Każdej z nas tu, w klasztorze, wyznaczona jest pokuta, każda na swój sposób zasłużyć ma na zbawienie wieczne. Mnie przypadło zadanie spisywania różnych wydarzeń: ciężka to, trudna pokuta. Dokoła jest słoneczne lato, z doliny dobiegają głosy i plusk wody, moja cela jest wysoko i przez okienko widzę zakręt rzeki, gromadkę wiejskich chłopaków zażywających kąpieli, a dalej, za kępą wikliny, dziewczęta, które także zrzuciły odzież i wchodzą do wody. Jeden chłopak przepłynął pod wodą i wynurzył się tuż przy nich, a one z głośnym piskiem i krzykiem pokazują go palcami. Mogłabym i ja tam być, w wesołej kompanii młodzieży mego stanu i ze służebnymi dziewczętami. Ale nasze święte powołanie każe nam ponad zwodnicze uciechy świata przekładać coś trwałego, co po nas zostanie. Zostanie… jeżeli i ta książka, i wszystkie akty pobożne, spełniane z sercem skruszonym na popiół, nie są same tylko popiołem… bardziej popiołem niż te zmysłowe uciechy tam, na rzece, pulsujące życiem i rozszerzające się niby koła na wodzie…
Zasiada się do pisania, ale przychodzą chwile, kiedy pióro skrobie tylko po papierze zakurzonym atramentem, i nie ma w tym pisaniu ani kropelki życia. Życie jest całe na zewnątrz, za oknem, z dala od ciebie i wydaje ci się, że już nigdy nie zdołasz znaleźć schronienia na tej karcie, którą zapisujesz, nigdy nie zdołasz otworzyć sobie okna na świat, wyskoczyć. Może to i lepiej: może kiedy pisałam radośnie, nie było w tym cudu ani łaski, tylko grzech, bałwochwalstwo, pycha. Więc jakże to jest ze mną? Nie, pisząc nie zmieniłam się na lepsze. Zużyłam tylko trochę swojej nieświadomej, niespokojnej młodości. Na cóż mi się zdadzą te pełne rozczarowania karty? Książka, ślub dopełniony, tyle tylko może być warta, ile warta jesteś ty. Wcale nie jest powiedziane, że pisaniem zbawisz swą duszę. Piszesz, piszesz, a twoja dusza może już zgubiona?
A więc chcecie, bym poszła do matki przeoryszy i błagała ją, żeby mi wyznaczyła inną pokutę? Żeby mi kazała wyciągać wodę ze studni, prząść konopie, łuskać groch… Na nic się to nie zda. Muszę nadal pełnić swoją służbę mniszki kronikarki, muszę ją pełnić najlepiej jak potrafię. Teraz właśnie przyjdzie mi opisać ucztę paladynów.
Na przekór wszelkim regułom cesarskiej etykiety Karol Wielki lubił zasiadać do stołu przed wyznaczoną godziną, nim jeszcze zeszła się reszta biesiadników. Siada więc i zaczyna skubać chleb, ser, oliwki i pieprz turecki – wszystko, jednym słowem, co już się znajduje na stole. Nie dość na tym: robi to wszystko rękami. Władza absolutna sprawia nieraz, że nawet najbardziej umiarkowani władcy zatracają wszelkie hamulce, i tak się rodzi samowola.
Po trochu schodzą się paladyni w paradnych strojach, ale pośród brokatów i haftów przezierają tu i ówdzie druciane kolczugi i pancerze – takie lżejsze, błyszczące jak lustra, ale które pod byle ciosem sztyletu poszłyby w drzazgi. Pierwszy nadchodzi Roland i zasiada po prawicy swego cesarskiego wuja, dalej Rynald z Montauban, Astulf, Angelin z Bayonny, Ryszard z Normandii i wszyscy inni.
