Wysyłała mu wiadomość.
W pierwszej chwili nie wiedział, że to ona, nie miał pojęcia, kto to robi. Nie rozumiał nawet, że to wiadomość. Zaczęło się jakieś dziesięć minut po rozpoczęciu nabożeństwa: widziany kątem oka rozbłysk złotego światła, tak jasnego, że aż drgnął. Potarł oko, usiłując usunąć świetlistą plamę, która unosiła się teraz przed nim. Mniej więcej pozbył się problemu i rozejrzał się, szukając źródła światła, ale go nie znalazł.
Dziewczyna siedziała po drugiej stronie przejścia, jedną ławkę przed nim. Miała na sobie białą letnią sukienkę i nigdy wcześniej jej nie widział. Jego spojrzenie nieustannie do niej uciekało. Nie podejrzewał jej o jakiś związek z tym błyskiem, ale po tamtej stronie ławek nie było ładniejszego widoku. Nie tylko on tak uważał. Chudy chłopak z włosami jak jedwabiste włókna kukurydzy, tak jasnymi, że wydawały się prawie białe, siedział tuż za nią i czasami pochylał się, jakby po to, żeby zerknąć jej przez ramię w dekolt. Iggy widział tę dziewczynę po raz pierwszy, ale chłopca mgliście przypominał sobie ze szkoły, choć pewnie był o rok od niego starszy.
Ignatius Martin Perrish szukał na próżno zegarka czy bransoletki, w której mogło się odbić światło rażące go w oko. Przyglądał się ludziom w okularach w metalowych oprawkach, kobietom z kolczykami dyndającymi w uszach, lecz ciągle nie mógł znaleźć przyczyny tych niepokojących błysków. Ale na ogół spoglądał na dziewczynę o rudych włosach i odsłoniętych białych ramionach.
Ta biel ramion sprawiała, że wydawały się bardziej nagie niż ręce innych kobiet w kościele. Wiele rudych ma piegi, ale ta wyglądała, jakby ją wyrzeźbiono w mydle.
Kiedy porzucał poszukiwanie źródła światła i spoglądał przed siebie, złoty rozbłysk powracał, oślepiająca flara. To go doprowadzało do szaleństwa. Jakby natrętny świetlik unosił się przy jego twarzy. Raz nawet machnął ręką, usiłując go odpędzić.
Wtedy się zdradziła, prychnęła mimowolnie, dygocząc z wysiłku, by się nie roześmiać. Potem na niego spojrzała – powoli, z ukosa, zadowolona z siebie i rozbawiona. Wiedziała, że została przyłapana i że nie ma sensu dłużej udawać. Ig też to wiedział – że chciała zostać złapana, że zamierzała nie przestawać, dopóki on się nie zorientuje. Ta myśl trochę wzburzyła mu krew. Dziewczyna była bardzo ładna, mniej więcej w jego wieku, włosy miała splecione w jedwabisty warkocz koloru wiśni. Dotykała delikatnego złotego krzyżyka na szyi, obracała go lekko, by zalśnił w słońcu, stał się płomieniem w kształcie krzyża. Powtórzyła ten gest powoli, jakby się przyznawała, i znowu odwróciła krzyżyk.
Ig nie mógł już skupić uwagi na tym, co mówił ojciec Mould. Nade wszystko chciał, żeby znowu na niego zerknęła, i przez długi czas tego nie robiła, jakby się z nim słodko drocząc. Ale potem rzuciła mu kolejne nieśmiałe, przeciągłe spojrzenie, prosto na niego. Błysnęła mu w oczy krzyżykiem – dwa razy długo, krótko, długo, długo, długo. Minęła chwila i wysłała inną sekwencję. Nie spuszczała z niego oczu, migocząc krzyżykiem – z uśmiechem, ale sennym, jakby zapomniała, dlaczego się uśmiecha. Skupienie jej wzroku sugerowało, że zmusza go, by coś zrozumiał, że to, co robi z krzyżykiem, ma znaczenie.
– To chyba alfabet Morse'a – odezwał się ojciec Iga kątem ust, jak więzień na spacerniaku.
Ig drgnął nerwowo. Na parę chwil kościół Świętego Serca Maryi stał się telewizyjnym programem szemrzącym w tle, z niemal niedosłyszalnym dźwiękiem. Ale kiedy ojciec się odezwał, Ig ocknął się i powrócił do rzeczywistości. Zauważył z niepokojem, że penis lekko mu zesztywniał i leży rozpalony na jego udzie. Należało go skłonić, żeby oklapł, to było ważne. Lada chwila wstaną do ostatniego hymnu i wszyscy zobaczą wybrzuszenie w jego kroku.
– Co? – szepnął.
– Sygnalizuje „Przestań się gapić na moje nogi" – wymamrotał Derrick Perrish półgębkiem, znowu jak cwaniaczek z filmu. – „Bo podbiję ci oko".
Ig wydał śmieszny dźwięk, usiłując odkaszlnąć.
Terry też się już zainteresował. Ig siedział na końcu rzędu, po jego prawej stronie znajdował się ojciec, potem matka i Terry, więc starszy brat musiał wyciągnąć szyję, żeby zobaczyć dziewczynę. Ocenił jej walory – znowu patrzyła przed siebie – i szepnął głośno:
– Jesteś bez szans, Ig.
Lydia palnęła go psałterzem w potylicę.
– Mamo, cholera – odezwał się Terry, a wtedy znowu go uderzyła.
– Tu nie wolno tak mówić – szepnęła.
– Dlaczego nie bijesz Iga? – odszepnął. – To on się gapi na rudą. Grzeszy myślą. Chucią. Tylko spójrz. To widać. Patrz, jakie ma pożądane spojrzenie.
– Pożądliwe – poprawił Derrick.
Matka spojrzała na Iga, którego policzki zapłonęły. Potem przeniosła spojrzenie na dziewczynę, która nie zwracała na nich uwagi, udając zainteresowanie kazaniem. Po chwili Lydia prychnęła i odwróciła się do ołtarza.
– Nie szkodzi – oznajmiła. – Już się zaczęłam zastanawiać, czy Ig nie jest gejem.
Potem nadeszła pora śpiewu, więc wszyscy wstali, a Ig znowu spojrzał na dziewczynę. Gdy się podniosła z miejsca, dosięgła promienia słońca i w jej lśniących rudych włosach zapłonęła ognista korona. Dziewczyna odwróciła się i raz jeszcze obejrzała na niego. Otworzyła usta, lecz nagle krzyknęła. Miała znowu błysnąć krzyżykiem, kiedy złoty łańcuszek rozpiął się i zsunął w jej dłoń.
Ig patrzył, jak dziewczyna pochyla głowę, usiłując zapiąć naszyjnik. Potem wydarzyło się coś niefortunnego. Ten przystojny jasnowłosy chłopak w rzędzie za nią pochylił się i zrobił płochliwy, niezdarny gest ku jej karkowi, do łańcuszka. Wzdrygnęła się i odsunęła, rzuciła mu zaskoczone, niezbyt przychylne spojrzenie.
Blondyn nie zarumienił się ani nie zawstydził. Wyglądał nie jak chłopiec, ale klasyczny posąg, surowy, nienaturalnie spokojny, o nieco grubych rysach młodego Cezara, kogoś, kto jednym ruchem skierowanego w dół kciuka mógł rzucić gromadę zakrwawionych chrześcijan lwom. Wiele lat później taką fryzurę – krótką, prawie białą czapeczkę spopularyzował Marshall Mathers, ale w tamtych czasach wyglądała sportowo i zwyczajnie. Chłopak nosił krawat, co oznaczało klasę. Powiedział coś do dziewczyny, ale pokręciła głową. Jej ojciec pochylił się, uśmiechnął do chłopca i sam zajął się łańcuszkiem.
Ig odetchnął. Cezar popełnił taktyczny błąd, dotykając jej, kiedy się tego nie spodziewała, rozdrażnił ją, zamiast oczarować. Ojciec dziewczyny przez jakiś czas mozolił się nad łańcuszkiem, w końcu roześmiał się i machnął ręką, bo usterka nie dawała się naprawić. Dziewczyna także się roześmiała, wzięła od niego krzyżyk. Jej matka spojrzała ostro na nich i dziewczyna z ojcem podjęli śpiew.
Nabożeństwo się skończyło i gwar rozmów wezbrał jak woda wypełniająca wannę, a kościół stanowił zbiornik szczególnych rozmiarów. Jego naturalną ciszę szybko zastąpił hałas. Ig zawsze był najlepszy z matematyki i odruchowo myślał w kategoriach objętości, rozmiarów, stałych, a nade wszystko – wartości bezwzględnych. Później okazało się, że jest także dobry w logice i etyce, lecz zawdzięczał to chyba tylko zdolności do obliczania równań i zamiłowaniu do pięknej gry liczb.
Chciał porozmawiać z rudą dziewczyną, ale nie wiedział, co jej powiedzieć, i po chwili szansa minęła. Dziewczyna wyszła z ławki, rzucając mu spojrzenie, nagle nieśmiałe, lecz z uśmiechem. Potem młody Cezar znalazł się obok niej, górując nad nią i coś mówiąc. Jej ojciec znowu interweniował, ponaglił ją i wcisnął się między nią i młodego Cezara. Uśmiechnął się do niego miło, życzliwie – ale rozmawiając z nim, prowadził córkę przed sobą, coraz bardziej zwiększając odległość między nią, a chłopcem o spokojnej, rozsądnej, szlachetnej twarzy. Cezar jakoś się nie przejął i nie starał się znowu jej zagadnąć. Skinął wyrozumiale głową i nawet się odsunął, by matka dziewczyny i jakieś starsze panie – ciotki? – mogły przejść obok.
Skoro ojciec szedł tuż obok dziewczyny, nie było szans na rozmowę z nią. Ig odprowadził ją wzrokiem, modląc się w duchu, żeby obejrzała się i pomachała do niego, ale tego nie zrobiła, no oczywiście. Zresztą w przejściu między ławkami tłoczyli się wychodzący ludzie. Ojciec położył rękę na ramieniu Iga i powiedział, że zaczekają, aż się rozluźni. Ig spojrzał na przechodzącego obok młodego Cezara. I jemu towarzyszył ojciec, mężczyzna z gęstymi jasnymi wąsami, łączącymi się z bokobrodami, co nadawało mu wygląd czarnego charakteru z westernu z Clintem Eastwoodem, kogoś stojącego po lewej stronie Van Cleefa i padającego od pierwszej salwy w finalnej bitwie.
Wreszcie w przejściu zrobiło się mniej tłoczno. Ojciec Iga zdjął ramię z jego ramienia, co oznaczało, że mogą ruszać. Ig wyszedł z ławki i puścił rodziców przodem, jak miał w zwyczaju, by sam mógł iść z Terrym. Spojrzał tęsknie na ławkę dziewczyny, a wtedy oko poraził mu rozbłysk złotego światła, jakby znowu się zaczynało. Wzdrygnął się, zamknął oko i ruszył w stronę ławki.
Dziewczyna zostawiła swój mały złoty krzyżyk, spoczywał w kwadracie światła na kopczyku złotego łańcuszka. Może o nim zapomniała, ponaglana przez ojca, który odciągał ją od jasnowłosego chłopca. Ig wziął krzyżyk, spodziewając się poczuć jego chłód. Ale był gorący, przyjemnie gorący, jak pieniążek leżący przez cały dzień na słońcu.
– Iggy! – zawołała matka. – Idziesz?
Zacisnął palce na naszyjniku, odwrócił się i szybko ruszył przed siebie. Musiał ją dogonić. Dała mu szansę, mógł ją zadziwić, stać się znalazcą zagubionych rzeczy, spostrzegawczym i uprzejmym. Ale kiedy dotarł na zewnątrz, dziewczyna znikła. Dostrzegł ją za szybą wyłożonego drewnem samochodu, obok jednej z ciotek. Jej rodzice zajmowali miejsca z przodu. Samochód właśnie ruszał.
No tak. Ale nie szkodzi. Przyjdzie następna niedziela, a wtedy Ig odda naprawiony łańcuszek. I dokładnie wiedział, co powiedzieć, gdy się przedstawi.
Trzy dni przed pierwszym spotkaniem Iga i Merrin o pierwszej w nocy ogłuszająca detonacja obudziła mieszkającego po północnej stronie Pool Pond emerytowanego wojskowego Seana Phillipsa. Przez chwilę otępiały, myślał, że znowu jest na USS „Eisenhower" i że ktoś właśnie wystrzelił rakietę RAM. Potem dobiegł go pisk opon i śmiech. Wstał z podłogi – spadł z łóżka i stłukł sobie biodro – odsunął zasłonę i zobaczył oddalającego się gruchota road runnera. Jego strącona ze słupka skrzynka pocztowa, wgnieciona i dymiąca, leżała na żwirze. Było w niej mnóstwo otworów, jakby ktoś przeciągnął po niej serią.
Nazajutrz po południu miała miejsce kolejna eksplozja, tym razem w śmietniku za Woolworthem. Bomba wybuchła z potężnym grzmotem i wyrzuciła w powietrze dziesięciometrową fontannę płonących śmieci, które spadały niczym ognisty grad i uszkodziły kilka zaparkowanych obok samochodów.
W niedzielę, gdy nieznajoma dziewczynka w Świętym Sercu obudziła w Igu miłość – a przynajmniej pożądanie – w Gideon rozległ się kolejny wybuch. Petarda o mocy równej mniej więcej jednej czwartej laski trotylu wybuchła w toalecie McDonalda na Harper Street. Zerwała deskę, rozwaliła muszlę, roztrzaskała rezerwuar, zalała podłogę i wypełniła pomieszczenie tłustym czarnym dymem. Wszystkich ewakuowano z budynku, dopóki inspektor nie orzekł, że można do niego znowu wejść. O incydencie tym wspomniano na pierwszej stronie poniedziałkowej „Kroniki Gideon" w artykule kończącym się prośbą inspektora, by podpalacz zaprzestał wybryków, zanim ktoś straci palce albo oko.
Od wielu tygodni miasto nękały wybuchy. Zaczęło się parę dni przed czwartym lipca i ciągnęło długo potem z coraz większą częstotliwością. Terrence Perrish i jego przyjaciel Eric Hannity tym razem nie byli pierwszymi podejrzanymi. Nigdy nie zniszczyli niczyjej własności z wyjątkiem własnej, a byli za młodzi, żeby jeździć kradzionym samochodem o pierwszej w nocy i rozbijać cudze skrzynki pocztowe.
A jednak.
A jednak Eric i Terry byli na plaży w Seabrook, kiedy kuzyn Erica, Jeremy Rigg, wszedł do magazynu fajerwerków, z którego wyniósł pudełko z czterdziestoma ośmioma starymi petardami, rzekomo wyprodukowanymi w dawnych czasach, zanim sprzedaż materiałów wybuchowych o takiej mocy została prawnie zakazana. Jeremy dał sześć Ericowi jako spóźniony prezent urodzinowy, jak powiedział, choć tak naprawdę mogła nim kierować litość. Ojciec Erica stracił pracę ponad rok temu i był człowiekiem chorowitym.
Możliwe, że Jeremy Rigg stanowił punkt zerowy w środku epidemii wybuchów i że wszystkie bomby, które eksplodowały tego lata, miały z nim jakiś związek. A może Rigg kupił je tylko dlatego, że kupowali je inni chłopcy. Może istniało wiele ognisk zapalnych. Ig nigdy się tego nie dowiedział, a zresztą to nie miało znaczenia. To tak jakby się zastanawiać, skąd wzięło się na świecie zło albo co się dzieje z człowiekiem po śmierci: interesujące ćwiczenie filozoficzne, lecz osobliwie bezsensowne, ponieważ zło i śmierć istnieją niezależnie od przyczyn, powodów i ich znaczenia. Liczyło się tylko to, że w pierwszych dniach sierpnia Eric i Terry dostali szału na punkcie wybuchów, jak wszyscy inni nastoletni chłopcy w Gideon.
Bomby nazywano Wiśniami Ewy – czerwone kulki wielkości rajskich jabłuszek, szorstkie jak cegły, z wyciśniętą na boku sylwetką niemal zupełnie nagiej kobiety. Była to ślicznotka o sterczących piersiach i zupełnie nieprawdopodobnych proporcjach: piersi jak piłki plażowe i talia osy, węższa od ud. Dla zachowania pozorów przyzwoitości jej krocze zasłaniało coś w rodzaju liścia klonowego, z czego Eric Hannity wywnioskował, że to fanka Klonowych Liści z Toronto, a zatem kanadyjska puszczalska, która aż się prosi, żeby jej wymiętosić te cyce.
Po raz pierwszy Eric i Terry odpalili petardę w garażu Erica. Wrzucili ją w kubeł na śmieci i zwiali. Eksplozja przewróciła kubeł, cisnęła go przez betonową podłogę, a pokrywkę podrzuciła pod belki. Pokrywka spadła, dymiąc, zgięta, jakby ktoś ją złożył. Iga przy tym nie było, ale Terry mu wszystko opowiedział i dodał, że potem w uszach tak im dzwoniło, że nie słyszeli swoich wrzasków. Następnie zniszczeniu uległy: lalka Barbie naturalnej wielkości, stara opona, którą stoczyli ze zbocza z przyklejoną w środku petardą, oraz arbuz. Ig nie uczestniczył w żadnej z tych detonacji, ale brat zawsze go szczegółowo informował o wszystkim. Na przykład, że z Barbie nie zostało nic oprócz osmalonej stopy, która spadła z nieba, wylądowała z łoskotem na asfaltowym podjeździe Erica i podskoczyła parę razy, jakby stepowała, oraz że smród spalonej opony przyprawił wszystkich obecnych o zawroty głowy i mdłości, jak również że Eric Hannity stał zbyt blisko arbuza i w rezultacie po wybuchu musiał wziąć prysznic. Te opisy oszałamiały i dręczyły Iga, który w połowie sierpnia płonął pragnieniem zobaczenia, jak coś wylatuje w powietrze.
Dlatego gdy wszedł rankiem do spiżarki i zobaczył, że Terry usiłuje wcisnąć do szkolnego plecaka piętnastokilowego mrożonego indyka, od razu wiedział, na co mu on. Nie prosił, żeby brat go ze sobą zabrał, nie szantażował go „Pozwól mi iść, bo powiem mamie". Po prostu patrzył, jak Terry szarpie się z plecakiem, a kiedy stało się jasne, że indyk się nie zmieści, powiedział, że ma pomysł. Przyniósł swoją wiatrówkę z przedpokoju, zawinęli w nią indyka i każdy wziął jeden rękaw. Zawiniątko nieśli wspólnie. W ten sposób Ig dołączył do wyprawy.
Paczka z wiatrówki wytrzymała do skraju lasu pod miastem, a potem, niedługo po wejściu na prowadzącą do starej odlewni ścieżkę, Ig zauważył wózek z supermarketu, do połowy zanurzony w trzęsawisku na poboczu. Jego przednie prawe kółko telepało się wściekle, a rdza sypała się z wózka jak śnieg, ale wszystko było lepsze od dygowania indyka przez trzy kilometry. Terry kazał Igowi pchać.
Stara odlewnia wyglądała jak rozłożysta średniowieczna warownia z ciemnych cegieł, z wielkim krętym kominem na jednym końcu i ścianami podziurawionymi jak ser szwajcarski otworami po oknach. Otaczał ją wielki dawny parking z tak bardzo spękaną makadamową nawierzchnią, że prawie przestała istnieć. Z jej szczelin sterczały wielkie kępy trawy. Tego dnia było tam gwarno, dzieci jeździły w ruinach na deskorolkach, w kuble na śmieci palił się ogień. Grupa zaniedbanych nastolatków – dwóch chłopców i niechlujna dziewczyna – stała wokół ognia. Jeden chłopak trzymał patyk z czymś w rodzaju zdeformowanej kiełbaski, poczerniałej i skręconej, wydzielającej słodki błękitny dym.
