Marianna obudziła się następnego ranka po nocy przespanej lepiej, niż przypuszczała, lecz z tym samym poczuciem nieszczęścia, z jakim zamykała oczy.
Eleonora namawiała ją, by nie taiła tego, co czuje, i nim podano śniadanie, obie siostry ponownie omówiły wszystko – starsza miała zdanie w tej sprawie ustalone i pragnęła tylko służyć młodszej serdeczną radą – Marianna wciąż była niezdecydowana i równie jak poprzednio krańcowa w opiniach. Raz była zdolna uwierzyć, że Willoughby jest równie nieszczęśliwy i niewinny, jak ona, to znowu była niepocieszona, nie mogąc go w żaden sposób usprawiedliwić. Raz obojętne jej było zainteresowanie całego świata, w następnej chwili chciała usunąć się z dala od niego na wieki, to znów – postanawiała stawić mu czoło. W jednej tylko sprawie pozostawała niewzruszenie uparta – chciała unikać, jak się da, pani Jennings i nie odzywać się do niej, kiedy będzie musiała w jej obecności przebywać. Zawzięła się w przekonaniu, że pani Jennings nie ma ani krzty współczucia dla jej nieszczęścia.
– Nie, nie! – krzyczała. – To osoba wyzbyta wszelkiej wrażliwości. Jej dobroć to nie współczucie, jej dobroduszność to nie serdeczność. Ona chce tylko jednego – plotek, a lubi mnie teraz dlatego, że jej dostarczam tematu.
Eleonora i bez tego wiedziała, jak często siostra wydaje niesprawiedliwe sądy o ludziach, a to na skutek popędliwości, drażliwego przewrażliwienia i przykładania nadmiernej wagi do silnej uczuciowości oraz do uroku gładkiego obejścia. Jak połowa ludzi – jeśli większość to ludzie i dobrzy, i mądrzy – choć obdarzona i dużymi zdolnościami, i dobrym charakterem, nie była ani rozsądna, ani bezstronna. Oczekiwała od ludzi takich samych jak jej własne opinii i wrażeń, a motywy ich postępowania oceniała zależnie od tego, jakie odczuła skutki na swojej osobie. Kiedy siostry siedziały w sypialni po śniadaniu, wydarzyło się coś, co jeszcze bardziej podważyło w jej oczach wiarę w dobroć pani Jennings, która przypadkiem zadała swej podopiecznej nowy ból, choć kierowała nią jedynie życzliwość, a panna zawdzięczała ból własnej słabości.
Z listem w wyciągniętej ręce i z wesoło uśmiechniętą twarzą, przekonana, iż niesie pociechę, zacna dama weszła do pokoju, mówiąc:
– Proszę, przynoszę ci tu, moja duszko, coś, co ci z pewnością poprawi humor.
Te słowa wystarczyły Mariannie. Natychmiast oczyma wyobraźni ujrzała list od pana Willoughby'ego, pełen czułości i skruchy, tłumaczący wiarygodnie wszystko, co zaszło, przekonujący, a natychmiast za listem pana Willoughby'ego we własnej osobie, który wbiega jak wicher do pokoju, pada do jej stóp, zapewniając ją wymownym wzrokiem o prawdziwości wszystkiego, co jest na papierze. Lecz dzieło jednej chwili rozsypało się w gruzy w chwili następnej. Zobaczyła pismo swojej matki, dotąd zawsze jej miłe, i poczuła tak dojmujący ból rozczarowania, po tej ekstatycznej nadziei, że wydawało jej się w owe] chwili, iż jeszcze nigdy dotąd nie cierpiała.
Nawet w największym przypływie elokwencji nie potrafiłaby znaleźć słów, zdolnych określić rozmiar okrucieństwa pani Jennings, toteż jedyną jej wymówką był potok łez, które z namiętną gwałtownością trysnęły z jej oczu. Zacna jednak matrona ani nie zrozumiała tej wymówki, ani nie przyjęła jej do siebie, i wyraziwszy kilka razy swoje współczucie, wyszła, raz jeszcze wskazując na list jako źródło pocieszenia. Kiedy jednak Marianna uspokoiła się na tyle, by móc go przeczytać, niewielką znalazła pociechę. Willoughby był na każdej stronie. Pani Dashwood, wciąż przekonana, że są zaręczeni, jak zwykle pewna stałości młodego człowieka, postanowiła jedynie, pod wpływem nalegań Eleonory, zwrócić się do Marianny z prośbą o większą szczerość wobec matki i siostry, a prośbę tę opatrzyła wyrazami takiej serdeczności dla córki, tak tkliwego uczucia dla pana Willoughby'ego i takiej pewności co do ich przyszłego wspólnego szczęścia, że czytając to, młoda panna łkała przez cały czas z rozpaczy.
