CZĘŚĆ II SAD ĆID EKAM BRAHMA

ROZDZIAŁ 9 VISHRAM

Od pół godziny Vishram Ray nie może już się przechwalać, że nigdy w życiu nie posiadał garnituru. Zawsze rozumiał, że kiedyś może być mu potrzebny, i to bardzo, więc pewna rodzina chińskich krawców w Varanasi miała zestaw jego wymiarów oraz wybór materiału, kroju, podszewki i wzorów dwóch koszul. Teraz, siedząc za tekowym stołem w sali posiedzeń zarządu, ma ten garnitur na sobie. Pół godziny temu przywiózł go do Shanker Mahal kurier rowerowy. Vishram jeszcze poprawiał kołnierzyk i mankiety, gdy pod schody podjechała flotylla samochodów. Teraz zaś siedzi na dwudziestym piętrze wieżowca Ray Power — Varanasi jest brudnobrązową plamą u jego stóp, Ganges odległym zawijasem spatynowanego srebra i dalej nikt mu nie chce powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Ci Chińczycy naprawdę znają się na krawiectwie. Kołnierzyk leży idealnie. Prawie nie widać szwów.

Drzwi sali się otwierają. Gęsiego wchodzą korporacyjni prawnicy. Vishram Ray zastanawia się, jakim rzeczownikiem zbiorowym określa się takie stado prawników. Dywizja pazerna? Ostatnia w szeregu jest Marianna Fusco. Vishram Ray czuje, że opada mu szczęka. Marianna Fusco rzuca mu najwęższy z uśmiechów, z pewnością nie taki, jakiego można by się spodziewać po kimś, z kim: a) pieprzyłeś się w pierwszej klasie, b) uciekałeś z ulicznych zamieszek, i siada naprzeciwko niego. Vishram wyciąga pod stołem palmera i wstukuje niewidzialny tekst. CO TY TU, KURNA, ROBISZ?

Asystenci otwierają podwójne drzwi, żeby wpuścić z kolei członków zarządu.

MÓWIŁAM, ŻE CHODZI O RODZINNY BIZNES.

Dla Vishrama wiadomość Marianny niemal unosi się nad jej cyckami. Ma na sobie ten świetny i niezmiernie praktyczny kostium.

Ale on też nie wypadł sroce spod ogona. Miejsca zajmują bankierzy, przedstawiciele banków spółdzielczych i banków grameen. Wielu członków wiejskich spółdzielczych banków mikrokredytowych nigdy w życiu nie było tak wysoko nad ziemią. Gdy Vishram spokojnie nalewa sobie lewą ręką wody — prawą wystukując TO JAKAŚ GRA? — do sali wchodzi jego ojciec. Nosi prosty garnitur z zaokrąglonymi klapami, długość marynarki jest jedynym ustępstwem wobec mody, ale i tak odwracają się za nim wszystkie głowy. Ma minę, której Vishram nie widział od dzieciństwa, kiedy ojciec zakładał firmę: stanowczy spokój człowieka, który wie, że postępuje słusznie. Za nim idzie Shastri-cień.

Ranjit Ray staje u szczytu stołu. Nie siada. Wita się z zarządem i gośćmi. Wielkie, wyłożone drewnem pomieszczenie aż wibruje od napięcia. Vishram oddałby wszystko za takie wejście.

— Szanowni współpracownicy, partnerzy, znakomici goście i moja droga rodzino — zagaja Ranjit Ray. — Dziękuję wam za przybycie, które dla wielu z was wiązało się ze znacznym kosztem i niedogodnościami. Pozwólcie, że na początek oświadczę: nie zapraszałbym was, gdybym nie uważał, że chodzi o sprawy najwyższej wagi.

Głos Ranjita Raya jest łagodny, głęboki, modlitewny, słyszalny wyraźnie w każdym kącie wielkiego pomieszczenia. Vishram przypomina sobie, że nigdy nie słyszał, by go podnosił.

— Mam sześćdziesiąt osiem lat, trzy lata więcej niż przyjęło się uważać za kres ekonomicznie użytecznego życia w etosie biznesowym ludzi Zachodu. W Indiach natomiast jest to czas na refleksję, na zastanowienie się nad innymi drogami, które można było w życiu obrać, które można jeszcze obrać. — Łyk wody. — Na ostatnim roku moich studiów inżynierskich na Hindu University w Varanasi zrozumiałem, że prawa ekonomii podlegają prawom fizyki. Fizyczne procesy rządzące tą planetą i jej nieustającym życiem narzucają na nasz ekonomiczny rozwój ograniczenie równie silne, jak szybkość światła na naszą wiedzę o wszechświecie. Uświadomiłem sobie, że nie jestem po prostu inżynierem. Jestem hindusem-inżynierem. Dzięki tym przemyśleniom wiedziałem, że jeśli wykorzystam swoje umiejętności, by uczynić Indie silnym i szanowanym narodem, będę musiał przy tym postępować na sposób indyjski. Na sposób hinduski.

Spogląda na żonę i synów.

— Moja rodzina słyszała to już wiele razy. Ufam, że wybaczą mi, gdy powtórzę się raz jeszcze. Udałem się na roczną pielgrzymkę. Szedłem ścieżką bhakti, czyniłem pudźię w siedmiu świętych miastach, kąpałem się w świętych rzekach i szukałem rady u swamich i sadhu. I każdemu z nich, w każdej świątyni, w każdym świętym miejscu, zadawałem to samo pytanie.

„Jak ten inżynier ma prowadzić prawe życie?” — dopowiada sam sobie Vishram. Istotnie: słyszał to kazanie więcej razy niż jest w stanie się doliczyć: jak ten inżynier-hindus spożytkował krorę rupii z mikrokredytowej spółdzielni na budowę tanich, niewymagających konserwacji przydomowych generatorów słonecznych, opartych na nanorurkach węglowych. Pięćdziesiąt milionów urządzeń później, dodajmy jeszcze rektyfikatornie alkoholu paliwowego, wytwórnie biomasy, farmy wiatraków, generatory odzyskujące energię termiczną prądów oceanicznych oraz ośrodek badawczo-rozwojowy, gdzie indyjskie — hinduskie — umysły zgłębiają pustkę energii punktu zerowego. Ray Power jest jedną z czołowych firm Bharatu — Indii. Firmą, która osiągnęła wszystko na indyjski sposób, przez zrównoważony rozwój, łagodny dla Ziemi, zgodny z kołem karmy. Firmą, która w stanowczy sposób nawiguje wokół maelstromu rynków międzynarodowych. Firmą, która zatrudnia ekscytujących nowych indyjskich architektów, aby wybudowali jej siedzibę z ekologicznego drewna i szkła, która wpuszcza do zarządu dalitów. Wielka i inspirująca opowieść, uwaga Vishrama zbacza jednak na obciągnięte brokatowym stretchem piersi Marianny Fusco. Pojawia się na nich kpiąco liliowy tekst: SŁUCHAJ, CO MÓWI OJCIEC!

CZARNA OWCA BEE BEE — wystukuje kciukami w odpowiedzi.

GRY SŁÓW TO NAJNIŻSZA FORMA HUMORU.

OCH, TO PRZEPRASZAM, ZAWSZE MYŚLAŁEM, ŻE TO SARKAZM — wyszywa ciętą ripostę na klapach swojego ekspresowego garnituru. I dlatego prawie udaje mu się przeoczyć puentę.

— Dlatego właśnie zdecydowałem, że nadszedł czas jeszcze raz zbadać, jak można prowadzić prawe życie.

Zelektryzowany Vishram unosi wzrok.

— Dziś o północy zrezygnuję ze stanowiska prezesa Ray Power. Zrzekam się mojego bogactwa i władzy, prestiżu i odpowiedzialności. Opuszczam moją rodzinę, dom i raz jeszcze biorę w dłonie laskę i miskę sadhu.

Sala posiedzeń Ray Power nie byłaby cichsza i bardziej znieruchomiała, gdyby wpuszczono do niej gaz paraliżujący. Ranjit Ray uśmiecha się uspokajająco. To nie działa.

— Proszę zrozumieć: nie jest to decyzja, którą podejmuję z lekkim sercem. Bardzo dużo dyskutowałem o tym z moją żoną i ona w pełni się ze mną zgadza. Shastri, mój pomocnik i towarzysz od tylu lat, że nie podejmuję się ich zliczyć, dołącza do mnie w tej podróży, nie jako sługa, dziś w nocy bowiem zrzekam się wszelkich rang, ale jako współposzukiwacz prawego życia.

Udziałowcy zrywają się na równe nogi, krzyczą, pytają. Dalitka krzyczy Vishramowi w ucho coś o klientach i siostrach, on sam natomiast czuje się odległy, spokojny, przykuty do fotela poczuciem nieuchronności. Całkiem jakby wiedział, że to wszystko się stanie, od chwili, gdy na jego progu w Glasgow pojawił się bilet na samolot. Ranjit Ray ucisza zebranych.

— Przyjaciele, nie myślcie, proszę, że was pozostawiam. Pierwszym przykazaniem człowieka wybierającego duchową ścieżkę jest opuścić ten świat w sposób odpowiedzialny. Jak wiecie, pewne korporacje chciałyby wykupić naszą firmę, lecz Ray Power jest przede wszystkim firmą rodzinną i nie oddam jej na pastwę obcych i niemoralnych sposobów zarządzania.

Nie rób tego, myśli Vishram. Nie mów tego.

— Dlatego właśnie przekazuję kontrolę nad firmą moim synom, Rameshowi, Govindowi i Vishramowi. — Odwraca się kolejno ku każdemu z nich, wyciągając dłonie, jak do błogosławieństwa.

Ramesh ma taką minę, jakby właśnie ktoś go postrzelił. Jego wielkie, żylaste ręce leżą płasko na stole jak oskórowane zwierzęta. Govind natomiast puszy się i toczy wzrokiem wokół stołu: już dzieli salę na sprzymierzeńców i wrogów. Vishram jest odrętwiały, jak aktor, który uwiązł w scenariuszu.

— Zatrudniłem zaufanych doradców, aby wspomogli was w okresie przejściowym. Obdarzam was wielkim zaufaniem. Proszę, żebyście okazali się go godni.

Marianna Fusco nachyla się nad stołem z wyciągniętą ręką. Obok niej leży na lśniącym blacie pakiet związanych wstęgą papierów. Vishram widzi na dole strony kropkowane miejsce oczekujące na jego podpis.

— Gratuluję i witamy w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym, panie Ray.

Ujmuje dłoń: pamięta jej silny, suchy i miękki uścisk na własnym fiucie.

I nagle rozpoznaje scenariusz.

— Lear — szepcze.

ROZDZIAŁ 10 SHIV

Yogendra zatrzymuje terenówkę na środku ulicy przed klubem MUSST. I policja, i złodzieje wiedzą, że radźa ma miejsce parkingowe tam, gdzie mu się spodoba zostawić samochód. Otwiera Shivowi drzwi. Omijają ich podzwaniające rowerowe riksze. „MUSST, za barem Talv” — obwieszcza neon. Teraz, kiedy wszyscy mają własne miksy robione przez spersonalizowane DJ-skie aeai, kluby reklamują się barmanami. Jest dzień powszedni i dość wcześnie, więc nie ma jeszcze polujących na żony etatowców, ale dziewczyny już siedzą. Shiv wślizguje się na swój stołek. Yogendra siada z tyłu, za nim. Shiv stawia na blacie termos z jajnikami. Podblatowe światło zmienia go w jakiś pozaziemski artefakt z filmu fantastyczno-naukowego. Barman Talv przesuwa po płaszczyźnie fluorescencyjnego plastiku szklany półmisek z paanem. Shiv bierze odrobinę do ust, obraca przy policzku, czeka aż bhang przesiąknie do krwiobiegu.

