Rozdział 12


Rano, dziesięć dni później, na biurku Martina Becka leżał list z Ameryki. Od razu go zauważył, zanim zamknął drzwi. Odwieszając płaszcz, w lustrze przy drzwiach zobaczył swoją twarz. Była chorobliwie blada, z ciemnymi workami pod oczyma, ale już nie z powodu grypy, tylko braku snu. Rozerwał dużą brązową kopertę i wyjął dwa protokoły przesłuchań, list napisany na maszynie i biogramy. Z ciekawością to przejrzał, powstrzymując się przed lekturą.

W biurze zleceń zażądał ekspresowego przekładu w trzech egzemplarzach. Potem przeniósł się piętro wyżej i otworzył drzwi do pokoju Kollberga i Melandera. Siedzieli biurko w biurko, odwróceni do siebie plecami, i pracowali.

– Zrobiliście przemeblowanie?

– Tylko tak możemy z sobą wytrzymać – odparł Kollberg.

Kollberg, podobnie jak Martin Beck, był blady i miał podkrążone oczy. Niewzruszony Melander wyglądał jak zwykle.

Przed Kollbergiem leżała żółta przebitka raportu. Przesuwając palcem po wersach, powiedział:

– Pani Lise-Lotte Jensen z Vejle, Dania, lat sześćdziesiąt jeden, mówi policjantowi, że podróż była czarująca, ziąb na pokładzie też był czarujący, dzień i noc padał deszcz i statek miał opóźnienie, a drugiej nocy, kiedy padało, zapadła na chorobę morską. Mimo to rejs był zachwycający i wszyscy pasażerowie cudowni. Tej cudownej dziewczyny ze zdjęcia nie może sobie przypomnieć. Na pewno nie siedziały przy jednym stole, ale kapitan był uroczy i jej mąż powiedział, że posiłki były przepyszne i arcyobfite, więc nie jest wykluczone, że innym pasażerom również nie udało się wszystkiego zjeść. Wspanialszą pogodę, nie licząc deszczowych dni, trudno sobie wyobrazić. Nie wiedzieli, że Szwecja jest taka piękna. Cholera, ja też tego nie wiedziałem. Często grali w brydża z przeuroczym małżeństwem, państwem Hoyt z Durbanu, z Afryki Południowej. Tylko kajuty były przyciasne i drugiego dnia wieczorem – tu coś mamy – na łóżku siedział duży owłosiony arachnida. Jej mąż zdobył się na odwagę, żeby go wynieść z kajuty. Zuch! Czy arachnida to seksualny maniak?

– Pająk – powtórzył Melander z fajką w zębach.

– Kocham Duńczyków. Nie zauważyli, nie widzieli ani nie słyszeli niczego niezwykłego. Na zakończenie policjant Toft z Vejle, który prowadził przesłuchanie, pisze, że w zeznaniu tej przemiłej pary raczej nie ma nic, co rzuciłoby nowe światło na sprawę. Mistrz puenty.

– Zobaczymy – bąknął Melander.

– Niech żyją bratnie narody – odburknął Kollberg, chwytając za dziurkacz.

Martin Beck, pochylony nad biurkiem, przeglądał papiery i mruczał coś pod nosem. Po dziesięciu pracowitych dniach udało im się namierzyć dwie trzecie pasażerów „Diany”. Skontaktowali się z czterdziestoma i otrzymali protokoły przesłuchań dwudziestu trzech osób. Wyniki okazały się mizerne. Jak dotąd wszyscy wiedzieli o Roseannie tylko tyle, że być może raz albo dwa zauważyli ją na pokładzie podczas rejsu.

Melander wyjął fajkę z ust.

– Karl-Åke Eriksson, członek załogi – powiedział. – Odszukaliśmy go?

Kollberg sprawdził na liście.

– Palacz. Nie, ale coś tam wiemy. Trzy tygodnie temu przemustrował się w biurze marynarki handlowej w Göteborgu. Na fiński frachtowiec. Zwróćcie uwagę na przedrostek „prze”.

Kollberg z dumą spojrzał na Martina Becka.

