2.

Dla wojska w polu noc wyregulowana jest ściśle i niezmiennie, jak ruch ^gwiazd na niebie: kolejność wart, oficerskie dyżury, patrole. Cała reszta – nieustający harmider wojacki, dzienny rozgwar, z którego w każdej chwili może wyskoczyć niby znarowiony koń coś niespodziewanego – wszystko to teraz ucichło, gdyż sen zmorzył dwu i czworonożnych obrońców chrześcijaństwa; konie stoją cicho w szeregach, czasem tylko da się słyszeć stuk kopyta albo krótkie rżenie; ludzie, uwolnieni nareszcie od hełmów i pancerzy, radzi, że znów odzyskali ludzką osobowość, odrębną i dającą się odróżnić od innych, chrapią wszyscy jak jeden mąż.

Po drugiej stronie, w obozie Niewiernych, to samo; tak samo przechadzają się tam i na powrót wartownicy, tak samo dowódca straży, kiedy ostatnie ziarenka piasku przesypią się w klepsydrze, idzie budzić ludzi na zmianę warty; tak samo też oficer dyżurny wykorzystuje nocne czuwanie i pisze list do żony. Patrole obu stron – te chrześcijańskie i te niewierne – wysuwają się na pół mili przed swoje linie, dochodzą prawie do skraju lasu, ale potem zawracają, każdy w swoją stronę, nigdy się nie spotykając; po powrocie do obozu raportują, że wszędzie panuje spokój, i kładą się spać. Gwiazdy i księżyc suną cicho i powoli nad obu wrogimi obozami. Nigdzie nie śpi się tak dobrze jak w wojsku.

Tylko Agilulf nie znał tego odprężenia, tej ulgi. Szczelnie zamknięty w swojej zbroi, w swoim namiocie, jednym z najporządniej-szych i najwygodniejszych w całym chrześcijańskim obozie, próbował leżeć spokojnie na wznak, ale myśleć nie przestawał. A nie były to leniwe, pierzchające myśli człowieka, którego ogarnia sen, lecz precyzyjne, logiczne rozumowanie. Po pewnym czasie uniósł się na łokciu: czuł potrzebę zajęcia się jakąś ręczną pracą; mógłby na przykład wyglansować miecz, który i tak błyszczał pięknie, albo nasmarować tłuszczem spojenia zbroi. Niedługo trwało, a już podniósł się, ujął włócznię i puklerz, już jego bielejąca zjawa jęła przesuwać się tu i tam poprzez obóz. Ze stożkowatych namiotów dolatywał istny koncert chrapania uśpionych ludzi. Czym jest ta możność zamknięcia oczu, zatracenia świadomości samego siebie, pogrążenia się w pustkę sennych godzin, aby potem, w chwili przebudzenia, odnaleźć się tym samym co przedtem i nawiązać z powrotem nici swoich spraw życiowych – o tym Agilulf nie mógł mieć żadnego pojęcia; toteż zazdrość, której przedmiotem była owa zdolność spania, właściwa osobom istniejącym, była raczej niejasna, nieokreślona – zazdrość o coś, czego właściwie nie umie się dokładnie pojąć. Najbardziej uderzał go i niepokoił widok bosych nóg wystających tu i ówdzie spod płótna namiotów, z wielkim palcem sterczącym ku górze; pogrążony we śnie obóz stanowił królestwo ciał, istną wystawę starego mięsa Adamowego, cuchnącego wypitym winem i znojem żołnierskiego dnia; a u wejścia do namiotów leżały puste, rozebrane na części zbroje, które giermkowie i pachołki mieli rankiem wyczyścić i doprowadzić do porządku. Agilulf krążył niespokojny, czujny, a zarazem wyniosły: widok ciała ludzi, którzy ciało posiadali, wywoływał w nim niemiłe uczucie zbliżone do zazdrości, ale nie pozbawione dumy i jakiejś lekkiej pogardy. Czymże oto byli jego koledzy, ci sławni, tyle wychwalani rycerze? Zbroje, świadectwo ich rangi i znakomitych imion, ich czynów, ich potęgi i męstwa, były tylko zewnętrzną skorupą, pustym żelastwem; ludzie chrapali wtuleni twarzą w poduszki, z otwartych ust ściekały im strużki śliny. On jeden tylko nie dawał się rozebrać na części, poćwiartować: w każdej chwili dnia czy nocy był i pozostawał Agilulfem Bertrandinem z Guildiverny i tak dalej, i tak dalej, który dnia takiego a takiego dokonał ku chwale chrześcijańskiego oręża takich a takich czynów i uzyskał w siłach zbrojnych cesarza Karola Wielkiego dowództwo takich a takich jednostek. A prócz tego właścicielem białej zbroi, najpiękniejszej w całym wojsku, nieodłącznie z sobą związanej. I najlepszym oficerem spośród tych wielu, którzy przecież tak znakomitych dokonywali czynów: po prostu najlepszym ze wszystkich oficerów. A mimo to błąkał się po nocy głęboko nieszczęśliwy. Dobiegł go głos.