— Gdzie Priya?

— Tam, z tyłu.

Dziewczyny w kozakach do kolan, krótkich spódniczkach i obcisłych, jedwabnych topach gromadzą się wokół stolika, gdzie zaczyna się klubowa polichromia. Pośrodku, w aureoli szklaneczek po koktajlach, siedzi dziesięcioletni chłopaczek.

— Kurwa, Bramini — mówi Shiv.

— Może nie wygląda, ale jest pełnoletni — mówi Talv, napełniając dwie szklanki z shakera, zdradziecko podobnego do Shivovego stalowego łupu.

— Tyle jest porządnych facetów, którzy dadzą im wszystko, czego zechce, ładny dom, perspektywy — nigdy nie będzie musiała pracować — porządną rodzinę, dzieci, awans, a one i tak wiszą na tym dziesięciolatku, jak cielaki na cycku — irytuje się Shiv. — Ja to bym ich wszystkich powystrzelał. To wbrew naturze.

Yogendra częstuje się paanem.

— Ten dziesięciolatek mógłby dziesięć razy kupić i sprzedać ten lokal. A poza tym, kiedy ja i ty pójdziemy na ghaty, będzie jeszcze długo chodził po świecie.

Koktajl jest chłodny, niebieski, mocny i wypędza czerwony paan w głębokie, odległe zakamarki. Shiv rozgląda się po klubie. Żadna z dziewczyn nie odwzajemnia dzisiaj jego spojrzenia. Te, które nie śmieją się z Braminem, mają wzrok wbity w stojące na stole tivi.

— Co je tak wkręciło?

— Coś o modzie — odpowiada Talv. — Ściągnęli tu tego ruskiego modela, neutko. Juri, czy jakoś tak.

— Juli — poprawia go Yogendra. Jego dziąsła są szkarłatne od paanu. W błękitnym świetle sznur pereł, który ma zawsze wokół szyi, połyskuje jak dusze. Czerwone, białe, niebieskie. Amerykański uśmiech. Odkąd Shiv z nim pracuje, zawsze miał na sobie te perły.

— Ich też bym powystrzelał — mówi Shiv. — Zboki. No dobra, ci Bramini grzebią sobie w genach, ale to przynajmniej mężczyźni i kobiety.

— Czytałem, że neutki pracują nad sposobami klonowania się — rzuca łagodnie Talv. — Zapłacą normalnym kobietom, żeby nosiły ich dziecko.

— To już jest po prostu obrzydliwe — mówi Shiv.

Kiedy się odwraca, żeby odstawić na bar pustą szklankę, na świecącym niebieskim blacie leży pasek papieru.

— Co to ma być?

— To się nazywa „rachunek” — odpowiada Talv.

— Słucham? Od kiedy ja płacę w tym lokalu za drinki?

Rozwija mały kwitek, zerka na kwotę. Zerka jeszcze raz.

— No, nie. Co to, kurwa, ma być? Co, mój kredyt już wam nie pasuje? To chcesz mi powiedzieć? Shiv Faraji, my już mu nie wierzymy?

Słysząc podniesiony głos, dziewczyny odrywają wzrok od telewizora, podświetlone błękitno jak boginie. Talv wzdycha. Wtedy pojawia się Salman. To właściciel, ma układy, jakich nie ma Shiv. Shiv unosi rachunek jak akt oskarżenia.

— Właśnie mówiłem tej tutaj gwieździe…

— Słyszałem różne rzeczy o twojej wypłacalności.

— Przyjacielu, całe miasto się ze mną liczy.

Salman kładzie zimny palec na zimnym termosie.

— Twoje notowania już tak nie rosną, jak kiedyś.

— Co, jakiś skurwiel przebija moją ofertę? Wsadzę mu jajca do suchego lodu…

Salman kręci głową.

— To sprawa makroekonomiczna. Siły rynku, panie szanowny.

Teraz bar klubu Musst robi mocny zoom, ściany i narożniki odpływają od Shiva, centrum zajmuje wielka, wydęta głowa Bramina, kiwająca się jak napełniony helem balon na festynie i śmiejąca się z niego jak błazeńska wańka-wstańka.

Niektórym oczy zachodzą czerwoną mgłą. Dla Shiva zawsze była niebieska. Intensywny, jaskrawy, głęboki błękit. Łapie talerz z paanem, tłucze go, przyciska dłoń Talva do baru, unosząc nad jego kciukiem długie szklane ostrze, jak gilotynę.

— Niech no tylko drgnie i nie ma kciuka — syczy. — Miszcz. Baru.

— Shiv. Czekaj — mówi bardzo powoli, z wyrzutem, Salman.

Shiv wie, że to syk kobry, ale wokół wszystko niebieskie, wszystko miga niebiesko. Dłoń na ramieniu. Yogendra.

— No dobra — cedzi Shiv, nie patrząc na nic i na nikogo. Odkłada szklany odłamek, unosi ręce. — Niech wam będzie.

— Daruję ci to — mówi Salman. — Ale pan szanowny zapłaci. Wszystko. W trzydzieści dni. Standardowe biznesowe warunki.

— Jasne, coś tu się kompletnie pojebało — odpowiada Shiv, cofając się. — Ja się dowiem co, i jeszcze będziecie mnie przepraszać.

Wywraca kopniakiem stołek, ale termosu z organami nie zapomina. Dziewczyny wreszcie na niego patrzą.


* * *

Ajurwedyjska restauracja zamyka się o punkt ósmej, ponieważ jej filozofia mówi, że nie powinno się jeść później. Shiv domyśla się z wyglądu uliczki, że już więcej się nie otworzy. Stoją tam dwa zaprzężone w kuce wózki, wynajęta furgonetka, trzy dostawcze trójkołowce i banda płatnych od godziny gundów, podających sobie z rąk do rąk kartonowe pudła. Główny kelner Videsh, rozkręca stoły i ledwo unosi wzrok, gdy wbiegają Shiv i chłopak. Pani Ovary[1] siedzi w swoim kantorku i wybiera papiery z szafki na akta. Shiv stawia z hukiem termos na porysowanej blasze.

— Gdzieś się wybieramy?

— Przed chwilą posłałam chłopaka do ciebie.

— Nie było mnie. Załatwiałem sprawy. Ale mam coś takiego, nie? Wyciąga palmera.

— Shiv, tylko bezpieczna łączność. Nie to.

Pani Ovary to mała, gruba, niemal kulista kobieta z Kerali, z tłustym, długim do tyłka warkoczykiem, którego od dwudziestu lat nie uwalniała z więzów. Dla swoich chłopaków jest Ajurwedyjską Matką, wciska im różne mikstury i proszki w papierkach. Ci, co wierzą, obdarzają ją prawdziwymi uzdrowicielskimi mocami. Shiv oddaje swoje Yogendrze, który opycha je turystom z łodzi. Jej restauracja ma międzynarodową renomę, zwłaszcza wśród Niemców. Zawsze było w niej pełno bladych północnych Eurasów z tymi ponurymi minami, jakie ma się po trzydziestu dniach nieustannych problemów żołądkowych.

— Proszę mi coś wyjaśnić. Pani wywala wszystko do wózków, a to nagle… — wskazuje swoją chłodną, stalową butlę —zrobiło się trędowate.

Pani Ovary umieszcza w plastikowej teczce kilka arkuszy bilansowych. Zero skóry, w ogóle żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego. Ludzkie produkty do konsumpcji przez ludzi, to po ajurwedyjsku. Wchodzi w to także terapia embrionalnymi komórkami macierzystymi.

— Co wiesz o technologii nieblastulowych komórek macierzystych?

— To samo, co nasze, normalne, z zarodków, tylko że można wykorzystać dowolne komórki, z dowolnej części ciała, nie z embrionów. I na razie nikomu nie działa.

— Działa idealnie, od godziny jedenastej czasu wschodnioamerykańskiego. To, co tam masz, jest warte mniej niż ten termos.

Shiv znów widzi niesione prądem ciało. Widzi wydymające się za kobietą sari. Widzi ją na obdrapanym emaliowanym blacie Wszechazjatyckiej Kliniki Urody, otwartą pod chirurgiczną lampą. Nie cierpi marnotrawstwa. A zwłaszcza nie cierpi, kiedy niedoświadczony chirurg zamienia rutynową ekstrakcję jajników w krwawą jatkę.

— Zawsze znajdą się ludzie, których nie będzie stać na amerykańską technologię. Tu jest Bharat…

— Chłopcze, znasz pierwszą zasadę biznesu? Wiedzieć, kiedy się wycofać i ograniczyć straty. Moje koszty są potworne: lekarze, kurierzy, gliniarze, celnicy, politycy, radni, wszyscy nic, tylko wyciągają rękę. To wszystko się zaraz zawali. A ja nie zamierzam być wtedy pod spodem.

— Dokąd pani jedzie? — pyta Shiv.

— Chyba jasne, że ci nie powiem. Jeśli masz choć trochę rozumu, już dawno zdywersyfikowałeś swój biznes.

Shiva nigdy nie było stać na ten luksus. Na każdym etapie podróży z Chandni Basti do tej ajurwedyjskiej restauracji miał zawsze tylko jedną rzecz do wyboru. Moralność jest dla ludzi, którzy nie mieszkają na basti. Nie miał wyboru, włamując się do tej apteki. W latach Separacji każdy badmaś mógł sobie skombinować broń, jednak Shiv Faraji już wtedy wyróżniał się stylem. Styl to ukradziony terenowy nissan wbity w stalową roletę apteki. Siostra wyleczyła się z gruźlicy. Kradzione antybiotyki uratowały jej życie. Zrobił to, czego ojciec nie chciał i nie mógł zrobić. Pokazał im, co można osiągnąć odwagą i determinacją. Z pieniędzy aptekarza nie tknął nawet jednej paisy. Radźa bierze tylko to, czego potrzebuje. Miał dwanaście lat. O dwa mniej niż teraz jego adiutant Yogendra. Każdy krok był jedynym możliwym. To samo teraz, kiedy jajniki rozlazły mu się w palcach. Pojawi się jakaś okazja. Chwyci ją. To będzie jedyna okazja. Nie zrobi tylko jednego: nie ucieknie. To jego miasto.

Pani Ovary zatrzaskuje walizę.

— Przydaj się na coś. Daj zapalniczkę.

Stara, amerykańska, wojskowa, z czasów, kiedy weszli do Pakistanu. Z czasów, kiedy jeszcze wysyłali palących papierosy żołnierzy, nie maszyny. Madam Ovary podkłada ogień. Papiery zapalają się.

— Tutaj wszystko skończone — mówi. — Dziękuję ci za twoją pracę. Dobrze ci życzę, ale nie próbuj się ze mną kontaktować. W żadnym wypadku. Nie spotkamy się nigdy, więc żegnaj na zawsze.

