Choć okoliczności, dzięki którym Edward odzyskał wolność, mogły się wydać nieprawdopodobne, jedno nie ulegało wątpliwości: był wolny. Jak skorzysta z tej wolności – równie łatwo można było odgadnąć, zaznawszy bowiem rozkoszy jednego nierozważnego narzeczeństwa, zawartego bez zgody matki przed czterema przeszło laty, zamierzał, jak wszyscy przypuszczali, natychmiast po jego zerwaniu zawrzeć następne.
Przyjechał do Barton w bardzo prostym celu. Chciał tylko poprosić Eleonorę, by została jego żoną. Zważywszy, że miał już w takich sprawach pewne doświadczenie, można się dziwić jego skrępowaniu w obecnym wypadku, potrzebie spaceru na świeżym powietrzu oraz szukaniu zachęty u panny.
Nie potrzeba opowiadać tutaj ze szczegółami, jak szybko owo świeże powietrze na spacerze pomogło mu zdobyć się na odwagę, jak szybko nadarzyła się sposobność wprowadzenia postanowienia w życie czy też w jakich słowach wypowiedział swoją prośbę i jak została ona przyjęta. Wystarczy jedno: kiedy o godzinie czwartej, w trzy godziny po jego przyjeździe, zasiadali wszyscy do stołu, panna dała mu już swoją zgodę, matka przystała na związek, a on sam nie tylko składał entuzjastyczne wyznania zakochanego, ale naprawdę i rzeczywiście był jednym z najszczęśliwszych w świecie ludzi. Doprawdy okoliczności złożyły się niepowszednio szczęśliwie. Serce i duszę rozpierało mu nie tylko zwykłe poczucie triumfu człowieka, który uzyskał zgodę swej wybranki, ale i świadomość, że bez skazy na reputacji wydobył się z matni, która od dawna była jego nieszczęściem, uwolnił się od kobiety, którą od dawna przestał kochać, a w to miejsce zaszczycony został słowem i zgodą tej, której pragnął i o której dotąd myślał z rozpaczą. Nie od obaw i niepewności, ale od niedoli przyszedł do szczęścia, a mówił o tym jawnie ze szczerą, otwartą, radosną wdzięcznością dotychczas u niego nie znaną.
Otworzył teraz serce przed Eleonorą. Wyznał wszystkie swoje słabości, wszystkie błędy, traktując pierwsze chłopięce uczucie do Lucy z całą filozoficzną godnością dwudziestoczteroletniego mężczyzny.
– Była to z mojej strony głupia, przelotna sympatia – mówił – powzięta na skutek nieznajomości świata i nadmiaru wolnego czasu. Gdyby moja matka dała mi jakieś zajęcie, kiedy jako osiemnastolatek wyszedłem spod opieki pana Pratta, myślę, nie, nawet jestem pewny, że nigdy by się to nie stało. Owszem, kiedy wyjeżdżałem z Longstaple, byłem przeświadczony, że wywożę w sercu niezwyciężone uczucie dla siostrzenicy pana Pratta, ale gdybym miał jakiś cel, jakieś dążenie, które wypełniłoby mój czas i przez kilka miesięcy utrzymało z dala od niej, z pewnością szybko zmądrzałbym na tyle, by się otrząsnąć z wyimaginowanego uczucia, zwłaszcza gdybym się trochę bardziej otarł przy okazji między ludźmi. Ale zamiast dać mi jakieś zajęcie, zamiast mi wybrać czy pozwolić wybrać jakiś zawód, kazano mi wrócić do domu do całkowitej bezczynności i przez dwanaście miesięcy nie miałem nawet formalnego zajęcia, jakim byłyby studia na uniwersytecie, gdyż do Oksfordu poszedłem dopiero mając lat dziewiętnaście. Nie miałem więc nic do roboty, chyba to tylko, żeby sobie wyobrażać, żem zakochany. Matka nie uczyniła z naszego domu miejsca, o którym bym marzył, w bracie nie miałem przyjaciela ani kolegi, nowych znajomości nie lubiłem zawierać, nic więc dziwnego, że często jeździłem do Longstaple, gdzie zawsze się czułem jak w domu. Dlatego tam właśnie spędziłem większość czasu między osiemnastym i dziewiętnastym rokiem życia. Lucy wydawała mi się niezwykle miła i sympatyczna. Była też ładna… przynajmniej tak wówczas sądziłem, a że mało znałem innych kobiet, nie mogłem robić porównań i nie dostrzegałem wad. Zważywszy więc wszystko, choć te zaręczyny były głupotą, chociaż to, co nastąpiło później, dowiodło, że były głupotą, trudno je uznać za niezwykłe i niepojęte szaleństwo w owym czasie.
