem. Migrena?

– Okropna.

– W porządku. Nic się nie stało. Lekarz już był?

Lee znał drogę do gabinetu. Zapukał do rozsuwanych drzwi, ale nie czekał na pozwolenie wejścia. Światło w pokoju było zgaszone; tylko ekran telewizora mżył blaskiem. Kongresmen siedział w ciemnościach na kanapie, z mokrym kompresem ze ścierki kuchennej na oczach. W telewizji leciał „Hothouse" z wyłączonym dźwiękiem, ale Lee widział Terry'ego Perrisha przeprowadzającego wywiad z jakimś chudym angolem w czarnej skórzanej kurtce, pewnie gwiazdorem rocka.

Kongresmen usłyszał szurnięcie drzwi, uniósł rąbek kompresu, zobaczył Lee i uśmiechnął się połową ust. Opuścił kompres.

– Jesteś. Mało brakowało, a nie zostawiłbym tej wiadomości, bo wiedziałem, że się zmartwisz i przyjedziesz już dziś. Nie chciałem ci przeszkadzać w piątkowy wieczór. I tak zabieram ci za dużo życia. Powinieneś się bawić z jakąś dziewczyną. – Mówił cichym, czułym tonem człowieka rozmawiającego na łożu śmierci z ukochanym synem. Nie po raz pierwszy Lee słyszał ten ton, nie po raz pierwszy doglądał kongresmena podczas ataku migreny. Te ataki miały ścisły związek ze zbieraniem funduszy i złymi wynikami sondaży. Kongresmen zamierzał na początku następnego roku ogłosić, że będzie walczył o urząd z obecną gubernator, która wygrała ostatnie wybory szturmem, lecz potem zaczęła tracić popularność. Za każdym razem, gdy poparcie dla niej wynosiło więcej niż trzy punkty, kongresmen faszerował się ibuprofenem i kładł się do łóżka. Wtedy najbardziej polegał na spokoju Lee.

– Taki miałem plan – przyznał Lee. – Ale mnie wystawiła, a pan jest dwa razy od niej milszy, więc w sumie żadna strata.

Kongresmen prychnął świszczącym śmiechem. Lee usiadł przy niskim stoliku, bokiem do niego.

– Kto umarł? – spytał.

– Mąż pani gubernator.

Lee zawahał się z odpowiedzią.

– O rety, mam nadzieję, że pan żartuje.

Kongresmen znowu uniósł kompres ze ścierki.

– Ma chorobę Lou Gehriga. Stwardnienie zanikowe boczne. Właśnie zdiagnozowane. Jutro będzie konferencja prasowa. W przyszłym roku przypada ich dwudziesta rocznica ślubu. Straszne, prawda?

Lee przygotował się już na jakieś kiepskie wyniki albo na wieść, że „Portsmouth Herald" opublikuje niepochlebny artykuł o kongresmenie (lub jego córkach – tu byłoby o czym pisać), ale nad tym musiał się chwilę zastanowić.

– Boże.

– Dokładnie to powiedziałem. Zaczęło się od drżenia kciuka. Potem obu rąk. Choroba postępuje gwałtownie. Nie znasz dnia ani godziny, prawda?

– O tak.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Telewizor nadal pokazywał Terry'ego Perrisha.

– Miał to ojciec mojego najlepszego kumpla z podstawówki – odezwał się kongresmen. – Biedak siedział w fotelu przed telewizorem, rzucał się jak ryba na wędce i rzęził, jakby go dusił Niewidzialny Człowiek. Tak mi ich żal… Nie wyobrażam sobie, co bym zrobił, gdyby któraś z dziewczynek zachorowała. Chcesz się ze mną pomodlić za panią gubernator i jej męża?

Ani trochę, pomyślał Lee, ale ukląkł przy stoliku, złożył ręce i zastygł w oczekiwaniu. Kongresmen ukląkł obok niego, pochylił głowę. Lee zamknął oczy, żeby się skupić, jakoś to przemyśleć. Przede wszystkim choroba męża poprawi jej notowania; osobista tragedia zawsze budzi współczucie paru tysięcy wyborców. Ponadto opieka medyczna stanowiła najmocniejszy atut pani gubernator, a to woda na jej młyn, okazja, żeby nadać zagadnieniu osobisty wydźwięk. Już i tak trudno było walczyć z kobietą, żeby nie wyjść na damskiego boksera. Ale walczyć z kobietą heroicznie opiekującą się toczonym nieuleczalną chorobą małżonkiem – kto wie, w jaki sposób to się odbije na kampanii wyborczej? Zależy od mediów, od tego, w jaki sposób postanowią to przedstawić. Czy istnieje jakiś sposób, który byłby dla niej niekorzystny? Może. Lee uznał, że istnieje przynajmniej jedna możliwość, za którą warto się modlić – a w każdym razie jeden sposób, by naprawić tę sytuację.

Po chwili kongresmen westchnął, co oznaczało, że modlitwa dobiegła końca. Ale dalej klęczeli obok siebie w przyjaznym milczeniu.

– Myślisz, że nie powinienem kandydować? – spytał kongresmen. – Z poczucia przyzwoitości?

– Choroba jej męża to tragedia – powiedział Lee. – Jej polityka – też, tylko inna. Tu nie chodzi o nią, tylko o wszystkich mieszkańców stanu.

Kongresmen zadrżał.

– Wstydzę się, że nawet o tym myślę. Jakby liczyły się tylko moje cholerne polityczne ambicje. Grzech pychy, Lee. Grzech pychy.

– Nie wiemy, co się stanie. Może pani gubernator uzna, że musi się wycofać, by zaopiekować się mężem, nie stanie do wyborów, a wówczas lepiej, żeby kandydował pan niż ktoś inny.

Kongresmen znowu zadrżał.

– Nie powinniśmy tak mówić. Nie dzisiaj. Naprawdę czuję się, jakbym popełniał czyn nieprzyzwoity. Tu chodzi o życie i zdrowie człowieka. To, czy postanowię ubiegać się o urząd gubernatora, jest najmniej ważne. – Zakołysał się na kolanach, gapiąc się tępo w telewizor. Oblizał wargi. – Ale gdyby się wycofała, może moja rezygnacja byłaby nieodpowiedzialnością?

– O Boże, no oczywiście. Czy wyobraża pan sobie, że odejdzie z polityki, a na gubernatora zostanie wybrany Bill Flores? Wprowadziłby w przedszkolach edukację seksualną, rozdawałby gumki sześciolatkom. Dzieci, ręka w górę, jeśli wiecie, jak się pisze „homoseksualizm".

– Przestań – powiedział kongresmen, chociaż się śmiał. – Jesteś okropny.

– Nie zamierzał pan tego ogłosić jeszcze przez pięć miesięcy – dodał Lee. – Przez rok wiele się może zdarzyć. Ludzie nie będą na nią głosować tylko dlatego, że ma chorego męża. Chora żona nie pomogła Johnowi Edwardsowi. Kurczę, raczej mu zaszkodziła. Wyglądało to tak, jakby kariera była dla niego ważniejsza od zdrowia żony. – Już myślał, że to będzie wyglądać jeszcze gorzej: kobieta przemawiająca, kiedy jej mąż trzęsie się w fotelu na kółkach pod podium. Kiepski widok. Czy ludzie naprawdę będą chcieli głosować na nią, żeby jeszcze przez dwa lata widzieć coś takiego w telewizorze? Albo: kobieta, dla której wygranie wyborów jest ważniejsze od opieki nad mężem. – Ludzie głosują ze względu na program, nie ze współczucia. – To kłamstwo, ludzie głosują emocjami. I tak należy to załatwić, cicho, w nieoczywisty sposób wykorzystać chorobę jej męża, by gubernator wydawała się o wiele bardziej obojętna, o wiele mniej szlachetna. Zawsze istnieje sposób, żeby naprawić sytuację. – Zanim wejdzie pan do gry, wszyscy już o tym zapomną. Będą gotowi zmienić temat.

Lee nie był pewien, czy kongresmen go jeszcze słucha. Patrzył w telewizor. Terry zwisł właśnie z krzesła, udając martwego, z głową przechyloną pod nienaturalnym kątem. Jego gość, chudy angielski rockman w czarnej skórzanej kurtce, nakreślił nad nim znak krzyża.

– Przyjaźnisz się z Terrym Perrishem?

– Raczej z jego bratem, Igiem. Zresztą wszyscy Perrishowie są fantastyczni. W dzieciństwie byli dla mnie całym światem.

– Nigdy ich nie poznałem.