– E, patrzcie – odezwała się dziewczyna, tęga blondyna z trądzikiem i w dżinsach biodrówkach. Ig ją znał, chodziła z nim do klasy. Glenna. – Kolację podano.
– Jak, kurwa, w Święto Dziękczynienia – powiedział chłopiec w koszulce z napisem AUTOSTRADA DO PIEKŁA. Wskazał szerokim gestem ogień w kuble. – Dawaj kuraka do pieca.
Ig, który miał tylko piętnaście lat i ci obcy starsi chłopcy go onieśmielali, nie mógł się odezwać. Tchawica mu się zacisnęła, jakby już się zaczął atak astmy. Ale Terry był wyluzowany. Dwa lata starszy, posiadacz prawa jazdy, już miał pewien łobuzerski wdzięk i showmańską gotowość do zabawiania widowni. Zawsze mówił w imieniu ich obu. Na tym polegała jego rola.
– Kolacja gotowa – powiedział, wskazując głową to coś na patyku. – Twój hot dog się zwęglił.
– To nie hot dog! – pisnęła dziewczyna. – Tylko kupa! Gary piecze psie gówno!
Zgięła się wpół ze śmiechu. Dżinsy mała stare i znoszone, za mała bluzka wyglądała jak towar z przeceny z supermarketu, ale przykrywała ją ładna czarna skórzana kurtka z wciętą talią. Nie pasowała do reszty ubrań ani do pogody i Ig w pierwszej chwili pomyślał, że dziewczyna ją ukradła.
– Chcesz gryza? – spytał chłopak w koszulce AUTOSTRADA DO PIEKŁA. Wyjął kij z ognia i podsunął go Terry'emu. – Chrupiące.
– Weź się odwal – odparł Terry. – Jestem prawiczkiem, gram na trąbce w orkiestrze dętej i mam małego fiutka. Moje życie i tak jest gówniane.
Oberwańcy wybuchnęli śmiechem, nie tyle z powodu tego, co usłyszeli, ile kto to powiedział – smukły, przystojny chłopak z zawiązaną na głowie spłowiała bandaną w barwach amerykańskiej flagi, ujarzmiającą jego rozwichrzone czarne włosy – i jak to powiedział – radosnym tonem, jakby poniżał wszystkich z wyjątkiem siebie. Terry traktował żarty jak chwyty judo, odbijał nimi energię innych, a jeśli nie mógł znaleźć innego celu swoich dowcipów, chętnie brał na muszkę siebie. Ta umiejętność doskonale przysłużyła mu się później, gdy w programie „Hothouse" poprosił Clinta Eastwooda, żeby go walnął w twarz i złożył autograf na jego złamanym nosie.
Autostrada do Piekła spojrzał nad ramieniem Terry'ego na idiotę stojącego na szczycie trasy Evela Knievela.
– E, Tourneau! Twój obiad gotowy.
Znowu śmiech – choć ta dziewczyna, Glenna, zrobiła się nagle nieswoja. Chłopiec na szczycie stoku nawet na nich nie spojrzał. Stał, patrząc w dół zbocza i ściskając pod pachą wielką górską deskę.
– Zjeżdżasz?! – ryknął Autostrada do Piekła, gdy nie doczekał się odpowiedzi. – Czy mam ci usmażyć także jaja?
– Jedź, Lee! – krzyknęła dziewczyna, unosząc pięść w geście zachęty. – Dawaj!
Chłopiec na szczycie stoku rzucił jej przelotne, pogardliwe spojrzenie i w tej chwili Ig go rozpoznał, zrozumiał, że to ten z kościoła, młody Cezar. Wtedy miał krawat i teraz też, a także koszulę z krótkimi rękawami, szorty khaki i conversy do kostek, włożone na gołe nogi. Już sam fakt posiadania tej deski dodał jego ubraniu alternatywnego charakteru, krawat nabrał ironicznej wymowy, jak u wokalisty kapeli punkowej.
– Nie zjedzie – odezwał się drugi chłopiec, ten z długimi włosami. – Glenna, Jezu, to większa cipa niż ty.
– Wal się – burknęła. Dla zgrai zebranej wokół kubła wyraz bólu na jej twarzy był najśmieszniejszym widokiem świata. Autostrada do Piekła zarykiwał się tak bardzo, że patyk z psim gównem wpadł mu w płomienie.
Terry lekko klepnął Iga w ramię i poszli dalej. Ig nie żałował, że odchodzą. W tej bandzie było coś niemal nieznośnie smutnego. Nie mieli nic do roboty. To straszne, że tak wyglądało podsumowanie ich letniego popołudnia – spalone gówno i urażone uczucia.
Podeszli do smukłego blondyna – Lee Tourneau – znowu zwalniając u szczytu trasy Evela Knievela. Zbiegała stromo ku rzece; ciemnoniebieska migotliwość, połyskująca zza czarnych pni sosen. Kiedyś był to gościniec, choć trudno było sobie wyobrazić, żeby samochody jeździły po tym urwistym, spękanym trakcie, przerażającym, idealnym miejscu do dachowania. Z ziemi wyłaniały się grzbiety dwóch zardzewiałych, zakopanych do połowy rur, między nimi biegła wygładzona, ubita ścieżka, wypolerowana do połysku przez koła tysięcy rowerów górskich i dziesiątek tysięcy bosych stóp. Babka Vera mówiła Igowi, że w latach trzydziestych i czterdziestych, kiedy ludzie nie przejmowali się tym, co wpuszczali do rzeki, tymi rurami wlewano do wody nieczystości z odlewni. Wyglądały niemal jak tory, brakowało tylko wagoników kolejki górskiej. Ziemia po obu stronach rur była spieczona, naszpikowana kamieniami i śmieciami. Ubita dróżka między rurami stanowiła najłatwiejszą drogę na dół. Ig i Terry zwolnili, czekając, aż Lee Tourneau zjedzie.
Ale on nie zjechał. Wcale. Położył deskę na ziemi – miała namalowaną kobrę i wielkie, grube, masywne koła – i przetaczał ją w tę i we w tę stopą, jakby sprawdzał, czy dobrze jeździ. Przykucnął, podniósł ją i udał, że ogląda koło.
Nie tylko oberwańcy mu dokuczali. U stóp zbocza stał Eric Hannity ze zbieraniną innych chłopców. Gapili się w górę i od czasu do czasu wywrzaskiwali kpiny. Ktoś krzyknął, żeby Lee brał dupę w troki i zjeżdżał. Glenna znowu zawołała: „Jazda, kowboju!". Przez jej ordynarny ton przebijała desperacja.
– Krótko mówiąc, jest tak – odezwał się Terry do Lee Tourneau. – Możesz przeżyć resztę swoich dni jako kaleka albo cienias.
– Co to znaczy? – spytał Lee.
Terry westchnął.
– To znaczy: zjedziesz?
Ig, który wiele razy zjechał tą trasą na górskim rowerze, powiedział:
– To nic takiego. Nie bój się. Ścieżka między rurami jest bardzo gładka i…
– Nie boję się – warknął Lee, jakby Ig go oskarżył.
– To jedź – powiedział Terry.
– Kółko mi się zacina.
Terry parsknął śmiechem. Złośliwym.
– Chodź, Ig.
Ig minął wózkiem Lee, zjeżdżając w wykop między rurami. Lee spojrzał na indyka i uniósł brwi w pytaniu, którego nie zadał.
– Wysadzimy go – wyjaśnił Ig. – Przyjdź popatrzeć.
– Wózek ma siedzenie dla dzieci – dodał Terry – jeśli chciałbyś zjechać.
To było wredne i Ig zrobił współczującą minę, ale Lee miał twarz nieprzeniknioną jak Spock na mostku „Enterprise". Usunął się w bok, tuląc deskę do piersi.
Chłopcy na dole czekali na nich. Były też dwie dziewczyny, starsze, może nawet z college'u. Nie przyszły tu z chłopcami; opalały się na Coffin Rock w górze od bikini i wyciętych szortach.
Coffin Rock znajdowała się jakieś dwanaście metrów od brzegu Knowles – szeroka biała skała, jarząca się w słońcu. Kajaki dziewczyn spoczywały na małej piaszczystej łasze w górze rzeki. Widok tych rozciągniętych na kamieniu dziewczyn sprawił, że Ig pokochał świat. Dwie brunetki – może siostry – o opalonych, jędrnych ciałach i taaakich nogach, usiadły i rozmawiały ze sobą po cichu, spoglądając na chłopców. Nawet odwróciwszy się do nich plecami, Ig nadal czuł ich obecność, jakby to one, nie słońce, stanowiły główne źródło światła padającego na brzeg.
Kilkunastu chłopców czekało na przedstawienie. Siedzieli obojętnie w zwisających nad wodą gałęziach drzewa albo na rowerach górskich i głazach, a wszyscy usiłowali mieć luzacko nieszczęśliwe miny. Był to kolejny efekt uboczny obecności dziewczyn na skale. Każdy chłopak starał się wyglądać doroślej od pozostałych, zbyt dorośle, żeby tu w ogóle być. Jeśli przy okazji udało się im zasugerować kwaśną miną i wyniosłą pozą, że znaleźli się w tych okolicach tylko dlatego, że musieli opiekować się młodszym bratem – tym lepiej.
Terry – który naprawdę opiekował się młodszym bratem – miał prawo być wesoły. Wydźwignął mrożonego indyka z wózka i poszedł z nim do Erica Hannity'ego, który wstał z kamienia, otrzepując siedzenie spodni.
– Usmażymy dziada! – zawołał Hannity.
– Ja zamawiam nóżkę – powiedział Terry i paru chłopców roześmiało się wbrew sobie.
Eric Hannity był rówieśnikiem Terry'ego – ordynarny, hałaśliwy dzikus o niewyparzonym jęzorze i rękach stworzonych do łapania piłki, zarzucania wędki, reperowania motoru i klepania po tyłku. Eric Hannity był superbohaterem. W dodatku jego ojciec był dawnym żołnierzem, którzy otrzymał prawdziwą ranę, choć nie na polu walki, tylko w efekcie wypadku w barakach – inny żołnierz trzeciego dnia służby upuścił naładowany pistolet i pocisk trafił Breta Hannity'ego w brzuch. Ojciec Erica handlował teraz kartami baseballowymi, lecz Ig nabrał podejrzeń, że jego prawdziwym zajęciem jest walka z towarzystwem ubezpieczeniowym o ugodę na sto tysięcy dolarów, które miały rzekomo zostać wypłacone lada chwila, choć na razie do tego nie doszło.
Eric i Terry zawlekli mrożonego indyka do starego pnia z wygniłą, wilgotną dziurą w środku. Eric stopą wgniótł w nią indyka. Ledwie się zmieścił, tłuszcz i skóra sfałdowały się po bokach. Dwie nogi, różowe kości otulone surowym mięsem, zetknęły się ze sobą, a dziura do faszerowania stuliła się jak biały pączek.
Eric wyjął z kieszeni dwie ostatnie petardy. Jedną odłożył. Nie zwrócił uwagi na chłopca, który ją wziął, a także innych, którzy zebrali się wokół, zapatrzeni i pomrukujący z podziwem. Ig podejrzewał, że Eric zabrał tę dodatkową petardę, by sprowokować dokładnie taką reakcję. Terry ujął pozostały ładunek i wcisnął go w indyka. Piętnastocentymetrowy lont wystawał obscenicznie z tego wydętego pączka w kuprze.
– Lepiej się wszyscy schowajcie – oznajmił Eric – bo będziecie cali w indyku. E, ty, oddawaj. Jeśli któryś spróbuje odejść z moją ostatnią petardą, nie tylko ten kurak skończy z ładunkiem w dupie.
Chłopcy rozbiegli się, przykucnęli za nabrzeżem i za pniami drzew. Choć starali się udawać niezainteresowanych, powietrze niemal trzaskało od nerwowego wyczekiwania. Dziewczyny na skale także się zainteresowały. Widziały, że coś się kroi. Jedna uniosła się na kolana i osłoniła oczy dłonią, patrząc na Terry'ego i Erica. Ig pożałował, że nie ma jakiegoś powodu, by spojrzały na niego.
Eric postawił stopę na krawędzi pnia i wyjął zapalniczkę, którą zapalił z trzaskiem. Lont sypnął iskrami. Eric i Terry zostali jeszcze przez chwilę, spoglądając w zamyśleniu w dół, jakby powątpiewali, czy dojdzie do wybuchu. Potem zaczęli się wycofywać, ale bez pośpiechu. Była to pięknie odegrana scena, doskonale wyreżyserowana demonstracja luzu. Eric powiedział wszystkim, by się ukryli, a oni usłuchali. Dzięki temu wydawało się, że Eric i Terry, którzy zostali, żeby zapalić bombę, a potem odeszli od niej powoli i niespiesznie, mają nerwy z żelaza. Lont skwierczał przez jakieś trzy sekundy, po czym przestał. I nic się nie stało.
– Cholera – odezwał się Terry. – Może zamókł. Zrobił krok w stronę pnia.
Eric chwycił go za ramię.
– Czekaj. Czasami…
Ig nie usłyszał końca zdania. Jak wszyscy. Piętnastokilowa mrożonka Lydii Perrish wybuchła z ogłuszającym trzaskiem – tak głośnym, nagłym i przeraźliwym, że dziewczyny na skale krzyknęły. Wielu chłopców także. Ig też by wrzasnął, ale podmuch wydusił mu powietrze ze słabych płuc i mógł tylko rzęzić.
Wznoszący się strumień płomieni rozerwał indyka. Pień się rozpadł. Dymiące kawałki drewna bryznęły w powietrzu. Z nieba lunął deszcz mięsa. Kości, nadal przybrane drżącymi gruzłami surowego różowego ciała, posypały się w dół, szeleszcząc w liściach i podskakując na ziemi. Strzępy indyka spadały z pluskiem do rzeki. Później wielu chłopców twierdziło, że na dziewczyny na Coffin Rock spadły ochłapy surowego indyka, że oblał je deszcz krwi jak, cholera, w „Carrie", ale to była przesada. Najdalej odrzucone kawałki ptaka padły sześć metrów od głazu.
Ig miał wrażenie, że uszy zatkała mu wata. Ktoś wrzasnął z przejęcia gdzieś daleko – a przynajmniej wydawało mu się, że daleko. Ale potem obejrzał się przez ramię i stwierdził, że krzycząca dziewczyna stoi niemal dokładnie za nim. To była Glenna w tej niesamowicie niesamowitej skórzanej kurtce i opinającej cycki bluzeczce. Stała obok Lee Tourneau, ściskając jego dłoń. Uniosła zaciśniętą pięść w wieśniackim geście tryumfu. Lee zorientował się, co się dzieje, i bez słowa wysunął palce z jej ręki.
W ciszę wdarły się inne dźwięki: wrzaski, pohukiwania, śmiech. Kawałki indyka jeszcze spadały z nieba, kiedy chłopcy wyszli z kryjówek i zaczęli skakać. Jedni podrzucali w powietrze odłamki kości, a potem udawali, że uchylają się przed nimi, na nowo odgrywając chwilę wybuchu. Inni skoczyli i zawiśli na niskich gałęziach drzewa, udając, że nadepnęli na minę i wylecieli w powietrze. Kołysali się na konarach, wyjąc. Ktoś tańczył, nie wiadomo dlaczego udając, że gra na gitarze, najwyraźniej nieświadomy, że ma we włosach strzęp indyczej skóry. Wyglądało to jak scena z filmu przyrodniczego. Popisywanie się przed dziewczynami na skale na chwilę straciło znaczenie – przynajmniej dla większości chłopców. W chwili, gdy indyk wyleciał w powietrze, Ig spojrzał na rzekę, by sprawdzić, czy dziewczynom nic się nie stało. Przyglądał się im, kiedy wstały, śmiejąc się i rozmawiając ze sobą z ożywieniem. Jedna skinęła głową w stronę rzeki i poszła na piaszczysty spłachetek, na którym leżały kajaki. Zamierzały odpłynąć.
Ig usiłował znaleźć jakiś powód, by je zatrzymać. Miał wózek z supermarketu, wszedł z nim parę kroków w górę stoku, a potem zjechał, stojąc na jego tylnym końcu, byle tylko coś robić, bo lepiej mu się myślało w ruchu. Zrobił to raz, potem drugi, tak zatopiony w myślach, że prawie nie zdawał sobie sprawy, co robi.
Terry, Eric i inni chłopcy zgromadzili się wokół osmalonych szczątków pnia, żeby ocenić zniszczenia. Eric przetaczał na dłoni ostatnią petardę.
– Ty, a co teraz wysadzisz? – spytał ktoś.
Eric zmarszczył brwi w zamyśleniu i nie odpowiedział. Chłopcy zaczęli podsuwać pomysły i wkrótce musieli się przekrzykiwać. Ktoś powiedział, że przyniesie szynkę, ale Eric pokręcił głową.
– Mięso już przerobiliśmy.
Ktoś inny zaproponował, żeby zawinąć petardę w brudną pieluszkę jego siostrzyczki. Trzeci odparł, że tylko wtedy, jeśli i ona będzie w pieluszce, i wszyscy się roześmiali.
Potem pytanie się powtórzyło – „Co teraz wysadzisz?" – i tym razem zapadła cisza, a Eric podjął decyzję.
– Nic – oznajmił i schował petardę do kieszeni.
Chłopcy jęknęli z rozpaczą, ale Terry, który znał swoją rolę w tej scenie, pokiwał głową.
Potem zaczęły się oferty i targi. Jeden chłopiec zaproponował świńskie filmy ojca w zamian za petardę. Inny – świńskie filmy, na których jest jego ojciec i matka.
– Serio, moja mama rżnie się jak wściekła suka – powiedział i chłopcy omal się nie poprzewracali ze śmiechu.
– Prędzej któryś pedał zjedzie goły w tym wózku – powiedział Eric, wskazując kciukiem Iga i wózek z supermarketu – niż oddam ostatnią petardę.
– Ja zjadę – odezwał się Ig. – Goły.
Wszyscy się odwrócili. Ig stał parę kroków od grupki chłopców i początkowo nikt nie wiedział, kto to powiedział. Potem rozległy się śmiechy i parę kpiących wrzasków. Ktoś rzucił w Iga nogą indyczą. Ig przykucnął; przeleciała mu nad głową. Kiedy się wyprostował, napotkał wzrok Erica Hannity'ego, wpatrzonego w niego ze skupieniem i przetaczającego ostatnią petardę z ręki do ręki. Terry stał tuż za jego plecami, z kamienną miną, niemal niedostrzegalnie kręcąc głową: nie ma mowy.
– Bez jaj – powiedział Eric.
– Dasz mi petardę, jeśli zjadę bez ubrania wózkiem ze zbocza?
Eric Hannity przyjrzał mu się zmrużonymi oczami.
– Na sam dół. Goły. Jeśli wózek nie dojedzie na dół, nic nie dostaniesz. Choćbyś sobie kręgosłup rozpieprzył.
– Stary, mowy nie ma – odezwał się Terry. – Co ja mamie powiem, kiedy zedrzesz sobie skórę z tej chudej białej dupy?
Ig odczekał, aż ustaną rozradowane ryki, po czym odpowiedział z prostotą:
– Nic mi nie będzie.
– Umowa stoi – powiedział Eric Hannity. – Chcę to zobaczyć.
– Zaraz, zaraz, zaraz! – rzucił Terry ze śmiechem, machając ręką. Podbiegł, obszedł wózek, stanął obok Iga i wziął go za ramię. Pochylił się do jego ucha z uśmiechem, ale rzucił ostro i cicho: – Pogięło cię? Nie zjedziesz z tej góry, machając fajfusem, bo obaj wyjdziemy na porąbanych debili.
– Dlaczego? Kąpaliśmy się tutaj. Połowa tych facetów już mnie widziała bez ciuchów. Pozostali nie wiedzą, co stracili.
– Nie ma takiej opcji, żebyś zjechał w tym na sam dół. To wózek ze sklepu, cholera! Ma o, takie kółeczka! – Terry zrobił kółko z kciuka i palca wskazującego.
