Na jego widok Eleonora cofnęła się z przerażeniem i odrazą, i w pierwszym odruchu odwróciła się natychmiast, chcąc wyjść z pokoju. Ręka jej już sięgała gałki, kiedy zatrzymał ją, podchodząc szybko i mówiąc głosem, w którym brzmiał rozkaz raczej niż prośba:
– Panno Dashwood… na pół godziny… na dziesięć minut… błagam, niech pani zostanie.
– Nie – odparła stanowczo. – Nie zostanę. Pan nie może mieć do mnie żadnych spraw. Zapewne służba zapomniała powiedzieć, że pana Palmera nie ma w domu.
– Gdyby mi powiedzieli – krzyknął porywczo – że pana Palmera z całą rodziną diabli wzięli, nie zawróciłbym od tych drzwi. Chcę widzieć się z panią i tylko z panią!
– Ze mną? – zdumiała się Eleonora. – No cóż… Proszę mówić krótko… i, jeśli łaska, mniej gwałtownie.
– Niech pani usiądzie, zastosuję się do pani życzenia. – Zawahała się. Nie wiedziała, jak postąpić. Przeleciało jej przez głowę, że może go tutaj zastać pułkownik Brandon. Obiecała go jednak wysłuchać, nadto w grę wchodził nie tylko honor, lecz i ciekawość. Po chwili zastanowienia uznała, że roztropność nakazuje pośpiech, a więc należy przystać na jego żądanie. Podeszła w milczeniu do stołu i usiadła. On zajął miejsce naprzeciwko i przez chwilę oboje trwali w milczeniu.
– Proszę, mów pan szybko – powiedziała niecierpliwie Eleonora. – Nie mam czasu.
Siedział w głębokim zamyśleniu, jakby jej nie słyszał.
– Siostra pani – odezwał się nagle po chwili – wyszła z niebezpieczeństwa. Słyszałem to od służby. Bogu niech będą dzięki. Ale czy to prawda? Czy to aby prawda?
Eleonora nie chciała odpowiadać. Powtórzył pytanie jeszcze bardziej gwałtownie.
– Na litość boską, proszę mi powiedzieć, czy grozi jej niebezpieczeństwo, czy nie?
– Mamy nadzieję, że nie.
Wstał i zaczął chodzić po pokoju.
– Gdybym to wiedział przed półgodziną… Ale ponieważ już tu jestem – mówił z wymuszonym ożywieniem, wracając do krzesła – sprawą jest bez znaczenia… Raz wreszcie… i pewno raz ostatni… cieszymy się wspólnie… Jestem w odpowiednim do tego nastroju… Proszę, powiedz mi, pani, uczciwie – tu głęboki rumieniec oblał mu policzki – czy uważasz mnie za łotra, czy raczej za głupca?
Eleonora patrzyła na niego z większym niż dotąd zdumieniem. Zaczęła przypuszczać, że musi być pijany. Trudno inaczej wytłumaczyć tę dziwną wizytę i takie zachowanie, wstała więc szybko, mówiąc:
– Radzę, byś pan zaraz wrócił do Combe… Nie mogę siedzieć tu z panem dłużej. Jeśli masz pan do mnie jakąś sprawę, lepiej ją sobie przypomnisz i wyłożysz jutro.
– Rozumiem – powiedział zupełnie spokojnym głosem, uśmiechając się przy tym znacząco. – Tak, jestem bardzo pijany. Kufel porteru do zimnej wołowiny w Marlborough wystarczył, żeby mnie zwalić z nóg.
– W Marlborough! – zakrzyknęła Eleonora, już zupełnie nie rozumiejąc, o czym on mówi.
– Tak. Wyjechałem z Londynu dziś rano o ósmej, a jedyne dziesięć minut, jakie spędziłem od tej pory poza karetką, pozwoliły mi tylko na przekąskę w Marlborough.
Jego spokojna postawa i rozumne spojrzenie upewniły młodą pannę, że bez względu na to, jakie szaleństwo przywiodło go tutaj, nie było to podchmielenie, powiedziała więc po chwili zastanowienia:
– Panie Willoughby, musi pan zdawać sobie sprawę – tak samo jak ja – że po tym, co zaszło, pański przyjazd tutaj i narzucenie mi się swoją osobą wymaga nie byle jakiego usprawiedliwienia. O co panu chodzi? Czego pan chce?
