4.

W epoce, w której się ta historia toczy, sprawy tego świata były jeszcze w wielkim pomieszaniu. Nierzadko można się było natknąć na słowa, pojęcia, formy i instytucje, którym nie odpowiadały żadne rzeczy istniejące. Z drugiej zaś strony roiło się na świecie od przedmiotów, właściwości i osób, które ani nazwą, ani w żaden inny sposób nie były wyodrębnione spośród całej reszty. Była to epoka, w której wola i upór istnienia, zostawienia po sobie śladu, zetknięcia się ze wszystkim, co istnieje, nie była w pełni zużytkowana, zważywszy, że bardzo wielu nic sobie z tych rzeczy nie robiło – czy to wskutek nędzy czy niewiedzy, czy, przeciwnie, dlatego że i bez tego wszystko im się w życiu udawało – a zatem pewna ilość nie zużytej energii po prostu się marnowała, rozpraszała w próżni. Mogło się jednak wówczas zdarzyć, że ta wola i świadomość siebie, rozproszona w przestrzeni, skupiła się w jakimś jednym punkcie, utworzyła zwartą grudkę, podobnie jak niedostrzegalny pył wody kondensuje się w obłoku. Otóż taka właśnie grudka, przypadkowo czy kierowana instynktem, przylgnęła do pewnego imienia i pewnego rodu (w owym czasie zdarzały się i w tej dziedzinie wa-kanse), do pewnej wreszcie rangi w zorganizowanej sile zbrojnej, pewnego zespołu – ustalonych funkcji i reguł. A przede wszystkim – do pewnej pustej zbroi, bez której w takich jak tamte czasach nawet istniejący człowiek mógł łacno zniknąć ze świata, a cóż dopiero taki, co nie istnieje… Tak to zaczął działać i zdobywać sławę Agilulf z Guildi-verny.

Ja, która tę historię opowiadam, jestem siostrą Teodora, mniszką w zakonie San Colombano. Piszę w klasztorze wygrzebując prawdę ze starych papierzysk, z rozmów zasłyszanych w rozmównicy i z nielicznych świadectw ludzi, którzy brali w tym wszystkim udział. My, mniszki, niewiele mamy sposobności rozmawiania z żołnierzami: to więc, czego nie wiem, staram się nadrobić wyobraźnią. Inaczej jakże dałabym sobie z tym radę? A wyznać muszę, że nie wszystko w tej historii jest dla mnie jasne. Musicie zrozumieć: jesteśmy tutaj same prawie wiejskie szlachcianki, żyłyśmy najpierw w naszych zabitych deskami zamkach, a potem w klasztorach; oprócz obrzędów religijnych, nabożeństw, nowenn, robót polnych, młocki, winobrania, chłosty wymierzanej poddanym, kazirodztw, pożarów, wieszania, najazdów obcych wojsk, grabieży, gwałtów czy zarazy niceśmy w życiu nie widziały. Cóż może wiedzieć o świecie taka biedna mniszka? Z trudem więc brnę przez tę opowieść, którą podjęłam jako pokutę za grzechy. Teraz, na przykład, Bóg jeden wie, jak mam wam opisać bitwę, ja, która od wojen Bogu dzięki byłam zawsze daleko i poza tymi czterema czy pięcioma zbrojnymi starciami, które rozegrały się na równinie pod murami naszego zamku i którym my, dzieci, przyglądałyśmy się spomiędzy blanków wieży, stojąc obok kotłów wrzącej smoły (ileż nie pogrzebanych trupów gniło później na łąkach! Znajdowaliśmy je, jeszcze następnego lata, igrając na łące; roiły się od robactwa) – o bitwach, jak już wspomniałam, nie wiem nic zgoła.

Nie więcej wiedział o nich i Rambald: bo choć przez całe swoje młode życie o niczym innym nie marzył, teraz dopiero przejść miał swój chrzest bojowy. Czekał na hasło do ataku stojąc konno w szeregu, ale nie odczuwał żadnej z tego powodu przyjemności.