– Dam radę.
Terry błysnął zębami w gniewnym grymasie. Ale oczy – oczy miał przestraszone. Już widział, jak młodszy brat zostawia na zboczu strzępy twarzy i nieruchomieje w jego połowie jako krwawa, zdeformowana miazga. Ig poczuł do niego coś w rodzaju czułej litości. Terry był fajny, fajniejszy niż Ig kiedykolwiek się stanie, ale się bał. Strach zawęził mu pole widzenia, nie pozwalając dostrzec nic z wyjątkiem tego, co mógł stracić. Ig był inny.
Teraz i Eric Hannity ruszył w jego stronę.
– Daj mu zjechać, jak chce. Nic nie tracisz. On pewnie tak, ale nie ty.
Terry zmagał się z Igiem jeszcze przez chwilę – nie słowami, ale spojrzeniem. Do odwrócenia wzroku skłonił go dźwięk, ciche, pogardliwe prychnięcie. Lee Tourneau szepnął coś do Glenny, osłaniając usta dłonią. Ale z jakiegoś powodu na zboczu zapadła niezwykła cisza i głos Lee usłyszeli wszyscy w promieniu trzech metrów:
– …żeby nas tu nie było, kiedy przyjedzie karetka, by zeskrobać tego gówniarza z ziemi…
Terry odwrócił się do niego z twarzą wykrzywioną wściekłością.
– Nigdzie nie pójdziesz. Stój tutaj z tą deską, na której boisz się zjechać, i patrz na przedstawienie. Przyda ci się zobaczyć, jak wyglądają prawdziwe jaja. Dobrze się przyjrzyj.
Chłopcy wybuchnęli śmiechem. Policzki Lee Tourneau zapłonęły, oblały się najciemniejszą czerwienią, jaką Ig kiedykolwiek widział na ludzkiej twarzy, kolorem skóry diabła z kreskówek Disneya. Glenna spojrzała na swojego chłopaka z bólem i odrobiną niesmaku, odsunęła się od niego o krok, jakby niefajność była zaraźliwa.
We wrzawie rozbawienia, która wybuchła potem, Ig uwolnił ramię z chwytu Terry'ego. Odwrócił wózek, wepchnął go na górę po chwastach, bo nie chciał, żeby chłopcy wspinający się za nim wiedzieli to, co widział, zobaczyli to, co zobaczył. Nie chciał dawać Ericowi powodu do rezygnacji. Widownia biegła za nim, popychając się i pokrzykując.
Niedługo potem kółka wózka zaplątały się w jakiś krzak i zaczęły gwałtownie skręcać. Usiłował je naprostować. Za jego plecami rozległ się kolejny wybuch wesołości. Terry szedł szybkim krokiem u boku Iga. Chwycił przód wózka i skierował go we właściwą stronę, kręcąc głową. „Jezu", szepnął cicho. Ig szedł dalej, pchając wózek.
Po paru krokach dotarł na szczyt wzgórza. Podjął decyzję, że to zrobi, więc nie było powodu wahać się czy wstydzić. Puścił wózek, chwycił gumkę szortów i zsunął je wraz z majtkami, pokazując chłopcom na dole chudy biały tyłek. Rozległy się krzyki oburzenia i przesadnego obrzydzenia. Ig wyprostował się z uśmiechem. Serce biło mu szybciej, ale tylko trochę, jak człowiekowi, który przeszedł z szybkiego marszu do lekkiego truchtu – żeby złapać taksówkę, zanim ktoś go ubiegnie. Zrzucił szorty, nie zdejmując trampek, zdarł koszulkę.
– No, nie wstydź się – odezwał się Eric Hannity.
Terry roześmiał się – trochę za ostro – i odwrócił wzrok. Ig stanął przed grupą dzieciaków – piętnastoletni i nagusieńki, z fiutem i jajami, z ramionami prażącymi się w słońcu. Dobiegł go powiew dymu z ognia w kuble, gdzie nadal stał Autostrada do Piekła ze swoim długowłosym kumplem.
Autostrada do Piekła uniósł rękę z wyprostowanym palcem małym i wskazującym w uniwersalnym symbolu diabelskich rogów i wrzasnął:
– Taaa jest, mała! Zatańcz na rurze!
Z jakiegoś powodu to poraziło chłopców bardziej niż cokolwiek dotąd. Kilku omal nie przewróciło się ze śmiechu, konwulsyjnie łapali powietrze, jakby w reakcji na niesiony wiatrem trujący gaz. Ig się dziwił, jak swobodnie się czuje, nie mając na sobie nic z wyjątkiem luźnych tenisówek. Nie obchodziło go, że stoi nagi przed innymi chłopcami i że dziewczyny na Coffin Rock dostrzegą go przelotnie, zanim rzuci się do rzeki – choć to go nie zmartwiło. Ta myśl obudziła w nim radosny dreszcz podniecenia, nisko w brzuchu. Oczywiście jedna dziewczyna już na niego patrzyła: Glenna. Stała na palcach, z otwartymi ustami, zaskoczona, rozbawiona. Lee nie było obok niej. Nie poszedł za nimi. Najwyraźniej nie chciał zobaczyć, jak wyglądają jaja.
Ig ustawił wózek w odpowiednim miejscu, wykorzystując moment chaosu, by przygotować się do zjazdu. Nikt nie zwrócił uwagi, jak uważnie ustawił wózek między wyłaniającymi się z ziemi rurami.
Zjeżdżając na krótkich dystansach u stóp zbocza, przekonał się, że te dwie stare, zardzewiałe rury znajdują się mniej więcej pół metra od siebie i małe tylne kółka wózka idealnie się między nie wpasowują. Po obu ich stronach zostało jakieś pół centymetra wolnego miejsca. Gdy jakieś kółko obracało się, grożąc ściągnięciem wózka z kursu, uderzało o rurę i wracało na miejsce. Całkiem możliwe, że na tym stromym szlaku wózek wjedzie na kamień i przewróci się, ale na pewno nie skręci z trasy. Nie mógł. Będzie jechał wewnątrz tych rur jak pociąg po szynach.
Ig nadal trzymał ubranie pod pachą. Odwrócił się i rzucił je Terry'emu.
– Nigdzie z tym nie idź, zaraz będzie po wszystkim.
– Sam to powiedziałeś – odezwał się na to Eric, budząc nową falę śmiechów, ale nie ryku wesołości, na który chyba zasługiwał.
Teraz, gdy nadeszła decydująca chwila i Ig chwycił rączkę wózka, przygotowując się do startu, paru chłopców zaczęło się niepokoić. Niektórzy starsi, bardziej rozsądni, uśmiechali się nieswojo, a w ich oczach malował się niepokój, pierwsze nerwowe zrozumienie, że może ktoś powinien to wszystko powstrzymać, zanim będzie za późno i ten dzieciak zrobi sobie poważną krzywdę. Ig uświadomił sobie, że jeśli nie wystartuje natychmiast, jakiś odpowiedzialny idiota zaraz zaprotestuje.
– To na razie – rzucił, zanim ktoś zdążył go powstrzymać, i pchnął wózek naprzód, lekko stając na nim z tyłu.
Wyglądało to jak ćwiczenie z perspektywy, dwie rury prowadzące w dół, zwężające się równomiernie aż do punktu zbiegu. Niemal od chwili, gdy wskoczył na wózek, poczuł, że zanurza się w euforyczną ciszę, mąconą tylko przez pisk kółek i klekot stalowej konstrukcji. Z dołu pędziła na niego rzeka o czarnej tafli usianej brylantami słonecznego blasku. Kółka skręcały w prawo, potem w lewo, uderzały o rury i wracały na kurs, tak jak przewidział.
Po chwili wózek pędził tak szybko, że Ig mógł się go tylko trzymać. Zatrzymanie się, zeskoczenie nie wchodziło w grę. Nie spodziewał się, że rozwinie taką prędkość. Wiatr smagał jego nagą skórę tak mocno, że go paliła. Palił się, spadając, Ikar w płomieniach. Wózek uderzył w coś, jakiś kanciasty kamień, i oderwał się lewymi kółkami od ziemi, no to po ptokach, musi się przewrócić przy tej wspaniałej, straceńczej prędkości, a jego nagie ciało wyleci w powietrze, ziemia zedrze z niego skórę jak papier ścierny, roztrzaska jego kości tak, jak roztrzaskały się kości indyka, w nagłym, głośnym jak eksplozja uderzeniu. Ale przednie lewe kółko zgrzytnęło o grzbiet rury i zjechało po nim na szlak. Dźwięk tych kółek, obracających się coraz szybciej, zmienił się w obłąkany, fałszywy gwizd, szalony pisk.
Kiedy Ig podniósł głowę, zobaczył koniec zbocza, rury zwężające się do punktu zbiegu tuż przed miejscem, w którym zjedzie z ziemnej rampy i skoczy w wodę. Dziewczyny stały na piasku obok kajaków. Jedna pokazywała go palcem. Wyobraził sobie, że przelatuje nad ich głowami, kotek wziął skrzypce, przygrywa rybce, Iggy przez księżyc robi skok.
Wózek wyprysnął z wizgiem spomiędzy rur i wystartował z rampy jak rakieta. Spadł na ubite zbocze, wyrzucając Iga w powietrze, w otwierające się przed nim niebo. Słoneczny dzień złapał go jak piłkę lądującą miękko w rękawicy, przez chwilę przytrzymał go w łagodnym uścisku – a potem wózek wzleciał w górę, stalowa krata uderzyła go w twarz, a niebo go puściło, rzuciło w czerń.
Ig miał urywki wspomnień o chwilach pod wodą, ale później uznał je za złudzenie, bo jak mógł cokolwiek pamiętać, skoro stracił przytomność?
Pamiętał czerń, ryk i wirowanie. Został wciągnięty we wzburzony strumień dusz, wystrzelony z Ziemi i wszelkiego poczucia porządku w prastary chaos. Znalazł się w samym środku jego okropności, przerażony, że to właśnie może go czekać po śmierci. Czuł, że zostaje porwany nie tylko z życia, ale od Boga, idei Boga, nadziei, rozsądku, przekonania, że wszystko ma sens, że przyczyna łączy się ze skutkiem i że tak być nie powinno, że śmierć nie powinna być taka, nawet dla grzeszników.
Walczył z tym wściekłym prądem hałasu i nicości. Zdawało mu się, że czerń chwilami pęka i odpada, ukazując przebłyski zabłoconego nieba, ale potem znowu się nad nim zamykała. Wreszcie poczuł, że słabnie i tonie, odniósł wrażenie, że coś chwyta go z dołu i ciągnie. A potem nagle poczuł pod sobą coś twardego. W dotyku przypominało błoto. Po chwili dobiegł go daleki krzyk i coś uderzyło go w plecy.
Siła tego uderzenia wstrząsnęła nim, wybiła z niego mrok. Otworzył gwałtownie oczy i spojrzał w boleśnie rażący blask. Zwymiotował. Rzeka bluznęła mu z ust i nosa. Odwrócono go na bok, ucho miał przy ziemi, więc słyszał tupot nadbiegających stóp, a może łomot swojego serca. Leżał w pewnej odległości od trasy Evela Knievela, choć w tej pierwszej mglistej chwili świadomości nie potrafił ocenić, jak daleko. Tuż obok jego nosa prześlizgiwał się przegniły gumowy czarny przewód. Dopiero kiedy zniknął, Ig zrozumiał, że to wąż pełznący w błocie.
Potem w pole jego widzenia weszły liście, lekko trzepoczące na tle błękitnego nieba. Ktoś klęczał obok niego, trzymał rękę na jego ramieniu. W polu jego widzenia zaczęli pojawiać się chłopcy wypadający z krzaków, pędzący do niego.
Ig nie widział, kto przy nim klęczy, ale był pewien, że to Terry. To Terry wyciągnął go z wody i znowu zmusił go do oddychania. Przetoczył się na plecy, żeby spojrzeć w twarz brata. Chudy, wysoki chłopiec z czapeczką lodowato jasnych włosów patrzył na niego z twarzą bez wyrazu. Lee Tourneau z roztargnieniem wygładzał krawat. Szorty khaki miał przemoczone. Ig nie musiał pytać dlaczego. W tej chwili, patrząc w twarz Lee, postanowił, że sam także zacznie nosić krawaty.
Terry przedarł się przez krzaki, zobaczył Iggy'ego i wyhamował. Eric Hannity biegł tuż za nim i wpadł na niego tak gwałtownie, że prawie go przewrócił. Teraz wokół Iga stało już ze dwudziestu chłopców.
Ig usiadł, przyciągnął kolana do piersi. Znowu spojrzał na Lee i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale kiedy spróbował, poczuł ostry strzał bólu w nosie. Zgarbił się i wysmarkał na ziemię kleks krwi.
– Przepraszam za tę krew – powiedział.
– Myślałem, że nie żyjesz. Wyglądałeś trochę jak trup. Nie oddychałeś. – Lee dygotał.
– No, teraz oddycham. Dziękuję.
– Co ci zrobił? – spytał Terry.
– Wyciągnął mnie – oznajmił Ig, wskazując przemoczone szorty Lee. – Przywrócił mi oddech.
– Popłynąłeś po niego? – spytał Terry.
– Nie. – Lee zamrugał oczami, autentycznie bezradny, jakby Terry zadał mu o wiele trudniejsze pytanie: o stolicę Islandii czy kwiatowy symbol stanu. – Zobaczyłem go, kiedy już był na płyciźnie. Nie popłynąłem po niego ani… ani właściwie nic. On już…
– Wyciągnął mnie – zagłuszył go Ig, nie przyjmując do wiadomości skromnego mamrotania Lee. Doskonale pamiętał, że ktoś był z nim w wodzie, podpłynął do niego. – Nie oddychałem.
– Zrobiłeś mu sztuczne oddychanie? – spytał Eric Hannity z autentycznym niedowierzaniem.
Lee pokręcił głową, nadal zaskoczony.
– Nie, to nie tak. Ja go tylko uderzyłem w plecy, kiedy, no wiesz… kiedy… – zająknął się i nie wiedział, jak skończyć.
– Dlatego zacząłem kaszleć – podjął Ig. – Wypiłem pół rzeki. Miałem jej pełne płuca, a on ją ze mnie wydusił. – Mówił przez zaciśnięte zęby. Ból w nosie zmienił się w serię ostrych, przenikliwych impulsów jak wstrząsy elektryczne. Nawet miały kolor; kiedy zamykał oczy, widział neonowożółte błyski.
Chłopcy osłupieli ze zdumienia. To, co się właśnie wydarzyło, widywali tylko w marzeniach i telewizji. Ktoś omal nie umarł, a ktoś inny go uratował, teraz uratowany i ratownik zostali wyróżnieni jako gwiazdy ich własnego filmu, w którym oni stali się statystami albo, w najlepszym razie, aktorami drugoplanowymi. Uratowanie komuś życia oznaczało, że stało się kimś. Nie było się już Joe jakimś tam, było się Joe jakimś tam, co uratował z rzeki gołego Iga Perrisha, który prawie się utopił. Stawało się kimś na resztę życia.
Natomiast wpatrzony w twarz Lee Ig poczuł, że rozwija się w nim pierwszy pączek obsesji. Został uratowany. Miał umrzeć, a ten jasnowłosy chłopiec o pytających błękitnych oczach przywrócił mu życie. W ewangelicznym kościele idzie się do rzeki, zanurza w niej, a potem wynurza jako nowy człowiek i Ig czuł, że Lee uratował go właśnie w tym sensie. Ig chciał mu coś kupić, coś mu dać, dowiedzieć się, jaki jest jego ulubiony zespół rockowy, żeby też uznać go za swój ulubiony zespół. Chciał odrabiać prace domowe za Lee.
W krzakach rozległ się głośny trzask, jakby ktoś jechał ku nim elektrycznym wózkiem. Potem pojawiła się wśród nich ta dziewczyna, Glenna, zdyszana, z twarzą pokrytą plamami. Pochyliła się, oparła rękę na pękatym udzie i wysapała:
– Jezu, patrzcie na jego twarz. – Przeniosła spojrzenie na Lee i zmarszczyła brwi. – Lee? Coś ty zrobił?
– Wyciągnął Iga z wody – powiedział Terry.
– Odratował mnie – dodał Ig.
– Lee? – powtórzyła z miną pełną kompletnej niewiary.
– Nic nie zrobiłem – odparł Lee, kręcąc głową, a Ig musiał go za to pokochać.
Ból, który łomotał w grzbiecie jego nosa, rozkwitł, rozprzestrzenił się w czole, między oczami, zapuścił korzenie w mózgu. Ig zaczął widzieć te neonowożółte błyski nawet z otwartymi oczami. Terry przykląkł, położył mu rękę na ramieniu.
– Ubierz się, wracamy do domu – powiedział. Wydawał się skruszony, jakby to on, nie Ig, był winien tego wygłupu. – Chyba złamałeś nos. – Podniósł wzrok na Lee Tourneau i skinął mu głową. – No hej. Wygłupiłem się. Przepraszam za to, co powiedziałem parę minut temu. Dzięki, że pomogłeś mojemu bratu.
– Daj spokój – mruknął Lee. – Nie ma co robić wielkiego halo.
Ig niemal zadrżał od jego zimnego spokoju, niechęci do pławienia się w pochwałach.
– Pójdziesz z nami? – spytał, zaciskając zęby z bólu. Spojrzał na Glennę. – Pójdziecie? Chcę powiedzieć rodzicom, co zrobił Lee.
– Wiesz co, Ig – odezwał się Terry – może lepiej nie. Nie chcemy, żeby rodzice dowiedzieli się, co się stało. Spadłeś z drzewa, dobra? Gałąź była śliska, a ty wylądowałeś na twarzy. Tak będzie… łatwiej.
– Terry, musimy im powiedzieć. Utonąłbym, gdyby on mnie nie wyciągnął.
Brat Iga otworzył usta, ale Lee Tourneau go ubiegł.
– Nie – odezwał się, prawie ostro, i spojrzał na Glennę szeroko otwartymi oczami. Ona wpatrywała się w niego z takim samym wyrazem twarzy i dziwnym ruchem mięła czarną skórzaną kurtkę. Potem Lee wstał. – Nie powinienem tu przychodzić. Zresztą i tak nic nie zrobiłem. – Pobiegł przez polankę, chwycił Glennę za pulchną rękę i pociągnął ją ku drzewom. W drugiej ręce niósł nowiusieńką deskę.
– Czekaj! – zawołał Ig, wstając. Kiedy się wyprostował, neonowe błyski wybuchły mu w głowie i poczuł, jakby nos wypełniło mu tłuczone szkło.
– Muszę już iść. Musimy.
– Eee… wpadniesz kiedyś do nas?
– Kiedyś.
– Wiesz, gdzie mieszkamy? Przy szosie, tuż za…
– Wszyscy wiedzą – przerwał Lee i już go nie było, popędził w las, ciągnąc za sobą Glennę. Dziewczyna rzuciła chłopcom ostatnie, zdesperowane spojrzenie i pozwoliła się uprowadzić.
Ból nosa spotężniał i napływał miarowymi falami. Ig przyłożył na chwilę ręce do twarzy, a kiedy je cofnął, dłonie miał zbroczone szkarłatem.
– Chodź, Ig – powiedział Terry. – Musi cię obejrzeć lekarz.
– Mnie i ciebie.
Terry uśmiechnął się i wyplątał koszulkę Iga z kłębka ubrań, które trzymał pod pachą. Ig spojrzał na nie z zaskoczeniem, aż do tej pory nie pamiętał, że stoi nagi. Terry wciągnął mu koszulkę przez głowę, jakby Ig miał pięć lat, nie piętnaście.
– Może chirurg będzie musiał też wyciągnąć nogę mamy z mojego tyłka. Ona mnie zabije, jak tylko cię zobaczy – mówił zdenerwowany. Ig wyjrzał z otworu na głowę i spojrzał w oczy brata, pełne autentycznego niepokoju. – Nikomu nie powiesz, prawda? Serio, ona mnie zamorduje za to, że ci pozwoliłem zjechać w tym pieprzonym wózku. Czasami lepiej nic nie mówić.
