Było wcześnie. Ig zabrał widły z odlewni, wrócił nagi nad rzekę. Wszedł w wodę po kolana i znieruchomiał. Słońce wspinało się coraz wyżej na bezchmurnym niebie, kładąc mu ciepły blask na ramionach.
Nie wiedział, jak wiele czasu minęło, nim zauważył pstrąga jakiś metr od swojej lewej nogi. Ryba unosiła się nieruchomo w wodzie, wachlując ogonem i gapiąc się głupio w jego stopy. Ig uniósł widły – Posejdon z trójzębem – obrócił je i rzucił. Trafił za pierwszym razem, jakby łowił w ten sposób od lat, jakby rzucił widłami po raz tysięczny. Nie różniło się to wiele od rzucania oszczepem, którego uczył dzieciaki na kościelnym obozie.
Upiekł pstrąga własnym oddechem na brzegu rzeki, podmuchem żaru z płuc, na tyle silnym, że powietrze zadrgało. Rzucająca się ryba poczerniała, jej oczy nabrały koloru ściętego żółtka. Na razie nie potrafił ziać ogniem jak smok, ale zakładał, że i to przyjdzie z czasem.
Łatwo było buchać żarem, wystarczyło się tylko skupić na przyjemnym uczuciu nienawiści. Na ogół koncentrował się na tym, co widział w głowie Lee. Lee powoli piekący matkę w piecu jej łoża śmierci. Lee zaciskający krawat na szyi Merrin, żeby nie krzyczała. Wspomnienia Lee tłoczyły się teraz w głowie Iga, były jak kwas z baterii, toksyczna, żrąca gorycz, którą należało wypluć natychmiast.
Zjadł i wrócił nad rzekę, żeby zmyć z siebie tłuszcz pstrąga. Wodne węże oplatały się wokół jego kostek. Zanurzył się i wyłonił nad powierzchnię; zimna woda spływała mu po twarzy. Wytarł oczy wierzchem wychudłej czerwonej dłoni, zamrugał i spojrzał na swoje odbicie. Może rwąca woda zniekształcała obraz, ale wydawało mu się, że jego rogi stały się większe, grubsze u podstawy. Czubkami zaczęły się zakrzywiać do środka, jakby chciały się zetknąć. Jego skóra nabrała głębokiego, żywego odcienia czerwieni. Całe jego ciało było nieskazitelne, sprężyste jak focza skóra, czaszka gładka jak gałka u drzwi. Tylko jedwabista bródka jakoś się nie zwęgliła.
Przechylił głowę, by zobaczyć swój profil. Uznał, że wygląda jak romantyczny, niepokorny młody Asmodeusz.
Odbicie odwróciło się i przyjrzało się mu chytrze.
Dlaczego tu łowisz? - spytał diabeł w wodzie. Czy nie jesteś łowcą ludzi?
– Łapać i wypuszczać? – spytał Ig.
Jego odbicie zatrzęsło się ze śmiechu – zaniosło się chrapliwym, konwulsyjnym rechotem, ogłuszającym jak eksplodujące petardy. Ig podniósł głowę i zrozumiał, że to krakanie wrony, która przemknęła tuż nad powierzchnią wody. Zaczął miąć w palcach zarost, tę bródkę intryganta, nasłuchując odgłosów lasu, ciszy pełnej ech. W końcu dotarły do niego inne dźwięki – głosy dobiegające z góry rzeki. Po chwili gdzieś daleko wrzasnęła policyjna syrena.
Wspiął się na brzeg rzeki, żeby się ubrać. Wszystko, co przyniósł ze sobą do odlewni, spłonęło w gremlinie, ale przypomniał sobie o pleśniejących starych ciuchach na gałęziach dębu nad trasą Evela Knievela: poplamiony czarny płaszcz, jedna czarna skarpetka i błękitna koronkowa spódniczka, jakby prosto z teledysku Madonny z lat osiemdziesiątych. Zdjął te brudne szmaty z drzewa. Włożył spódniczkę, przypominając sobie werset 22,5 z Księgi Powtórzonego Prawa – że mężczyzna nie będzie nosił ubioru kobiety, gdyż każdy, kto tak postępuje, obrzydły jest dla Pana, Boga swego. Ig poważnie traktował swoje obowiązki młodego, początkującego władcy piekła. Jak się powiedziało a, trzeba powiedzieć i be – starał się, żeby to było coś bardzo be. Ale pod spódniczkę włożył skarpetę, bo jednak wstydził się chodzić w mini. Na koniec narzucił na siebie sztywny czarny płaszcz o podartej podszewce.
Ruszył, a błękitne koronkowe falbanki spódniczki falowały, muskając mu uda, wachlując jego goły czerwony tyłek. Widły ciągnął za sobą. Jeszcze nie dotarł do drzew, kiedy w trawie coś złoto błysnęło. Błysk powtórzył się raz i drugi, gorąca iskra w zaroślach, wysyłająca mu pilną i nieskomplikowaną wiadomość: Tutaj, stary, spójrz no tutaj. Pochylił się i podniósł z trawy krzyżyk Merrin, rozgrzany po całym poranku w gorącym słońcu, z tysiącem drobniutkich rysek na powierzchni. Uniósł go do nosa, wyobrażając sobie, że może jeszcze poczuje zapach Merrin, ale nie, krzyżyk nie pachniał. Zapięcie znowu się zepsuło. Ig dmuchnął na nie delikatnie, podgrzał je, żeby roztopić metal. Spiczastymi pazurami wyprostował delikatne złote ogniwko. Przyglądał się krzyżykowi jeszcze przez chwilę i w końcu założył go na szyję. Prawie się spodziewał, że wisiorek sparzy jego czerwone ciało, wypali w nim czarny ślad w kształcie krzyża, ale metal spoczął lekko na jego piersi. Oczywiście nic, co należało do Merrin, nie mogło mu zrobić krzywdy.
Znaleźli samochód. Prąd zniósł go na piaszczystą łachę za mostem Old Fair Road, gdzie na pożegnanie lata młodzi co roku robili ognisko. Gremlin wyglądał, jakby usiłował wydostać się z rzeki; jego przednie opony zaryły się w miękkim piasku, tył pozostał zanurzony w wodzie. Parę radiowozów i jeden holownik jechały ku niemu. Inne samochody – policyjne, ale także prywatne, należące do miejscowych wieśniaków, którzy nie mogli sobie odmówić tej radochy – stały na żwirowej łasze pod mostem. Jeszcze inne zatrzymały się na moście. Ludzie tłoczyli się przy balustradzie. Słychać było chrypienie i bełkot policyjnych krótkofalówek.
Gremlin oblazł z lakieru, metalowa karoseria była spieczona na czarno. Policjant w gumiakach otworzył drzwi od strony pasażera, chlusnęła woda. Na fali wypłynął okoń, błysnął łuskami w porannym słońcu i wylądował z plaśnięciem na mokrym piasku. Gliniarz w gumiakach odsunął go nogą na płyciznę, gdzie okoń odzyskał przytomność i prysnął.
Paru mundurowych stało na piasku, pijąc kawę i śmiejąc się, nawet nie patrząc na samochód. Poranny wiaterek przyniósł Igowi urywki ich rozmów.
– …kurwa, co to? Honda civic?
– …nie wiem. Rupieć jakiś.
– …ktoś chciał rozpalić ognisko parę dni wcześniej…
Roztaczali atmosferę wakacyjnej wesołości, swobody i męskiej nonszalancji. Gdy holownik zaczął się wycofywać, ciągnąc za sobą gremlina, przez tylną szybę wraku buchnęła woda, roztrzaskując szkło. Ig zauważył brak tylnych tablic rejestracyjnych. Z przodu też pewnie znikły. Lee nie zapomniał ich zdjąć, zanim wywlókł go z pieca i wrzucił do samochodu. Policjanci nie wiedzieli, na co trafili – na razie.
Ig siedział na kamieniach nad stromym urwiskiem, obserwował plażę spomiędzy sosen, z odległości jakichś dwudziestu metrów. W dół spojrzał dopiero wtedy, gdy dobiegł go śmiech. Wyjrzał z roztargnieniem zza krawędzi i zauważył Sturtza i Posadę w pełnym umundurowaniu. Stali obok siebie i trzymali sobie nawzajem fiuty, sikając w krzaki. Kiedy ich usta się spotkały, Ig musiał się chwycić najbliższego drzewa, żeby nie spaść im na głowy. Wycofał się w zarośla, gdzie nie mogli go zobaczyć.
Ktoś krzyknął:
– Sturtz! Posada! Gdzie się szwendacie? Potrzebujemy kogoś na moście!
Ig ostrożnie znowu spojrzał na policjantów. Owszem, chciał sprawić, żeby się na siebie rzucili, ale nie w ten sposób! Choć właściwie wcale się nie zdziwił. To chyba najstarsza diabelska zasada: zawsze można ufać, że grzech ujawni to, co w człowieku jest najbardziej ludzkie, tak jeśli chodzi o dobro, jak i zło. Zaszeleściło poprawiane ubranie, Posada się roześmiał i obaj odeszli.
Ig wszedł na wyższy punkt zbocza, skąd miał lepszy widok na plażę i most. Zobaczył Dale'a Williamsa. Ojciec Merrin stał przy balustradzie wśród innych gapiów – otyły mężczyzna z włosami obciętymi na jeża i w koszuli z krótkim rękawem.
Widok zwęglonego samochodu zdawał się fascynować Dale'a, który oparł się o zardzewiałą balustradę, splótłszy grube palce. Może policjanci nie wiedzieli, co znaleźli, ale on wiedział. Znał się na samochodach, sprzedawał je od dwudziestu lat i poznał gremlina. Nie tylko sprzedał go Igowi, ale też pomógł mu go wyremontować i widywał ten wóz na swoim podjeździe niemal co wieczór przez sześć lat. Ig nie potrafił sobie wyobrazić, co Dale widzi teraz, gdy spogląda na zwęglony wrak i sądzi, że jego córka odbyła tym samochodem ostatnią podróż.
Na moście i po obu stronach jezdni zatrzymywały się samochody. Dale stał na wschodnim krańcu mostu. Ig ruszył wśród drzew ku drodze.
Dale także nie stał w miejscu. Gdy zobaczył policjanta – Sturtza – idącego zboczem wzgórza, zaczął się przeciskać wśród gapiów, powoli jak bawół torując sobie drogę.
Ig dotarł na skraj jezdni i zauważył niebieskie bmw kombi Dale'a. Auto stało na żwirowym poboczu drogi, w cieniu kępy sosen. Poznał je po tablicach rejestracyjnych. Szybko wyłonił się z lasu, wsiadł na tylne siedzenie, zamknął za sobą drzwi i znieruchomiał z widłami na kolanach.
Tylna szyba była przyciemniana, ale to nie miało znaczenia. Dale się spieszył, nie spojrzał na tył samochodu. Ig rozumiał jego niechęć do zostania zauważonym w tłumie. Gdyby ktoś chciał sporządzić listę mieszkańców Gideon, pragnących ujrzeć Iga Perrisha płonącego jak żywa pochodnia, Dale zdecydowanie znalazłby się w pierwszej piątce.
Ojciec Merrin otworzył drzwi i usiadł za kierownicą. Jedną ręką zdjął okulary, drugą zasłonił oczy. Przez chwilę siedział nieruchomo, oddychając spazmatycznie i cicho. Ig czekał, nie chcąc mu przeszkadzać.
Na desce rozdzielczej wisiały zdjęcia i obrazki. Jeden, olejny, przedstawiał Jezusa o złotej brodzie i zaczesanych do tyłu złotych włosach, spoglądającego uduchowionym wzrokiem w niebo, z którego zza chmur spływały promienie złotego światła. „Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni zostaną pocieszeni", głosił podpis. Obok wisiało zdjęcie dziesięcioletniej Merrin, siedzącej za ojcem na motocyklu. Miała gogle i biały kask z czerwonymi gwiazdkami i błękitnymi liniami. Oplatała ojca ramionami. Przy motocyklu stała ładna kobieta o ciemnorudych włosach. Trzymała dłoń na kasku Merrin i uśmiechała się do obiektywu. Ig początkowo sądził, że to matka Merrin, ale potem zrozumiał, że jest za młoda i że to musi być jej siostra, ta co umarła, kiedy Williamsowie mieszkali na Rhode Island. Dwie córki, obie stracone. Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni dostaną kopa w jaja, jak tylko spróbują się podnieść. Nie ma tego w Biblii, a powinno być.
Dale opanował się, uruchomił samochód, wjechał na jezdnię, po raz ostatni zerknąwszy w boczne lusterko. Przegubem otarł policzki, włożył okulary. Przez chwilę jechał w milczeniu. Potem pocałował swój kciuk i dotknął nim dziewczynki na motocyklu.
– To był jego samochód, Mary – powiedział. Takim imieniem nazywał Merrin. – Spalony. Już chyba po nim. Ten zły człowiek nie wróci.
Ig położył jedną rękę na oparciu fotela kierowcy, drugą na sąsiednim i prześliznął się między nimi na miejsce obok Dale'a.
– Przykro mi pana rozczarować – odezwał się. – Niestety, tylko ulubieńcy bogów umierają młodo.
Dale zachłysnął się ze strachu i szarpnął kierownicą. Zjechali ostro w prawo, na żwirowe pobocze. Ig wpadł na deskę rozdzielczą, omal nie zsunął się na podłogę. Kamienie grzechotały i bębniły o podwozie. Potem samochód znieruchomiał, Dale wyskoczył i z krzykiem popędził przed siebie.
Ig usiadł prosto. Nic z tego nie rozumiał. Dotąd nikt nie krzyczał na widok jego rogów, nikt nie uciekał. Owszem, czasem ludzie chcieli go zabić, ale krzyczeć i uciekać – co to, to nie.
Dale zatrzymał się na środku szosy i obejrzał przez ramię na samochód, kwiląc zupełnie jak ptak. Jakaś kobieta w nissanie śmignęła obok, trąbiąc klaksonem. Dale chwiejnie dotarł do zarośniętego chwastami rowu na wąskim poboczu. Ziemia przed nim ustąpiła, spadł.
Ig usiadł za kierownicą i wolno pojechał za nim.
Zahamował obok Dale'a, który wstał chwiejnie i znowu zaczął uciekać, tym razem rowem. Ig wcisnął guzik opuszczający szybę od strony kierowcy i wychylił się przez okno.
– Niech pan wsiądzie – powiedział.
Dale nie zwolnił. Biegł dalej, ledwie zipiąc i trzymając się za serce. Na jego obwisłych policzkach lśnił pot. Na siedzeniu spodni widać było pęknięcie.
– Zostaw mnie! – krzyknął niewyraźnie. – Ranku!
Powtórzył to dwa razy, zanim Ig zrozumiał, że „ranku" to spanikowane „ratunku".
Spojrzał tępo na obrazek Chrystusa na desce rozdzielczej, jakby miał nadzieję, że Wielki J coś mu doradzi – i wtedy przypomniał sobie o krzyżyku spoczywającym lekko na jego nagiej piersi. Lee nie widział jego rogów, dopóki nosił krzyżyk; Ig uznał, że jeśli sam go włoży, rogi staną się niewidzialne i nieodczuwalne dla wszystkich – zdumiewające lekarstwo na jego przypadłość. Dla Dale'a Williamsa Ig był dawnym sobą: mordercą, który rozbił kamieniem głowę jego córce, a teraz schował się w jego samochodzie, ubrany w spódnicę i uzbrojony w widły. Złoty krzyżyk na szyi był ludzkim pierwiastkiem Iga, płonącym jasnym blaskiem w promieniach porannego słońca.
Ale pierwiastek ludzki do niczego by mu się nie przydał ani w tej, ani w żadnej innej sytuacji. Stał się mu zbędny od tej nocy, kiedy stracił Merrin. Był wręcz słabością. Teraz, kiedy już do tego przywykł, o wiele bardziej odpowiadało mu życie demona. Krzyżyk był symbolem tej najbardziej ludzkiej przypadłości: cierpienia. A Ig miał dość cierpienia. Jeśli ktoś musi zostać przybity do kawałka drewna, on wolał być tym przybijającym. Zjechał na pobocze, zdjął krzyżyk i włożył do schowka na rękawiczki. Potem znowu chwycił za kierownicę.
Wyprzedził Dale'a i zatrzymał samochód. Sięgnął na tylne siedzenie, wziął z niego widły i wysiadł, manewrując nimi niezdarnie. Dale minął go biegiem, brodząc po kostki w błotnistej wodzie przydrożnego rowu. Ig zrobił dwa kroki za nim i rzucił widłami. Wbiły się w błoto tuż przed Dale'em, który wrzasnął, zbyt gwałtownie zawrócił i usiadł z głośnym pluskiem. Zaczął się miotać w grzęzawisku, usiłując wstać. Rękojeść wideł sterczała pionowo z płycizny, jeszcze drżąc z rozpędu.
Ig ześliznął się po zboczu do rowu z gracją węża wijącego się wśród mokrych liści, chwycił widły, zanim Dale zdążył się podnieść. Wyszarpnął je z błota i wycelował w Dale'a. Na jednym metalowym zębie wił się rak w śmiertelnych konwulsjach.
– Dość się nabiegałeś. Wsiadaj do samochodu. Mamy wiele do obgadania.
Dale oddychał z trudem. Powiódł wzrokiem wzdłuż drzewca wideł, a z niego – na twarz Iga. Osłonił oczy ręką.
– Nie masz włosów. – Zamilkł na chwilę i dodał po namyśle: – I urosły ci rogi. Jezu! Kim ty jesteś?
– A jak myślisz? – spytał Ig. – Diabłem w niebieskiej spódnicy.
Od razu wiedziałem, że to twój samochód – powiedział Dale, znowu siedząc za kierownicą i prowadząc. Już się uspokoił, pogodził ze swoim prywatnym demonem. – Kiedy tylko go zobaczyłem, zrozumiałem, że ktoś go podpalił i zepchnął do rzeki. Myślałem, że może w nim siedziałeś, i czułem się… czułem się taki…
– Szczęśliwy?
– Nieszczęśliwy.
– Naprawdę?
– Że to nie ja to zrobiłem.
– Ach… – mruknął Ig, odwracając głowę.
Trzymał widły między kolanami, zębami wbite w podsufitkę. Dale przestał je zauważać. Rogi robiły swoją robotę, grały tę tajemną muzykę, a dopóki Ig nie włożył krzyżyka, Dale musiał tańczyć tak, jak mu zagrał.
– Za bardzo się bałem, żeby cię zabić. Mam broń. Kupiłem ją tylko po to, żeby cię zastrzelić. Ale bliżej było mi do samobójstwa. Raz włożyłem lufę do ust, żeby sprawdzić, jak smakuje. – Przez chwilę wspominał. – Niesmaczna.
– Cieszę się, że się pan nie zastrzelił.