– Chcę – powiedział poważnie i z przejęciem – sprawić, jeśli tylko zdołam, byś mnie pani nienawidziła trochę mniej niż teraz. Chcę przedstawić coś w rodzaju wyjaśnienia… usprawiedliwienia… tego, co się stało. Chcę przed panią otworzyć całe moje serce i przekonać panią, że chociaż zawsze byłem głupcem, nie zawsze byłem łotrem, chcę otrzymać coś, co przypominałoby przebaczenie… od Mar… od twojej siostry.
– Czy to jest prawdziwy powód twego przyjazdu?
– Na mą duszę, tak – odparł z żarem, który natychmiast przypomniał jej dawnego pana Willoughby'ego i wbrew niej samej kazał uwierzyć w jego szczerość.
– Jeśli tylko o to idzie, możesz pan być spokojny, gdyż Marianna już… ona ci już dawno wybaczyła.
– Naprawdę! – zakrzyknął tym samym żywym głosem. – Wobec tego uczyniła to przedwcześnie. Ale wybaczy mi po raz drugi, tyle że wiedziona rozsądkiem. A teraz, czy wysłuchasz mnie, pani?
Eleonora skinęła głową.
– Nie wiem – zaczął po chwili zastanowienia, a jej wyczekiwania – czym tłumaczyłaś sobie, pani, moje zachowanie wobec siostry, jakie mi przypisałaś szatańskie motywy… Może niewiele lepiej będziesz o mnie myślała… ale warto spróbować, dowiesz się wszystkiego. Na początku mojej znajomości z waszą rodziną nie miałem żadnych innych intencji, żadnych innych zamiarów, jak to, by umilić sobie bardziej niż kiedykolwiek czas, jaki musiałem spędzić w hrabstwie Devon. Wdzięk, uroda i interesujące obejście twojej siostry, pani, musiały mi się spodobać, a jej zachowanie w stosunku do mnie było niemal od pierwszej chwili… Zdumiewające, gdy wspomnę, jakie ono było… i jaka ona była… że też moje serce mogło pozostać tak obojętne. Ale muszę wyznać, że na początku czułem się tylko pochlebiony w mojej próżności. Nie dbając o jej szczęście, myśląc tylko o własnej rozrywce, folgując uczuciom, którym zawsze zwykłem zbytnio folgować, starałem się, jak mogłem, przypodobać pannie, nie mając najmniejszego zamiaru odwzajemnić się jej podobnym uczuciem.
W tym momencie Eleonora, obrzucając go spojrzeniem pełnym gniewnej pogardy, przerwała:
– Wydaje mi się, panie Willoughby, że nie warto panu dalej opowiadać, a mnie słuchać. Po takim początku wszystko jest już jasne. Proszę nie sprawiać mi przykrości, mówiąc więcej o tej sprawie.
– Żądam, abyś, pani, wysłuchała wszystkiego do końca – odparł. – Fortunę miałem niewielką, a zawsze żyłem rozrzutnie, miałem zwyczaj szukać towarzystwa ludzi zamożniejszych od siebie. Odkąd doszedłem lat, albo nawet wcześniej, powiększałem długi, a chociaż śmierć mojej dalekiej kuzynki, pani Smith, miała mnie od nich uwolnić, była rzeczą odległą i niepewną, toteż już od dłuższego czasu chciałem poprawić bogatym ożenkiem moją sytuację majątkową. Z tego względu miłość do siostry pani nie wchodziła w rachubę, toteż z podłym, samolubnym okrucieństwem, którego żadne gniewne, żadne pogardliwe spojrzenie, nawet pani spojrzenie, nie może dostatecznie potępić, starałem się pozyskać jej uczucie, nie mając zamiaru odpłacić własnym. Jedno tylko można za mną powiedzieć: nawet wówczas, kiedy rządziła mną ta straszna samolubna próżność, nie znałem rozmiarów krzywdy, jaką miałem wyrządzić, gdyż nie wiedziałem jeszcze co to miłość. Ale czy kiedykolwiek się tego dowiedziałem? Można w to wątpić. Gdybym bowiem naprawdę kochał, czy poświęciłbym moje uczucie, aby zaspokoić próżność, chciwość?… albo, co więcej, czy poświęciłabym jej uczucie? A przecież to uczyniłem. Chcąc uniknąć względnej biedy, która w jej towarzystwie i przy jej uczuciu nie byłaby wcale taka straszna, zdobyłem majątek, tracąc jednocześnie wszystko, co mogłoby go uczynić błogosławieństwem.
– A więc – powiedziała Eleonora nieco miększym tonem – sądziłeś pan kiedyś, że jesteś w niej zakochany?