Na samym końcu stołu zasiadł Agilulf, jak zawsze w swojej bojowej zbroi bez jednej plamki. Cóż on zamierzał robić przy tym stole biesiadnym, on, który nigdy nie miał i mieć nie mógł apetytu, ani żołądka do napełnienia, ani ust, do których wsuwałby jadło, ani podniebienia, by zrosić je winem burgundzkim? A jednak nie zabrakło.go nigdy na żadnej z tych uczt ciągnących się długie godziny, choć przecież mógłby o tyle lepiej zużytkować ten czas na zajęcia związane ze służbą. Bo i jakże? Ma przecież prawo do miejsca u cesarskiego stołu, więc miejsce to zajmuje; dopełnia ceremoniału uczty z tą samą drobiazgową skrupulatnością, jaką przejawia przy każdej innej okazji.
Dania są takie same jak zawsze; uświęcone wojskową tradycją: indyk faszerowany, „gęś z rożna, wołowina z rusztu, młodziutkie prosięta, węgorze, barweny. Jeszcze słudzy nie zdążą podać półmisków, a już paladyni rzucają się na nie, szarpią mięsiwa rękami, rozrywają na kawałki, zachlapują rosołem pancerze, wszystko dokoła plamią sosami. Zamęt większy niż w bitwie: wazy z zupą przewracają się na stół, pieczone kurczęta fruwają, pachoły starają się na próżno cofać półmisek, zanim jakiś obżartuch zgarnie całą zawartość na swoją miskę.
Tylko na końcu stołu, gdzie siedzi Agi-lulf, wszystko odbywa się czysto, składnie i w spokoju, ale służba więcej ma roboty z nim, który nie je, niż z całą resztą biesiadników. Przede wszystkim – podczas gdy cały stół zalegają brudne talerze i między jednym a drugim daniem niepodobna ich pozmieniać, każdy więc je na czym się trafi, choćby wprost z obrusa – Agilulf żąda, by wciąż stawiano przed nim świeże nakrycia i sztućce, talerze, talerzyki, miski i miseczki, kielichy i czarki najrozmaitszego kształtu i pojemności, widelce, łyżki, łyżeczki i noże (biada służbie, jeśli nie są dobrze wyostrzone), a pod względem czystości jest tak wymagający, że wystarczy najlżejsza smuga na kielichu czy sztućcu, by je odesłał z powrotem. Nabiera każdego dania: niedużo, ale nabiera; nie przepuści ani jednego. Na przykład odkroi sobie płatek dziczej pieczeni, na jednym talerzu położy mięso, na miseczkę naleje odrobinę sosu, potem ostrym nożem kraje mięso na drobniutkie kawałeczki. Każdy kawałeczek przenosi na inny talerz, macza w ostrym sosie, aż dobrze nasiąknie, przekłada na trzeci z kolei talerzyk i raz po raz przywołuje pachołka, żeby zabrał ten, a przyniósł mu inny, czysty talerz. Z każdym daniem ma do czynienia dobre pół godziny, nie mówiąc już o takich, jak kurczę, bażant, drozdy: tym bawi się gpdzinami, nie tykając potraw inaczej niż końcami małych specjalnych nożyków, które wciąż każe sobie zmieniać, by móc zdjąć z każdej kosteczki najmniejszą bodaj odrobinę mięsa. Również winem nie gardzi, tylko wciąż je przelewa i dzieli na mnóstwo maleńkich porcyjek w kielichach, czarkach i szklenicach, które ma przed sobą; miesza jedno z drugim, by „w końcu kazać pachołkowi zabrać je i przynieść czyste naczynia. Zużywa też dużo chleba: ugniata miękisz, toczy z niego malutkie kuleczki, zupełnie jednakowe, i układa je na obrusie w równych rzędach; skórkę drobi na okruszki, z których buduje małe piramidki: dopóki, znudziwszy się, nie każe oczyścić obrusa przy swoim nakryciu małą miotełką. A potem zaczyna od nowa.
Choć taki zajęty, nie uroni ani strzępka z rozmów toczących się przy stole i zawsze w porę wtrąci sprostowanie.