– Tego także się bałem. Nie dlatego, że poszedłbym do piekła. Bałem się, że do niego nie pójdę… że piekło nie istnieje. Ani niebo. Że nie ma nic. Na ogół myślę, że po śmierci nic nie ma. Czasami wydaje mi się, że to będzie ulga. Innym razem to najstraszniejsza rzecz, jaką sobie potrafię wyobrazić. Nie wierzę, że miłosierny Bóg odebrałby mi obie córeczki. Jedną za sprawą raka, drugą przez to straszne morderstwo w lesie. Nie sądzę, żeby jakiś bóg godny modlitw mógł zezwolić na ich mękę. Heidi nadal się modli. Modli się tak, że coś niesamowitego. Modli się o twoją śmierć, Ig, już od roku. Kiedy zobaczyłem twój samochód w rzece, myślałem… myślałem… że Bóg wreszcie się postarał. Ale nie. Nie, Mary odeszła na zawsze, a ty nadal tu jesteś. Nadal jesteś. Jesteś… jesteś… kurwa, diabłem! – Z trudem łapał oddech. Ledwie mówił.
– Jakby to było coś złego – mruknął Ig. – Niech pan skręci. Pojedziemy do pana.
Drzewa rosnące wzdłuż szosy wytyczały na niebie drogę bezchmurnego błękitu. Piękny dzień na przejażdżkę.
– Wspomniałeś, że musimy porozmawiać – odezwał się Dale. – Ale o czym moglibyśmy ze sobą mówić? Co chciałbyś mi powiedzieć?
– Chcę powiedzieć, że nie wiem, czy kochałem Merrin tak bardzo jak pan, ale kochałem ją całym sercem. I nie ja ją zabiłem. Powiedziałem policji, że upiłem się do nieprzytomności za Dunkin' Donuts. To prawda. Lee Tourneau zabrał Merrin sprzed The Pit. Zawiózł ją do odlewni i tam zabił. Nie spodziewam się, że mi pan uwierzy.
Tylko że się spodziewał. Jeśli nie przekona go teraz, to za chwilę. Ostatnio miał wielki dar przekonywania. Ludzie uwierzą we wszystko, co usłyszą od swojego prywatnego diabła. Akurat teraz wyjawił Dale'owi prawdę, ale podejrzewał, że gdyby zechciał, mógłby mu również wmówić, że Merrin zginęła z rąk klaunów, którzy przyjechali po nią do The Pit malutkim cyrkowym samochodzikiem. To by nie było fair – no ale gra fair była specjalnością dawnego Iga.
Dale zaskoczył go pytaniem:
– Dlaczego miałbym ci wierzyć? Daj mi choć jeden powód.
Ig położył mu na chwilę rękę na ramieniu. Potem ją cofnął.
– Wiem, że po śmierci ojca odwiedził pan jego kochankę w Lowell i zapłacił jej dwa tysiące dolarów, żeby się odczepiła. i ostrzegł ją pan, że jeśli jeszcze raz zadzwoni po pijaku do pańskiej matki, znajdzie ją pan i powybija jej zęby. Wiem, że zaliczył pan numerek z sekretarką z firmy podczas imprezy bożonarodzeniowej, na rok przed śmiercią Merrin. Wiem, że raz uderzył pan Merrin pasem w twarz za to, że nazwała matkę suką. Tego chyba wstydzi się pan najbardziej. Wiem, że nie kocha pan swojej żony już od dziesięciu lat. Wiem o butelce w dolnej lewej szufladzie biurka w pracy i o świerszczykach w garażu, i o bracie, z którym pan nie rozmawia, bo nie może znieść tego, że jego dzieci żyją, a pana…
– Dość. Dość!
– O sprawach Lee dowiedziałem się tak samo jak o pańskich. Kiedy dotykam ludzi, poznaję wiele ich sekretów. I ludzie sami mi wiele mówią. O tym, co złego pragną zrobić. Nie mogą się powstrzymać.
– Co złego pragną zrobić – powtórzył Dale, masując dwoma palcami prawą skroń, gładząc ją delikatnie. – Ale to nie wydaje się takie złe, kiedy na ciebie patrzę. Wydaje się… zabawne. Jak to, że kiedy Heidi uklęknie dziś wieczorem do modlitwy, powinienem przed nią usiąść i powiedzieć, żeby mi przy okazji obciągnęła, skoro już klęczy. Albo kiedy następnym razem mi powie, że Bóg nie daje brzemienia ponad siły, powinienem jej przyłożyć. Bić ją tak długo, aż światło wiary zniknie z jej oczu.
– Nie. Nie zrobi pan tego.
– Albo mógłbym nie iść dziś do roboty. Poleżeć parę godzin w ciemności.
– To już lepiej.
– Zdrzemnąć się, a potem włożyć do ust lufę i skończyć z tym bólem.
– Nie. Tego także pan nie zrobi.
Dale wydał drżące westchnienie i skręcił na podjazd. Williamsowie mieszkali w małym domku na ulicy pełnej identycznych małych domków, parterowych klocków ze skrawkiem trawnika z tyłu i jeszcze mniejszym z przodu. Ich miał bladozielony kolor szpitalnego pokoju i wyglądał gorzej, niż Ig go zapamiętał. Winylowy siding był usiany brązowymi plamami pleśni przy betonowych fundamentach, okna zmatowiały od brudu, a trawnik należało przystrzyc tydzień temu. Ulica prażyła się w letnim żarze i nie było na niej żywej duszy. Gdzieś daleko szczekał pies. Panowała tu atmosfera migren, udarów, omdlewającego, przegrzanego lata chylącego się ku końcowi. Ig miał perwersyjną nadzieję, że zobaczy matkę Merrin. Dowie się, jakie skrywa sekrety, ale Heidi nie było w domu. Wydawało się, że na całej ulicy w domach nie ma nikogo.
– A gdybym rzucił robotę i sprawdził, czy zdążę się uchlać do południa? Przekonam się, czy mnie wyleją. Od sześciu tygodni nie sprzedałem ani jednego samochodu – tylko czekają na pretekst. I tak trzymają mnie jedynie z litości.
– O, proszę. To już jakiś plan.
Dale wpuścił go do domu. Ig nie wziął wideł. Nie sądził, żeby ich potrzebował.
– Iggy, zrobisz mi drinka? Wiesz, gdzie jest barek. Razem z Mary podkradaliście z niego alkohol. Chcę usiąść w ciemnościach i dać odpocząć głowie. Mam w niej kompletny mętlik.
Główna sypialnia znajdowała się na końcu krótkiego korytarzyka z czekoladową wykładziną. Kiedyś na ścianach wisiały zdjęcia Merrin, teraz znikły. Na ich miejscu pojawiły się obrazki Jezusa. Ig rozgniewał się po raz pierwszy tego dnia.
– Dlaczego zdjęliście ją i powiesiliście Jego?
– To pomysł Heidi. Schowała zdjęcia Mary. – Dale zrzucił mokasyny i ruszył korytarzem. – Trzy miesiące temu spakowała wszystkie jej książki, ubrania, listy od ciebie i wyniosła na strych. W pokoju Mary zrobiła sobie gabinet. Adresuje tam koperty z pismami w sprawach akcji chrześcijańskich. Spędza więcej czasu z ojcem Mouldem niż ze mną, każdego ranka chodzi do kościoła, a w niedzielę siedzi w nim cały dzień. Trzyma na biurku obrazek Jezusa. Nie moje zdjęcie ani zdjęcia córek, ale obrazek Jezusa. Mam ochotę wypędzić ją z domu, wykrzykując imiona jej córek. Wiesz co? Chyba pójdę na strych i przyniosę te pudełka. Odnajdę wszystkie zdjęcia Mary i Regan. Będę nimi rzucać w Heidi, aż się rozpłacze. Powiem jej, że jeśli chce się pozbyć zdjęć córek, ma je zjeść, po kolei.
– Duży wysiłek jak na takie gorące popołudnie.
– Fajnie by było. Cholernie fajnie.
– Ale fajniejszy jest gin z tonikiem.
– O tak. – Dale stanął na progu swojej sypialni. – Przynieś mi drinka. Tylko żeby było dużo ginu.
Ig wrócił do gabinetu, w którym niegdyś znajdowała się galeria zdjęć dokumentujących dzieciństwo Merrin Williams: Merrin przebrana za Indianina, w barwach wojennych i pióropuszu, Merrin jeżdżąca na rowerku i ukazująca w uśmiechu zęby w chromowanym aparacie, Merrin w jednoczęściowym kostiumie kąpielowym, siedząca na ramionach Iga, który stoi po pas w rzece. Wszystkie te zdjęcia znikły, a pokój wyglądał, jakby agent handlu nieruchomościami o najbardziej mieszczańskim guście świata urządził go na wizytę ewentualnych nabywców. Jakby nikt tu już nie mieszkał.
I faktycznie nikt tu nie mieszkał od miesięcy. W tym pokoju Dale i Heidi Williamsowie zrobili magazyn, pomieszczenie mające tyle samo wspólnego z ich życiem prywatnym co pokój hotelowy.
Alkohol był tam gdzie zwykle, w barku nad telewizorem. Ig zrobił gin z tonikiem – tonik przyniósł z lodówki w kuchni – dorzucił gałązkę mięty i cząstkę pomarańczy, dodał lodu. Kiedy wracał do sypialni, zwisający z sufitu sznur musnął jego prawy róg i omal się na nim nie oplatał. Ig spojrzał w górę i…
Domek w gałęziach drzewa, słowa namalowane na klapie, białe litery, ledwie widoczne w mroku: BŁOGOSŁAWIENI WY, KTÓRZY TU WEJDZIECIE. Ig zachwiał się i…
Otrząsnął się. Wolną ręką potarł czoło, czekając, kiedy przeminie chwila słabości. Wszystko wróciło – to, co się wydarzyło w lesie, kiedy wrócił pijany do odlewni, żeby się pieklić i niszczyć – ale minęło. Ig postawił szklankę na wykładzinie, pociągnął za sznurek, z głośnym piskiem sprężyn otwierając wejście na poddasze.
Jeśli na ulicy było gorąco, to w tym niskim, niewykończonym strychu panował duszący żar. Na belkach położono prowizoryczną podłogę z dykty. Pod skośnym dachem nie można było stanąć z wyprostowaną głową, ale Ig tego nie potrzebował. Wielkie kartonowe pudła z imieniem MERRIN napisanym czerwonym flamastrem stały tuż obok wejścia.
Zniósł je kolejno, postawił na stoliku w salonie i zaczął przeglądać. Pił drinka Dale'a Williamsa, zapoznając się z tym, co zostało po Merrin.
Powąchał jej harwardzką bluzę i siedzenie jej ulubionych dżinsów. Przejrzał jej książki, sterty zaczytanych książek w miękkich oprawach. On sam rzadko czytywał powieści, wolał poradniki o głodówkach, podróżach, kempingach i budowaniu z materiałów przetworzonych. Merrin wolała literaturę z wyższej półki. Przepadała za książkami ludzi, którzy żyli krótko, brzydko i tragicznie, albo przynajmniej byli Anglikami. Chciała, żeby powieść była emocjonalną i filozoficzną podróżą, w dodatku wzbogacającą lingwistycznie.
Czytywała Gabriela Garcię Marqueza, Michaela Chabona, Johna Fowlesa i Iana McEwana. Jedna książka sama otworzyła się w dłoniach Iga na podkreślonym akapicie: „Jakże wyrzuty sumienia udoskonalają metody autotortury, nawlekają paciorki szczegółów na pętlę nieskończoności, różaniec odmawiany przez całe życie". Igowi zrobiło się nieswojo.
Wśród jej książek dostrzegł własne, których nie widział od lat. Rocznik statystyczny. „Turystyczna książka kucharska". „Gady Nowej Anglii". Wypił resztę ginu i przejrzał tę ostatnią. Mniej więcej na setnej stronie znalazł zdjęcie brązowego węża z grzechotką i pomarańczowym paskiem na grzbiecie. Cortalus horridus, grzechotnik pospolity, którego (choć występuje głównie na południe od granicy New Hampshire – jest popularny w Pensylwanii) można spotkać także na północ aż po White Mountains. Rzadko atakuje ludzi, jest z natury płochliwy. Przez ostatnie sto lat odnotowano więcej zgonów w wyniku uderzenia pioruna niż spotkania z grzechotnikiem, a jednak uważa się go za najbardziej jadowitego ze wszystkich amerykańskich węży. Jego jad jest neurotoksyną paraliżującą płuca i serce. Ig zamknął i odłożył książkę.
Medyczne podręczniki Merrin i kołonotatniki leżały na dnie pudła. Otworzył jeden, potem drugi, przekartkował. Merrin robiła notatki ołówkiem, a jej staranne, niezbyt dziewczyńskie pismo było rozmazane i blade. Definicje związków chemicznych. Ręczny rysunek przekroju piersi. Lista mieszkań w Londynie, które znalazła w intemecie dla Iga. Na samym dnie pudła znajdowała się duża koperta. Ig niemal ją zlekceważył, zawahał się, spojrzał na znaki ołówkiem w górnym lewym rogu. Kropki. Kreski.
Otworzył kopertę i wyjął z niej zdjęcie mammograficzne. Zrobione w czerwcu zeszłego roku. Były też dokumenty, jakieś kartki, Ig zauważył na nich swoje imię. Pokrywały je kropki i kreski. Wsunął je wraz ze zdjęciem do koperty.
Zrobił drugi gin z tonikiem. Kiedy wszedł do sypialni, Dale leżał nieprzytomny na łóżku, w czarnych skarpetkach podciągniętych niemal do kolan i białych bokserkach zażółconych moczem z przodu. W półmroku jego ciało stanowiło jaskrawobiałą plamę. Brzuch i piersi porastały ciemne włosy. Ig cicho podszedł, by postawić drinka obok łóżka. Dale poruszył się, słysząc grzechot kostek lodu.
– A, Ig – odezwał się. – Cześć. Zapomniałem na chwilę, że tu jesteś, uwierzysz?
Ig nie odpowiedział. Stanął przy łóżku, trzymając kopertę.
– Miała raka? – spytał.
Dale odwrócił głowę.
– Nie chcę rozmawiać o Mary. Kocham ją, ale nie mogę znieść myśli o niej i… i o tym. Mój brat, wiesz… nie rozmawialiśmy od lat. Ma sklep z rowerami i skuterami wodnymi w Sarasocie. Czasami myślę, że powinienem tam pojechać, sprzedawać u niego rowery i gapić się na dziewczyny na plaży. Nadal wysyła mi kartki na Boże Narodzenie i zaprasza do siebie. Czasami myślę, że chciałbym uciec od Heidi i tego miasta, i tego okropnego domu, i jak źle mi z tym spapranym, gównianym życiem, i że chciałbym zacząć jeszcze raz. Jeśli nie ma Boga ani przyczyny tego cierpienia, to może powinienem zacząć od nowa, zanim będzie za późno.
– Dale – powtórzył Ig cicho. – Powiedziała ci, że ma raka?
Ojciec Merrin pokręcił głową, nie unosząc jej z poduszki.
– To wrodzone, rozumiesz. Dziedziczne. A my nie dowiedzieliśmy się tego od niej. Wcale o tym nie wiedzieliśmy aż do jej śmierci. Powiedział nam lekarz sądowy.
– W gazecie nie było nic o raku.
– Heidi miała nadzieję, że o tym napiszą. Uważała, że dzięki temu ludzie będą nam współczuć, a ciebie bardziej znienawidzą.
Ale powiedziałem, że Mary nie chciała, żeby ktoś się dowiedział, i że powinniśmy to uszanować. Nam nie powiedziała. A tobie?
– Nie. – Powiedziała mu tylko, że powinni się spotykać z innymi. Iggy nie przeczytał tego dwustronicowego listu w kopercie, ale sądził, że już rozumie. – Twoja starsza córka, Regan… Nigdy o niej nie rozmawialiśmy. Uważałem, że to nie moja sprawa. Ale wiem, że jej odchodzenie było trudne.
– Bardzo cierpiała – powiedział Dale. Jego następny oddech dziwnie zadrżał. – Przez to cierpienie mówiła straszne rzeczy. Wiem, że tak nie myślała. Była dobra. Taka piękna dziewczyna. Usiłuję o tym pamiętać, ale na ogół… na ogół pamiętam tylko, jaka była na końcu. Ważyła ledwie czterdzieści kilo, z czego trzydzieści pięć przypadało na nienawiść. Powiedziała Mary niewybaczalne rzeczy. Chyba dlatego, że Mary była taka ładna, a… Regan straciła włosy i miała, wiesz, mastektomię, i operację, żeby usunąć zator jelit, i czuła się… czuła się jak potwór Frankensteina. Powiedziała nam, że gdybyśmy ją kochali, przykrylibyśmy jej twarz poduszką i załatwili sprawę. Powiedziała, że pewnie się cieszę, że to ona umiera, a nie Merrin, którą zawsze kochałem bardziej od niej. Usiłowałem to wyrzucić z pamięci, ale czasem budzę się w nocy i myślę o tym. Albo o śmierci Mary. Człowiek chce pamiętać, jak żyły, lecz zło zawsze powraca. Pewnie można to jakoś naukowo wytłumaczyć. Mary zrobiła kurs z psychologii. Ona by wiedziała, dlaczego zło zostawia głębszy ślad niż dobro. Hej, Ig, uwierzysz, że moja mała dostała się do Harvardu?
– Tak. Uwierzę. Była mądrzejsza niż ja i ty razem wzięci.
Dale prychnął, nadal z odwróconą głową.
– A jak. Ja zrobiłem dwa lata college'u. Tylko za tyle zapłacił tatko. Boże, chciałem być lepszym ojcem od niego. Mówił mi, co mogę studiować, gdzie mieszkać i jaką podjąć pracę, żeby oddać mu dług. Opowiadałem Heidi, że dziwię się, iż w naszą poślubną noc nie stał w mojej sypialni, pouczając mnie, jaką metodą ją rżnąć. – Zaśmiał się cicho. – Wtedy jeszcze Heidi i ja żartowaliśmy z takich rzeczy. Zanim Heidi nabiła sobie głowę Chrystusem, była dowcipna i lubiła trochę poświntuszyć. Ale potem świat się do niej przypiął i wyssał z niej całą krew. Czasami tak bardzo chcę ją zostawić… tylko że oprócz mnie nie ma nikogo. I, zdaje się, oprócz Jezusa.
– No, tego bym nie powiedział. – Ig wypuścił oddech powoli i ze świstem, myśląc o tym, jak Heidi Williams zdjęła wszystkie zdjęcia Merrin, próbując wepchnąć wspomnienie córki w mrok i kurz. – Powinieneś wpaść do niej rankami, kiedy pracuje dla ojca Moulda w kościele. Zaskocz ją. Pewnie się przekonasz, że ma o wiele bardziej ożywione… stosunki z życiem, niż sądzisz.
