Otóż i wieczór, pisanie teraz szybciej roi idzie, od rzeki nie słychać już innych głosów prócz szumu wodospadu, do okna przylatują cicho nietoperze, gdzieś czasem zaszczeka pies, od stogów siana dobiegnie jakiś głos. Może nie tak źle wybrała dla mnie pokutę matka przeorysza: raz po raz spostrzegam się, że pióro zaczyna biec po papierze, jakby sarno z siebie, a ja tylko podążam za nim. Oboje – pióro i ja – dążymy ku prawdzie, tej prawdzie, o której wciąż się spodziewam, że wyjdzie mi naprzeciw z głębi białej karty, i którą doścignę dopiero wówczas, kiedy przy pomocy pióra zdołam pogrzebać wszystkie grzechy – gnuśność, niezadowolenie z życia, złości – które tu w moim zamknięciu mam odpokutować.
I nagle wystarczy odgłos szczurzego skoku (strych klasztorny roi się od szczurów), nagły poryw wiatru zatrzaskujący okiennicę (zawsze rada każdej dystrakcji, zrywam się czym prędzej, by ją otworzyć), wystarczy, by jakiś epizod tej historii dobiegł końca i trzeba było rozpocząć nowy, czy choćby tylko rozpocząć nową linijkę pisma – a już pióro staje się znowu ciężkie jak belka i droga ku prawdzie urywa się, niepewna.
Teraz na przykład muszę opisać ziemie, które przebiega w swej wędrówce Agilulf i jego sługa: wszystko musi być jasno wyobrażone na tej karcie – zakurzony trakt, rzeka, most; oto Agilulf przebywa most lekkim truchtem, tok-tok, tok-tok, niewiele ciąży koniowi ten rycerz bez ciała, jego rumak może odbywać długa, długą drogę bez zmęczenia, a i on sam jest, jak zawsze, niezmordowany. Teraz z kolei most dudni ciężkim galopem, tututam! tututam! – to i Gurdulu kurczowo uczepiony szyi swego wierzchowca; głowy ich są tak blisko siebie, że nie wiadomo, czy koń myśli głową pachołka, czy pachołek głową konia. Znaczę na karcie linię prostą, gdzieniegdzie załamaną pod kątem prostym – to droga Agilulfa. Ta druga linia – pełna zakrętasów i pętli – to ślad Gurdulu. Niech tylko przeleci przed nim motyl, już Gurdulu kieruje za nim konia, już mu się zdaje, że nie siedzi na koniu, lecz na grzbiecie motyla, wnet gubi drogę i krąży po łąkach. Tymczasem Agilulf jedzie dalej przed siebie, prosto wytkniętą drogą. Zdarza się, że bezdrożny szlak Gurdulu zbiegnie się z jakimś niewidocznym skrótem {a raczej koń pobiegnie wybraną przez siebie ścieżką, bo jeździec zgoła nim nie kieruje) i po wielu zakrętasach i nawrotach włóczęga odnajduje się u boku swego pana na właściwym trakcie.
W tym miejscu nad rzeką zaznaczam młyn. Agilulf zatrzymuje się i pyta o drogę. Młynarka odpowiada mu grzecznie, częstuje winem i chlebem, ale on odmawia. Przyjmuje tylko obrok dla konia. Droga jest pełna kurzu i słońca. Poczciwi młynarzowie dziwią się, że rycerzowi nie chce się pić.
Ledwo odjechał, zjawia się Gurdulu z takim rumorem, jakby cały pułk galopował.
– Nie widzieliście mojego pana?
– A kto jest twoim panem?
– Rycerz… nie: koń…
– Jesteś w służbie u konia?
– Nie… to mój koń jest w służbie u innego konia…
– A kto na tym koniu jedzie?
– Eee… tego nie wiadomo.
– A na twoim koniu kto jedzie?
– Ba! Jego o to spytajcie!
– I ty także nie chcesz jeść ani pić?