O czym rozmawiają przy uczcie paladyni? Przechwalają się, oczywiście.
Roland mówi:
– Przyznać muszę, że w bitwie pod Aspromont zanosiło się na kiepski koniec, zanim pokonałem w pojedynku króla Ago-lanta i odebrałem mu Durendalę. Trzymał ją tak mocno, że kiedy odrąbałem mu prawe ramię, dłoń pozostała zaciśnięta na rękojeści i musiałem użyć cęgów, żeby ją rozewrzeć. A na to Agilulf:
– Nie po to mówię, by ci kłam zadawać, ale gwoli ścisłości muszę zauważyć, że miecz twój uzyskany został od nieprzyjaciela na mocy układu o zawieszeniu broni, pięć dni po bitwie pod Aspromont. Figuruje on w wykazie broni lekkiej, przekazanej wojsku Franków jako jeden z warunków układu.
Mówi Rynald:
– A jednak twoja Durendala nie da się porównać z moją Fusbertą. Kiedy w czasie przejścia przez Pireneje zaatakowałem smoka, przeciąłem go jednym ciosem na pół, a wiadomo wam przecież, że skóra smoka twarda jest jak diament.
Agilulf prostuje:
– Zaraz, zaraz, ustalmy stan faktyczny: przejście przez Pireneje miało miejsce w kwietniu, a w kwietniu, każdy to wie, smoki zmieniają skórę i są miękkie jak noworodki.
A paladyni:
– No, dobrze, dobrze, tego dnia czy innego, w tym miejscu czy innym, w każdym razie tak było i nie ma po co szukać dziury w całym…
Ale byli źli. Ten Agilulf, który zawsze wszystko pamięta, na każdą okoliczność przytoczy odpowiedni dokument i choćby nie wiem jak słynny był czyn przez wszystkich uznany, zapamiętany w najmniejszym szczególe przez wszystkich, którzy nigdy nie widzieli go na oczy – on zawsze próbuje sprowadzić go do błahego epizodu, wartego wzmianki tylko w wieczornym raporcie przed dowódcą pułku. Między tym, co się dzieje na wojnie, a tym, co się później opowiada, jak świat światem zachodziły pewne różnice, ale w życiu wojownika nie ma znaczenia, czy jakiś fakt zdarzył się naprawdę, czy nie; przecież sama twoja osoba, twoja siła, twój nieodmienny sposób postępowania stanowią gwarancję, że jeśli nawet jakaś rzecz trochę inny miała przebieg, to przecież mogła mieć właśnie taki i może go mieć w przyszłości, jeżeli zaistnieje podobna okazja. Ale ktoś taki jak Agilulf nie ma nic na poparcie swoich czynów, czy to prawdziwych, czy fałszywych; jeśli nie są dzień po dniu protokołowane – wpisane do rejestrów – pozostaje po nich tylko pustka, pusta ciemność. Chciałby więc urządzić tak samo kolegów, te gąbki nasiąkłe winem z Bordeaux i przechwałkami, pięknymi projektami, co stają się od razu przeszłością, nigdy nie istniejąc w teraźniejszości, i legendami przypisywanymi kolejno to temu, to drugiemu czy trzeciemu, póki nie znajdzie się bohater, który się do nich nada. Raz po raz wzywa ktoś na świadka Karola Wielkiego. Ale cesarz przeżył już tyle wojen, że wszystkie pomieszały mu się we wspomnieniu i nie wie już nawet dokładnie, w jakiej to właściwie biją się teraz. Jego zadanie to prowadzić tę wojnę, która w danej chwili się toczy, i co najwyżej pomyśleć jeszcze o następnej. Wojny już zakończone – wiadomo, potoczyły się tak czy inaczej, a to, co później o nich prawią kronikarze i trubadurzy, wymagałoby tu i ówdzie małej poprawki. Ale trudno żądać, by cesarz