Za dużo rzeczy dźwigał na sobie: żelazną misiurkę z grubym kołnierzem chroniącym szyję, pancerz, hełm z wystającym ptasim dziobem, który mało co pozwalał widzieć przed sobą, opończę na zbroi, tarczę większą od siebie i włócznię, która przy każdej próbie obrotu waliła jego towarzyszy po głowach; pod sobą zaś miał konia, którego też nie było wcale widać spod żelaznych blach.

Chęć pomszczenia śmierci ojca przez przelanie krwi argalifa Issoara całkiem już Ram-balda odeszła. Po przewertowaniu jakichś papierów, gdzie pozycje wszystkich oddziałów, były dokładnie oznaczone, powiedziano mu: – Kiedy zabrzmią trąby, pogalopujesz prosto przed siebie z nastawioną włócznią, aż póki na nią nie nadziejesz człowieka. Issoar walczy zawsze dokładnie w tym miejscu swoich szyków. Jeżeli nie zboczysz z drogi, natkniesz się na niego z całą pewnością. Chyba że całe wojsko nieprzyjaciela poszłoby w rozsypkę, ale to nie zdarza się nigdy tak od razu. Cóż, zawsze może nastąpić jakieś drobne odchylenie, ale jeżeli nie zadźgasz go ty, możesz być pewien, że uczyni to twój najbliższy sąsiad. – A skoro tak się rzeczy miały, Rambaldowi przestało zależeć na czymkolwiek.

Niezawodną oznaką, że bój się rozpoczął, był kaszel. Rambald zobaczył najpierw wznoszący się w oddali żółtawy tuman, zaraz też drugi taki tuman wzbił się tuż obok niego, gdyż chrześcijańskie konie także porwały się do galopu. Rambald zaczął kasłać, całe wojsko cesarskie kasłało, pozamykane w swoich zbrojach, i tak przy wtórze kaszlu i tętentu koni mknęło ku tumanowi niewiernemu, słysząc coraz bliższy kaszel Saracenów. Oba tumany zmieszały się z sobą: cała równina zaczęła rozbrzmiewać kaszlem i szczękiem broni. Zręczność w pierwszym starciu polegała nie tyle na przebiciu wroga włócznią (która łac-no mogła pęknąć trafiwszy w tarczę, a w takim wypadku mogłeś, na domiar złego, siłą odbicia zostać rzucony twarzą o ziemię), ile na wysadzeniu go z siodła za pomocą wsunięcia włóczni między jego siedzenie a siodło w momencie skoku, kiedy unosił się w siodle. Nieraz źle się to kończyło, bo ostrze włóczni skierowane ku dołowi łatwo mogło utkwić w jakiejś przeszkodzie albo nawet zaryć się w ziemię, tworząc rodzaj dźwigni, która wyrzucała cię z siodła niczym proca. Zderzenie pierwszych szeregów było więc jednym wielkim wylatywaniem w powietrze wojów kurczowo uczepionych własnej włóczni. A że ruszyć się w bok było bardzo trudno, zważywszy, że z włócznią w ręku nie podobna się obrócić bez szturchania w żebra zarówno towarzyszy jak wrogów, robił się natychmiast taki mętlik, że nic już nikt nie rozumiał. Wtedy to wysuwali się w galopie naprzód harcownicy z dobytymi mieczami, torując sobie drogę przez ciżbę ciosami miecza gdzie popadło.