– Rety, nie za dobrze kłamię. Mama zawsze poznaje. Ledwie otworzę usta.
Terence wyraźnie odetchnął.
– A kto ci każe otwierać usta? Cierpisz. Stój i rycz. Ja będę ściemniać. W tym jestem dobry.
Przy następnym spotkaniu dwa dni później Lee Tourneau znowu dygotał i ociekał wodą. Miał ten sam krawat, te same szorty, deskę pod pachą. Całkiem jakby do tej pory się nie wysuszył, jakby dopiero co wyszedł z rzeki.
Zaczęło padać i Lee przemókł. Niemal białe włosy przylgnęły mu do głowy, pociągał nosem. Na ramieniu niósł mokrą płócienną torbę; nadawała mu wygląd gazeciarza ze starego komiksu z Dickiem Tracym.
Ig był w domu sam, co zdarzało się rzadko. Rodzice pojechali do Bostonu na przyjęcie w domu Johna Williamsa. Ostatni rok Williamsa jako dyrygenta Boston Pops dobiegał końca i Derrick Perrish występował z orkiestrą na koncercie pożegnalnym. Terry miał się opiekować bratem. Prawie całe rano przesiedział w piżamie, oglądając MTV i gadając przez telefon z kolejnymi, równie znudzonymi przyjaciółmi. Początkowo mówił wesołym, leniwym tonem, potem czujnie i z zaciekawieniem, w końcu sucho i zwięźle, tym bezdźwięcznym głosem, którym wyrażał najwyższy stopień pogardy. Przechodząc koło salonu, Ig zobaczył brata krążącego po pokoju – nieomylna oznaka przejęcia. W końcu Terry łupnął słuchawką o widełki i pognał po schodach. Zbiegł na dół ubrany, podrzucając w dłoni kluczyki do jaguara ojca. Powiedział, że jedzie do Erica. Mówił to, unosząc górną wargę, z miną człowieka, którego czeka brudna robota, bo gdy wrócił do domu, ujrzał przewrócone kubły i śmieci rozwleczone po całym podwórku.
– Nie przydałby ci się ktoś z prawkiem? – spytał Ig. Terry miał tymczasowe prawo jazdy.
– Tylko jeśli mnie zatrzymają gliny.
Terry wyszedł; Ig zamknął za nim drzwi. Pięć minut później znowu je otworzył, bo ktoś się do nich dobijał. Ig sądził, że to Terry, który czegoś zapomniał, ale zamiast niego zobaczył Lee Tourneau.
– Jak twój nos? – spytał Lee.
Ig dotknął plastra biegnącego przez grzbiet nosa i opuścił rękę.
– Nie było za dobrze. Wejdziesz?
Lee przekroczył próg i stanął; wokół jego stóp zaczęła się tworzyć kałuża.
– Wyglądasz, jakbyś to ty utonął – powiedział Ig.
Lee się nie uśmiechnął. Jakby nie wiedział, jak to się robi. Jakby tego ranka włożył twarz po raz pierwszy i jeszcze nie opanował jej używania.
– Ładny krawat – zauważył.
Ig spojrzał na siebie. Zapomniał, że go włożył. Rano we wtorek, gdy zszedł na dół w niebieskim krawacie, Terry przewrócił oczami.
– Co to? – spytał pogardliwie.
Ojciec akurat snuł się po kuchni. Spojrzał na Iga, po czym oznajmił:
– Klasa. Też powinieneś spróbować, Terry.
Od tej pory Ig codziennie nosił krawat i więcej o tym nie dyskutowano.
– Co sprzedajesz? – spytał Ig, patrząc na płócienną torbę.
– Za sześć dolców – powiedział Lee. Podniósł klapę torby i wyjął trzy pisma. – Wybieraj.
Pierwsze było zatytułowane po prostu „Prawda!". Na okładce widniała młoda para klęcząca przed ołtarzem w wielkim kościele. Ręce mieli złożone do modlitwy, twarze uniesione ku promieniom słońca prześwietlającym witraże. Wyraz ich twarzy wskazywał, że nałykali się gazu rozweselającego. Oboje mieli identyczne wariacko radosne miny. Za ich plecami stał kosmita o szarej skórze, wysoki i nagi. Położył im na głowach dłonie o trzech palcach – wyglądało to tak, jakby zamierzał zderzyć ich głowami i je rozbić – ku ich wielkiej radości. Nagłówek głosił: „Zaślubieni przez Obcych!". Pozostałe pisma miały tytuły „Reforma podatkowa" i „Współczesna amerykańska milicja".
– Trzy za piętnaście – oznajmił Lee. – To na Bank Żywności Chrześcijańskich Patriotów. Ta „Prawda!" jest bardzo dobra. Science fiction o celebrytach. Jest artykuł o Stevenie Spielbergu, który wybrał się do prawdziwej Strefy 51. I jeszcze taki o chłopakach z Kiss, jak lecieli samolotem, w który trafiła błyskawica i silniki mu zgasły. Wszyscy modlili się do Chrystusa, żeby ich ocalił, a potem Paul Stanley zobaczył na skrzydle Jezusa i po chwili silniki znowu ruszyły, a pilot odzyskał panowanie nad samolotem.
– Ci z Kissa to Żydzi – zauważył Ig.
Lee wcale się nie przejął.
– No. Moim zdaniem większość ich tekstów to ścierna. Ale historia jest fajna.
Ig uznał, że to wyjątkowo wyrafinowane spostrzeżenie.
– Powiedziałeś: piętnaście za trzy?
Lee skinął głową.
– Jeśli sprzedam wystarczająco dużo, dostaję nagrodę. Stąd ta deska, co się na niej bałem zjechać.
– No co ty! – zaprotestował Ig, zaskoczony spokojnym tonem, jakim Lee przyznał się do tchórzostwa. Usłyszenie tego było gorsze niż słuchanie Terry'ego na wzgórzu.
– Tak było – powiedział Lee niewzruszony. – Twój brat się na mnie poznał. Myślałem, że tą deską zrobię wrażenie na Glennie i jej kumplach, ale kiedy stanąłem na trasie, nie mogłem się zmusić. Mam nadzieję, że jeśli znowu spotkam twojego brata, nie będzie mi tego wypominać.
Ig poczuł krótkie, lecz dojmujące mgnienie nienawiści do starszego brata.
– Jakby miał prawo. Omal się nie posikał ze strachu, że pójdę do domu i powiem mamie, co mi się stało. Z moim bratem jedno jest pewne: w każdej sytuacji zawsze, na sto procent, najpierw będzie ratować własną dupę, a potem martwić się o innych. Chodź. Pieniądze mam na górze.
– Chcesz któreś kupić?
– Chcę kupić wszystkie. Lee zmrużył oczy.
– Rozumiem, że kupisz „Współczesną amerykańską milicję", bo to o broni i o odróżnianiu satelity szpiegowskiego od normalnego. Ale „Reformę podatkową"?
– A czemu nie? Kiedyś będę musiał płacić podatki.
– Ludzie, którzy to czytają, na ogół starają się nie płacić.
Lee poszedł za Igiem do jego pokoju, lecz zatrzymał się na korytarzu, zaglądając ostrożnie do środka. Ig nigdy nie uważał swojego pokoju za specjalnie efektowny – był najmniejszy na piętrze – ale nie wiedział, jak lokum bogatego gnojka wygląda w oczach Lee i czy to przemawia na jego niekorzyść. Sam też się rozejrzał, usiłując zobaczyć wszystko oczami Lee. W pierwszej chwili rzucił mu się w oczy basen za oknem, deszcz kropkujący jaskrawoniebieską powierzchnię wody. Nad łóżkiem wisiał plakat Marka Knopflera z jego autografem. Ojciec Iga grał na ostatnim albumie Dire Straits.
Trąbka leżała na łóżku, w otwartym futerale. Znajdowała się w nim także cała kolekcja innych skarbów: zwitek pieniędzy, bilety na występ George'a Harrisona, zdjęcia matki na Capri i krzyżyk z zerwanym łańcuszkiem, wisiorek tej rudej. Ig usiłował naprawić go scyzorykiem, osiągnął zerowy skutek, w końcu dał za wygraną. Zajął się innym, choć pokrewnym zadaniem. Pożyczył od Terry'ego tom Encyclopaedia Britannica z literą M i znalazł alfabet Morse'a. Nadal dokładnie pamiętał sekwencję krótkich i długich błysków, którą odpaliła w jego stronę ruda dziewczyna, ale kiedy je przetłumaczył, w pierwszej chwili uznał, że musiał się pomylić. Wiadomość była prosta, pojedyncze krótkie słowo, ale tak szokujące, że poczuł chłodny, zmysłowy dreszcz pełznący mu po plecach i głowie. Spróbował napisać stosowną odpowiedź, lekko kreśląc kropki i kreski na wyklejce okładki Biblii Neila Diamonda, wypróbowując różne wersje. Bo oczywiście sama rozmowa nie mogła wystarczyć. Dziewczyna przemówiła do niego błyskami słonecznego światła i czuł się zobowiązany do podobnej odpowiedzi.
Lee obejrzał wszystko, omiatając pokój szybkim spojrzeniem, które zatrzymał na czterech chromowanych półkach pełnych CD.
– Sporo muzyki.
– Wchodź.
Lee wszedł ciężko, uginając się pod brzemieniem ociekającej wodą płóciennej torby.
– Siadaj – powiedział Ig.
Lee przysiadł na brzegu łóżka; narzuta od razu zrobiła się mokra. Przechylił głowę, przyglądając się półkom.
– W życiu nie widziałem tyle muzyki. No, może w sklepie.
– Czego lubisz słuchać?
Lee wzruszył ramionami.
Zdumiewająca odpowiedź. Przecież wszyscy czegoś słuchają.
– Jakie masz albumy?
– Nie mam.
– Nic?
– Chyba nigdy mnie to aż tak nie interesowało – oznajmił Lee spokojnie. – Płyty są drogie, nie?
Myśl, że ktoś mógłby się nie interesować muzyką, zdumiała Iga. To tak jakby kogoś nie interesowało szczęście. Potem dotarło do niego drugie zdanie „Płyty są drogie, nie?". Po raz pierwszy zrozumiał, że Lee nie ma pieniędzy na muzykę ani nic innego. Przypomniała mu się jego nowiuteńka deska – ale to przecież nagroda za pracę dobroczynną. No i te krawaty i koszule z krótkimi rękawami – ale pewnie matka kazała mu się tak ubierać, kiedy sprzedawał gazety, żeby wyglądał schludnie. Biedni często się nadmiernie stroją. To bogaci noszą się jak szmaciarze, starannie kompletują strój robotnika: designerskie dżinsy za osiemdziesiąt dolarów, profesjonalnie wytarte i podarte, wyciągnięte koszulki od Abercrombie & Fitcha. No i znajomość Lee z Glenną i jej kumplami, towarzystwem zalatującym marginesem. Dzieci bogatych rodziców nie pałętają się koło odlewni, zabawiając się paleniem gówien.
Lee uniósł brew – zdecydowanie przypominał Spocka – jakby zauważył zaskoczenie Iga.
– A ty czego słuchasz? – spytał.
– Nie wiem. Wszystkiego. Ostatnio mam jazdę na Beatlesów. – Przez „ostatnio" Ig miał na myśli siedem ostatnich lat. – Lubisz ich?
– Właściwie ich nie znam. Jacy są?
Myśl, że na świecie istnieje ktoś, kto nie zna Beatlesów, wstrząsnęła Igiem.
– No wiesz… jak Beatlesi. John Lennon i Paul McCartney.
– A, ci – powiedział Lee, ale słychać było, że się zawstydził i tylko udaje, że wie, o co chodzi. Choć nie przykładał się do tego udawania.
Ig podszedł do półki z kolekcją Beatlesów, zastanawiając się, od czego zacząć. Najpierw wyjął płytę „Seargent Pepper". Zawahał się, czy instrumenty dęte, akordeony i sitary spodobają się Lee, czy też wydadzą mu się dezorientujące, czy go odrzuci ta wariacka mieszanka stylów, rockowego grania zmieniającego się w śpiewy z angielskiego pubu, które z kolei zmieniają się w jazz. Lepiej byłoby na początek coś łatwiejszego, zbiór klarownych, wpadających w ucho melodii, coś rozpoznawalnego jako rock and roli. A zatem Biały Album. Ale zacząć od Białego Albumu to jak wejść na seans na ostatnie dwadzieścia minut filmu. Łapiesz, o co chodzi, ale nie wiesz, kim są bohaterowie ani dlaczego miałbyś się nimi przejmować. Beatlesi są jak historia. Słuchanie ich przypomina czytanie książki. Trzeba zacząć od „Please Please Me". Ig zdjął całą kolekcję i położył ją na łóżku.
– Mnóstwo do słuchania. Kiedy mam ci je zwrócić?
Ig nie wiedział, że oddaje płyty, dopóki Lee nie zadał tego pytania. Lee wyciągnął go z ryczącej ciemności, wtłoczył w niego oddech i nic za to nie dostał. Płyty za sto dolarów to nic. Nic.
– Weź je – powiedział.
Lee spojrzał na niego z zaskoczeniem.
– Za gazety? Musisz zapłacić gotówką.
– Nie. Nie za gazety.
– To za co?
– Za to, że nie pozwoliłeś mi się utopić.
Lee spojrzał na stos płyt, położył na nich ostrożnie rękę.
– Dziękuję. Nie wiem, co powiedzieć. Poza tym, że zwariowałeś. I że nie musisz.
Ig otworzył usta, zamknął je, na chwilę obezwładniony emocjami, zbyt wielką wdzięcznością do Lee Tourneau, żeby wykrztusić prostą odpowiedź. Lee rzucił mu kolejne zaskoczone, zaciekawione spojrzenie i odwrócił wzrok.
– Grasz, tak jak twój ojciec? – spytał, wyjmując trąbkę Iga z futerału.
– Mój brat gra. Ja umiem, ale właściwie nie gram.
– Dlaczego?
– Nie mogę oddychać.
Lee zmarszczył brwi.
– Mam astmę – wytłumaczył Ig. – Brak mi tchu, kiedy próbuję grać.
– Pewnie nigdy nie będziesz sławny. – Lee nie powiedział tego złośliwie, po prostu stwierdził fakt.
– Mój tata nie jest sławny. Gra jazz. Jazzmani nie są sławni. – Już nie, dodał Ig w duchu.
– Nigdy nie słuchałem żadnej płyty twojego taty. Nie znam się na jazzie. To zwykle grają w tle w filmach o dawnych gangsterach?
– Przeważnie.
– Pewnie by mi się to spodobało. Muzyka w scenie z gangsterami i tymi dziewczynami w krótkich prostych spódniczkach. Podlotkami.
– Właśnie.
– A potem wchodzą zabójcy z karabinami maszynowymi – dodał Lee, ożywiając się po raz pierwszy, odkąd Ig go poznał. – Zabójcy w fedorach. I koszą wszystkich. Rozwalają kieliszki do szampana i bogaczy, i starych gangsterów. – Udał, że puszcza serię. – Podoba mi się taka muzyka. Muzyka do zabijania ludzi.
– Mam też coś takiego. Czekaj. – Ig wyjął płytę Glenna Millera i drugą, Louisa Armstronga. Położył je obok Beatlesów. A potem, ponieważ Armstrong stał pod AC/DC, spytał:
– Podobało ci się „Back in Black"?
– To album?
Ig wziął „Back in Black" i położył na rosnącej stercie.
– Jest tam taki kawałek, „Shoot to Thrill". Idealny do strzelania i niszczenia.
Ale Lee już pochylał się nad otwartym futerałem, przyglądając się innym skarbom Iga. Wziął wiszący na cienkim złotym łańcuszku krzyżyk rudej. Ig patrzył na to z przykrością, nagle naszła go ochota, żeby zamknąć futerał… przytrzasnąć palce Lee, jeśli nie cofnie ich w porę. Odtrącił tę myśl, jak strzepuje się pająka z wierzchu dłoni. Zawiódł się na sobie. Jak mógł poczuć coś takiego choćby przez moment? Lee wyglądał jak dziecko porwane przez powódź – zimna woda nadal skapywała mu z nosa – i Ig pożałował, że nie wstąpił do kuchni, by zrobić mu kakao. Chciał mu dać kubek gorącej zupy i tost z masłem. Chciał mu wiele dać. Tylko nie ten krzyżyk.
Cierpliwie obszedł łóżko i sięgnął do futerału po zwitek banknotów, obracając rękę tak, żeby Lee musiał się wyprostować i cofnąć dłoń. Odliczył piątkę i dziesięć jednodolarówek.
– Za pisma – powiedział.
Lee złożył banknoty i schował je do kieszeni.
– Lubisz zdjęcia piczy?
– Piczy?
– Cipy. – Powiedział to bez skrępowania, jakby rozmawiali o muzyce.
Ig nie miał pojęcia, jak doszło do tej zmiany tematu.
– Jasne. Kto nie lubi?
– Mój dystrybutor ma różne pisma. Widziałem w magazynie bardzo dziwne rzeczy. Byś się zdziwił. Na przykład cały numer o ciężarnych.
– Yyy! – krzyknął Ig z żartobliwym obrzydzeniem.
– Żyjemy w trudnych czasach – powiedział Lee bez zauważalnej dezaprobaty. – Jest pismo o starych kobietach. „W starym piecu diabeł pali", duża sprawa. Babki po sześćdziesiątce robią sobie palcówkę. Masz jakieś pornosy?
Odpowiedź odmalowała się wyraźnie na twarzy Iga.
– Zobaczmy – zarządził Lee.
Ig wyjął z szafy „Krainę słodyczy", jedną z dziesiątek upchniętych w niej gier.
– „Kraina słodyczy" – przeczytał Lee. – Niezłe.
W pierwszej chwili Ig nie zrozumiał. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, wetknął świerszczyki akurat tam, bo nikt nie grał już w „Krainę słodyczy", nie z powodu symbolicznego tytułu.
Położył pudełko na łóżku, zdjął pokrywkę i wyjął tablicę z plastikową tacką na pionki. Pod spodem znajdował się katalog Victoria's Secret i „Rolling Stone" z nagą Demi Moore na okładce.
– Słabe – ocenił Lee bez złośliwości. – Nawet nie musisz tego ukrywać.
Odsunął „Rolling Stone" i znalazł pod nim „X-Men", ten z Jean Grey ubraną w czarny gorset. Uśmiechnął się łagodnie.
– To dobre. Bo Phoenix jest taka słodka, dobra i troskliwa, a potem bach! Pojawia się czarna skóra. To cię kręci? Słodkie dziewczyny z diabłem za skórą?
– Nic mnie nie kręci. Nie wiem, skąd to się tu wzięło.
– Każdego coś kręci – powiedział Lee i oczywiście miał rację. Ig pomyślał coś bardzo podobnego, kiedy Lee przyznał się, że nie wie, jaką muzykę lubi. – Ale walić konia nad komiksem… niedobrze. – Powiedział to spokojnie, z namysłem. – Ktoś ci to kiedyś zrobił? Ręczną robotę?
Przez chwilę pokój jakby się powiększał, jak nadmuchiwany balon. Przez głowę Iga przemknęła myśl, że Lee zaraz mu zaproponuje tę ręczną robotę, a jeśli do tego dojdzie – straszna, chora myśl – Ig będzie musiał mu powiedzieć, że nie ma nic przeciwko gejom, ale sam nim nie jest.
Tymczasem Lee ciągnął:
– Pamiętasz tę dziewczynę, z którą byłem w poniedziałek? Zrobiła mi to. Wrzasnęła, kiedy skończyłem. Śmieszne jak cholera. Szkoda, że sobie nie nagrałem.
– Serio? – spytał Ig z ulgą i zgrozą jednocześnie. – Od dawna jest twoją dziewczyną?