deptał każdemu po piętach i wtrącał się ze swoimi sprostowaniami. Jedynie w tych wypadkach, kiedy wyskoczy jakieś łgarstwo mogące wywołać niepożądane skutki w organizacji armii, stopniach wojskowych, tytułach szlacheckich czy kwestiach terytorialnych, musi majestat cesarski wypowiedzieć swoje słowo. „Swoje” – tak się to mówi, ale rzecz jasna, że tutaj wola władcy niewiele znaczy: trzeba się liczyć z faktami, wydawać sądy na podstawie wyraźnych dowodów, przestrzegać poszanowania praw i obyczajów. Toteż kiedy się do niego zwracają, wzrusza ramionami, zbywa ich ogólnikami, czy zgoła jakimś nic nie znaczącym zdaniem: „Ha! Któż to wie! Na wojnie jak na wojnie” – i zaczyna mówić o czym innym. A temu rycerzowi Agilulfowi z Guildiverny, który nie przestaje kręcić swoich gałek z chleba i uparcie kwestionuje wszystkie czyny rycerskie, które przecież – nawet jeśli podane iw wersji niezupełnie ścisłej – stanowią niezaprzeczoną chwałę armii, cesarz jak najchętniej wlepiłby jakąś bardzo dokuczliwą funkcję służbową; ale cóż, kiedy jak mu mówiono, najudążliwsze nawet służby są dla tego rycerza upragnionymi próbami gorliwości, a w takim razie po co?
– Nie rozumiem, czemu się tak wszystkiego czepiasz, Agilulfie – rzekł Olivier. – Chwała czynów rycerskich sama przez się rozrasta się w pamięci ludu i to właśnie dowodzi, że jest chwałą prawdziwą, zasłużoną podstawą tytułów i rang, jakie nam zostają nadane.
– Nie moich! – rzucił ostro Agilulf. – Każdy mój stopień czy tytuł otrzymałem za czyny dokładnie sprawdzone i poparte dokumentami nie do obalenia!
– Niekoniecznie! – odezwał się ktoś.
– Kto to powiedział, odpowie mi za to! – rzekł Agilulf wstając.
– Uspokój się, uspokój – jęli go powściągać inni – ty, który zawsze masz coś do zarzucenia czynom innych, nie możesz się obrażać, jeśli się ktoś czepi i twoich…
– Ja nikogo nie obrażam: ograniczam się do precyzowania faktów, ich daty, miejsca i dowodów!
– To ja powiedziałem i gotów jestem udowodnić – przemówił wstając młody rycerz, pobladły z przejęcia.
– Pragnąłbym w istocie usłyszeć Tor-rismondzie, co takiego znalazłeś w mojej przeszłości, co dałoby się zakwestionować – przemówił Agilulf do młodzieńca, którym był nie kto inny, tylko Torrismond z Korn-walii. – Chciałbyś może, na przykład, zaprzeczyć, że pasowano mnie na rycerza za to, iż, dokładnie przed piętnastu laty, ocaliłem od zgwałcenia przez dwóch rozbójników dziewicę krwi królewskiej, córkę króla Szkocji, Sofronię?
– Tak, przeczę temu: piętnaście lat temu Sofronia, córka króla Szkocji, nie była dziewicą.
Przez całą długość stołu przebiegł szmer zdumienia. Kodeks rycerski, będący wówczas w mocy, mówił wyraźnie, że ten, kto ocalił od niewątpliwego niebezpieczeństwa cześć dziewiczą szlachetnie urodzonego dziewczęcia, uzyskuje pas rycerski. Ale temu, kto uchronił od zgwałcenia szlachciankę nie będącą już dziewicą, przysługuje tylko zaszczytna wzmianka i podwójny żołd przez trzy miesiące.
– Jak możesz twierdzić coś, co stanowi zniewagę nie tylko mojej godności rycerskiej, ale i zniewagę damy, którą mój miecz ochronił?
– Podtrzymuję, co powiedziałem.
– Dowody?