Dale rzucił mu pytające spojrzenie, ale Ig zachował pokerową twarz i nie powiedział ani słowa. W końcu Dale uśmiechnął się blado i powiedział:
– Już dawno powinieneś ogolić głowę. Dobrze ci z tym. Kiedyś też chciałem ogolić się na łysą pałę, ale Heidi zawsze mówiła, że jeśli to zrobię, mogę uznać nasze małżeństwo za niebyłe. Nie chciała nawet, żebym się ogolił w ramach poparcia dla Regan, kiedy Regan miała chemię. Niektóre rodziny tak robią. Pokazują, że są razem. Ale nie nasza. – Zmarszczył brwi. – Dlaczego o tym rozmawiamy? Od czego wyszliśmy?
– Od tego, że byłeś w college'u.
– Ano tak. Hm… Ojciec nie pozwolił mi iść na teologię, chociaż chciałem, ale nie mógł mi przeszkodzić w byciu wolnym słuchaczem. Pamiętam nauczycielkę, czarną kobietę, profesor Tandy. Powiedziała, że szatan pojawia się w wielu religiach jako pozytywny bohater. Zwykle to on jest tym gościem, który zwabia boginię płodności do łóżka, a po małym bara-bara stwarzają świat. Albo plony. Czy coś tam jeszcze. Pojawia się, żeby wykiwać niegodnych, podstępem okraść ich z bogactw, a przynajmniej z alkoholu. Nawet chrześcijanie nie potrafią się zdecydować, co z nim zrobić. No bo pomyśl: on i Bóg niby ze sobą walczą. Ale jeśli Bóg nienawidzi grzechu, a szatan karze grzeszników, to czy nie są po tej samej stronie barykady? Czy sędzia i kat nie grają w tym samym zespole? Zdaje się, że romantycy lubili szatana. Nie pamiętam za co. Może za ładną brodę i dlatego, że przepada za dziewczynami, seksem i imprezami. Prawda, że romantycy lubili szatana?
– „Twój szept w moim uchu… Mówi mi wszystko, co chcę słyszeć" – zacytował Ig.
Dale parsknął śmiechem.
– Nie. Nie ci romantycy.
– Tylko takich znam – powiedział Ig.
Wychodząc, delikatnie zamknął za sobą drzwi.
Siedział w palenisku pieca, w kręgu palącego popołudniowego słońca, trzymając nad głową lśniące zdjęcie piersi Merrin. Podświetlone tkanki wyglądały jak czarne słońce zmieniające się w nową, jakby nadszedł koniec świata, a niebo stało się czarne niczym włosienny wór. Diabeł wrócił do swojej Biblii, nie do Starego ani Nowego Testamentu, lecz do wyklejki, na której spisał alfabet Morse'a skopiowany z encyklopedii brata. Ale jeszcze zanim przetłumaczył kartki znalezione w kopercie, wiedział już, że to także testament. Testament Merrin.
Zaczął od kropek i kresek na kopercie, prostego zdania. SPIEPRZAJ, IG.
Roześmiał się – brzydkim, konwulsyjnym, skrzeczącym śmiechem.
Wyjął dwie wyrwane z notesu kartki, zapisane z obu stron kropkami i kreskami. Ta praca musiała trwać miesiące, całe lato. Długo tłumaczył, od czasu do czasu dotykając krzyżyka na szyi, krzyżyka Merrin. Włożył go, gdy opuścił dom Dale'a. Dzięki temu miał wrażenie, że Merrin z nim jest, niemal czuł jej chłodne palce na swoim karku.
Praca była mozolna. Potrzebował mnóstwo czasu, by przełożyć kropki i kreski na litery i słowa. To mu nie przeszkadzało. Diabeł nie ma nic oprócz czasu.
Kochany Igu!
Nie przeczytasz tego, dopóki żyję. Nawet nie wiem, czy chcę, żebyś to przeczytał po mojej śmierci.
O rany, powoli się to pisze. Ale nie szkodzi. W ten sposób zabijam czas, siedząc na kolejnym korytarzu i czekając na wynik kolejnego badania. Poza tym to mnie zmusza do napisania tylko tego, co trzeba, niczego więcej.
Mam takiego samego raka jak ten, który wykończył moją siostrę. To dziedziczne. Nie będę Cię zanudzać genetyką. Na razie nie jest zaawansowany i na pewno gdybyś wiedział, chciałbyś, żebym walczyła. A ja bym to zrobiła, ale nie zamierzam. Postanowiłam, że nie skończę jak moja siostra. Nie będę czekać, aż przepełni mnie cierpienie, nie będę ranić ludzi, których kocham i którzy mnie kochają, czyli Ciebie, Ig, i moich rodziców.
Biblia twierdzi, że samobójcy idą do piekła, ale piekło to jest to, przez co przeszła moja siostra przed śmiercią. Nie wiesz o tym, ale była zaręczona, kiedy znaleźli u niej raka. Narzeczony od niej odszedł. Zniechęcała go do siebie codziennie i metodycznie. Chciała wiedzieć, jak szybko po jej pogrzebie zacznie rżnąć inną. Pytała go, czy wykorzysta jej tragedię, by zjednywać sobie współczucie dziewczyn. Była straszna. Sama bym ją zostawiła.
Ja sobie tego oszczędzę, wielkie dzięki. Ale jeszcze nie wiem, jak to zrobię, jak umrę. Mam nadzieję, że Bóg załatwi to za mnie i zrobi to szybko, kiedy nie będę się tego spodziewać. Zerwie kable windy, do której wsiądę. Dwadzieścia sekund lotu w dół i koniec. Może w ramach dodatkowej premii spadnę na kogoś złego. Na przykład montera pedofila czy kogoś w tym stylu. To by było fajne.
Boję się, że jeśli Ci powiem o mojej chorobie, zrezygnujesz z nauki, ze swojej przyszłości i będziesz chciał się ze mną ożenić, a ja nie znajdę dość sił i się zgodzę, a potem będziesz do mnie przykuty, będziesz patrzeć, jak odcinają kolejne kawałki mnie, a ja się kurczę, łysieję i robię Ci piekło z życia, a potem i tak umieram i przy okazji niszczę wszystko, co było w Tobie najlepsze. Tak bardzo chcesz wierzyć, że świat jest dobry, że ludzie są dobrzy. A ja wiem, że kiedy choroba mnie naprawdę ogarnie, nie znajdę sił, żeby się zachowywać jak dobry człowiek, będę jak moja siostra. Mam takie skłonności. Umiem ranić i chyba nie zdołam się opanować. Chcę, żebyś pamiętał, co jest we mnie dobre, nie to najgorsze. Twoi bliscy powinni mieć prawo do zachowania swoich największych wad w tajemnicy.
Nie wiesz, jak trudno mi nie rozmawiać o tym z Tobą. Pewnie dlatego to piszę. Bo jednak muszę z Tobą porozmawiać, a to jedyny sposób. Choć rozmowa jest trochę jednostronna, co?
Tak się cieszysz tym wyjazdem do Anglii, tym zanurzeniem w świecie. Pamiętasz, co mi opowiadałeś o trasie Evela Knievela i wózku z supermarketu? Taki jesteś codziennie. Gotowy zjechać z gołym tyłkiem po stromym zboczu życia i rzucić się w strumień ludzi. Ratować tych, którzy toną w niesprawiedliwości.
Mogę Cię zranić w wystarczającym stopniu, żeby Cię odepchnąć. Nie cieszę się na to, ale tak będzie bardziej humanitarnie, niż czekać, aż się wszystko wyda.
Chcę, żebyś znalazł sobie dziewczynę z knajackim akcentem i dobrał się jej do majtek. Żeby była miła, niemoralna i oczytana. Ale nie tak ładna jak ja, aż taka dobra nie jestem, choć nie musi być zupełnym paszczakiem. Mam nadzieję, że potem Cię rzuci, a Ty będziesz mógł się zająć kimś innym. Lepszym. Szczerym, serdecznym i bez genetycznych obciążeń rakiem, zawałem, alzheimerem czy innym świństwem. Mam też nadzieję, że wtedy od dawna będę już martwa, więc się o niej nie dowiem.
Wiesz, jak chcę umrzeć? Na trasie Evela Knievela, prując w dół w jakimś własnym wózku. Mogłabym zamknąć oczy i wyobrażać sobie, że mnie obejmujesz. A potem wjadę w drzewo. Bardzo chciałabym uwierzyć w Ewangelię Micka i Keitha, według której nie mogę mieć tego, czego pragnę – czyli Ciebie, Ig, i naszych dzieci, i naszych idiotycznych marzeń – ale przynajmniej dostanę to, czego mi potrzeba, czyli szybki, nagły kres i świadomość, że Ty wyjdziesz z tego nietknięty.
Będziesz miał jakąś krzepką i serdeczną żonę, mamuśkę, która urodzi Ci dzieci. Sam staniesz się wspaniałym, szczęśliwym ojcem pełnym dobrej energii. Poznasz cały świat, zobaczysz cudzy ból i zdołasz go trochę złagodzić. Będziesz miał wnuki i prawnuki. Będziesz uczyć. Będziesz chodzić na długie spacery po lesie. Podczas jednego z nich, kiedy będziesz już bardzo stary, znajdziesz się pod drzewem, na którego gałęziach zbudowano domek. Tam będę na Ciebie czekała. Będę czekać na Ciebie przy świecach w naszym zmyślonym domku na drzewie.
Strasznie dużo tych kresek i kropek. Dwa miesiące pracy. Kiedy zaczęłam pisać, rak w piersi był mały jak groszek, a ten pod lewą pachą – jeszcze mniejszy. A teraz, tak ogólnie… no, jak to mówią, miłe złego początki.
Nawet nie wiem, czy naprawdę musiałam napisać tak dużo. Pewnie powinnam sobie oszczędzić tego wysiłku i napisać tę pierwszą wiadomość, którą Ci wysłałam, migając do Ciebie krzyżykiem. „ My". To zawiera w sobie prawie wszystko. A oto reszta: kocham Cię, Iggy.
Twoja Merrin Williams
Ig przeczytał ostatnią wiadomość od Merrin, odłożył ją, przeczytał znowu, znowu odłożył, po czym wypełzł z paleniska, pragnąc się oddalić od zapachu popiołu i sadzy. Stanął w odlewni, oddychając głęboko. Dotarło do niego, że wokół nie ma węży. Był sam – albo prawie sam. W taczce spała zwinięta fantazyjnie grzechotniczka. Kusiło go, żeby podejść i pogłaskać ją po głowie, zrobić choćby krok w jej stronę, ale się powstrzymał. Lepiej nie, pomyślał i spojrzał na krzyżyk na swojej szyi, a potem przeniósł spojrzenie na swój cień pełznący po ścianie w ostatnich blaskach zachodzącego słońca. Zobaczył cień człowieka, wysokiego i chudego. Nadal czuł rogi na skroniach, czuł ich wagę, czubki bodące coraz chłodniejsze powietrze, ale ten cień przedstawiał tylko jego. Gdyby podszedł do wężycy, mając krzyżyk Merrin na szyi, pewnie by go dziabnęła.
Patrzył w zamyśleniu na swój czarny cień kładący się na ceglanej ścianie i zrozumiał, że może wrócić do domu, jeśli chce. Może zapomnieć o tych dwóch ostatnich dniach, o tym koszmarnym czasie cierpienia i paniki, i być tym, kim zawsze chciał być. Ta myśl sprawiła mu niemal bolesną ulgę, poczuł zmysłową przyjemność, że jest Igiem Perrishem, a nie diabłem. Mężczyzną, a nie żywym piecem.
Nadal nad tym rozmyślał, kiedy wężyca w taczce uniosła głowę, a po jej ciele przesunął się biały promień. Ktoś nadjeżdżał. W pierwszej chwili Ig pomyślał, że to Lee, który wraca, żeby znaleźć zgubiony krzyżyk i inne obciążające go dowody.
Ale przed odlewnią zatrzymał się zdezelowany szmaragdowy saturn Glenny. Ig zobaczył go przez drzwi znajdujące się prawie dwa metry nad ziemią. Glenna wysiadła w obłoku dymu. Upuściła papierosa w trawę i przydeptała. Odkąd Ig z nią był, rzucała palenie dwa razy – raz wytrzymała cały tydzień.
Przyglądał się z otworów okiennych, jak Glenna obchodzi budynek. Za mocno się umalowała. Zawsze była za mocno umalowana. Ciemnowiśniowa szminka, naczupirzona trwała, cienie i błyszczący róż. Nie chciała wejść do odlewni, Ig poznał to po jej twarzy. Pod tą namalowaną maską była przerażona, żałosna i ładna w prosty, smutny sposób. Miała na sobie obcisłe czarne biodrówki odsłaniające górną część tyłka, nabijany ćwiekami pasek oraz białą koszulkę, spod której wyłaniał się jej miękki brzuch i tatuaż na biodrze, króliczek Playboya. Obudziła w nim współczucie – ucieleśniała rozpaczliwą prośbę: Zechciej mnie, niech ktoś mnie zechce!
– Ig! – zawołała. – Iggy! Jesteś tam? – Osłoniła usta dłońmi, żeby głos stał się donośniejszy.
Nie odpowiedział. Opuściła dłonie.
Wędrował od okna do okna, obserwując Glennę idącą przez zarośla na tyłach odlewni. Niskie słońce było jak czerwony ognik papierosa przepalający jasną zasłonę nieba. Kiedy Glenna zbliżyła się do trasy Evela Knievela, Ig wymknął się przez otwarte drzwi i podszedł do niej od tyłu. Skradał się – jeszcze jeden szkarłatny cień wśród wielu innych. Glenna go nie zauważyła.
Na szczycie trasy zwolniła, zapatrzona w miejsce wybuchu, ziemię spieczoną do białości. Czerwony metalowy kanister nadal leżał w zaroślach. Na polach wokół odlewni ciągle było widno, ale pod drzewami zapadł już zmierzch. Ig skradał się przez trawę, drzewa i krzewy po prawej stronie trasy. Nieustannie bawił się krzyżykiem, pocierał go, zastanawiając się, co powinien Glennie powiedzieć. Na co zasługiwała.
Glenna patrzyła na osmaloną ziemię, na czerwony metalowy kanister i w końcu na rzekę w dole. Widać było, jak składa całą historię, jak się wszystkiego domyśla. Oddech jej przyspieszył. Włożyła prawą rękę do torebki.
– O, Ig… – szepnęła. – Ig, cholera… Wyjęła komórkę.
– Nie – odezwał się Ig.
Drgnęła. Telefon, różowy i gładki jak mydło, wyśliznął się jej z ręki, uderzył o ziemię, podskoczył i wpadł w trawę.
– Odbiło ci? – rzuciła, przechodząc od smutku do gniewu równie szybko, jak odzyskała równowagę. – Mało się nie zesrałam ze strachu.
Ruszyła do niego.
– Nie podchodź – uprzedził.
– Dlaczego mam nie… – zaczęła i urwała. – To spódnica?
Przez gałęzie przesiało się blade różowawe światło, padło na spódniczkę i jego nagi brzuch. Od pasa w górę pozostawał w cieniu.
Z jej twarzy zniknął gniew, ustępując miejsca niedowierzającemu uśmiechowi, oznace nie tyle rozbawienia, ile strachu.
– O rany, Ig… – szepnęła. – O rany, kochanie… Zrobiła kolejny krok w jego stronę. Podniósł rękę.
– Nie podchodź, nie chcę.
Stanęła.
– Co cię tu sprowadza? – zapytał.
– Przewróciłeś nasze mieszkanie do góry nogami. Dlaczego?
Nie odpowiedział. Nie wiedział, co miałby powiedzieć. Spuściła wzrok i zagryzła wargę.
– Pewnie ktoś ci powiedział o Lee i o mnie.
Oczywiście nie pamiętała, że sama to powiedziała. Z wysiłkiem podniosła głowę.
– Ig, przepraszam. Możesz mnie znienawidzić. Należy mi się. Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku. – Westchnęła lekko i dodała cichutko: – Pozwól mi sobie pomóc.
Ig zadrżał. To było nie do zniesienia – usłyszeć kolejny ludzki głos proponujący mu pomoc, głos zduszony uczuciem i troską. Był demonem zaledwie dwa dni, ale czasy, w których wiedział, co znaczy być kochanym, zdawały się mglistą, odległą przeszłością. Zdumiewało go, że rozmawia z Glenną tak zupełnie zwyczajnie, to cud, prosty i wspaniały jak szklanka zimnej lemoniady w upalny dzień. Glenna nie czuła potrzeby, by go zasypać wyznaniami o swoich najgorszych, najbardziej haniebnych pragnieniach; jej brzydkie tajemnice pozostały tajemnicami. Znowu dotknął krzyżyka na szyi, krzyżyka Merrin, otaczającego mały, cenny krąg ludzkich uczuć.
– Skąd wiedziałaś, że tu będę?
– W pracy oglądałam lokalne wiadomości i zobaczyłam reportaż o wypalonym wraku, który znaleziono nad rzeką. Kamery były zbyt daleko i nie widziałam, czy to gremlin, a rzeczniczka powiedziała, że jeszcze nie potwierdzono marki. Ale naszło mnie złe przeczucie. Dlatego zadzwoniłam do Wyatta Farmera, pamiętasz Wyatta? Kiedyś przykleił mojemu kuzynowi Gary'emu sztuczną brodę, żeby sprawdzić, czy w ten sposób uda się kupić piwo.
– Pamiętam. Dlaczego do niego zadzwoniłaś?
– Bo to jego holownik wyciągnął wrak z rzeki. Wyatt ma teraz własny warsztat samochodowy. Myślałam, że on wie, co to za wóz. Powiedział, że był tak spalony, że jeszcze nie wiadomo, bo została z niego sama rama i drzwi, ale według niego hornet albo gremlin, raczej gremlin, bo są bardziej popularne. A ja pomyślałam: o nie, ktoś ci spalił samochód. I potem – a jeśli w nim siedziałeś? I jeśli sam się podpaliłeś? Wiedziałam, że gdybyś to zrobił, to tutaj, żeby być blisko niej. – Znowu rzuciła mu płochliwe, przestraszone spojrzenie. – Rozumiem, dlaczego zrobiłeś bałagan w naszym mieszkaniu…
– W twoim mieszkaniu, nie naszym.
– Chciałam, żeby było naszym.
– Wiem. Starałaś się ze wszystkich sił. Ja nie.
– Dlaczego spaliłeś samochód? Dlaczego ubrałeś się… w to?
Przyciskała pięści do piersi i starała się uśmiechnąć.
– Oj, kochanie. Wyglądasz, jakbyś przeszedł przez piekło na ziemi.
– Można tak powiedzieć.
– Chodź. Wsiadaj do mojego samochodu. Wrócimy do domu, zdejmę ci tę spódnicę, umyjesz się i znowu będziesz sobą.
– I wszystko będzie jak dawniej?
– Tak. Dokładnie tak jak dawniej.
Na tym polegał problem. Z krzyżykiem na szyi znowu mógł się stać dawnym sobą, gdyby zechciał, mógłby wszystko odzyskać – ale nie było warto. Jeśli masz żyć w piekle na ziemi, bycie diabłem ma swoje zalety. Rozpiął łańcuszek, powiesił go na gałęzi, rozgarnął krzaki i wyszedł na słońce.