– Chyba skłaniają się ku demokratom.

– Ludzie chętniej głosują na przyjaciół niż na partię. Może powinniśmy się zaprzyjaźnić. – Pięścią trącił Lee w ramię, jakby uderzył go nagły pomysł. Całkiem zapomniał o migrenie.

– To by było coś – ogłosić w programie Terry'ego Perrisha, że kandyduję na miejsce gubernatora!

– O tak. Na pewno.

– Myślisz, że dałoby się to załatwić?

– Może umówię się z nim, kiedy znowu przyjedzie, i szepnę mu o panu dobre słowo. Zobaczymy, co się stanie.

– Jasne. Zrób to. Zaszalej. Na mój koszt. – Kongresmen westchnął. – Przywracasz mi radość życia. Zostałem obdarzony wieloma błogosławieństwami i wiem o tym. Ty jesteś jednym z nich.

Spojrzał na Lee, mrugał oczami jak dobry dziadzio. Potrafił to robić na żądanie, robić te oczy Świętego Mikołaja. – Wiesz, Lee, nie jesteś za młody, żeby ubiegać się o mandat w Kongresie. Moje miejsce zwolni się za parę lat, w ten czy inny sposób. Masz magnetyczną osobowość. Jesteś przystojny i uczciwy. Masz dobrą prywatną historię o zbawieniu dzięki Chrystusowi. I potrafisz opowiadać świetne kawały.

– No, nie wiem. Cieszy mnie to, co robię dla pana. Nie sądzę, żeby kariera polityczna była moim powołaniem – oznajmił Lee i dodał bez najmniejszego zażenowania: – Nie sądzę, żeby tego chciał ode mnie Bóg.

– Szkoda. Przydałbyś się partii i nie wiadomo, jak wysoko byś zaszedł. Cholera, gdybyś dał sobie szansę, mógłbyś być drugim Reaganem.

– Eee, nie – powiedział Lee. – Raczej byłbym następnym Karlem Rove'em.

ROZDZIAŁ 35

Pod koniec matka nie mówiła wiele. Lee nie wiedział, ile do niej docierało przez te ostatnie tygodnie. Na ogół mówiła tylko jedno słowo w różnych odmianach, głosem oszalałym i zachrypniętym: „Pić! Picieeee!". Oczy wychodziły jej z orbit. Lee siedział przy jej łóżku, nagi w rozprażonym domu, i czytał gazetę. W południe w sypialni dochodziło do trzydziestu pięciu stopni, a pod spiętrzonymi kołdrami było pewnie jeszcze goręcej. Matka nie zawsze zdawała sobie sprawę z jego obecności. Gapiła się w sufit, jej chude ręce żałośnie zmagały się z okryciem, jakby rozgarniała wodę, wyrzucona za burtę. Czasami zwracała wielkie oczy na Lee, mierząc go przerażonym, błagającym spojrzeniem. A Lee popijał mrożoną herbatę i nie zwracał na nią uwagi.

Czasami, zdjąwszy jej pieluchę, nie zakładał nowej i zostawiał matkę nagą od pasa w dół. Moczyła się i zaczynała wołać: „Mokro! Mokro! O Boże, Lee! Zmoczyłam się!". Nigdy się nie spieszył do zmiany pościeli – był to męczący, mozolny proces. Siki matki śmierdziały marchwią, chorobą. Kiedy w końcu zmieniał pościel, zwijał prześcieradło i przyciskał do twarzy matki, która wyła ogłupiałym, zduszonym głosem. Ona także go tak traktowała – wciskała mu twarz w prześcieradło, kiedy je zmoczył. W taki sposób oduczała go sikania w łóżku, problemu jego dzieciństwa.

Ale gdzieś pod koniec maja po tygodniach trwania w malignie matka na moment oprzytomniała. Lee obudził się przed świtem w swoim pokoju na piętrze. Nie wiedział, co go wyrwało ze snu, ale odnosił wrażenie, że coś jest nie tak. Podparł się na łokciach, uważnie nasłuchując. Było przed piątą, niebo rozjaśniała już szarość przedświtu. Przez lekko uchylone okno czuł zapach świeżej trawy, nowych pąków na drzewach. Już robiło się ciepło, wyglądało na to, że będzie gorąco, zwłaszcza w pokoju gościnnym, gdzie sprawdzał, czy można starą kobietę ugotować żywcem. W końcu coś usłyszał, ciche łupnięcie na dole, a po nim jakby szuranie butów na plastikowej wycieraczce.

Wstał i cicho zszedł na dół, żeby zajrzeć do matki. Myślał, że zastanie ją śpiącą albo patrzącą tępo w sufit. Nie spodziewał się, że przewróci się na bok i sięgnie wychudłą, szponiastą ręką po telefon. Zrzuciła słuchawkę, która teraz zwisała na przewodzie. Matka zbierała przewód w dłoń, usiłując przyciągnąć do siebie słuchawkę, która kołysała się, szurając po podłodze i lekko stukając o szafkę nocną.

Na widok Lee matka znieruchomiała. Jej wynędzniała, zapadnięta twarz była spokojna, prawie radosna. Niegdyś włosy miała gęste, w miodowym odcieniu, z lokami spadającymi na ramiona. Włosy Farrah Fawcett. Ale teraz łysiała, cienkie siwe pasma przykrywały głowę pokrytą plamami wątrobianymi.

– Co robisz, mamo? – spytał Lee.

– Dzwonię.

– Do kogo?

W tej samej chwili dotarło do niego, że jej głos brzmi przytomnie, i zrozumiał, że na chwilę w niewytłumaczalny sposób wyrwała się z demencji.

Matka obrzuciła go przeciągłym, obcym spojrzeniem.

– Kim jesteś? – spytała.

No, wyrwała się częściowo.

– Lee. Nie znasz mnie?

– Nie jesteś nim. Lee chodzi po płocie. Zabroniłam mu. Powiedziałam, że diabeł wystawi mu za to rachunek, ale nie może się powstrzymać.

Podszedł i odłożył słuchawkę na widełki. Wykazał się idiotyczną beztroską, zostawiwszy działający telefon w zasięgu ręki matki, niezależnie od jej stanu.

Ale kiedy pochylił się, żeby wyjąć wtyczkę z kontaktu, matka chwyciła go za przegub. Omal nie krzyknął, tak go zaskoczyła ta drapieżna siła jej kościstych, sękatych palców.

– Umieram – powiedziała. – Dlaczego chcesz, żebym cierpiała? Dlaczego nie usiądziesz z założonymi rękami i nie zaczekasz, aż się stanie?

– Bo gdybym to zrobił, niczego bym się nie dowiedział.

– Tak. To prawda – stwierdziła jego matka niemal z zadowoleniem. – Czego byś się nie dowiedział?

– Czy istnieją granice.

– Mojej wytrzymałości? – spytała matka i dodała: – Nie, nie o to chodzi. Mówisz o granicach tego, co możesz zrobić. – Osunęła się na poduszki, a Lee z zaskoczeniem ujrzał jej wyrozumiały uśmiech. – Ty nie jesteś Lee. Lee jest na płocie. Jeśli znowu go przyłapię na tym płocie, już on mnie popamięta.

Odetchnęła głęboko, powieki jej opadły. Wydawało mu się, że matka chce zasnąć – często gwałtownie traciła przytomność – ale odezwała się jeszcze raz. W jej skrzypiącym, starczym głosie brzmiało zastanowienie.

– Raz zamówiłam ekspres do kawy z katalogu. Możliwe, że z Sharper Image. Ładny, dużo miedzianych okuć. Czekałam parę tygodni, aż wreszcie pojawił się przed moimi drzwiami. Otworzyłam pudełko i – uwierzysz? – w środku było tylko wypełnienie. Osiemdziesiąt dziewięć dolarów za folię bąbelkową i styropian. Ktoś w tej fabryce ekspresów musiał zasnąć. – Odetchnęła głęboko.

– Czemu to mnie ma obchodzić?

– Bo tak samo jest z tobą. – Otworzyła wielkie, błyszczące oczy i wbiła w niego spojrzenie. Uśmiechnęła się szerzej, ukazując resztki zębów, małych, pożółkłych i nierównych. Zaczęła się śmiać.

– Powinieneś zażądać zwrotu pieniędzy. Zrobili cię w bambuko. Jesteś tylko ładnym, pustym w środku pudełkiem.

Śmiała się ostro, rzężąco, zachłystując się powietrzem.

– Przestań ze mnie szydzić – rzucił, co rozbawiło ją jeszcze bardziej. Śmiała się, dopóki nie dał jej podwójnej dawki morfiny.