– Sofronia jest moją matką! Chóralny okrzyk zdumienia wyrwał się z piersi paladynów. Młody Torrismond nie był więc synem księcia i księżnej Korn-walii?
– Tak jest, urodziła mnie dwadzieścia lat temu Sofronia, licząca wówczas trzynaście lat – wyjaśnił Torrismond. – Oto medalion królewskiego rodu Szkocji – i sięgnąwszy pod kaftan wydobył zawieszony na piersi medalion na złotym łańcuszku.
Karol Wielki, który do tej chwili siedział z twarzą nisko pochyloną nad talerzem raków, uznał, że nadeszła chwila, kiedy wypada podnieść wzrok.
– Młody rycerzu – przemówił nadając swemu głosowi ton jak najbardziej cesarski – czy zdajecie sobie sprawę z wagi swego oświadczenia?
– W całej pełni – odparł Torrismond – i z tego, że cięższe jest ono dla mnie niż dla innych.
Zapadło milczenie: Torrismond zaprzeczał swoim węzłom krwi z księciem Korn-walii, a przecież właśnie jako młodszemu synowi tegoż księcia przysługiwał mu tytuł kawalera, otwierający drogę do rycerskiego pasa. Deklarując się nieprawym dzieckiem, chociaż nawet księżniczki krwi królewskiej, narażał się na usunięcie z armii.
Ale znacznie jeszcze groźniej przedstawiała się sprawa Agilulfa. – Zanim rzucił się na pomoc napadniętej przez złoczyńców So-fronii i ocalił jej cześć, był sobie zwykłym bezimiennym wojownikiem, wędrującym po świecie w swojej białej zbroi w poszukiwaniu przygód. A raczej (co niebawem stało się powszechnie wiadome) był pustą białą zbroją, bez wojownika w środku. Ocalenie Sofronii dało mu prawo do pasa rycerskiego. A że w tej chwili wakował tytuł Kawalera Selimpii Środkowej, przyznano mu właśnie ów tytuł. Jego późniejsza służba, wszystkie stopnie i odznaczenia, wszystkie tytuły, jakie kolejno dołączały się do jego imienia, stanowiły dalsze konsekwencje tamtego epizodu. Gdyby zostało dowiedzione, że dziewictwo ocalonej wówczas przez niego So-fronii już nie istniało – tym samym jego prawa rycerskie rozwiałyby się jak dym i wszystko, czego dokonał później, trzeba by uznać za niebyłe, wszystkie tytuły unieważnić; cała jego kariera stałaby się czymś równie nie istniejącym jak jego osoba.
– Matka moja poczęła mnie będąc sama jeszcze niemal dzieckiem – opowiadał Tor-rismond – i bojąc się gniewu rodziców, kiedy jej stan odkryją, uciekła z zamku królów Szkocji i tułała się po wzgórzach i równinach. Wydała mnie na świat pod gołym niebem na wrzosowisku i wychowywała aż do piątego roku życia, wciąż wędrując po lasach i polach. Te pierwsze lata pozostały mi we wspomnieniach jako najpiękniejszy okres mego życia, gwałtownie przerwany niewczesną interwencją tego oto rycerza. Pamiętam dobrze ów dzień. Matka zostawiła mnie na straży naszej jaskini, a sama poszła jak zwykle kraść owoce i jarzyny z pól. Natknęła się na dwóch zbójców, którzy chcieli ją zgwałcić. Możliwe, że w rezultacie by się zaprzyjaźnili: moja matka nieraz uskarżała się na swoje samotne życie. Ale przyplątała się ta pusta zbroja w poszukiwaniu rycerskiej chwały i przepędziła zbójców. Dowiedziawszy się o królewskim pochodzeniu mojej matki, wziął ją pod swoją opiekę, odprowadził do najbliższego zamku, a był to właśnie zamek książąt Korn-walii, i powierzył opiece książęcej pary. Ja przez ten czas czekałem w jaskini, samotny i zgłodniały. Moja matka niezwłocznie wyznała księciu, że ma synka, którego wbrew swej woli porzuciła. Zaraz wysłano po mnie sługi z pochodniami i sprowadzono na zamek. Iżby nie doznał uszczerbku honor szkockiego królewskiego rodu, spokrewnionego z domem książąt Kornwalii, książęca para przyjęła mnie do siebie i uznała za syna. Moje życie było odtąd nudne i pełne rygorów, jak zwykle bywa życie młodszego syna znakomitego rodu. Nie pozwolono mi widywać matki, która wstąpiła do jakiegoś odległego klasztoru. Cała ta góra kłamstw, która wykrzywiła naturalny bieg mego życia, przygniatała mnie aż po dziś dzień. Nareszcie mogę wyjawić całą prawdę. Cokolwiek mnie teraz czeka, będzie z pewnością lepsze od tego, co było dotychczas.