Spłoszyła się. Zrobiła niepewny, chwiejny krok do tyłu, jej obcas wkłuł się głęboko w miękką ziemię i przechylił tak, że omal nie skręciła nogi. Otworzyła usta do krzyku, takiego z horroru, przeraźliwego i panicznego. Ale nie krzyknęła. Niemal natychmiast jej pyzata, ładna twarz się wygładziła.
– Nie znosiłaś tego, co było dawniej – przemówił diabeł.
– Nie znosiłam – zgodziła się i na jej twarzy znowu pojawił się pewien rodzaj smutku.
– Wszystkiego.
– Nie. Parę rzeczy mi się podobało. Jak się kochaliśmy. Zamykałeś wtedy oczy i wiedziałam, że o niej myślisz, ale mi to nie przeszkadzało, bo dzięki mnie było ci dobrze. I podobały mi się sobotnie poranki, kiedy robiliśmy razem śniadanie, duże, bekon, jajka i sok, a potem oglądaliśmy głupie programy i wydawało się, że mógłbyś tak przy mnie siedzieć przez cały dzień. Ale nie znosiłam tego, że nigdy nie będę się dla ciebie liczyć. I że nie mamy przyszłości, i nienawidziłam, kiedy opowiadałeś, co powiedziała śmiesznego i jak mądrze postąpiła. Nie jestem dla niej konkurencją. Nigdy nie będę.
– Naprawdę chcesz, żebym wrócił do domu?
– Nawet ja nie chcę do niego wracać. Nienawidzę tego mieszkania. Chciałabym wyjechać. Chciałabym gdzieś zacząć od nowa.
– Dokąd byś wyjechała? Gdzie byłabyś szczęśliwa?
– W domu Lee – powiedziała z rozjaśnioną twarzą i uśmiechnęła się słodko i z zaskoczeniem, jak dziewczynka, która po raz pierwszy zobaczyła Disney World. – Poszłabym w płaszczu przeciwdeszczowym, nie mając nic pod spodem, sprawiłabym mu niespodziankę. Lee chce, żebym do niego kiedyś przyszła. Dziś po południu wysłał mi esemesa, że jeśli się nie pojawisz, powinniśmy…
– Nie – rzucił Ig ostro, a z nozdrzy buchnął mu czarny dym.
Glenna wzdrygnęła się i cofnęła o krok.
Odetchnął, zaciągnął się dymem. Wziął ją za ramię i ruszyli w stronę samochodu. Dziewczyna i diabeł idący w piekielnym blasku schyłku dnia. Diabeł instruował:
– Nie chcesz mieć z nim nic wspólnego. Co dla ciebie zrobił oprócz tego, że dał ci kradzioną kurtkę i traktuje cię jak dziwkę? Musisz mu powiedzieć, żeby spadał. Potrzebujesz kogoś lepszego. Musisz mniej dawać, a więcej brać.
– Lubię sprawiać przyjemność ludziom – odezwała się dzielnym, cichym głosikiem, jakby zawstydzona.
– Ty też jesteś człowiekiem. Zrób coś przyjemnego dla siebie. – Mówiąc, wytężył siłę woli i poczuł wstrząs oślepiającej rozkoszy przenikającej nerwy w rogach. – A w ogóle spójrz, jak cię potraktowałem. Zniszczyłem ci mieszkanie, zniknąłem bez słowa, a kiedy tu przyjechałaś, zastałaś mnie w spódnicy. Nie wyrównasz ze mną rachunków, jeśli się bzykniesz z Lee Tourneau. Musisz działać z większym rozmachem. Nadarzy ci się okazja do zemsty. Wracaj do domu, weź moją kartę, wypłać wszystko z konta i… zrób sobie wakacje. Nie chciałaś mieć trochę czasu dla siebie?
– Fajnie by było – powiedziała, ale po chwili jej uśmiech zbladł. – Miałabym kłopoty. Siedziałam przez miesiąc. Nie chcę tam wracać.
– Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji. Nie po tym, jak przyjechałaś do odlewni i zobaczyłaś, że paraduję w spódnicy jak pedałek. Moi rodzice cię nie pozwą. Takich rzeczy lepiej nie ogłaszać publicznie. Najlepszym sposobem na wyrównanie z kimś rachunków jest zobaczyć go w lusterku wstecznym, jadąc ku czemuś lepszemu. Zasługujesz na coś lepszego.
Dotarł do jej samochodu. Otworzył drzwi. Spojrzała na jego spódniczkę, potem podniosła wzrok na twarz. Uśmiechała się. I płakała czarnymi od tuszu strugami łez.
– To cię kręci? Spódnice? To dlatego nie było nam za dobrze? Gdybym wiedziała, próbowałabym… no nie wiem, jakoś to wykorzystać.
– Nie. Noszę to z braku czerwonych rajstop i peleryny.
– Czego? – spytała trochę rozwlekle, w otępieniu.
– Tak się ubiera diabeł, prawda? To jak kostium superbohatera. Pod wieloma względami szatan był pierwszym superbohaterem.
– A nie superprzestępcą?
– E, nie. Na pewno bohaterem. Tylko się zastanów. Jego pierwszą przygodą było ukazanie się w postaci węża dwojgu więźniom, których opętany władzą megaloman trzymał nago w obozie w dżungli Trzeciego Świata. Za jednym zamachem rozszerzył ich jadłospis i wtajemniczył w sprawy seksu. Dla mnie wygląda jak połączenie Animal Mana i seksuologa.
Roześmiała się dziwnym, urywanym, ogłupiałym śmiechem. Potem czknęła, a jej uśmiech zbladł.
– To dokąd pojedziesz? – spytał Ig.
– Nie wiem. Zawsze chciałam zobaczyć Nowy Jork. Nowy Jork nocą… Z okien taksówek bucha dziwna muzyka. Na rogach ulic sprzedawcy orzeszków, słodkich orzeszków… nadal sprzedają te orzeszki?
– Nie wiem. Ostatnim raz byłem tam przed śmiercią Merrin. Jedź i sama sprawdź. Będzie świetnie. Wakacje życia.
– Jeśli wyjazd jest taki świetny… jeśli wyrównanie rachunków z tobą jest takie wspaniałe, to dlaczego tak kijowo się czuję?
– Bo jeszcze tam nie dojechałaś. Nadal jesteś tutaj. A kiedy odjedziesz, będziesz pamiętać tylko tyle, że widziałaś mnie wystrojonego w najlepszą niebieską spódnicę. Wszystko inne zapomnisz. – Poparł to polecenie mocą rogów, wepchnął tę myśl głęboko w jej głowę. Była to o wiele bardziej intymna penetracja niż to, co kiedykolwiek zrobili w łóżku.
Glenna skinęła głową, patrząc na niego przekrwionymi, zafascynowanymi oczami.
– Zapomnę. Dobrze.
Chciała wsiąść do samochodu, zawahała się i spojrzała na niego ponad drzwiami.
– Po raz pierwszy rozmawiałam z tobą właśnie tutaj. Pamiętasz? Piekliśmy gówno. Co za pomysł, nie?
– Śmieszne, dokładnie to zamierzam zrobić dziś wieczorem. Jedź już, Glenna. Lusterko wsteczne.
Skinęła głową i już miała wsiąść do samochodu, ale jeszcze wyprostowała się, przechyliła nad drzwiczkami i pocałowała go w czoło. Poznał jej inne grzeszki, o których dotąd nie wiedział; często je popełniała, zawsze wbrew sobie. Zdziwiony cofnął się o krok, nadal czując na czole chłodny ślad jej ust, mając w nozdrzach jej oddech pachnący papierosami i miętą.
– Cześć – powiedział.
Uśmiechnęła się.
– Nie daj się skrzywdzić. Wygląda na to, że nie umiesz spędzić dnia w odlewni, nie narażając się na śmierć.
– Faktycznie, chyba mi weszło w nawyk.
Wrócił na trasę Evela Knievela, żeby popatrzeć, jak rozżarzony węgiel słońca zanurza się w rzece Knowles i gaśnie. Stojąc w wysokiej trawie, usłyszał melodyjne brzęczenie, jakby głos owada. Rozlegał się całkiem wyraźnie – w mroku cykady milkły. Zresztą i tak już ginęły, ich brzęcząca seksualna maszyneria umierała wraz z końcem lata. Dźwięk znowu się rozległ – po lewej, w krzewinkach borówek.
Przykucnął i zobaczył komórkę w różowej półprzejrzystej obudowie, leżącą na żółtej jak słoma trawie. Podniósł telefon i otworzył klapkę. Na ekraniku widniał esemes od Lee Tourneau:
Co masz na sobie?
Ig szarpnął się za bródkę, zastanawiając się nerwowo. Nie wiedział jeszcze, czy może to zrobić przez telefon, czy wpływ rogów da się wysłać nadajnikiem i odbić się od satelity. No, ale przecież wszyscy wiedzą, że komórki to narzędzie diabła.
Otworzył wiadomość od Lee i połączył się z nadawcą.
Lee odebrał po drugim sygnale.
– Powiedz, że coś seksownego. Nawet jeśli to nieprawda. Umiem udawać.
Ig otworzył usta, z których wydobył się łagodny, szemrzący, słodki głos Glenny:
– Wiesz, co mam na sobie? Kilo błota. Potrzebuję pomocy. Samochód mi ugrzązł.
Lee zawahał się, a kiedy znowu odpowiedział, głos miał cichy i opanowany.
– Gdzie utknęłaś?
– W tej cholernej odlewni, żeby ją obesrało – oznajmił Ig głosem Glenny.
– W odlewni? A ty co tam robisz?
– Pojechałam szukać Iggy'ego.
– Niby po co? Glenna, chyba nie myślałaś. Wiesz, jaki jest wybuchowy.
– Wiem, ale nie mogłam się powstrzymać. Pomyślałam, że się rozejrzę, no i przyjechałam, i samochód mi ugrzązł, a Iggy'ego oczywiście nigdzie nie ma. Kiedyś byłeś tak miły, że mnie odwiozłeś. Zrobisz mi tę uprzejmość znowu?
Lee przez chwilę milczał.
– Dzwoniłaś do kogoś innego?
– Ty pierwszy przyszedłeś mi do głowy – odpowiedział Ig głosem Glenny. – No, nie daj się prosić. Jestem cała w błocie, muszę zrzucić te szmaty i się wykąpać.
– Jasne. W porządku. Ale dasz mi popatrzeć, jak się myjesz.
– Zależy, jak szybko się wyrobisz. Siedzę w odlewni i czekam na ciebie. Uśmiejesz się, kiedy zobaczysz, gdzie utknął mój samochód. Normalnie skonasz, jak tu przyjedziesz.
– Już się nie mogę doczekać.
– Pospiesz się. Trochę tu strasznie.
– No myślę. Tam nie ma nic oprócz duchów. Trzymaj się, jadę.
Ig się rozłączył bez pożegnania. Przez chwilę, przykucnięty, patrzył na osmalony ślad na szczycie trasy Evela Knievela. Słońce zdążyło zajść, a on tego nie zauważył. Niebo miało głęboki, śliwkowy odcień fioletu, pojawiły się pierwsze iskierki gwiazd. Wstał, ruszył do odlewni. Po drodze zdjął krzyżyk Merrin z gałęzi dębu. Wziął też czerwony kanister. Nadal chlupotała w nim benzyna.
Sądził, że Lee będzie potrzebował co najmniej pół godziny na dojazd. Więcej, jeśli przyjedzie aż z Portsmouth. Mało czasu, ale to akurat dobrze. Im dłużej by myślał o tym, co ma zrobić, tym mniej stawało się prawdopodobne, że to zrobi.
Zbliżył się do odlewni od frontu i już miał się podciągnąć do drzwi, kiedy usłyszał warkot samochodu na wyboistej drodze. Adrenalina uderzyła mu do głowy lodowatą falą, wypełniła go chłodem. Wszystko działo się szybko, ale to już była przesada. Chyba że Lee odebrał jego telefon, już jadąc, i to w dodatku w tę stronę. Ale samochód nie był wielkim czerwonym cadillakiem Lee, tylko czarnym mercedesem. Za kierownicą siedział Terry Perrish.
Ig przyczaił się w trawie, postawiwszy kanister pod ścianą. Nie wierzył własnym oczom. Terry nie mógł tu być, bo jego samolot już pewnie wylądował w Kalifornii. Ig kazał mu wyjechać, zrobić to, czego najbardziej pragnął – uciekać – i to powinno wystarczyć.
Przy odlewni samochód zawrócił i zwolnił. Powoli sunął przez wysoką, ostrą trawę. Ig był zły. Jego brat nie powinien się tu znaleźć, a on nie miał czasu, żeby się go pozbyć.
Zaczął pełznąć pod ścianą, trzymając się blisko betonowych fundamentów. Dotarł do rogu odlewni w chwili, gdy mercedes go minął, a wtedy przyspieszył, chwycił klamkę drzwi od strony pasażera, otworzył je i wskoczył do środka.
Terry krzyknął i chciał uciec, ale kiedy poznał Iga, trochę się uspokoił.
– Co… – wykrztusił. Spojrzał na brudną spódniczkę, a potem przeniósł wzrok na twarz brata. – Coś ty, kurwa, z sobą zrobił?
Ig z początku nie zrozumiał. Wstrząs Terry'ego wydał mu się bezsensowny. Potem poczuł krzyżyk, który nadal ściskał w prawej dłoni, łańcuszek oplątujący mu palce. Wpływ rogów został stłumiony. Terry go widział takiego, jaki był, po raz pierwszy odkąd przyszedł do domu. Mercedes sunął przez wybujałe chwasty.
– Zatrzymaj samochód – powiedział Ig. – Zanim zjedziemy trasą Evela Knievela prosto w rzekę.
Terry wdepnął hamulec.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Terry oddychał szybko i gwałtownie przez otwarte usta. Gapił się na Iga z ogłupiałą, zaskoczoną miną. Potem parsknął śmiechem – niepewnym i przerażonym.
– Ig… Co ty tu robisz… w takim stanie?
– Z ust mi to wyjąłeś. Co tu robisz? Miałeś dziś lecieć.
– Skąd…?
– Musisz stąd odjechać. Nie mamy wiele czasu. – Ig spojrzał w lusterko wsteczne. Lee Tourneau miał się pojawić lada chwila.
– Dlaczego nie mamy czasu? Co się ma stać? – Terry zawahał się i dodał: – O co chodzi z tą spódnicą?
– Akurat ty powinieneś się poznać na aluzji do Motown.
– Motown? Bez sensu.
– Z sensem, z sensem. Mówię ci, spieprzaj stąd, ale szybko. Znasz coś bardziej sensownego? Jesteś niewłaściwą osobą w niewłaściwym miejscu i najgorszym możliwym czasie.
– O co ci chodzi? Przerażasz mnie. Co się stanie? Dlaczego ciągle patrzysz w lusterko?
– Spodziewam się kogoś.
– Kogo?
– Lee Tourneau.
Terry pobladł.
– Ach… tak… – wyjąkał. – Dlaczego?
– Już ty wiesz dlaczego.
– Ach… – powtórzył Terry. – Więc wiesz. Ile?
– Wszystko. Że byłeś w samochodzie. Straciłeś przytomność. A on wszystko załatwił tak, żebyś nie mógł o tym powiedzieć.
Terry trzymał dłonie na kierownicy, kciukami o pobielałych kostkach poruszał w górę i dół.
– Wszystko. Skąd wiesz, że Lee jedzie?
– Wiem.
– Chcesz go zabić. – To nie było pytanie.
– Oczywiście.
Terry przyjrzał się w zamyśleniu spódniczce Iga, jego brudnym bosym stopom, poczerwieniałej skórze, która mogła się wydawać wyjątkowo mocno spieczona słońcem.
– Jedźmy do domu, Ig. Porozmawiamy spokojnie. Rodzice martwią się o ciebie. Wróćmy do domu, żeby zobaczyli, że nic ci się nie stało, a potem porozmawiamy. Wszystko przedyskutujemy.
– Skończyłem z dyskusjami. Powinieneś wyjechać. Kazałem ci.
Terry pokręcił głową.
– Jak to? Kazałeś? Nie widziałem cię, odkąd przyjechałem do domu. Wcale nie rozmawialiśmy.
Ig w lusterku zobaczył reflektory. Obejrzał się. Samochód jechał szosą za wąskim pasem lasu. Reflektory parę razy mignęły między pniami drzew ostrym staccato, jak otwierana i zamykana migawka, mig-mig-mig, wysyłając wiadomość: spiesz się, spiesz. Samochód minął ich, nie zatrzymując się, ale niedługo pojawi się inny, który nie przejedzie obok, lecz skręci na żwirową drogę i ruszy w ich stronę. Ig spuścił wzrok; na tylnym siedzeniu leżała walizka Terry'ego i futerał trąbki.
– Spakowałeś się – powiedział. – Musiałeś zaplanować wyjazd. Dlaczego nie wyjechałeś?
– Wyjechałem.
Ig wyprostował się i spojrzał pytająco.
Terry pokręcił głową.
– Nieważne. Zapomnij.
– Nie. Powiedz.
– Później.
– Teraz. Skoro wyjechałeś, to czemu wróciłeś?
Terry rzucił mu spojrzenie błyszczących, pustych oczu. Po chwili zaczął mówić, powoli i ostrożnie.
– Bez sensu, co?
– No. Kompletnie bez sensu. Dlatego chcę, żebyś mi to wyjaśnił.
Terry wysunął język, przesunął nim po wyschniętych wargach. Odezwał się spokojnie, choć trochę za szybko.
– Postanowiłem, że wrócę do Los Angeles. Ucieknę z tego domu wariatów. Tata był na mnie wściekły. Vera leży w szpitalu i nikt nie wie, gdzie przepadłeś. Ale ja nabiłem sobie do głowy, że na nic się nie przydam w Gideon i że muszę wyjechać, wrócić do Los Angeles, zająć się próbami. Tata powiedział, że zachowuję się jak egoista, skoro wyjeżdżam teraz, w tej sytuacji. Wiem, że ma rację, lecz jakoś mnie to nie obeszło. Wyjazd wydawał mi się fajny. Ale im bardziej oddalałem się od Gideon, tym gorzej się czułem. Słuchałem radia, usłyszałem piosenkę, która mi się spodobała, i zacząłem się zastanawiać, jak ją zaaranżować dla zespołu. A potem przypomniałem sobie, że już nie mam zespołu. Nie mam z kim ćwiczyć.
– Jak to?
– Nie mam roboty. Odszedłem. Rzuciłem „Hothouse".
– Co ty chrzanisz? – spytał Ig. Nie zauważył nic na ten temat podczas wyprawy do głowy Terry'ego.