– Czy jest na świecie człowiek, który oparłby się takim wdziękom, takiej słodyczy? Tak, stwierdziłem, że bezwiednie, krok po kroku, oddałem serce twojej siostrze, a najszczęśliwsze w życiu godziny spędziłem u jej boku, sądząc, że zamiary moje są uczciwe, a uczucia, bez skazy. Ale nawet wówczas, zdecydowany się oświadczyć, pozwoliłem sobie odkładać to nieroztropnie z dnia na dzień, niechętnie myśląc o zaręczynach w momencie, kiedy moje sprawy finansowe są tak zawikłane. Nie będę się nad tym rozwodził… ani też nie przerwę, byś mogła, pani, powiedzieć, jak absurdalne i gorzej niż absurdalne były wahania przed związaniem się słowem tam, gdzie byłem już związany honorem. Dowiodło to, żem był chytrym głupcem, który przezornie szykował sobie drogę do upodlenia i unieszczęśliwienia się na zawsze. Wreszcie podjąłem decyzję. Postanowiłem przy pierwszej okazji, kiedy znajdę ją samą, usprawiedliwić nieustannie okazywane atencje i otwarcie zapewnić ją o uczuciu, którego przecież tak jawne starałem się dawać dowody. Lecz tak się nie stało… właśnie w ciągu tych kilku godzin, które mnie dzieliły od możliwości porozmawiania z nią sam na sam, zaszła pewna okoliczność… nieszczęsna okoliczność, która zniweczyła moje postanowienie i razem z nim moje szczęście. Wyszła na jaw pewna sprawa… – tu zawahał się i spuścił wzrok. – Pani Smith dowiedziała się, w ten czy inny sposób, przypuszczam, że od pewnego dalekiego krewnego, w którego interesie leżało pozbawienie mnie jej łask… otóż dowiedziała się o pewnej historii… pewnym związku… ale chyba nie trzeba dalszych wyjaśnień – dodał, spoglądając na nią z rumieńcem na policzkach i pytaniem w oczach. – Tak bliski znajomy… pani zapewne od dawna wiesz o wszystkim.
– Wiem – odparła Eleonora, rumieniąc się również i ponownie zamykając litości dostęp do swego serca. – Wiem wszystko. I jak wytłumaczysz pan choć część swej winy w tej okropnej sprawie… wyznam, że to przechodzi moje pojęcie.
– Proszę pamiętać – zawołał Willoughby – od kogo wszystko słyszałaś, pani! Czy te słowa mogą być bezstronne? Przyznaję, że powinienem był uszanować i jej położenie, i reputację. Nie mam zamiaru się tłumaczyć, ale jednocześnie nie mogę pozwolić, byś pani sądziła, że nie mam nic na usprawiedliwienie… że ponieważ została skrzywdzona, musiała być bez skazy, a ponieważ ja byłem libertynem, ona musiała być świętą. Jeśli gwałtowność jej namiętności, brak rozsądku… to nie znaczy, żebym miał się bronić. Jej uczucie dla mnie zasługiwało na lepsze potraktowanie i często z wyrzutem wspominałem jej czułość, która, przez bardzo krótki okres, znajdowała odzew. Pragnąłbym… pragnąłbym z całego serca, żeby to się było nigdy nie stało. Ale skrzywdziłem nie tylko ją. Skrzywdziłem osobę, której uczucie dla mnie… czy mogę to powiedzieć?… było niemal równie gorące, a której umysł! Och, nieskończenie wyższy!
– Ale pańska obojętność wobec tej nieszczęsnej dziewczyny! Muszę powiedzieć, chociaż rozmowa na ten temat jest dla mnie zrozumiale przykra – pańska obojętność nie może usprawiedliwić okrucieństwa, jakim było jej porzucenie. Nie sądź pan, że słabość tej panny czy jej przyrodzony brak rozsądku mogą tłumaczyć twoje rozwiązłe i tak oczywiste okrucieństwo. Przecież na pewno wiedziałeś, że kiedy ty bawiłeś się w Devonshire, mając już nowe projekty w głowie, zawsze wesół, zawsze rad, ona musiała się znajdować w najsroższej biedzie.
– Ale, na ma duszę, ja nic nie wiedziałem – zapewnił ją żarliwie. – Zapomniałem, żem jej nie dał adresu, a najzwyklejszy rozsądek powiedziałby jej, jak mnie znaleźć.
– No więc, cóż powiedziała pani Smith?