Zmiana, jaka w ciągu kilku godzin dokonała się w świadomości i losie pań Dashwood, była taka… taka wielka., że zapowiadała wszystkim satysfakcję bezsennej nocy. Pani Dashwood, której szczęście nie pozwalało zaznać spokoju, nie wiedziała, jak okazać Edwardowi swoje uczucie, jak się nachwalić Eleonory, jak okazywać radość z odzyskanej przez młodego człowieka wolności, żeby go przy tym nie urazić, ani też, jak dać im możność nieskrępowanej rozmowy w cztery oczy, a jednocześnie radować się cały czas ich widokiem.
Marianna umiała tylko łzami wyrazić swą radość. Nasuwały się porównania… rodził się żal… a radość jej, choć równie szczera jak miłość do siostry, nie znajdowała ujścia ani w słowach, ani w uniesieniu.
Ale Eleonora? Jakże opisać to, co przeżywała? Od chwili, kiedy się dowiedziała, że Lucy wyszła za mąż za innego, że Edward jest wolny, do chwili, kiedy nadzieje natychmiast zbudzone przemieniły się w pewność, przejmowały ją wszystkie po kolei uczucia z wyjątkiem spokoju. Ale kiedy nie miała już obaw, kiedy usunięte zostały wszystkie jej wątpliwości, wszystkie troski, kiedy porównywała to, co ma teraz, z tym, co miała tak jeszcze niedawno… że Edward bez utraty czci uwolnił się z narzeczeńskich więzów, że natychmiast skorzystał ze swojej wolności i wyznał jej swoje uczucie, tak stałe i gorące, jak to sobie wyobrażała – przejęła ją i niemal przytłoczyła świadomość własnego szczęścia. Lecz, że każda istota ludzka łatwo potrafi oswoić się ze zmianą na lepsze, po kilku godzinach wróciła do równowagi, a w sercu jej zagościł spokój.
Edward osiadł w domeczku co najmniej na tydzień. Bez względu na inne zobowiązania nie mógł krócej niż przez tydzień cieszyć się towarzystwem Eleonory, a ten tydzień i tak nie wystarczył na powiedzenie choćby połowy tego, co było do powiedzenia o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Choć z większością tematów, które mogą być wspólne dwom rozumnym istotom, można się, dołożywszy starań, uporać w ciągu kilku zaledwie godzin nie przerywanej rozmowy, z zakochanymi rzecz ma się inaczej. Oni nie mogą wyczerpać żadnego tematu, oni się nie mogą dogadać, zanim nie powtórzą wszystkiego przynajmniej dwadzieścia razy.
Początkowo rozmowy zakochanych obracały się wciąż wokół Lucy, której małżeństwo było stałym i zrozumiałym powodem ogólnego zdumienia. Eleonora, która dobrze znała i ją, i obecnego jej męża, uważała ich mariaż za coś niezwykłego i niepojętego pod każdym względem. Co ich połączyło, jak to się stało, że Robert ożenił się z dziewczyną, o której urodzie wyrażał się przy Eleonorze bez zachwytu, nadto z dziewczyną, której zaręczyny z Edwardem spowodowały jego zerwanie z rodziną – wszystko to przechodziło jej rozumienie. Serce jej radowało się tym małżeństwem, wyobraźnia znajdowała w nim powód do śmiechu, lecz rozum, rozsądek stawały wobec nieodgadnionej zagadki.