Potem poszedł do kuchni i zrobił sobie Bloody Mary z dużą ilością pieprzu. Ręka, w której trzymał szklankę, drżała.

Bardzo go kusiło, żeby przemocą napoić matkę wielkim kubkiem wrzącej słonej wody. Utopić ją w niej.

Ale dał spokój, nawet przez tydzień doglądał jej z wyjątkową troską, zostawiał wentylator włączony na cały dzień, co rano zmieniał pościel, ozdabiał pokój świeżymi kwiatami, włączał telewizję. Szczególnie dbał o regularne podawanie morfiny, nie chciał, żeby znowu oprzytomniała, kiedy w domu będzie pielęgniarka. Żeby nie wypaplała, co się dzieje, kiedy zostaje sama z synem. Niepotrzebnie się starał. Matka nigdy więcej nie odzyskała przytomności.

ROZDZIAŁ 36

Pamiętał ten płot. Pierwsze dwa lata w West Bucksport w stanie Maine niemal nie zapisały mu się w pamięci – na przykład nie przypominał sobie, dlaczego się tam przeprowadzili, do wiochy na zadupiu zadupia, mieściny, w której jego rodzice nikogo nie znali. Nie pamiętał, dlaczego wrócili do Gideon. Ale pamiętał ten płot i dzikiego kocura, który wyłonił się z kukurydzy. Pamiętał noc, kiedy dzięki niemu księżyc nie spadł z nieba.

Kocur wychodził z kukurydzy o zmierzchu. Gdy pojawił się na ich podwórku drugi lub trzeci raz, cicho pomiaukując, matka Lee wyszła do niego z puszką sardynek. Postawiła ją na ziemi i zaczekała, aż kot się podkradnie. Rzucił się na sardynki, jakby nie jadł od wielu dni, połykał każdą srebrną rybkę, potrząsając głową. Potem prześliznął się płynnie między kostkami Kathy Tourneau, mrucząc z zadowoleniem. Był to nieco zardzewiały pomnik, jakby kot oduczył się być szczęśliwy.

Ale kiedy matka Lee chciała go podrapać za uszami, kocur drapnął ją, zostawiając długie, czerwone krechy na ręce. Matka krzyknęła i kopnęła go, a on uciekł, przewracając w panice puszkę.

Przez tydzień matka nosiła biały bandaż, a potem zostały jej brzydkie blizny. Kiedy kocur znowu wylazł z kukurydzy, miaucząc, żeby zwrócić na siebie uwagę, rzuciła w niego patelnią. Zniknął w gąszczu.

Za domem w Bucksport znajdowało się poletko nędznej kukurydzy. Rodzice jej nie zasiali i nie kiwnęli palcem, żeby o nią zadbać. Nie byli rolnikami, nie mieli nawet ogródka. Matka Lee zebrała parę kolb w sierpniu, ugotowała, ale nikt nie zdołał ich zjeść. Ziarna były bez smaku, gumowate i twarde. Ojciec powiedział, że to kukurydza pastewna.

W październiku łodygi wyschły, stały się brązowe i martwe, wiele złamało się i przechyliło. Lee był zachwycony ich wonią w zimnym jesiennym powietrzu, lubił przemykać wąskimi korytarzami między rzędami, suchy szelest liści. Dla dorosłego Lee Tourneau przypomnienie sobie tego entuzjazmu dla kukurydzy trochę przypominało próbę najedzenia się wspomnieniem dobrego posiłku.

Nie wiadomo, gdzie kocur podziewał się, gdzie mieszkał. Nie należał do sąsiadów. Nie należał do nikogo. Matka Lee twierdziła, że jest dziki. Wypowiedziała to słowo, „dziki", tym samym nienawistnym, brzydkim tonem, którym mówiła o Winterhaus, barze, w którym ojciec Lee zatrzymywał się co wieczór na drinka (albo dwa, względnie trzy) w drodze z pracy do domu.

Kocur miał wyraźnie widoczne żebra, wydarte płaty czarnej sierści, obsceniczne łaty różowej, sparszywiałej skóry i kosmate jaja rozmiaru piłek do ping-ponga, tak wielkie, że kołysały się między jego tylnymi nogami. Jedno oko miał zielone, drugie białe, chyba ślepe. Matka Lee kazała swojemu jedynakowi trzymać się z dala od tego stworzenia.

– Nie zacznie cię lubić – powiedziała. – Już minął moment, kiedy mógłby się nauczyć zaufania do ludzi. Nie interesujesz go ty ani nikt inny. Pojawia się tylko w nadziei, że coś mu damy, a jeśli go nie będziemy karmić, przestanie tu przychodzić.

Nie przestał. Co wieczór, gdy słońce już zachodziło, ale chmury nadal barwiły się jego poświatą, kocur wracał, żeby miauczeć na podwórku.

Lee czasami od razu po powrocie ze szkoły wychodził, żeby go szukać. Zastanawiał się, gdzie kocisko spędza cały dzień, dokąd chodzi i skąd wraca. Wspinał się na płot i chodził po nim, wyglądając kota na polu kukurydzy.

To był stary, rozpadający się płot z desek osadzonych na pochyłych słupach. Opasywał całe podwórko, pole kukurydzy i resztę. Górny poprzeczny drążek znajdował się wysoko, na poziomie głowy Lee, a całość trzęsła się, kiedy po niej chodził. Matka się denerwowała, tłumaczyła, że drewno jest spróchniałe, któraś deska w końcu pęknie pod jego ciężarem, a wtedy czeka go podróż do szpitala (ojciec machał ręką i mówił: „Dajże mu już spokój, to przecież dziecko!"). Ale Lee nie mógł się oprzeć temu płotowi, żaden chłopak by tego nie potrafił. Nie tylko po nim chodził jak po równoważni, czasem nawet biegał, rozłożywszy ręce, niczym kościsty żuraw startujący do lotu. Dobrze było biec po tym płocie, gdy belki trzęsły się pod jego stopami, a krew tętniła w żyłach.

Kocur nadal wystawiał na próbę cierpliwość Kathy Tourneau. Ogłaszał swoje przybycie błagalnym, fałszywym miauknięciem, jednym przeraźliwym dźwiękiem, powtarzanym raz po raz, aż matka Lee traciła cierpliwość i wypadała na podwórko, by rzucić czymś w niego.

– Na miłość boską, czego ty chcesz? – krzyknęła raz do czarnego kocura. – Nie dostajesz żarcia, dlaczego nie odejdziesz?

Lee nie powiedział tego matce, ale chyba wiedział, dlaczego kot powraca co wieczór. Matka myliła się, sądząc, że kot błaga o jedzenie. Lee uważał, że chodzi mu o poprzednich właścicieli, ludzi, którzy zajmowali ten dom przed nimi i traktowali go tak, jak chciał być traktowany. Lee wyobrażał sobie piegowatą dziewczynkę, jego rówieśnicę, w farmerkach i z długimi, prostymi rudymi włosami, która wynosiła czarnemu kotu miskę jedzenia, a potem siadała w bezpiecznej odległości, żeby go nie przestraszyć. Może mu śpiewała. Podejrzenie matki – że kot postanowił ich dręczyć nieustannymi, przeraźliwymi wrzaskami tylko po to, żeby sprawdzić, ile zdołają wytrzymać – wydawało się Lee nieprawdopodobną hipotezą.

Postanowił się zaprzyjaźnić z kocurem i pewnego wieczora usiadł na dworze, czekając na niego. Powiedział matce, że nie chce kolacji, że jeszcze jest najedzony po wielkiej porcji płatków, którą zjadł po powrocie ze szkoły, więc czy może trochę pobyć na dworze? Pozwoliła mu – dopóki ojciec nie wróci do domu, a wtedy do łóżka i spać. Nie wspomniał, że chce się spotkać z kotem i że ma dla niego sardynki.

W połowie października wcześnie się ściemnia. Wyszedł na dwór przed szóstą, na czarnym już niebie widać było linię intensywnego różu nad polami po drugiej stronie drogi. Czekał, podśpiewując pod nosem.

Świeciło parę gwiazd. Zauważył, że jedna z tych gwiazd się porusza, sunie w prostej linii przez niebo. Po chwili uświadomił sobie, że to musi być samolot albo satelita. Albo UFO! Co za myśl. Kiedy spuścił wzrok, zobaczył kocura.

Kot z niedopasowanymi oczami wychylił się spomiędzy niskich łodyg kukurydzy i zmierzył Lee przeciągłym spojrzeniem. Tym razem nie miauczał. Lee wyjął rękę z kieszeni kurtki, podszedł powoli, żeby go nie spłoszyć.