– O, tak, tak! Jeść! Pić! – i pożądliwie łyka ślinę.
To, co teraz rysuję, to miasto otoczone murami. Tędy wypada droga Agilulf a. Ale straże przy bramie żądają, żeby odsłonił twarz; mają rozkaz nie przepuszczania nikogo z zakrytą twarzą, bo mógłby to być srogi rozbójnik, który grasuje w okolicy. Agilulf odmawia, dobywa miecza, siłą wywalcza sobie przejście, a potem ucieka.
To, co rysuję za miastem, to las. Agilulf przemierza go wzdłuż i wszerz dopóty, póki nie odszuka straszliwego zbója. Rozbraja go, zakuwa w łańcuchy i wlecze przed tych zbirów, którzy wzbraniali mu wstępu do miasta.
– Oto macie w więzach tego, któregoście się tak bali!
– Bądź błogosławiony, biały rycerzu! Ale powiedz nam, kim jesteś i dlaczego nie chcesz podnieść przyłbicy.
– Moje imię znajduje się u kresu mojej podróży – odpowiada Agilulf i odjeżdża.
W mieście jedni mówią, że to archanioł, inni, że dusza pokutująca.
– Koń biegł tak lekko – mówi ktoś – jakby nie miał nikogo na grzbiecie.
Tam, gdzie las się kończy, biegnie inna droga, prowadząca także do miasta. Tą drogą jedzie Bradamanta. Strażnikom przy bramie mówi:
– Szukam rycerza w białej zbroi. Wiem że jest tutaj.
– Nie. Nie ma go – odpowiadają.
– Jeżeli go nie ma, to właśnie jest on.
– Więc jedź go szukać tam, gdzie jest. Stąd odjechał.
– Widzieliście go naprawdę? Biała zbroja, wydaje się, że w środku jest człowiek…
– A któż tam jest, jeśli nie człowiek?
– Ktoś, kto więcej znaczy od jakiegokolwiek człowieka!
– Wygląda mi to coś na diabelskie sztuczki – odzywa się jakiś starzec -^:akże i twoje sztuczki, rycerzu o słodkim głosie!
Bradamanta spina konia i ucieka. Wkrótce potem na rynek wjeżdża Rambald i wstrzymuje konia:
– Nie przejeżdżał tędy rycerz?
– Jaki? Dwóch tu przejeżdżało, a ty jesteś trzeci.
– Mówię o tym, który gonił drugiego.
– Czy to prawda, że jeden z nich nie jest człowiekiem?
– Ten drugi to kobieta.
– A pierwszy?
– Nic.
– A ty?
– Ja? Ja… jestem człowiekiem, mężczyzną.
– Chwała Bogu!
Agilulf jedzie drogą, Gurdulu za nim. Nagle na drogę wbiega dziewczyna – włosy potargane, suknia w strzępach – i rzuca się na kolana. Agilulf wstrzymuje konia.
– Ratunku, szlachetny rycerzu! – woła dziewczyna – o pół mili stąd stado straszliwych niedźwiedzi trzyma w oblężeniu zamek mojej pani, zacnej wdowy Briscilli. W zamku jest nas tylko kilka bezbronnych kobiet. Nikt nie może wejść ani wyjść. Spuszczono mnie na sznurze z murów i tylko cudem umknęłam z pazurów tych bestii. Rycerzu, przybądź nas uwolnić!
– Mój miecz jest zawsze na usługi wdów i istot bezbronnych – rzecze Agilulf. – Gurdulu, weź to dziewczę na siodło, niech nas poprowadzi do zamku swojej pani.
Jadą górską drożyną. Giermek na przedzie, ale drogi wcale przed sobą nie widzi. Pierś kobiety usadowionej w objęciu jego ramion przebłyskuje pełna i różowa spomiędzy strzępów odzienia. Gurdulu czuje, że traci głowę.
Dziewczyna nie odrywa oczu od Agilulfa.
– Jak szlachetną postawę ma twój pan! – mówi.