– Zarzuciła mi w oczy moją przewinę. Łatwo sobie wyobrazić moje pomieszanie. Wszystko zjednoczyło się przeciwko mnie – czystość jej życia, sztywne pojęcia, nieznajomość świata. Samego uczynku nie sposób było się zaprzeć, a wszelkie wysiłki, by go pomniejszyć, na nic się zdały. Już uprzednio skłonna była, sądzę, wątpić w moralność mego postępowania, nadto ubodło ją, że zbyt mało uwagi, zbyt mało czasu poświęcałem jej podczas ostatniej wizyty. Krótko mówiąc, skończyło się całkowitym zerwaniem. Ofiarowała mi tylko jeden sposób ratunku. Zacna kobieta, w najgłębszym poczuciu odpowiedzialności moralnej, obiecała, że puści przeszłość w niepamięć, jeśli ożenię się z Elizą. To było niemożliwe – formalnie wymówiła mi więc dom i względy. Całą następną noc – bo miałem wyjechać rano – spędziłem na rozważaniach, jak mam postąpić dalej. Ciężką stoczyłem z sobą walkę, ale zbyt szybko uległem. Całe moje uczucie do Marianny, moje przekonanie o jej wzajemności, wszystko to nie zdołało przeważyć obawy przed ubóstwem czy też rozwiać fałszywych wyobrażeń o niezbędności bogactwa, do jakich z natury byłem skłonny, a jakie ugruntowało jeszcze we mnie towarzystwo, w którym się obracałem. Miałem powody sądzić, że jeśli zechcę, zdobędę moją obecną żonę, i wytłumaczyłem sobie, że zdrowy rozsądek nie pozwala mi na inne wyjście. Oczekiwały mnie jednak ciężkie chwile przed wyjazdem z Devonshire… Miałem tego dnia jeść kolację w domku pań, musiałem więc znaleźć jakieś usprawiedliwienie mojej nieobecności. Ale czy napisać list, czy przyjechać osobiście, to właśnie było tematem moich drugich deliberacji. Wiedziałem, że spotkanie z Marianną będzie dla mnie ciężkim przeżyciem, nawet wątpiłem, czy będę potrafił wytrwać w powziętym postanowieniu. Lecz okazało się, że nie doceniałem moich możliwości w tym względzie, jak tego dowiodły wypadki: pojechałem bowiem, stwierdziłem, że jest nieszczęśliwa, i opuściłem ją, i to opuściłem w nadziei, że nigdy więcej jej nie zobaczę.
– Ale czemu pan przyjeżdżał? – zapytała z wyrzutem Eleonora. – Wystarczyłby przecież krótki liścik. Czemu trzeba było przyjeżdżać?
– Nakazywała mi to moja duma. Nie mogłem znieść myśli, że wyjadę z okolicy pozwalając, by panie i sąsiedzi zaczęli się domyślać, co zaszło pomiędzy panią Smith i mną. Postanowiłem więc zajechać do Barton w drodze do Honiton. Ale widok twojej drogiej siostry, pani, był strasznym przeżyciem, a na domiar złego zastałem Mariannę samą. Wszystkie panie wyszły, nie wiem dokąd. Rozstałem się z nią poprzedniego wieczora z tak silnym, tak nieodwołalnym postanowieniem, że zachowam się uczciwie. Za kilka godzin miała się ze mną związać na zawsze i pamiętam, jaki byłem szczęśliwy, wesół, kiedy wracałem wówczas do Allenham, zadowolony z siebie, zachwycony wszystkim. Ale podczas naszego ostatniego przyjaznego spotkania miałem w sercu poczucie winy, które niemal odbierało mi możność obłudnej gry. Jej ból, zawód, jej rozpacz, kiedy powiedziałem, że muszę natychmiast wyjeżdżać z hrabstwa Devon… Nigdy tego nie zapomnę… i tyle do mnie zaufania… tyle wiary… Och, Boże, jaki ze mnie był łotr bez serca!
Przez chwilę milczeli oboje. Eleonora przemówiła pierwsza:
– Czy pan jej powiedział, że wkrótce wróci?
– Nie wiem, com jej mówił – odparł gwałtownie. – Z pewnością mniej, niż należało ze względu na przeszłość, i według wszelkiego prawdopodobieństwa o wiele więcej, niż usprawiedliwiała przyszłość. Nie mogę o tym myśleć. To mi się na nic nie zda… Potem przyszła kochana wasza matka, by dręczyć mnie dalej swą dobrocią, ufnością. Dzięki Bogu, przechodziłem męki! Byłem nieszczęśliwy! Panno Dashwood, pani nie może sobie nawet wyobrazić, jaką pociechą jest dla mnie powrót myślami do tamtej udręki. Taki mam do siebie żal o to głupie, podłe szaleństwo mojego serca, że wszystkie ówczesne związane z nim cierpienia są dzisiaj tylko triumfalną radością. No cóż, pojechałem, zostawiłem tych, których kochałem, i ruszyłem do tych, którzy, w najlepszym wypadku, byli mi tylko obojętni. Podróż do Londynu – własnymi końmi, więc powoli… do nikogo ust otworzyć… te pogodne myśli… ta zachęcająca przyszłość… ten kojący obraz przeszłości w Barton… och, cóż to była za wspaniała podróż!