– Cześć, brat-kuuuu – odezwał się, przeciągając ostatnią sylabę jak nutę. – Cześć, brat-kuuu.

Puszka sardynek brzęknęła metalicznie podczas otwierania. Kocur śmignął w kukurydzę.

– O nie, bratku! – Lee poderwał się na równe nogi. To było niesprawiedliwe. Zaplanował całe spotkanie, jak zwabi kota tym cichym, przyjaznym pomrukiem, a potem postawi przed nim puszkę, nie próbując go dziś dotknąć, dając mu tylko jeść. A kocur nie dał mu nawet szansy.

Zerwał się wiatr i kukurydza zaszeleściła niespokojnie. Lee poczuł chłód w gardle. Gapił się tępo na pole. I nagle kot znowu się pojawił, wskoczył na płot. Odwrócił głowę i spojrzał na Lee rozjarzonymi, fascynującymi oczami.

Lee nie zrobił gwałtownego ruchu. Zaczął się skradać. Kiedy się zbliżył, sądził, że kocur znowu wskoczy w kukurydzę i zniknie. Ale on zrobił parę kroków po płocie i obejrzał się jeszcze raz, jakby z wyczekiwaniem. Chciał sprawdzić, czy Lee za nim pójdzie, zapraszał go. Lee stanął na żerdce i wspiął się na płot, który się zatrząsł pod jego ciężarem. Lee pomyślał: No, teraz kocur zeskoczy i zniknie. Ale on zaczekał, aż płot znieruchomieje, i znowu ruszył niespiesznie, z zadartym ogonem, ukazując dziurę w tyłku i wielkie jaja.

Lee poszedł za nim, rozkładając ręce, żeby nie stracić równowagi. Nie ośmielił się przyspieszyć z obawy, że przestraszy kota, który paradował leniwie po belce, odciągając go coraz dalej od domu. Kukurydza rosła tuż przy płocie; suche, grube liście smagały i muskały ramię Lee. Raz belka niebezpiecznie zatrzęsła się mu pod stopami; musiał przykucnąć i przytrzymać się słupka, żeby nie spaść. Kot zaczekał na niego na następnym słupku. Nie poruszył się, gdy Lee się wyprostował i podszedł do niego po chwiejącej się belce – zaczął mruczeć tym swoim wysilonym, zachrypniętym głosem. Lee omal nie wyskoczył ze skóry z przejęcia, że w końcu znalazł się tak blisko niego, niemal na wyciągnięcie ręki.

– Cześć – szepnął, a mruczenie stało się głośniejsze. Kot wygiął grzbiet, jakby go podstawiał pod rękę Lee. Wydawało się nieprawdopodobne, że nie chce być dotykany.

Lee obiecał sobie, że nie będzie próbował dotknąć kocura – nie dziś, podczas nawiązania pierwszego kontaktu – ale byłoby niegrzecznie odrzucić tak oczywiste zaproszenie do pieszczoty. Delikatnie wyciągnął rękę.

– Cześć, brat-kuuu – zaintonował cicho, a kot zamknął oczy w wyrazie czystej zwierzęcej rozkoszy. Potem otworzył je i chlasnął łapą.

Lee odskoczył – łapa świsnęła w powietrzu tuż obok jego lewego oka. Płot zatrząsł się gwałtownie; Lee upadł na bok w kukurydzę.

Górna żerdź płotu znajdowała się na ogół metr dwadzieścia od ziemi, ale w tym miejscu było obniżenie terenu i spadł z jakichś dwóch metrów. Widły, leżące w kukurydzy od wielu lat, czekały na niego, odkąd się urodził. Leżały na ziemi z wygiętymi zardzewiałymi zębami w górze. Lee uderzył o nie głową.

ROZDZIAŁ 37

Chwilę potem usiadł. Kukurydza szeleściła gorączkowo, szeptała, obgadywała go. Kot zeskoczył z płotu. Ściemniło się już zupełnie, a kiedy Lee podniósł głowę, zobaczył, że gwiazdy się poruszają. Wszystkie stały się satelitami, śmigały w różnych kierunkach, nurkowały w dół. Księżyc drgnął, osunął się o parę centymetrów, znowu drgnął. Jakby kurtyna nieba miała lada chwila spaść, ukazując pustą scenę. Lee wyciągnął rękę i wyprostował księżyc, wcisnął go na miejsce. Był zimny jak sopel, zmroził mu palce.

Lee musiał sięgnąć bardzo wysoko, żeby naprawić księżyc, a kiedy znalazł się w górze, spojrzał na West Bucksport. Zobaczył rzeczy, których nie mógłby dostrzec z pola kukurydzy, ujrzał je z perspektywy Boga. Widział samochód ojca sunący przez Pickpocket Lane i skręcający na żwirowany podjazd. Ojciec wiózł sześciopak na siedzeniu obok, między udami trzymał kolejne zimne piwo. Gdyby Lee zechciał, mógłby pstryknąć palcami w samochód i strącić go z drogi w iglaki osłaniające ich dom przed autostradą. Wyobraził sobie samochód leżący na boku, płomienie wystawiające jęzory spod maski. Ludzie by powiedzieli, że ojciec jechał pijany w drebiezgi.

Ten świat w dole był Lee obojętny jak makieta miasteczka, przez które przejeżdża kolejka elektryczna. West Bucksport wyglądało rozkosznie z tymi drzewkami i zabawkowymi domeczkami, i małymi ludzikami. Gdyby zechciał, mógłby podnieść swój dom i przesunąć go w inną część ulicy. Mógłby zmiażdżyć go obcasem. Mógłby zmieść to dziadostwo ze stołu jednym ruchem ręki.

Zobaczył jakiś ruch w kukurydzy, zwinny cień prześlizgujący się wśród innych cieni. Rozpoznał kocura. Wówczas zrozumiał, że został wyniesiony na tak wielką wysokość nie tylko po to, żeby naprawić księżyc. Ofiarował kotu jedzenie i serce, a przybłęda udał, że go lubi, a potem walnął go, zrzucił z płotu i mógłby zabić, bez powodu, po prostu dlatego, że taką już miał naturę, a teraz odchodził, jakby nic się nie stało, może już zapomniał o Lee, a tego nie można było tak zostawić. Lee sięgnął w dół wielką ręką – całkiem jakby znajdował się na najwyższym piętrze szklanego drapacza chmur i spoglądał z niego w dół – po czym zgniótł kota palcem, wdusił go w ziemię. Przez jedną gorączkową chwilę, niespełna sekundę, poczuł pod palcem spazm drżącego życia, wiedział, że kot usiłuje się wyrwać, ale było za późno, zmiażdżył go, a kocur pękł jak suchy strąk. Lee wgniótł palec w ziemię, jak jego ojciec wgniatał pety w popielniczkę. Zabił zwierzaka z cichą, stłumioną satysfakcją, czując się nieco oderwany od siebie, tak jak czasami mu się zdarzało, kiedy się ze sobą bawił.

Po chwili podniósł rękę i spojrzał na nią – na strugę krwi i kępkę czarnego futra. Powąchał palce. Czuć je było zatęchłą piwnicą i rozgrzaną słońcem trawą. Ten zapach go zainteresował, mówił o polowaniu na myszy i szukaniu kocicy do rżnięcia.

Lee opuścił rękę na kolana i spojrzał tępo na kota. Znowu siedział w kukurydzy, choć nie pamiętał, kiedy zszedł; był tego samego rozmiaru co zawsze, choć nie pamiętał, żeby zmalał. Kocur wyglądał jak zmięta ścierka. Zastygł z głową odwróconą do tyłu, jakby ktoś chciał ją wykręcić jak żarówkę. Wielkimi ślepiami gapił się w niebo. Czaszkę miał pękniętą i zdeformowaną, z ucha sączył mu się mózg. Leżał obok płaskiego, mokrego od krwi kamienia. Lee przypomniał sobie, że zranił się w prawą dłoń. Na przegubie i przedramieniu miał trzy równoległe krwawe szramy, jakby rozorał sobie ciało widelcem. Nie potrafił zrozumieć, jak kot zdołał zadrapać mu rękę, skoro stała się tak wielka, ale był już zmęczony, bolała go głowa i po chwili przestał się zastanawiać. To męczące – być jak Bóg, na tyle wielki, by naprawiać wszystko wymagające naprawy. Dźwignął się z ziemi i na miękkich nogach powlókł się do domu.