– Hm, hm – mruczy Gurdulu w odpowiedzi, wyciągając dłoń w kierunku tego ciepłego łona.
– Jest taki pewny siebie i wyniosły w każdym słowie, każdym geście… – ciągnie dziewczyna wciąż wpatrzona w Agilulfa.
– Hm – odpowiada Gurdulu i obiema rękami, okręciwszy wodze dokoła przegubu, usiłuje wybadać, jakim sposobem ktoś może być tak jędrny i tak miękki jednocześnie.
– A głos – mówi dziewczyna – taki ostry, metaliczny…
Z ust Gurdulu dobywał się tylko głuchy pomruk, może dlatego że ma usta wciśnięte w zagłębienie pomiędzy szyją a ramieniem dziewczyny i zupełnie jest zagubiony w tym rozkosznym wonnym zakątku.
– Jakaż szczęśliwa będzie moja pani, że to on właśnie uwolni ją od niedźwiedzi… O, jakże jej zazdroszczę… Ale popatrz no: zboczyliśmy z drogi! Co z tobą, giermku, żeś taki roztargniony?
Na zakręcie ścieżki ubogi pustelnik wyciąga rękę z miseczką prosząc o jałmużnę. Agilulf, który każdego napotkanego żebraka z reguły obdarza jałmużną w niezmiennej wysokości trzech soldów, wstrzymuje konia i szpera w sakiewce.
– Niech wam Bóg błogosławi, rycerzu – rzecze pustelnik chowając monetę do kieszeni, a potem daje mu znak, żeby się nachylił, bo chce szepnąć mu coś na ucho: – A ja odpłacę wam się zaraz dobrą radą: strzeżcie się wdowy Priscilli! Bajka o niedźwiedziach to zwykła pułapka: ona sama chowa te niedźwiedzie, żeby mieli ją od czego ratować mężni rycerze przejeżdżający pobliskim traktem. Przywabia ich do swego zamku, żeby zaspokajać swoje nigdy nie nasycone żądze.
– Może to i prawda, co powiadacie, braciszku – odpowiada Agilulf – ale ja jestem rycerzem i nie mogę odmawiać pomocy kobiecie, która błaga o nią ze łzami.
– Nie boicie się płomieni rozpusty? Agilulf zmieszał się trochę.
– No, cóż, zobaczymy…
– Wiecie, co zostaje z rycerza, który raz wszedł do tego zamku?
– Cóż takiego?
– To właśnie, co widzicie. Ja także byłem rycerzem, ja także ratowałem Priscillę od niedźwiedzi, i oto co się ze mnie zrobiło.
Rzeczywiście wyglądał raczej żałośnie.
– Zapamiętam wasze doświadczenia, bracie, ale i nie cofnę się przed próbą – to rzekłszy Agilulf spiął konia i dopędził Gurdulu z dziewczyną.
– Strasznie lubią plotkować ci pustelnicy – odezwała się dziewczyna. – Nigdzie indziej, w kompanii duchownej czy świeckiej nie spotkasz tyle plotek i obmowy.
– Dużo jest pustelników w tych stronach?
– Mnóstwo. I ciągle przybywa jakiś nowy.
– Ja nie będę jednym z nich – rzekł Agilulf. – Spieszmy się.
– Słyszę już ryk niedźwiedzi! – wykrzyknęła dziewczyna. – Boję się! Pozwólcie mi zsiąść i ukryć się za tym żywopłotem.
Agilulf śmiało wjechał na plac, pośrodku którego wznosiły się mury zamku. Dokoła aż czarno było od niedźwiedzi. Na widok konnego rycerza stanęły w zwartym szyku zagradzając mu drogę i szczerząc groźnie zęby. Agilulf natarł na nie, wywijając włócznią, niejednego przebił, inne ogłuszył, pobił, pokaleczył. Przybyły w ślad za nim Gurdulu zaatakował bestie rożnem. Nie minęło dziesięć minut, a już wszystkie prócz tych, które zostały na placu boju, rozciągnięte na kształt futrzanych dywaników, umknęły kryjąc się w leśnej gęstwinie.