– Mości oficerze, proszę wybaczyć, ale kiedy przyjdzie zmiana? Postawili mnie tu już trzy godziny temu! – Był to żołnierz stojący na warcie. Opierał się o swoją włócznię ciężko i tak jakoś, jakby miał boleści.

Agilulf nawet się nie odwrócił. – Mylisz się – rzucił przez ramię – nie jestem dowódcą straży. – I poszedł dalej.

– Przepraszam, panie oficerze. Widząc, że pan się tu kręci, myślałem…

Najmniejsze bodaj uchybienie w służbie budziło w Agilulfie nieprzepartą chęć kontrolowania wszystkiego, szukania innych jeszcze błędów i zaniedbań, bolał nad tym, że coś zostało zrobione źle, nie tak jak należy. Ale ponieważ w danej chwili nie był obowiązany do tego rodzaju inspekcji, gdyby ją podjął, byłoby to wtrącaniem się w cudze • sprawy, a nawet oznaką niezdyscyplinowania. Agilulf starał się więc powstrzymać, ograniczyć swoje zainteresowania do szczegółów, którymi nazajutrz i tak wypadłoby mu się zająć, jak na przykład porządek wśród stojaków do trzymania włóczni albo dyspozycje co do przechowania siana w suchości… Ale jego biała zjawa wciąż deptała po piętach to dowódcy wart, to dyżurnemu oficerowi, to żołnierzom z patrolu, myszkującym po kantynie w poszukiwaniu jakiegoś pozostałego z wieczora gąsiorka wina… Za każdym razem Agilulf przeżywał moment wahania, czy ma się zachować tak jak ktoś, kto samą swoją obecnością umie narzucić poszanowanie władzy, czy też jak ktoś kto znalazłszy się tam, gdzie nie powinien się znajdować, cofa się dyskretnie i udaje, że wcale go tam nie ma. W niepewności swej zatrzymał się, zatroskany, i nie mógł się zdobyć ani na jedno, ani na drugie. Czuł tylko, że wszystkim przeszkadza i byłby chciał zrobić coś, co by mu dało okazję jakiegokolwiek kontaktu z bliźnimi – chciało mu się wykrzykiwać głośno rozkazy, kląć i wymyślać po kapralsku, rzucać grube żarty kompanom w oberży. Ale zamiast tego mamrotał niezrozumiale jakąś formułkę powitalną z nieśmiałością maskowaną pychą czy też z pychą łagodzoną nieśmiałością, i szedł dalej. Czasem zdawało mu się, że ktoś się do niego odzywa, i odwracał się mówiąc: – Hę? – ale zaraz przekonywał się, że to nie do niego mówiono, i odchodził spiesznie, jakby uciekał. Znalazł się na krańcu obozu, w miejscu samotnym, na nagim wzniesieniu. Spokój nocy mącił jedynie miękki lot drobnych dziwacznych cieni o bezszelestnych skrzydłach, które krążyły dokoła bez żadnego określonego kierunku: nietoperze. Nawet to ich mizerne ciało, nie wiadomo, czy podobniejsze do myszy, czy do ptaka, było bądź co bądź czymś dotykalnym i pewnym, czymś, co mogło uganiać w powietrzu łowiąc w otwarty pyszczek komary, podczas gdy przez niego, Agilulfa, razem z jego zbroją, na wskroś przenikały każdą szparką podmuchy wiatru, komary i promienie księżyca. Bezprzedmiotowa wściekłość, która w nim od jakiegoś czasu narastała, wybuchła raptem: rycerz wydobył miecz z pochwy, uchwycił go oburącz i jął machać nim z całej siły w powietrzu ku każdemu nadlatującemu nietoperzowi. Na próżno: nie przerywały swego lotu bez początku i końca, zaledwie lekko drgając w nagłym podmuchu poruszonego powietrza. Agilulf zadawał cios za ciosem, nie starając się już nawet trafiać w nietoperze. Pchnięcia stawały się coraz regularniejsze, zgodnie z najlepszymi wzorami sztuki szermierczej. I po chwili już Agilulf, jakby zaprawiał się do jutrzejszego boju, pochłonięty był całkowicie praktycznym stosowaniem teorii zasłon, parad i fint.