– W zeszłym tygodniu. Nie mogłem już wytrzymać. Po tym, co stało się z Merrin, już mnie to nie bawiło. Stało się przeciwieństwem zabawy. To było piekło. Piekło to przymus uśmiechania się, żartowania i grania piosenek biesiadnych, kiedy ma się ochotę krzyczeć. Za każdym razem, gdy grałem na trąbce – krzyczałem. Ludzie z Foksa prosili, żebym wyjechał na weekend i przemyślał moją decyzję. Nie postraszyli mnie pozwem za zerwanie kontraktu, jeśli w przyszłym tygodniu nie pojawię się w pracy, ale wiem, że mi to grozi. Wiem także, że gówno mnie to obchodzi.
– Więc kiedy sobie przypomniałeś, że nie masz już programu, zawróciłeś do domu?
– Nie od razu. To straszne. Jakbym… jakbym się rozdwoił. Raz myślałem, że muszę wrócić do Gideon, a potem znowu sobie wyobrażałem próby. W końcu, kiedy niemal dojechałem na lotnisko Logan – znasz to wzgórze z wielkim krzyżem? To za torem wyścigowym Suffolk Downs?
Ig poczuł, że na ramiona występuje mu gęsia skórka.
– Ma ze sześć metrów. Znam. Kiedyś myślałem, że nazywa się Don Orsillo, ale nie.
– Don Orione. Tak się nazywa dom opieki, który opiekuje się krzyżem. Tam się zatrzymałem. Jest tam droga, która prowadzi aż do niego. Nie wjechałem na samą górę. Zatrzymałem się, żeby pomyśleć. Zaparkowałem w cieniu.
– W cieniu krzyża?
Terry przytaknął z roztargnieniem.
– Radio było nadal włączone. Jakaś uniwersytecka stacja. Bardzo chrypiało, ale nie wiem czemu, nie przestawiłem go. Zaczął się dziennik i jakiś chłopak powiedział, że most Old Fair Road znowu został otwarty po paru godzinach zablokowania w środku dnia, kiedy policja usuwała spalony samochód z plaży koło odlewni. A to przecież rocznica śmierci Merrin. Wszystko mi się połączyło. I nagle nie wiedziałem już, dlaczego tak mi spieszno opuścić Gideon. Nie wiedziałem, dlaczego chcę wyjechać. Zawróciłem. A kiedy dotarłem do miasta, przyszło mi do głowy, że powinienem zajrzeć do odlewni, bo może tam pojechałeś, żeby być blisko Merrin i… i może coś ci się stało. Poczułem, że nie wolno mi nic robić, dopóki się nie upewnię, że wszystko z tobą w porządku. No to przyjechałem. A z tobą nie jest w porządku. – Znowu spojrzał na Iga, a kiedy się odezwał, głos mu zamierał ze strachu. – Jak chcesz… zabić Lee?
– Szybko. I tak na to nie zasługuje.
– Wiesz, co zrobiłem… i mi darujesz? Dlaczego mnie też nie zabijesz?
– Nie jesteś jedyną osobą na świecie, która spieprzyła sprawę, bo się bała.
– Jak to?
Ig zastanowił się przez chwilę.
– Wkurzało mnie, jak Merrin patrzy na ciebie, kiedy grasz na trąbce na koncercie. Zawsze się bałem, że zakocha się w tobie, a nie we mnie. Nie mogłem tego znieść. Pamiętasz, jak rysowałeś wykresy, żartując z siostry Bennett? To ja napisałem na ciebie donos. Dostałeś pałę z zachowania i nie wystąpiłeś w recitalu na koniec roku.
Terry gapił się na niego przez chwilę, jakby Ig mówił w niezrozumiałym języku. Potem parsknął śmiechem, zduszonym, lecz szczerym.
– Oż cholera. Tyłek jeszcze mnie boli po tym laniu od ojca Moulda. – Nie potrafił długo się śmiać. – To nie to samo, co ja zrobiłem tobie. Nie ten gatunek, nie ten stopień.
– Tak – zgodził się Ig. – Wspomniałem o tym tylko po to, żeby zilustrować ogólną zasadę. Ludzie ze strachu podejmują głupie decyzje.
Terry usiłował się uśmiechnąć, ale bliżej mu było do płaczu.
– Musimy odjechać.
– Nie. Tylko ty. Natychmiast. – Ig opuścił szybę. Wyrzucił krzyżyk w trawę, pozbył się go. W tej samej chwili poczuł ciężar mocy w rogach, wezwał wszystkie leśne węże, rozkazał im spotkać się z nim w odlewni.
Terry zaskoczony syknął przeciągle.
– O kurrrr… rogi. Masz… rogi. Na głowie. Co… Boże, Ig… co ci się stało? Kim jesteś?
Ig odwrócił się do niego. Oczy Terry'ego wyglądały jak lampy świecące intensywnym strachem, strachem bliskim bałwochwalczego uwielbienia.
– Nie wiem. Demonem? Nie jestem pewien. To dziwne, ale wydaje mi się, że to się jeszcze nie rozstrzygnęło. Wiem jedno: Merrin chciała, żebym był człowiekiem. Ludzie wybaczają. Demony – nie. Jeśli każę ci odejść, to w równym stopniu dla niej jak dla ciebie czy siebie. Ona kochała także ciebie.
– Muszę odjechać – powiedział Terry cienkim, przerażonym głosem.
– Tak. Nie chcesz być tutaj, kiedy przyjedzie Lee Tourneau. Gdyby coś się nie udało, mógłbyś ucierpieć, a nawet jeśli nie, pomyśl, jak by to zaszkodziło twojej reputacji. To nie ma nic wspólnego z tobą. Nigdy nie miało. Wiesz co? Zapomnisz o tej rozmowie. W ogóle tu nie przyjechałeś i wcale mnie nie widziałeś. Wszystko to zapomnisz.
– Zapomnę – powtórzył Terry, wzdrygając się i gwałtownie trzepocząc powiekami, jakby ktoś bryznął mu w twarz zimną wodą. – O Jezu, jeśli chcę jeszcze pracować, muszę spadać.
– Właśnie. Tej rozmowy nie było i ciebie też już tu nie ma. Zjeżdżaj do domu, powiedz rodzicom, że nie zdążyłeś na samolot. Bądź z tymi, którzy cię kochają, a jutro przeczytaj gazetę. Mówi się, że nigdy nie podają dobrych wiadomości, ale mam wrażenie, że poczujesz się o wiele bardziej pogodzony ze sobą, kiedy zobaczysz pierwszą stronę. – Ig chciał pocałować brata w policzek, ale się bał, że odkryje jakiś jego zatajony zły uczynek i zachwieje się w postanowieniu, by go odesłać. – Do widzenia, Terry.
Wysiadł z samochodu i zaczekał, aż ruszy. Mercedes powoli potoczył się przed siebie, zgniatając wysoką trawę. Zatoczył szeroki, leniwy łuk, objechał wielką stertę odpadków, cegieł, starych desek i puszek. Wówczas Ig się odwrócił; nie chciał widzieć, jak mercedes wyłania się zza śmietniska. Musiał się zająć przygotowaniami. Szybko poszedł wzdłuż ścian odlewni, zerkając na linię drzew osłaniających budynek od strony drogi. Lada chwila spodziewał się zobaczyć między jodłami reflektory samochodu Lee Tourneau.
Wpełzł do pomieszczenia z piecem. Wyglądało, jakby ktoś wrzucił do niego kilka kubłów węży i uciekł. Gady wyślizgiwały się z kątów, spadały ze stert cegieł. Grzechotnik z taczki rozwinął swe sploty i upadł na podłogę z głośnym pacnięciem. Zebrało się ich tylko ze sto. No cóż, wystarczy.
Ig przykucnął, uniósł wężycę, trzymając ją w połowie ciała. Już się nie bał ukąszenia. Zmrużyła ślepia z senną czułością i wysunęła do niego czarny języczek, przez chwilę szepcząc mu do ucha chłodne, nieme pieszczotliwe słówka. Pocałował ją delikatnie w głowę i podszedł z nią do pieca. Nie odczytał żadnych jej wyrzutów sumienia ani grzechów, wężyca nie wiedziała, czy kiedykolwiek postąpiła źle. Była niewinna. Jak wszystkie węże.
Prześlizgiwać się w trawie, kąsać i obezwładniać jadem lub szybkim chwytem szczęk, poczuć przesuwający się przez gardło smaczny, aksamitny, śliski gruzełek polnej myszy, spaść w ciemną jamę i zwinąć się na posłaniu z liści – to wszystko czyste dobro i tak powinno być na świecie.
Położył wężycę w palenisku na śmierdzącym kocu. Zapalił świeczki, żeby stworzyć intymną, romantyczną atmosferę. Wężyca zwinęła się zadowolona.
– Wiesz, co zrobić, jeśli sam nie dam sobie z nim rady – powiedział Ig. – Jeżeli te drzwi otworzy inna osoba, masz ją kąsać, kąsać, kąsać. Rozumiesz?
Wysunęła język i pieszczotliwie polizała nim powietrze. Ig przykrył ją kocem, na którym położył komórkę Glenny, to różowe mydełko. Jeśli Lee przypadkiem go zabije, przyjdzie tu, żeby zdmuchnąć świece. Wtedy zauważy telefon i zechce go ze sobą zabrać. Telefonowano z niego na jego numer, a to by był dowód rzeczowy.
Ig cofnął się i przymknął drzwi pieca. W szczelinie migotały świece, jakby w starym palenisku znowu zapłonął ogień, jakby odlewnia wróciła do życia.
Chwycił widły oparte o ścianę i nagle usłyszał swoje imię wymówione szeptem. Odwrócił się gwałtownie, z łomotem serca. Terry podciągnął się na rękach, by zajrzeć do odlewni.
– Co ty tu robisz? – rzucił Ig w panice.
– Czy to węże?
Terry cofnął się na bezpieczną odległość, kiedy brat wyskoczył na zewnątrz. Ig trzymał pudełko zapałek, rzucił je na kanister. Odwrócił się i wymierzył widły w pierś Terry'ego. Spojrzał nad jego ramieniem, w mroczne pole. Nie widział mercedesa.
– Gdzie twój samochód?
– Za tą stertą – odparł Terry, wskazując szczególnie wysoką górę śmieci. Wyciągnął rękę i delikatnie odsunął widły.
– Kazałem ci odejść.
Twarz Terry'ego lśniła od potu.
– Nie ma mowy.
Ig nie od razu przyjął do wiadomości tę nieprawdopodobną odpowiedź.
– Masz odejść. – Natężył moc tak bardzo, że uczucie parcia i żaru w rogach stało się niemal bolesne. – Nie chcesz tu być i ja cię tu nie chcę.
Terry zachwiał się, jakby Ig go popchnął. Ale zaraz odzyskał równowagę.
– A ja odmawiam. Nie możesz mnie zmusić. Nie wiem, co robisz z moją głową, ale nie masz nieograniczonej władzy. Możesz tylko złożyć ofertę. Muszę wyrazić zgodę. A ja się nie zgadzam. Nie odjadę stąd i nie zostawię cię sam na sam z Lee. Tak zrobiłem z Merrin i od tej pory żyję w piekle. Chcesz, żebym odjechał, to wsiadaj do samochodu i jedź ze mną. Jakoś to rozgryziemy. Znajdziemy sposób, żeby rozprawić się z Lee tak, żeby nikt nie zginął.
Ig wydał gardłowy, zduszony wściekły warkot i rzucił się na niego z widłami. Za każdym razem, gdy przyskakiwał, zadając cios, Terry odsuwał się poza jego zasięg z bladym, niepewnym uśmiechem. Ig poczuł się jak dziesięciolatek zmuszony do jakiejś durnej gry.
Za szeregiem przydrożnych drzew zamigotały reflektory. Samochód zwalniał, przygotowywał się do skrętu. Ig i Terry zatrzymali się, wpatrzeni w szosę.
– To Lee – powiedział Ig i znowu spojrzał z furią na Terry'ego. – Zjeżdżaj. Nie możesz mi pomóc. Możesz tylko wszystko spieprzyć. Nie wychylaj się i schowaj się tam, gdzie nie oberwiesz po dupie.
Zrobił ruch widłami, a jednocześnie po raz ostatni natężył moc rogów, usiłując urobić Terry'ego.
Tym razem Terry nie dyskutował; pobiegł przez wysoką trawę ku wysypisku. Ig odprowadził go wzrokiem i wskoczył w wysokie drzwi do odlewni. Za jego plecami promienie reflektorów cadillaca Lee Tourneau omiatały mrok, rozcinały ciemność jak nóż czarną kopertę.
Ledwie wpełzł do odlewni, reflektory omiotły okna i drzwi. Białe świetliste kwadraty przesunęły się po pokrytych napisami ścianach, wyłaniając z mroku stareńkie napisy: TERRY PERRISH MA MAŁY INSTRUMENT, POKÓJ '79, BÓG UMARŁ. Ig cofnął się w mrok, stanął z boku drzwi. Zdjął płaszcz, rzucił go na środek podłogi, przykucnął w kącie i za pomocą rogów przemówił do węży.
Wyłoniły się z zakamarków, dziur w ścianie, spod stert cegieł. Sunęły w stronę płaszcza, w pośpiechu przepełzając przez siebie nawzajem. Płaszcz zafalował, gdy zaczęły się pod nim kryć. Potem powoli się uniósł, ramiona się wypełniły, rękawy napęczniały, jakby niewidzialny człowiek wkładał w nie ręce. Ostatnia uniosła się głowa o włosach wijących się i spływających na kołnierz. Wyglądało to tak, jakby na podłodze siedział długowłosy mężczyzna, a może kobieta, medytując z opuszczoną głową. Ktoś jednostajnie drżący.
Lee zatrąbił klaksonem.
– Glenna! Co tam robisz, skarbie?
– Tu jestem! – zawołał Ig głosem Glenny. Przykucnął tuż przy drzwiach. – Ojeju, skręciłam sobie kostkę, cholera.
Trzasnęły drzwi samochodu. Na zewnątrz rozległy się kroki.
– Glenna! Co się stało?
– Jestem tutaj, kotku.
Lee chwycił betonowy próg i podciągnął się ku drzwiom. Od czasu ostatniego spotkania przytył z pięćdziesiąt kilo i ogolił głowę. Zdumiewająca transformacja. Ig przez chwilę nie pojmował, co widzi. To wcale nie był Lee, tylko Eric Hannity w niebieskich lateksowych rękawiczkach i z latarką. Głowę miał poparzoną. W świetle reflektorów kościste sklepienie jego łysiny niemal dorównywało czerwienią skórze Iga. Pęcherze na lewym policzku nabrzmiały i podbiegły ropą.
– Cześć – odezwał się cicho. Rozglądał się, omiatał przestronne, mroczne przestrzenie niespokojnym wzrokiem. Nie widział Iga z widłami, przykucniętego po prawej stronie w najgłębszym mroku. Oczy jeszcze mu się nie przyzwyczaiły do ciemności. I nie przyzwyczają się, dopóki zza jego pleców wpada snop światła reflektorów. Lee był gdzieś na zewnątrz. Jakoś się domyślił, że nie będzie bezpieczny, i przyjechał z Erikiem, ale skąd wiedział? Nie miał już ochraniającego go krzyżyka. To bez sensu.
Eric ruszył małymi kroczkami ku postaci w płaszczu, zakreślając powolne, leniwe łuki pałką w prawej ręce.
– Odezwij się, suko – rzucił.
Płaszcz zadrżał, słabo poruszył ręką i pokręcił głową. Ig nie drgnął, wstrzymywał oddech. Nie miał pojęcia, co robić. Przez te drzwi miał wejść Lee, nie ktoś inny. Oto cała jego krótka diabelska kariera. Wspiął się na szczyty swoich szatańskich możliwości, żeby popełnić ładne, proste morderstwo, a tu wszystko się rozwiało jak popiół na wietrze. Może zawsze tak jest. Może wszystkie diabelskie intrygi są niczym w porównaniu z tym, co potrafi wymyślić człowiek.
Eric stanął za postacią w płaszczu. Uniósł obiema rękami pałkę i opuścił ją z rozmachem. Płaszcz się zapadł, węże osypały się lawiną w dół. Eric wydał zduszony krzyk obrzydzenia i omal nie potknął się o własne buciory, odskakując.
– Co jest?! – krzyknął Lee z zewnątrz. – Co się dzieje?!
Eric zmiażdżył obcasem głowę pończosznika wijącego się mu między stopami. Czaszka gada pękła z cichym chrupnięciem jak zgnieciona żarówka. Eric stęknął ze wstrętem, odrzucił kopniakiem zaskrońca, zaczął się cofać w stronę Iga. Brodził wśród węży, w gadzim gejzerze. Właśnie miał się odwrócić, kiedy nastąpił na pokryte łuską ciało i stracił równowagę. Zrobił zadziwiająco wdzięczny piruet, po czym upadł ciężko na kolano, twarzą do Iga. Spojrzał na niego świńskimi oczkami w wielkiej, poparzonej twarzy.
– Piekło i szatani – wymamrotał.
– Dzień dobry – powiedział Ig, mierząc w niego widłami.
– Idź do diabła, gnoju – warknął Eric i uniósł lewą rękę.
Ig po raz pierwszy zauważył rewolwer o krótkiej lufie. Skoczył, nie dając sobie czasu do namysłu, uniósł widły i wbił je w lewe ramię Erica. Jakby usiłował nimi przeszyć pień drzewa. Przez trzonek aż do jego ramienia przebiegło drżenie. Jeden ząb wideł złamał Ericowi obojczyk, drugi przebił mięsień ramienia, środkowy trafił w pierś. Broń wystrzeliła w niebo, rozległ się głośny trzask jak przy eksplozji petardy, odgłos amerykańskiego lata. Ig pchnął widły, przewrócił Erica, który upadł na tyłek, broń poszybowała w mrok i stuknęła o podłogę, znowu strzelając i rozdzierając na pół węża smugowego.
Hannity stęknął. Wydawało się, że wytęża siły, by podnieść jakieś straszne brzemię. Zacisnął szczęki, a jego twarz – i tak czerwona – nabrała odcienia szkarłatu, na którym ostro odcinały się wielkie białe pęcherze. Rzucił latarkę, sięgnął prawą ręką do wideł, jakby chciał je wyszarpnąć.
– Zostaw – odezwał się Ig. – Nie chcę cię zabić. Zrobisz sobie krzywdę, usiłując to wyjąć.
– Nie… – wyzipał Hannity. – Nie próbuję… tego… wyjąć.
Obrócił się w prawo, pociągając widły i Iga w plamę światła w drzwiach. Ig nie wiedział, co się dzieje, dopóki się nie stało, dopóki nie stracił równowagi i nie wyłonił się z mroku. Cofnął widły i przez chwilę zakrzywione końce szpikulców szarpnęły za ścięgna i mięśnie, a potem się z nich wydarły. Eric krzyknął.