– To nie taki związek. To nie jest układ dziewczyna-chłopak. Ona czasem przychodzi, żeby się pożalić, kto jej dogadał w szkole i tak dalej. Wie, że moje drzwi są otwarte. – Po tym ostatnim zdaniu Ig omal się nie roześmiał, ponieważ wydawało mu się, że to żart, ale ugryzł się w język. Lee powiedział to poważnie. – Zrobiła mi w ramach przysługi. I dobrze. Gdyby nie to, pewnie bym ją zatłukł na śmierć, żeby przestała gadać.
Lee delikatnie włożył komiks do pudełka, Ig zamknął je i schował do szafy. Kiedy się odwrócił, Lee trzymał w dłoni krzyżyk, wyjął go z futerału. Na ten widok serce Iga zjechało windą do piwnicy.
– Ładny – stwierdził Lee. – Twój?
– Nie.
– Nie. Tak myślałem. Wygląda jak dziewczyński. Skąd go masz?
Najłatwiej byłoby skłamać, powiedzieć, że krzyżyk należy do matki, ale kłamstwa zawsze zmieniały mu język w kołek, a zresztą Lee uratował mu życie.
– W kościele – powiedział Ig, wiedząc, że Lee domyśli się reszty. Nie miał pojęcia, dlaczego zwykle powiedzenie prawdy w tak drobnej sprawie wydawało mu się taką katastrofą. Przecież w mówieniu prawdy nie ma nic złego.
Lee owinął oba końce złotego łańcuszka na palec wskazujący, tak że krzyżyk zakołysał się nad jego dłonią.
– Zerwany – zauważył.
– Tak go znalazłem.
– To tej rudej?
– Zostawiła go. Chciałem jej nareperować.
– Tym? – Lee trącił palcem scyzoryk, którym Ig usiłował rozgiąć ogniwka złotego łańcuszka. – Tym nie dasz rady. Do czegoś takiego potrzebujesz cienkich szczypczyków. Wiesz, mój tata ma precyzyjne narzędzia. Naprawię to w pięć minut. W tym jestem dobry: w naprawianiu.
Lee w końcu spojrzał na Iga. Nie musiał prosić, żeby stało się jasne, czego chce. Igowi zrobiło się słabo na samą myśl, że ma oddać mu krzyżyk. Gardło zacisnęło mu się jak przed atakiem astmy. Ale istniała tylko jedna możliwa odpowiedź, jeśli nadal miał się uważać za człowieka przyzwoitego i niesamolubnego.
– Jasne – rzekł. – Weź do domu i sprawdź, czy da się z tym coś zrobić.
– Dobrze. Naprawię go i oddam jej w niedzielę.
– Mógłbyś? – Ig czuł się, jakby w brzuch wbijał mu się gładki drewniany pal, jakby ktoś go wkręcał, metodycznie owijając wokół tego pala jego wnętrzności.
Lee pokiwał głową i znowu spojrzał na krzyżyk.
– Dzięki. Chciałbym to zrobić. Spytałem, co cię kręci. Chodziło mi o to, jakie dziewczyny lubisz. Ona mnie kręci. Jest w niej coś takiego… widać, że żaden facet z wyjątkiem ojca nie widział jej nago. Wiesz, że widziałem, jak łańcuszek się przerywa? Stałem w ławce za nią. Starałem się jej pomóc. Jest fajna, ale trochę zarozumiała. Chyba można powiedzieć, że większość ładnych dziewczyn zadziera nosa, dopóki się ich nie rozdziewiczy. Bo wiesz, to najcenniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek będą miały. Dlatego chłopcy się za nimi uganiają, ciągle o nich myślą – każdy chce, żeby jemu się to trafiło. Ale kiedy już jest po wszystkim, dziewczyny mogą się odprężyć i zachowywać normalnie. No, więc dziękuję, że mi to dałeś. Fajny pretekst.
– Nie ma sprawy – powiedział Ig, czując się, jakby oddał coś o wiele cenniejszego niż krzyżyk na złotym łańcuszku. Tak było sprawiedliwie. Lee zasługiwał na coś dobrego po tym, jak uratował mu życie i nie został za to nagrodzony. Ciekawe tylko, dlaczego wydawało się, że coś tu jednak nie jest w porządku.
Powiedział, żeby Lee przyszedł, kiedy nie będzie padać, wtedy popływają w basenie, a Lee się zgodził. Ig czuł się dziwnie odłączony od własnego głosu, jakby wydawało go jakieś inne źródło, na przykład radio.
Lee szedł już z torbą do drzwi, kiedy Ig zauważył, że płyty nadal leżą na łóżku.
– Zabierz muzykę – przypomniał. Cieszył się, że Lee odchodzi. Chciał się na chwilę położyć i odpocząć. Bolał go żołądek.
Lee zerknął na płyty i powiedział:
– Nie mam ich na czym słuchać.
Ig zastanowił się, jak biedny jest Lee – czy mieszka w bloku, czy w przyczepie, czy budzą go w nocy wrzaski i trzaskanie drzwi, policjanci aresztujący pijanego sąsiada za to, że znowu pobił swoją dziewczynę. Kolejny powód, żeby nie mieć do niego pretensji o zabranie krzyżyka. Ig wyrzucał sobie, że nie potrafi się cieszyć szczęściem Lee, że nie sprawia mu przyjemności dawanie, ale nie był szczęśliwy, tylko zazdrosny.
Chcąc ukryć wstyd, zaczął grzebać wśród rzeczy na biurku. Odwrócił się z discmanem, który dostał na Gwiazdkę.
– Dzięki – powiedział Lee, kiedy Ig mu go podał. – Nie musisz mi dawać tego wszystkiego. Nic nie zrobiłem. Stałem tam i… no, wiesz.
Intensywność własnej reakcji zaskoczyła Iga – ta błyskawica w sercu, przypływ uczucia do tego chudego, bladego chłopaka o niewprawnym uśmiechu. Przypomniał sobie chwilę, gdy został uratowany. I to, że każda minuta, jaka upłynęła od tego momentu, jest darem. Darem od Lee. Jego żołądek się rozluźnił, a oddychanie znowu stało się łatwe.
Lee włożył discman i słuchawki do torby, którą zarzucił na ramię. Ig patrzył z okna na piętrze, jak kolega zjeżdża w deszczu po zboczu na desce, spod której grubych kół unosiły się kogucie grzebienie wody z lśniącego asfaltu.
Dwadzieścia minut później Ig usłyszał jaguara zatrzymującego się z tym dźwiękiem, który tak lubił, z płynnym pomrukiem silnika prosto z filmu akcji. Znowu wrócił do okna na piętrze i spojrzał na czarny samochód, spodziewając się, że drzwi się otworzą i wyłonią się z nich Terry, Eric Hannity i jakieś dziewczyny ze śmiechem i w kłębach papierosowego dymu. Ale Terry wysiadł sam i przez jakiś czas stał koło jaguara, po czym ruszył do drzwi powoli, jakby zesztywniały mu plecy, jakby stał się dużo starszym człowiekiem, który jechał przez wiele godzin, a nie tylko przez miasto.
Ig był w połowie schodów, gdy Terry wszedł do domu z czarną czupryną lśniącą od wody. Zauważył wpatrzonego w niego Iga i uśmiechnął się ze zmęczeniem.
– Cześć, bracie – powiedział. – Mam coś da ciebie.
I rzucił to coś, ciemną kulę wielkości rajskiego jabłuszka.
Ig chwycił ją i spojrzał na białą sylwetkę nagiej dziewczyny z klonowym liściem na kroczu. Petarda była cięższa, niż się spodziewał, miała szorstką, ziarnistą powierzchnię.
– Twoja wygrana – wyjaśnił Terry.
– Dzięki. Po tym wszystkim Eric pewnie zapomniał. – Tak naprawdę Ig już dawno temu przyjął do wiadomości, że złamał nos na darmo, Eric Hannity nigdy mu nie da petardy.
– No, powiedzmy. Przypomniałem mu.
– Wszystko w porządku?
– Teraz już tak. – Terry znieruchomiał z ręką na słupku balustrady. – Nie chciał płacić, bo miałeś tenisówki.
– No, to słabe. W życiu nie słyszałem takiej słabizny – powiedział Ig lekceważąco. Terry milczał. Pocierał ręką słupek balustrady. – No, ale… Pożarliście się? To tylko petarda.
– Nieprawda. Widziałeś, co się stało z indykiem?
Te słowa rozbawiły Iga. Terry rzucił mu uśmiech winowajcy.
– Nie wiesz, co chciał z nią zrobić. W szkole jest taki chłopak, którego Eric nie lubi. Znam go z zespołu. Jest w porządku. Ben Townsend. Ale, widzisz, matka Bena pracuje w ubezpieczeniach. Odbiera telefony czy coś tam. Dlatego Eric go nienawidzi.
– Tylko dlatego, że jego mama pracuje w ubezpieczeniach?
– Wiesz, że ojcu Erica nie powodzi się dobrze, nie? Nie może dźwigać, pracować i ma problemy… ze zrobieniem kupy. Autentycznie smutne. Mieli dostać ubezpieczenie, ale ciągle się odwleka. Pewnie nigdy nie dostaną. Eric chce komuś wymierzyć sprawiedliwość i uwziął się na Bena.
– Tylko dlatego, że jego matka pracuje w towarzystwie ubezpieczeniowym, które oszukało tatę Erica?
– Nie! – zawołał Terry. – To jest najbardziej porąbane. Ona pracuje w zupełnie innym towarzystwie!
– To bez sensu.
– No. I nie myśl o tym za długo, bo nic nie wymyślisz. Eric chciał tym wysadzić coś, co należało do Bena Townsenda, i zadzwonił do mnie, czy mam ochotę na to popatrzeć.
– Co chciał wysadzić?
– Jego kota.
Ig miał wrażenie, że w nim coś wybuchło, jakaś zgroza granicząca z zaciekawieniem.
– Nie. Może tak powiedział, ale jaja sobie robił. Daj spokój, kot?
– Zaczął udawać, że to jaja, kiedy zobaczył, jaki jestem wściekły. Dał mi tę petardę, bo zagroziłem, że nakabluję jego ojcu. Wtedy rzucił nią w moją głowę i kazał mi spieprzać. Wiem, że ojciec dopuścił się parę razy aktów policyjnej brutalności na tyłku Erica.
– Choć nie potrafi się wysrać?
– Wysrać się nie potrafi, ale pasem machać może nadal. Mam nadzieję, że Eric nigdy nie zostanie policjantem. Strasznie jest podobny do ojca. Masz prawo zachować milczenie, kiedy przydeptuje ci gardło.
– Naprawdę powiedziałbyś jego tacie o…?
– Nie. Nigdy. Jak miałbym na niego nakablować, skoro sam w tym brałem udział? To pierwsza reguła szantażu. – Terry milczał przez chwilę. – Wydaje ci się, że kogoś znasz, ale na ogół wiesz tylko tyle, ile chcesz wiedzieć. – Spojrzał przejrzystymi oczami na Iga. – Eric to bandzior. I ja też czuję się jak bandzior, kiedy z nim jestem. Nie grasz w orkiestrze, więc nie wiesz. Trudno budzić pożądanie w kobietach i strach w mężczyznach, kiedy twoją główną życiową umiejętnością jest granie na trąbce wojskowych melodii. Podobało mi się, jak ludzie na nas patrzyli. To z tego miałem. Nie wiem, co miał on. Oprócz tego, że płaciłem za różne rzeczy i że znamy sławnych ludzi.
Ig przetaczał w dłoni petardę. Czuł, że powinien coś powiedzieć, ale nie wiedział co. To, co wreszcie przyszło mu do głowy, zabrzmiało beznadziejnie niestosownie.
– Jak myślisz, co powinienem tym wysadzić?
– Nie wiem. Ale nie rób tego beze mnie, dobra? Poczekaj parę tygodni. Aż dostanę prawo jazdy. Pojedziemy z chłopakami na Cape Cod. Rozpalimy na plaży ognisko i coś tam znajdziemy.
– Ostatni wielki wybuch tego lata.
– No. Idealne byłoby zostawienie zniszczeń widzialnych z kosmosu. A jak nie, to przynajmniej zniszczmy coś cennego, pięknego i niezastąpionego.
Przez całą drogę do kościoła Ig miał spocone dłonie. Czuł się dziwnie, lepko. Żołądek też mu dokuczał. Wiedział dlaczego. To było idiotyczne – nawet nie znał jej imienia i nigdy się do niej nie odezwał.
Ale ona dawała mu sygnały. W kościele pełnym ludzi, w tym wielu jej rówieśników, spojrzała prosto na niego i wysłała mu wiadomość krzyżykiem z rozjarzonego złota. Nawet teraz nie wiedział, dlaczego z niej zrezygnował, czemu ją oddał jak kartę baseballową albo płytę. Powiedział sobie, że Lee to samotnik z mieszkalnej przyczepy, który potrzebuje mieć kogoś, że wszystko samo ułoży się tak, jak powinno. Usiłował cieszyć się z tego, co zrobił – tymczasem rosła w nim czarna ściana zgrozy. Nie wyobrażał sobie, co go podkusiło, że pozwolił Lee zabrać krzyżyk. Lee przyniesie go dzisiaj. Odda go dziewczynie, ona podziękuje i porozmawiają ze sobą po mszy. Oczami wyobraźni widział ich, odchodzących razem. Ruda zerknie na niego, ale obojętnie – a naprawiony krzyżyk będzie migotał w zagłębieniu u podstawy jej szyi.
Lee siedział w tej samej ławce i miał na szyi krzyżyk dziewczyny. Ig zauważył to od razu, a jego reakcja była prosta i fizyczna. Jakby jednym haustem wypił kubek boleśnie gorącej kawy. Żołądek skręcił mu się i rozbolał, krew popłynęła z wściekłą prędkością, jak nabuzowana kofeiną.
Ławka przed nim pozostawała pusta aż do ostatniej chwili. Potem na miejscu, w którym tydzień temu siedziała dziewczyna, zasiadły trzy tęgie starsze panie. Lee i Ig przez pierwsze dwadzieścia minut wyciągali szyje, rozglądając się za rudą, ale nie przyszła. Nie sposób byłoby nie zauważyć jej włosów, splecionego snopa miedzianych drucików. W końcu Lee spojrzał na Iga i komicznie wzruszył ramionami, a Ig odpowiedział takim samym gestem, jakby był współspiskowcem w próbie poznania Lee z dziewczyną od alfabetu Morse'a.
A przecież nie był. Pochylił głowę, gdy nadeszła pora modlitwy, ale nie wypowiadał standardowych słów. Chciał odzyskać krzyżyk. Nie musiało być sprawiedliwie. Pragnął tego bardziej niż czegokolwiek, bardziej niż oddechu, gdy zaginął w tym śmiertelnym chaosie czarnej wody i ryczących dusz. Nie znał jej imienia, ale wiedział, że dobrze im wychodzi wspólna zabawa, bycie ze sobą; nigdy w życiu nie przeżył w kościele lepszych dziesięciu minut niż te, kiedy błyskała mu światłem w oczy. Niektórych rzeczy się nie oddaje, bez względu na to, jakie się ma długi.
Po mszy stał z ręką ojca na ramieniu, patrząc na mijających ich ludzi. Jego rodzina zawsze znajdowała się wśród ostatnich opuszczających zatłoczone miejsca: kościół, kino, stadion baseballowy. Lee Tourneau przeszedł obok, kiwając głową w kpiący sposób, który zdawał się oznaczać: raz się wygrywa, raz przegrywa.
Gdy rząd między ławkami opustoszał, Ig podszedł do miejsca, w którym tydzień temu siedziała dziewczyna, przyklęknął na jedno kolano i zaczął zawiązywać but. Ojciec obejrzał się na niego, ale Ig dał mu znak, że ich dogoni. Dopiero kiedy wyszli, dał sobie spokój z butem.
Trzy zażywne staruszki, które zajęły miejsce dziewczyny od alfabetu Morse'a, jeszcze go nie opuściły. Zbierały torebki, drapowały letnie szale na ramionach. Dopiero teraz Ig zrozumiał, że już je widział. Tydzień temu wyszły z matką dziewczyny – rozgadana, ścisła grupka – aż zaczął się zastanawiać, czy to nie jej ciotki. Czy jedna z nich po mszy siedziała w samochodzie z dziewczyną? Ig nie był pewien. Chciał tak sądzić, ale podejrzewał, że pozwala sobie na pobożne życzenia.
– Przepraszam… – zaczął.
– Tak? – spytała najbliższa pani, tęga kobieta o włosach ufarbowanych na metaliczny odcień brązu.
Ig wskazał palcem ławkę i pokręcił głową.
– Tu siedziała taka dziewczyna. Tydzień temu. Zostawiła coś przypadkiem i chciałem jej to oddać. Rudowłosa.
Kobieta nie odpowiedziała, ale nie ruszyła się z miejsca, choć przejście między ławkami opustoszało na tyle, że mogła wyjść. W końcu Ig uświadomił sobie, że kobieta czeka, aż popatrzy jej w oczy. Zrobił to i ujrzał jej chytre spojrzenie.
– Merrin Williams – powiedziała. – Jej rodzice przyjechali do miasta w zeszły weekend, żeby przejąć nowy dom. Wiem to, bo im go sprzedałam i przy okazji pokazałam kościół. Teraz są na Rhode Island, pakują się. Przyjadą tu w przyszłą niedzielę. Na pewno wkrótce znowu się z nimi spotkam. Jeśli chcesz, przekażę to, co Merrin tu zostawiła.
– Nie, nie szkodzi.
– Mmm… Tak sądziłam, że sam zechcesz jej to oddać. Masz w oczach…
– Ja…? Co mam w oczach? – spytał Ig.
– Powiedziałabym, ale jesteśmy w kościele.
Podczas następnej wizyty Lee poszli na basen i grali na płytkim końcu w koszykówkę, aż matka Iga przyniosła talerz grillowanych kanapek z szynką i brie. Lydia nie mogła zrobić zwykłych kanapek z szynką i żółtym serem jak inne mamy – musiały mieć klasę, w jakiś sposób sugerować jej bardziej wyrafinowane i światowe podniebienie. Ig i Lee zjedli na leżakach. Pod ich siedzeniami powstały kałuże wody. Z jakiegoś powodu zawsze spotykali się, ociekając wodą.
Lee był grzeczny dla mamy Iga, ale kiedy odeszła, podniósł górną kromkę i spojrzał na mleczny, płynny ser na szynce.
– Ktoś mi się spuścił w kanapkę – powiedział.
Ig zakrztusił się ze śmiechu, przełykając, a po chwili dostał ataku kaszlu – ostrego, przeszywającego bólem pierś. Lee uderzył go po plecach, ratując przed zadławieniem.
– Dla większości ludzi to przekąska. Dla ciebie to kolejna szansa, żeby się zabić. – Przyjrzał mu się, mrużąc oczy w słonecznym świetle. – Chyba nie znam nikogo bardziej szukającego śmierci.
– Trudniej mnie wykończyć, niż się wydaje – odpowiedział Ig. – Jak karalucha.
– Podobało mi się AC/DC. Jeśli chcesz kogoś zastrzelić, powinieneś to zrobić przy tej muzyce.
– A Beatlesi? Chciałeś kogoś zastrzelić, kiedy ich słuchałeś?
Lee zastanowił się przez chwilę poważnie.
– Siebie.
Ig znowu się roześmiał. Tajemnica Lee polegała na tym, że nigdy nie silił się na dowcipy, zdawał się nie wiedzieć, że mówi coś śmiesznego. Był powściągliwy, roztaczał aurę szklistego, niewzruszonego spokoju, która przywodziła Igowi na myśl tajnego agenta z filmu, rozbrajającego głowicę jądrową… albo ją programującego. Czasami zachowywał się tak beznamiętnie – nigdy się nie śmiał, nawet z własnych żartów ani z kawałów Iga – jakby był naukowcem z innej planety, który przybył na Ziemię, by poznać ludzkie emocje. Trochę jak Mork.