– Uhum – mruknął Melander. – Ma dwadzieścia dwa lata?

– Tak. Co miało znaczyć to „uhum”?

– Jego nazwisko nie jest mi obce. Też powinieneś je pamiętać. Ale wtedy tak się nie nazywał.

– Na pewno masz rację. Cokolwiek ci się przypomina – przyznał z rezygnacją Kollberg i zwrócił się do Martina Becka: – Ten sukinkot ma pamięć jak cyrkowy słoń. Jakbym dzielił pokój z segregatorem.

– Wiem.

– Który kopci najgorsze świństwo na świecie.

– Zaraz do tego wrócę – powiedział Melander.

– Jasne. Chryste, jaki jestem zmęczony – jęknął Kollberg.

– Za krótko śpisz.

– No.

– Powinieneś to zmienić. Ja śpię osiem godzin. Zasypiam, ledwie przyłożę głowę do poduszki.

– I co na to twoja żona?

– Nic. Zasypia jeszcze szybciej, czasami nie zdążymy zgasić światła.

– Klawo jak cholera. To nie dla mnie.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Po prostu nie śpię.

– I co robisz?

– Leżę i myślę, jaki jesteś beznadziejny.

Kollberg zabrał się do przeglądania sterty listów. Melander wytrząsnął popiół z fajki i wpatrywał się w sufit. Martin Beck domyślił się, że właśnie wprowadza nowe dane do swojej kartoteki pamięci, gdzie zwykł przechowywać wszystko, co kiedykolwiek widział, czytał i słyszał.


Pół godziny po lunchu dziewczyna z biura zleceń przyniosła mu przekład. Martin Beck zdjął marynarkę, zamknął drzwi na klucz i zaczął czytać.

Najpierw list.


„Drogi Martinie, chyba rozumiem, o co ci chodzi. Protokoły przesłuchań, które Ci wysyłam, zostały spisane z taśmy magnetofonowej. Niczego nie poprawiałem ani nie skracałem. Sam będziesz mógł ocenić ten materiał. Jeśłi chcesz, mogę odszukać więcej osób, które ją znały, ale tych dwoje to, jak sądzę, jej najlepsi przyjaciele. Święcie wierzę, że złapiecie szatana, który to zrobił.

Kiedy wytropisz tego kundla (?), nie zapomnij dać mu stosowną pamiątkę również ode mnie. Załączam zestawienie wszystkich danych biograficznych, jakie udało mi się zgromadzić, i komentarz do protokołów.

Pozdrowienia, Elmer”


Martin Beck odłożył list i pochylił się nad protokołami.


„Przesłuchanie Edgara M. Mulvaneya w biurze oskarżyciela publicznego, Omaha, Nebraska, 11 października 1964 r. Przesłuchujący: porucznik Kafka. Świadek przesłuchania: sierżant Romney.

Kafka: Edgar Moncure Mulvaney, lat 33, zamieszkały przy East Street 12 w tym mieście. Z wykształcenia inżynier, od roku na etacie zastępcy kierownika w Northern Electrical Corporation, Omaha. Zgadza się?

Mulvaney: Tak, zgadza się.

Kafka: Nie jest pan przesłuchiwany pod przysięgą, pańskie zeznanie nie wymaga poświadczenia notariusza. Niektóre pytania będą dotyczyły intymnych szczegółów pańskiego życia prywatnego i może je pan uznać za nieprzyjemne. Celem przesłuchania jest uzyskanie wyjaśnień. Nic z tego, co pan powie, nie będzie upubłicznione ani wykorzystane przeciwko panu. Nie mogę pana zmusić do odpowiedzi, ale chciałbym podkreślić, że odpowiadając zgodnie z prawdą i wyczerpująco na wszystkie pytania, może się pan w znacznym stopniu przyczynić do tego, że osoby winne zabójstwa Roseanny McGraw zostaną schwytane i ukarane.

M: Zrobię wszystko, co w mojej mocy.

K: Jedenaście miesięcy temu mieszkał pan w Lincoln. I tam pan pracował.

M: Tak, na stanowisku inżyniera w komunalnym pionie technicznym, sekcja oświetlenia ulicznego.