Edward przypuszczał, że podczas pierwszego przypadkowego spotkania Lucy umiała odpowiednio schlebić próżności Roberta i od tej chwili wszystko powoli zaczęło się toczyć ku obecnemu rozwiązaniu. Eleonora przypomniała sobie, jak Robert mówił jej na Harley Street, że mógłby wiele dokonać, pośrednicząc w sprawie brata, gdyby został powiadomiony w porę. Powtórzyła to Edwardowi.
– To typowe dla Roberta – odparł natychmiast. – I taki zamiar – dodał po chwili – mógł żywić na początku ich znajomości. A Lucy chodziło chyba najpierw o to, by zyskać dla mnie jego przychylność. Inne plany przyszły jej pewno później do głowy.
Od jak dawna wszystko to się ciągnęło – tego ani on, ani Eleonora nie mogli się domyślić. W Oksfordzie, dokąd Edward się przeniósł z własnej woli po wyjeździe z Londynu, miał o niej wiadomości tylko od niej samej, a że pisała równie często jak dawniej i była tak samo czuła, nie żywił żadnych podejrzeń, które by go przygotowały na to, co nastąpiło. Kiedy uderzył grom – wiadomość przyszła w liście samej Lucy – był przez jakiś czas ogłuszony, osłupiały ze zdumienia, zgrozy i radości. Podał Eleonorze list Lucy.
Drogi Panie,
Będąc przekonana, że dawno już straciłam Twój afekt, uważałam, iż wolno mi obdarzyć nim kogoś innego, z kim, nie wątpię, będę szczęśliwa, tak jak kiedyś wyobrażałam sobie, że mogę być z Tobą, gardzę jednak ręką, kiedy serce Twoje należy do innej. Szczerze życzę Ci szczęścia, a nie moja będzie wina, jeśli nie pozostaniemy przyjaciółmi, jak tego wymagają obecne nasze bliskie więzy. Mogę uczciwie powiedzieć, że nie mam. do Ciebie pretensji i wiem, że jesteś zbyt szlachetny, by próbować nam szkodzić. Brat Twój zdobył całkowicie moje serce, a że nie możemy żyć bez siebie, właśnie wróciliśmy od ołtarza i jedziemy do Dawlish na kilka tygodni, gdyż brat Twój ogromnie jest ciekaw tego miejsca, ale ja myślałam, że najpierw napiszę do Ciebie te kilka słów.
Pozostaję życzliwą Ci bratową i przyjaciółką
Lucy Ferrars
Spaliłam Twoje listy i przy pierwszej okazji zwrócę Ci Twoją podobiznę. Proszę, zniszcz moje bazgroły – ale pierścionek z puklem włosów możesz sobie zatrzymać.
Eleonora zwróciła list bez komentarzy.
– Nie pytam o zdanie co do kompozycji – powiedział Edward. – Za żadne skarby świata nie pokazałbym ci dawniej listu przez nią pisanego… Na bratową są dostatecznie okropne, a już na żonę!… Jak ja się rumieniłem, czytając jej listy… Muszę powiedzieć, że od drugiego półrocza tych głupich zaręczyn… to pierwszy list, którego treść jest mi zadośćuczynieniem za braki stylu.
– Jak do tego doszło, tak doszło – powiedziała Eleonora po chwili milczenia – i nie ma wątpliwości, że się pobrali. A twoja matka ściągnęła na siebie najstosowniejszą karę. Właśnie ta niezależność finansowa, jaką z niechęci do ciebie dała Robertowi, pozwoliła mu dokonać wyboru według własnej woli. W rezultacie właściwie przekupiła jednego syna tysiącem funtów rocznie, żeby zrobił dokładnie to, za co wydziedziczyła drugiego. Przypuszczam, że małżeństwo Roberta i Lucy będzie ją bolało nie mniej, niż bolałoby ją twoje.