Ig śmiał się, a jednocześnie czuł niepokój. Nie lubić Beatlesów to niemal równie niedobrze, co ich w ogóle nie znać.
Lee zauważył jego smutek.
– Oddam ci ich płyty.
– Nie. Zatrzymaj je i jeszcze posłuchaj. Może znajdziesz coś, co ci się spodoba.
– Coś tam mi się podobało – powiedział Lee, ale Ig widział, że to nieprawda. – Był taki jeden numer… – Lee zawiesił głos, każąc Igowi się zastanawiać, o którą z sześćdziesięciu piosenek chodzi.
A Ig zgadł.
– „Happiness Is a Warm Gun"?
Lee wycelował w niego palec, odciągnął kciukiem kurek i strzelił.
– A jazz? – zapytał Ig. – Coś ci się spodobało?
– Chyba. Nie wiem. Nie mogłem tego naprawdę słuchać.
– Jak to?
– Ciągle zapominałem, że coś gra. Jak muzyka w supermarkecie.
Ig zadrżał.
– Chcesz zostać zabójcą, jak dorośniesz? – spytał.
– Dlaczego?
– Bo lubisz tylko taką muzykę, przy której można zabijać.
– Nie. Ale powinna robić nastrój. Chyba do tego służy? Jest tłem do tego, co robisz.
Ig nie zamierzał się z Lee kłócić, ale taka ignorancja sprawiała mu ból. Miał nadzieję, że po latach przyjaźni Lee dowie się prawdy o muzyce: że jest trzecią szyną życia. Człowiek się jej chwyta, żeby poczuć wstrząs, który wyrwie go z bagna nudnych godzin, żeby coś poczuć, żeby zapłonąć emocjami, których nie doznaje się w szkole, oglądając telewizję czy wkładając talerze do zmywarki. Ig podejrzewał, że dorastając w przyczepie, Lee przegapił wiele dobrych rzeczy. Będzie musiał nadrabiać zaległości przez parę lat.
– To co chcesz robić, kiedy dorośniesz? – spytał.
– Chciałbym być kongresmenem – odpowiedział Lee z pełnymi ustami.
– Naprawdę? Po co?
– Stworzę takie prawo, żeby wszystkie ćpające dziwki były przymusowo sterylizowane, żeby nie rodziły dzieci, którymi się nie zajmą. – Lee mówił chłodno, bez emocji.
Ig zastanowił się, czy nie chodzi o jego matkę. Lee uniósł rękę do krzyżyka na szyi, położył ją tuż nad obojczykami.
– Myślałem o niej. O naszej dziewczynie z kościoła.
– No myślę. – Ig silił się na wesoły ton, ale nawet we własnych uszach jego głos zabrzmiał ochryple, z rozdrażnieniem.
Lee jakby tego nie zauważył. Spojrzenie miał dalekie, rozkojarzone.
– Pewnie nie jest stąd. Nigdy wcześniej nie widziałem jej w kościele. Pewnie przyjechała do rodziny. Na pewno nigdy więcej jej nie zobaczymy. – Zamilkł i dodał: – Ta się wymknęła.
Nie powiedział tego melodramatycznie, raczej z poczuciem humoru.
Prawda utknęła Igowi w gardle, jak tamten kęs kanapki, którym się zakrztusił. Czekała, gotowa wydostać się na zewnątrz – „ona wróci w najbliższą niedzielę" – ale nie mógł jej wypowiedzieć. Nie mógł też skłamać, nie starczyłoby mu odwagi. Był najgorszym kłamcą świata.
Dlatego powiedział tylko:
– Naprawiłeś łańcuszek.
Lee nie spojrzał na krzyżyk, ale zaczął leniwie skubać łańcuszek jedną ręką, gapiąc się na iskierki światła na powierzchni basenu.
– No. Noszę go, bo może na nią wpadnę, sprzedając gazety.
– Umilkł na chwilę. – Pamiętasz, mówiłem ci o świńskich pisemkach, które mój dystrybutor ma w magazynie. Jest jedno takie, „Pierwszy Raz", o dziewczynach, co niby są osiemnastoletnimi dziewicami. To moje ulubione, takie zwyczajne dziewczyny. Chcesz dziewczynę, z którą możesz sobie wyobrażać, że jesteś jej pierwszym. Oczywiście dziewczyny z „Pierwszego Razu" nie są prawdziwymi dziewicami. To widać. Mają tatuaże na biodrach, za mocno malują sobie oczy i mają pseudonimy. Tylko ubierają się jak niewiniątka. W następnym numerze będą seksownymi policjantkami albo cheerleaderkami i będą tak samo sztuczne. Ale ta dziewczyna z kościoła… ooo, to autentyk. – Uniósł krzyżyk i potarł go palcami. – Nie daje mi spokoju myśl, żeby zobaczyć coś prawdziwego. Moim zdaniem ludzie nie czują nawet połowy tego, co udają. Zwłaszcza dziewczyny zmieniają nastroje jak ciuchy tylko po to, żeby facet był ciągle nimi zainteresowany. Jak Glenna, która podtrzymuje moje zainteresowanie ręczną robotą. Nie dlatego, że to lubi. Dlatego, że nie lubi być samotna. Natomiast kiedy dziewczyna traci dziewictwo, może czuć ból, ale wie, że to się dzieje naprawdę. To może najprawdziwsza, najbardziej intymna rzecz, jaką można zobaczyć u drugiego człowieka. Zastanawiasz się, kim się stanie, kiedy w końcu odrzuci wszystkie pozy. O tym myślę, gdy myślę o tej dziewczynie z kościoła.
Ig pożałował, że zjadł te pół kanapki. Krzyżyk na szyi Lee migotał w słońcu, a kiedy Ig zamknął oczy, nadal to widział, sekwencje rozjarzonych powidoków sygnalizujących straszne ostrzeżenie. Poczuł nadchodzącą migrenę.
Otworzył oczy.
– A jak polityka nie wypali, będziesz zarabiał zabijaniem?
– Pewnie tak.
– Jak to będziesz robił? Jaką bronią?
Zastanawiał się, czy sam by nie zabił Lee, żeby odzyskać krzyżyk.
– O kim mówimy? O jakiejś ćpunce, która jest winna pieniądze dilerowi? Czy o prezydencie?
Ig powoli odetchnął.
– O kimś, kto zna prawdę o tobie. O najważniejszym świadku. Jeśli przeżyje, pójdziesz do więzienia.
– Spaliłbym go w samochodzie. Podłożyłbym bombę. Stoję na chodniku, patrzę, jak wsiada. Kiedy rusza, przyciskam guzik pilota, żeby po wybuchu samochód jechał dalej, wielki płonący wrak.
– Czekaj – przerwał mu Ig. – Zaraz. Muszę ci coś pokazać.
Zignorował zaciekawione spojrzenie Lee, wstał i poszedł do domu. Wrócił po trzech minutach z prawą ręką zaciśniętą w pięść. Lee podniósł głowę i uniósł pytająco brwi. Ig znowu usiadł w leżaku.
– Patrz. – Otworzył dłoń.
Lee spojrzał na petardę z twarzą nieruchomą jak plastikowa maska, ale ta obojętność nie zwiodła Iga, który zaczął go już poznawać. Na widok tego, co leżało na jego otwartej dłoni, Lee mimowolnie usiadł.
– Eric Hannity spłacił dług – powiedział Ig. – Dostałem to za zjechanie w wózku po stoku. Widziałeś indyka, nie?
– Przez godzinę z nieba padała mielonka.
– Fajnie byłoby wsadzić to do samochodu, nie? Powiedzmy, że znajdziemy jakiś wrak. Na pewno dałoby się tym zerwać maskę. Terry powiedział, że to petarda sprzed POD.
– Co?
– Sprzed prawa ochrony dzieci. Dzisiejsze petardy są jak pierdnięcia w wannie. W ogóle się nie umywają.
– Jak można je sprzedawać, skoro są nielegalne?
– Nielegalna jest produkcja nowych. Te są z partii starych.
– Już postanowiłeś? Chcesz znaleźć wrak i go wysadzić?
– Nie. Brat kazał mi zaczekać, aż pojedziemy na Cape Cod. W weekend przed Świętem Pracy. Zawiezie mnie, kiedy dostanie prawko.
– To chyba nie moja sprawa, ale nie rozumiem, co on ma z tym wspólnego – powiedział Lee.
– Eric Hannity nie zamierzał mi zapłacić, bo zjechałem ze stoku w tenisówkach. Powiedział, że nie byłem cały goły. Ale Terry to wyśmiał i zmusił Erica. Więc jestem mu coś winien. A Terry chce zaczekać do Cape Cod.
Po raz pierwszy w czasie ich krótkiej przyjaźni Lee wydał się zirytowany. Skrzywił się, poruszył nerwowo na leżaku, jakby nagle coś zaczęło go uwierać w plecy.
– Głupio, że nazwali je Wiśniami Ewy. Jabłka Ewy byłyby lepsze.
– Dlaczego?
– Z powodu Biblii.
– Biblia mówi tylko, że to owoce z drzewa poznania dobra i zła. Nie twierdzi, że to jabłko. Równie dobrze mogłaby być wiśnia.
– Ja tam w to nie wierzę.
– No – przyznał Ig. – Ja też. Dinozaury.
– Wierzysz w Jezusa?
– Dlaczego nie? Pisało o nim tyle samo osób, co o Juliuszu Cezarze. – Zerknął na Lee, który tak przypominał Cezara, że jego profil powinien się znaleźć na srebrnej monecie. Brakowało mu tylko laurowego wieńca.
– Wierzysz, że czynił cuda? – spytał Lee.
– Może. Nie wiem. Czy to ma znaczenie, jeśli reszta jest prawdziwa?
– Ja raz sprawiłem cud.
Ig pomyślał, że to żadne wielkie halo. Jego ojciec mówił, że raz widział UFO na pustyni w Nevadzie, gdzie pił z perkusistą z Cheap Trick.
– Było fajnie?
Lee skinął głową z odległym, nieco rozkojarzonym spojrzeniem bardzo błękitnych oczu.
– Naprawiłem księżyc. W dzieciństwie. I później. Jestem dobry w naprawianiu. To mi idzie najlepiej.
– Jak się naprawia księżyc?
Lee zmrużył jedno oko, uniósł rękę do nieba, ujął wyimaginowany księżyc między kciuk i palec wskazujący i lekko obrócił. Cicho klasnął językiem.
– O wiele lepiej.
Ig nie chciał mówić o religii, tylko o zniszczeniach.
– Kiedy zapalę ten lont, wydarzy się prawdziwy cud. Wyślę coś do Boga. Masz jakieś pomysły, co by to mogło być?
Lee spojrzał na petardę w sposób, który skojarzył się Igowi z mężczyzną siedzącym przy barze, pijącym jakąś wódę i patrzącym na dziewczynę, która na scenie ściąga majtki. Ich przyjaźń nie trwała długo, ale już ustalił się pewien schemat – w tym momencie Ig powinien dać mu petardę, tak jak dał mu pieniądze, płyty i krzyżyk Merrin Williams. Ale nie zaproponował mu jej, a Lee nie poprosił. Ig wyjaśnił sobie, że nie dał mu jej, ponieważ zawstydził go ostatnio, dając mu płyty. Prawda wyglądała trochę inaczej: czuł niską potrzebę zostawienia sobie czegoś, posiadania własnego krzyżyka. Później, po wyjściu Lee, zawstydził się tego impulsu – bogaty szczeniak z basenem, obdarzający skarbami mieszkającego w przyczepie syna samotnej matki.
– Mógłbyś wsadzić ją do dyni – powiedział Lee.
– To za bardzo podobne do indyka.
A potem się zaczęło. Lee podsuwał pomysły, Ig się nad nimi zastanawiał.
Przedyskutowali zalety wrzucenia petardy do rzeki, żeby sprawdzić, czy ogłuszą nią ryby, wrzucenia jej do wygódki, żeby sprawdzić, czy dojdzie do wybuchu gejzeru gówna, wystrzelenia jej z procy w dzwonnicę kościoła, by sprawdzić, co będzie, kiedy wybuchnie. Na przedmieściach znajdował się wielki billboard z napisem „Dziki Szkwał – hurtownia żeglarska". Lee uważał, że przezabawnie będzie przymocować petardę pod literami „szk" i sprawdzić, czy w ten sposób da się zrobić napis „Dziki wał – hurtownia żeglarska". Lee w ogóle miał mnóstwo pomysłów.
– Ciągle się zastanawiasz, jaką muzykę lubię – rzekł. – Powiem ci, co lubię. Odgłos wybuchów i brzęk szkła. To muzyka dla moich uszu.
Ig czekał w kolejce u fryzjera, kiedy z tyłu dobiegło go stukanie. Obejrzał się i zobaczył Glennę. Stała na chodniku tuż obok, gapiła się z nosem przyklejonym do szyby. Była tak blisko, że czułby na karku jej oddech, gdyby nie dzieląca ich tafla szkła. Oddychała na szybę, która zmatowiała od wilgoci. Glenna napisała na niej palcem: TWUJ SISIAK, i narysowała kreskówkowego zwisającego fiuta.
Serce Igowi załomotało; szybko obejrzał się, sprawdzając, czy matka jest blisko, czy zauważyła. Ale Lydia stała za fotelem fryzjerskim, udzielała wskazówek. Terry siedział przykryty peleryną, cierpliwie czekając na uczynienie go jeszcze piękniejszym. Strzyżenie wroniego gniazda Iga przypominało przycinanie rozrośniętego żywopłotu. Nie było mowy o ładnej fryzurze, tylko o zachowaniu jakiego takiego porządku.
Ig obejrzał się na Glennę, gwałtownie potrząsając głową – „Idź stąd!". Glenna wytarła szybę rękawem swojej niesamowicie niesamowitej skórzanej kurtki.
Nie była sama. Towarzyszył jej Autostrada do Piekła i ten drugi oberwaniec, który kręcił się z nimi przy odlewni, długowłosy nastoletni chłopak. Obaj stali na parkingu, grzebiąc w kuble na śmieci. o co chodziło z tymi kubłami?
Glenna zabębniła paznokciami w szybę. Były pomalowane na kolor lodu, długie i spiczaste. Ig znowu spojrzał na matkę i zorientował się, że nikt nie zauważy jego nieobecności. Lydia mówiła coś z zaangażowaniem, rysując w powietrzu jakiś kształt, idealny zarys fryzury, a może kulę, kryształową kulę, a w tej kuli przyszłość, w której dziewiętnastoletnia fryzjerka dostawała wielki napiwek za stanie, kiwanie głową i żucie gumy, podczas gdy Lydia będzie ją pouczać, jak ma wykonać swoją pracę.
Wyszedł. Glenna odwróciła się plecami do szyby i oparła o nią jędrny, okrągły tyłek. Gapiła się na Autostradę do Piekła i jego długowłosego kumpla. Stali po obu stronach kubła i worka na śmieci. Długowłosy ciągle dotykał twarzy Autostrady do Piekła, w niemal czuły sposób. Autostrada wybuchał głośnym rechotem przy każdej pieszczocie.
– Dlaczego dałeś Lee ten krzyżyk? – spytała Glenna.
Ig był wstrząśnięty – tego nie spodziewał się usłyszeć. Sam zadawał sobie to pytanie od tygodnia.
– Powiedział, że go naprawi.
– No i naprawił. Dlaczego go nie oddał?
– Nie jest mój, tylko… takiej dziewczyny, co go zgubiła w kościele. Chciałem go naprawić i oddać, ale nie potrafiłem, a Lee powiedział, że zrobi to narzędziami swojego taty, i teraz nosi go na wypadek, gdyby ją spotkał, sprzedając gazety na cele dobroczynne.
– Dobroczynne – prychnęła. – Powinieneś mu go odebrać. I swoje płyty też.
– On nie ma żadnych.
– Bo nie chce. Gdyby chciał, toby je sobie kupił.
– No nie wiem. Płyty są dość drogie, a…
– I co z tego? Nie jest biedny. Mieszka w Harmon Gates. Mój tata zajmuje się ich trawnikiem, stąd go znam. Raz tata posłał mnie do nich, żebym posadziła piwonie. Rodzice Lee mają mnóstwo pieniędzy. Powiedział ci, że nie stać go na płyty?
Wiadomość, że Lee mieszka w Harmon Gates, ma ogrodnika, matkę – zwłaszcza matkę! – oszołomiła Iga.
– Jego rodzice mieszkają razem?
– Czasami mi na to nie wygląda, bo jego matka pracuje w szpitalu Exeter, daleko dojeżdża i często nie ma jej w domu. Pewnie tak jest lepiej. Lee się z nią nie dogaduje.
Ig pokręcił głową. Wydawało się, że Glenna mówi o kimś zupełnie innym, kimś mu nieznanym. Stworzył sobie bardzo klarowny obraz życia Lee Tourneau – przyczepa, w której Lee mieszkał ze swoim ojcem, kierowcą ciężarówki, matka, która porzuciła go w dzieciństwie, żeby grzać koks i sprzedawać się na ulicy w Bostonie… Lee nigdy nie powiedział wprost, że mieszka w przyczepie ani że jego matka jest uzależnioną prostytutką, ale Ig uważał, że to wynika z jego widzenia świata, z unikania pewnych tematów.
– Powiedział ci, że nie ma pieniędzy? – spytała znowu Glenna.
Ig pokręcił głową.
– Tak myślałam. – Przez chwilę trącała stopą kamyk na ziemi. Potem podniosła głowę. – Jest ładniejsza ode mnie?
– Kto?
– Dziewczyna z kościoła. Ta, co nosiła krzyżyk.
Ig usiłował znaleźć właściwe słowa, miotał się w poszukiwaniu jakiegoś taktownego i miłosiernego kłamstwa – ale kłamstwa nigdy mu nie wychodziły, a jego milczenie też stanowiło jakąś odpowiedź.
– No tak – powiedziała Glenna uśmiechnięta smutno. – Tak myślałam.
Odwrócił wzrok, zbyt speszony tym nieszczęśliwym uśmiechem, żeby móc jej spojrzeć w oczy. Glenna była chyba w porządku, bezpośrednia i szczera.
Autostrada do Piekła i długowłosy rechotali nad kubłem na śmieci – brzmiało to jak przeraźliwe wrzaski wron. Ig nie miał pojęcia, z czego się śmieją.
– Znasz samochód, który można by podpalić tak, żeby nikt się nie czepiał? Nie czyjś, jakiś wrak?
– Bo co?
– Lee chce podpalić samochód.
Zmarszczyła brwi, usiłując zrozumieć, dlaczego Ig zmienił temat na akurat taki. Potem spojrzała na Autostradę do Piekła.
– Ojciec Gary'ego, mój wujek, ma parę gruchotów w lesie za domem w Derry. Prowadzi warsztat z częściami zamiennymi. A przynajmniej tak twierdzi. Nie wiem, czy odwiedził go jakiś klient.
– Powinnaś o nich wspomnieć Lee.
W szybę za jego plecami zabębniła pięść; oboje odwrócili się i ujrzeli matkę Iga. Lydia uśmiechnęła się do Glenny i uniosła rękę w sztywnym pozdrowieniu, po czym przeniosła spojrzenie na Iga i otworzyła szeroko oczy w grymasie zniecierpliwienia. Skinął głową, ale kiedy matka się odwróciła, nie ruszył od razu do salonu. Glenna przechyliła głowę pytająco.
– Czyli… jeśli będzie się szykować jakieś podpalenie, chcesz się załapać?
– Nie bardzo. Bawcie się, dzieci. – Dzieci – powtórzyła i uśmiechnęła się szerzej. – Jak się obetniesz?
– Nie wiem. Pewnie jak zawsze.
– Powinieneś się ogolić. Na łysą pałę. Wyglądałbyś super.
– Co? Nie. No wiesz, mama.