Wróciła niecierpliwa chęć powrotu do domu. Matka była jej teraz droższa niż kiedykolwiek, droższa właśnie poprzez tę nadmierną i nieopatrzną ufność pokładaną w panu Willoughbym, toteż Marianna zapragnęła nieprzytomnie natychmiast wyjeżdżać. Eleonora nie bardzo wiedziała, czy dla siostry lepiej będzie pozostać w Londynie, czy jechać do Barton, opowiadała się więc jedynie za tym, by zaczekać cierpliwie na decyzję matki w tej sprawie, i uzyskała wreszcie od siostry zgodę.
Pani Jennings opuściła je wcześniej niż zwykle, nie mogła bowiem spocząć, póki Middletonowie i Palmerowie nie zaczną się zamartwiać tak samo jak ona. Kategorycznie odrzuciła propozycję Eleonory, która ofiarowała się jej towarzyszyć, i wyjechała sama na resztę przedpołudnia. Z ciężkim sercem, świadoma bólu, jaki zadaje, rozumiejąc z listu do Marianny, jak nie udało się jej przygotować gruntu, Eleonora usiadła i napisała matce sprawozdanie z ostatnich wydarzeń, prosząc o wskazówki co do dalszego postępowania. Przez cały czas Marianna, która zeszła na dół po wyjściu pani Jennings, siedziała nieruchomo przy stole, na którym siostra pisała list, śledząc wzrokiem poruszenia jej pióra, bolejąc nad jej ciężkim zadaniem, a jeszcze bardziej – nad skutkami, jakie list przyniesie.
Tak siedziały razem przez piętnaście minut, kiedy nagle Marianna, którą nerwy podrywały przy każdym niespodziewanym dźwięku, drgnęła, słysząc kołatanie do drzwi.
– Któż to może być? – zdumiała się Eleonora. – I to tak wcześnie! Sądziłam, że nic nam nie grozi.
Marianna podeszła do okna.
– To pułkownik Brandon – powiedziała z irytacją. – On nam zawsze zagraża.
– Nie wejdzie pod nieobecność pani Jennings.
– Nie wierzę – oświadczyła Marianna, kierując się do swojego pokoju. – Człowiek, który nie wie, co robić ze swoim czasem, nie zdaje sobie sprawy, że zabiera czas innym.
Okazało się, że miała rację, choć przyjęła założenie niesprawiedliwe i niesłuszne. Pułkownik Brandon wszedł istotnie, a Eleonora pewna, że sprowadza go tutaj troska o Mariannę, która wyzierała z jego zgnębionej i smutnej twarzy, i z niespokojnych, choć zwięzłych pytań o jej zdrowie, nie mogła wybaczyć siostrze, że mówi o nim tak lekceważąco.
– Spotkałem panią Jennings na Bond Street – zaczął natychmiast po przywitaniu – i namówiła mnie, abym tu przyszedł, mnie zaś o tyle łatwo było namówić, żem przypuszczał, iż może zastanę tu panią samą, czego bardzo pragnąłem. Moim celem… moim życzeniem… moim jedynym celem w tym życzeniu… jest… tak sądzę… mam nadzieję… jest niesienie pociechy… nie, nie, to niewłaściwe słowo… nie natychmiastowej pociechy… lecz przeświadczenia, pewności, całkowitej pewności, jaką będzie mogła zdobyć siostra pani. Szacunek mój dla niej, dla ciebie, pani… dla waszej matki… proszę mi pozwolić, bym go dowiódł, relacjonując pewne zdarzenia, które tylko najgłębsze poważanie… tylko najgłębsza chęć okazania się użytecznym… myślę, iż mnie to usprawiedliwia… iż mam podstawy… choć, jeśli trzeba mi było tylu godzin, by przekonać samego siebie, że mam słuszność, to może istnieją również podstawy do obaw, że się mylę… – tu przerwał.
– Rozumiem, o co panu idzie – powiedziała Eleonora. – Masz mi pan do powiedzenia o panu Willoughbym coś, co rzuci dalsze światło na jego osobę. Powiedzenie tego będzie największym dowodem życzliwości, jaki możesz pan złożyć mojej siostrze. Każda informacja w tej materii zdobędzie panu natychmiast moją wdzięczność, a jej… z czasem. Proszę, powiedz mi pan wszystko.