– Będzie o wiele dotkliwiej zraniona, gdyż Robert był zawsze jej ulubieńcem. Będzie dotkliwiej zraniona i przez to właśnie szybciej mu wybaczy.
Nie wiedział, jak stoją sprawy między młodym małżeństwem a rodziną, ponieważ nie próbował nawiązać z nikim kontaktu. Wyjechał z Oksfordu w dwadzieścia cztery godziny po nadejściu listu Lucy, szukając tylko jednego – najbliższej drogi do Barton – i nie miał czasu na żadne inne projekty prócz tych, które wiązały się bezpośrednio z tą drogą. Nie mógł nic zrobić, póki się nie upewnił o swoim losie, otrzymując odpowiedź z ust Eleonory, a sądząc z pośpiechu, z jakim przyjechał po ten wyrok, należy przypuszczać, 'że pomimo zazdrości, z jaką myślał był niegdyś o pułkowniku Brandonie, mimo skromności w ocenie własnych zalet i grzeczności, z jaką opisywał pannie swą niepewność – nie spodziewał się bardzo okrutnej odpowiedzi. Ale jego sprawą było powiedzieć, co powiedział, i zrobił to z wielkim wdziękiem. Trzeba się odwołać do wyobraźni mężów i żon, by odgadnąć, co powiedziałby na ten temat po roku.
Eleonorze wydawało się oczywiste, że Lucy, przesyłając wiadomość przez Tomasza, chciała ich umyślnie zwieść i że była to pożegnalna złośliwość w stosunku do Edwarda. On, znając już teraz dobrze jej charakter, bez trudu uwierzył, że jest zdolna do najbardziej bezinteresownej nikczemności. Chociaż nim jeszcze poznał Eleonorę, miał już oczy otwarte na nieuctwo Lucy i parafiańszczyznę jej przekonań, kładł to wszystko na karb braku wykształcenia i do chwili otrzymania ostatniego jej listu wierzył zawsze, że jest zacną, dobrą dziewczyną, gorąco do niego przywiązaną. Tylko to przeświadczenie nie pozwalało mu zerwać zaręczyn, które bardzo mu ciążyły i dolegały, na długo przedtem, nim wiadomość o nich ściągnęła na niego gniew matki.
– Uważałem za swój obowiązek – powiedział – niezależnie od moich uczuć zostawić jej wybór co do utrzymania czy zerwania naszych zaręczyn, kiedy matka się mnie wyrzekła i kiedy mogło się zdawać, że jestem sam jak palec, bez jednego przyjaciela na świecie. Jakże mogłem przypuścić w takiej sytuacji, nie mając nic, co mogłoby kusić czyjąś chciwość czy próżność, i słuchając jej poważnych, gorących zapewnień, że pragnie dzielić mój los, jakże mogłem przypuścić, że kieruje się czymś innym niż bezinteresownym uczuciem? I do dziś nie pojmuję, czym się kierowała, jakie widziała w wyobraźni korzyści ze związku z człowiekiem, do którego nic nie czuła, a który miał całego majątku dwa tysiące funtów. Przecież nie mogła przewidzieć, że pułkownik Brandon da mi prebendę.
– Nie, ale mogła przypuszczać, że zdarzy się coś, co poprawi twój los… że po pewnym czasie twoja rodzina ulegnie. Zresztą, tak czy inaczej, nic nie traciła, będąc dalej z tobą zaręczona, dowiodła bowiem, że nie krępowało to ani jej uczuć, ani postępowania. Związek z tobą był niewątpliwie związkiem z dżentelmenem i zapewnił jej mir wśród znajomych, a w braku innej okazji lepiej było wyjść za ciebie, niż zostać starą panną.