Ig nie miał złudzeń, co się teraz stanie, i usiłował odskoczyć, bo w drzwiach stanowił jasno oświetlony cel, ale nie zdążył. Huk strzelby był jak ogłuszający grzmot, a jego pierwszą ofiarą padł słuch Iga. Ledwie broń bluznęła czerwonym ogniem, jego bębenki odmówiły współpracy. Świat natychmiast pogrążył się w nienaturalnej ciszy. Ig miał wrażenie, jakby w prawe ramię potrącił go przejeżdżający autobus. Zatoczył się na Erica, który wydał gwałtowny, bulgoczący charkot, podobny do szczekania.
Lee chwycił jedną ręką framugę drzwi i wywindował się na górę, trzymając w dłoni strzelbę. Wstał niespiesznie. Przeładował broń; Ig widział wyraźnie, jak zużyta łuska wyskakuje z komory i kreśli łuk w ciemności. On też usiłował odskoczyć, stać się ruchomym celem, ale miał unieruchomione ramię. Eric trzymał go za łokieć i nie puszczał. Może się na nim wspierał, a może wykorzystywał go jako żywą tarczę.
Lee znowu strzelił, celując w nogi Iga, któremu przez chwilę udało się zachować równowagę. Podparł się na widłach. Ale Eric wciąż wisiał mu na ramieniu i też oberwał, tylko w pierś. Upadł, pociągając go za sobą.
Ig dostrzegł przelotnie wirujący skrawek czarnego nieba i srebrnej chmury tam, gdzie niegdyś, ponad sto lat temu, znajdował się sufit. Potem runął na wznak z głośnym łupnięciem, które wstrząsnęło nim do szpiku kości.
Leżał obok Erica, z głową na jego biodrze. Nie czuł prawego ramienia ani nóg od kolan w dół. Krew odpłynęła mu z głowy, czerń nieba niepokojąco gęstniała, a on konwulsyjnie i rozpaczliwie nie pozwalał świadomości odpłynąć. Jeśli teraz zemdleje, Lee go zabije. Po tej myśli nastąpiła druga: że ta względna przytomność nic nie zmienia, bo i tak tu umrze. Zauważył, niemal obojętnie, że nadal trzyma widły.
– Trafiłeś mnie, ty pojebie! – krzyknął Eric.
Ig miał wrażenie, że krzyk dobiega go przez hełm motocyklowy.
– Mogło być gorzej. Mogłem cię zabić – odpowiedział Lee. Stanął nad Igiem, mierząc mu w twarz.
Ig dziabnął widłami i lufa utknęła między metalowymi szpikulcami. Szarpnął ją w prawo, więc kiedy wystrzeliła, trafiła w twarz Erica Hannity'ego. Igowi bluznęła w oczy krew tak gorąca, że parzyła, a on mimo woli pomyślał o tamtym indyku, którego rozerwało z nagłym hukiem. Węże wiły się we krwi, odpełzały w kąty.
– O cholera – odezwał się Lee. – No i jest gorzej. Przepraszam cię, Eric. Chciałem zabić Iga, przysięgam.
I roześmiał się histerycznie.
Cofnął się o krok, wysunął lufę spomiędzy zębów wideł. Opuścił broń, a wówczas Ig znowu zadał cios i strzelba wypaliła po raz czwarty. Pocisk poszedł wysoko, trafił w trzonek wideł i go roztrzaskał. Trójzębne ostrze poszybowało w mrok i uderzyło z brzękiem o beton. Igowi w dłoniach został bezużyteczny kijek.
– Zechcesz się nie ruszać? – rzucił Lee z pretensją, jeszcze raz przeładowując.
Odstąpił, z bezpiecznej odległości dwóch kroków znowu wymierzył w twarz Iga i pociągnął za spust. Iglica szczęknęła głucho. Lee zawył z rozczarowania.
– Co jest, tylko cztery naboje? To strzelba Erica. Zastrzeliłbym cię już wcześniej, ale wiesz, dochodzenie. Teraz nie mam się czym martwić. Zabiłeś Erica, a on ciebie, ja jestem czysty, wszystko się pięknie układa. Szkoda, że Ericowi skończyły się naboje i musiał cię zatłuc na śmierć.
Odwrócił strzelbę, wziął ją za lufę i zamachnął się. Ig zdążył zauważyć w tym ułamku chwili, że Lee chyba spędził trochę czasu na polu golfowym – był to swobodny, precyzyjny ruch – po czym oberwał kolbą w głowę. A właściwie w róg. Pchnięty ciosem przejechał plecami po betonowej podłodze.
Zatrzymał się, zwrócony twarzą w górę, dysząc, z palącym bólem w płucach. Zaczekał, aż niebo przestanie się kręcić. Sklepienie się kołysało, gwiazdy kłębiły się jak płatki śniegu w szklanej kuli, którą ktoś mocno potrząsnął. Rogi wibrowały niczym wielki kamerton. Przyjęły cios, ale ochroniły czaszkę.
Lee podszedł, zamachnął się bronią i uderzył go w prawe kolano. Ig ryknął i usiadł gwałtownie, chwyciwszy się za nogę. Rzepka pod skórą przemieszczała się jak kawałki stłuczonego talerza. Lee znów uderzył, znów go przewrócił. Kij, który został Igowi w ręku – ostry szpikulec, pozostałość trzonka wideł – wystrzelił mu z ręki. Niebo nadal wirowało mdląco jak śnieg w kuli.
I w tej chwili Ig znowu dostał. Między nogi, w jaja. Nie mógł krzyknąć, nie miał dość powietrza. Przewrócił się konwulsyjnie na bok, zgiął się wpół. Biały supeł bólu przeniósł się z jego krocza we wnętrzności, rozprzestrzenił się jak trujący gaz wypełniający balon, zmienił się w potężną falę mdłości. Ig zesztywniał, usiłując nie zwymiotować. Całe jego ciało zacisnęło się jak pięść.
Lee odrzucił strzelbę, zaczął krążyć po pomieszczeniu, czegoś szukał.
– Gdzie Eric podział rewolwer? – odezwał się w zamyśleniu. – Wiesz, dałem ci się oszukać. Potrafisz niesamowicie mieszać ludziom w głowach. Każesz im zapominać. Czyścisz im wspomnienia. Sprawiasz, że słyszą głosy. Naprawdę myślałem, że to Glenna. Już tu jechałem, kiedy zadzwoniła do mnie z salonu i kazała mi spierdalać. Mniej więcej. Uwierzysz? Powiedziałem: „Proszę bardzo, mogę spierdalać, ale jak uruchomiłaś samochód?". A ona: „Co ty wygadujesz, na miłość boską?". Nie wyobrażasz sobie, jak się poczułem. Jakbym tracił rozum. Jakby cały świat ześwirował. Już raz się tak kiedyś czułem. W dzieciństwie spadłem z płotu i uderzyłem się w głowę, a kiedy wstałem, księżyc drżał, jakby miał spaść z nieba. Usiłowałem ci kiedyś opowiedzieć, jak go naprawiłem. Naprawiłem księżyc. Załatwiłem, żeby niebo znowu było w porządku. Ciebie też załatwię.
Pisnęły żelazne zawiasy pieca. Ig poczuł krótki, niemal bolesny przypływ nadziei. Wężyca dziabnie Lee, który włoży rękę w palenisko. Ale zaraz usłyszał oddalające się kroki, stukot obcasów na betonie. Lee tylko otworzył drzwiczki, pewnie żeby mieć więcej światła do poszukiwań.
– Zadzwoniłem do Erica, powiedziałem, że chyba tu jesteś, bawisz się w jakieś gierki i musimy cię przycisnąć. A ponieważ byłeś moim przyjacielem, powinniśmy się z tobą rozprawić dyskretnie. Wiesz, jaki jest Eric. Nie musiałem go specjalnie namawiać. I nie musiałem mu tłumaczyć, żeby wziął broń; Wszystko to zrobił z własnej inicjatywy. Wiesz, że nigdy w życiu nie strzelałem ze strzelby? Nawet nie umiem jej naładować. Matka mawiała, że broń to prawa ręka diabła. Dlatego nie trzymała jej w domu. No cóż, lepsze to niż nic.
Ig usłyszał metaliczny zgrzyt. Lee podniósł coś z podłogi. Fale mdłości napływały wolniej i Ig zdołał zaczerpnąć trochę powietrza. Wydało mu się nawet, że jeśli odpocznie jeszcze minutę, znajdzie dość sił, żeby usiąść. Zrobić ten ostatni wysiłek. Wydało mu się także, że jeśli odpocznie jeszcze minutę, będzie miał w głowie pięć pocisków z trzydziestkiósemki. Lee już wracał do niego.
– Znasz niesamowite sztuczki. Parę minut temu, kiedy wołałeś do nas głosem Glenny… szczerze mówiąc, jakoś w to znowu uwierzyłem, naprawdę sądziłem, że to ona, choć rozsądek mi podpowiadał, że jest w salonie. Te głosy są świetne, ale nie tak świetne jak wyjście z płonącego wraku bez jednego oparzenia. – Zamilkł. Stanął nad Igiem nie z pistoletem, ale metalowym ostrzem wideł.
– Jak to możliwe? Dlaczego się taki stałeś? Skąd te rogi?
– Merrin… – Głos Iga brzmiał słabo, drżąco, niemal jak westchnienie.
– Co z nią?
– Bez Merrin… jestem taki.
Lee przyklęknął nad nim.
– Wiesz, ja też ją kochałem. Miłość zrobiła diabłów z nas obu.
Chwycił go za gardło i każda niegodziwa rzecz, jaką kiedykolwiek popełnił, spłynęła w Iga jak lodowaty, żrący środek chemiczny.
– Nie będziemy dłużej rozmawiać. To byłby błąd. – Lee uniósł nad głowę metalowe ostrze, celując szpikulcami w pierś Iga.
– Zresztą na tym etapie nie mamy już o czym mówić.
Ryk trąbki zabrzmiał przeraźliwie, ogłuszająco. Lee obejrzał się gwałtownie w stronę drzwi, w których klęczał Terry z trąbką przy ustach.
Ig wykorzystał tę chwilową nieuwagę, poderwał się i odepchnął rękę Lee. Chwycił go za klapy kurtki i grzmotnął głową w tors, wbił mu rogi w brzuch. Wstrząs uderzenia poczuł aż w kręgosłupie.
Miał wrażenie, że rogi mu uwięzły, że coś je zassało. Poruszył głową, jeszcze bardziej rozwiercając rany. Lee usiłował go odepchnąć. Ig znowu rozerwał mu ciało, wdarł się głęboko. Poczuł zapach krwi zmieszany ze smrodem starych śmieci, może z przekłutego jelita.
Lee wbił mu palce w ramiona i naparł, usiłując się wyzwolić. Rogi wyszły z jego ciała z wilgotnym cmoknięciem.
Upadł na bok, skulił się, ściskając brzuch. Miał zaciśnięte powieki i usta otwarte jak wielka ziejąca dziura. Już nie krzyczał, brakowało mu na to powietrza, a ponieważ zamknął oczy, nie widział pełznącego czarnego węża. Gad szukał jakiejś spokojnej kryjówki, ucieczki z tego domu wariatów. Pełznąc, odwrócił głowę i rzucił Igowi przerażone spojrzenie oczu jak ze złotej folii.
Tam, powiedział do niego Ig w myślach, wskazując brodą Lee. Ukryj się. Ratuj się.
Wąż skręcił, sunąc z wdziękiem przez zakurzony gładki beton. Wpełzł w rozdziawione usta.
Lee gwałtownie otworzył oczy, to zdrowe i ślepe. Oba wypełniało coś w rodzaju ekstatycznej zgrozy. Usiłował zamknąć usta, ale kiedy zacisnął zęby na grubym obłym ciele, tylko wystraszył węża. Gad strzepnął wściekle ogonem i szybciej zaczął się wtłaczać w gardło. Lee jęknął, zakrztusił się, oderwał ręce od zranionego brzucha i chwycił łuskowate ciało. Wąż wyśliznął się mu z mokrych od krwi palców.
Terry popędził ku nim.
– Ig! Ig, jesteś…
Zobaczył Lee wijącego się w konwulsjach na podłodze i zatrzymał się jak wryty.
Lee przetoczył się na plecy i zaczął krzyczeć, choć trudno jest wydać dźwięk z wężem w gardle. Bił nogami o podłogę. Jego twarz nabrała koloru nocnego nieba, na skroniach wystąpiły mu gałęzie żył. Chore oko, to uszkodzone, nadal patrzyło na Iga z wyrazem zdumienia. To oko było jak czarna jama bez dna z kręconymi schodami z jasnego dymu, prowadzącymi w miejsce, skąd dusza nie mogłaby powrócić nigdy. Ręce mu znieruchomiały. Z ust zwisał mu dziesięciocentymetrowy koniec węża, długi czarny lont żywej bomby. Wąż także przestał się ruszać, jakby zrozumiał, że go oszukano, że popełnił poważny błąd, usiłując się ukryć w mokrym, ciasnym tunelu gardła. Nie mógł pełznąć dalej, nie mógł się wycofać. Ig poczuł litość. To straszne – umrzeć w Lee Tourneau.
Ból powrócił, promieniował z krocza, zmiażdżonego ramienia i roztrzaskanych kolan, jak cztery zatrute rzeki wpadające do głębokiego zbiornika cierpienia. Ig zamknął oczy, żeby się skupić na opanowaniu tego bólu. Na chwilę w starej odlewni zapadła cisza. Człowiek i demon leżeli obok siebie – choć pytanie, który był którym, nadawało się na temat teologicznej debaty.
Cienie poruszały się niespokojnie na ścianie, unosiły się i opadały. Ciemność nadpływała falami. Świat także przypływał i odpływał. Ig starał się utrzymać na powierzchni. Coś go kusiło, żeby się zanurzyć, uciec przed bólem, wyciszyć cierpiące ciało. Już zaczął się od siebie oddzielać, senne, coraz silniejsze poczucie oderwania zrównoważyło ból. Gwiazdy powoli wirowały nad jego głową, przepływały z lewa na prawo, więc czuł się, jakby płynął na wznak rzeką Knowles, pozwalając się nieść nurtowi. Terry pochylił się nad nim, zbolały i bezradny.
– Będzie dobrze. Wezwę kogoś. Muszę pobiec do samochodu po telefon.
Ig uśmiechnął się – miał nadzieję, że pocieszająco – i usiłował wyjaśnić bratu, że potrzebuje tylko jednego: żeby Terry go podpalił. Kanister stał na zewnątrz, pod ścianą. Wystarczy go oblać i rzucić zapałkę. Ale nie mógł nabrać dość powietrza, żeby wykrztusić choćby słowo. Lee Tourneau nieźle go załatwił.
Terry uścisnął mu dłoń i Ig zrozumiał mimowolnie, że brat ściągał od kolegi z przodu na klasówce z geografii w siódmej klasie.
– Wrócę – powiedział Terry. – Słyszysz? Zaraz wrócę. Za minutkę. – Puścił jego rękę, wstał i zniknął mu z oczu.
Ig odchylił głowę i spojrzał na czerwonawy blask świec pełzający po starych cegłach. To miarowe, chybotliwe migotanie dawało ukojenie, potęgowało wrażenie zawieszenia, unoszenia się w powietrzu. Potem przyszło mu do głowy, że skoro widzi blask świec, to drzwiczki pieca muszą być otwarte. Tak, przecież Lee je uchylił, żeby rzucić światło na betonową podłogę.
I wtedy Ig zrozumiał, co się stanie. Ten szok wyrwał go z rozmarzonego, odrętwiałego bujania w obłokach. Terry zaraz zobaczy telefon, komórkę Glenny ułożoną na kocu w palenisku. Nie może tam włożyć ręki! Tylko nie on – nie Terry, który w wieku czternastu lat omal nie umarł z powodu użądlenia osy. Musi się trzymać z dala od pieca. Ig chciał krzyknąć, ostrzec go, ale nie mógł wydusić z siebie nic oprócz charczącego, bezdźwięcznego świstu.
– Chwileczkę – odezwał się Terry z głębi pomieszczenia. Wydawało się, że mówi do siebie. – Zaczekaj, a ja… rany! Ig, mamy szczęście. Tu jest telefon.
Ig odwrócił głowę i znowu zrobił wysiłek, by go ostrzec, ale gardło ścisnął mu bolesny, mocny skurcz i nie mógł się odezwać. Terry pochylił się nad paleniskiem i wyciągnął rękę po komórkę. Kiedy ją uniósł, jeden z fałdów koca się poruszył i Terry znieruchomiał. Zobaczył węża, łuski lśniące miedzią w świetle świec. Rozległ się suchy szczęk kastanietów. Wężyca wytrysnęła jak strzała i ukąsiła. Telefon poszybował w powietrzu. Terry krzyknął, poderwał się i uderzył głową w metalową framugę drzwiczek pieca. Stracił równowagę, upadł twarzą na materac, nadal zanurzony do połowy we wnętrzu paleniska.
Wężyca uparcie zaciskała zęby na jego przegubie. Terry chwycił ją i szarpnął. Kły rozdarły ciało, a wężyca zwinęła się i znowu go ukąsiła, tym razem w twarz, zatopiła zęby w jego lewym policzku. Terry chwycił ją i pociągnął. Rozwarła szczęki, sprężyła się i zaatakowała po raz trzeci i czwarty. Za każdym razem rozlegał się odgłos, jakby ktoś przebijał gruszkę treningową.
Brat Iga osunął się na kolana. Uniósł grzechotnika w powietrze i uderzył o podłogę, jakby trzepał dywan. Bryznęła czarna fontanna krwi, potoczył się gadzi mózg. Terry odrzucił ciało, które zwinęło się i wylądowało na grzbiecie. Ogon wściekle siekł beton. Powoli konwulsje złagodniały, zmieniły się w delikatne ruchy na boki, aż w końcu zupełnie ustały.
Terry ukląkł przy palenisku, opuściwszy głowę jak w modlitwie, pobożny wierny, czciciel świętego i wiecznego pieca. Jego ramiona unosiły się i opadały z każdym oddechem. Napełnianie płuc powietrzem sprawiało mu trudność. Jeśli to wstrząs anafilaktyczny, będzie potrzebował za parę minut zastrzyku adrenaliny, żeby się nie udusić z powodu spuchniętego gardła.
Komórka Glenny leżała gdzieś w piecu, niespełna dziesięć metrów dalej, ale Ig nie wiedział, gdzie Terry ją upuścił, i nie chciał jej szukać, podczas gdy brat się krztusi. Było mu słabo, nie wiedział, czy zdołałby wspiąć się do paleniska, znajdującego się metr nad podłogą. A kanister z benzyną stał niedaleko.
Wiedział, że najtrudniej będzie ruszyć. Na samą myśl, że ma się przewrócić na bok, czuł ogień pełznący zawiłą siecią bólu w ramieniu i kroczu, sto delikatnych płonących włókienek. Im dłużej się namyślał, tym było mu trudniej. Przechylił się; jakby zakrzywione ostrze przeszyło mu ramię i obróciło się w nim kilka razy – pal nieustannie wbijający mu się w ciało. Krzyknął – nie wiedział, że jest do tego zdolny – i zamknął oczy.