Zaraz też pojawiali się po drugiej stronie harcownicy przeciwnika, i tarcze uderzały o tarcze. Zaczynały się starcia pojedyncze, ale że pole było już gęsto usiane bronią i trupami, poruszać się było trudno i gdzie nie dochodziło do starcia wręcz, tam obie strony wyładowywały furię w obelgach. Tutaj decydujący był stopień i intensywność obelgi, gdyż zależnie od tego, czy była to obraza śmiertelna, łaknąca krwi, nie do zniesienia, średnia czy lekka, wymagane były rozmaitego stopnia satysfakcje – obelgi najcięższe przekazywano nawet potomności. Ważne było więc, żeby się dokładnie nawzajem rozumieć, a nie takie to proste między maurami a chrześcijanami, zważywszy jeszcze różnorodność języków w szeregach jednej i drugiej armii. Toteż w tej fazie bitwy żywy udział brali tłumacze, wojsko szybkie, lekko uzbrojone, dosiadające niedużych, zwinnych koników; chwytali oni obelgi w locie i na poczekaniu przekładali na język adresata. 50

– Khar as-Sus!

– Robaczy pomiot!

– Mushrik! Sozo! Mozo! Escalvao! Mar-rano! Hijo de puta! Zabalkan! Merde!

Co do tych tłumaczy, istniała z obu stron milcząca umowa, że się ich nie będzie zabijało. Zresztą umykali szybko, a w tym zamęcie, gdzie niełatwo było trafić nawet ciężkiego woja na potężnym koniu, który z wielkim trudem unosił nogi, tak bardzo miał je obciążone żelastwem, cóż dopiero mówić o tych linoskoczkach. Ale cóż, wiadomo: wojna jest wojną, zdarzało się więc, że i któryś z nich zostawał na polu. Zresztą, za to, że umieli powiedzieć „skurwysyn” w kilku językach i że ostatecznie ryzykowali też trochę swoją skórę, mieli niemały udział w zyskach. Na polu bitwy ten, kto jest szybki w rękach, może dobrze się obłowić; zdąży na najlepszą chwilę, zanim sypnie się mrowie piechurów, łasych na wszystko, co zobaczą.

W zbieraniu łupów piechurzy, będąc blisko przy ziemi, niby to lepszą mają sytuację; cóż, kiedy jeźdźcy siedząc wysoko w siodłach ni stąd, ni zowąd ogłuszają ich ciężkim płazem i cały łup zagarniają dla siebie. Mówiąc „łup” mam na myśli nie tyle odzież i zbroję zdartą z poległych, bo obdzieranie trupów to praca mozolna, wymagająca szcze gólnego skupienia, ile zbieranie przedmiotów pogubionych. Wobec tego, że zgodnie z panującym obyczajem człowiek idzie w bój objuczony mnóstwem wszelkiego rodzaju rzeczy, zaraz przy pierwszym starciu sypie się na ziemię istny grad przedmiotów. Któż wtedy może jeszcze myśleć o walce? Prawdziwsza walka toczy się o ich zbieranie. A wieczorem w obozie odchodzi handel wymienny i za gotówkę. Wciąż są w ruchu te same przedmioty, przechodząc z jednego obozu do innego, czy z jednego pułku do innego w tym samym obozie; czymże zresztą innym jest w ogóle wojna, jeśli nie przechodzeniem z rąk do rąk dobytku coraz-bardziej sponiewieranego?

Rambaldowi poszło wszystko zgoła inaczej, niż mu zapowiadano. Rzucił się wprost przed siebie z nastawioną włócznią, podniecony nie mógł doczekać się momentu, kiedy oba wojska zetrą się z sobą. No i spotkać to się spotkały, ale wszystko wydawało się tak z góry wykalkulowane, aby każdy rycerz przemknął przez odstęp między dwoma wojami nieprzyjacielskimi, nawet ich nie musnąwszy. Przez chwilę obie armie pędziły każda w swoją stronę, zwrócone ku sobie tyłem, potem zawróciły, szukały starcia z wrogiem, ale pierwszy impet poszedł już na marne. I jakże w tym chaosie dałoby się odszukać argalifa? Rambald zwarł się, tarczą w tarczę, z jakimś Saracenem twardym jak suszony sztokfisz. Ani jeden, ani drugi nie wydawał się skłonny ustąpić z drogi. Przepychali się tarczami, ich konie biły kopytami o ziemię.

Saracen o bladej jak wapno twarzy mówił coś.