K: Gdzie pan mieszkał?

M: Na Greenock Road 83. Dzieliłem mieszkanie z kolegą z pracy. Obaj nie byliśmy wtedy żonaci.

K: Kiedy poznał pan Roseannę McGraw?

M: Prawie dwa lata temu.

K: Czyli jesienią 1962?

M: Tak, w listopadzie.

K: W jakich okolicznościach się poznaliście?

M: Na przyjęciu u mojego kolegi z pracy, Johnny’ego Matsona.

K: Na imprezie?

M: Tak.

K: Czy Matson dobrze znał Roseannę McGraw?

M: Nie. To była impreza otwarta, mnóstwo ludzi przychodziło i wychodziło. Johnny znał ją przelotnie z biblioteki, w której pracowała. Zaprosił najróżniejsze osoby, Bóg jeden wie, skąd je wytrzasnął.

K: Jak pan poznał Roseannę McGraw?

M: Nie wiem, po prostu wpadliśmy na siebie.

K: Czy poszedł pan na imprezę, żeby poszukać sobie damskiego towarzystwa? (pauza) Proszę odpowiedzieć na pytanie.

M: Próbuję sobie przypomnieć. To możliwe, nie miałem wtedy nikogo na stałe. Ale raczej poszedłem tam dla zabicia czasu.

K: I co się wydarzyło?

M: Roseanna i ja poznaliśmy się przypadkiem. Rozmawialiśmy chwilę. Potem tańczyliśmy.

K: Ile razy?

M: Dwa pierwsze tańce. Impreza ledwie się zaczęła.

K: Więc poznaliście się na początku?

M: Tak.

K: I?

M: Zaproponowałem, żebyśmy wyszli.

K: Po dwóch tańcach?

M: Dokładnie w połowie drugiego.

K: I jak zareagowała miss McGraw?

M: Zgodziła się.

K: Tak po prostu?

M: Tak.

K: Co skłoniło pana do złożenia takiej propozycji?

M: Czy muszę odpowiadać?

K: Inaczej nasza rozmowa nie miałaby sensu.

M: Okej. Zauważyłem, że się podnieciła.

K: Podnieciła się? Jak? Seksualnie?

M: Oczywiście.

K: Jak pan to zauważył?

M: Nie (pauza) umiem tego wyjaśnić. Tak czy inaczej, to było bardzo wyraźne. Zauważyłem po jej zachowaniu. Nie potrafię tego opisać.

K: A czy pan też był podniecony seksualnie?

M: Tak.

K: Pil pan alkohol?

M: Góra jedno martini.

K: A miss McGraw?

M: Roseanna nie brała alkoholu do ust.

K: Wyszliście z przyjęcia. I co było potem?

M: Żadne z nas nie przyjechało na imprezę samochodem, więc złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy do niej, na 2 South Street 116, gdzie nadal mieszka. To znaczy mieszkała.

K: I zgodziła się jakby nigdy nic?

M: Wymieniliśmy kilka frazesów. Takie tam głupawe żarty. Jakie, nie pamiętam. Zresztą rozmowa ją nudziła.

K: Czy doszło do zbliżenia w taksówce?

M: Całowaliśmy się.

K: Nie opierała się?

M: Ani trochę. Powiedziałem, że się całowaliśmy. Liczba mnoga.

(Pauza)

K: Kto zapłacił za taksówkę?

M: Roseanna. Nie zdążyłem jej powstrzymać.

K: A potem?

M: Poszliśmy do niej. Piękne gniazdko. Pamiętam, że byłem zdziwiony. Miała mnóstwo książek.

K: Co robiliście?

M: No…

K: Doszło do współżycia?

M: Tak.

K: Kiedy?

M: Natychmiast.

K: Czy zechciałby pan o tym opowiedzieć, nie pomijając żadnego szczegółu?

M: O co panu, do cholery, chodzi? Co to ma być? Pytania do raportu Kinseya?

K: Przykro mi. Chciałbym się odwołać do początku naszej rozmowy. Mówiłem, że to może być ważne.

(Pauza)

K: Czy trudno panu sobie przypomnieć?