Rozwarły się wrota zamku.
– Szlachetny rycerzu, zali moja gościna zdoła się wypłacić za to, com waszmości winna?
W progu ukazała się Priscilla w otoczeniu swoich dworek i służebnych. (Była wśród nich i ta dziewczyna, która służyła przybyszom za przewodniczkę; trudno pojąć, jakim sposobem znalazła się już w domu i nawet zdążyła zmienić poszarpaną odzież na schludny fartuszek.)
Agilulf, a za nim Gurdulu weszli w progi zamku. Wdowa Priscilla była niezbyt wysoka, nie zanadto pulchna, ale gładka, pierś miała niedużą, ale śmiało podaną naprzód, czarne błyszczące oczy – jednym słowem niczego sobie kobieta. Stała naprzeciw białej zbroi Agilulfa, patrząc nań z wyraźnym upodobaniem. Rycerz trzymał się sztywno, trochę onieśmielony.
– Rycerzu Agilulfie, Emo Bertrandinie z Guildiverny – przemówiła Priscilla – znam wasze miano i wiem dobrze, kim jesteście i kim nie jesteście.
Na to oświadczenie Agilulf, jakby uwolniony od czegoś, co go krępowało, wyzbył się nieśmiałości i przybrał pewny siebie wygląd. Niemniej jednak ugiął kolano, powiedział: „Sługa pani” – i szybko się poderwał.
– Wiele o waszmości słyszałam – mówiła dalej Priscilla – i od dawna pragnęłam was spotkać. Jakiż cud sprowadził znakomitego rycerza na tak ustronne drogi?
– Podróżuję – odparł Agilulf – by trafić, nim będzie za późno, na ślad pewnej dziewiczej cnoty sprzed piętnastu lat.
– Jak żyję nie słyszałam o rycerskiej wyprawie mającej za cel coś równie trudno uchwytnego – rzekła Priscilla – ale skoro i tak piętnaście lat minęło, sądzę, że mogę bez zbytnich skrupułów opóźnić rzecz o jeszcze jedną noc, prosząc waszmość, abyś zechciał przyjąć na tę noc gościnę w moim zamku.
To rzekłszy poprowadziła go do komnat.
Cały niewieści dwór stał nie spuszczając oczu z Agilulfa, dopóki nie zniknął wraz z kasztelanką w głębi długiego szeregu komnat. Wtedy dopiero obejrzały się na Gur-dulu.
– Ach, jakiż przystojny giermek! – jęły wołać jedna przez drugą, klaszcząc w ręce. On tymczasem stał jak głupi, drapiąc się. – Szkoda tylko, że zapchlany i że tak cuchnie! – mówiły. – Dalej, żywo, wyszorujmy go!
Zabrały go do swojej kwatery i rozebrały do naga.
Priscilla powiodła Agilulfa do stołu nakrytego na dwie osoby.
– Znana mi jest wasza wstrzemięźliwość, rycerzu – powiedziała mu – ale nie wiem, jakbym was mogła uczcić inaczej niż zapraszając na początek do tego stołu. Oczywiście – dodała z wiele mówiącym uśmieszkiem – dowody wdzięczności, jakie zamyślam wam złożyć, do tego się nie ograniczą.
Agilulf podziękował, usiadł naprzeciw kasztelanki, uskubnął drobinę chleba, ugniótł między palcami, siedział chwilę w milczeniu, potem chrząknął i zaczął gawędzić o tym i owym.