– Powiem. Krótko mówiąc, kiedy wyjeżdżałem z Barton w październiku… ale nie, w ten sposób nic, pani, nie zrozumiesz… Muszę się cofnąć jeszcze dalej. Okażę się w pani oczach ogromnie niezręcznym narratorem, nie bardzo wiem, od czego zacząć. Chyba niezbędne jest jednak krótkie wyjaśnienie związane z moją osobą, a będzie ono na pewno krótkie. Ten temat – tu westchnął lekko – nieszczególnie skłania do gadulstwa.
Przerwał na chwilę, by zebrać myśli, a potem, westchnąwszy raz jeszcze, podjął:
– Zapewne zapomniałaś, pani, ze szczętem pewną naszą rozmowę (nie sądzę, doprawdy, by czymkolwiek mogła się zapisać w twojej pamięci), rozmowę, jaką prowadziliśmy kiedyś we dworze Barton… To był wieczór taneczny… kiedy to wspomniałem o pewnej znajomej mi niegdyś damie, która pod pewnymi względami ogromnie przypominała twoją siostrę, pani.
– Nie – odparła Eleonora. – Nie zapomniałam o tej rozmowie.
Pułkownik przyjął to z widocznym zadowoleniem i mówił dalej:
– Jeśli nie łudzi mnie mglistość i stronniczość drogiego wspomnienia, istnieje między nimi ogromne podobieństwo, zarówno zewnętrzne, jak wewnętrzne. Równie gorące serce, ta sama energia i żywość wyobraźni. Dama ta była moją bliską krewną, siostrą od kołyski, wychowywaną pod opieką mego ojca. Niemal równi wiekiem, od najwcześniejszych dni byliśmy przyjaciółmi i towarzyszami wspólnych zabaw. Nie pamiętam czasów, kiedy nie kochałem Elizy. Sądząc z mojej obecnej rozpaczliwej, smutnej powagi nie przypuściłaby pani zapewne, bym zdolny był kiedykolwiek do takiego uczucia, jakie zacząłem żywić do niej, kiedyśmy dorośli. Jej sentyment dla mnie był, sądzę, równie gorący, jak sentyment siostry pani dla pana Willoughby'ego, skończył się też, choć z innej przyczyny, równie nieszczęśliwie. Kiedy miała siedemnaście lat, utraciłem ją na zawsze. Została poślubiona, poślubiona wbrew swej woli – mojemu bratu. Była bardzo posażna, a nasz majątek rodzinny znajdował się w długach. Obawiam się, że to jest wszystko, czym można wytłumaczyć postępowanie człowieka, który był jednocześnie jej wujem i opiekunem. Brat mój nie zasługiwał na nią, nie kochał jej nawet. Liczyłem, że to, co do mnie czuje, doda jej sił we wszystkich trudnościach i przez pewien czas tak było w istocie, wreszcie jednak niedola, jaką cierpiała, doznała bowiem wielkiej krzywdy, obróciła wniwecz pierwotne postanowienia, i chociaż mi przyrzekła, iż nic… ale jakże ja chaotycznie opowiadam… Nie powiedziałem jeszcze, jak do tego doszło. Tylko kilka godzin brakowało, byśmy uciekli potajemnie do Szkocji. Zdradziła nas pokojówka mojej kuzynki przez swoją głupotę. Mnie zesłano do leżącego w dużej odległości domu jednego z krewnych, ją pozbawiono wszelkiej wolności, towarzystwa, przyjemności, dopóki ojciec nie postawił na swoim. Polegałem niemal bezgranicznie na jej męstwie, toteż cios był ciężki, ale gdyby jej małżeństwo okazało się szczęśliwe, pogodziłbym się z nim pewno po kilku miesiącach, byłem przecież taki młody, a w każdym razie nie musiałbym go dzisiaj opłakiwać. Lecz tak się nie stało. Mój brat nie okazywał jej najmniejszych względów. Pozwalał sobie na nieodpowiednie rozrywki, a ją od początku traktował źle. Wywołało to zrozumiałą reakcję u osoby tak młodej, żywej, tak niedoświadczonej jak