Kiedy wróciła mu przytomność, wyciągnął zdrową rękę, oparł się na niej i zaczął pełznąć. Znowu krzyknął. Usiłował się odpychać nogami, ale stracił w nich władzę. Kolano bolało przeraźliwie. Spódnicę miał mokrą od krwi. Pewnie nie da się jej doprać.
– A to moja ulubiona – szepnął z nosem rozpłaszczonym na podłodze. – Chciałem w niej iść na tańce. – I roześmiał się suchym, ochrypłym rechotem, który zabrzmiał wyjątkowo wariacko.
Przepełzł kolejne centymetry, opierając się na prawym ramieniu; jego lewy bark znowu przeszyły ostrza, ból promieniował do piersi. Drzwi wcale nie wydawały się bliżej. Odważył się spojrzeć na brata. Terry nadal klęczał przed paleniskiem, ale pochylił głowę tak, że czołem niemal dotykał kolan. Ig ze swego miejsca nie widział już wnętrza komina, tylko półotwarte żelazne drzwiczki, migotliwy blask świec i…
… w górze znajdowały się drzwi i migotało światło.
Był strasznie pijany. Nie upił się tak od nocy śmierci Merrin, a i tak jeszcze było mu mało. Obszczał Matkę Boską. Obsikał krzyż. Polał obficie własne stopy i jeszcze się z tego śmiał. Odchylił głowę, żeby pociągnąć z gwinta, kiedy w gałęziach starego martwego drzewa zobaczył spód domku, niecałe pięć metrów nad ziemią, szeroki prostokąt klapy w podłodze, krawędzie obrzeżone słabym, migotliwym blaskiem świec. W mroku słowa na spodzie – BŁOGOSŁAWIENI WY, KTÓRZY TU WEJDZIECIE – ledwie rysowały się w mroku.
– Ha! – Z roztargnieniem wcisnął korek w butelkę i wypuścił ją z ręki. – Tu jesteś. Widzę cię!
Zmyślony domek na drzewie spłatał mu figla – jemu i Merrin. Tak długo się przed nimi ukrywał. Nigdy go tu nie było, kiedy Ig odwiedzał miejsce śmierci Merrin. A może zawsze tu był, ale stan umysłu nie pozwalał Igowi go zobaczyć.
Ig zapiął jedną ręką rozporek, zakołysał się i ruszył…
…po gładkiej betonowej podłodze. Nie chciał podnosić głowy i sprawdzać, jak mu idzie. Czy w ogóle zbliża się do drzwi? Wyciągnął prawą rękę…
…chwycił najniższą gałąź i zaczął się wspinać. Stopa mu się omsknęła; musiał się chwycić konara, żeby nie spaść. Zamknął oczy i przeczekał trudną chwilę zawrotów głowy, wrażenia, że drzewo zaraz się przewróci razem z nim. Ochłonął i ruszył dalej, wspinał się z pijacką bezmyślną zwinnością. Wkrótce znalazł się tuż pod włazem w podłodze. Chciał go otworzyć, ale na klapie coś stało i tylko podskoczyła z łomotem.
Z wewnątrz dobiegł stłumiony krzyk – znajomy głos.
– Co to było?! – zawołała Merrin.
– Hej! – odezwał się ktoś inny, głos znany mu jeszcze lepiej: jego własny. Dobiegał z domku, był zduszony i oddalony, ale Ig rozpoznał go natychmiast. – Kto tam jest?
Przez chwilę stal jak skamieniały. Byli tam, Merrin i on, oboje młodzi i zakochani. Byli tam i jeszcze mógł ich uratować przed tym najgorszym, co już na nich czekało. Znowu naparł barkami na drzwi…
…otworzył oczy. Wracała mu przytomność. Tętno miał powolne. Przedtem jego lewe ramię było gorące, teraz stało się zimne i mokre. Ten chłód go martwił. Chłodne stają się trupy. Uniósł głowę, żeby się rozejrzeć. Znalazł się już niedaleko od drzwi i ziemi, znajdującej się prawie dwa metry niżej, o czym starał się na razie nie myśleć. Kanister stał na dole, tuż, po prawej stronie. Musiał tylko dotrzeć do drzwi i…
…mógł im powiedzieć, co się stanie, mógł ich ostrzec. Mógł poradzić młodszemu sobie, żeby kochał Merrin piękniej, żeby jej ufał, był przy niej, że mają mało czasu, więc uderzył w klapę raz i drugi, ale za każdym razem unosiła się o parę centymetrów i znowu opadała z trzaskiem.
– Spierdalać! – krzyknął miody Ig z wnętrza domku.
Ig znieruchomiał, przygotowując się do następnego szturmu – a potem się zreflektował, przypomniał sobie czasy, kiedy znajdował się po tamtej stronie wejścia.
Bał się wtedy otworzyć, zdołał to zrobić, gdy ten ktoś na zewnątrz przestał się wdzierać do środka. A wówczas na zewnątrz było już pusto. Nie zobaczył nikogo.
– Słuchajcie! – odezwał się Ig z domku. – Już się zabawiliście! Strasznie się boimy. A teraz wychodzimy.
Szurnęły nogi odsuwanego krzesła; Ig naparł na klapę w tej samej chwili, w której jego młodsze ja ją odrzuciło. Wydawało mu się, że dostrzegł kochanków wyskakujących z domku i mijających go, ale to było złudzenie optyczne, cienie rzucane przez tańczące płomyki.
Zapomnieli zgasić świece. Ig zajrzał do środka, nadal się paliły, więc…
…wyjrzał na zewnątrz, wychylił głowę, za głową poszło ciało i runął w dół. Uderzył barkami o ziemię, przez lewe ramię przebiegł mu elektryczny wstrząs, eksplozja, która go rozerwała, rozsypała na kawałki. Znajdą jego strzępy na drzewach.
Świat zadygotał od siły zderzenia z ziemią. Ig spojrzał w nocne niebo i wydawało mu się, że to ostatnia scena niemego filmu: czarny krąg zaczął się kurczyć, zmniejszać, zostawiając go…
…samego w mroku domku na drzewie.
Ze świeczek zostały zniekształcone króciutkie ogarki. Wosk spływał grubymi łzami, tworzył lśniące kolumny zasłaniające diabła przykucniętego u stóp menory. Płomyki migotały. Na lewo od wejścia stał fotel usiany plamami pleśni. Cienie porcelanowych figurynek – dwóch aniołów, Jezusa i kosmity – chwiały się na ścianach. Matka Boska przechyliła się na bok, tak jak zapamiętał.
Ig rozejrzał się po wnętrzu. Całkiem jakby od czasu, gdy tu był, minęło parę godzin, nie lat.
– Po co to? – spytał. Początkowo wydawało mu się, że mówi do siebie. – Po co mnie tu sprowadzać, skoro nie mogę im pomóc?
Stopniowo ogarnął go gniew, poczuł ogień w piersi, duszącą wściekłość. Świeczki dymiły.
Musi istnieć jakiś powód. Na pewno trzeba coś zrobić, coś znaleźć. Może coś, co tu zostawili. Spojrzał na niski stolik z porcelanowymi figurkami i zauważył leciutko uchyloną szufladkę. Podszedł, sądząc, że coś w niej znajdzie – coś, czego będzie mógł użyć, co go czegoś nauczy. Ale nie było w niej nic oprócz pudełka zapałek. Na etykiecie widniał czarny diabeł w skoku, śmiejący się z odchyloną głową. Po przekątnej biegły ozdobne dziewiętnastowieczne czcionki tworzące napis ZAPAŁKI LUCYFERA. Ig zacisnął je w pięści, jakby chciał zgnieść. Ale tego nie zrobił. Stał, patrząc na figurynki – a potem znowu przyjrzał się pergaminowi pod nimi.
Kiedy ostatnio przebywał w tym domku – gdy Merrin żyła i świat był dobry – słowa na pergaminie napisano po hebrajsku, a on nie miał pojęcia, co oznaczają. Sądził, że to ustęp z Tory. Ale w migotliwym świetle świeczek ozdobne czarne litery, chwiejące się jak żywe cienie, w magiczny sposób zatrzymane na papierze, układały się w czytelny tekst:
Zmyślony Domek na Drzewie
Drzewo Wiadomości Dobrego i Złego Stara Droga do Odlewni 1
Gideon, NH 03880
Zasady i postanowienia:
Weź, co chcesz, póki tu jesteś
Odchodząc, zabierz, czego potrzebujesz
W wyjściu powiedz „ amen "
Palenie NIE jest zakazane
L. Morningstar, właściciel
Ig wpatrywał się w tekst, niepewny, czy teraz rozumie więcej. Tak naprawdę chodziło mu o Merrin – nigdy jej nie odzyska, a skoro tak, to miał ochotę spalić cały ten pieprzony domek, palenie nie było tu zakazane i zanim się zorientował, co robi, przesunął dłonią po stole, zrzucił menorę i figurynki. Statuetka kosmity potoczyła się i spadła ze stołu. Anioł przypominający Terry'ego, ten z trąbką, poturlał się po blacie prosto do półotwartej szuflady. Drugi anioł, ten nad Marią, obojętny i zadzierający nosa, uderzył z trzaskiem w stolik. Obojętna, zadzierająca nosa głowa potoczyła się daleko.
Ig odwrócił się wściekle…
…odwrócił się z trudem i zauważył kanister stojący tam, gdzie go zostawił, pod kamiennym murem, na prawo od drzwi. Przedarł się przez kępę wysokiej trawy, uderzył dłonią w pojemnik, który zabrzęczał i zachlupotał. Namacał rączkę, pociągnął za nią. Zdziwił się, jak ciężki okazał się kanister. Jakby go wypełniał płynny beton. Przesunął po nim palcami, znalazł pudełko zapałek i odłożył je na bok.
Przez chwilę leżał nieruchomo, zbierając siły na ostatni niezbędny wydatek energii. Mięśnie jego prawej ręki dygotały nieustannie i nie wiedział, czy zdoła dokonać tego, co trzeba. W końcu uznał, że jest gotów spróbować. Z trudem uniósł kanister i odwrócił go do góry dnem.
Benzyna opryskała go śmierdzącym, błyszczącym deszczem. Poczuł na rozkrwawionym ramieniu nagłą palącą eksplozję. Krzyknął; z jego ust buchnął grzyb szarego dymu. W oczach stanęły mu łzy. Ból go wgniótł w ziemię, zmusił do puszczenia kanistra. Zadygotał gwałtownie w tej swojej idiotycznej niebieskiej spódniczce, w napadzie dreszczy bliskich rozwinięcia się w prawdziwe konwulsje. Uderzył na oślep prawą ręką, nie wiedział, czego szuka, dopóki nie trafił na leżące na ziemi pudełko zapałek Lucyfera.
Odgłosy sierpniowej nocy – świerszcze i śmigające po szosie samochody – brzmiały bardzo cicho. Ig otworzył pudełko. Zapałki wysypały się mu z dygoczącej ręki. Wyjął jedną z nielicznych pozostałych i przeciągnął nią po drasce. Pyknął biały języczek ognia.
Świece upadły na podłogę i potoczyły się, każda w swoją stronę. Większość nadal się paliła. Szara gumowa figurka oparła się o jedną z nich, kiedy język ognia osmalił i roztopił jedną stronę twarzy kosmity. Jedno czarne oko już spłynęło, ukazując pusty oczodół. Trzy inne świeczki doturlały się do ściany z oknem, gdzie białe firanki falowały łagodnie.
Ig chwycił je, zdarł z okna i narzucił na świeczki. Płomyki oblizały tani nylon, popędziły ku jego rękom. Rzucił materiał na fotel.
Coś mu strzeliło pod stopą, jakby nastąpił na małą żarówkę. Spojrzał w dół – przydepnął porcelanowego diabełka. Zmiażdżył ciało, choć kołysząca się na deskach głowa pozostała nietknięta. Szatan z kozią bródką uśmiechał się, wariacko szczerząc zęby.
Ig pochylił się i podniósł głowę z podłogi. Stanął w płonącym domku na drzewie, przyglądając się przystojnej twarzy demona, małym igiełkom rogów. Wzdłuż ścian unosiły się serpentyny ognia, czarny dym gęstniał pod sufitem. Płomienie kipiały na fotelu i niskim stoliku. Diabełek patrzył na niego z aprobatą. Potrafił docenić człowieka, który zna się na podpalaniu. Ale z Igiem skończył już pracę, nadeszła pora ruszyć dalej. Rozniecać następne pożary.
Ig przez chwilę przetaczał diabelską główkę w palcach, po czym wrócił do stolika. Podniósł Maryję, pocałował jej twarzyczkę. – Do widzenia, Merrin – powiedział. Ustawił ją prosto.
Podniósł też anioła, który stał przed nią. Kiedyś miał władczą i obojętną twarz, ta twarz mówiła „jestem świętszy od ciebie, jak śmiesz mnie dotykać", ale głowa mu odpadła i gdzieś się potoczyła. Ig osadził na korpusie anioła główkę diabła i pomyślał, że Marii będzie lepiej z kimś, kto wygląda, jakby znał się na dobrej zabawie.
Dym palił mu płuca, szczypał w oczy. Ig poczuł, że skóra napina mu się od skwaru. Ruszył do drzwi w podłodze, uniósł je lekko, żeby zobaczyć, co jest napisane na ich wewnętrznej stronie. Wryło mu się w pamięć, że widnieją na nich jakieś białe litery. Przeczytał: BŁOGOSŁAWIENI WY, KTÓRZY WYJDZIECIE. Miał ochotę się roześmiać, ale nie mógł. Przesunął dłonią po słojach klapy, powiedział „amen" i wymknął się na zewnątrz.
Dotknął stopami grubej gałęzi i po raz ostatni się zatrzymał, spojrzał w górę. Pokoik znajdował się w oku wirującego cyklonu płomieni. Sęki pękały w żarze. Fotel huczał i syczał. Bardzo dobrze. Bez Merrin ten domek był tylko podpałką. Jak cały świat – gdyby ktoś spytał Iga o zdanie.
Zamknął za sobą klapę, zaczął ostrożnie i powoli schodzić w dół Musiał wrócić do domu. Musiał trochę odpocząć.
Nie. Tak naprawdę musiał złapać za gardło tego, kto mu odebrał Merrin. Co przeczytał na pergaminie w zmyślonym domku na drzewie? Że odchodząc, zabierze ze sobą to, czego mu potrzeba? Nadzieję zawsze można mieć.
Zatrzymał się tylko raz, w połowie drogi na dół Oparł się o pień i potarł skronie, w których czuł tępy, niepokojący ból, narastające ciśnienie, jakby jakieś ostre szpikulce chciały mu się przebić przez skórę. Chryste! Jeśli tak się czuje już teraz, rano będzie chodził po ścianach.
Odetchnął – nie zauważył jasnego dymu wypływającego mu z nozdrzy – i ruszył w dół. Oddalił się od drzewa, na którym płonął raj.
Zapałka płonęła w jego palcach dokładnie dwie sekundy – sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa – potem syknęła, zetknęła się z benzyną, a on buchnął ogniem, eksplodował jak petarda.
Stał jak żywa pochodnia, diabeł w ognistej szacie. Przez pół minuty płomienie otaczały go, trzepotały na wietrze. Potem, równie szybko, jak ożyły, zaczęły gasnąć. Po paru chwilach zupełnie znikły i czarny, tłusty dym uniósł się nad nim grubą, duszącą kolumną. Duszącą dla człowieka. Dla demona wydawała się orzeźwiająca jak alpejski wietrzyk.
Odrzucił płaszcz dymu, wystąpił z niego zupełnie nagi. Jego stara skóra się spaliła, spod niej wyłoniła się nowa w głębszym, intensywniejszym odcieniu karminu. Lewa ręka nadal była sztywna, choć rana się zasklepiła, zmieniła w brzydki zrost bliznowatej tkanki. Myślał przytomnie; czuł się świetnie, jakby właśnie przebiegł dwa kilometry i był gotowy do pływania. Wokół z osmalonej trawy unosił się dym. Czerwona ognista linia pełzła przez suche chwasty i trawę do lasu. Ig obejrzał się na suchą wiśnię jaśniejącą na tle iglastych zarośli.
Opuścił zmyślony domek na drzewie, spalił raj, ale wiśnia była nietknięta. Zerwał się silny wiatr, szarpnął liśćmi i nawet z tej odległości Ig widział, że domek zniknął. Ale – śmieszne – ogień jakby go wskazywał, tworzył płomienistą ścieżkę biegnącą w trawie aż do pnia. To przez wiatr, który wiał przez pole i kierował płomienie do starego podmiejskiego lasku.
Ig wspiął się do odlewni. Przeszedł nad trąbką brata.
Terry klęczał ze spuszczoną głową przed otwartymi drzwiami paleniska. Ig zauważył jego zupełny bezruch, wyraz spokojnego skupienia na twarzy i uznał, że jego brat wygląda ładnie nawet w chwili śmierci. Koszula opinała mu szerokie bary, mankiety były schludnie podwinięte. Ig ukląkł obok niego. Bracia w kościelnej ławce. Ujął rękę Terry'ego i zrozumiał, że kiedy brat miał jedenaście lat, wcisnął mu we włosy gumę w autobusie.
– Cholera – odezwał się. – Trzeba ją było wyciąć.
– Co? – spytał Terry.
– Tę gumę, którą mi przylepiłeś do włosów – wyjaśnił Ig. – Gdy wracaliśmy ze szkoły.
Terry zaczerpnął mały łyczek powietrza, świszczący wdech.
– Oddychasz? – spytał Ig. – Jak ci się udaje?
– Mam… bardzo mocne… płuca… – szepnął Terry. – Przecież… zdarza mi się… grać na trąbce. – A po chwili dodał: – To cud. Wyjdziemy z tego. Żywi.
– Tego bym nie był taki pewien – mruknął Ig.
Komórka Glenny leżała w palenisku, pęknięta od uderzenia o ścianę. Wieczko baterii odskoczyło. Ig nie wiedział, czy jeszcze działa, ale ekranik się rozświetlił, kiedy tylko otworzył klapkę. Diabelne szczęście. Połączył się z pogotowiem i powiedział, że ukąsiła go żmija, że znajduje się w odlewni przy szosie numer siedemnaście, że są tu martwi ludzie i że się pali. Potem się rozłączył, wypełzł z paleniska i znowu przykucnął przy Terrym.
– Dzwoniłeś – wykrztusił Terry. – Po pomoc.
– Nie. Ty dzwoniłeś. Posłuchaj uważnie, Terry. Powiem ci, co zapamiętasz, a co zapomnisz. Musisz zapomnieć bardzo wiele. To, co się wydarzyło dziś i wcześniej. – Rogi mu zapulsowały w gwałtownym spazmie zwierzęcej rozkoszy. – W tej historii jest miejsce tylko dla jednego bohatera, a wszyscy wiedzą, że diabeł nie może być tym dobrym.