Rodzice byli w salonie. Znowu się kłócili. A raczej ojciec siedział z piwem i gazetą sportową, nie reagując, a Kathy stała nad nim, utyskując cichym, zduszonym głosem. Lee doznał nagłego olśnienia, idealnego zrozumienia, co go naszło, kiedy stał się na tyle wielki, żeby naprawić księżyc, i zrozumiał, że ojciec jeździł co noc do Winterhaus nie po to, żeby pić. Spotykał się z pewną kelnerką. Nie żeby któreś z rodziców wspomniało choć słowem o tej kelnerce: matka wściekała się o bałagan w garażu, o to, że ojciec wlazł w butach do salonu, o swoją pracę. Ale jednak tak naprawdę kłócili się o kelnerkę. Lee zrozumiał też, że z czasem – może za parę lat – ojciec odejdzie i nie zabierze go ze sobą.

Ich kłótnia wcale go nie martwiła. Zaniepokoiło go, że grające w tle radio wydaje charczący, dysonansowy dźwięk, jakby po schodach spadały garnki, jakby coś syczało i bulgotało. Ten dźwięk szarpał jego nerwy; skręcił do radia, żeby je wyłączyć, i dopiero sięgając do gałki, uświadomił sobie, że to piosenka „The Devil Inside". Nie miał pojęcia, dlaczego mu się kiedyś podobała. W następnych tygodniach przekonał się, że nie może znieść żadnej muzyki. Piosenki przestały mieć sens, były tylko chaosem drażniących dźwięków. Gdy w pokoju grało radio, wychodził. Wolał ciszę, która współgrała z jego myślami.

Wchodząc po schodach, czuł zawroty głowy. Wydawało mu się, że ściany pulsują. Bał się, że jeśli wyjrzy na zewnątrz, znowu zobaczy księżyc podrygujący na niebie i tym razem nie zdoła go naprawić. Pomyślał, że powinien się położyć, zanim upadnie. Rzucił ze schodów „dobranoc". Matka go nie zauważyła. Ojciec olał.


*

Gdy następnego dnia się obudził, poduszka była sztywna od wyschniętych plam krwi. Przyjrzał się im bez niepokoju i strachu. Szczególnie zainteresował go zapach – stęchła woń miedziaków.

Parę minut później stał pod prysznicem i przypadkiem spojrzał między nogi. Cienka nitka czerwonawego brązu wmieszała się w strumyk wody i spływała spiralnie do sitka, jakby w wodzie była rdza. Ale to nie była rdza. Uniósł rękę do głowy – może się skaleczył, spadając z płotu. Zbadał palcami obolałe miejsce na prawej skroni. Dotknął czegoś, co wydawało się małym zagłębieniem, i przez chwilę jakby ktoś wrzucił pod prysznic suszarkę, poraził go elektryczny wstrząs, od którego świat rozbłysnął, zmienił się w fotograficzny negatyw. Gdy minął szok, Lee spojrzał na rękę i zobaczył krew na palcach.

Nie powiedział matce, że rozbił sobie głowę – nie wydawało mu się to ważne – nie wyjaśnił, skąd się wzięła krew na poduszce, choć matka się przeraziła.

– Coś takiego! – powiedziała. – Całkiem dobra poszewka! Zupełnie zniszczona!

Stała na środku kuchni z przesiąkniętą krwią poszewką w dłoniach.

– Daj spokój – odezwał się ojciec, czytający przy stole gazetę sportową. Był blady, zarośnięty i skacowany, ale i tak znalazł dla niego uśmiech. – Dzieciak miał krwotok z nosa, a ty się zachowujesz, jakby kogoś zabił. To nie morderca. – Mrugnął do syna. – Na razie.

ROZDZIAŁ 38

Lee znalazł dla Merrin uśmiech, kiedy otworzyła drzwi, ale tego nie doceniła. Ledwie na niego spojrzała.

– Powiedziałem Igowi, że dziś muszę pojechać do Bostonu w sprawach kongresmena, a on na to, że jeśli nie wezmę cię gdzieś na dobrą kolację, przestanie być moim przyjacielem.

Na kanapie siedziały dwie dziewczyny, oglądały telewizję. Między nimi i na podłodze u ich stóp poniewierały się pudełka. Obie żółte i skośne, jak współlokatorka Merrin. Współlokatorka siedziała na oparciu fotela, wrzeszcząc radośnie do komórki. Lee nie miał dobrego zdania o Azjatach, mrówkopodobnych istotach z fiksacją na tle komórek i aparatów fotograficznych, choć podobał mu się styl azjatyckiej pensjonarki, czarne buciki ze sprzączkami, białe pod kolanka i plisowane spódniczki. Drzwi do pokoju współlokatorki były otwarte; na gołym materacu widział kolejne pudełka.

Merrin spojrzała na to wszystko z rezygnacją, a potem odwróciła się do Lee. Gdyby wiedział, że zobaczy ją szarą jak szmata, bez makijażu, z brudnymi włosami i w workowatych dresach, pewnie by sobie darował tę wizytę. Kompletna porażka. Już żałował, że przyjechał. Uświadomił sobie, że ciągle się uśmiecha, więc przestał. Szukał właściwych słów.

– Nadal źle się czujesz?

Skinęła głową z roztargnieniem.

– Chodźmy na dach. Mniej tam hałasu.

– Poszedł za nią po schodach. Wyglądało na to, że nie wyjdą na kolację. Merrin wyjęła z lodówki dwa heinekeny. Lepsze to niż nic.

Dochodziła ósma, ale jeszcze się nie ściemniło. Chłopcy znowu jeździli na deskach, które szczękały i turkotały na asfalcie. Lee podszedł na skraj dachu, żeby na nich spojrzeć. Paru miało irokezy, krawaty i koszule zapięte tylko przy kołnierzu. Lee zawsze uważał deskę za element stroju, bo z nią pod pachą wygląda się na buntownika, trochę niebezpiecznego, ale i wysportowanego. Nie podobała mu się tylko perspektywa upadku; na samą myśl połowa głowy lodowaciała mu i drętwiała.

Merrin dotknęła jego karku i przez chwilkę obawiał się, że go zepchnie w dół. Chciał się odwrócić, chwycić ją za szyję i pociągnąć za sobą. Chyba dostrzegła jego przerażenie, bo uśmiechnęła się po raz pierwszy i podała mu piwo. Podziękował skinieniem głowy, wziął je w jedną rękę, drugą zapalił papierosa.

Merrin usiadła na zewnętrznej obudowie klimatyzatora. Nie piła swojego piwa, obracała mokrą butelkę w dłoniach. Stopy miała bose. Słodkie były te jej małe różowe stopki. Łatwo mu było sobie wyobrazić, jak Merrin kładzie jedną z nich między jego nogami i palcami delikatnie ugniata mu krocze.

– Chyba pójdę za twoją radą – powiedziała.

– Będziesz głosować na republikanów? W końcu postęp!

Znowu się uśmiechnęła, ale był to smutny, blady uśmiech. Odwróciła wzrok.

– Powiem Igowi, że po jego wyjeździe do Anglii chcę wziąć urlop od naszego związku. Jakby próbną separację, żebyśmy oboje mogli się spotykać z innymi.

Lee poczuł, jakby się o coś potknął, choć przecież stał nieruchomo.

– Kiedy zamierzasz mu to obwieścić?

– Gdy wróci z Nowego Jorku. Nie chciałam mu mówić przez telefon. Nie uprzedzaj go, Lee. Nie rób żadnych aluzji.

– Dobrze. – Zachwyciło go to, co powiedziała, ale wiedział, że nie należy tego okazywać. – Powiesz mu, że powinien się spotykać z innymi?

Skinęła głową.

– A… ty też będziesz?

– Powiem mu, że chcę spróbować, jak mi będzie z kimś innym. Nic więcej. Powiem mu, że to, co zrobi podczas pobytu w Anglii, się nie liczy. Nie chcę wiedzieć, z kim się spotyka, nie będę mu opowiadać o moich związkach. To chyba… chyba powinno wszystko ułatwić. – Wiatr porywał jej włosy i ładnie się nimi bawił. Pod tym bladofioletowym wieczornym niebem wyglądała na mniej chorą i wymizerowaną. – Ale wiesz, już mam wyrzuty sumienia.

– Hm… niepotrzebnie. Jeśli naprawdę się kochacie, po pół roku będziecie mieć pewność i znowu zechcecie być razem.

Pokręciła głową.