W samochodzie Shiv wciska włącznik radia. Ględzenie. Ci didżeje nic, kurna, tylko ględzą, jakby to był jedyny sposób na odróżnienie ich od aeai: lejący się z ust nieprzerwany potok pierdół. Jak Ganges: ciągły potok gówna. Jesteś didżejem, to graj muzykę. Muzykę, którą chcą usłyszeć ludzie, która ich pocieszy, przypomni o czymś szczególnym albo skłoni do płaczu. Opiera głowę o szybę. W świetle wskaźników widzi swoją twarz w półprofilu, nałożoną jak duch na przechodniów. On jednak czuje się tak, jakby każdy, na kogo padnie jego obraz, odbierał mu kawałek czegoś. Pierdolone ględzenie.

— Chłopaku, gdzie mnie wieziesz?

— Na walki.

Ma rację. W takiej podłej sytuacji nie ma lepszego miejsca. Shivowi nie podoba się jednak, że chłopak jest tak blisko, że ciągle obserwuje, przygląda się, ocenia.

„Walki! Walki!” — dudni klub. Shiv schodzi wąskimi schodkami, poprawia mankiety, pod mostek wbija mu się zapach krwi i pieniędzy i świeżego drewna i adrenaliny. Uwielbia to miejsce najbardziej na świecie. Zerka po klientach. Parę nowych twarzy. Tamta dziewczyna, na górze przy poręczy, ta z tym perskim nosem, próbująca wyglądać nonszalancko. Chwyta jej spojrzenie. Odwzajemnia je, całkiem długo. Może innym razem. Teraz konferansjer zapowiada kolejną rundę, Shiv idzie więc do stolika bukmacherów. Daleko, na Sonarpur Road straż pożarna gasi pożar restauracji, która zapaliła się od szafki na akta, w tym samym czasie stworzenie o anatomii dziesięciolatka i dwa razy większym apetycie przesuwa pulchne palce ku śakti joni swojej dziewczyny, a kobieta, która zginęła na darmo, dryfuje przez Ganges ku mokśi, tu jednak są ludzie ruch światło śmierć taniec i strach i dziewczyna oprowadzająca po piaskowym ringu przepięknego siwo pręgowanego kocura. Shiv wyciąga z marynarki portfel ze skóry krokodyla, rozpościera banknoty w wachlarz i kładzie je na stole. Błękit. Ciągle widzi ten błękit.

— Lach rupii — mówi Bachchan.

Shiv nie ma więcej pieniędzy, ani nadziei na więcej pieniędzy. Skryba Bachchana liczy gotówkę i wypisuje kwitek. Shiv siada przy ringu, a konferansjer krzyczy: „Walka! Walka!”. Tłum ryczy i zrywa się z miejsc, a Shiv wraz z nim, przyciskając swoją erekcję do drewnianej balustrady. I wtedy intensywny błękit opuszcza go: na piasku leży mięso siwego pręgowanego mikroszabli, a sto tysięcy ląduje w skórzanej sakwie sattamana. Chce mu się śmiać. Nagle rozumie nauczanie sadhu: błogosławieństwem nie mieć niczego.

W samochodzie śmiech wyrywa się z niego. Shiv wali głową raz za razem w szybę. Po twarzy spływają mu łzy. Wreszcie odzyskuje oddech. Wreszcie może mówić.

— Jedź do Murfiego — rozkazuje. Jest potwornie głodny.

— Za co?

— W schowku są jakieś drobne.

Tea Lane gromadzi swoje dymy i wyziewy pod kopulastymi parasolami. Nie służą żadnym meteorologicznym celom. Murfi twierdzi, że jego parasol chroni przed światłem księżyca, które ma za złowrogie. Murfi twierdzi różne rzeczy, a przede wszystkim twierdzi, że ma takie imię. Podobno irlandzkie. Irlandzkie jak sadhu Patryk.

Tea Lane wyrosła, żeby karmić ludzi, którzy budują Ranapur. Za straganami z gorącym jedzeniem, przyprawami i owocami na ulicę otwierają się drewniane okiennice prawdziwych herbaciarni, wypluwając na jezdnię blaszane stoliki i składane krzesełka. Nad cichym sykiem palników gazowych i jazgotem nakręcanych odbiorników radiowych plujących Hitami Hindi, z setek wiszących na ścianie telewizorów leci niekończąca się fala serialowego dialogu. Na pinezkach wisi dziesięć tysięcy kalendarzy z serialowymi boginiami.

Shiv wychyla się z okna, odliczając ostatnie drobniaki w małpią dłoń Murfiego.

— A dla niego trochę tej pizza pakory. — Dla Shiva to jak pakora z małpiego gówna, Yogendra uważa jednak, że ta przekąska to szczyt zachodniego szpanu. — Murfidźi, mówisz, że możesz wsadzić do pakory, co tylko zechcesz. Spróbuj tego.

Murfi odkręca termos, odgarnia opary suchego lodu, usiłuje zajrzeć do środka.

— Eee, co tam jest?

Shiv mu wyjaśnia. Murfi krzywi się, rzuca termos z powrotem Shivowi.

— No nie, zatrzymaj je sobie. Nigdy nie wiesz, na co ktoś może mieć smaka.

To nie ma związku z kuchnią Murfiego, ale pomiędzy pierwszym a drugim kęsem apetyt Shiva gdzieś się ulatnia. Wszyscy ludzie patrzą w jedną stronę. Gdzieś poza niego. Shiv wyrzuca gazetę pełną smażonych różności. Bezdomne psy rzucają się na nie. Wyrywa Yogendrze jego panierowane gówno.

— Wywal to gówno i jedziemy stąd.

Yogendra wciska pedał, a gdy z poślizgiem rusza opustoszałą ulicą, coś uderza w dach tak mocno, że merol przysiada na osiach. Amortyzator eksploduje jak granat, coś niebiesko błyska, śmierdzi spaloną elektroniką. Samochód kołysze się na trzech pozostałych punktach zawieszenia. Na górze coś się rusza. Yogendra kręci, kręci i kręci rozrusznikiem, ale silnik nie chce zapalić.

— Spieprzamy — rzuca Shiv, gdy przez dach przebija się ostrze.

Długie, krzywe jak sejmitar, ząbkowane, lśniące jak stal chirurgiczna, przebija mercedesa od dachu po tunel wału. Shiv i Yogendra wykoziołkowują na Tea Lane, a klinga tnie dalej, patrosząc tłoczoną stal jak składane w ofierze dziecko.

Teraz Shiv widzi, co walnęło w dach tej kupy niemieckiego złomu za sześćdziesiąt milionów rupii, i myśli, że już nie żyje: przedstawienie paraliżuje go tak jak wszystkich gapiów na Tea Lane. Szyba rozsypuje się w drobny mak, gdy ostrze bojowego robota kończy pierwsze przejście. Dolne, chwytne ramiona łapią brzegi w miejscu przecięcia i rozrywają dach. Tępy fallus działka elektromagnetycznego śledzi Shiva na ulicy, wbija weń swoje jednookie spojrzenie. To mu nic nie zrobi. Shiv gapi się jak zahipnotyzowany na wielkie ostrze, które wydobywa się z wraku niegdysiejszego merola siódemki i ustawia do poziomego cięcia. Maszyna unosi się na odnóżach i podchodzi do niego. Na boku wciąż ma numer seryjny oraz mały gwiaździsty sztandarek, ale Shiv wie, że jego pilotem nie jest jakiś osiemnastolatek o refleksie gracza, uzależniony od metamfetaminy, wpięty w sieć dwadzieścia pięter pod ziemią, gdzieś na amerykańskich Wielkich Równinach. To będzie ktoś w budzie tej furgonetki bez okien, na tyłach czynnego całą dobę kina, ktoś kto pali bidi i wymachuje rękoma w cyberprzestrzeni, imitując taniec bogini Kali. Ktoś, kto go zna.

Shiv nie próbuje uciekać. Te machiny wyciągają stówę w galopie i kiedy tylko zwęszą twoje DNA, przebiją się ostrzami przez każdą przeszkodę, aż dotrą do twojego miękkiego podbrzusza. Miejski Robot Bojowy nachyla się nad nim. Mała, wredna główka modliszki opuszcza się, kręcą się obiektywy czujników. Shiv się rozluźnia. To na pokaz dla ulicy.

— Pan Faraji? — Shiv prawie wybucha śmiechem. — Informacja dla pana: od tej chwili wszystkie pana długi i finansowe zobowiązania wobec pana Bachchana przejmuje Agencja Windykacyjna Ahimsa.

— Bachchan windykuje moje konto?! — krzyczy Shiv, patrząc na resztki ostatniej oznaki jego statusu, wypatroszone na ulicy, broczące alkopaliwem.

— Dokładnie, panie Faraji — odpowiada robot. — Pana należności wobec Zakładów Sportowych Bachchana wynoszą obecnie osiemnaście milionów rupii. Ma pan od dzisiaj jeden tydzień na uregulowanie całości, w przeciwnym razie przejdziemy do kolejnych kroków windykacyjnych.

Machina odwraca się na tylnych nogach, spręża i przeskakuje przez stragany z herbatą, przysiada i człapie ku skrzyżowaniu.

— Ej! — woła za robotem Shiv. — Może by tak fakturę? — Podnosi kawałki niemieckiej inżynierii precyzyjnej i ciska nimi za windykatorem długów.

ROZDZIAŁ 11 LISA, LULL

— No dobrze, pani Durnau, a pani najlepszy pomysł? — zapytał Thomas Lull. Siedział po drugiej stronie szerokiego biurka, na którym leżało jej CV i prezentacja, oraz na tle okna widokowego, wychodzącego na szeroką rzekę Kansas. Był najgorętszy czerwiec stulecia. — Gdzie pani była, kiedy przyszedł pani do głowy?

(Ta retrospekcja błysnęła jej dwadzieścia dwie godziny od ISS i dwadzieścia sześć od Darnleya 285, kiedy była napchana po uszy kosmicznymi lekami i wetknięta w zapinany na suwak wór przyczepiony rzepami do ściany kapsuły transportowej, żeby nie przeszkadzać kapitan-pilot Beth, która miała lekko zatkaną prawą dziurkę nosa i przy oddychaniu pogwizdywała rytmicznie, aż ten odgłos wypełniał Lisie Durnau cały wszechświat).

Nikt w życiu nie widział jeszcze takiego czerwca — ani personel na lotnisku, ani dziewczyna w wypożyczalni samochodów, ani uczelniany ochroniarz, którego zapytała o drogę. To było coś więcej niż gorący prąd z wybrzeża Peru czy przedśmiertna drgawka Golfsztromu. Klimatologia weszła w strefę zakazaną, gdzie nie dawało się już niczego przewidywać. Thomas Lull przejrzał jej CV, zerknął na pierwszą stronę prezentacji, a kiedy wyświetliła pierwszy slajd, zatrzymał ją tym pytaniem jak podkręcona piłka.

Lisa Durnau nadal pamięta przypływ złości. Przycisnęła dłonie do nogawek eleganckiego kostiumu, żeby ją stłumić. Kiedy je uniosła, na kolanach miała dwa mokre ślady, jak ostrzeżenia przed urokiem.