ona. Z początku poddała się całkowicie swojej niedoli, a byłoby szczęściem, gdyby nie dożyła chwili, w której żal po mnie poszedł w niepamięć. Czy można się jednak dziwić, że przy mężu, który dawał przykład niewierności, pozbawiona przyjaciół, którzy by ją mogli powstrzymać czy wspomóc radą (ojciec mój umarł w kilka miesięcy po ich ślubie, a ja byłem w Indiach Wschodnich z moim regimentem)… czy można się dziwić jej upadkowi? Może gdybym był pozostał w Anglii… ale chciałem, dla ich szczęścia, odsunąć się od niej na kilka lat i w tym celu załatwiłem sobie przeniesienie. Wstrząs, jakim była dla mnie wiadomość o jej ślubie – mówił dalej głosem pełnym ogromnego przejęcia – był niczym w porównaniu z tym, co odczułem w dwa lata później, dowiedziawszy się o jej rozwodzie. To właśnie rzuciło na mnie ten nieustanny smutek… i nawet dzisiaj wspomnienie tego, co cierpiałem…
Nie mógł mówić dalej, poderwał się z krzesła i przez kilka minut chodził po pokoju. Przejęta jego opowieścią, a jeszcze bardziej cierpieniem, Eleonora nie mogła dobyć słowa. Zobaczył jej wzruszenie, podszedł, ujął jej dłoń, uścisnął i ucałował z pełnym wdzięczności szacunkiem. Przez kilka chwil mocował się z sobą w milczeniu, wreszcie zaczął spokojnie mówić dalej:
– Upłynęły niemal trzy lata po tym strasznym okresie, kiedy wróciłem do Anglii. Po powrocie pierwszą moją troską było odnalezienie jej, lecz poszukiwania były smutne i bezowocne. Odszukałem jej ślad do pierwszego uwodziciela, a miałem wszelkie podstawy do obaw, że odeszła od niego tylko po to, by głębiej utonąć w grzechu. Otrzymywane przez nią zgodnie z kontraktem małżeńskim sumy na drobne wydatki nie stały w żadnym stosunku do majątku i nie mogły wystarczyć na dostatnie życie, a dowiedziałem się od mego brata, że przed kilku miesiącami prawo odbierania tych pieniędzy przeniesione zostało na inną osobę. Twierdził, i to z całym spokojem, że zapewne jej rozrzutność i związane z tym kłopoty pieniężne doprowadziły do tego, że zrzekła się owych praw za jakąś jednorazową sumę. Wreszcie, po półrocznym pobycie w Anglii, odnalazłem ją. Względy, jakimi obdarzałem mojego dawnego służącego, który w tym czasie znalazł się w więzieniu za długi, kazały mi go odwiedzić w nieszczęściu, i tam, w tym samym domu, w takim samym zamknięciu znalazłem moją nieszczęsną bratową. Taką zmienioną… zwiędłą, zniszczoną wszystkimi, jakże ciężkimi przejściami. Niemal nie mogłem uwierzyć, że ta smutna, schorowana osoba, stojąca przede mną, to wszystko, co zostało z uroczej, kwitnącej zdrowiem dziewczyny, którą niegdyś uwielbiałem. Co wycierpiałem, kiedym ją taką oglądał… Nie mam jednak prawa ranić twoich uczuć, pani, usiłując to opisać… Już i tak zbyt wielką sprawiłem ci przykrość. Że znajdowała się, sądząc z pozorów, w ostatnim stadium gruźlicy, było… tak, w tej sytuacji było mi największą pociechą. Życie nie mogło nic jej przynieść, chyba tylko czas na lepsze przygotowanie do śmierci, a ten czas został jej dany. Umieściłem ją w wygodnym mieszkaniu pod odpowiednią opieką. Odwiedzałem ją każdego dnia przez resztę jej krótkiego życia. Byłem przy niej w ostatnich chwilach.
Znowu przerwał, by się uspokoić, a Eleonora wyraziła swoje uczucia okrzykiem współczucia nad losem nieszczęsnej damy.