– Tłumacz! – zawołał Rambald. – Co on mówi?

Nadbiegł truchcikiem jeden z tych próżniaków.

– Mówi, żeby mu ustąpić z drogi.

– Nie, na moją duszę!

Tłumacz powtórzył. Tamten znów odpowiedział.

– Mówi, że musi przejść, służbowo; inaczej bitwa nie rozegra się według planu…

– Przepuszczę go, jeżeli mi powie, gdzie znajdę Issoara, argalifa!

Saracen wskazał ręką pobliski pagórek, coś krzyknął.

– Tam, na tym wzniesieniu na lewo! – rzekł tłumacz. Rambald zawrócił konia i ruszył cwałem.

Argalif, spowity w zielony fałdzisty płaszcz, stał zapatrzony w dal.

– Tłumacz!

– Tu jestem.

– Powiedz mu, że jestem synem margrabiego Russilionu i chcę pomścić mego ojca.

Tłumacz powtórzył. Argalif uniósł dłoń.

– A kto to taki?

– Kto jest mój ojciec? To twoja ostatnia zniewaga! – Rambald dobył miecza. Argalif to samo. Dzielny był z niego rębacz. Źle już było z Rambaldem, kiedy wpadł, zdyszany, ów Saracen o twarzy koloru wapna, coś krzycząc.

– Wstrzymajcie się, panie! – zawołał tłumacz. – Wybaczcie, pomyliłem się: argalif Issoar jest na tamtym wzgórzu, na prawo. A ten to argalif Abdul!

– Dzięki! Jesteście człowiekiem honoru' – rzekł Rambald, zawrócił konia, mieczem skłonił się argalifowi Abdulowi i pogalopował w stronę drugiego wzgórza.

Na oświadczenie, że Rambald jest synem margrabiego, argalif Issoar odpowiedział: – Jak?

Trzeba mu było powtórzyć to parokrotnie, wrzeszcząc prosto w ucho.

Wreszcie kiwnął głową i wzniósł miecz. Rambald rzucił się na niego z impetem. Ale kiedy skrzyżowali żelaza, przyszło mu na myśl, że może ten także nie jest Issoarem i wątpliwość ta przyhamowała nieco jego zapał. Starał się uderzać jak najcelniej, ale im lepiej się starał, tym mniej był pewien tożsamości swego przeciwnika.

Niepewność ta mogła się skończyć dla niego jak najgorzej. Maur atakował coraz groźniej, kiedy tuż obok powstało nagłe zamieszanie. Jakiś mahometański oficer, walcząc w największym zgiełku, krzyknął coś głośno.

Na krzyk ten przeciwnik Rambalda uniósł tarczę, jakby prosił o przerwę, i zawołał coś w odpowiedzi.

– Co on wrzeszczy? – spytał Rambald tłumacza.

– Powiedział: tak, argalifie Issoarze, już przynoszę ci okulary.

– Ach, więc to nie on!

– Ja jestem – wyjaśnił przeciwnik – nosicielem okularów argalifa Issoara. Okulary, wynalazek wam, chrześcijanom, jeszcze nie znany, są to wypukłe szkła poprawiające wzrok. Issoar będąc krótkowidzem musi nosić okulary podczas bitwy i zawsze co najmniej jedną parę rozbije. Muszę więc prosić o chwilę przerwy w pojedynku, inaczej argalif, jako krótkowidz, popadnie w ciężkie tarapaty.

– Aa, nosiciel okularów! – ryknął Rambald i sam już nie wiedział, czy z wściekłośii wypruć flaki temu, czy pędzić za prawdziwym Issoarem. Ale cóż to byłoby za męstwo, walczyć z przeciwnikiem niemal ślepym?

– Powinniście pozwolić mi tam iść, panie – ciągnął „nosiciel okularów” – albowiem w planie bitwy przewidziane jest, że Issoar pozostanie zdrów i cały, a jeżeli nie będzie widział, czeka go zguba niechybna. – I potrząsając okularami zawołał gromko: – Oto jestem, argalifie, oto okulary!