Zamilkł.
– No i – zaczęła Eleonora, która, choć mu współczuła, zaczęła już pragnąć, by wyjechał – czy to wszystko?
– Wszystko? Nie… Czyżbyś pani zapomniała o tym, co było w Londynie? Ten haniebny list? Czy ona ci go, pani, pokazała?
– Tak, widziałam wszystko, co napisaliście do siebie.
– Kiedy dostałem jej pierwszy list… a dostałem go natychmiast, gdyż przez cały czas byłem w Londynie… tego, co czułem… jak to się pospolicie mówi… nie można wyrazić, a mówiąc prościej… może zbyt prosto, by to mogło wywołać jakiekolwiek wrażenie… czułem wielki, wielki ból… Każda linijka, każde słowo było… używając wyświechtanej metafory, której droga Marianna zabroniłaby mi tu użyć… było sztyletem wbijanym mi w serce. Wiadomość, że Marianna jest w Londynie, była – używając tego samego języka – gromem. Grom i sztylet! Jakżeby mi wyrzucała takie porównania… Jej gusta, jej sądy… myślę, że znam je lepiej niż własne… a na pewno są mi droższe..
Serce Eleonory, w którym gościły różne uczucia podczas tej niezwykłej rozmowy, znowu zmiękło, uważała jednak za swój obowiązek pohamować podobne wynurzenia swojego towarzysza.
– Tak nie wolno, panie Willoughby. Proszę, pamiętaj pan, żeś jest człowiekiem żonatym. Opowiadaj tylko to, co w swym sumieniu uważasz za konieczne.
– List Marianny, który mówił, że wciąż jestem jej równie drogi jak dawniej, że mimo wielu, wielu tygodni rozłąki jest stała w swoich uczuciach i ufna w stałość moich, obudził moje skrupuły. Powiadam, obudził, gdyż czas i miasto, zajęcia i hulanki uśpiły je w dużej mierze. Zrobił się ze mnie zatwardziały łotr, który wyobrażał sobie, że zobojętniał wobec niej, i wmawiał w siebie dla wygody, że i ona musiała stać się obojętna. O naszym dawnym uczuciu mówiłem sobie jako o przelotnej błahostce, wzruszając na dowód ramionami, uciszając sumienie; dławiąc wszelkie skrupuły powtarzaniem sobie od czasu do czasu: „Będę serdecznie rad, gdy usłyszę, że dobrze wyszła za mąż”. Ale ten liścik pozwolił mi poznać, co czuję. Zrozumiałem, że jest mi droższa niż jakakolwiek inna kobieta na świecie i że zachowałem się wobec niej haniebnie. Ale między panną Grey i mną wszystko już było wtedy ułożone. Nie mogłem się wycofać. Mogłem jedynie unikać was obu. Nie odpowiedziałem na liścik Marianny, postanawiając w ten sposób uniemożliwić jej dalszą korespondencję, i przez pewien czas chciałem nawet nie składać wizyty na Berkeley Street, lecz w końcu doszedłem do wniosku, że mądrzej postąpię, przybierając postawę zwykłego, obojętnego znajomego. Pewnego ranka, sprawdziwszy, że wyszłyście z domu, wszedłem i zostawiłem bilet wizytowy.
– Sprawdziwszy, że wyszłyśmy!