Nagle zatrzymał się. Z zarośli na wzgórzu wynurzył się jakiś młody człowiek i przyglądał się Agilulfowi. Uzbrojony był tylko w miecz, pierś okrywał mu lekki pancerz.

– O, rycerzu! – wykrzyknął. – Nie chciałem wam przeszkodzić. Czy to do bitwy tak się zaprawiacie? Bo będzie przecież bitwa o pierwszym brzasku, prawda? Pozwolicie mi poćwiczyć z wami? Przybyłem do obozu wczoraj… – dodał po krótkiej chwili milczenia – to będzie moja pierwsza bitwa… A wszystko jest tak zupełnie inne, niż się spodziewałem…

Agilulf stał odwrócony ukosem, miecz trzymał przyciśnięty do piersi, ramiona skrzyżowane, cały mieścił się za swoją tarczą.

– Dyspozycje co do ewentualnego starcia zbrojnego, rozważone przez dowództwo, zostaną panom oficerom i żołnierzom zakomunikowane na godzinę przed rozpoczęciem działań – oznajmił.

Młodzieniec zmieszał się, jakby nagle powstrzymany w zapędzie, ale po chwili, jąkając się lekko, podjął równie gorąco:

– Bo właśnie ja… właśnie przybyłem tutaj… żeby pomścić mojego ojca… i byłbym bardzo wdzięczny, gdyby ktoś z was, starszych, powiedział mi, jak to mam zrobić, żeby znaleźć się w bitwie twarzą w twarz z tym psem pogańskim, argalifem Issoarem, tak, właśnie z nim, i wbić mu włócznię między żebra, tak jak on uczynił mojemu bohaterskiemu rodzicowi, którego niech Bóg zachowa na zawsze w chwale, świętej pamięci margrabiemu Gerardowi z Russilionu!

– To bardzo proste, mój chłopcze – rzekł Agilulf i nawet w jego głosie dało się odczuć coś jak gdyby zapał, zapał kogoś, kto znając na wyrywki wszelkie regulaminy i procedury, rad jest zademonstrować własną kompetencję, a może i pognębić cudzą ignorancję – musisz wnieść prośbę do Głównego Urzędu do Spraw Pojedynków, Pomst i Plam na Honorze, przytaczając motywy swojej prośby, a rzecz zostanie rozpatrzona w tym sensie, aby umożliwić ci uzyskanie odpowiedniego zadośćuczynienia.