– Nie! – Rambald na to. I rąbnął mieczem w szkła, aż rozprysnęły się w drobne kawałeczki.

W tejże samej chwili, jak gdyby brzęk strzaskanych okularów stał się dla niego sygnałem, że jest zgubiony, argalif Issoar nadział się z impetem na chrześcijańską włócznię.

– Teraz – rzekł „nosiciel okularów” – jego wzrok nie potrzebuje już wzmocnienia, by patrzeć na hurysy w Raju. – Dał koniowi ostrogę i pomknął w dal.

Trupa argalifa, wysadzonego z siodła i zaczepionego stopami o strzemiona, koń przy-wlókł aż pod nogi Rambalda.

Wzruszenie, że widzi Issoara martwego na ziemi, sprzeczne myśli, jakie ten widok Oitudził w Rambaldzie, uczucie tryumfu, że r areszcie pomścił krew ojca, oraz wątpliwości, czy spowodowanie śmierci argalifa przez strzaskanie mu okularów można uważać za pomstę dokonaną wedle wszelkich reguł, wreszcie niepokojąca świadomość, że raptem przestał istnieć cel, który go tam przywiódł – wszystko to trwało krótką zaledwie chwilę. Zaraz potem Rambald czuł już tylko dziwną lekkość, uwolniony od przytłaczającej go dotychczas troski; teraz mógł nareszcie pędzić prosto przed siebie, rozglądać się dokoła, walczyć radośnie, jakby mu skrzydła wyrosły u ramion.

Przedtem, pochłonięty całkowicie myślą, że musi zabić argalifa, nie zwracał żadnej uwagi na plan bitwy, nie zdawał sobie nawet sprawy, że jakiś w ogóle plan istnieje. Teraz na wszystko spojrzał nowymi oczyma, zarówno zapał, jak groza teraz dopiero znalazły do niego dostęp. Plac boju zakwitł już zwłokami poległych. Zrzuceni z koni w zbrojach, leżeli w dziwacznych pozach, tak jak przypadkowo ułożyły się pancerze, naramiennice, nakolannice i inne części uzbrojenia; gdzieniegdzie z tych stosów żelastwa sterczało wzniesione ku górze ramię lub noga. Tu i ówdzie ciężkie zbroje były na wylot przebite i przez dziury wylewały się wnętrzności, jakby w tych żelaznych skorupach zamknięte były nie całe ciała, lecz poupychane byle jak kiszki, korzystające z każdego pęknięcia, by się na zewnątrz wydostać. Ten okrutny widok przejął Rambalda wzruszeniem. Czyżby zapomniał, że tym bezwładnym skorupom siłę i ruch nadawała żywa, gorąca krew ludzka? Tak! Wszystkim z wyjątkiem jednej. Ale może nieuchwytna natura rycerza w białej zbroi rozciągnęła się w oczach Rambalda na całe pole bitwy? Ścisnął konia ostrogami i pomknął przed siebie. Spieszno mu było zobaczyć dokoła siebie żywych ludzi, przyjaciół czy wrogów. Znalazł się w niewielkiej dolince, pustej, jeśli nie liczyć zalegających ją trupów i brzęczących nad nimi much. W walce musiała nastąpić chwilowa przerwa albo może zgiełk bitewny przeniósł się gdzieś dalej. Rambald jechał truchtem, rozglądając się bacznie dokoła. Usłyszał tętent kopyt i wnet na szczycie pagórka ujrzał rycerza na koniu. Sara-cen! Patrzy, wydaje się zaskoczony, zawraca koniem i ucieka. Rambald rzuca się za nim w pogoń. Za chwilę już i on jest na szczycie pagórka; widzi daleko na łące Saraicena, który gna co siły i znika nagle w zaroślach leszczynowych. Koń Rambalda mknie jak strzała: jakby tylko czekał okazji do takiego pędu. Młodzieniec jest rad: nareszcie czuje, że pod tą martwą skorupą koń jest koniem, mąż mężem. Saracen skręca w prawo. Po co? Rambald pewien jest, że go i tak doścignie. Ale oto z prawej drugi Saracen wyskakuje z zarośli i przecina mu drogę. Obaj niewierni odwracają się, nacierają na Rambalda. Ten rzuca się naprzód z wzniesionym mieczem, krzycząc: – Tchórze!