– Nawet i to. Zdumiałabyś się, pani, usłyszawszy, jak często was obserwowałem, jak często byliśmy bliscy spotkania. Ileż to razy wchodziłem do sklepu, by skryć się przed waszym wzrokiem, gdy przejeżdżałyście powozem. Mieszkając na Bond Street, niemal każdego dnia musiałem widzieć którąś z was i tylko moja nieustanna czujność i ciągłe pragnienie, by się z wami nie spotkać, sprawiały, że nie widzieliśmy się tak długo. Unikałem, jak mogłem, Middletonów, jak zresztą wszystkich, którzy mogli być wspólnymi naszymi znajomymi. Nie wiedząc jeszcze, że są w Londynie, natknąłem się kiedyś przypadkowo na sir Johna, chyba w dzień ich przyjazdu, a następnego dnia po złożeniu przeze mnie biletu u pani Jennings. Zaprosił mnie na przyjęcie, na tańce do siebie tego wieczora. Gdyby mi nawet nie powiedział, w formie zachęty, że będziesz tam ty, pani, i twoja siostra, uważałbym to za zbyt pewne, by ryzykować spotkanie. Następnego ranka przyszedł drugi liścik od Marianny… W dalszym ciągu serdeczny, otwarty, szczery, ufny… Było w nim wszystko, co kazało mi się brzydzić własnym postępowaniem. Nie mogłem jej odpowiedzieć. Próbowałem, lecz nie potrafiłem sklecić jednego zdania. Ale myślałem o niej przez cały dzień, bez przerwy, w każdej minucie. Jeśli możesz, pani, litować się nade mną, pomyśl, w jakiej byłem wtedy sytuacji – doprawdy godnej litości. Mając głowę i serce zaprzątnięte tylko twoją siostrą, musiałem odgrywać rolę szczęśliwego kochanka przy boku innej. Te trzy czy cztery tygodnie były najgorsze ze wszystkiego. No i wreszcie, nie potrzebuję zresztą tego mówić, nastąpiło nasze nieuniknione spotkanie. Na jakiego wyszedłem potwora! Tu Marianna, piękna jak anioł, wzywająca mnie takim tonem!… O, Boże… wyciągała do mnie rękę, prosiła o wytłumaczenie… i te urzekające oczy wpatrzone we mnie z wyrazem takiego niepokoju!… z drugiej strony Zofia, zazdrosna jak diabli, z piekłem w twarzy… No cóż, to już nie ma znaczenia, skończyło się… Co za wieczór! Uciekłem od was, kiedy tylko mogłem, ale zobaczyłem jeszcze słodką twarz Marianny, bladą jak śmierć. Taką ją widziałem ostatni, ostatni raz… Taką mi się ostatni raz pokazała… Straszny obraz. Lecz kiedy myślałem o niej dzisiaj jak o umierającej, było mi niemal pociechą, iż wiem, jak ją ujrzą ci, co ją będą oglądać ostatni raz na tym świecie. Stała mi przed oczami, stała mi cały czas przed oczami, kiedy tu jechałem, z tym samym spojrzeniem, z tą samą bladością.
Nastąpiła chwila ciszy – oboje pogrążyli się w zamyśleniu. Willoughby przerwał je pierwszy:
– No cóż, czas jechać. Siostra twoja, pani, czuje się na pewno lepiej? Nic jej już nie grozi?
– Tak nas zapewniono.
– I nieszczęsna matka! Ona uwielbia Mariannę.
– Ale list, panie Willoughby, list. Czy o nim nie masz pan nic do powiedzenia?
– O tak, o nim przede wszystkim. Marianna napisała do mnie ponownie, następnego ranka. Wiesz, pani, co było w jej liściku. Śniadałem właśnie u Ellisonów… list jej razem z kilkoma innymi przyniesiono tam z mojego mieszkania. Zauważyłem wzrok Zofii, która dostrzegła liścik przede mną… jego rozmiar, elegancki papier, pismo, wszystko wzbudziło w niej natychmiast podejrzenia. Doszły ją już uprzednio jakieś niejasne pogłoski o moim uczuciu do pewnej damy w Devonshire, a z tego, co poprzedniego wieczora zauważyła, wywnioskowała, kim jest owa dama, co wzbudziło zazdrość większą niż dotychczas. Z udaną żartobliwością, tak wdzięczną u kobiety kochanej, sięgnęła po list, otworzyła go i przeczytała. Ciężko zapłaciła za swoją zuchwałość… To, co przeczytała, musiało ją wprawić w rozpacz. Jej rozpacz mógłbym znieść, ale jej pasję… złość… Trzeba je było koniecznie uciszyć. Krótko mówiąc, co sądzisz, pani, o stylu mojej żony? Delikatny… czuły… prawdziwie kobiecy, co?
– Żony?! Przecież list był pisany pańską ręką!