Na stół podano tymczasem słodycze – hiszpański placek przekładany warstwami różnobarwnych mas – ale usłyszane dopiero co rewelacje wprawiły biesiadników w takie osłupienie, że ani jeden widelec nie podniósł się ku oniemiałym ustom.
– A wy cóż macie do powiedzenia w tej sprawie? – zwrócił się Karol Wielki do Agilulfa. Wszyscy zauważyli, że nie powiedział: ryceirau.
– Wszystko to kłamstwo. Sofronia była dziewicą. Na kwiecie jej czystości spoczywa honor mego imienia.
– Możecie tego dowieść?
– Odnajdę Sof ronię.
– I spodziewacie się ją odnaleźć taką, jaka była piętnaście lat temu? – spytał złośliwie Astulf. – Nawet nasze pancerze z kutego żelaza nie trwają tak długo.
– Przywdziała welon zakonny natychmiast po tym, kiedy ją powierzyłem tej pobożnej rodzinie.
– Takie teraz czasy, że w ciągu piętnastu lat żaden klasztor w całym chrześcijańskim świecie nie uchronił się od pogromów i łupieżców, a każda mniszka mogła zdą-iyć zrzucić habit i przywdziać go na powrót nie jeden raz…
– Pogwałcona czystość suponuje istnienie gwałciciela. Odnajdę go i od niego wy-dobędę, do jakiego czasu Sofronia mogła być uznana dziewicą.
– Daję wam zezwolenie, abyście wyruszyli natychmiast, jeśli chcecie – rzekł cesarz. – Sądzę, że w tym stanie rzeczy nic dla was nie jest pilniejsze niż odzyskać to prawo do noszenia imion i broni, którego się wam odmawia. Jeżeli ten młodzieniec mówi prawdę, nie mógłbym zatrzymać was w swojej służbie ani też brać was pod uwagę, nawet jeśli chodzi o zaległy żołd.
Mówiąc to Karol Wielki nie mógł zapanować nad uczuciem miłej ulgi, która też zadźwięczała w jego głosie, jak gdyby mówił: „Widzicie, jak nam się udało zgrabnie uwolnić od tego uciążliwego natręta?”
Biała zbroja zwisła jakoś martwo pochylona ku przodowi i nigdy tak jaik w tej chwili nie czuło się, że jest wewnątrz pusta. Spod przyłbicy wydobył się ledwie dosłyszalny szept:
– Tak, Wasza Cesarska Mość, pojadę.
– A wy – Karol Wielki zwrócił się z kolei do Torrismonda – czy zdajecie sobie sprawę, że oświadczając, iż zostaliście zrodzeni poza małżeństwem, musicie zrezygnować z awansu, który mieliście obiecany w rocznicę urodzin? Wiecie przynajmniej, kto jest waszym ojcem? Czy możecie żywić nadzieję, że zechce was uznać?
– Nigdy nie będę mógł zostać uznany.
– Nie wiadomo. Człowiek, w miarę jak się posuwa w latach, skłonny jest zwykle regulować rachunki z ubiegłego życia. Ja sam uznałem wszystkie dzieci zrodzone z moich nałożnic, a było tego niemało i niektóre może nie są naprawdę moje.