— Panie profesorze, zawodowa uprzejmość wymaga, żeby poświęcił mi pan trochę uwagi.

Mogła spokojnie zostać w Oksfordzie. Dobrze jej było w Oksfordzie. Carl Walker sprzedałby własne organy, żeby zatrzymać ją w Keble. Lepsi doktoranci niż ona wracali zdruzgotani z tego miasta pastuchów, gdzie szkoły na mocy prawa wciąż nauczały o Inteligentnym Projekcie. Lecz jeśli najlepszy na świecie ośrodek badań nad cyberżyciem leżał na wzgórzu w Pasie Biblijnym, Lisa Durnau musiała wspiąć się na to wzgórze. Mimo że odrzuciła ojcowską chrześcijańską wizję świata jeszcze zanim rodzice się rozstali, prezbiteriański upór i samodzielność miała wplecione w DNA. Nie zamierzała pozwolić temu facetowi wytrącić się z równowagi.

— Może pani zasłużyć na moją uwagę — odparł — odpowiadając na to pytanie. Chcę poznać pani natchnienie. Chwilę, w której trafia w panią jak błyskawica. Chwilę, w której od siedemdziesięciu godzin wspomaga się pani kawą i deksedryną, bo wie pani, że jeśli odpuści, choćby na moment, coś ucieknie. Chwilę, w której idea wyłania się z pustki i ukazuje, kompletna, pełna, gotowa. Chcę wiedzieć, gdzie, kiedy i jak to panią trafiło. Nauka to kreacja. Nie interesuje mnie nic poza tym.

— Okej — mówi Lisa Durnau. — To było w damskiej toalecie na stacji Paddington w Londynie.

Profesor Thomas Lull rozpromienił się i rozparł w fotelu.

Grupa Kosmologii Poznawczej spotykała się dwa razy w miesiącu w gabinecie Stephena Sangera w londyńskim Imperial College. Była to jedna z tych rzeczy, o których Lisa wiedziała, że powinna się kiedyś za to zabrać, ale i tak pewnie to nigdy nie nastąpi — coś, jak zapisywanie wydatków, albo posiadanie dzieci. Carl Walker wysyłał jej na DW grupowe notatki i streszczenia. Były intelektualnie stymulujące, nie wątpiła, że członkostwo w grupie wyrobiłoby jej nazwisko i posunęło karierę do przodu, oni jednak podchodzili do tematu od strony kwantowej teorii informacji, a myśli Lisy poruszały się po topologicznych krzywych. Potem sporządzane co dwa miesiące raporty zaczęły oddalać się od kwantowoinformacyjnego bełkotu w stronę spekulacji, że Sztuczna Inteligencja mogłaby w istocie być równoległym światem, zbudowanym z komputerowego kodu tak samo, jak krużganki i chórzyści Oksfordu — z cząstek elementarnych i DNA. To już była jej parafia. Przez miesiąc opierała się, potem Carl Walker zabrał ją na piątkowy lunch, który skończył się o północy w jamajskiej restauracji, piciem imbirowego guinessa i kołysaniem się do Towers of Dub. Dwa dni później znalazła się w sali konferencyjnej na czwartym piętrze, gdzie jadła na śniadanie czekoladowe croissanty i uśmiechała się o wiele za dużo do czołowych myślicieli tego kraju, zajmujących się miejscem umysłu w konstrukcji wszechświata.

Wszyscy uzupełnili kubki z kawą i zaczęła się dysputa. Jej szybkość zapierała Lisie dech w piersiach i rozwiewała włosy. Notatki w ogóle nie oddawały rozległości i zróżnicowania dyskusji. Poczuła się jak grube dziecko na meczu koszykówki — wszystkie chwyty i skoki za późno i za wolno. Kiedy już dorywała się do głosu, odpowiadała na coś sprzed trzech innych idei, a konwersacja pędziła dalej. Słońce przesuwało się nad Hyde Parkiem, a Lisa Durnau czuła, że ogarnia ją rozpacz. Byli szybcy i błyskotliwi i mylili się strasznie strasznie strasznie, a ona nie mogła dojść do głosu, żeby im to powiedzieć, już się nudzili tym tematem. Wydawało się im, że wydoili go ze wszystkiego i trzeba iść dalej. Zaraz przepadnie okazja. Chyba że im powie. Teraz zaraz natychmiast. Jej prawe przedramię leżało płasko na stole. Powoli uniosła je do pionu. Skupiły się na nim spojrzenia wszystkich zebranych. Nastąpiła nagła, przeraźliwa cisza.

— Przepraszam — odezwała się Lisa Durnau. — Mogę coś powiedzieć? Chyba się mylicie.

I opowiedziała im o koncepcji, według której życie, umysł, inteligencja powstają z podstawowych właściwości wszechświata równie mechanicznie jak siły fizyczne czy materia. O tym, że CyberZiemia to model innego wszechświata, który mógłby istnieć w poliwersum, wszechświata, gdzie umysł to nie emergentne zjawisko, lecz coś fundamentalnego, jak stała struktury subtelnej, jak omega, jak zestaw wymiarów. Wszechświat, który myśli. „Jak Bóg” — powiedziała i już wypowiadając te słowa, dostrzegła luki, skazy, nieprzemyślane fragmenty i wiedziała, że widzą je wszystkie osoby zebrane wokół tego stołu. Słyszała swój własny głos, napastliwy, tak strasznie pewny siebie; była taka pewna, że w wieku dwudziestu czterech lat zna wszystkie odpowiedzi. Ucichła do przepraszającego mamrotania.

— Dziękuję za tę wypowiedź — powiedział Stephen Sanger. — Sporo interesujących koncepcji…

Nawet nie dali mu skończyć zdania. Chris Drapier z Wydziału Sztucznych Inteligencji Poziomu Trzeciego z Cambridge uderzył pierwszy. Był najbardziej obcesowy, najgłośniejszy i najbardziej pedantyczny, a w dodatku Lisa przyłapała go, jak w kolejce do termosa z kawą gapi się na jej tyłek. Nie ma sensu wyciągać jakichś argumentów deus ex machina, kiedy kwantowa teoria informacji ma już wszystko całkiem elegancko pozszywane do kupy. To zakrawa na witalizm — nie, to mistycyzm. Następna była Vicki McAndrews z Imperiala. Wypatrzyła jedną dyndającą teoretyczną nitkę, pociągnęła za nią i cała konstrukcja runęła. Lisa nie dysponowała topologicznym modelem przestrzeni, ani choćby mechanizmem opisania tego wszechświata, który myśli. Lisa natomiast słyszała tylko ów wysoki pisk, z tyłu, za oczami, jaki rozlega się, kiedy masz ochotę się rozpłakać, ale ci nie wolno. Siedziała zanihilowana między kubkami po kawie i plamami po czekoladowych croissantach. Nie miała o niczym pojęcia. Nie miała talentu. Okazała się bezczelna i głupia, mieląc ozorem, podczas gdy każdy rozsądny doktorant siedziałby, kiwał głową, dolewał wszystkim kawy i podawał ciasteczka. Jej gwiazda znalazła się na bezwzględnym dnie. Kiedy chyłkiem uciekała, Stephen Sanger rzucił parę słów pociechy, ona jednak była zdruzgotana. Przepłakała cały Hyde Park i drogę przez Bayswater na dworzec Paddington. W dworcowej restauracji wytrąbiła pół butelki słodkiego wina, bo wyglądało na to, że ta pozycja w menu pozwoli najszybciej się nawalić. Siedziała przy stole, dygocąc ze wstydu, połykając łzy i nabierając pewności, że jej kariera jest skończona, że tego nie potrafi, że nawet nie rozumie, o co im chodziło. Pęcherz odezwał się dziesięć minut przed godziną odjazdu. Usiadła w kabinie toalety, z dżinsami spuszczonymi do kolan, starając się nie szlochać na głos, bo przy akustyce londyńskich dworcowych toalet wszyscy by to usłyszeli.

I wtedy zobaczyła. Nie wiedziała co właściwie. Gapiła się na drzwi kabiny — nie miało to ani kształtu, ani formy, ani słów, ani twierdzeń. Ale było, kompletne i niewyobrażalnie piękne. Lisa Durnau wypadła z kabiny, pobiegła do sklepu Paperchase'a, kupiła blok i wielki mazak. Potem popędziła na pociąg. Nie zdążyła. Gdzieś pomiędzy piątym a szóstym wagonem trafiło ją jak błyskawica. Dokładnie wiedziała, co ma zrobić. Szlochając, klęknęła na peronie, a jej rozdygotane ręce usiłowały zapisywać równania. Idee lały się przez nią strugą. Była spięta na krótko z kosmosem. Wieczorna zmiana obchodziła ją wokół, nawet nie spojrzawszy. Wszystko w porządku, chciała im powiedzieć. Wszystko bardzo w porządku.

Teoria M-gwiazdy. Przez cały czas miała ją przed samym nosem. Jak mogła nie dostrzec? Jedenaście wymiarów zwiniętych w rozmaitość Calabiego-Yaua, trzy rozpostarte, jeden czasowy, siedem zwiniętych poniżej długości Plancka. Ale uchwyty, czyli otwory w tych kształtach, narzucały energię skręcenia superstrun, a zatem i harmoniczne, będące podstawowymi fizycznymi własnościami. Musiała tylko zamodelować CyberZiemię jako rozmaitość Calabiego-Yaua i wykazać jej równoważność ze strukturą możliwą w ramach teorii M-gwiazdy. To wszystko tkwiło w tej strukturze — krył się w niej wszechświat z wbudowanym pokładowym komputerem. Umysły były tam osnową rzeczywistości, a nie czymś otorbionym w wyewoluowanym węglu, jak w naszym bąblu poliwersum. Proste. Takie proste.

Przez całą drogę pociągiem do domu płakała z radości. Siedząca naprzeciwko para młodych Francuzów-turystów, dotykała się nerwowo za każdym razem, gdy Lisą targał nowy atak rozkoszy. Przez cały tydzień, kiedy spisywała swe przemyślenia, ataki radości zmuszały ją do wychodzenia z pokoju i wałęsania się po Oksfordzie. Każdy budynek, każda ulica, sklep i osoba napełniały ją przemożnym zachwytem nad życiem i ludzkością. Była zakochana we wszystkim, w każdym drobiazgu.

Carl Walker przekartkował brudnopis, przy każdej kartce uśmiechając się szerzej i szerzej. Wreszcie powiedział:

— No to im pokazałaś. Skurwielom.

Siedząc w zaklimatyzowanym na śmierć gabinecie Thomasa Lulla, Lisa Durnau wciąż potrafiła poczuć emocjonalne pozostałości tamtej eksplozji, jak mikrofalowe echo ogni Wielkiego Wybuchu. Thomas Lull zakręcił się w fotelu i nachylił ku niej.

— Świetnie — powiedział. — Musisz wiedzieć dwie rzeczy o tym przybytku. Klimat jest tu chujowy jak mało gdzie, za to ludzie bardzo życzliwi. Bądź dla nich miła. Mogą ci się przydać.


* * *

Dziś, dla rozrywki Thomasa Lulla, doktor Darius Ghotse wiezie w koszu swojego trójkołowego roweru, którym kursuje wzdłuż plaży Thekkady, zestaw nagrań klasycznego angielskiego słuchowiska komediowego Its That Man Again. Już wyobraża sobie, jak wkłada plik do maszynki profesora Lulla, słyszy głęboki głos wyśpiewujący tytułową piosenkę.