– Tak, ale miałem tylko zaszczyt przepisywania niewolniczo zdań, pod którymi wstyd mi się było podpisać. Ona jest prawdziwą autorką tego listu… to jej urocze myśli, jej wdzięczny styl. Cóż jednak mogłem zrobić? Byliśmy zaręczeni, wszystko przygotowane, termin ślubu wyznaczony… Ale gadam jak głupiec. Przygotowania! Terminy! Mówiąc uczciwie, jej pieniądze były mi nieodzowne, w mojej sytuacji musiałem zrobić wszystko, by zapobiec zerwaniu. Poza tym, czy dla Marianny i jej bliskich będzie miało jakiekolwiek znaczenie, jakim językiem zredagowana jest moja odpowiedź? Czy powezmą o mnie inne zdanie? Przecież mogą o mnie myśleć tylko jedno. Moją sprawą było dowieść, żem łajdak, a czy to uczynię szarmancko, czy jak prostak, na to samo wyjdzie. „Jestem skończony w ich oczach – myślałem – i na zawsze wykreślony z ich towarzystwa, uważają mnie za człowieka bez zasad, a ten list im pokaże, żem podlec”. Tak rozumowałem i z jakąś desperacką beztroską przepisałem słowa mojej żony i rozstałem się z ostatnimi pamiątkami po Mariannie. Trzy jej liściki – na nieszczęście miałem je przy sobie w portfelu, inaczej zaprzeczyłbym ich istnieniu i zachował do końca życia. Zmuszono mnie, bym je oddał, nie mogłem ich nawet ucałować. I pukiel włosów, również nosiłem go zawsze przy sobie w portfelu, który został teraz przeszukany przez panią z przymilnym jadem – kochany mój pukiel – zabrano mi wszystko, wszystkie moje pamiątki!
– Postępujesz pan bardzo niewłaściwie, wręcz karygodnie – mówiła Eleonora, której głos, wbrew woli, zdradzał współczucie i wzruszenie. – Nie powinieneś tak mówić ani o swojej żonie, ani o mojej siostrze. Dokonałeś pan wyboru. Nikt cię do tego wyboru nie zmuszał. Żona ma prawo do pańskiej grzeczności, a przynajmniej do szacunku. Musi być do ciebie przywiązana, inaczej nie zdecydowałaby się na to małżeństwo. Nieżyczliwe jej traktowanie, lekceważące słowa nie są rekompensatą dla Marianny, a również, sądzę, nie mogą przynieść ulgi pańskiemu sumieniu.
– Nie mów, pani, o mojej żonie – odparł z ciężkim westchnieniem. – Nie zasługuje na twoją litość. Wiedziała, że nie jestem do niej przywiązany, kiedy braliśmy ślub. No cóż, pobraliśmy się i pojechaliśmy do Combe Magna szukać szczęścia, a potem do Londynu szukać rozrywek. A teraz, czy pani mi współczuje, panno Dashwood? Czy też opowiedziałem wszystko niepotrzebnie? Czy wydaję się pani teraz – niechże to będzie choćby drobna różnica – trochę mniej winny? Przecież moje intencje nie zawsze były podłe. Czy usprawiedliwiłem choćby w części moje postępki?
– Tak, niewątpliwie, oczyściłeś się pan z pewnych… z niewielu… Dowiodłeś pan ogólnie biorąc, że mniej zawiniłeś, niż przypuszczałam… że w sercu nie jesteś taki niegodziwy… o wiele mniej niegodziwy… Ale nie wiem doprawdy… tyle nieszczęścia, ileś pan wyrządził… doprawdy, nie wiem, czy można było sprawić więcej?
– Czy powtórzysz, pani, siostrze, kiedy przyjdzie do zdrowia, to, co tu powiedziałem? Niechże się choć w części oczyszczę w jej oczach, jak w twoich. Powiedziałaś, pani, że ona mi już przebaczyła. Niechże mi wolno będzie wyobrażać sobie, że poznawszy lepiej moje serce i obecne uczucia udzieli mi przebaczenia bardziej spontanicznie i naturalnie, bardziej serdecznie niż wyniośle. Powiedz jej o moim bólu i pokucie… powiedz, że serce moje ani przez chwilę nie przestało być jej wierne, i jeśli to zechcesz powiedzieć, że jest mi dzisiaj droższa niż kiedykolwiek.
– Powiem jej wszystko, co jest konieczne dla, nazwijmy to oględnie, usprawiedliwienia pana. Ale nie wyjaśniłeś mi, jaki był szczególny powód tego przyjazdu ani jak się dowiedziałeś o jej chorobie.