M: Nie, skąd!

(Pauza)

M: Dziwnie się czuję, donosząc na kogoś, kto nie zrobił nic złego i w dodatku nie żyje.

K: Rozumiem. Będę jednak nalegać, ponieważ potrzebujemy pańskiej pomocy.

M: No dobrze, niech pan pyta.

K: Weszliście do jej mieszkania. I co dalej?

M: Zdjęła buty.

K: A potem?

M: Całowaliśmy się.

K: A potem?

M: Poszła do sypialni.

K: A pan?

M: Poszedłem za nią. Chodzi panu o szczegóły?

K: Tak.

M: Rozebrała się i położyła.

K: Na łóżku?

M: Nie. Weszła pod kołdrę.

K: Była naga?

M: Tak.

K: Sprawiała wrażenie zawstydzonej?

M: Ani trochę.

K: Zgasiła światło?

M: Nie.

K: A pan?

M: A jak pan myśli?

K: I potem współżyliście ze sobą?

M: A co niby mieliśmy robić? Łupać orzechy? Przepraszam, ale…

K: Jak długo pan tam został?

M: Dokładnie nie pamiętam. Do pierwszej albo do drugiej. Potem poszedłem do domu.

K: I wtedy po raz pierwszy widział pan miss McGraw?

M: Tak, po raz pierwszy.

K: Co pan o niej myślał, kiedy pan wyszedł? Tamtej nocy i następnego dnia.

(Pauza)

M: Myślałem… najpierw pomyślałem, że to tania dziwka, chociaż nie sprawiała takiego wrażenia. Potem pomyślałem, że jest nimfomanką. Jedna myśl głupsza od drugiej. Teraz, kiedy się okazało, że nie żyje, nie chce mi się wierzyć, że mogłem tak o niej myśleć.

(Pauza)

K: Proszę mnie posłuchać, przyjacielu. Zapewniam, że zadawanie tych pytań jest dla mnie równie przykre, jak dla pana udzielanie odpowiedzi. Nigdy bym sobie na to nie pozwolił, gdyby nie było ku temu żadnego powodu. Niestety, jeszcze nie skończyliśmy.

M: Przepraszam, że się uniosłem. Nieswojo się tutaj czuję. Czysty obłęd. Tkwię w szklanej klatce i opowiadam o Roseannie, o której nigdy dotąd nikomu nie wspomniałem, dookoła latają gliniarze, magnetofon jest włączony, sierżant siedzi z boku i się gapi. Nie jestem cynikiem, zwłaszcza jeśli chodzi o…

K: Jack, opuść żaluzje i poczekaj na zewnątrz.

(Pauza)

Romney: Zegnam.

M: Przepraszam.

K: Nie ma pan za co przepraszać. Co się wydarzyło między panem a miss McGraw później, już po tym pierwszym spotkaniu?

M: Zadzwoniłem do niej po dwóch dniach. Nie miała ochoty się ze mną widzieć, powiedziała mi to wprost, ale chciała, żebym się do niej odezwał. Kiedy zadzwoniłem drugi raz – mniej więcej po tygodniu – zaprosiła mnie do siebie.

K: I…

M: Tak, spaliśmy ze sobą. I tak to się zaczęło. Zawsze spotykaliśmy się u Roseanny. Czasami raz w tygodniu, czasami dwa razy. Często w sobotę albo w sobotę i w niedzielę, kiedy mieliśmy wolne.

K: Jak długo trwał wasz związek?

M: Osiem miesięcy.

K: Dlaczego się zakończył?

M: Zakochałem się w niej.

K: Chyba czegoś nie rozumiem.

M: To właściwie bardzo proste. Prawdę mówiąc, szybko się w niej zadurzyłem. Pokochałem ją. Ale nigdy nie rozmawialiśmy o miłości, więc nic nie mówiłem.

K: Dlaczego?

M: Żeby jej nie stracić. A kiedy powiedziałem… to był koniec.

K: Jak to wyglądało?

M: Widzi pan, Roseanna była najuczciwszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek poznałem. Dosyć mnie lubiła, lubiła się ze mną kochać, ale nie chciała ze mną żyć. Nigdy nie robiła z tego tajemnicy. Oboje świetnie wiedzieliśmy, po co się widujemy.