Edward oczywiście natychmiast uznał, że nie mogło być nic bardziej naturalnego, jak postępowanie Lucy, ani bardziej oczywistego, jak jego przyczyny.
Eleonora wypomniała mu ostro, tak jak to damy wypominają często nieroztropność, która im schlebia, że tyle czasu spędzał z nimi w Norland, rozumiejąc przecież, iż jest niestały wobec Lucy.
– Zachowywałeś się bardzo niewłaściwie, gdyż nie mówiąc już o wyobrażeniach, jakie sama powzięłam, pozwoliłeś całej naszej rodzinie sądzić i spodziewać się czegoś, co ze względu na twoją sytuację w ogóle nie było możliwe.
Mógł się tłumaczyć tylko nieznajomością własnego serca i zwodniczym zaufaniem w siłę swoich zaręczyn.
– Byłem na tyle naiwny, by sądzić, że jeśli jestem słowem związany z inną, nic mi nie grozi w twoim towarzystwie i że świadomość owych zaręczyn uchowa w czystości zarówno moje serce, jak honor. Czułem, że budzisz mój zachwyt, ale wmawiałem w siebie, że to tylko przyjaźń, i nie zdawałem sobie sprawy, dokąd mnie to wiedzie, dopóki nie zacząłem robić porównań między tobą a Lucy. Potem dalsze pozostawanie w Sussex było już bardzo nieroztropne, ale uspokajałem się taką argumentacją: „Tylko ja jestem w niebezpieczeństwie. Krzywdzę jedynie siebie, nikogo poza tym”.
Eleonora uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
Edward z radością przyjął wiadomość, że panie oczekują wizyty pułkownika Brandona, gdyż szczerze pragnął nie tylko bliżej się z nim poznać, ale nadto przekonać go, że nie ma już do niego żalu o darowanie mu prebendy Delaford. – Gdyż – tłumaczył – po tak niechętnych podziękowaniach, jakie mu wówczas złożyłem, musi sądzić, że nie wybaczyłem mu tego prezentu.
Teraz sam się dziwił, że dotychczas jeszcze nie odwiedził Delaford. Tak go ono dotąd mało ciekawiło, że wszystkie wiadomości o domu, ogrodzie, glebie, wielkości parafii, stanie gruntów uprawnych i wysokości parafialnych podatków na kościół – zawdzięczał Eleonorze, która tak pilnie i często słuchała pułkownika Brandona, że stała się znawcą przedmiotu.
Pozostawała teraz nie rozstrzygnięta jedna tylko kwestia, jedną trudność mieli do przebycia. Złączyło ich wzajemne uczucie, otrzymali gorącą aprobatę swoich bliskich i znali się doskonale – wszystko to było niemal całkowitą gwarancją szczęścia – musieli jeszcze tylko z czegoś żyć. Edward miał dwa tysiące funtów, Eleonora tysiąc i to, wraz z prebendą Delaford, stanowiło cały ich majątek. Pani Dashwood nie mogła im nic dać ze swego kapitaliku, a obydwoje nie byli zakochani do tego stopnia, by sądzić, że trzysta pięćdziesiąt funtów rocznie zapewni im dostatnie życie.
Edward nie wyzbył się jeszcze myśli, że w sercu pani Ferrars dokona się jakaś odmiana, i w tym pokładał nadzieje na uzupełnienie dochodów. Eleonora jednak nie liczyła na to, Edward przecież i tym razem nie żeni się z panną Morton, a wybierając na żonę ją, a nie Lucy, wybiera tylko, używając pochlebnego zwrotu pani Ferrars, mniejsze zło, obawiała się więc, że przestępstwo Roberta przyniesie w rezultacie jedynie wzrost majątku Fanny.