– To przynajmniej powinieneś się obciąć na krótko i je postawić. Utlenić końce albo co. Twoje włosy to ty. Nie chcesz być kimś interesującym? – Zmierzwiła mu włosy. – Mógłbyś, bez większego wysiłku.
– Chyba nie mam prawa głosu. Mama chce, żebym miał coś praktycznego.
– A to szkoda. Lubię wariackie włosy.
– Tak? – odezwał się Gary vel Autostrada do Piekła. – To mój zad by ci się spodobał.
Oboje spojrzeli na niego i długowłosego. Wyjęli ze śmieci ścinki włosów i przykleili je do twarzy Gary'ego, tworząc kudłatą, rudawobrązową brodę, z jaką van Gogh przedstawiał się na autoportretach. Nie pasowała do błękitnawego cienia na ogolonej głowie Gary'ego.
Glenna skrzywiła się boleśnie.
– Boże. Nikt się na to nie nabierze, debilu.
– Daj mi kurtkę – zażądał Gary. – Włożę i na pewno będę wyglądał na co najmniej dwadzieścia lat.
– Będziesz wyglądał jak debil. I nie pozwolę, żeby cię w niej aresztowali.
– Świetny ciuch – zauważył Ig.
Glenna rzuciła mu zagadkowo żałosne spojrzenie.
– Dostałam od Lee. Bardzo jest hojny.
Lee otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale rozmyślił się i je zamknął.
– Co? – spytał Ig.
Lee znowu otworzył usta, zamknął je, otworzył i powiedział:
– Podoba mi się to tra-ta-ta-ta w piosence Glenna Millera. Do tej melodii i trup by zatańczył.
Ig skinął głową bez słowa.
Siedzieli w basenie, bo sierpień powrócił. Skończyły się deszcze i te absurdalne chłody. Zrobiło się prawie czterdzieści stopni, na niebie nie było ani jednej chmurki. Lee naniósł na nos smużkę białego balsamu do opalania, żeby go sobie nie spiec. Ig miał nadmuchiwane kółko, a Lee opierał się na materacu i obaj unosili się w ciepłej wodzie, tak zachlorowanej, że opary piekły ich w oczy. Było za gorąco, żeby się wygłupiać.
Krzyżyk nadal wisiał na szyi Lee. Spoczywał na materacu, jakby wyciągał się w stronę Iga, przyciągany jego spojrzeniem. Migotał w słońcu złotem, emitując miarowy sygnał staccato. Ig nie musiał znać alfabetu Morse'a, żeby wiedzieć, co oznacza. Sobota, jutro Merrin Williams zjawi się w kościele. Ostatnia szansa, sygnalizował krzyżyk, ostatnia szansa, ostatnia szansa.
Lee lekko rozchylił wargi. Wydawało się, że chce powiedzieć coś jeszcze, ale nie wie, jak zacząć. W końcu oznajmił:
– Kuzyn Glenny, Gary, organizuje za parę tygodni ognisko. U siebie. Takie pożegnanie lata. Ma parę domowych petard. Powiedział, że może też skołuje piwo. Chciałbyś przyjść?
– Kiedy?
– W ostatnią sobotę tego miesiąca.
– Nie mogę. Tata gra z Johnem Williamsem i Boston Pops. To premiera. Zawsze chodzimy na jego premiery.
– Aha, rozumiem.
Lee włożył krzyżyk do ust i zaczął go ssać w zamyśleniu. W końcu wypluł go i spytał:
– Zechcesz ją sprzedać?
– Co?
– Wiśnię Ewy. Petardę. Gary ma takiego gruchota. Mówi, że nikogo nie obejdzie, jeśli go zniszczymy. Moglibyśmy go oblać benzyną i wysadzić. – Zorientował się, że powiedział za dużo, i dodał: – Nie dlatego cię zaprosiłem. Z tobą będzie fajniej.
– Wiem. Ale głupio by mi było ci ją sprzedać.
– No wiesz, nie możesz mi ciągle wszystkiego dawać. Jeśli miałbyś ją sprzedać, ile byś chciał? Odłożyłem trochę pieniędzy z napiwków za gazety.
Albo mógłbyś pożyczyć dwudziestkę od mamci, rozległ się w głowie Iga podstępny, jedwabisty głos.
– Nie chcę od ciebie pieniędzy. Ale mogę się zamienić.
– Na co?
– Na to – oznajmił, wskazując krzyżyk.
No i się stało. Powiedział. Następny oddech zatrzymał w płucach, haust rozprażonego, cuchnącego chlorem tlenu, chemicznego i dziwnego. Lee uratował mu życie, wyciągnął nieprzytomnego z rzeki, wtłoczył w niego powietrze i Ig był gotów się odwdzięczyć, czuł, że powinien oddać Lee wszystko – z wyjątkiem tego. Dziewczyna dawała sygnały jemu, nie Lee. Ig rozumiał, że nie ma prawa targować się z Lee, nic go nie usprawiedliwiało, nie miał prawa wmawiać sobie, że zachowuje się jak przyzwoity człowiek. Ledwie zażądał zwrotu krzyżyka, poczuł, że coś w nim obumiera. Zawsze uważał się za dobrego człowieka, niezłomnego bohatera. Ale dobry człowiek by tego nie zrobił. Zatem może istnieją większe priorytety od bycia dobrym człowiekiem.
Lee wbił w niego wzrok; kąciki jego ust drgały w lekkim półuśmiechu. Ig poczuł żar rozlewający mu się na twarzy i właściwie nie całkiem żałował, cieszył się, że dla niej dał się zawstydzić.
– Wiem, że wyskakuję z tym nagle, ale chyba się w niej zabujałem. Powiedziałbym wcześniej, tylko nie chciałem ci wchodzić w drogę.
Lee bez wahania sięgnął na kark i rozpiął łańcuszek.
– Wystarczyło poprosić. Jest twój. Zawsze był. Ty go znalazłeś, nie ja. Ja go tylko naprawiłem. A jeśli to ci pomoże ją poznać, chętnie to także naprawię.
– Myślałem, że ona cię kręci. Chyba nie…
Lee machnął ręką.
– Nie będę rywalizować z przyjacielem o dziewczynę, której imienia nawet nie znam. Dałeś mi tyle płyt. Nawet jeśli większość to szajs, i tak doceniam. Nie jestem niewdzięczny, Ig. Jeśli ją kiedyś zobaczysz, będzie twoja. Stoję za tobą murem. Ale nie sądzę, żeby wróciła.
– Wróci – powiedział Ig cicho.
Lee spojrzał na niego.
Ig powiedział prawdę, zanim zdążył się powstrzymać. Musiał wiedzieć, że Lee nie ma mu tego za złe, bo są przyjaciółmi. Pozostaną przyjaciółmi do końca życia.
Kiedy Lee się nie odezwał – unosił się na wodzie z tym półuśmiechem na pociągłej, wąskiej twarzy – Ig dodał:
– Spotkałem kogoś, kto ją zna. Nie było jej w zeszłą niedzielę, bo ona i jej rodzice przeprowadzają się z Rhode Island i wrócili po rzeczy.
Lee zdjął krzyżyk z szyi i rzucił do Iga, który go złapał, zanim łańcuszek dotknął wody.
– Bierz ją, tygrysie – powiedział Lee. – Ty to znalazłeś, a ona z jakiegoś powodu na mnie nie leci. Poza tym ostatnio i tak niczego mi nie brakuje, jeśli chodzi o laski. Glenna wczoraj przyszła do mnie, żeby powiedzieć mi o samochodzie Gary'ego, a przy okazji wzięła do buzi. Tylko na chwilę, ale wzięła. – Lee rozpromienił się jak dziecko, które dostało balonik. – Zdzira, nie?
– Niesamowita – przyznał Ig i uśmiechnął się blado.
Ig zobaczył Merrin Williams, a potem udał, że jej nie widzi, co nie było łatwe, bo serce zaczęło mu łomotać, rzucać się o jego żebra jak wściekły pijak atakujący kraty celi. Myślał o tej chwili nie tylko codziennie, lecz niemal co godzina każdego dnia, odkąd ją zobaczył, i jego układ nerwowy prawie nie wyrabiał, iskrzył jak przeładowana sieć. Dziewczyna miała na sobie kremowe lniane spodnie i białą bluzkę z podwiniętymi rękawami, a włosy tym razem rozpuściła. Spojrzała wprost na niego, gdy szedł wraz z rodziną między ławkami, udając, że jej nie dostrzega.
Lee i jego ojciec przybyli na parę minut przed nabożeństwem i usiedli w ławce po stronie Iga, w pierwszych rzędach. Lee odwrócił głowę i zmierzył dziewczynę przeciągłym spojrzeniem od stóp do głów. Jakby tego nie zauważyła. Spoglądała ze skupieniem na Iga. Lee zakończył oględziny, odwrócił się i spojrzał na Iga spod ciężkich powiek. Pokręcił głową z kpiącą dezaprobatą, po czym znów skierował się twarzą do ołtarza.
Merrin wpatrywała się w Iggy'ego przez całe pięć pierwszych minut nabożeństwa, a on przez cały ten czas ani razu na nią nie spojrzał. Zacisnął śliskie od potu ręce, wpatrzony w ojca Moulda.
Nie oderwała od niego wzroku, dopóki ojciec Mould nie powiedział: „Módlmy się". Wtedy uklękła w ławce i złożyła dłonie – i właśnie wtedy Ig wyjął krzyżyk z kieszeni. Ułożył go w zagłębieniu dłoni, złapał nim słoneczny promień i skierował w jej stronę. Po jej policzku przesunął się nierealny świetlisty złoty krzyżyk, dotarł do kącika jej oka. Kiedy błysnął do niej po raz pierwszy, mrugnęła, gdy zrobił to po raz drugi – wzdrygnęła się, po trzecim razie spojrzała na niego. Trzymał nieruchomo dłoń, więc w jej zagłębieniu płonął krzyżyk czystego blasku, rzucającego poblask na policzek dziewczyny. Spojrzała na niego z niespodziewaną powagą – radiotelegrafistka z wojennego filmu, odbierająca od towarzysza broni meldunek decydujący o życiu i śmierci.
Powoli i precyzyjnie przechylał krzyżyk, wysyłając alfabetem Morse'a wiadomość, którą przez ten tydzień wykuł na pamięć. Czuł, że dokładne jej nadanie jest bardzo ważne, więc manipulował krzyżykiem ostrożnie jak naparstkiem nitrogliceryny. Skończył, przez chwilę patrzył na dziewczynę, po czym zamknął krzyżyk w dłoni i znowu odwrócił wzrok, z sercem łomoczącym tak głośno, że klęczący obok ojciec musiał je chyba usłyszeć. Ale nie, modlił się z przymkniętymi oczami, pochylony nad złożonymi dłońmi.
Ig Perrish i Merrin Williams starannie unikali swojego wzroku do końca mszy. A raczej, dokładnie mówiąc, nie spoglądali na swoje twarze, choć Ig czuł, że Merrin obserwuje go kątem oka, tak jak on ją, zachwycając się jej sylwetką, gdy śpiewała, stojąc z wyprostowanymi plecami. Jej włosy płonęły.
Ojciec Mould pobłogosławił wiernych i zalecił, by się kochali, co idealnie zgadzało się z zamiarami Iga. Ludzie zaczęli wychodzić, Ig został na miejscu, z ręką ojca na ramieniu, jak zawsze. Merrin Williams wyszła z ławki, także z ojcem za plecami. Ig spodziewał się, że dziewczyna zatrzyma się i podziękuje za znalezienie jej krzyżyka, ale nawet na niego nie spojrzała. Odwróciła się do ojca i wyszli, rozmawiając ze sobą. Ig otworzył usta, żeby się do niej odezwać – a potem zauważył, że dziewczyna kieruje palec wskazujący za siebie, w stronę swojej ławki. Gest był tak niedbały, jakby machała tylko ręką, ale Ig zrozumiał z całą pewnością, że dziewczyna mu pokazuje, gdzie ma na nią zaczekać.
Gdy przejście opustoszało, puścił rodziców i brata przodem. Zamiast za nimi pójść, podszedł do ołtarza i prezbiterium. Matka rzuciła mu spojrzenie; wskazał korytarz na zapleczu, w którym znajdowała się łazienka. W końcu ile razy można udawać, że się zawiązuje sznurowadło. Matka poszła dalej, trzymając rękę na ramieniu Terry'ego, który oglądał się na Iga, podejrzliwie mrużąc oczy, ale pozwolił się odciągnąć.
Ig stał w mrocznym korytarzu prowadzącym do gabinetu ojca Moulda. Dziewczyna wkrótce wróciła, a do tego czasu kościół opustoszał. Rozejrzała się po nawie, ale nie dostrzegła Iga. Stał w mroku. Podeszła do ołtarza, zapaliła świeczkę, przeżegnała się, uklękła i zaczęła się modlić. Włosy zasłoniły jej połowę twarzy, dlatego Ig uznał, że go nie zauważy, kiedy do niej podejdzie. Wcale nie czuł, że do niej podchodzi. Nogi jakby nie należały do niego. Miał wrażenie, że ktoś go wiezie, że znowu znalazł się na wózku z supermarketu – to samo ekstatyczne, a jednocześnie mdlące poczucie nagiej pustki w żołądku, poczucie spadania z krawędzi świata, słodkiego ryzyka.
Nie przerywał jej, dopóki nie podniosła głowy.
– Cześć – odezwał się, kiedy wstała. – Znalazłem twój krzyżyk. Martwiłem się, że nie było cię tydzień temu i że już ci go nie oddam. – Wyciągnął do niej łańcuszek.
Pociągnęła za krzyżyk, wysunęła mu łańcuszek z dłoni, położyła na swojej.
– Naprawiłeś.
– Nie. Mój przyjaciel, Lee Tourneau, go naprawił. Umie naprawiać różne rzeczy.
– Aha. Podziękuj mu ode mnie.
– Sama możesz mu podziękować, jeśli nadal tu jest. Też chodzi do tego kościoła.
– Zapniesz? – spytała. Odwróciła się tyłem do niego, uniosła włosy i pochyliła głowę, ukazując biały kark.
Ig wytarł dłonie o pierś, rozpiął łańcuszek i delikatnie otoczył nim jej szyję. Miał nadzieję, że dziewczyna nie zobaczy, jak mu się trzęsą ręce.
– Widziałaś Lee – dodał Ig, żeby coś mówić. – Siedział za tobą tego dnia, kiedy pękł ci łańcuszek.
– Ten? Chciał mi go wtedy zapiąć. Myślałam, że mnie nim udusi.
– Ja cię chyba nie duszę?
– Nie.
Nie mógł sobie poradzić z zapięciem. Ręce mu za mocno drżały. Czekała cierpliwie.
– Za kogo zapaliłaś świeczkę? – spytał.
– Za moją siostrę.
– Masz siostrę?
– Już nie – powiedziała sucho, głosem wypranym z emocji.
Zrozumiał, że nie powinien pytać.
– Odczytałaś wiadomość? – palnął, posłuszny gwałtownej potrzebie, żeby zmienić temat.
– Jaką wiadomość?
– Tę, którą ci błyskałem. Alfabetem Morse'a. Znasz alfabet Morse'a, prawda?
Roześmiała się – niespodziewanie hałaśliwie, aż Ig prawie wypuścił krzyżyk. Zaraz potem jego palce zrozumiały, co robić, i zapiął łańcuszek. Odwróciła się. Była tak blisko. Gdyby trochę uniósł ręce, dotknąłby jej bioder.
– Nie. Parę razy poszłam na spotkania skautek, ale odeszłam, zanim doszłyśmy do czegoś interesującego. Biwakowania nie muszę się uczyć. Mój ojciec pracował w leśnictwie. Co mi sygnalizowałeś?
Zbiła go z tropu. Już sobie zaplanował całą tę rozmowę, z wielką starannością obmyślił każde jej pytanie i każdą swoją zręczną odpowiedź, a teraz wszystko na nic.
– Ale coś mi wtedy sygnalizowałaś? – spytał.
Znowu się roześmiała.
– Sprawdzałam tylko, jak długo mogę ci błyskać w oczy, zanim się zorientujesz, co robię. Myślałeś, że jaką wiadomość ci przesyłam?
Nie odpowiedział. Tchawica znowu mu się zacisnęła, na twarz buchnął straszliwy żar i po raz pierwszy dotarło do niego, jak idiotyczne było podejrzenie, że dziewczyna w ogóle cokolwiek mu sygnalizowała, a już tym bardziej to, co sobie wmówił – że wysłała mu słowo „my". Żadna dziewczyna na świecie nie wysłałaby takiej wiadomości chłopakowi, z którym nigdy wcześniej nie rozmawiała. Teraz, kiedy patrzył faktom w oczy, wydało mu się to zupełnie oczywiste.
– Sygnalizowałem „To twoje" – odpowiedział w końcu, uznając, że jedynym bezpiecznym wyjściem jest zignorować pytanie, które mu zadała. Poza tym skłamał, choć zabrzmiało to jak prawda. On także sygnalizował jej pojedyncze słowo. Tym słowem było „tak".
– Dzięki, Iggy.
– Skąd znasz moje imię? – spytał i zdziwił się, że nagle się zaróżowiła.
– Spytałam kogoś. Zapomniałam dlaczego.
– A ty jesteś Merrin.
Zapatrzyła się na niego pytającymi, zaskoczonymi oczami.
– Spytałem kogoś.
Obejrzała się na drzwi.
– Moi rodzice chyba czekają.
– W porządku.
W przedsionku kościoła dowiedział się, że są w tej samej klasie, że jej dom znajduje się na Clapham Street i że matka zapisała ją na listę dawców krwi w akcji organizowanej przez kościół. Ig też brał w niej udział.
– Nie widziałam cię na liście – powiedziała Merrin.
Ig zrobił jeszcze trzy kroki, zanim zrozumiał, że to musiało znaczyć, iż szukała jego nazwiska. Zerknął na nią. Uśmiechała się do siebie enigmatycznie.
Wyszli; słońce świeciło tak mocno, że jego rażące promienie oślepiły Iga. Zobaczył pędzącą na niego ciemną plamę, uniósł ręce i złapał piłkę. Kiedy odzyskał wzrok, dostrzegł brata, Lee Tourneau i innych chłopców – nawet Erica Hannity'ego – oraz ojca Moulda, stojących na trawie. Mould krzyknął:
– Ig, tutaj!
Derrick Perrish i ojciec Merrin rozmawiali wesoło, jakby przyjaźnili się od lat. Matka Merrin, chuda kobieta o zaciśniętych bezkrwistych ustach, osłaniała ręką oczy i uśmiechała się do córki w nieco zbolały sposób. Ten dzień pachniał rozgrzanym asfaltem, rozprażoną karoserią samochodów, świeżo skoszoną trawą. Ig, który nie miał sportowych zdolności, wziął zamach i rzucił piłkę idealnym łukiem. Śmignęła w powietrzu i spadła prosto w duże, stwardniałe ręce ojca Moulda, który uniósł ją nad głowę i pobiegł przez zielony trawnik, ubrany w czarną koszulę z krótkimi rękawami i koloratkę.
Mecz trwał prawie pół godziny. Ojcowie, synowie i duchowny ścigali się po trawie. Lee został wciągnięty jako rozgrywający. Też nie był specjalnie wysportowany, ale tak wyglądał, spokojny, niemal lodowato spokojny, z krawatem zarzuconym na ramię. Merrin zrzuciła buty i również włączyła się do gry, jedyna dziewczyna wśród nich. Jej matka zawołała:
– Merrin Williams, pobrudzisz spodnie trawą i nigdy ich nie odczyścimy!
Ale ojciec machnął ręką i powiedział:
– Niech się rozerwie.
Umawiali się, że nie będą się przewracać, ale Merrin rzucała się na Iga przy każdej okazji, zbijała go z nóg. Śmieszne, był kasowany przez cienką jak słomka szesnastolatkę. Nikt nie bawił się lepiej niż sam Ig, który wręcz szukał okazji, żeby się jej podłożyć.