Jeden już oto jest przy nim, w hełmie czarnym i rogatym niby trzmiel. Młodzieniec odparowuje cios i uderza płazem w tarczę przeciwnika, ale koń uskakuje w bok, ten pierwszy naciera na Rambalda, który musi teraz manewrować równocześnie tarczą i mieczem, i zawracać koniem ściskając mu boki kolanami. – Tchórze! – krzyczy i wściekłość jego jest prawdziwa, prawdziwie zaciekła jest walka i naprawdę opada z sił walcząc z dwoma przeciwnikami naraz; czuje jak słabną jego kości i krew; może umrze, teraz, kiedy wie już na pewno, że świat istnieje, i tylko tego nie jest pewien, czy umrzeć będzie teraz bardziej czy mniej smutno.

Miał ich obu na karku. Cofał się. Rękojeść miecza ściskał kurczowo w dłoni: jeśli go utraci, to koniec. W tym właśnie momencie, który zdawał się ostateczny, usłyszał tętent konia. Na ten dźwięk, jak na głos bębna, obaj napastnicy odskoczyli od Rambalda, cofali się osłaniając wzniesionymi tarczami. Odwrócił się i Rambald: zobaczył u swego boku rycerza w chrześcijańskiej zbroi, z narzuconą na pancerz błękitną jak kwiecie barwinku opończą. Pęk długich piór, tak samo błękitnych, powiewał na czubku jego szyszaka. Szybko i zręcznie manewrując lekką włócznią trzymał Saracenów z daleka.

Stoją teraz ramię przy ramieniu, Rambald i nieznany rycerz. Tamten nie przestaje wywijać młyńców swą włócznią. Jeden z dwóch przeciwników próbuje finty, chce wytrącić mu włócznię z ręki. Ale błękitny rycerz zawiesza włócznię na haku u siodła i ujmuje w rękę miecz. Rzuca się na niewiernego; walczą. Rambald widząc, jak lekko nieznany wybawca operuje bronią, całkiem się zapomniał, gotów byłby stać tak i przyglądać się pełen podziwu. Ale to tylko krótka chwila; oto już rzuca się na drugiego wroga, z impetem zderzają się ich tarcze.

Tak walcząc nie odstępował na krok błękitnego. Ilekroć wrogowie po każdym bezskutecznym ataku cofali się do tyłu, nasi rycerze dokonywali błyskawicznej zamiany: każdy rzucał się na przeciwnika swego towarzysza, oszałamiając wrogów odmiennością sposobów walki. Walczyć ramię w ramię z towarzyszem to rzeoz o wiele piękniejsza niż walczyć samotnie. Jego obecność dodaje odwagi i krzepi, a uczucie, że ma się przed sobą wroga, i to drugie – że ma się obok siebie przyjaciela – stapiają się w jedno, budząc zapał bojowy.

Rambald w podnieceniu wydaje raz po raz okrzyki; tamten milczy. Młodzieniec rozumie, że w walce trzeba oszczędzić oddechu; nakazuje milczeć i sobie; jednak trochę mu przykro, że ani razu nie usłyszał głosu towarzysza.

Walka staje się coraz bardziej zajadła. Oto już błękitny rycerz wysadza z siodła swego Saracena, który natychmiast umyka piechotą w krzaki. Drugi rzuca się na Rambałda, ale w starcdu pęka mu miecz; bojąc się dostać w niewolę zawraca koniem i także ucieka.

– Dzięki, bracie! – mówi Rambald do swego wybawcy unosząc przyłbicę. – Ocaliłeś mi życie. Zwę się kawaler Rambald, syn margrabiego Russilionu.

