12.

Książko, otóż i dobiegasz końca. Ostatnio pędziłam z tym pisaniem na łeb na szyję. Między jedną a drugą linijką przeskakiwałam całe narody, morza i lądy. Cóż to za niecierpliwość mnie ogarnęła, skąd ten pośpiech? Zdawałoby się, że na coś czekam. Ale czegóż mogą oczekiwać siostrzyczki zakonne, które po to tu się zamknęły, by stać z dala od zmiennych kolei świata? Cóż innego może mnie czekać, prócz zapisywania nowych kart i bicia klasztornego dzwonu, który reguluje nasze życie?

Słychać tętent konia na stromej drodze; zatrzymuje się przed furtą klasztoru. Rycerz puka do furty. Z mojego okienka nie można go zobaczyć, ale słyszę jego głos:

– Hej, pobożne siostrzyczki, słuchajcie! Nie jestże to ten sam głos? Czyżbym się myliła? Ależ tak, to ten! To głos Rambalda, który tylekroć rozbrzmiewał na kartach tej książki! Rambald? Czegóż on tu szuka?

– Hej, siostrzyczki pobożne, powiedzcież mi łaskawie, czy nie schroniła się w tym klasztorze kobieta-rycerz, słynna Bradaman-ta?

Szukając Bradamanty po całym świecie, Rambald musiał na koniec dotrzeć i tutaj.

Słyszę, jak odpowiada mu siostra gwardianka:

– Nie, żołnierzu, nie ma tu żadnych rycerek, są tylko ubogie, pobożne niewiasty, które modlą się o odpuszczenie twoich grzechów!

Rzucam się do okna i wołam:

– Tak, Rambaldzie, tu jestem, czekaj na mnie, wiedziałam, że przybędziesz, schodzę natychmiast i odjeżdżam z tobą!

W pośpiechu zrywam welon, zakonną przepaskę, habit, wydobywam ze skrzyni moją tunikę barwy topazu, pancerz, nagolennice, hełm, ostrogi, błękitną opończę.

– Czekaj na mnie, Rambaldzie, to ja, Bradamanta!

Tak, książko. Siostra Teodora, która spisała tę opowieść i wojownicza Bradamanta są jedną i tą samą osobą. To uganiam po polach bitew dzieląc czas między pojedynki i miłość, to znów zamykam się w klasztorze rozmyślając nad wszystkim, co mi się zdarzyło, i opisując te wypadki, by lepiej je zrozumieć. Kiedy przybyłam tutaj, rozpaczałam z miłości do Agilulfa, teraz płonę miłością do młodzieńczego i namiętnego Ram-balda.

Dlatego właśnie w pewnej chwili pióro moje zaczęło tak pędzić. Biegło na jego spotkanie. Wiedziało, że on wkrótce przybędzie. Karta książki tylko wtedy jest coś warta, jeśli możesz ją odwrócić i dojrzeć za nią życie, które na nią napiera gwałtem i miesza wszystkie karty. Pióro biegnie popychane tą samą radosną siłą, która każe ci uganiać po drogach świata. Rozdział, który zaczynasz nie wiedząc jeszcze, o czym będzie opowiadał, jest jak zakręt drogi za furtą klasztorną: nie wiesz, czy ujrzysz za nim czyhającego smoka, czy gromadę zbójców, zaczarowaną wyspę, czy nową miłość.

Biegnę, Rambaldzie. Ńie żegnam się nawet z matką przeoryszą. Znają mnie tutaj i wiedzą, że po bitwach, uściskach i pomyłkach zawsze powracam w te mury. Ale tym razem będzie inaczej… Tym razem… Uciekając od powieści o tym, co było, od teraźniejszości, która w chwilach podniecenia chwytała mnie za rękę, wskakuję oto – o przyszłości! – na siodło twego rumaka. Jakie nowe sztandary ukażesz mi na blankach wieżyc w miastach jeszcze nie istniejących? Jakie zgliszcza spalonych zamków i stratowanych ogrodów, które kochałam? Jakie niespodziewane wieki złote gotujesz, o ty szalona nosicielko skarbów drogo opłaconych, ty, królestwo do zdobycia, ty, przyszłości…


Marzec-wrzesień 1959

Загрузка...