– Weź ty się od razu wal na ziemię, jak tylko piłka znajdzie się w grze – powiedziała po piątym czy szóstym razie. – Ja mogę tak cały dzień, słyszysz? Co cię tak śmieszy?
Bo Ig się śmiał.
Klęczała nad nim, jej rude włosy łaskotały go w nos. Pachniała cytryną i miętą. Krzyżyk zwisał jej z szyi, znowu do niego błyskał, przekazywał mu wiadomość o niemal nieznośnym ładunku rozkoszy
– Nic – powiedział. – Słyszę cię głośno i wyraźnie.
Przez resztę lata ciągle na siebie wpadali. Gdy Ig jechał z matką do supermarketu, Merrin była w nim ze swoją matką i jakoś się okazywało, że idą razem, parę kroków za dorosłymi. Merrin miała torbę wiśni, które jedli razem.
– Czy to kradzież? – spytał Ig.
– Nie, jeśli zjemy dowody zbrodni – powiedziała, wypluła pestkę i oddała mu. Oddawała mu pestki, spodziewając się, że się ich pozbędzie – co czynił, wkładając je do kieszeni. Wrócił do domu, niosąc w kieszeni dżinsów słodko pachnący mokry gruzeł pestek rozmiaru dziecięcej piąstki.
A kiedy jaguar musiał pojechać na przegląd, Ig zabrał się z ojcem, bo wiedział, że w firmowym warsztacie pracuje tata Merrin. Nic nie wskazywało na to, że zastanie tam Merrin – w słoneczne środowe popołudnie – ale tam była, siedziała na biurku, machając nogami, jakby na niego niecierpliwie czekała. Wzięli sobie oranżadę z automatu i rozmawiali w korytarzu na zapleczu, pod brzęczącymi świetlówkami. Ona powiedziała mu, że jutro wybiera się z ojcem na Queen's Face. Ig powiedział, że trasa biegnie tuż za jego domem, a ona spytała, czy poszedłby z nimi. Miała wargi zabarwione oranżadą. Nie musieli się starać, żeby być razem. Przychodziło im to najnaturalniej na świecie.
Całkiem naturalne było też zabieranie Lee. Dzięki niemu sytuacja nie stawała się zbyt poważna. Wprosił się na wyprawę na Queen's Face, powiedział, że chce sprawdzić, czy da się tam zjeżdżać na desce. Ale zapomniał ją zabrać.
Podczas wspinaczki Merrin chwyciła dekolt koszulki i powachlowała się nim, przesadnie dysząc.
– Skaczecie czasem? – spytała, wskazując wodę między drzewami. Rzeka wiła się wśród gęstwiny w dolinie, czarny wąż o roziskrzonych łuskach.
– Ig bez przerwy – odpowiedział Lee, a Ig parsknął śmiechem.
Merrin zaskoczona spojrzała pytająco, lecz Ig tylko pokręcił głową.
– Ale wiesz co? – ciągnął Lee. – Ig ma o wiele fajniejszy basen. Kiedy ją wreszcie zaprosisz?
Ig poczuł mrowiący żar na policzkach. Marzył o tym wiele razy – Merrin w bikini – ale kiedy nadarzała się okazja, żeby poprosić, brakowało mu tchu.
Przez te pierwsze tygodnie rozmawiali o jej siostrze Regan raz, tylko raz. Ig spytał, dlaczego przeprowadzili się z Rhode Island, a Merrin odpowiedziała, wzruszając ramionami:
– Rodzice załamali się po śmierci Regan, a matka tu dorastała, ma tu całą rodzinę. Zresztą w domu jest jakoś dziwnie, odkąd nie ma Regan.
Regan zmarła w wieku dwudziestu lat na rzadką, wyjątkowo złośliwą odmianę raka piersi. Umierała tylko cztery miesiące.
– To musiało być straszne – wymamrotał Ig idiotyczny ogólnik, choć w tej chwili tylko to wydawało się na miejscu. – Nie potrafię sobie wyobrazić, jak bym się czuł, gdyby Terry umarł. To mój najlepszy przyjaciel.
– Tak myślałam o Regan i o sobie. – Siedzieli w pokoju Merrin, ona odwróciła się plecami do Iga, pochyliła głowę. Czesała włosy i mówiła dalej, nie patrząc na niego: – Ale kiedy chorowałam, coś powiedziała. Coś wstrętnego. Nie podejrzewałam, że tak o mnie myślała. Poczułam, że właściwie jej nie znałam. W zasadzie mi się upiekło, biorąc pod uwagę, co powiedziała rodzicom. Chyba jej nie wybaczę tego, co powiedziała o tacie. – To ostatnie rzuciła tak lekko, jakby rozmawiali o całkiem nieważnej sprawie. Potem umilkła.
Musiało minąć kilka lat, żeby znowu porozmawiali o Regan. A gdy wtedy Merrin powiedziała mu, że zostanie lekarzem, Ig nie musiał pytać, jaką specjalizację wybierze.
Pewnego sierpniowego dnia Ig i Merrin pracowali przy zbiórce krwi w centrum naprzeciwko kościoła, rozdając papierowe kubki z gazowanym napojem i markizy. Parę wentylatorów leniwie miesiło ciepłe powietrze, a oni wypijali równie dużo soku, co roznosili. Ig właśnie zbierał odwagę, by w końcu zaprosić Merrin na basen, kiedy pojawił się Terry.
Stanął w głębi pomieszczenia, szukając wzrokiem Iga, który podniósł rękę, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Terry dał mu znak głową – „Chodź tutaj". Ten ruch był jakiś sztywny, miał w sobie napięcie i niepokój. Właściwie sama obecność brata budziła niepokój. Terry nie należał do tych, co się choćby zbliżą do kościelnej imprezy w piękne letnie popołudnie, jeśli mogą tego uniknąć. Idąc między leżankami z krwiodawcami, w których ramiona wkłuto rurki, Ig niemal nie zdawał sobie sprawy, że Merrin mu towarzyszy. Wszędzie pachniało środkiem dezynfekującym i krwią.
Kiedy Ig dotarł do brata, Terry chwycił go za ramię, ścisnął je boleśnie. Pociągnął go do holu, gdzie nie było nikogo. Za drzwiami płonął rozprażony, martwy dzień.
– Dałeś mu petardę?
Ig nie musiał pytać, o kogo chodzi. Poprzedniego dnia Lee pojechał do Gary'ego. Teraz Ig uświadomił sobie, że nie widział go dziś w kościele.
– Razem z innymi kretynami przykleił petardę do szyby wraku i uciekł – opowiadał Terry. – Ale nie wybuchła od razu i Lee myślał, że lont zgasł. Tak bywa. Wrócił, żeby sprawdzić, i w tej chwili szyba wybuchła, a szkło bryznęło na wszystkie strony. Ig! Wyciągnęli mu z lewego oka taki kawał! Podobno to cud, że nie przebił mu mózgu.
Ig chciał krzyknąć, ale coś mu się stało z piersią, jakby dostał dawkę nowokainy. Nie mógł się odezwać, nie potrafił wydusić z gardła żadnego dźwięku.
– Gdzie twój inhalator? – odezwała się Merrin. Głos miała spokojny i pewny. Już wiedziała o jego astmie.
Z trudem wysupłał inhalator z kieszeni, upuścił na podłogę. Merrin go podniosła. Włożył inhalator do ust i odetchnął przeciągle, wessał wilgotne powietrze.
– Słuchaj, Ig – powiedział Terry. – Nie chodzi tylko o oko. Lee ma poważne kłopoty. Słyszałem, że z karetką przyjechała policja. Pamiętasz tę jego deskę? Okazuje się, że jest kradziona. Odebrali jego dziewczynie skórzaną kurtkę za dwieście dolarów. Policjanci poprosili dziś rano jego ojca o pozwolenie na przeszukanie pokoju Lee i znaleźli mnóstwo kradzionych rzeczy. Lee pracował przez parę tygodni w supermarkecie i sklepie zoologicznym, miał klucz do korytarza służbowego, który biegnie za sklepami. Wyniósł sterty towaru. Miał gazety, które podkradał z kiosku i sprzedawał ludziom, udając, że zbiera pieniądze na jakiś zmyślony cel dobroczynny. Gnojek ma nasrane w głowie. Trafi do sądu dla nieletnich, jeśli któryś sklep go oskarży. Będzie lepiej dla niego, jeśli oślepnie na jedno oko. Może ludzie będą mu współczuć i nie…
– O Boże! – jęknął Ig, który usłyszał tylko „jeśli oślepnie na jedno oko" i „wyciągnęli mu taki kawał!". Wszystko inne zmieniło się w niezrozumiały hałas, jakby Terry grał na trąbce jakąś awangardową melodię. Ig płakał i ściskał dłoń Merrin. Kiedy go wzięła za rękę? Nie wiedział.
– Musisz z nim porozmawiać – oznajmił Terry. – Powiedz mu, żeby trzymał gębę na kłódkę. Musimy się zatroszczyć o własne tyłki. Jeśli ktoś się dowie, że dostał tę petardę od ciebie… a ty ode mnie… o Jezu! Wyrzucą mnie z orkiestry.
Ig nie mógł się odezwać, musiał jeszcze raz zaciągnąć się inhalatorem. Dygotał.
– Dasz mu sekundę? – warknęła Merrin. – Niech chociaż odzyska oddech.
Terry rzucił jej zaskoczone, przenikliwe spojrzenie. Rozchylił na chwilę usta. Potem je zamknął i już się nie odezwał.
– Chodź, Ig – dodała Merrin. – Wyjdźmy.
Ig poszedł za nią na dygoczących nogach. Terry został.
Powietrze stało nieruchomo, ciężkie od wilgoci i narastającego napięcia. Wcześniej niebo było czyste, teraz napłynęły ciężkie chmury, ciemne i ogromne jak flota lotniskowców. Podmuchy gorącego wiatru uderzały nie wiadomo skąd. Ten wiatr pachniał jak rozgrzane żelazo, jak szyny w słońcu, stare rury, a kiedy Ig zamknął oczy, zobaczył trasę Evela Knievela, te dwie rury wystające z ziemi jak szyny kolejki górskiej.
– To nie twoja wina – odezwała się Merrin. – On nie będzie miał ci tego za złe. Chodź. Zbiórka krwi prawie skończona. Zabierzmy nasze rzeczy i idźmy do niego. Natychmiast. Ty i ja.
Ig zadrżał na myśl, że mogłaby mu towarzyszyć. Dokonał wymiany – petarda w zamian za nią. Zabranie jej do Lee byłoby okropne. Jakby z niego kpił. Żyje dzięki Lee, a odpłacił mu, zabierając Merrin, i proszę, co się stało, Lee oślepł na jedno oko, stracił je, i to wszystko przez Iga. On dostał dziewczynę i życie, przyjaciel – kawał szkła w oku i kalectwo. Ig znowu głęboko zaciągnął się inhalatorem, oddychanie zaczęło sprawiać mu trudność.
Kiedy wreszcie zdołał zaczerpnąć dość powietrza, powiedział:
– Nie możesz ze mną pojechać.
Już teraz coś mu podpowiadało, że może odpokutować za to, tylko rozstając się z nią, ale jednocześnie coś innego – to samo coś, co kazało mu wymienić się na krzyżyk – wiedziało, że tego nie zrobi. Podjął decyzję wiele tygodni temu, zawarł układ nie tylko z Lee, ale z samym sobą, że zrobi wszystko, by móc być z Merrin Williams. Rezygnacja z niej nie zrobi z niego pozytywnego bohatera.
– Dlaczego? To także mój przyjaciel – zaprotestowała i Ig najpierw zdziwił się, że to powiedziała, a potem – że nie domyślił się tego wcześniej.
– Nie wiem, jak się zachowa. Może będzie na mnie wściekły. Może coś powie o tej wymianie. – Ledwie te słowa padły z jego ust, zrozumiał, że nie powinien ich mówić.
– Jakiej wymianie? – Pokręcił głową, ale spytała znowu:
– Co wymieniłeś?
– Nie będziesz się gniewać?
– Nie wiem. Powiedz i zobaczymy.
– Kiedy znalazłem twój krzyżyk, Lee wziął go ode mnie, żeby naprawić. A potem chciał ten krzyżyk zatrzymać i musiałem się z nim na coś wymienić. Na tę petardę.
Zmarszczyła brwi.
– No i…?
Zapatrzył się na nią bezsilnie, błagał ją w duchu, żeby zrozumiała, ale nie rozumiała, więc wyjaśnił:
– Chciał zatrzymać krzyżyk, żeby mieć pretekst do spotkania z tobą.
Jeszcze przez chwilę nie rozumiała. Potem oczy jej błysnęły. Nie uśmiechnęła się.
– Myślisz, że wymieniłeś… – zaczęła i urwała. Zaraz podjęła, patrząc na niego ze spokojem tak zimnym, że jaja się od niego kurczyły. – Myślisz, że wymieniłeś się na mnie? Sądzisz, że tak to działa? I myślisz, że gdyby to on, nie ty, oddał mi krzyżyk, teraz byłby… – Ale nie powiedziała tego, bo wtedy musiałaby przyznać, że ona i Ig są razem, o czym wiedzieli oboje, choć żadne nie chciało tego powiedzieć na głos. Zaczęła po raz trzeci: – Ig, zostawiłam go na ławce dla ciebie.
– Zostawiłaś…?
– Nudziłam się. Strasznie się nudziłam. Siedziałam tam i wyobrażałam sobie sto innych poranków, smażenie się w słońcu w tym kościele, umieranie po troszeczku co niedziela, kiedy ojciec Mould bredzi o moich grzechach. Musiałam mieć na co czekać. Mieć jakiś powód, żeby tu przyjść. Nie chcę już dłużej słuchać, jak jakiś facet mówi o grzechach. Sama chcę je popełniać. A potem zobaczyłam ciebie. Siedziałeś jak mały świętoszek, chłonąłeś każde słowo, jakby to było strasznie interesujące, i wiedziałam, po prostu wiedziałam, że narąbanie ci w głowie zapewni mi wiele godzin rozrywki.
W końcu Ig odwiedził Lee Tourneau sam. Gdy wrócił z Merrin do miejskiej świetlicy, żeby pozbierać pudełka po pizzy i puste butelki po soku, rozległ się grzmot trwający co najmniej dziesięć sekund – basowy, przeciągły pomruk, nie tyle słyszalny, ile odczuwalny. Kości Iga zadrżały jak kamertony. Pięć minut później w dach zabębnił deszcz tak głośno, że Ig musiał krzyczeć, by Merrin go usłyszała, choć stała tuż obok. Zrobiło się ciemno, a strugi wody spadały z taką siłą, że z otwartych drzwi nie było widać krawężnika. Myśleli, że pojadą do Lee rowerami, ale przyjechał ojciec Merrin, żeby odwieźć ją samochodem do domu, i musieli się rozstać.
Terry dostał prawo jazdy dwa dni wcześniej, zdał za pierwszym razem i następnego dnia zawiózł Iga do Lee Tourneau. Burza rozdarła wiele drzew, zwaliła słupy telefoniczne i Terry musiał lawirować jaguarem wśród połamanych gałęzi i przewróconych skrzynek pocztowych. Całkiem jakby jakaś wielka podziemna eksplozja zatrzęsła całym miastem i zostawiła je w stanie ruiny.
Osiedle Harmon Gates było plątaniną podmiejskich uliczek. Domy pomalowane na cytrusowe kolory, garaże na dwa samochody, od czasu do czasu basen na tyłach domu. Matka Lee, pielęgniarka, około pięćdziesiątki, stała przed domem w stylu królowej Anny. Zdejmowała gałęzie z zaparkowanego cadillaca, zaciskając usta z irytacją. Terry zaczekał, aż Ig wysiądzie, i powiedział, żeby zadzwonił do domu, kiedy będzie chciał wrócić.
Lee miał duży pokój w piwnicy. Pani Tourneau zaprowadziła Iga na dół i otworzyła drzwi mrocznego pomieszczenia, w którym jedyne źródło światła stanowił mżący błękitem telewizor.
– Masz gościa – rzuciła krótko.
Wpuściła Iga do środka i zamknęła drzwi, zostawiając ich razem.
Lee siedział na posłaniu bez koszuli, ściskając mocno ramę łóżka. Akurat leciała powtórka „Bensona", choć Lee wyłączył dźwięk, więc telewizor był tylko źródłem światła i ruchu sylwetek na ekranie. Lewe oko Lee zasłaniał bandaż spowijający mu prawie całą głowę. Rolety w oknach były opuszczone. Lee nie spojrzał na Iga, nie patrzył w telewizor, tylko w podłogę.
– Ciemno tu – odezwał się Ig.
– Od słońca boli mnie głowa.
– Jak twoje oko?
– Nie wiadomo.
– Czy jest szansa…
– Uważają, że nie stracę w nim wzroku zupełnie.
– To dobrze.
Lee milczał. Ig czekał.
– Wiesz wszystko?
– Nic mnie to nie obchodzi – oznajmił Ig. – Wyciągnąłeś mnie z rzeki. To wszystko, co muszę wiedzieć.
Nie uświadamiał sobie, że przyjaciel płacze, dopóki nie usłyszał stłumionego bolesnego jęku. Lee płakał jak ktoś znoszący pomniejszy akt sadyzmu – przypalanie papierosem wgniatanym w wierzch dłoni. Ig podszedł bliżej i potrącił stertę płyt.
– Chcesz je z powrotem? – spytał Lee.
– Nie.
– To czego chcesz? Pieniędzy? Nie mam.
– Jakich pieniędzy?
– Za te pisma, które ci sprzedałem. Za te, które ukradłem. – To ostatnie powiedział z soczystą goryczą.
– Nie.
– To po co przyszedłeś?
– Bo jesteśmy przyjaciółmi. – Ig zrobił kolejny krok i nagle krzyknął. Lee płakał krwią, która przemoczyła bandaż i ściekała z boku lewego policzka. – Co ci jest?
– Boli, kiedy płaczę. Muszę się nauczyć powstrzymywać smutek. – Lee oddychał gwałtownie, jego ramiona podnosiły się i opadały. – Powinienem ci powiedzieć. O wszystkim. Zachowałem się jak gówniarz, sprzedając ci te gazety. Kłamiąc, po co mi one. Kiedy poznałem cię lepiej, chciałem to odkręcić, ale było za późno. Nie tak się traktuje przyjaciela.
– Nie musimy od tego zaczynać. Strasznie żałuję, że dałem ci petardę.
– Zapomnij. Sam chciałem. Moja decyzja. Nie musisz się o to martwić. Tylko nie postanów mnie znienawidzić. Bardzo potrzebuję kogoś, kto nadal będzie mnie lubił.
Nie musiał prosić. Na widok krwi przesączającej się przez bandaż Igowi ugięły się kolana. Z największym wysiłkiem unikał myśli, jak kusił Lee, mówiąc o tym, co mogliby razem wysadzić w powietrze petardą. Jak się starał odebrać Merrin przyjacielowi, który wszedł do rzeki i go z niej wyciągnął – takiej zdrady, której nie można wybaczyć.
Usiadł obok Lee.
– Powiedziała ci, żebyś się ze mną nie zadawał – odezwał się jego przyjaciel.
– Mama? Nie, cieszy się, że do ciebie przyjechałem.
– Nie twoja mama, Merrin.
– No coś ty. Chciała ze mną przyjechać. Martwi się o ciebie.
– Tak? – Lee dziwnie zadrżał, jakby z zimna. – Wiem, dlaczego to się stało.
– To gówniany wypadek. Nic więcej.
Lee pokręcił głową.
– To przypomnienie.
Ig milczał. Czekał, ale Lee nie powiedział nic więcej.
– O czym? – spytał Ig.
Lee znowu walczył ze łzami. Wytarł wierzchem ręki krew z policzka, zostawiając na nim długą ciemną smugę.
– Przypomnienie o czym? – spytał znowu Ig, ale Lee dygotał z wysiłku, by się nie rozpłakać, i w końcu mu nie powiedział.