– Siostry pani – ciągnął – nie może obrażać podobieństwo, jakie widzę w duszy pomiędzy nią a moją nieszczęsną, zhańbioną kuzynką. Ich losy, przypadki są i muszą być odmienne, lecz gdyby wrodzonego słodkiego usposobienia tamtej strzegła silniejsza wola czy szczęśliwe małżeństwo, mogłaby być taka sama, jaką pani ujrzy jeszcze kiedyś swoją siostrę. Do czego jednak to wszystko zmierza? Mogłoby się wydawać, że smucę cię, pani, bez przyczyny. Och, droga pani, taki temat, podjęty po czternastu latach milczenia… to rzecz groźna! Postaram się być bardziej opanowany, bardziej zwięzły. Pozostawiła mojej opiece jedyne dziecko, malutką dziewczynkę, owoc pierwszego grzesznego związku. Kochała swoją córeczkę i nigdy się z nią nie rozstawała. Mała miała wówczas blisko trzy lata. Był to dla mnie drogi, miły sercu obowiązek i jakże chętnie wypełniałbym go osobiście, sam pilnując jej wykształcenia, gdyby pozwalała na to nasza sytuacja, ale ja nie miałem rodziny ani domu, musiałem więc umieścić moją małą Elizę w szkole. Jeździłem tam do niej, kiedy tylko mogłem, a po śmierci mego brata (nastąpiła ona pięć lat temu, wszedłem wówczas w posiadanie majątku rodzinnego) odwiedzała mnie często w Delaford. Przedstawiałem ją jako moją daleką krewną, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że wszyscy podejrzewali, iż łączy nas o wiele bliższe pokrewieństwo. Trzy lata temu (właśnie zaczęła czternasty rok) odebrałem ją ze szkoły i umieściłem pod opieką pewnej godnej szacunku kobiety w hrabstwie Dorset. Pani ta miała w swojej pieczy kilka dziewcząt w tym samym mniej więcej wieku. Przez dwa lata miałem wszystkie powody do zadowolenia. Lecz w lutym, blisko rok temu, nagle zniknęła. Uległem (jak później się okazało nierozważnie) jej usilnym prośbom i pozwoliłem pojechać do Bath razem z jedną z młodych przyjaciółek, która towarzyszyła tam ojcu jadącemu na kurację. Wiedziałem, że to człowiek zacny, a o jego córce miałem dobre mniemanie – lepsze, niż zasługiwała, gdyż uparcie i niemądrze obstawała później przy zachowaniu tajemnicy, nie chcąc nic powiedzieć, rzucić na sprawę najmniejszego światła, choć z pewnością wiedziała wszystko. Jej ojciec, człowiek poczciwy, lecz niezbyt spostrzegawczy, istotnie, jak sądzę, nie mógł mi udzielić żadnych informacji, większość czasu bowiem musiał spędzać w domu, podczas gdy panny biegały po mieście i zawierały wszelkie znajomości, na jakie tylko przyszła im ochota. Starał się mnie przekonać równie mocno, jak sam był o tym przekonany, iż jego córka nie ma nic wspólnego z całą sprawą. Krótko mówiąc, nie mogłem się dowiedzieć niczego więcej, prócz tego, że jej nie ma. Reszta, przez osiem miesięcy, pozostawała polem do domysłów. Można sobie wyobrazić, co myślałem, czego się obawiałem, a również i to, co cierpiałem.
– Wielkie nieba! – zakrzyknęła Eleonora. – Czyżby to był… czyżby to był pan Willoughby?
– Pierwsza o niej wiadomość, jaka do mnie dotarła – ciągnął – przyszła w październiku w liście od niej samej. Przysłano mi ten list z Delaford, a otrzymałem go owego ranka, kiedy mieliśmy zrobić wycieczkę do Whitwell. To była właśnie przyczyna mego nagłego wyjazdu z Barton, który, jak sądzę, musiał wszystkich zdziwić, a niektórych urazić. Nie wyobrażał sobie zapewne pan Willoughby, oskarżając mnie wzrokiem o złe wychowanie i psucie innym zabawy, żem został wezwany na pomoc tej, która przez niego znalazła się w nieszczęściu i biedzie… Ale też, jaki przyszedłby pożytek z tego, gdyby wiedział? Czy mniej radośnie i wesoło uśmiechałby się do twojej siostry, pani? O, nie, przecież on uczynił już był to, czego nie zrobiłby żaden mężczyzna mający resztki uczuć w sercu. Opuścił dziewczynę, której odebrał podstępnie młodość i niewinność, zostawił ją w rozpaczliwej sytuacji, bez przyzwoitego domu, bez pomocy, przyjaciół, nie znającą jego adresu. Pozostawił ją, obiecując wrócić. Ani do niej nie wrócił, ani nie napisał, ani nie pomógł.
– To przechodzi wszelkie wyobrażenie! – zawołała Eleonora.