– Wczoraj wieczór w westybulu teatru Drury Lane natknąłem się na sir Johna Middletona, a on nie odwrócił ode mnie oczu… po raz pierwszy od dwóch miesięcy… i odezwał się do mnie. To, że zerwał ze mną znajomość po naszym ślubie, przyjąłem bez zdziwienia czy urazy, ale teraz ten uczciwy, zacny cymbał, pełen oburzenia na mnie i troski o twoją, pani, siostrę, nie mógł się oprzeć pokusie powiedzenia mi tego, co jak wiedział, powinno – chociaż może i miał i co do tego wątpliwości – straszliwie mnie zranić. Tak więc, bez żadnych osłonek powiedział mi, że Marianna Dashwood umiera na gorączkę dyfterytową w Cleveland, że otrzymał rano list od pani Jennings, która mówi o grożącym w każdej chwili nieszczęściu… że Palmerowie uciekli przerażeni itd… Byłem zbyt wstrząśnięty, by nawet tak marny obserwator, jak sir John, tego nie dostrzegł. Serce mu zmiękło, gdy zobaczył, jak cierpię, i uraza minęła mu tak dalece, że kiedyśmy się rozstawali, niemal uścisnął mi rękę, przypominając jednocześnie o obiecanym szczeniaku po mojej pointerce. Co czułem, słysząc, że Marianna umiera… umiera, uważając mnie za największego na świecie nikczemnika, gardzi mną, nienawidzi w ostatnich chwilach życia… Skąd bowiem mogłem wiedzieć, jak straszliwe przypisywano mi zamiary? Pewny byłem, że jeden przynajmniej człowiek mógł był mnie przedstawić jako zdolnego do wszystkiego. Nie da się opisać tego, co czułem. Szybko podjąłem decyzję i o ósmej rano siedziałem w powozie. Teraz już wiesz, pani, wszystko.
Eleonora nie odpowiadała. Myślami ogarniała w milczeniu niepowetowane zło, jakie przyniosła przedwczesna niezależność i wynikające z niej przyzwyczajenie do gnuśnego, hulaszczego życia w zbytku – zło, które wycisnęło swoje piętno na charakterze, umyśle i szczęściu człowieka, który z miłą powierzchownością i wrodzonymi zdolnościami łączył szczere z urodzenia usposobienie i wrażliwe, czułe serce. Świat uczynił go rozrzutnym i próżnym. Rozrzutność i próżność uczyniły go zimnym i samolubnym. Próżność, szukając występnych zwycięstw cudzym kosztem, doprowadziła go do prawdziwego uczucia, które z kolei musiał poświęcić na ołtarzu rozrzutności czy też jej konsekwencji – potrzeby pieniędzy. Każda zła skłonność, wiodąc do grzechu, wiodła go również do kary. Miłość, którą zewnętrznie odtrącił, wbrew honorowi, sercu, wbrew własnej korzyści, teraz, gdy już dlań była niedostępna, opanowała wszystkie jego myśli, a związek, dla którego bez najmniejszych skrupułów pogrążył jej siostrę w niedoli, stał się dla niego źródłem nieodwracalnej tragedii. Z takich rozmyślań wyrwał ją po kilku minutach pan Willoughby, który ocknąwszy się również z przykrej zadumy, wstał i szykując się do wyjścia, powiedział:
– Nic tu po mnie. Trzeba jechać. – Wracasz pan do Londynu?
– Nie, do Combe Magna. Mam tam sprawy do załatwienia. Stamtąd za kilka dni do Londynu. Do widzenia.
Wyciągnął rękę. Nie mogła mu odmówić swojej – uścisnął ją serdecznie.
– Czy myślisz, pani, o mnie teraz trochę lepiej? – zapytał, puszczając jej dłoń i opierając się o gzyms kominka, jakby zapomniał, że trzeba jechać.
Eleonora zapewniła go o tym… Powiedziała, że mu przebacza… współczuje… że mu dobrze życzy… że pragnie jego szczęścia, rzuciła też dobrotliwie kilka wskazówek, jak winien postępować, by starać się je zdobyć. Odpowiedź jego była mało optymistyczna.
– Jeśli o to idzie – powiedział – muszę sobie radzić, jak się da. Szczęście domowe nie wchodzi w rachubę. Jeśli jednak wolno mi będzie sądzić, że pani i jej najbliżsi interesują się moim losem i poczynaniami, to może dzięki temu… może mi to każe się pilnować… przynajmniej będzie po co żyć. Mariannę straciłem na zawsze. Gdybym jakimś szczęśliwym trafem stał się człowiekiem wolnym…
Eleonora przerwała mu z wyrzutem.
– No cóż – powiedział. – Jeszcze raz… żegnaj. Odjadę teraz i będę żył lękając się tylko jednego.
– O czym pan mówisz?
– O małżeństwie Marianny.
– Jesteś pan w wielkim błędzie. Nigdy nie może być dla ciebie bardziej nieosiągalna niż teraz.
– Ale zdobędzie ją ktoś inny. A jeśli tym kimś będzie człowiek, o którym najtrudniej mi myśleć… Ale zamilczę już, by nie utracić całej twojej współczującej dobroci, pani, dowodząc, że tam, gdzie krzywdziłem najbardziej, najmniej potrafię wybaczać. Żegnaj. Zostańcie z Bogiem.
Z tymi słowy niemal wybiegł z pokoju.