– Zaprawdę, dziwne i szczęśliwe bywają przygody, o pani, jakie z woli losu przypadają błędnemu rycerzowi. Da się je wszelako podzielić na pewną ilość odrębnych rodzajów. Pierwszy… i rozprawia tak uprzejmy, precyzyjny, rzeczowy, chwilami może odrobinę zbyt drobiazgowy, zaraz jednak wynagradza to lotnością, z jaką przechodzi na inne tematy, przeplatając poważne wywody dowcipnymi sentencjami czy żartem, ale zawsze w dobrym guście, oraz wypowiadając o faktach i osobach sądy ani zbyt pochlebne, ani nadmiernie surowe, a zawsze takie, żeby mogła je sobie przyswoić jego rozmówczyni, uprzejmymi, zręcznymi pytaniami podsuwa jej sposobność wypowiadania własnych poglądów.
„Jakiż cudowny gawędziarz” – mówi sobie Priscilla z lubością.
Raptem, równie nagle jak zaczął mówić, tak teraz zapada Agilulf w milczenie.
– Czas rozpocząć pieśni – mówi Priscilla i klaszcze w dłonie. Na salę wchodzą lutnistki. Jedna intonuje pieśń „Jednorożec zerwie różę”; po niej druga: „Jaśmin, veuillez embellir le beau coussin”.
Agilulf znajduje właściwe słowa pochwały dla muzyki i głosów.
Wbiega taneczny korowód dziewczątek. Mają na sobie leciutkie tuniki i girlandki kwiecia na włosach. Agilulf akompaniuje uderzając rytmicznie żelaznymi rękawicami 0 stół.
Nie mniej wesoło pląsano w innym skrzydle zamku, w kwaterach dam dworu. Skąpo ubrane młode osoby grają w piłkę i usiłują wciągnąć do gry Gurdulu. Giermek, ubrany również w lekką tunikę, którą mu te panie pożyczyły, zamiast stać na swoim miejscu 1 czekać aż piłkę rzucą do niego, upędza się za nią, chce koniecznie dostać ją do rąk, rzuca się całym ciałem to na tę, to na inną z dworek, a kiedy w tym zamęcie ni stąd, ni zowąd chwyci go zupełnie inna chętka, tarza się ze swoją zdobyczą po miękkich wyściełanych ławkach rozstawionych dokoła.
– Och, cóż ty robisz? Nie, nie, ty oślisko!
Ach, patrzcie, co on mi robi, nie, nie, ja chcę grać w piłkę, ach! ach! ach!
Gurdulu nic już teraz nie rozumie. Ciepła kąpiel, jaką mu urządziły, słodkie pachnidła i te białoróżowe ciała dokoła – wszystko to wzbudza w nim jedno pragnienie: roztopić się w tym morzu rozkoszy.
– Ach! Ach! Ten znowu tutaj! O, matko moja, opamiętaj się, ty…
Inne grały w piłkę jakby nigdy nic, żartowały, śmiały się, śpiewały: „Hej, hej, płynie miesiąc wysoko”…
Każda, którą Gurdulu pochwycił i odciągnął na stronę, po ostatnim, przeciągłym okrzyku wracała do towarzyszek, zaczerwieniona, trochę oszołomiona, i zaraz, śmiejąc się głośno, klaszcząc w ręce i wołając: „Tu, tu, do mnie!” – włączała się do ogólnej zabawy.
A już po chwili Gurdulu tarmosił następną.
– Wynoś się, a sio, a sio, och, jaki natrętny, jaki brutal, nie, nie, och, boli, och, co ty… – i ulegała.
Inne damy i dziewczątka, nie biorące udziału w grze, siedziały na ławach pogrążone w rozmowie: „… a to dlatego, rozumiecie, że Filomena była zazdrosna o Klarę, a tymczasem… – i nagle mówiąca czuje, że ramię Gurdulu obejmuje ją w pasie. Ach, jakem się przestraszyła!… a tymczasem, jak wam mówiłam, Wiligelm chodził z Eufemią… ależ gdzie ty mnie niesiesz?… – Gurdulu zarzucił ją sobie na plecy. -…Rozumiecie? A ta głupia ze swoją zazdrością, jak to zawsze bywa…” – paple, żywo gestykulując, podczas gdy Gurdulu znika, unosząc ją na plecach.