– Moim ojcem nie jest człowiek.
– A któż? Belzebub?
– Nie, sire – rzekł Torrismond spokojnie.
– Więc kto?
Torrismond wyszedł na środek sali, przyklęknął na jedno kolano, wzniósł oczy ku niebu i powiedział:
– Ojcem moim jest Świątobliwy Zakon Rycerzy Świętego Graala.
Szmer przeszedł wzdłuż biesiadnego stołu. Ten i ów spośród rycerzy przeżegnał się.
Moja matka była żywą i śmiałą dziewczynką – wyjaśnił Torrismond – i lubiła zapuszczać się głęboko w lasy otaczające zewsząd zamek królewski. Pewnego dnia w leśnej gęstwinie napotkała Rycerzy Świętego Graala, którzy tam obozowali, ćwicząc swego ducha w samotności i oddaleniu od świata. Dziewczynka zaczęła się z nimi bawić i od tej pory, ilekroć udało jej się umknąć spod nadzoru domowego, biegła do obozowiska rycerzy. I te dziecinne igraszki sprawiły, że w niedługim czasie stała się brzemienna.
Karol Wielki milczał chwilę pogrążony w myślach, wreszcie przemówił:
– Rycerze Świętego Graala złożyli wszyscy ślub czystości, żaden z nich więc nie będzie mógł uznać cię za syna.
– I wcale bym tego nie chciał – rzekł Torrismond. – Moja matka nigdy mi nie mówiła o którymś z nich specjalnie, nauczyła mnie natomiast czcić i uważać za swego ojca Zakon jako całość.
– Skoro tak – rzekł Karol Wielki – to Zakon jako całość nie jest związany żadnym takim ślubem i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby uznał się ojcem jakiegoś ludzkiego stworzenia. Jeżeli uda ci się odnaleźć Rycerzy Świętego Graala i nakłonić ich, żeby uznali w tobie syna całego Zakonu, prawa twoje, zważywszy przywileje tego zgromadzenia, nie różniłyby się niczym od tych, które ci przysługiwały jako synowi znakomitego rodu.
– Pojadę – rzekł Torrismond.
Był to więc wieczór odjazdów w obozie Franków. Agilulf starannie i drobiazgowo przygotował do drogi swój rynsztunek i konia. Gurdulu pozgarniał na chybił-trafił derki, zgrzebła, garnki, zrobił z tego wszystkiego tobół, umieścił go przed sobą na koniu, tak że nie widząc, dokąd jedzie, skierował się w stronę przeciwną niż jego pan i pogalopował w świat, raz po raz gubiąc coś po drodze.
Nikt nie przyszedł pożegnać odjeżdżającego Agilulfa, nikt prócz paru chłopców stajennych i pomocników kowalskich, którzy nie znali się na subtelnych rozróżnieniach, za to rozumieli, że ten oficer, choć bardziej uprzykrzony od innych, jest też od innych nieszczęśliwszy. Paladyni, zasłaniając się wymówką, że nie byli powiadomieni o godzinie odjazdu, nie przyszli. Właściwie nie była to nawet wymówka; bo od chwili opuszczenia uczty Agilulf nie przemówił do nikogo ni słowa. Odjazd jego nie wywołał też żadnych komentarzy: jego funkcje rozdzielono tak, żeby każda była przez kogoś wypełniona i jakby na skutek milczącej umowy okryto nieobecność nieistniejącego rycerza powszechnym milczeniem.
Jedyną osobą, którą ten wyjazd poruszył, a nawet wstrząsnął, była Bradamanta. Przybiegła do swego namiotu i – prędko! prędko! – zwołała klucznice, pomywaczki, dziewki kuchenne – prędko – ciskała bezładnie różnymi częściami zbroi, bronią, sztukami odzieży, i to nie tak, jak to zwykle czyniła rozbierając się czy po prostu w przypływie złości, ale tak, jakby chciała dokonać przeglądu swoich irzeezy przed drogą.