K: Jak zareagowała, kiedy pan wyznał jej miłość?

M: Zmartwiła się. Potem powiedziała: Będziemy się kochać jeszcze raz, a jutro stąd wyjdziesz i nie wrócisz. To koniec. Nie będziemy się krzywdzić.

K: Czy pan to zaakceptował?

M: Tak. Gdyby pan ją znał równie dobrze jak ja, zrozumiałby pan, że nie ma innego wyjścia.

K: Kiedy to się stało?

M: Trzeciego lipca ubiegłego roku.

K: I od tamtego dnia przestaliście się kontaktować?

M: Tak.

K: Czy kiedy byliście z sobą, spotykała się z innymi mężczyznami?

M: Tak i nie.

K: Inaczej mówiąc, odniósł pan wrażenie, że od czasu do czasu była z innymi?

M: Nie, nie odniosłem takiego wrażenia, ja to wiem. W marcu pojechałem na czterotygodniowy kurs do Filadelfii. Uprzedziła mnie, że nie mogę liczyć na jej… wierność. Kiedy wróciłem i ją o to zapytałem, powiedziała, że zrobiła to jeden raz, po trzech tygodniach.

K: Z kimś współżyła cieleśnie?

M: Tak. Piękne określenie, nie ma co! I, jak idiota, spytałem, z kim.

K: Co odpowiedziała?

M: Że to nie moja sprawa. Jasne, że nie moja, jeśli na to spojrzeć z jej perspektywy.

K: Przez osiem miesięcy, kiedy się spotykaliście, współżyliście cieleś… regularnie, czy tak?

M: Tak.

K: A jak spędzała wieczory i noce, kiedy nie byliście razem?

M: Samotnie. Lubiła samotność. Dużo czytała, poza tym pracowała wieczorami. Coś pisała. Co, nie wiem. Nie rozmawiała o tym ze mną. Widzi pan, Roseanna była bardzo niezależna. Poza tym mieliśmy inne zainteresowania. Oprócz jednego. Było nam ze sobą dobrze.

K: Skąd ta pewność, że była sama?

M: Bo… bywałem zazdrosny. Kilka razy, kiedy nie chciała się ze mną spotkać, obserwowałem jej dom. Dwa razy czekałem do rana.

K: Dawał jej pan pieniądze?

M: Nigdy.

K: Bo?

M: Od razu powiedziała, że nie chce moich pieniędzy. Ile razy gdzieś wychodziliśmy, zawsze płaciła za siebie.

K: A potem, kiedy przestaliście się spotykać?

M: Nie wiem. Nigdy jej już nie zobaczyłem. Krótko potem dostałem nową pracę i przeprowadziłem się tutaj.

K: Jakby pan opisał jej charakter?

M: Jak już mówiłem, była bardzo niezależna. Uczciwa. Pod każdym względem naturalna. Na przykład nigdy się nie malowała ani nie nosiła biżuterii. Przeważnie była spokojna i wyluzowana, chociaż… kiedyś mi powiedziała, że nie chce mnie widywać zbyt często, bo na pewno działałbym jej na nerwy. Tak reagowała na wszystkich ludzi, ale w naszym przypadku wolała tego uniknąć.

(Pauza)

K: Teraz zadam kilka bardzo intymnych pytań.

M: Proszę pytać. Odpowiem na wszystkie.

K: Czy orientuje się pan, ile razy byliście ze sobą?

M: Tak. Czterdzieści osiem.

K: Wie to pan tak dokładnie?

M: Tak. I mogę wyjaśnić dlaczego. Zawsze kiedy się spotykaliśmy i spaliśmy ze sobą, zaznaczałem to czerwonym kółkiem w biurowym kalendarzu. Zanim go wyrzuciłem, policzyłem dni.

K: Czy jej zachowania seksualne określiłby pan jako całkiem normalne?

M: Była rozbudzona seksualnie.

K: Czy miał pan wystarczające doświadczenie w tej dziedzinie, żeby to ocenić?