Niebawem wraca potargana, z oberwanym ramiączkiem i paple dalej, jakby nie było żadnej przerwy: „Więc powiadam wam, Filo-mena zrobiła Klarze scenę, a tamten tymczasem”…
Z sali jadalnej tancerki i śpiewaczki wycofały się już dyskretnie. Agilulf długo i szczegółowo wyliczał pani zamku kompozycje, które nadworni muzycy Karola Wielkiego wykonywali najczęściej.
– Zmierzcha się na niebie – mówi Pri-scilla.
– Już noc, noc zupełna – potwierdza Agilulf.
– Komnata, którą dla waszmości przeznaczyłam…
– Dzięki. Słychać śpiew słowika w parku.
– Komnata, którą dla waszmości przeznaczyłam… to moja własna…
– Gościnność pani jest zaiste doskonała…
O, to na tamtym dębie ten słowik śpiewa. Podejdźmy do okna.
Wstaje, podsuwa jej swoje żelazne ramię, stają we wnęce okiennej. Trele słowicze dają Agilulfowi asumpt do całej serii poetyckich i mitologicznych porównań.
Ale Priscilla ucina jego wywody:
– No tak, słowik śpiewa z miłości. A my…
– Ach! Miłość! – wykrzyknął Agilulf tak gwałtownie, że aż się Priscilla przelękła. A on z punktu zaczął wygłaszać rozprawę na temat namiętności miłosnej. Priscilla, mile podniecona, pociągnęła go do komnaty, w której królowało ogromne łoże z baldachimem.
– U starożytnych, którzy miłość uważali za bóstwo… – ciągnie bez wytchnienia Agilulf.
Priscilla zamyka drzwi na dwa spusty, zbliża się do niego, dotyka pochyloną głową jego pancerza i szepcze:
– Zimno mi, kominek zgasł…
– Poglądy starożytnych – mówi Agilulf – co do tego, czy lepiej się kochać w pomieszczeniach zimnych czy ciepłych, są z sobą sprzeczne. Większość jednak uważa…
– O, jak ty wszystko wiesz o miłości… – wzdycha Priscilla.
– Większość, odrzucając pomieszczenia nazbyt gorące, opowiada się jednak po stronie pewnej naturalnej ciepłoty…
– Czy mam zawołać służebne, żeby roznieciły ogień?
– Ja sam rozpalę.
Obejrzał uważnie drewka ułożone na palenisku, pochwalił ten i ów gatunek opału, wymienił rozmaite sposoby rozpalania ognia na otwartym powietrzu i w pomieszczeniach zamkniętych. Przerwało mu głośne westchnienie Priscilli; zrozumiawszy, że te jego nowe wywody grożą rozproszeniem miłosnej atmosfery, która już zaczęła się wytwarzać, Agilulf jął zręcznie przyozdabiać dyskusję 0 ogniu aluzjami i porównaniami na temat temperatury uczuć i zmysłów.
Priscilla z uśmiechem, z przymkniętymi oczyma, wyciągając ręce ku płomykom, które zaczynały już trzaskać wesoło, mówi:
– Jakie miłe ciepło… Jak słodko byłoby się nim cieszyć pod kołdrą, leżąc…
Wzmianka o pościeli nasuwa Agilulfowi szereg nowych uwag: jego zdaniem, trudna sztuka słania łóżek jest we Francji nie znana i nawet w najznamienitszych pałacach spotyka się prześcieradła źle naciągnięte.
– Ach, nie, jak to, i na moim łóżku także? – protestuje wdowa.
– Z pewnością łóżko pani jest łożem na miarę królowej i nie może się z nim równać żadne inne na terytorium cesarstwa, proszę jednak wybaczyć, jeśli pragnienie, aby widzieć panią otoczoną wyłącznie przedmiotami godnymi pani pod każdym względem, każe mi surowo osądzać tę oto fałdkę…
– Och, rzeczywiście, fałdka! – wykrzykuje Priscilla, której z punktu udzieliła się Agilulfowa troska o doskonałość.