Młodzieniec, który spodziewał się co najmniej odruchu podziwu i szacunku na dźwięk ojcowskiego imienia, poczuł się dotknięty najpierw tonem, a potem i sensem tej przemowy. Spróbował zastanowić się nad słowami rycerza, ale tylko po to, by im w duszy zaprzeczyć i nie dać przygasnąć swemu zapałowi. – Ależ, rycerzu – rzekł – zechciejcie mnie zrozumieć: nie o żadne urzędy mi chodzi, tylko się zastanawiam… bo choć w bitwie na pewno nie zbraknie mi odwagi, a zaciekłości starczyłoby mi na wyprucie flaków nie jednemu, ale stu niewiernym, co zaś do sprawności we władaniu bronią, to ta na pewno mnie nie zawiedzie, bom dobrze wyćwiczony, możecie mi wierzyć, tylko jeśli, powiadam, w zgiełku bitwy, nim się zorientuję, czy ja wiem… jeżeli, jednym słowem, ten pies mi umknie, to chciałbym wiedzieć, jak wy, rycerz doświadczony w bojach, w takich wypadkach byście postąpili, kiedy w grę wchodzi wasza własna sprawa, najważniejsza dla was i tylko dla was…

Agilulf przerwał mu sucho:

– Trzymam się ściśle dyspozycji. Ty też tak rób, a nie popełnisz błędu.

– Wybaczcie mi – powiedział chłopiec nie ruszając się z miejsca – nie chciałem być natrętny. Ale tak bym pragnął poćwiczyć trochę mieczem z wami, prawdziwym paladynem! Bo, wiecie, ja bronią dobrze władam, ale czasami, z samego rana, mięśnie są jakby zesztywniałe, zimne, nie działają jak należy. Wam też się to zdarza?

– Mnie nie – odparł Agilulf krótko i odwróciwszy się ruszył przed siebie.

Młodzieniec zawrócił do obozu. Była właśnie niezdecydowana pora poprzedzająca świt. Pośród namiotów wszczynał się poranny ruch. Oficerowie ze sztabu jeszcze przed pobudką byli na nogach. Przy namiotach dowódców zapalały się pochodnie, światło ich kłóciło się ze słabym brzaskiem płynącym z nieba. Czy ten rozpoczynający się dzień miał być naprawdę dniem bitwy, jak o tym chodziły słuchy? Nowo przybyły czuł wielkie podniecenie, ale jakże odmienne od tego, którego się spodziewał, i tego, które go tam przywiodło; zapragnął poczuć znów ziemię pod nogami, bo nagle doznał wrażenia, ze wszystko, czego się tknie, wydaje pusty dźwięk. Spotykał po drodze paladynów, zakutych już w swoje błyszczące zbroje, w kulistych, powiewających piórami szyszakach, z twarzami ukrytymi pod przyłbicą. Chłopiec oglądał się za nimi i brała go ochota, by naśladować ich postawę, wspaniałą wyniosłość ruchów; patrzył z podziwem, jak obracali się w biodrach, jak gdyby pancerz, szyszak i naramienniki wykute były z jednej bryły. Był oto pośród tych niezwyciężonych paladynów, gotów współzawodniczyć z nimi w boju, z bronią w ręku, i stać się takim jak oni! Ale dwaj, za którymi szedł pełen podziwu, zamiast siadać na koń, usadowili się za stołem zarzuconym papierami: musieli to być dwaj wielcy wodzowie. Młody człowiek pospieszył się im przedstawić:

– Jestem kawaler Rambald z Russilionu, syn świętej pamięci margrabiego Gerarda! Przybyłem zaciągnąć się, by pomścić mego ojca, który poległ bohatersko pod murami Sewilli!