Błękitny rycerz nie odpowiada: nie wyjawia swego imienia, nie ściska prawicy Rambalda, nie odsłania twarzy. Młodzieniec czerwieni się.

– Dlaczego mi nie odpowiadasz? Tamten, zamiast odpowiedzi, zawraca w miejscu i rusza galopem.

– Rycerzu, chociaż zawdzięczam ci życie, będę to uważał za śmiertelną zniewagę! – krzyczy Rambald, ale błękitny rycerz jest już daleko.

Wdzięczność dla nieznanego wybawcy, milcząca bliskość zrodzona we wspólnym boju, gniew z powodu nieoczekiwanej zniewagi, chęć odkrycia tajemnicy, zajadłość, na chwilę uśpiona zwycięstwem, ale już szukająca nowego obiektu – wszystko to sprawiło, że Rambald spiął konia ostrogami, by ruszyć w pościg za błękitnym rycerzem, krzycząc: – Zapłacisz mi za ten afront, kimkolwiek jesteś!

Kłuje ostrogami, a koń się nie rusza. Szarpie uzdą – pysk opada bezwładnie w dół. Uderza podnosząc się w strzemionach – koń chwieje się niby drewniana zabawka. Zsiada więc, unosi żelazną przyłbicę wierzchowca i widzi zbielałe, mgłą zaszłe oczy: koń jest martwy. Pchnięcie saraceńskiego miecza, trafiwszy w szparę między częściami żelaznego pancerza, przebiło serce. Dawno już rumak zwaliłby się na ziemię, gdyby sztywny pancerz, który okrywał jego boki i nogi, nie utrzymywał go w pozycji stojącej, jak wrośniętego w ziemię. Żal z powodu utraty tego dzielnego wierzchowca, co służył mu wiernie do tej chwili, a teraz trwał w bojowej pozycji nawet po śmierci, na chwilę uśmierzył wściekłość Rambalda: otoczył ramionami szyję stojącego niczym posąg konia i ucałował jego zimny już pysk. Zaraz jednak otrząsnął się, otarł łzy i pobiegł przed siebie.

Ale dokąd właściwie dążył? Miał przed sobą plątaninę niewyraźnych ścieżek na porosłym krzakami zboczu nad strumieniem i ani śladu bitwy dokoła. Zagubił się trop nieznanego rycerza. Rambald szedł przed siebie na chybił-trafił, na poły zrezygnowany, ale jeszcze mówiąc sobie: „Znajdę go, choćby mi przyszło iść na koniec świata!”

Co mu najbardziej dokuczało po tak gorącym ranku, to pragnienie. Schodząc ku kamienistemu łożysku potoku usłyszał nagle szelest: uwiązany na długim rzemieniu do pnia leszczyny, szczypał sobie spokojnie trawę koń, rycerski wierzchowiec, uwolniony od ciężaru blach, które leżały obok na łące. Bez wątpienia musiał to być koń nieznanego rycerza, a i on sam nie mógł być daleko! Rambald rzucił się między trzciny, szukając go.

Stanąwszy już nad potokiem wysunął głowę spomiędzy zarośli: rycerz był tam rzeczywiście. Głowa i tors tkwiły wciąż jeszcze w nieprzeniknionym wnętrzu pancerza i hełmu, niby skorupiak w muszli; ale części zbroi okrywające uda i nogi rycerz zdjął, złożył na trawie, i oto zbiegał do potoku od pasa w dół zupełnie nagi.

Rambald nie wierzył własnym oczom: nagość ta była nagością kobiecą. Gładki brzuszek osypany złocistym puszkiem, krągłe różowe pośladki, smukłe dziewczęce nogi. Owa dziewczęca połowa (ta druga, chrabąszczowa, przybrała drogą kontrastu wygląd jeszcze mniej ludzki, bardziej bezosobowy) obróciła się wkoło, poszukała dogodnego miejsca, postawiła jedną nogę na jednym, drugą na przeciwległym brzegu strumyka, ugięła nieco kolana, wsparła się na nich okutymi w żelazo dłońmi, głowę wysunęła w przód, grzbiet do tyłu i spokojnie a wyniośle zaczęła robić siusiu. Wszystko w tej kobiecie było harmonijne, miękkie, miłe. Rambald z punktu się zakochał.