Rozścielają łóżko systematycznie, warstwa za warstwą, odkrywając i ganiąc coraz to inne garbiki, wzdęcia, miejsca zbyt mocno naciągnięte, przeciwnie, zbyt luźne, a czynność ta to wtrąca Priscillę w otchłań bólu, to porywa w siódme niebo wzniosłej radości.
Rozrzuciwszy pościel aż do dna, czyli do siennika, Agilulf przystępuje do zaścielania go wedle wszelkich reguł sztuki. Jest to nader skomplikowana operacja: nic nie może być przypadkowe, wszystko musi mieć jakieś tajemne powiązania. Rycerz wyjaśnia to wdowie w sposób wyczerpujący. Ale raz po raz jednak coś wzbudza jego niezadowolenie, a wtedy zaczyna wszystko od nowa.
Z drugiego skrzydła zamku rozległ się krzyk, a raczej jakiś nieopanowany ryk czy wycie.
Priscilla zadrżała.
– Co to było?
– To nic, to głos mojego sługi – wyjaśnił.
Z rykiem tym mieszały się inne, ostrzejsze głosy, jakieś jęki, westchnienia, niebosiężne okrzyki.
– Ale teraz, co to? – zastanawiał się Agilulf.
– Och, to moje dziewczęta – odrzekła Priscilla – bawią się… cóż, wiadomo, młodość.
Wrócili do swojego zajęcia, nasłuchując jednak po trosze odgłosów nocy.
– Gurdulu krzyczy…
– Ileż hałasu robią te kobiety…
– Słowik śpiewa…
– Świerszcze…
Wreszcie łoże jest gotowe, bez zarzutu. Agilulf spogląda na wdowę. Jest naga. Szaty skromnie osunęły się z niej na podłogę.
– Damom nagim zaleca się – oświadcza Agilulf – jako najbardziej wyrafinowaną podnietę zmysłów, uścisk wojownika w pełnej zbroi.
– Brawo! Mnie to mówisz? Nie pierwszyzna to dla mnie! – to mówiąc Priscilla podskakuje i zręcznie wspina się na Agilulfa obejmując jego pancerz ramionami i nogami.
Zademonstrowała po kolei wszystkie najrozmaitsze sposoby, jak można obdarzyć uściskiem zbroję, po czym rozmarzona wsuwa się do łóżka. Agilulf przyklęka u jej wezgłowia.
– Włosy – mówi.
Rozbierając się Priscilla nie zburzyła kunsztownej koafiury swoich kruczych włosów. Agilulf zaczyna jej tłumaczyć, jak wielką rolę w uniesieniu zmysłów odgrywają rozpuszczone włosy.
– Spróbujmy.
Zdecydowanymi, a zarazem delikatnymi ruchami swych żelaznych dłoni rozplata misterną budowlę warkoczy, pozwalając włosom opaść swobodnie na pierś i ramiona.
– A jednak – mówi po chwili – większą chyba mądrość przypisać należy temu, kto woli damę o ciele nagim, ale z głową nie tylko kunsztownie uczesaną, ale ozdobioną ponad to welonami i diademami.
– Spróbujemy i tego?
– Ja sam panią uczeszę.
Wykazał niezwykłą zręczność w splataniu warkoczy, układaniu ich i przyszpilaniu na głowie. Następnie skonstruował wyrafinowany strój z woali i klejnotów. Zabrało to całą godzinę, ale Priscilla, kiedy na koniec podał jej zwierciadło, ujrzała siebie tak piękną jak nigdy.
Zachęciła go do położenia się u jej boku.
– Mówią, że Kleopatra każdej nocy śniła 0 tym, że ma w swoim łóżku rycerza w zbroi – rzuca Agilulf od niechcenia.
– Nigdy nie próbowałam – rzecze Priscilla – wszyscy zawsze zdejmują ją przedtem.