– Przygotujcie mi wszystko, odjeżdżam, odjeżdżam stąd, nie zostanę ani minuty dłużej; on pojechał, jedyny, który nadawał temu wojsku jakiś sens, jedyny, który mógł nadać sens także mojemu życiu i mojemu wojowaniu, teraz została tu już tylko gromada opojów i bydląt, nie wyłączając mnie, a życie to tylko tarzanie się między łóżkiem a trumną, on jeden rozumiał jego tajemną geometrię, jego ład, on jeden umiał pojąć jego początek i koniec!
Tak mówiąc spiesznie nakładała na siebie jedną po drugiej części zbroi polowej, narzuciła płaszcz błękitny jak kwiecie barwin-ku; oto już siedziała w siodle, męska w każdym szczególe prócz owej dumnej męskiej postawy, właściwej kobietom obdarzonym prawdziwą kobiecością; spięła konia, ruszyła galopem, przewracając palisadę, zrywając linki namiotów, tratując stragany masarskie i niebawem zniknęła w tumanie pyłu. Tuman ten dostrzegł Rambald i pobiegł za nią pędem.
– Dokąd to, dokąd Bradamanto?! Ja tu jestem, dla ciebie, przez ciebie, a ty odjeżdżasz! – wołał za nią z tym tępym, pełnym urazy uporem zakochanego, który chciałby przez to powiedzieć: „Oto jestem tutaj, młody, przepełniony miłością, jakże może jej się moja miłość nie podobać, czegóż ona chce, czemuż mnie nie bierze, czemu mnie nie kocha, czegóż więcej pragnąć może niż tego, co ja czuję, że mogę i powinienem jej dać?” Szalał tak, nie dając do siebie przystępu -rozsądkowi, aż w pewnej chwili miłość do niej stała się miłością do siebie samego, do siebie zakochanego w niej, miłością do tego, czym mogliby być oni oboje razem, a nie są. Ogarnięty furią Rambald pędzi do swego namiotu, na gwałt przygotowuje konia, broń, sakwy podróżne i rusza także, bo dobrze walczyć na wojnie można tylko wtedy, gdy spomiędzy grotów włóczni przeziera uśmiech kobiecych ust, i wtedy wszystko – rany, pył bitewny i woń końska – ma tylko smak tego uśmiechu.
Również i Torrismond wyruszył tego wieczora, tak samo smutny i zarazem pełen nadziei. Pragnął odnaleźć lasy, wilgotne, ciemne lasy swego dzieciństwa, matkę, dni spędzone w jaskini, a jeszcze dalej – czyste braterstwo ojców, zbrojnych i czujnych dokoła ognisk swego ukrytego przed światem obozu, biało ubranych, milczących, tam, w najdzikszej leśnej gęstwinie, gdzie nisko zwieszone gałęzie drzew muskają bujne paprocie, a tłusta czarna ziemia rodzi grzyby, które nigdy nie oglądają słońca.
Karol Wielki powstał zza biesiadnego stołu, chwiejąc się nieco na nogach, oszołomiony nowinami o wszystkich tych nagłych wyjazdach. Idąc w stronę cesarskiego namiotu rozmyślał o czasach, kiedy w podobny sposób wyruszali Astulf, Rynald, Gwidon Dziki, Roland, by dokonywać czynów, które potem żyły w pieśniach poetów. A teraz nie sposób było ruszyć ich z miejsca, tych weteranów, poza niezbędnym minimum funkcji służbowych. „Niech jadą, młodzi są, niech coś zdziałają” – mówił sobie Karol Wielki, przywykły, jak wszyscy ludzie czynu, dopatrywać się czegoś dobrego we wszelkim ruchu. Myśli te zaprawione były pewną goryczą ludzi starych, którzy więcej cierpią nad utratą rzeczy dawnych, niż cieszą się z nadejścia nowych.