– Zna pani teraz całą prawdę o nim: rozrzutny, rozpustny i gorzej niż to wszystko. Proszę sobie wyobrazić, co musiałem przeżywać, wiedząc to wszystko od wielu tygodni i widząc, że twoja siostra wciąż darzy go uczuciem, słysząc zapewnienia, że ma za niego wyjść za mąż, co musiałem przeżywać, myśląc o waszej rodzinie. Kiedy przyszedłem tu w zeszłym tygodniu i zastałem cię, pani, samą, chciałem koniecznie poznać prawdę, choć nie byłem zdecydowany, co uczynię, gdy ją poznam. Musiało ci się wydać dziwne moje zachowanie, teraz jednak rozumiesz, pani, wszystko. Ścierpieć, byście się tak oszukiwały co do jego osoby… patrzeć, jak twoja siostra… cóż jednak mogłem zrobić? Nie miałem nadziei, by moja interwencja przyniosła skutek, a czasem przychodziło mi też do głowy, że może on się odmieni pod wpływem twojej siostry. Ale teraz, po tak haniebnym postępku, czy można wiedzieć, jakie miał względem niej zamiary? Jakiekolwiek jednak one były, siostra twoja, pani, może teraz i na pewno będzie wdzięcznie myśleć o swojej sytuacji, kiedy ją porówna z sytuacją biednej Elizy, kiedy się zastanowi, jak straszne, jak beznadziejne jest położenie nieszczęsnej dziewczyny, która wciąż, w dalszym ciągu darzy go równie silnym jak panna Marianna uczuciem, dręczona wyrzutami, które nie opuszczą jej już aż do śmierci. Z pewnością takie porównanie musi jej przynieść ulgę. Własne cierpienia wydadzą jej się zgoła niczym. Nie są skutkiem występku i nie przynoszą hańby. Wprost przeciwnie, zapewnią jej jeszcze silniejsze przywiązanie wszystkich przyjaciół. Wszelki dla niej afekt musi tylko wzrosnąć pod wpływem współczucia dla jej nieszczęścia i szacunku dla jej męstwa. Proszę, powtórz jej to, co ci powiedziałem, lub zachowaj dla siebie, według własnego uznania. Pani wiesz najlepiej, jaki przyniesie to skutek, gdybym jednak nie był gruntownie, z całego serca przekonany, że to, co mówię, może być dla niej z pożytkiem, może zmniejszyć jej żal, nie pozwoliłbym sobie na robienie ci, pani, przykrości opowiadaniem o moich rodzinnych nieszczęściach, jakby zamierzonym na to, bym się wynosił cudzym kosztem.
Eleonora z powagą i wdzięcznością podziękowała mu za jego wyznanie, powiedziała też, że uważa, iż dla Marianny będzie ono z pożytkiem.
– Większy sprawiają mi ból – tłumaczyła – jej starania, by znaleźć dla niego jakieś usprawiedliwienie, niż wszystko inne, gdyż jątrzy ją to bardziej niż najgłębsze przekonanie o jego łotrostwie. Teraz, choć w pierwszej chwili będzie cierpiała, odczuje jednak ulgę. To pewne. Czy pan – ciągnęła po krótkiej chwili milczenia – widział się z panem Willoughbym po wyjeździe z Barton?
– Tak – odparł z powagą. – Raz. To jedno spotkanie było nieuniknione.
Eleonora, zaskoczona tonem, jakim to powiedział, spojrzała na niego z obawą i spytała:
– Co? Czyżbyście się spotkali, by…
– Nie mogło to być inne spotkanie. Eliza z największą niechęcią wyznała mi wreszcie nazwisko swego uwodziciela. Kiedy przyjechał do Londynu, było to w dwa tygodnie po moim powrocie, spotkaliśmy się za uprzednim porozumieniem, on – by się bronić, ja – by pokarać jego uczynki. Powróciliśmy cali, toteż wiadomość o spotkaniu nie rozeszła się po mieście.
Eleonora westchnęła, gdyż konieczność tego spotkania wydała jej się wątpliwa, nie pozwoliła sobie jednak na słowa krytyki wobec mężczyzny i żołnierza.
– Takie jest – podjął po chwili pułkownik – nieszczęsne podobieństwo losów matki i córki! Jakże źle wywiązałem się z powierzonego mi zadania!
– Czy ona jest w Londynie?
– Nie. Natychmiast, gdy przyszła do zdrowia po połogu, bo kiedy ją zobaczyłem, była bliska rozwiązania, przewiozłem ją i dziecko na wieś, gdzie są dotychczas.
Po chwili przypomniał sobie, że zapewne rozłączył był siostry, zakończył więc wizytę, otrzymawszy od Eleonory ponowne słowa wdzięczności, podyktowane również współczuciem i szacunkiem.