Tamci dwaj podnieśli ręce do zdobnych w pióropusze hełmów, ściągnęli je odczepiwszy nabrodzia od naszyjników i położyli na stół. I oto spod hełmów wyjrzały dwie żółtawe, łyse czaszki, dwie twarze o zwiotczałej, workowatej skórze, dwie pary siwych wąsów: jednym słowem twarze starych urzędników-gryzipiórków.

– Russilion, Russilion – zamamrotali szeleszcząc papierami i sunąc po nich poślinionym palcem. – Przecież wciągnęliśmy cię do spisów już wczoraj! Czego jeszcze chcesz? Czemu nie jesteś przy swoim oddziale?

– Ach, nic, sam nie wiem, w nocy nie mogłem zasnąć, myślałem o bitwie, bo ja muszę pomścić mojego ojca, rozumiecie, muszę zabić argalifa Issoara, i dlatego… Otóż to: Główny Urząd do Spraw Pojedynków, Pomst i Plam na Honorze, gdzie to jest?

– Patrzcie go, ledwie przyszedł, a czego to mu się zachciewa! A skąd ty w ogóle wiesz o Głównym Urzędzie?

– Powiedział mi jeden rycerz, nie wiem, jak się nazywa, ten w białej zbroi…

– Ufff! Tego jeszcze brakowało! Wszędzie musi wetknąć ten swój nos, którego nie ma!

– Jak to? Nie ma nosa?

– Zważywszy, że jego na pewno nic nie swędzi – odezwał się drugi z siedzących za stołem – nie ma nic lepszego do roboty niż drapać tam, gdzie swędzi innych.

– A jego dlaczego nic nie swędzi?

– A co go ma swędzić, skoro nic nie ma? To jest rycerz, którego w ogóle nie ma…

– Jak to nie ma? Przecież go widziałem! Był!

– Coś widział? Żelastwo… To jest taki jeden, co jest, choć go nie ma, rozumiesz, żółtodziobie?

Nigdy w życiu młody Rambald nie wyobrażał sobie, że pozory mogą być tak zwodnicze: od chwili przybycia do obozu wszystko okazywało się czymś innym, niż się wydawało…

– A więc w wojsku Karola Wielkiego można być znamienitym rycerzem, nosić przeróżne tytuły, być mężnym w boju i gorliwym oficerem, wcale nie istniejąc?

– Powoli! Nikt nie powiedział: w wojsku Karola Wielkiego można… i tak dalej. Powiedzieliśmy tylko: w naszym pułku jest rycerz taki a taki. To wszystko. Co może lub nie może być w sensie ogólnym, nic nas nie obchodzi. Zrozumiałeś?

Rambald udał się do namiotu Głównego Urzędu do Spraw Pojedynków, Pomst i Plam na Honorze. Teraz już nie dawał się zwodzić pancerzom i hełmom z piórami: wiedział, że tam, za stołami, zbroje kryją w sobie zakurzonych, zasuszonych człowieczków. A i tak jeszcze dobrze, jeśli w ogóle ktoś tam jest w środku!

– A zatem chcesz pomścić swego ojca, margrabiego Russilionu, w randze generała! Popatrzmyż: dla pomszczenia generała najprostsze proceduralnie jest zlikwidowanie trzech majorów. Możemy przydzielić ci trzech łatwych i będziesz w porządku.

– Chyba nie dość dobrze wyjaśniłem, o co mi chodzi: muszę zabić Issoara, argalifa. Jego we własnej osobie, gdyż on to zabił mojego szlachetnego ojca!

– Tak, tak, rozumiemy, ale zabić argalifa to wcale nie jest takie proste… Zgadzasz się na czterech kapitanów? Możemy ci zagwarantować czterech niewiernych kapitanów w ciągu ranka. Zrozum, czterech kapitanów liczy się za generała broni, a twój ojciec był generałem brygady zaledwie.

– Znajdę Issoara i wypruję mu flaki! Jego, tylko jego!