Opowiedział Terry'emu historię, bardzo dobrą historię, a Terry słuchał, kiwając głową, jakby była to melodia, która wyjątkowo przypadła mu do gustu.
Po paru minutach wszystko było załatwione. Ig posiedział z bratem jeszcze przez chwilę. Żaden z nich się nie odzywał. Nie wiadomo, czy Terry nadal zdawał sobie sprawę z jego obecności; kazano mu zapomnieć. Wyglądał, jakby zasnął na klęczkach. Ig siedział do chwili, gdy usłyszał dalekie zawodzenie trąbki, chrapliwie ciągnącej jedną, drażniącą nutę, wycie paniki. Jechały samochody strażackie. Wówczas wziął w obie dłonie głowę brata i pocałował go w skroń. To, co zobaczył, liczyło się mniej od tego, co poczuł.
– Dobry z ciebie człowiek, Ignatiusie Perrishu – szepnął Terry, nie otwierając oczu.
– To bluźnierstwo – powiedział Ig.
Zeskoczył na ziemię, a potem, jakby po namyśle, zabrał z wnętrza odlewni trąbkę brata. Spojrzał na pole, na aleję ognia, która ciągnęła się jak strzelił do wiśni. Płomienie przez chwilę lizały jej pień, a potem drzewo buchnęło płomieniem, jakby ktoś oblał je benzyną. Jego korona – kopuła czerwonożółtych płomieni – huczała ogniem. Wśród gałęzi stał zmyślony domek na drzewie. W oknach wydymały się ogniste firanki. Tylko ta jedna wiśnia się paliła; inne drzewa stały nietknięte.
Ig ruszył ognistą drogą wśród pól, młody władca kroczący po czerwonym dywanie do zamku. Za sprawą jakiegoś prawa optyki padły na niego światła reflektorów cadillaca Lee i rzuciły na ścianę kłębiącego się dymu jego ogromny, wysoki na cztery piętra cień. Pierwszy samochód strażacki toczył się już powoli wyboistą polną drogą, a jego kierowca, weteran z trzydziestoletnim stażem, Rick Terrapin, zobaczył czarnego rogatego diabła, wysokiego jak komin odlewni. Krzyknął, szarpnął za kierownicę, zjechał z drogi i wpadł na brzozę. Trzy tygodnie później odszedł na emeryturę. Po tym diable w dymie i straszliwym widoku w odlewni nie miał ochoty dłużej gasić pożarów. Jeśli o niego chodzi, wszystko mogło się sfajczyć w cholerę.
Ig szedł z trąbką po jaśniejącym żarze i w końcu dotarł do drzewa. Nie przystając ani na chwilę, zaczął się wspinać po płonącej drabinie gałęzi. Wydawało mu się, że w górze rozlegają się głosy. Niegrzeczne, wesołe głosy i śmiech. Impreza! Słyszał muzykę, perkusję i zadziorne dokazywanie trąbek. Klapa w podłodze była otwarta. Ig wszedł przez nią do swojego nowego domu, do swojej wieży z ognia z ognistym tronem. Miał rację, rzeczywiście trwała tu impreza – weselna, jego wesele. Oblubienica już czekała, z płomiennymi włosami, naga, osłonięta tylko luźną przepaską z ognia. Wziął ją w ramiona, jej wargi odnalazły jego usta i zapłonęli.
Terry wrócił do domu w trzecim tygodniu października i w pierwsze wolne popołudnie pojechał do odlewni.
Wielki ceglany budynek stał na poczerniałym polu, wśród stert śmieci, które spłonęły jak ogniska i teraz zmieniły się w góry popiołu, okopconego szkła i stopionych drutów. Sam budynek był osmalony i wszystko cuchnęło spalenizną.
Ale za odlewnią, na szczycie trasy Evela Knievela, było miło, światło przesiewało się ukośnie przez drzewa w halloweenowych czerwono-złotych kostiumach. Drzewa płonęły jak ogromne pochodnie. Rzeka w dole cicho pluskała, delikatny kontrapunkt do swobodnego poświstywania wiatru. Terry pomyślał, że mógłby tu tak siedzieć cały dzień.
Przez ostatnie tygodnie sporo się nachodził, nasiedział, napatrzył, naczekał. Pod koniec września wystawił na sprzedaż swój dom w Los Angeles i wrócił do Nowego Jorku. Niemal codziennie chodził do Central Parku. Program zdjęto, a bez niego nie widział powodu, żeby zostać w mieście, w którym nie ma pór roku ani chodników do spacerowania.
Ci z Foksa mieli jeszcze nadzieję, że Terry wróci, wydali oświadczenie, że po śmierci brata postanowił zrobić sobie urlop. W ten sposób sprytnie przemilczeli fakt, że złożył oficjalne wymówienie na tydzień przed wypadkiem w odlewni. Mogą sobie mówić, co chcą. On nie wróci. Może za parę miesięcy zacznie grać w klubach. Ale się z tym nie spieszył. Niech wszystko dzieje się we własnym tempie. W końcu trafi na właściwy trop. Nawet jeszcze nie kupił sobie nowej trąbki.
Nikt nie wiedział, co się stało tamtej nocy w odlewni, ponieważ Terry odmówił składania publicznych oświadczeń, a reszta uczestników wydarzeń nie żyła. O okolicznościach śmierci Erica i Lee krążyło mnóstwo niestworzonych historii. W plotkarskim portalu TMZ pojawiło się zestawienie tych najdziwniejszych. Terry miał szukać w odlewni brata, a znalazł Erica Hannity'ego kłócącego się z Lee Tourneau. Terry podsłuchał wystarczająco wiele, by się zorientować, że zamordowali jego brata, spalili go żywcem w samochodzie, a teraz szukali dowodów, które mogły ich zdemaskować. TMZ podawał, że Lee i Eric przyłapali Terry'ego, gdy usiłował się wycofać, i zawlekli go do odlewni. Chcieli go zabić, ale najpierw usiłowali się dowiedzieć, czy do kogoś zadzwonił, czy powiedział, gdzie się znajduje. Zamknęli go w palenisku pieca razem z jadowitą żmiją, żeby go nastraszyć. Ale zaczęli się znowu kłócić. Terry usłyszał krzyki i strzały. Kiedy się wyczołgał z paleniska, wszędzie się paliło, a Eric Hannity i Lee Tourneau nie żyli. Jeden zginął zastrzelony, drugi – zakłuty widłami. Wypisz, wymaluj szesnastowieczna tragedia; brakowało tylko diabła. Terry był ciekawy, skąd TMZ ma te informacje. Pewnie przekupiono kogoś z policji, może wywiadowcę Cartera, bo ta przedziwna relacja pokrywała się niemal słowo w słowo z jego zeznaniami.
Wywiadowca Carter przyszedł do Terry'ego drugiego dnia jego pobytu w szpitalu. Z pierwszego Terry pamiętał niewiele. Tyle że wwieziono go na oddział ratunkowy, że ktoś mu nałożył maskę tlenową, przypominał sobie powiew chłodnego, lekko pachnącego lekarstwami powietrza. Później miał halucynacje, otworzył oczy i zobaczył swojego nieżyjącego brata, który siedział na brzegu jego łóżka i grał bebop na trąbce. Merrin też tu była, wirowała boso w sukience ze szkarłatnego jedwabiu, kręcąc piruety w takt muzyki, a jej ciemnorude włosy śmigały w powietrzu. Kiedy dźwięki trąbki zmieniły się w miarowy pisk EKG, oboje znikli. Jeszcze później, wczesnym rankiem, uniósł głowę z poduszki i zobaczył rodziców siedzących na krzesłach pod ścianą. Oboje spali, ojciec opierał głowę na ramieniu matki. Trzymali się za ręce.
Popołudniem drugiego dnia czuł się już tylko jak po ataku bardzo ciężkiej grypy. Stawy go bolały, chciało mu się pić i był osłabiony, ale poza tym wrócił do siebie. Gdy lekarka, atrakcyjna Azjatka w kocich okularach, podeszła, żeby spojrzeć na jego kartę, spytał ją, czy był bliski śmierci. Odpowiedziała, że miał jedną szansę na trzy, że się przekręci. Spytał, jak obliczyła to prawdopodobieństwo, na co odparła, że bardzo prosto. Są trzy gatunki grzechotników. On trafił na takiego, który ma najsłabiej działający jad. Z pozostałymi dwoma nie miałby najmniejszej szansy. Jeden do trzech.
Wywiadowca Carter minął się z lekarką w drzwiach. Beznamiętnie spisał oświadczenie Terry'ego, czasem zadając pytania, ale pozwalając mu prowadzić narrację, niemal jakby był sekretarką, nie policjantem. Potem przeczytał Terry'emu zeznanie, robiąc gdzieniegdzie poprawki. W końcu, nie podnosząc głowy znad liniowanych stronic żółtego notesu, powiedział:
– Nie wierzę w ani jedno słowo z tych bzdetów.
Dopiero wtedy podniósł na niego swoje przygasłe, doświadczone oczy.
– Naprawdę? – spytał Terry z tego szpitalnego łóżka o jedno piętro pod babcią ze zmasakrowaną twarzą. – To co się według pana stało?
– Mam mnóstwo innych hipotez – oznajmił wywiadowca. – Jeszcze bzdurniejszych niż to gówno, co mi pan wciska. Niech mnie diabli, jeśli wiem, co się stało. Niech mnie diabli.
– I nas wszystkich.
Carter rzucił mu zimne, nieprzyjazne spojrzenie.
– Chciałbym panu powiedzieć coś innego. Ale tak właśnie było – oznajmił Terry. Na ogół, zwłaszcza za dnia, naprawdę wierzył, że to prawda. Po zmroku, gdy usiłował zasnąć… po zmroku czasem nachodziły go inne myśli. Złe myśli.
Oprzytomniał, słysząc chrzęst żwiru pod oponami. Obejrzał się w stronę odlewni. Po chwili zza zakrętu wyłonił się szmaragdowy saturn. Powoli sunął wśród osmalonych pól. Zatrzymał się i stanął na jałowym biegu. Potem ruszył w stronę Terry'ego i stanął jakieś trzy metry od niego.
– Cześć – odezwała się Glenna Nicholson, wysiadając. Wcale się nie zdziwiła, że go widzi. Całkiem jakby się tu umówili.
Dobrze wyglądała – dziewczyna o bujnych kształtach, ubrana w spłowiałe szare dżinsy, czarny top i czarny nabijany ćwiekami pasek. Na obnażonym biodrze widać było króliczka Playboya, tandetny akcent, ale kto nie popełnia błędów, kto nie chciałby czegoś cofnąć?
– Cześć – powiedział. – Co cię tu sprowadza?
– Czasami przyjeżdżam tu na obiad. – Pokazała mu kanapkę w białym pergaminie. – Cicho tu. Dobrze się myśli. O Igu i w ogóle.
Skinął głową.
– Co masz?
– Z bakłażanem i szynką. I doktora peppera. Chcesz połowę? Zawsze kupuję dużą, nie wiem dlaczego. Nie mogę tyle zjeść. Nie powinnam. – Zmarszczyła nos. – Bardzo się staram zrzucić pięć kilo.
– Po co? – spytał Terry.
Roześmiała się.
– Przestań.
Wzruszył ramionami.
– Zjem połowę twojej kanapki, jeśli to ci pomoże w odchudzaniu. Ale nie masz się o co martwić. Wyglądasz w porządku.
Usiedli na przewróconym pniu na poboczu trasy Evela Knievela. Słońce zapalało na wodzie złote gwiazdki. Terry nie wiedział, że jest głodny, dopóki nie dostał połowy kanapki i nie zaczął jeść. Wkrótce skończył i oblizał palce. Nie rozmawiali. Terry'emu to pasowało. Nie chciał żadnych towarzyskich pogawędek, a Glenna jakby o tym wiedziała. Milczenie jej nie deprymowało. Zabawne; w Los Angeles ludziom gęby się nie zamykają, jakby przerażała ich nawet minuta ciszy.
– Dzięki – odezwał się w końcu.
– Nie ma za co.
Przesunął dłonią po włosach. W tych ostatnich tygodniach wyczuł, że włosy na czubku głowy mu rzedną. Dlatego je zapuścił, stał się niemal kudłaty.
– Powinienem wpaść do salonu, żebyś mnie obcięła. Te kłaki robią się nie do wytrzymania.
– Już tam nie pracuję. Wczoraj był mój ostatni dzień.
– No co ty!
– Mhm.
– Coś takiego. Czyli – następny rozdział.
– Następny rozdział.
Pociągnęli po łyku doktora peppera.
– Fajnie było zrobić ostatnią fryzurę? – spytał Terry. – Dałaś z siebie wszystko?
– Ogoliłam klienta na łyso. Starszego faceta. Na ogół starsi nie chcą się golić. Już raczej młodzi. Znasz go, ojciec Merrin, Dale Williams.
– Tak. Znam go, mniej więcej – powiedział Terry i skrzywił się, walcząc z falą smutku wielkości tsunami, nie całkiem zrozumiałą.
Oczywiście Ig zginął przez Merrin; Lee i Eric spalili go z powodu tego, co według nich jej zrobił. Przez ostatni rok Ig czuł się strasznie, był taki nieszczęśliwy… Terry dałby głowę, że brat tego nie zrobił. Nigdy by nie zabił Merrin. Teraz pewnie już nikt się nie dowie, kto był mordercą. Terry zadrżał, przypominając sobie noc jej śmierci. Był wtedy z tym pieprzonym Lee Tourneau, z tym zasranym mendowatym socjopatą, i nawet dobrze się z nim bawił. Parę drinków, jakaś tania trawa wypalona nad rzeką – a potem zasnął w samochodzie i obudził się dopiero o świcie. Czasami wydawało mu się, że zaledwie wczoraj był naprawdę szczęśliwy, grał z Igiem w karty, włóczył się bez celu po Gideon w sierpniową noc pachnącą rzeką i petardami. Nie wiedział, czy istnieje na świecie drugi tak słodki zapach.
– Czemu chciał być łysy? – spytał Terry.
– Powiedział, że wyprowadza się do Sarasoty, a kiedy tam dotrze, chce poczuć słońce na głowie. Poza tym jego żona nienawidzi mężczyzn z ogolonymi głowami. A może to już jego była żona. Chyba wyjeżdża bez niej. – Wygładziła na kolanie listek, wzięła go za łodyżkę, rzuciła na wiatr i patrzyła, jak odlatuje. – Ja też wyjeżdżam. Dlatego odeszłam z pracy.
– Dokąd jedziesz?
– Do Nowego Jorku.
– Do samego Nowego Jorku?
– Aha.
– A niech to diabli. Odezwij się do mnie, jak już tam będziesz. Pokażę ci dobre kluby – powiedział Terry. Już zaczął wypisywać numer swojej komórki na starym rachunku.
– Jak to? Nie mieszkasz w Los Angeles?
– Nie. Nie mam powodu tam być, skoro nie ma „Hothouse", a Los Angeles przy Nowym Jorku to pikuś. Wiesz? Nowy Jork jest… prawdziwszy. – Podał jej swój numer.
Usiadła na ziemi, trzymając karteczkę i unosząc do niego uśmiechniętą twarz. Łokcie oparła na pniu, na twarzy kładły się jej plamki słonecznego światła. Ładna była.
– No tak – powiedziała. – Raczej będziemy mieszkać w różnych dzielnicach.
– Po to Bóg wynalazł taksówki.
– O, to On je wynalazł?
– Nie. Wynaleźli je ludzie, żeby mogli bezpiecznie wrócić do domu po nocy spędzonej na zalewaniu pyska.
– Skoro o tym mowa, najlepsze wynalazki powstały po to, żeby łatwiej było grzeszyć.
– To prawda.
Wstali i żeby spalić te kanapki, poszli krętą trasą wokół odlewni. Kiedy znaleźli się przed drzwiami budynku, Terry znowu przystanął, patrząc na szeroką połać spalonej ziemi. Śmieszne, ale wiatr pchnął ogień w stronę lasu i pożarł tylko jedno drzewo. To drzewo. Nadal stało – wielka, poczerniała, straszliwa korona, mierzące w niebo rogi. Ten widok go uderzył, na chwilę unieruchomił. Zrobiło się chłodniej, jak w październiku w Nowej Anglii. Zadrżał.
– Ty, patrz! – Glenna pochyliła się i podniosła coś ze spalonego poszycia.
Był to złoty krzyżyk na delikatnym łańcuszku. Zakołysała nim w powietrzu; złociste światło musnęło jej ładną twarz.
– Fajny – powiedziała.
– Chcesz?
– Pewnie bym stanęła w ogniu, gdybym to założyła na szyję. Ty weź.
– E, nie. To babskie. – Podszedł do młodego odrostu pod ścianą odlewni, zawiesił krzyżyk na delikatnych gałązkach. – Może właścicielka po niego wróci.
Ruszyli dalej, nie rozmawiając, ciesząc się światłem i dniem, aż dotarli do jej samochodu. Terry nie wiedział, kiedy wzięli się za ręce, ale tak właśnie doszli do saturna. Glenna z wyraźnym ociąganiem wysunęła palce z jego uścisku.
Wiatr powiał mocniej, niosąc zapach popiołu i jesienny chłód. Glenna oplotła się ramionami, zadrżała. Z oddali dobiegł głos trąbki – zawadiackie, zadzierżyste tony. Terry przechylił głowę, nasłuchując, ale to była chyba muzyka z samochodu przejeżdżającego szosą, bo po chwili ucichła.
– Tęsknię za nim okropnie – odezwała się Glenna.
– Ja też. Ale… to śmieszne. Czasami… czasami jest tak blisko mnie, że mógłbym go zobaczyć, gdybym się odwrócił. Zobaczyć, jak się uśmiecha.
– Tak. Ja też tak czuję – powiedziała i uśmiechnęła się: dzielnie, wspaniałomyślnie, szczerze. – Słuchaj, muszę lecieć. Do zobaczenia w Nowym Jorku. Może.
– Nie może. Na pewno.
– Dobra, na pewno. – Wsiadła do samochodu, zatrzasnęła drzwiczki, pomachała ręką na pożegnanie i ruszyła.
Terry został jeszcze. Wiatr szarpał jego płaszczem, a on patrzył na pustą odlewnię, osmalone pole. Wiedział, że powinien czuć coś z powodu Iga, powinien być złamany bólem… ale tylko zastanawiał się, kiedy Glenna do niego zadzwoni i gdzie powinien ją zabrać. Znał parę fajnych klubów.
Znowu powiał wiatr, nie chłodny, autentycznie zimny. Terry przechylił głowę. Usłyszał dalekie dźwięki trąbki, chrapliwe pozdrowienie. Wspaniale zagrany kawałek. Po raz pierwszy od wielu tygodni zapragnął znowu grać. Potem tony ucichły, odpłynęły z wiatrem. Na niego też przyszła pora.
– Smutne jak diabli – powiedział, wsiadł do wynajętego samochodu i odjechał.