– Nie, ja… sądzę, że to nie na jakiś czas. Tego lata dowiedziałam się czegoś o sobie i inaczej spojrzałam na mój związek z Igiem. Kiedy pojedzie do Anglii, kiedy zdąży kogoś poznać, skończę to na dobre.

– Jezu… – mruknął Lee, jeszcze raz powtarzając w myśli „tego lata dowiedziałam się czegoś o sobie". Wspomniał, jak stali razem w kuchni, on z kolanem między jej nogami, z rękami na gładkiej krzywiźnie jej bioder, znowu poczuł jej łaskoczący mu ucho delikatny, przyspieszony oddech. – Jeszcze parę tygodni temu mówiłaś, że macie imiona dla dzieci.

– Tak. Ale jak się coś wie, to się wie i koniec. A ja już wiem, że nigdy nie będę miała z nim dzieci. – Wydawała się spokojniejsza, jakby odetchnęła. – Teraz pora, żebyś zaczął bronić przyjaciela i odwodzić mnie od tego pomysłu. Jesteś na mnie zły?

– Nie.

– Źle o mnie myślisz?

– Źle bym pomyślał, gdybyś nadal chciała być z Igiem, wiedząc, że nie ma dla was przyszłości.

– Właśnie. Chcę, żeby Ig miał inne dziewczyny, żeby był szczęśliwy. Jeśli się dowiem, że jest szczęśliwy, łatwiej będzie mi odejść.

– Ale… o Jezu. Byliście ze sobą od zawsze. – Ręka mu zadrżała, gdy wyciągnął z paczki drugiego papierosa. Za tydzień Ig wyjedzie, ona zostanie sama i nie będzie się tłumaczyć z tego, z kim się rżnie.

Spojrzała na papierosy.

– Mogę jednego?

– Serio? Myślałem, że chcesz, żebym rzucił.

– Ig chciał, żebyś rzucił. Ja zawsze byłam ciekawa, ale… no wiesz. Myślałam, że Ig będzie miał coś przeciwko. Teraz mogę spróbować. – Potarła dłonie o kolana. – No to… nauczysz mnie dziś palić?

– Pewnie.

Deskorolki turkotały na ulicy. Paru chłopców wrzasnęło z zachwytem i strachem, kiedy jeden z nich runął na ziemię. Merrin wyjrzała zza krawędzi dachu.

– Chciałabym się też nauczyć jeździć na deskorolce.

– Durny sport. Łatwo coś złamać. Na przykład kark.

– O kark się nie martwię – powiedziała, wspięła się na palce i pocałowała go w kącik ust. – Dziękuję, że ze mną porozmawiałeś. Mam u ciebie dług.

Bluzeczka opinała jej piersi; na chłodnym wieczornym wietrzyku jej sutki się skurczyły i w materiale zostały zagłębienia. Lee miał ochotę położyć jej ręce na biodrach, zaciekawił się, czy mogliby dziś zacząć od małej macanki. Ale zanim zdążył wyciągnąć rękę, drzwi na dach otworzyły się z łomotem i stanęła w nich współlokatorka Merrin. Gruba, męska. Żuła gumę.

– Williams, dzwoni twój chłopak. Razem z kumplami z Amnesty International poddali się waterboardingowi, żeby sprawdzić, co się wtedy czuje. Jest strasznie nakręcony i chce ci o tym opowiedzieć. Fajną ma robotę. Przeszkodziłam wam?

– Nie. – Merrin odwróciła się do Lee i szepnęła: – Uważa cię za ciemnego typa. Oczywiście ma rację. Muszę iść porozmawiać z Igiem. Darujemy sobie to wyjście?

– Kiedy z nim porozmawiasz… czy zrobisz coś w sprawie… tej, o której rozmawialiśmy…

– A, to… Nie. Potrafię dotrzymać tajemnicy, Lee.

– Dobrze – szepnął z wyschniętymi ustami. Pragnął jej.

– Mogę szluga? – spytała Azjatka, podchodząc do nich.

– Jasne – powiedział Lee.

Merrin pomachała lekko ręką, przeszła przez dach i znikła. Lee podał Azjatce winstona i ogień.

– To co, jedziesz do San Diego?

– No. Wprowadzam się do koleżanki z liceum. Będzie ekstra. Ma konsolę Wii i wszystko.

– Gra w te kropki i kreski, czy będziesz musiała sama sobie prać?

Skośna łypnęła na niego i machnęła pulchną dłonią, rozgarniając dzielącą ich zasłonę dymu.

– O czym ty mówisz?

– No wiesz, ta gra, w której stawia się w rzędach kropki, a potem na zmianę rysuje się kreski, żeby powstały kwadraty? Nie gracie w nią z Merrin o to, kto robi pranie?

– A gramy? – spytała dziewczyna.

ROZDZIAŁ 39

Wodził po parkingu spojrzeniem zdrowego oka, szukając Merrin. Wszystko tonęło w dziwnym, piekielnym świetle czerwonego neonu The Pit, więc nawet deszcz, który padał tej parnej nocy, był czerwony. A oto i ona, pod drzewem, w ulewie.

– Tam, Lee, tam! – powiedział Terry, ale Lee już skręcał.

Powiedziała, że może będzie potrzebować podwózki, jeśli Ig się bardzo zdenerwuje ich poważną rozmową. Lee dał jej słowo, że na wszelki wypadek podjedzie pod knajpę, a ona oznajmiła, że nie musi, ale uśmiechnęła się z wdzięcznością, więc zrozumiał, że tego od niego oczekuje. Z Merrin było tak, że nie zawsze mówiła to, co myślała, często słowa stały w sprzeczności z jej intencjami.

Kiedy zobaczył ją w przemoczonej bluzce i spódniczce oblepiającej nogi, z oczami zaczerwienionymi od płaczu, żołądek skręcił mu się z nerwowego podniecenia. Pomyślał, że czekała tu na niego, chciała być z nim. Rozmowa poszła źle, Ig gadał straszne rzeczy, w końcu ją rzucił i teraz nie było już powodu czekać. Lee uznał, że istnieje spora szansa, że Merrin zgodzi się pojechać do niego, powie łagodnie, ustępliwie: „tak". Zwolnił, a ona go dostrzegła i uniosła rękę, od razu ruszyła do samochodu. Pożałował, że najpierw nie odstawił Terry'ego do domu, chciał być z nią sam. Gdyby znaleźli się w samochodzie tylko we dwoje, ona mogłaby się do niego przytulić, szukając ciepła i pociechy, a on by ją objął i może wsunął rękę pod bluzkę.

Chciał, żeby usiadła z przodu, i odwrócił się do Terry'ego, by go wysłać na tylne siedzenie, ale on już przełaził nad oparciem fotela. Terry Perrish był najarany jak bombowiec, przez parę ostatnich godzin wypalił z kilo trawy i poruszał się z gracją słonia na prochach. Lee sięgnął ręką obok niego, żeby otworzyć drzwi Merrin, a przy tym szturchnął Terry'ego łokciem w tyłek, by go ponaglić. Terry stracił równowagę i spadł; dał się słyszeć cichy, metaliczny stuk, gdy uderzył w otwartą skrzynkę na narzędzia stojącą na podłodze.

Merrin wsiadła, odgarniając z twarzy mokre pasma włosów. Twarz w kształcie serca – nadal dziewczęcą – miała mokrą i białą, a Lee poczuł potrzebę, by delikatnie pogładzić ją po policzku. Była przemoczona do nitki, spod mokrej bluzki prześwitywał stanik w różyczki. Zanim się zorientował, już to zrobił, wyciągnął rękę, żeby jej dotknąć. Ale potem spojrzał w bok i dostrzegł porzuconego na siedzeniu Terry'ego jointa, grubego, długiego jak palec blanta. Przykrył go dłonią i zabrał, zanim Merrin zauważyła.

Lekko musnęła jego przegub lodowatymi palcami. Zadrżał.

– Dzięki, że mnie zabrałeś. Uratowałeś mi życie – powiedziała.

– Gdzie Ig? – spytał Terry zachrypniętym, ogłupiałym głosem, niszcząc tę chwilę. Lee spojrzał na niego w lusterku wstecznym. Terry siedział zgarbiony, z błędnym spojrzeniem, jedną dłoń przyciskając do skroni.

Merrin wtuliła dłoń w brzuch, jakby myśl o Igu sprawiła jej fizyczne cierpienie.

– Nie… nie wiem. Wyszedł.

– Powiedziałaś mu? – spytał Lee.

Merrin obejrzała się na The Pit. Zobaczył jej odbicie w szybie, jej podbródek, zmarszczony z wysiłku, by się nie rozpłakać. Dygotała tak mocno, że jej kolana obijały się o siebie.