— To ma sto pięćdziesiąt lat! — powie wtedy. — Kiedy na Londyn spadały bomby, siedzieli w tunelach metra i słuchali tego!

Doktor Ghotse kolekcjonuje stare programy radiowe. Na łódź Thomasa Lulla przyjeżdża przeważnie w porze śniadania; siadają sobie wtedy pod szałasem z palmowych liści, żeby popijać ćaj i słuchać obcego humoru The Goons albo hiperrealistycznej komedii Blue Jam Chrisa Morrisa. Doktor Ghotse szczególnym uwielbieniem darzy radio BBC. Jest wdowcem i emerytowanym pediatrą, ale w głębi duszy jest przede wszystkim Anglikiem. Żałuje, że Thomas Lull nie zna się na krykiecie. Mógłby się wtedy podzielić z nim tymi wszystkimi klasycznymi komentarzami Aggersa i Johnnersa.

Grzechocze rowerkiem na pełnej kolein uliczce biegnącej wzdłuż zalewu, oganiając się kopnięciami od kur i niesfornych psów. Bez hamowania skręca starym trójkołowcem ze ścieżki prosto na trap, a z niego na długą, zadaszoną matą łódź kettuwallam. Ten manewr wykonywał już wiele razy. Nigdy jeszcze nie wpadł do wody.

Thomas Lull ma na kokosowym dachu wymalowane tantryczne symbole, a na kadłubie białą nazwę: Salve Vagina. Poważnie obrażają uczucia miejscowych chrześcijan. Ksiądz sam go o tym poinformował. Thomas Lull w odpowiedzi poinformował go, że on (ksiądz) może jego (Lulla) krytykować, jeśli zdoła uczynić to łaciną równie nieskazitelną, jak nazwa łodzi. Mała, ale mocna antena satelitarna jest przytwierdzona taśmą klejącą w najwyższym punkcie pochyłych mat zadaszenia. Na rufie pomrukuje alkoholowy generatorek.

— Profesorze? — Doktor Ghotse pochyla się pod niskim okapem, wysoko unosząc odtwarzacz. Łódź, jak zawsze, pachnie kadzidłem, alkoholem i nieświeżym jedzeniem. Gra kwintet Schuberta, niezbyt głośno. — Profesorze?

Znajduje profesora Lulla w jego małej, schludnej sypialni, przypominającej drewnianą muszlę. Na nieskazitelnie czystej bawełnie leżą koszule, spodnie i skarpetki. Porządnie składa koszulki: boki do środka, potem na trzy razy. Przez tyle lat żył na walizkach, że stało się to niemal drugą naturą.

— Co się stało? — pyta doktor Ghotse.

— Trzeba wyjeżdżać — odpowiada Thomas Lull.

— Czyli kobieta? — Doktora zawsze konsternował ten apetyt Lulla na dziewczyny z plażowego klubu i powodzenie u nich. Mężczyźni w późniejszej fazie życia powinni być samowystarczalni, bez żadnych dodatków.

— Można tak powiedzieć. Poznałem ją wczoraj wieczorem w klubie. Miała atak astmy. Uratowałem ją. Tam zawsze znajdzie się ktoś, kto sobie przysmaża salbutamolem tętnice wieńcowe. Zaproponowałem, że nauczę ją paru sztuczek Butejki, a ona odwróciła się i powiedziała: „To do zobaczenia jutro, panie profesorze Lull”. Darius, ona zna moje nazwisko. Trzeba wyjeżdżać.

Kiedy doktor Ghotse poznał Lulla, ten pracował w sklepie ze starymi płytami — plażowy żul wśród starodawnych kompaktów i winyli. Doktor był niedawno owdowiałym emerytem, łagodzącym ból kolejnymi zeszłowiecznymi śmiesznostkami. W tym sardonicznym Amerykaninie znalazł pokrewną duszę. Na rozmowach i wspólnym słuchaniu nagrań upłynęły całe popołudnia, jednak dopiero po trzech miesiącach doktor Ghotse zaprosił człowieka ze sklepu płytowego na popołudniową herbatę. Pięć wizyt później, gdy popołudniowa herbata zmieniła się w wieczorny dżin z podziwianiem zza palm wspaniałego zachodu słońca, Thomas Lull wyjawił mu swoją prawdziwą tożsamość. Z początku doktor był urażony, że człowiek ze sklepu płytowego, którego poznał, był postacią zbudowaną z kłamstw. Potem poczuł ciężar: nie chciał być odbiorcą tęsknoty i gniewu tego człowieka. Na koniec zaś był dumnym posiadaczem tajemnicy w najlepszym, światowym gatunku, za którą kanały informacyjne dałyby mu fortunę. Zaufano mu. Wreszcie zdał sobie sprawę, że zapoznając się z Lullem, miał taki sam plan: znaleźć kogoś, kto wysłucha, komu się zaufa.

Doktor Ghotse chowa odtwarzacz do kieszeni bluzy. Nie będzie dziś Its That Mam Again. Ani jutro, ani kiedykolwiek, jak się zdaje. Thomas Lull unosi tomik Blake'a w twardej oprawie, który leżał obok każdego łóżka w jego życiu. Waży go w dłoni i wkłada do walizki.

— Chodźmy, nastawiłem kawę.

Rufa łodzi otwiera się w zaimprowizowaną werandę, osłoniętą wszechobecnymi kokosowymi matami. Doktor Ghotse pozwala Lullowi nalać dwie kawy, choć niespecjalnie lubi kawę, i wychodzi za nim między dwa już znajome fotele. Kąpiące się dzieciaki chlupią wodą, o dwa stopnie jaśniejszą i chłodniejszą niż kawa.

— No i? — pyta doktor. — Gdzie pojedziesz?

— Na południe — odpowiada Lull.

Dopóki się nie odezwał, nie miał pomysłu. Odkąd przycumował do brzegu zalewu stary kettuwallam do wożenia ryżu, jasno mówił, że będzie tu tylko dopóki wiatr nie wydmuchnie go gdzie indziej. Wiatr dmuchał, palmy się chwiały, chmury przelatywały, nie roniąc deszczu, a Thomas Lull tkwił na miejscu. Z czasem pokochał tę łódź i poczucie plażowego wykorzenienia — fakt, że nigdy nie będzie musiał przed nikim się wykazywać. Ale ona znała jego nazwisko.

— Może na Lankę.

— Wyspa demonów — mówi doktor Ghotse.

— Wyspa plażowych barów — ripostuje Lull. Schubert dociera do końca. Wodne dzieciaki nurkują i pluskają, śniade, uśmiechnięte twarze pokryte drobnymi kroplami. Pomysł jednak wrył mu się w głowę i nie chce wyjść. — Może nawet popłynąłbym łodzią do Malezji albo Indonezji. Są tam wyspy, na których nikt nie pozna mojej twarzy. Mógłbym sobie otworzyć małą, fajną szkółkę nurkowania. O, no właśnie… A zresztą, nie wiem.

Odwraca się. Doktor Ghotse też to czuje. Od mieszkania na wodzie robisz się wrażliwy na wibracje jak rekin. Salve Vagina kołysze się delikatnie od kroków na trapie. Ktoś wszedł na pokład. Gdy przemieszcza się po nim, kettuwallam lekko się przechyla.

— Halo? Tam jest bardzo ciemno. — Aj przykuca i przechodzi pod kokosową matą na rufowy pokład. Ma na sobie ten sam powiewny szary strój co wczoraj wieczorem. W dziennym świetle jej tilaka jeszcze bardziej rzuca się w oczy. — Przepraszam, widzę, że jest z panem doktor Ghotse. To ja przyjdę później…

Powiedz to, myśli Thomas Lull. Jej bogowie dali ci jedną szansę — odeślij ją, zniknij i nie oglądaj się za siebie. Tylko że ona, nie spotykając go, znała jego nazwisko, zna też nazwisko doktora Ghotse, a Thomas Lull nie potrafi odpuścić sobie żadnej tajemnicy.

— Nie, nie, proszę zostać, jest kawa.

Należy do łudzi, u których uśmiech odmienia całą twarz. Klaszcze w dłonie ucieszona tym drobiazgiem.

— Z przyjemnością, bardzo dziękuję. Już przepadł.


* * *

Piknięcie oznaczające pół godziny. Lisa Durnau wynurza się z głębokiej otchłani wspomnień. Kosmos, zauważa, to wymiar w sam raz dla palaczy marychy.

— Halo — skrzeczy. — Jest tu gdzieś jakaś woda? — Jej mięśnie zaczynają się kurczyć i więdnąć.

— Masz po prawej rurkę — mówi kapitan-pilot Beth, nie odrywając wzroku od wskaźników.

Lisa wygina się i siorbie ciepłą, stęchłą destylowaną wodę. Koledzy pani pilot ze stacji, płci męskiej, gadają z nią i flirtują. Nigdy nie przestają gadać i flirtować. Lisa zastanawia się, czy im w ogóle udaje się za coś naprawdę zabrać, czy są tak wychudzeni i osłabieni, że od czegokolwiek choć trochę podobnego do rżniątka przełamaliby się na pół? Podkrada się do niej nowe wspomnienie.

Jest z powrotem w Oksfordzie, biegnie. Uwielbiała tam biegać. W mieście było pełno ścieżek i zieleni, a aktywność fizyczna zajmowała poczesne miejsce w studenckiej kulturze. Wybrała swoją dawną trasę z czasów college'u Keble, wzdłuż kanału, przez zieleńce wokół college'u Christ Church, w górę Bear Lane, na High Street, tam pomiędzy przechodniami do bramy All Souls i dalej, na Park Road. Miłe ćwiczenie, bezpieczne, dobrze znane stopom. Dzisiaj skręciła w prawo i tyłami Merton College, potem przez ogród botaniczny, przebiegła do Magdalen, gdzie odbywała się konferencja. Oksfordowi było z latem do twarzy. Na trawie biwakowały grupy studentów. Z boiska niosły się głuche futbolowe kopnięcia i krzyki, odgłosy, za którymi tęskniła w Kansas. Także za światłem, tym osobliwym złotym blaskiem angielskiego wieczoru, obiecującego uwodzicielską noc. Na wieczór miała zaplanowany prysznic, szybkie spojrzenie na kompletnie nieoczekiwane masowe wymieranie gatunków morskiej biosfery Alterre oraz kolację w High Table, zamykającą konferencję oficjałkę w sukienkach i marynarkach. O wiele bardziej wolałaby być na ulicach, z ludźmi, ze złotym światłem, jak ćma muskającym nagą skórę.

W jej pokoju czekał Lull.

— Widzę cię, L. Durnau — powiedział. — Widzę cię w tych bezsensownych, króciutkich, obcisłych lycrowych spodenkach i tym mini topie, z tą butelką wody. — Podszedł ku niej. Cała się świeciła i śmierdziała potem. — I zaraz ci zdejmę te bezsensowne, króciutkie spodenki.