– Pójdziesz do paki zamiast do bitwy, wiedz o tym! Pomyśl lepiej trochę, zanim się odezwiesz. Jeżeli z Issoarem robimy ci trudności, to są po temu przyczyny… Przypuśćmy, na przykład, że nasz cesarz prowadzi z Issoarem jakieś układy…

Ale właśnie jeden z urzędników, który do tej chwili siedział zagłębiony w papierach, podniósł nagle głowę uradowany:

Wszystko załatwione! Wszystko w porządku! Nic już nie trzeba robić! Nie trzeba żadnej pomsty! Onegdaj Olivier myśląc, że jego dwaj wujowie polegli, pomścił ich jak należy. A oni, okazało się, leżeli pijani pod stołem! Mieliśmy więc dwie nadliczbowe pomsty za wuja, taki kłopot. A teraz wszystko się wyrówna: pomsta jednego wuja liczy się za pół pomsty ojca. No i mamy pomstę za ojca już dokonaną in blanco.

– Ależ, mój ojciec!… – gorączkował się Rambald.

– Co ty? Jeszcześ niezadowolony?


Odtrąbiono pobudkę. O pierwszym brzasku dnia obóz roił się już zbrojnymi ludźmi. Rambald chciał wmieszać się w ten tłum, z wolna przybierający formę oddziałów w bojowym szyku, ale odpychało go wrażenie, że cały ten szczęk żelastwa jest chrobotem suchych, pustych skorupek. Wielu wojów tkwiło od góry do pasa w szczelnie zamkniętych pancerzach i szyszakach, ale niżej sterczały nogi w pludrach tylko i pończochach, gdyż pancerze na uda, kolana i stopy nakładało się dopiero siedząc na siodle. Nogi te w zestawieniu z potężnym stalowym torsem wydawały się dziwnie cienkie, jak nóżki koników polnych. Rycerze mówiąc poruszali okrągłymi pozbawionymi oczu głowami lub zginali uwięzione w sztywnych blachach ramiona, i ruchy te miały w sobie także coś ze świerszcza czy mrówki; a cała ta ich krzątanina przypominała bezładne poruszanie się owadów. Wśród tego zamętu Rambald szukał oczyma jednej jedynej rzeczy: białej zbroi Agilulfa. Pragnął go spotkać w nadziei, że jego widok sprawi, iż reszta wojska wyda mu się bardziej konkretna, a może i dlatego, że spośród tych, których spotkał do tej chwili, rycerz nieistniejący stanowił najsolidniejsze oparcie. Dostrzegł go nareszcie. Siedząc na ziemi pod sosną Agilulf zgarniał drobne opadłe szyszki i układał je w regularny trójkąt równoramienny. O tej porze, o brzasku, rycerz czuł zawsze potrzebę jakiegoś zajęcia ćwiczącego w dokładności: liczył przedmioty, układał z nich geometryczne figury, rozwiązywał zadania arytmetyczne. Jest to pora, kiedy przedmioty tracą konsystencję cienia, jaką darzyła je noc, i odzyskują po trochu właściwe sobie barwy; ale najpierw przechodzą jeszcze przez coś niby strefę pośrednią, niejasną, zaledwie muśnięte czy raczej otoczone dokoła światłem: o tej porze mniej niż kiedykolwiek ma się pewność istnienia świata. Agilulf zaś lubił czuć przed sobą świat zewnętrzny w postaci masywnego muru, któremu mógł przeciwstawiać napięcie swojej woli; tylko w ten sposób udawało mu się zachować świadomość samego siebie. Kiedy natomiast świat zewnętrzny rozwiewał się w niepewności, w dwuznaczności, on także czuł, że roztapia się w tym miękkim półmroku, nie mógł wyłowić z pustki ani jednej wyraźnej myśli, żadnej decyzji, najmniejszego punktu zaczepienia. Czuł się źle, zdawało mu się, że omdlewa, że przestaje istnieć. Bywało, że tylko kosztem ostatecznego wysiłku udało mu się uchronić od rozpłynięcia. W takich chwilach zaczynał liczyć wszystko jedno co: liście, kamienie, lance, szyszki, cokolwiek miał akurat pod ręką. Albo układać z nich szeregi, kwadraty czy piramidy. Skupienie uwagi na tego rodzaju zajęciach pomagało mu przezwyciężyć złe samopoczucie, otrząsnąć się z niezadowolenia, niepokoju i marazmu, odzyskać zwykłą jasność myśli i pełne godności zachowanie. W takim właśnie momencie ujrzał go Rambald, jak zdecydowanymi szybkimi ruchami układał szyszki w trójkąt, potem dobudowywał kwadraty do boków trójkąta i sumował ilość szyszek w przyprostokątnych, porównując wyniki z kwadratem przeciwpro-stokątnej. Rambald zaczynał już rozumieć, że tutaj wszystko polega na rytuałach, umownych formułkach. A pod nimi, co właściwie tkwiło pod nimi? I Rambalda ogarnęło nagle nieopisane przerażenie na myśl, że tylko on jeden jest poza nawiasem, że wszystkie reguły tej gry są mu obce… Chociaż czy owa chęć pomszczenia śmierci ojca, ów zapał bojowy, (postanowienie zaciągnięcia się w szeregi rycerzy Karola Wielkiego, czyż to wszystko nie było również rytuałem, potrzebnym na to, by niczego nie zgłębiać, tak samo jak układanie szyszek przez rycerza Agilulfa? Zgnębiony i zmieszany swymi nieoczekiwanymi wątpliwościami, młody Rambald rzucił się na ziemię i wybuchnął płaczem.