– Jak to przyjął?

Potrząsnęła gwałtownie głową.

– Jedźmy już.

Lee skręcił na szosę, zawracając w stronę, z której przyjechali. Wiedział, co zrobi. Podrzuci Terry'ego do domu, potem bez dyskusji zawiezie ją do siebie i spokojnym, zdecydowanym tonem – tak jak ona, gdy wysłała go pod prysznic w dniu śmierci jego matki – powie, że powinna się przebrać z mokrych ciuchów i wziąć kąpiel. A kiedy przyniesie jej drinka, delikatnie odsunie zasłonę… i będzie już rozebrany.

– Hej, mała – odezwał się Terry. – Chcesz moją kurtkę?

Lee rzucił zirytowane spojrzenie w lusterko; myśl o Merrin pod prysznicem tak go zaprzątnęła, że prawie zapomniał o obecności Terry'ego. Poczuł podskórny prąd nienawiści do gładkiego, zabawnego, sławnego, przystojnego i głupiego Terry'ego, który dzięki minimalnemu talentowi, rodzinnym znajomościom i sławnemu nazwisku zdobył bogactwo i dostęp do najlepszych cipek w kraju. Rozsądek podpowiadał, żeby spróbować go wykorzystać, sprawdzić, czy istnieje jakiś sposób, by za jego sprawą dodać kongresmenowi znaczenia, a przynajmniej trochę pieniędzy, ale tak naprawdę Lee nigdy go nie lubił – pyskacza i egocentryka, który specjalnie upokorzył go przed Glenną Nicholson pierwszego dnia ich znajomości. Brzydził go sam widok tego obleśnego skurwiela, który zaczyna czarować dziewczynę swojego brata niespełna dziesięć minut po ich zerwaniu, jakby miał do tego prawo. Lee sięgnął do przycisku klimatyzacji, zły na siebie, że nie wyłączył jej wcześniej.

– Nic mi nie jest – powiedziała Merrin, ale Terry już podał jej kurtkę. Podziękowała tonem tak pokornym i przymilnym, że Lee chciał ją spoliczkować. Merrin miała sporo zalet, ale zasadniczo była jak inne kobiety, podniecona i potulna wobec władzy i pieniędzy. Gdyby nie fundusz powierniczy i nazwisko, nawet by nie spojrzała na tego żałosnego Iga Perrisha. – Pe… pewnie myślisz…

– Nic nie myślę, więc wyluzuj.

– Ig…

– Na pewno sobie poradzi. Nie martw się.

Nadal dygotała – widok jej trzęsących się piersi był podniecający – ale obróciła się i wyciągnęła rękę do Terry'ego.

– To boli? – Cofnęła dłoń. Lee dostrzegł krew na jej palcach. – Powinieneś sobie przyłożyć ga… gazik.

– Spoko, to nic – odpowiedział Terry i Lee tym razem zapragnął spoliczkować jego. Dodał gazu, żeby jak najszybciej dowieźć go do domu i pozbyć się świadka.

Cadillac unosił się i opadał, sunął mokrą szosą, kołysał się na zakrętach. Merrin mocno oplatała się rękami pod osłoną kurtki Terry'ego, nadal dygocząc. Jej jasne oczy lśniły spod gąszczu wzburzonych włosów, rudej strzechy. Nagle oparła się o deskę rozdzielczą, trzymając sztywno wyprostowaną rękę, jakby mieli oderwać się od jezdni.

– Merrin, w porządku?

Potrząsnęła głową.

– Nie. Zatrzymaj się. Zatrzymaj się tutaj. – Jej głos zabrzmiał piskliwie.

Zrozumiał, że Merrin zbiera się na wymioty. Zaraz się porzyga w jego cadillacu – ta myśl autentycznie go przeraziła. Najfajniejsze w chorobie i śmierci matki było to, że odziedziczył po niej ten samochód, a gdyby Merrin w nim zwymiotowała, wkurzyłby się potężnie. Tego smrodu nie da się usunąć, bez względu na wszystko.

Po prawej stronie zobaczył zbliżający się zjazd do odlewni i skręcił, nadal zbyt szybko. Przednie prawe koło wjechało na piasek na poboczu drogi, tyłem samochodu lekko zarzuciło, a to niewskazane, kiedy ma się obok siebie dziewczynę, której zbiera się na mdłości. Nadal hamując, skierował cadillaca na wyboistą żwirową ścieżkę. Zarośla szorowały po bokach samochodu, kamienie bębniły o podwozie. W świetle reflektorów pojawił się łańcuch biegnący w poprzek ścieżki. Zbliżał się szybko. Lee nie zdejmował nogi z hamulca, zwalniał powoli, systematycznie. W końcu cadillac zatrzymał się łagodnie, napierając zderzakiem na łańcuch.

Merrin otworzyła drzwi; rozległ się gwałtowny charkot, niemal jak mokry kaszel. Lee ostro zaciągnął hamulec. Sam też był trochę roztrzęsiony, zirytowany, z trudem odzyskał wewnętrzny spokój. Jeśli ma ją dziś zwabić pod prysznic, nie powinien się spieszyć. Będzie ją prowadzić za rękę, kroczek po kroczku. Zrobi to, pokieruje nią tam, dokąd i tak oboje zmierzają, ale musiał zapanować nad sobą i nad sytuacją. Na razie nie wydarzyło się nic, czego nie można naprawić.

Wysiadł i obszedł samochód. Deszcz bębnił wokół niego, moczył mu plecy i ramiona, przesiąkał przez materiał koszuli. Merrin postawiła nogi na ziemi i opuściła nisko głowę. Burza już traciła rozpęd, deszcz kapał cicho na liście wiszące nad drogą.

– Żyjesz? – spytał. Skinęła głową. Podjął: – Zawieźmy Terry'ego do domu, a potem pojedziesz do mnie, wszystko mi opowiesz. Zrobię ci drinka i wyrzucisz to z siebie. Lepiej się poczujesz.

– Nie. Nie, dziękuję. Chcę być sama. Muszę się zastanowić.

– Nie powinnaś być dziś sama. W twoim stanie ducha to najgorsze, co możesz zrobić. Hej, jedźmy do mnie. Naprawiłem twój krzyżyk. Chcę ci go zawiesić na szyi.

– Nie, Lee. Chcę wrócić do domu, przebrać się w coś suchego i pobyć sama.

Znowu poczuł rozdrażnienie – to całkiem w jej stylu: sądzi, że może go zwodzić w nieskończoność, oczekuje od niego, że odbierze ją spod knajpy i posłusznie zawiezie tam, gdzie mu każe, niczego w zamian nie żądając – a po chwili się opanował. Poszedł do bagażnika, wyjął torbę gimnastyczną, przyniósł ją, podał Merrin.

– Mam ciuchy do ćwiczeń. Koszulkę. Spodnie. Suche i ciepłe. I niezarzygane.

Zawahała się, po czym wzięła pasek torby i wstała.

– Dziękuję. – Nie patrzyła mu w oczy.

Nie puścił torby, jeszcze nie pozwolił odejść Merrin w mrok.

– Zrozum, musiałaś to zrobić. Jak mogłaś pomyśleć, że możesz… że moglibyście…

– Daj mi się przebrać, dobrze? – Wyszarpnęła mu torbę z ręki.

Odeszła sztywno przez światło reflektorów, w obcisłej spódniczce lepiącej się jej do ud, w mokrej bluzce przejrzystej jak bibułka. Przełożyła nogę nad łańcuchem, potem drugą i dalej szła w stronę mroku, wzdłuż drogi. Jeszcze odwróciła głowę i rzuciła Lee spojrzenie, unosząc pytająco brew, jakby zadawała pytanie – albo go zapraszała. Potem znikła.

Lee zapalił papierosa, stojąc obok samochodu. Zastanawiał się, czy powinien iść za nią, nie całkiem pewien, czy chce pójść do lasu, kiedy Terry to widzi. Po paru minutach zajrzał do cadillaca. Terry leżał na tylnym siedzeniu, z ręką na oczach. Nieźle się walnął w głowę, miał czerwoną krechę w okolicach prawej skroni, a i przedtem też ledwie kontaktował, był napruty jak stodoła. Śmieszne, że znaleźli się koło tej odlewni, gdzie Lee poznał Terry'ego Perrisha, który wraz z Erikiem Hannitym wysadził w powietrze wielkiego mrożonego indyka. Przypomniał sobie o joincie Terry'ego i namacał go w kieszeni. Może parę machów uspokoi żołądek Merrin i uczyni ją chętniejszą.