W cztery dni po przyjeździe Edwarda zjawił się pułkownik Brandon i pani Dashwood przeżywała pełnię szczęścia oraz zaszczyt przyjmowania po raz pierwszy, od czasu zamieszkania w Barton, większej liczby gości, niż mogła pomieścić w swoim domu. Edwardowi pozwolono skorzystać z przywileju pierwszego przyjezdnego i pułkownik Brandon maszerował co wieczór do swoich dawnych apartamentów we dworze, skąd przychodził na ogół wcześnie rano, przerywając pierwsze tete – a – tete zakochanych jeszcze przed śniadaniem.
Trzytygodniowy pobyt w Delaford, gdzie wieczorami zwłaszcza niewiele miał do roboty, wobec czego zastanawiał się nad różnicą, jaka dzieli trzydzieści sześć od siedemnastu – wprawił go w fatalny nastrój. Trzeba było poprawy w wyglądzie Marianny, serdeczności, z jaką go przywitała, i słów zachęty ze strony matki, by się rozpogodził. Ale pośród takich przyjaciół, zaznawszy tak życzliwego przyjęcia, odzyskał humor. Nie doszły go jeszcze wieści o małżeństwie Lucy, nie znał ostatnich wydarzeń, przez pierwsze godziny po przyjeździe słuchał więc tylko i nie mógł się nadziwić. Pani Dashwood wyjaśniła mu wszystko, a on miał nowy powód do radości, że ofiarował Edwardowi prebendę, gdyż jak się okazało, przysłużył się również Eleonorze.
Nie trzeba mówić, że im lepiej się obaj panowie poznawali, tym większego nabierali dla siebie szacunku, gdyż nie mogło być inaczej. Zapewne do nawiązania się więzi przyjaźni wystarczyłoby im podobieństwo zasad, usposobień, rozumnego sposobu myślenia, zbędne byłyby inne bodźce, ale fakt, że kochali się w dwóch siostrach i że te siostry kochały się nawzajem, sprawił, że ich przyjaźń była nieuchronna i nawiązała się natychmiast, choć w innych okolicznościach mogłaby się nieco odwlec i przyjść jako rezultat czasu i namysłu.
– Nadeszły listy z Londynu – kilka dni temu Eleonora drżałaby na całym ciele, uniesiona radosnym zachwytem, teraz czytała je nie tyle z przejęciem, co rozbawieniem. Pani Jennings przekazywała im niesłychaną nowinę, dawała upust szlachetnemu oburzeniu na tę kokietkę i rozpaczała nad nieszczęsnym panem Edwardem, który, wiedziała o tym dobrze, uwielbiał był to niepoczciwe ladaco i teraz wedle wszelkiego prawdopodobieństwa siedzi ze złamanym sercem w Oksfordzie.
Powiadam Wam – pisała – niczego na świecie nie zrobiono jeszcze tak przebiegle, toć przecież ledwo dwa dni przed swoim ślubem Lucy siedziała u mnie przez kilka godzin. Nikt nic nie podejrzewał, nawet Anna, biedaczka, przyszła do mnie następnego dnia cała we łzach, w okropnym strachu przed panią Ferrars, a i dlatego, że nie miała jak się dostać do Plymouth, bo Lucy, jak się okazuje, pożyczyła od niej, jadąc na ślub, wszystkie pieniądze, pewno chciała się pokazać, a biedna Anna została bez szylinga… No więc, rada byłam dać jej pięć gwinei, żeby mogła jechać do Exeter, gdzie chce zostać kilka tygodni z panią Burgess w nadziei, jak jej powiedziałam, że spotka znowu doktora. Moim zdaniem, najgorsze ze wszystkiego jest to, że Lucy nie zabrała jej z sobą karetką. Biedny pan Edward! Nie mogę przestać o nim myśleć, musisz go koniecznie zaprosić do Barton, niechże panna Marianna spróbuje go pocieszyć.