Chwycił obiema dłońmi za elastyczną gumkę i zerwał z niej szorty i majtki. Lisa Durnau cicho jęknęła. Jednym ruchem zdjęła koszulkę do biegania, zrzuciła z nóg buty i skoczyła na niego, owijając go nogami w talii. Spleceni ze sobą, poczłapali pod prysznic. Gdy on walczył ze swoim ubraniem i przeklinał obcisłe skarpetki, polewała się wodą. Wskoczył do brodzika, przycisnął ją do wykafelkowanej ściany. Lisa uniosła biodra, jeszcze raz owinęła go nogami, próbując trafić waginą na jego fiuta. Lull cofnął się o krok, delikatnie ją odsunął. Lisa pochyliła się i stanęła na rękach, obejmując teraz nogami jego tors. Thomas Lull pochylił się, wsunął jej język. Lisa, na wpół utopiona, na wpół w ekstazie, chciała krzyczeć, ale się powstrzymywała. O wiele przyjemniej jest z tym walczyć, na wpół uduszona, odwrócona, podtopiona. Potem jeszcze raz przyszpiliła go udami, wziął ją, owiniętą wokół siebie, rzucił na łóżko i pieprzył się z nią, aż w budynku oddzwoniono ciszę nocną.

W restauracji High Table usiadła obok Duńczyka-doktoranta, cała rozmarzona, że może na żywo rozmawiać z pomysłodawcą projektu Alterre. Thomas Lull pośrodku stołu dyskutował z Mistrzem o społecznym darwinizmie terapii genowej. Poza unoszeniem wzroku na niektóre jego stwierdzenia, jak: „Zabijmy tych Braminów teraz, kiedy jeszcze nie ma ich za dużo”, udawała, że go nie widzi. Takie były zasady. Rzecz toczyła się wyłącznie na konferencjach. Zaczęta na jednej, na kolejnych realizowała się w pełni. Kiedy osiągnie swój wyznaczony koniec, warunki i zasady rozstania też zostaną ustalone pomiędzy punktami konferencji. A dopóki to nie nastąpi, seks jest po prostu fantastyczny.

Lisa Durnau zawsze uważała seks za coś odpowiedniego dla innych ludzi, ale nigdy nie był wpisany w jej scenariusz. Nie widziała w nim nic nadzwyczajnego, mogłaby spokojnie obyć się bez seksu. I wtem, z najbardziej nieoczekiwaną osobą, w najbardziej niedogodnej relacji, odkryła seksualność, w której mogła wykorzystać swoją naturalną sprawność fizyczną. Oto miała partnera, który lubi ją spoconą, słoną w smaku, w ukochanym stroju do biegania, który lubi al fresco i al dente, przyprawione aspektami libido, które tłumiła w sobie od dwudziestu lat. Wysportowana córka pastora Durnaua nie praktykowała takich rzeczy jak udawany gwałt albo tantra. W owym czasie zwierzała się z sekretów siostrze, Claire, mieszkającej w Santa Barbara. Wieczorami wisiały na telefonie, wchodząc we wszystkie brudne szczególiki i trzęsąc się ze śmiechu. Żonaty facet. I do tego jej szef. Teoria Claire głosiła, że dzięki temu posmakowi tajemnicy i nielegalności Lisa spełnia własne fantazje.

Zaczęło się w Paryżu, na lotnisku de Gaulle'a, w poczekalni odlotów Terminalu 4. Lot na O'Hare się opóźniał. Jakaś awaria kontroli lotów w Brukseli spowodowała zator sięgający aż na Wschodnie Wybrzeże. BAA142 wisiał na tablicy z czterogodzinnym opóźnieniem. Lisa i Lull wracali po intelektualnie wyczerpującej tygodniowej obronie lullowskiego argumentu, że odróżnienie „realnego” od „wirtualnego” jest pozbawionym znaczenia szowinizmem, przed ciężkimi atakami grupy francuskich neorealistów. O tej porze Lisa chciała już tylko wczołgać się po schodkach do domu i sprawdzić, czy pan Cheknavorian z naprzeciwka podlał jej zioła. Tablica zaklekotała, opóźnienie wzrosło do sześciu godzin. Lisa jęknęła. Odbębniła mejle. Uzupełniła finanse. Zajrzała do Alterre, w sennej fazie pomiędzy nagłymi wybuchami ewolucji. Była trzecia rano; z tej nudy, zmęczenia i zawieszenia w pustce jaskrawo oświetlonej poczekalni pomiędzy państwami, nagle oparła głowę na ramieniu Lulla. Poczuła, że przysuwa się do niej, zaczęli się całować. I po chwili wymknęli się do lotniskowych pryszniców, gdzie gość z obsługi wręczył im po ręczniku i szepnął: „Vive le sport”.

Lubiła towarzystwo Thomasa Lulla. Był zabawny, umiał mówić, miał poczucie humoru. Wiele ich łączyło: wartości, poglądy. Filmy, książki. Jedzenie: legendarne Meksykańskie Piątki. Od tego wszystkiego dość daleko było jednak do pieprzenia się od tyłu na mokrej terakocie kabiny prysznicowej Terminalu 4, choć w pewnym sensie… wcale nie. Bo gdzie się zaczyna miłość, jak nie w bliskości? Zaczynasz lubić to, co widujesz codziennie. Chłopaka po drugiej stronie płotu. Kolegę spotykanego przy baniaku z wodą. Przyjaciela przeciwnej płci, z którym zawsze byłaś blisko. Wiedziała, że zawsze coś do Lulla czuła — po prostu nie umiała tego nazwać, ani w żaden sposób zadziałać, dopóki wyczerpanie, frustracja i zaburzenie nie wytrąciły jej z własnej Liso-Durnauowości.

On już takie miewał. Pamiętał imiona ich wszystkich oraz niektóre twarze. Opowiedział jej o nich, kiedy reszta wróciła do rodzin i partnerów, a zostało tylko ich dwoje, dzbanek margarity i dopalające się oliwne lampki. Nigdy nie studentki, jego żona była zbyt dobrze znana w kampusie. Przeważnie jednorazowe numerki na wyjazdowych konferencjach, raz mejlowy romans z pewną pisarką z Sausalito. A teraz ona, kolejne nacięcie na nodze od łóżka. Nie umiała powiedzieć, w którym miejscu to się skończy. Ale nadal kręciły ich prysznice.

Po kolacji i drinkach wyplątali się z konwersacyjnego supła i przez mosty na Cherwell udali do tańszej części miasta. Były tu studenckie bary, które nie poddały się korporacyjnemu usieciowieniu. Z jednego piwa zrobiły się dwa, potem trzy, bo lali tu sześć niepasteryzowanych gatunków.

W połowie czwartego Lull powiedział:

— L. Durnau. — Uwielbiała to określenie. — Gdyby coś się ze mną stało, wszystko jedno co, tak się mówi, „gdyby coś się stało”, prawda? Zajmiesz się Alterre?

— Jezu, Lull. — Tak do niego mówiła. Lull i L. Durnau. Za dużo L i U. — Spodziewasz się czegoś? Coś… masz?

— Nie, nie, nie. Po prostu, nigdy nic nie wiadomo. Tobie ufam, że byś je poprowadziła jak trzeba. Żeby nie oblepiali chmur jakimiś pieprzonymi reklamami coca-coli.

Reszty niepasteryzowanych, niefiltrowanych nigdy nie spróbowali. Gdy szli ku akademikom przez ciepłą, zgiełkliwą noc, Lisa powiedziała:

— Tak. Zajęłabym się. Jeśli tylko przekonasz kadrę, mogę się opiekować Alterre.

Dwa dni później wrócili do Kansas City ostatnim nocnym lotem; obsługa zamykała za nimi lotnisko. Tylko jet lag sprawiał, że jadąc na uczelnię, Lisa nie zasnęła. Wysadziła Thomasa Lulla na przedmieściu przed jego obrośniętym zielenią domem.

— Na razie — szepnęła.

Wiedziała, że nawet o trzeciej nad ranem nie należy się spodziewać pocałunku. Kiedy weszła do siebie po schodach, otworzyła siatkowe drzwi i cisnęła torbę na podłogę, skumulowany w ciele szok rozjechał ją jak ciężarówka. Skierowała ciało do wielkiego łóżka. Zadzwonił palmer. Zastanowiła się, czyby nie odebrać. Lull.

— Możesz tu przyjechać? Coś się stało.

Nigdy, przenigdy nie słyszała, by jego głos brzmiał w ten sposób. Przerażona, ruszyła samochodem przez szarzejący przedświt. Na każdym skrzyżowaniu wyobraźnia wchodziła na kolejny poziom lęków i potencjalnych możliwości, ale w ich tle krył się jeden podstawowy strach: zostali wykryci. Paliły się wszystkie światła, drzwi były otwarte.

— Hej, jest tam kto?

— Tutaj.

Siedział na starej skórzanej kanapie z wygiętym oparciem, którą pamiętała z wydziałowych grill party i niedzielnych Dni Sportu. Kanapa i dwa wysokie regały na książki były jedynymi meblami w pokoju. Resztę wyniesiono. Podłoga była goła, w ścianach tkwiły haki po obrazach, wyglądając jak hiszpańskie pytajniki.

— Nawet koty — powiedział Thomas Lull. — Nawet ich mysz do zabawy. Uwierzysz? Mysz do zabawy. Powinnaś zobaczyć mój pokój. Tam sobie nie pożałowała. Zajęła się każdą książką, płytą i teczką. To chyba nie tyle rozstanie z żoną, ile pożegnanie z kolekcją ulubionych włoskich oper.

— Coś ci powiedziała?

— Wcześniej? Nic. Wszedłem i wszystko było tak jak widzisz. I to. — Uniósł kawałek papieru. — Standardowy tekst, że nie sprawdzało się, przykro mi, ale to było jedyne wyjście. Nie próbuj się ze mną kontaktować. Widzisz, ma na tyle inicjatywy, żeby bez słowa ostrzeżenia wszystko spakować i pozabierać, ale kiedy przychodzi do czułego pożegnania, wali wszystkimi, kurwa, najbardziej wytartymi schematami. Cała ona. Cała ona.

Zaczął dygotać.

— Thomas. Chodź, nie możesz tutaj zostać. Chodź, pojedziemy do mnie. W pierwszej chwili zdziwił się, a potem kiwnął głową.

— Tak. Dziękuję ci.

Lisa wzięła jego torbę i ruszyli do samochodu. Nagle wydał się jej bardzo stary i niepewny. W domu zaparzyła mu herbatę, którą popijał, kiedy ścieliła mu łóżko dla gości — na wszelki wypadek.

— Mogę? — poprosił. — Mogę przyjść do ciebie? Nie chcę być sam.

Ułożył się plecami do niej i objął rękoma. Za każdym razem, gdy osuwała się w sen, płoszyły ją ostre jak fotografie obrazy zbezczeszczonego pokoju i Lulla, małego jak chłopiec na wielkiej, dorosłej sofie. W końcu usnęła, gdy szarość przedświtu wypełniła jej wielką sypialnię.

Pięć dni później, kiedy już wszyscy powiedzieli mu, że „co za menda”, i że świetnie sobie radzi, że wyjdzie z tego i znów będzie szczęśliwy, że zawsze ma jeszcze pracę/przyjaciół/siebie, Thomas Lull bez słowa ostrzeżenia zniknął ze świata, realnego i wirtualnego. Lisa nigdy więcej go nie widziała.