M: Jak się poznaliśmy, miałem trzydzieści jeden lat. Coś tam zdążyłem przeżyć.

K: Czy miała orgazm, kiedy byliście razem?

M: Tak, zawsze.

K: Czy mieliście kilka stosunków, jeden po drugim?

M: Nie. Nigdy. Nie czuliśmy takiej potrzeby.

K: Czy stosowaliście środki antykoncepcyjne?

M: Roseanna brała jakieś pigułki. Codziennie rano.

K: Czy rozmawialiście o seksie?

M: Nie, nigdy. Wiedzieliśmy, co trzeba.

K: Czy często mówiła o swoich wcześniejszych doświadczeniach?

M: Nigdy.

K: A pan?

M: Jeden raz. Była kompletnie niezainteresowana, więc dałem sobie z tym spokój.

K: O czym rozmawialiście?

M: O wszystkim. Najczęściej o codziennych sprawach.

K: Z kim się spotykała oprócz pana?

M: Z nikim. Miała jedną przyjaciółkę, koleżankę z biblioteki, ałe rzadko się widywały prywatnie. Jak już mówiłem, Roseanna była odludkiem.

K: Ale jednak wybrała się na przyjęcie, na którym się poznaliście.

M: Tak, żeby się z kimś przespać. Długo była… wstrzemięźliwa.

K: Jak długo?

M: Ponad sześć tygodni.

K: Skąd pan wie?

M: Bo mi powiedziała.

K: Czy trudno ją było zadowolić?

M: Mnie nie.

K: Czy była wymagająca?

M: Chciała zaspokojenia, jak wszystkie kobiety. Jeśli mnie pan rozumie…

K: Czy miała jakieś szczególne upodobania?

M: W łóżku?

K: Tak.

M: W Nebrasce nie obowiązuje prawo Harrisona, prawda?

K: Prawda, proszę się nie obawiać.

M: Zresztą to bez różnicy. Jedno, hm, upodobanie można by ewentualnie uznać za szczególne. Drapała.

K: Kiedy?

M: Praktycznie przez cały czas. Zwłaszcza podczas orgazmu.

K: Jak?

M: Jak?

K: Jak drapała?

M: Aha, już wiem. Obiema dłońmi, wszystkimi palcami. Paznokciami. Po plecach. Od bioder po kark. Do dzisiaj mam ślady. Pewnie zostaną mi do końca życia.

K: Czy różnicowała swoje praktyki seksualne?

M: Gratuluję słownictwa. Nie, nie różnicowała. Zawsze przyjmowała tę samą pozycję. Na plecach, z poduszką pod pupą, nogi szeroko rozłożone. Była absolutnie autentyczna, bezpośrednia i szczera. Chciała to przeżyć raz, intensywnie, długo, bez rozmieniania się na drobne, w swoim, naturalnym rytmie.

K: Rozumiem.

M: Najwyższy czas.

(Pauza)

K: Jeszcze jedno. Na podstawie tego, co pan powiedział, odniosłem wrażenie, że to pan zabiegał o podtrzymywanie waszych kontaktów. Pan dzwonił, a ona mówiła, czy chce się z panem spotkać, czy ma pan zadzwonić później. Innymi słowy, to od niej zależało, kiedy się zobaczycie.

M: Chyba tak.

K: Czy kiedykolwiek odzywała się pierwsza, prosząc o spotkanie?

M: Tak, kilka razy.

(Pauza)

K: Czy trudno było jej odmówić?

M: Tak.

K: Bardzo mi pan pomógł. Naprawdę. Dziękuję.

M: Mam nadzieję, że wszystko zostanie między nami. W ubiegłe Boże Narodzenie poznałem pewną kobietę, która w lutym została moją żoną.

K: Oczywiście. Przecież powiedziałem o tym na wstępie…

M: Okej, prosiłbym więc o wyłączenie magnetofonu.

K: Jasne”.


Martin Beck odłożył protokół i w zamyśleniu otarł chusteczką pot z czoła i dłoni. Zanim przystąpił do lektury drugiego protokołu, wyszedł do toalety, obmył twarz i wypił szklankę wody.

Загрузка...