– No, więc teraz pani spróbuje. – I powolutku, ostrożnie, żeby nie zmiąć prześcieradeł, wsuwa się do łoża w pełnej zbroi 1 leży nieruchomo jak pomnik grobowy.
– I nawet miecza nie zdejmiecie z rapci?
– Miłosna żądza nie uzna dróg pośrednich.
Priscilla przymyka oczy w ekstazie. Agilulf unosi się.na łokciu.
– Dymi. Wstanę i zobaczę, dlaczego kominek źle ciągnie.
W okno zagląda księżyc. Wracając od kominka do łoża Agilulf przystaje:
– Pani, wyjdźmy na mury ucieszyć oczy tą nocną poświatą.
Owinął ją swoim płaszczem. Objęci uściskiem wchodzą na wieżę zamkową. Światło księżyca srebrzy las. Słychać śpiew zięby. W niektórych oknach zamku świeci się jeszcze, dolatują stamtąd krzyki, śmiechy, jęki, a nad wszystkim górują ryki Gurdulu.
– Cała przyroda jest miłością…
Wrócili do komnaty. Ogień na kominku wygasł już prawie. Przykucnęli obok rozdmuchując żar. Kiedy byli tak zajęci i różowe kolana Priscelli muskały żelazne nako-lannice rycerza, rodziła się między nimi jakaś nowa, inna bliskość, intymniejsza i bardziej niewinna.
Kiedy Priscilla wróciła do łóżka, w okno zaglądał już świt.
– Nic tak nie zmienia twarzy kobiety jak pierwszy brzask poranka – rzekł Agilulf, ale po to, by twarz ukazała się w najlepszym świetle, uznał za konieczne przesunąć w inne miejsce łóżko i baldachim.
– Jaka jestem? – pyta wdowa.
– Prześliczna.
Priscilla była uszczęśliwiona. Ale słońce wznosiło się szybko po niebie i chcąc podążyć za jego promieniami, Agilulf wciąż musiał przesuwać łóżko.
– Już dzień – powiedział. Głos jego brzmiał teraz jakoś inaczej. – Moja powinność rycerska każe mi o tej godzinie wyruszać w drogę.
– Już! – jęknęła Priscilla. – Właśnie teraz!
– Żałuję, szlachetna damo, ale zadanie, które mnie czeka, jest jeszcze ważniejsze.
– – Och, było tak pięknie…
Agilulf ugiął kolano. „Pobłogosław mnie, Priscillo”. Wstaje, nawołuje swego sługę. Obszedłszy cały zamek znajduje go wreszcie, do cna wyczerpanego, śpiącego kamiennym snem w psiej budzie. „Żywo na koń!” – woła. Ale musi go sam dźwignąć i załadować na siodło. Słońce wznosząc się coraz wyżej ukazuje dwie konne sylwetki na złocistym tle lasu: sługa przewieszony jak worek w poprzek końskiego grzbietu, rycerz, prosty i cienki jak smukły cień topoli.
Priscillę wnet otoczyły dworki i służebne.
– Jak było, pani nasza, jak było?
– Ach, gdybyście wiedziały! Co za mężczyzna…
– Ale mówcie, opowiadajcie nam, pani, jaki on jest?
– Cudowny… Cała noc, to jeden nieustający raj…
– Ale co robił? Co robił?
– To się nie da opisać… Było cudownie!… Cudownie…
– Ale skoro on jest… no, jakże? Mówcie, mówcie, pani…
– Teraz już nie umiałabym powtórzyć… Tyle nadzwyczajności… Ale wy, jak tam z tym giermkiem…?
– Z giermkiem? Ach, nic, ja nie wiem, może ty? Albo ty? Nic sobie nie przypominam…
– Jakże to? Dobrze was było słychać, moje miłe…
– Ach, biedacżysko, ja tam nic nie pamiętam, może ta albo tamta… ale ja? Pani nasza, opowiedzcie nam lepiej o nim, o rycerzu! Jaki on był, ten Agilulf?
– Och, Agilulf!