* * *

— Proszę mi wybaczyć, ale to dość nieortodoksyjny sposób leczenia astmy — mówi doktor Ghotse.

Aj czerwienieje, oczy wyłażą jej na wierzch, wygina palce. Tilaka drży.

— Jeszcze parę sekund — mówi Thomas Lull. Czeka, aż ona nie będzie mogła wytrzymać i jeszcze sekundę. — Dobra, wdech. — Aj otwiera usta i ekstatycznie, z sapaniem wciąga powietrze. Thomas Lull zatyka je dłonią. — Przez nos. Zawsze przez nos. Pamiętaj, usta do gadania, nos do oddychania.

Zabiera rękę, obserwuje powolne nadymanie się jej okrągłego brzuszka.

— Nie prościej wziąć leki? — stwierdza doktor Ghotse. Bardzo delikatnie trzyma maleńką filiżankę w obu dłoniach.

— Cały sens tej metody w tym — wyjaśnia Thomas Lull — że potem już nigdy nie potrzebuje się leków. I trzymaj.

Doktor Ghotse przypatruje się Aj, znów opróżniającej płuca długim, świszczącym wydechem przez nos, a następnie wstrzymującej oddech.

— Bardzo to podobne do pranajamy.

— Metoda jest z Rosji, z czasów kiedy ludzi nie było stać na leki przeciwastmatyczne. — Thomas Lull obserwuje wydech Aj. — I znów trzymaj. Teoria jest bardzo prosta, jeśli tylko się zaakceptuje fakt, że wszystko, czego uczono cię przedtem o oddychaniu jest kompletną bzdurą. Według doktora Butejki tlen to trucizna. Korodujemy od chwili urodzenia. Astma jest reakcją organizmu, który próbuje nie przyjmować już tego trującego gazu. Ale my cały czas łazimy z otwartymi gębami, jak wielkie walenie, nabieramy pełne płuca tlenu i powtarzamy sobie, że robi nam dobrze. Metoda Butejki to po prostu próba zrównoważenia O2 i CO2, a to oznacza, że musisz pozbawić płuca tlenu, żeby nagromadzić w nich zdrową ilość dwutlenku węgla. Czyli robisz to, co Aj teraz. I wdech. — Aj, pobladła, odrzuciła głowę do tyłu i nabrała powietrza. — Dobra, oddychaj normalnie, ale przez nos. Jeśli poczujesz panikę, kilka rund wstrzymywania oddechu, ale nie otwieraj ust. Przez nos, zawsze przez nos.

— Wygląda na podejrzanie proste — mówi doktor Ghotse.

— Najlepsze pomysły zawsze są najprostsze — mówi Lull, showman oddechologii.

Pożegnawszy się z poskrzypującym swoim trójkołowcem doktorem, Lull odprowadza Aj do hotelu. Ciężarówki i mikrobusiki maruti toczą się prostą białą drogą, trąbiąc licznymi klaksonami. Thomas Lull unosi rękę, pozdrawiając kierowców, których kojarzy. Nie powinno go tutaj być. Powinien odesłać ją machnięciem dłoni i uśmiechem, a gdy tylko zniknie mu z oczu, zabrać torbę i pójść na dworzec autobusowy. Sam nie wie dlaczego mówi:

— Powinnaś wrócić na jeszcze jeden seans. Opanowanie tej techniki trochę zajmuje.

— Nie wydaje mi się, panie profesorze Lull.

— Czemu?

— Bo pana już tu pewnie nie będzie. Widziałam walizkę na łóżku. Pan dzisiaj wyjeżdża.

— A skąd ten pomysł?

— Bo pana znalazłam.

Thomas Lull się nie odzywa. Czytasz mi w myślach? — myśli. Do brzegu zalewu przybija dłubanka wioząca elegancko ubranych uczniów, bulgocąc alkoholowym silniczkiem.

— Wydaje mi się, że chce pan wiedzieć, jak pana znalazłam — dodaje łagodnie Aj.

— Tak ci się wydaje?

— Tak, bo najłatwiej byłoby panu po prostu wyjechać, a nadal pan tu jest. — Zatrzymuje się, unosi głowę, śledząc ptaka o ostrym dziobie i gniewnych oczach, szybującego w dół z wieży pastelowego kościoła św. Tomasza, poprzez liście palm o pniach pomalowanych w ostrzegawcze biało-czerwone pasy, by usiąść na krawędzi moczących się w wodzie koprowych wydmuszek. — Czapla siodłata, Ardeola grayii —mówi, jakby pierwszy raz słyszała te słowa. — Hm. — Idzie dalej.

— Wyraźnie chcesz, żebym o to zapytał.

— Jeśli to pytanie, odpowiedź brzmi: zobaczyłam pana. Chciałam pana znaleźć, ale nie wiedziałam, gdzie pan jest, więc bogowie pokazali mi pana w Thekkady.

— Jestem w Thekkady, bo nie chciałem, żeby ktoś mógł mnie znaleźć, bogowie czy ktokolwiek inny.

— Wiem o tym, ale ja nie dlatego pana szukałam. Chciałam pana znaleźć, bo mam takie zdjęcie.

Wyciąga palmera. Obraz jest rozmyty: mimo palmowych liści światło słoneczne jest bardzo silne. Zdjęcie zrobiono w równie słoneczny dzień, trzech Zachodniaków mruży oczy przed świątynią Padmanabhaswamy w Thiruvananthapuram. Jeden to mężczyzna o nieco ziemistej cerze, kobieta pochodzi z południowych Indii. Facet obejmuje kobietę w talii. Trzecim jest wyszczerzony Thomas Lull, w hawajskiej koszuli i okropnych szortach. Kojarzy to zdjęcie. Zrobili je siedem lat temu, po konferencji w New Delhi, kiedy spędził miesiąc, podróżując po świeżo podzielonych Indiach, lądzie, który zawsze go w równym stopniu fascynował, odpychał i przyciągał. Sprzeczności Kerali zatrzymały go o tydzień dłużej niż planował; jej perfumy z kurzu, piżma i smażących się w słońcu kokosowych mat, to poczucie odwiecznej wyższości nad przerytą kastami Północą, mroczni, cuchnący, chaotyczni bogowie i ich krwawe obrzędy, to dawne i skuteczne uświadomienie sobie politycznej prawdy, że komunizm polega na obfitości, nie na niedoborze; i ciągle nowe, wyrzucane przez fale skarby i podróżnicy.

— Bez dwóch zdań, to ja — przyznaje.

— A tych dwoje pan rozpoznaje?

Serce Lulla bije mocniej.

— Jacyś turyści — kłamie. — Pewnie mają dokładnie takie samo zdjęcie. A powinienem?

— Sądzę, że to mogą być moi prawdziwi rodzice. Próbuję ich znaleźć. Właśnie dlatego poprosiłam bogów, żeby pana odszukali.

Teraz z kolei Thomas Lull staje jak wryty. Przejeżdża ciężarówka ozdobiona wizerunkami Śiwy, jego żony i synów, ciągnąc za sobą falę kurzu i muzyki filmi z Chennai.

— A skąd masz to zdjęcie?

— Firma prawnicza w Varanasi, w Bharacie, wysłała mi je na osiemnaste urodziny.

— A twoi adopcyjni rodzice?

— Są z Bangalore. Wiedzą, co robię. Mam ich błogosławieństwo. Zawsze wiedziałam, że jestem adoptowana.

— Masz jakieś ich zdjęcie?

Przewija do zdjęcia przedwcześnie wyrośniętej nastolatki siedzącej na stopniach werandy, kolana grzecznie złożone razem, ręce wokół łydek, broniące dostępu do dziewictwa. Nie ma jeszcze tilaki Wisznu. Za nią stoją mężczyzna i kobieta o południowoindyjskiej urodzie, ubrani po zachodniemu. Wyglądają na ludzi, którzy wobec swojej córki będą zawsze otwarci, szczerzy i zachodni, nie będą przeszkadzać jej w drodze do odkrycia samej siebie. Wraca do fotografii przed świątynią.

— A to, mówisz, są twoi prawdziwi rodzice?

— Tak podejrzewam.

„Niemożliwe”, chce powiedzieć Thomas Lull. Ale milczy, choć, milcząc, grzęźnie w kłamstwie. Nie, Thomas, grzęźniesz w kłamstwie za każdym krokiem. Twoje życie jest zbudowane z kłamstw.

— Nie pamiętam ich — mówi Aj. Głos ma beznamiętny i neutralny, podobnie jak cień na jej powiekach. Mogłaby mówić o formularzu podatkowym. — Kiedy dostałam to zdjęcie, nie czułam nic. Ale mam jedno takie wspomnienie: tak stare, że wygląda trochę jak sen. Biały koń. Biegnie, podbiega do mnie i staje dęba z kopytami w powietrzu, całkiem jakby tańczył. Tylko dla mnie. O, widzę go. Bardzo go lubię. To chyba jedyne, co pamiętam z tamtego czasu.

— A ci prawnicy nic nie wyjaśniają?

— Niestety. Miałam nadzieję, że może pan mi pomoże. Ale pan chyba nic nie wie, muszę pojechać do Varanasi i znaleźć tych prawników.

— Tam zaraz wybuchnie wojna.

Aj ściąga brwi. Tilaka się marszczy. Thomas Lull czuje, jak ściska mu się serce.

— To będę musiała powierzyć swoje bezpieczeństwo bogom — oświadcza. — Na podstawie tego zdjęcia powiedziały mi gdzie pan jest, może poprowadzą mnie i w Varanasi.

— Bardzo przydatni ci bogowie.

— Jeszcze jak, panie profesorze. Nigdy mnie nie zawiedli. Są jak aura wokół ludzi i przedmiotów. Oczywiście nie od razu zrozumiałam, że nie każdy ich widzi. Najpierw myślałam, że to po prostu z grzeczności, że wszyscy są nauczeni nie mówić, co widzą, a ja jestem niekulturalną i niewychowaną dziewczynką, która wykrzykuje wszystko na głos. Potem zorientowałam się, że oni nic nie widzą i nic nie wiedzą.

William Blake jako obszarpany siedmiolatek zobaczył w Londynie platan rojący się od aniołów. Tylko interwencja matki uratowała go przed spraniem przez ojca. Zadufanie i kłamstwo. Całe życie później ten sam wizjoner zajrzał w oko słońca i ujrzał niezliczony dwór Ojca Niebieskiego śpiewający „Święty święty święty jest Pan Bóg Zastępów”. Thomas Lull każdego powszedniego poranka mrużył oczy, zerkał w kansaskie słońce, lecz nie widział nic oprócz syntezy termojądrowej i kwantowych niepewności. Czuje napięcie w dole brzucha, ale to nie stary wąż seksualnego oczekiwania, znajomy z plażowego podrywania ciepłych od słońca turystek z plecakami. To coś innego. Fascynacja. Strach.

— Dowolną osobę albo przedmiot? — pyta.

Aj przechyla głowę. To coś pośredniego pomiędzy zachodnim skinieniem a indyjskim okrężnym gestem.

— No więc kto to jest? — Thomas Lull wskazuje na blaszany stragan z palmowym napojem, gdzie siedzi pan Sooppy, odganiając się od much postrzępionym egzemplarzem „Thiruvananthapuram Timesa”.

— Sandeep Sooppy. Sprzedaje napoje i mieszka na Joy of the People Road 1128.