Styl pana Dashwooda był bardziej uroczysty. Pani Ferrars jest najnieszczęśliwszą kobietą na świecie… Biedna Fanny przy swojej wrażliwości przeżywa katusze… Fakt, że po takim ciosie obie jeszcze żyją, uważa za cud prawdziwy, za który trzeba dziękować Niebiosom. Wina Roberta jest niewybaczalna, a Lucy nieskończenie większa. Imienia żadnego z nich nie wolno wymawiać w obecności pani Ferrars, a jeśli nawet nakłoni się ją do wybaczenia synowi, nigdy nie uzna jego żony za swoją synową i nigdy nigdzie się z nią nie pokaże. Fakt, że cała sprawa została przeprowadzona w sekrecie, uznano, zrozumiale, za dodatkowe obciążenie, gdyby bowiem rodzina zaczęła cokolwiek podejrzewać, podjęłaby odpowiednie kroki, by zapobiec owemu małżeństwu. Zwracał się do Eleonory, by żałowała wraz z nim, iż Lucy nie wyszła już za Edwarda, zamiast szerzyć dalej nieszczęście w rodzinie. Pisał tak:
Pani Ferrars nigdy dotąd nie wymieniła imienia Edwarda, co nas nie dziwi, ale ku naszemu zdumieniu on nie napisał do nas ani słowa w związku z tym wydarzeniem. Być może milczy, obawiając się urazić matkę, wobec czego dam mu znać do Oksfordu, że uważamy wraz z jego siostrą, iż list wyrażający należytą skruchę, adresowany może do Fanny i przez nią pokazany matce, nie zostałby pewno wzięty za złe, wszyscy bowiem znamy czułe serce pani Ferrars oraz to, że niczego tak nie pragnie, jak dobrych stosunków ze swymi dziećmi.
Ten ustęp był ważny ze względu na dalsze widoki i postępowanie Edwarda. Uznał, że powinien szukać pojednania, choć nie tak, jak to sugerowała siostra i szwagier.
– List wyrażający należytą skruchę! – powtórzył. – Czy chcieliby, bym błagał matkę o przebaczenie za to, że Robert okazał się w stosunku do niej niewdzięcznikiem?… Że wobec mnie postąpił niehonorowo?… Żadnej skruchy! To, co się stało, nie uczyniło mnie ani pokornym, ani skruszonym… Uczyniło mnie bardzo szczęśliwym, ale to ich nic nie obchodzi… Żadna skrucha nie jest w tym wypadku odpowiednia.
– Możesz niewątpliwie prosić o przebaczenie – powiedziała Eleonora – ponieważ zawiniłeś. I ośmielam się sądzić, że teraz mógłbyś odważyć się na przykład na wyznanie odrobiny żalu z powodu zaręczyn, które ściągnęły na ciebie gniew matki.
Przyznał, że mógłby to zrobić.
– A kiedy ci już wybaczy, może przydałaby się odrobina pokory, kiedy będziesz ją zawiadamiał o następnych zaręczynach, w jej oczach niemal równie nierozważnych jak pierwsze.
Nie znajdował przeciwko temu żadnych argumentów, wciąż tylko odrzucał pomysł z listem wyrażającym należytą skruchę. Ponieważ oświadczył, że łatwiej mu przyjdą skromne ustępstwa w słowach niż na papierze, postanowiono, by mu ułatwić sprawę, że zamiast pisać do Fanny, pojedzie do Londynu i osobiście poprosi, by wstawiła się za nim do matki. – A jeśli się okaże – powiedziała Marianna w nowej roli osoby bezstronnej – że naprawdę im zależy na doprowadzeniu do pojednania, to pomyślę, że nawet John i Fanny nie są ludźmi ze szczętem pozbawionymi zalet.
Po kilkudniowej wizycie pułkownika Brandona obaj panowie wyjechali razem z Barton. Zamierzali jechać wprost do Delaford, gdzie Edward miał zobaczyć swój przyszły dom i pomóc swemu przyjacielowi i patronowi w podjęciu decyzji, jakich trzeba dokonać w budynku przeróbek, a stamtąd, po kilku dniach, miał ruszyć dalej do Londynu.