Wojownicza osóbka zeszła na brzeg potoku, pochyliła się nisko nad wodą, obmyła pobieżnie, lekko drżąc w zetknięciu z zimną wodą, i pobiegła z powrotem w górę lekkimi susami różowych bosych stóp. Nagle spostrzegła Rambalda śledzącego ją poprzez trzciny.

– Schweine Hund! – krzyknęła, wydobyła zza pasa sztylet i cisnęła nim w natręta; ale uczyniła to wcale nie tak, jakby przystało tak biegłej we władaniu bronią osobie, ale zapalczywym gestem rozzłoszczonej kobiety, kiedy ciska w mężczyznę talerzem, miotłą albo czymkolwiek innym, co znajdzie pod ręką.

Mimo to chybiła Rambalda ledwie o włos. Młodzieniec cofnął się zawstydzony. Ale już po chwili niczego tak nie pragnął, jak znaleźć się przy niej znowu i w jaki bądź sposób wyjawić jej swoje uczucie. Usłyszał tętent; wybiegł na łąkę; nie było tam już konia ani jej. Słońce chyliło się ku zachodowi; teraz dopiero zdał sobie sprawę, że upłynął już cały dzień.

Zmęczony, bez konia, zbyt oszołomiony tym wszystkim, co mu się zdarzyło, aby móc czuć się szczęśliwy, a zarazem zbyt szczęśliwy, żeby zrozumieć, że poprzednią swoją żądzę zamienił na inną, jeszcze bardziej palącą, wrócił do obozu.

– Wiecie, pomściłem ojca, zwyciężyłem. Issoar poległ, ja… – ale opowiadał chaotycznie, w pośpiechu, gdyż w gruncie rzeczy chciał opowiedzieć o czymś zupełnie innym -…i biłem się z dwoma, i nadjechał jakiś rycerz na pomoc, i odkryłem później, że to nie żaden żołnierz, tylko kobieta, przepiękna; to jest twarzy nie widziałem, na zbroi miała błękitną opończę…

– Che, che, che! – rechotali współmieszkańcy namiotu, zajęci smarowaniem gojącymi maściami sińców, którymi mieli okryte piersi i ramiona. W namiocie cuchnęło okropnie potem, jak to zawsze bywa, kiedy rycerze zdejmują z siebie zbroje po dniu bitewnego znoju. – Zachciało ci się Bradamanty, co, żółtodzióbie? Akurat ona ciebie zechce, a jakże! Bradainanta bierze sobie albo generałów, albo stajennych pachołków. Nie złapiesz jej, choćbyś jej nawet soli na ogon nasypał!

Rambald nie zdołał wykrztusić ani słowa więcej. Wyszedł z namiotu; słońce zachodziło czerwono. Jeszcze wczoraj patrząc na zachód słońca zadawał sobie pytanie: „Co ze mną będzie jutro o tej porze? Czy wyjdę z próby „zwycięsko? Czy dowiodę, że jestem prawdziwym mężczyzną? Że chodząc po tej ziemi zostawię jakiś ślad po sobie?” I oto przyszło to jutro, słońce znowu zachodziło, a owe pierwsze próby, przezwyciężone, nie liczyły się już za nic, miał przed sobą nową próbę, nieoczekiwaną i trudną, i w niej tylko mógł znaleźć potwierdzenie, którego szukał. W rozterce swojej Rambald zapragnął zwierzyć się rycerzowi w białej zbroi, czuł, że tylko on jeden mógłby go zrozumieć. Ale dlaczego właściwie – Rambald sam nie umiałby na to pytanie odpowiedzieć.

Загрузка...