Czekał jeszcze przez minutę, ale Terry się nie poruszył, więc rzucił niedopałek w mokrą trawę i ruszył za Merrin. Szedł żwirową ścieżką, lekko skręcającą i biegnącą w górę zbocza, i oto zobaczył czarną odlewnię na tle kłębiących się czarnych chmur. Z niebosiężnym kominem wyglądała jak fabryka produkująca koszmary w ilościach przemysłowych. Mokra trawa lśniła i drżała na wietrze. Lee pomyślał, że Merrin poszła aż do tej zrujnowanej warowni z czarnych cegieł i cieni, że tam się przebiera, ale psyknęła na niego z mroku po lewej stronie. Wtedy ją zobaczył, jakieś pięć metrów od ścieżki.

Stała pod starym drzewem, spod którego łuszczącej się kory ukazywał się martwy, biały, usiany trądowymi plamami pień. Miała na sobie jego szare spodnie od dresu. Do nagiej piersi przyciskała sportową kurtkę Terry'ego. Ten widok był dla niego erotycznym szokiem, jakby wyjętym prosto z leniwej popołudniowej masturbacyjnej fantazji. Merrin o jasnych ramionach, szczupłych rękach i znękanych oczach, półnaga, drżąca w lesie, czekająca na niego w samotności.

U jej stóp leżała torba. Mokre ubranie spoczywało złożone po jednej stronie, na nim znajdowały się porządnie ustawione szpilki. W jednej z nich coś zauważył – wyglądało jak równo złożony męski krawat. Jak ona lubiła wszystko składać!

– W twojej torbie nie było bluzy – powiedziała. – Tylko spodnie.

– Fakt. Zapomniałem. – Szedł ku niej.

– A, co tam. Daj mi swoją koszulę.

– Mam się rozebrać?

Usiłowała się uśmiechnąć, ale wyrwało się jej niecierpliwe westchnienie.

– Lee, przepraszam, ja… jestem trochę zdenerwowana.

– Oczywiście. Musisz się napić i z kimś pogadać. Wiesz co? Mam trawę, jeśli chcesz się odprężyć. – Uniósł jointa i uśmiechnął się, bo czuł, że Merrin potrzebuje teraz uśmiechu. – Chodźmy do mnie. Jeśli nie będziesz dziś miała ochoty, to kiedy indziej.

– O czym ty mówisz? – spytała, marszcząc brwi. – Nie mam nastroju na żarty.

Pochylił się i pocałował ją w usta, mokre i zimne. Wzdrygnęła się, cofnęła o krok. Kurtka wyśliznęła się jej z rąk, przytrzymała ją, osłoniła się przed nim.

– Co robisz?

– Chciałem cię pocieszyć. Jeśli źle się czujesz, to częściowo przeze mnie.

– Nie przez ciebie. – Patrzyła na niego wielkimi, zdumionymi oczami, w których powoli zaczęła świtać straszna świadomość. Łatwo było sobie wyobrazić, że ma nie dwadzieścia cztery, ale szesnaście lat, że jest jeszcze nietknięta. – Nie zerwałam z Igiem przez ciebie. To nie miało nic wspólnego z tobą.

– Ale możemy być razem. Nie o to ci chodziło od samego początku?

Cofnęła się o kolejny chwiejny krok, z coraz większym osłupieniem, otwierając usta do krzyku. Zaniepokoiło go, że mogłaby krzyknąć, poczuł impuls, by przyskoczyć do niej, zasłonić jej usta ręką. Ale nie krzyknęła. Roześmiała się – zduszonym, niedowierzającym śmiechem, jakby śmiała się z niego jego toczona demencją matka.

– O kurwa – powiedziała. – O Jezu, kurwa. Lee, to bardzo kiepski moment na takie gówniane żarty.

– Zgadzam się.

Spojrzała na niego w osłupieniu. Ten chory, zdezorientowany uśmiech znikł z jej twarzy, górna warga uniosła się w grymasie. Brzydkim grymasie odrazy.

– Tak myślałeś? Że zerwałam z nim… żeby móc się rżnąć z tobą? Jesteś jego przyjacielem. Moim przyjacielem! Nic nie rozumiesz?

Zrobił krok w jej stronę, chciał ją chwycić za ramię. Odepchnęła go. Nie spodziewał się tego, zatoczył się, potknął o jakiś korzeń i usiadł na mokrej, twardej ziemi.

Poczuł, że coś w nim narasta, jakby ryk nawałnicy, huk mknącego przez tunel pociągu. Nie miał jej za złe tego, co powiedziała, choć nie było to ładne – zwodziła go od miesięcy, właściwie od lat, a teraz wyśmiała. Znienawidził ją za wyraz jej twarzy. Za ten grymas wstrętu, małe ostre ząbki ukazujące się spod uniesionej górnej wargi.

– To o czym mówiliśmy? – spytał cierpliwie, nadal siedząc jak idiota na mokrej ziemi. – O czym rozmawialiśmy przez cały zeszły miesiąc? Myślałem, że chcesz się bzykać z innymi. Myślałem, że dowiedziałaś się czegoś nowego o sobie, swoich uczuciach. Czegoś związanego ze mną.

– O Boże. O Jezu. Lee…

– Zapraszałaś mnie na kolacje. Pisałaś świńskie esemesy o jakiejś nieistniejącej blondynce. Dzwoniłaś do mnie o każdej porze dnia i nocy, żeby spytać, jak sobie radzę, jak się czuję. – Położył rękę na schludnym stosiku jej ubrań. Przygotowywał się, żeby wstać.

– Martwiłam się o ciebie, ty palancie. Matka ci umarła!

– Myślisz, że jestem głupi? W dniu jej śmierci rzuciłaś się na mnie, ujeżdżałaś moją nogę, podczas gdy matka leżała w pokoju obok.

– Co?! – rzuciła głosem ostrym i piskliwym. Robiła tyle hałasu, Terry mógł usłyszeć, chcieć sprawdzić, dlaczego się kłócą. Lee namacał wsunięty do buta krawat, zacisnął na nim palce, wstając. Merrin mówiła dalej: – Pamiętam, byłeś pijany, ja cię uścisnęłam, a ty zacząłeś mnie obmacywać. Pozwoliłam ci, bo miałeś tak strasznie przerąbane, tylko dlatego. Tylko! – Znowu zaczęła płakać.

– Zasłoniła oczy dłonią, zadrżał jej podbródek. Drugą ręką nadal tuliła do piersi kurtkę. – Wszystko to jakieś pojebane. Myślałeś, że zrywam z Igiem, żeby się bzykać z tobą? Wolałabym umrzeć, Lee. Umrzeć. Nie wiesz?

– Już wiem, suko – powiedział, wyszarpnął jej kurtkę z ręki, cisnął na ziemię i zarzucił Merrin na szyję pętlę z krawata.

ROZDZIAŁ 40

Kiedy uderzył ją kamieniem, przestała go z siebie spychać i mógł z nią robić, co chciał, więc rozluźnił pętlę na jej szyi. Merrin odwróciła głowę w bok, oczy wyszły jej z orbit, powieki dziwnie trzepotały. Spod jej włosów wypełzła strużka krwi, spłynęła po brudnej, umazanej twarzy.

Lee pomyślał, że Merrin kompletnie odleciała, jest zbyt ogłuszona, zdolna tylko do leżenia, kiedy ją rżnął, ale nagle odezwała się dziwnym, odległym głosem:

– W porządku.

– Tak? – stęknął i pchnął jeszcze silniej. Nie było tak fajnie, jak się spodziewał, była sucha. – Tak, podoba ci się?

Ale znowu jej nie zrozumiał. Nie mówiła o swoich doznaniach.

– Uciekłam – dodała.

Nie odpowiedział, skupił się na działaniu między jej nogami. Spojrzała w wielką, rozłożystą koronę drzewa nad nimi.

– Wspięłam się na drzewo i uciekłam – szepnęła. – W końcu znalazłam drogę powrotną, Ig. Nic mi nie jest. Trafiłam w bezpieczne miejsce.

Lee zerknął w górę na gałęzie, ale nic tam nie było. Nie miał bladego pojęcia, na co patrzy Merrin, o czym mówi, i nie chciało mu się pytać. Kiedy znowu spojrzał na jej twarz, w jej oczach czegoś brakowało. Merrin nie odezwała się już ani słowem, i dobrze, bo rzygać mu się chciało od tego jej pierdolonego gadania.

Загрузка...