Nagle poczuł, że coś kładzie mu się na włosach – dłoń, dłoń zakuta w żelazo, a jednak lekka. Agilulf pochylał się nad nim, przyklęknąwszy.

– Co ci jest, chłopcze? Czemu płaczesz? Stany niepewności, rozpaczy lub gniewu u innych ludzkich istot napełniały zawsze Agilulfa doskonałym wręcz spokojem i pewnością siebie. Świadomość, że on wolny jest od tych nastrojów, jakim podlegają osoby istniejące, pozwalała mu przybierać postawę pełną wyższości i opiekuńczą.

– Wybaczcie mi – rzekł Rambald. – Może to wina zmęczenia. Przez całą noc nie mogłem zmrużyć oka i teraz czuję się jakby zagubiony. Gdybym zdołał zasnąć choć na chwilę! Ale teraz już przecież dzień. A wy, rycerzu, coście przecież także czuwali, jak sobie radzicie?

– Och, ja czułbym się zagubiony, właśnie gdybym zasnął bodaj na chwilę – powiedział Agilulf cicho. – Nigdy bym już nie odnalazł samego siebie, przepadłbym na zawsze. Dlatego każdą chwilę dnia i nocy spędzam czujny i rozbudzony.

– Ciężko to musi być…

– Nie. – Głos brzmiał mocno i sucho.

– I zbroi nigdy nie zdejmujecie z grzbietu? Głos Agilulfa stał się znowu cichy i mrukliwy:

– Nie ma żadnego grzbietu. Zdejmowanie czy wkładanie – to dla mnie w ogóle nie istnieje.

Rambald podniósł głowę i wpatrzył się w szpary między częściami hełmu, jak gdyby w panującym tam mroku szukał iskry spojrzenia.

– Jakże to tak?

– A inaczej jak?

Żelazna dłoń białej zbroi wciąż jeszcze spoczywała na włosach młodzieńca. Rambald czuł ją na swojej głowie niby martwy przedmiot, nie dawała mu ani trochę ciepła ludzkiej obecności, czy to pocieszającej, czy dokuczliwej. Czuł tylko, że budzi się w nim zacięty upór.

Загрузка...