Thomas Lull czuje, że moszna powoli kurczy mu się ze strachu.

— I nigdy w życiu go nie spotkałaś.

— Nigdy go nie spotkałam. Pana przyjaciela, doktora Ghotse, też nie.

Przejeżdża zielono-żółty autobus. Aj znów przekrzywia głowę, mruży oczy, odczytuje numer rejestracyjny.

— A ten autobus należy do Nalakatha Mohanana, choć prowadzi pewnie ktoś inny. Jest dawno po dacie przeglądu technicznego. Nie radzę wsiadać.

— Prowadzi pewnie Nalakath — stwierdza Thomas Lull. W głowie mu się kręci, jakby wypalił z jedną ósmą kostki nepalskiego haszyszu, które pan Sooppy sprzedaje spod lady swojego straganu. — Ale jak to jest: ci twoi bogowie mogą określić stan hamulców Nala, po prostu zerkając na jego tablice, ale ani słowa o ludziach, którzy według ciebie są twoimi prawdziwymi rodzicami?

— Nie widzę ich — mówi Aj. — Są jak ślepa plamka w moim polu widzenia. Kiedy na nich patrzę, wszystko się wokół zamyka i nic nie widać.

— Zaraz. — Same czary są niesamowite, ale luka w czarach, to już straszne. — Jak to nic nie widać?

— Widzę ich jako ludzi, ale żadnej aury wokół nich, żadnych bogów i żadnych informacji o nich i ich życiu.

Nasilający się wiatr trzęsie ostrymi palmowymi liśćmi i duszą Thomasa Lulla. Siły gromadzą się wokół niego, zamykają go w mandali cudzych losów i zbiegów okoliczności. Człowieku, leć dalej, uciekaj stąd. Nie angażuj się w tajemnice tej kobiety. Okłamałeś ją, więc jeśli ona ciebie nie, trudno ci będzie to znieść.

— Nie umiem ci pomóc — mówi. Stoją przed bramą hotelu Palm Imperial. Słyszy przyjemne, sprężyste pyknięcia tenisowych rakiet. Wiatr zwierza się bambusom, fala znów jest wysoka. Nie chce mu się stąd wyjeżdżać. — Przykro mi, że fatygowałaś się na darmo.

Zostawia ją w hallu. Czeka, aż pójdzie do pokoju, i potem gada z Achunthanandanem, dyrektorem hotelu, powołując się na dawną przysługę. Wyciąga od niego jej dane z księgi meldunkowej. Ajmer Rao. 385 Valahanka Road, Silver Oak Development, Rajankunte, Bangalore. Osiemnaście lat. Zapłacone biznesową czarną kartą Bank of Bharat. Niezły kaliber, jak na dziewczynę dorabiającą sobie w keralskich klubach dla bhari. Bank of Bharat. Czemu nie First Karnatic albo Allied Southern? Przy zastępach świetlistych bogów to i tak drobnostka, drobna zagadka. Idąc prostą, białą drogą do domu, próbuje wypatrzyć je ukradkiem, dostrzec kątem oka, przyłapać na skraju pola widzenia jak mroczki. Drzewa pozostają jednak drzewami, ciężarówki uparcie ciężarówkami, a wśród moczących się włókien kokosowych poluje czapla siodłata.

Na pokładzie Salve Vagina Thomas Lull zręcznie zakrywa tomik Blake'a stosikiem plażowych koszul i zapina torbę. Wyjeżdżaj i nie oglądaj się za siebie. Kto się obejrzy, zamieni się w sól. Zostawia doktorowi Ghotse karteczkę i trochę pieniędzy, żeby zatrudnił jakąś miejscową do spakowania reszty rzeczy w kartony. Pośle po nie, kiedy dotrze tam, gdzie ma dotrzeć.

Wraca na drogę, machnięciem zatrzymuje fatfata i jedzie nim na dworzec autobusowy, ściskając na kolanach torbę. Dworzec to ładnie powiedziane: poobijane autobusiki marki Tata zrobiły sobie pętlę w szerszym miejscu i zawracają tam, nie zważając na budynki, na przechodniów czy innych użytkowników drogi. Jaskrawo wymalowane, przemykają między straganami krawcowych, sprzedawców gorących przekąsek i wszechobecnych palmowych napojów. Maruti z grzechoczącymi dmuchawami oraz pikapy mahindra z otwartym tyłem przepychają się przez rozgardiasz przy użyciu klaksonów. Pięć autobusowych systemów nagłaśniających konkuruje różnymi filmowymi przebojami.

Autobus do Nagercoil nie odjedzie jeszcze przez godzinę, więc Thomas Lull kupuje sobie napój palmowy, przysiada pod parasolem sprzedawcy na poplamionej olejem ziemi i przygląda się, jak kierowca i konduktor kłócą się z pasażerami i niechętnie ładują ich bagaże na dach. Mikrobus hotelu Palm Imperial jak zawsze pędzi na złamanie karku. Boczne drzwi odsuwają się z hukiem, wysiada Aj. Ma ze sobą małą szarą torbę, nosi ciemne okulary i portfelową spódnicę na spodnie. Otaczają ją chłopcy, łapią za torbę, nieoficjalni bagażowi. Thomas Lull wypada z cienia, podchodzi do niej, unosi torbę.

— Odjazdy do Varanasi są tam, proszę pani.

Kierowca autobusu do Nagercoil trąbi klaksonem. Ostatni dzwonek, odjazd na południe. Ostatni dzwonek, odjazd tam, gdzie pokój i kursy nurkowania. Thomas Lull prowadzi Aj między chudymi chłopakami, ku odpalającemu właśnie biodiesla pośpiesznemu autobusowi z Thiruvananthapuram.

— Zmienił pan zdanie?

— Prawo dżentelmena. Poza tym zawsze chciałem obejrzeć wojnę z bliska.

Wskakuje na schody, wciąga Aj za sobą. Przepychają się przez przejście do tylnego siedzenia. Thomas Lull usadza Aj przy okiennej kratce. Pręty ocieniają jej twarz. Upał nie z tej ziemi. Kierowca ostatni raz trąbi i odjeżdża na północ.

— Panie profesorze, nie rozumiem. — Gdy autobus nabiera szybkości, jej krótkie włosy falują.

— Ja też nie — mówi Thomas Lull, patrząc z niesmakiem na zatłoczone siedzenia. Przyciska się do niego koza. — Ale wiem, że rekiny toną, jak przestają pływać. I że bogowie to czasem za mało, żeby trafić gdzie trzeba. No, chodź.

— Dokąd pan idzie? — pyta Aj.

— W taką pogodę jak dziś nie będę siedzieć przez pięć godzin ściśnięty tutaj. — Puka w szklaną ściankę odgradzającą kierowcę. Ten wpycha paan pod policzek, kiwa głową, zatrzymuje autobus. — Chodź i weź torbę. Bo wszystko ci z niej wyciągną.

Thomas Lull wspina się po drabince na dach i wyciąga rękę do Aj.

— Rzuć ją tutaj.

Aj zamachuje się torbą. Dwóch chłopaczków na dachu chwyta ją i upycha bezpiecznie między belami materiału na sari. Jedną ręką przytrzymując ciemne okulary, Aj gramoli się na dach i siada obok Thomasa Lulla.

— O, tu jest pięknie! — wykrzykuje. — Wszystko widać!

Lull wali w dach.

— Na północ!

Autobus wypluwa świeży obłok biodieslowskich spalin i rusza.

— A teraz, metoda Butejki dla zaawansowanych.


* * *

Lisa Durnau nie jest pewna, ile razy kapitan-pilot Beth wołała ją po imieniu, ale pulpit cały się świeci, gadają wszystkie kanały łączności, a w powietrzu czuć, że niedługo coś się wydarzy.

— Podchodzimy?

— Ostatnie poprawki kursu przed podejściem — mówi drobna kobietka z ogoloną głową. Lisa czuje delikatne szturchnięcie: to bekają silniczki korekcyjne.

— Możesz to podpiąć do mojego hoeka?

Nie będzie iść na ślepo na spotkanie ze stuprocentowo autentycznym Tajemniczym Obcym Artefaktem. Kapitan-pilot Beth wiesza hoeka na unieruchomionym uchu Lisy, wyszukuje najlepszy punkt na czaszce, potem dotyka kilku zapalonych przycisków na pulpicie. Świadomość Lisy Durnau eksploduje w kosmos. W pełnej propriocepcji poczucie, że jej ciało jest statkiem, że skóra styka się z próżnią, jest wszechogarniające. Lisa Durnau unosi się jak anioł pośrodku powolnego, obrotowego baletu inżynierii kosmicznej: drabiniaste skrzydła baterii słonecznych, rozetka foliowych luster jak halo miniaturowych słońc; pętla czułej anteny nad głową, błyska mijający prom powrotny. Cała konstrukcja jest skąpana w oślepiającym świetle i spięta liną z pająkiem w jej ciemnym sercu: to Darnley 285. Pył zbierany przez miliony lat sprawia, że jest tylko odrobinę mniej czarny od próżni. Potem lustra się przesuwają i Lisa aż się zachłystuje, gdy na powierzchni rozbłyskuje srebrna trójlistna koniczyna. Zdumienie zmienia się w śmiech — ktoś przylepił na kosmicznym kamieniu logo Mercedesa. Ktoś, nie człowiek. Triskelion jest olbrzymi, każde ramię ma dwieście metrów. Zamaszysty walc spowalnia, kapitan-pilot Beth zrównuje prędkość orbitalną z asteroidą, Lisa Durnau zmusza się do myślowej reorientacji. Już nie dryfuje twarzą naprzód ku miażdżącej czarnej skale: ma asteroidę pod stopami i opada ku niej jak anioł. Pół kilometra przed lądowaniem zauważa skupisko świateł ludzkiej bazy. Kopuły i zaadaptowane kapsuły desantowe pokrywa gruba warstwa wzbitego podczas budowy kurzu. Czysto lśni jedynie triskelion obcych. Wahadłowiec przesuwa się ku krzyżowi celowniczemu czerwonych świateł nawigacyjnych. Orszak automatycznych manipulatorów pilnie pracuje, czyszcząc lampy i soczewkę startowego lasera. Spoglądając w górę, widzi, jak wędrują ręka za ręką w górę i dół kabli energetycznych i łącznościowych. Córka kaznodziei Durnaua myśli o biblijnej drabinie jakubowej.

— Dobra, teraz cię odłączę — mówi kapitan-pilot Beth.

Chwila dezorientacji. Lisa mruga w zagraconym kokpicie statku transportowego. Liczniki lecą do zera. Czuje najdelikatniejszy ze wstrząsów, usiedli. Teraz szczęknięcia, brzęknięcia i syki, kapitan-pilot Beth odpina ją, Lisa Durnau wytacza się, same skurcze mięśni i zaiste obrzydliwy smród potu. Darnley 285 nie ma wystarczającej grawitacji, żeby przyciągnąć, ale dość, by nadać poczucie kierunku. Tu jest dół. Tu lewo, prawo, przód, tył i góra. Kolejna mentalna reorientacja. Wisi głową w dół, jak nietoperz. Na dole, przed twarzą, zaczepy włazu obracają się, ukazuje się wąski tunel jak kanał rodny. Gdzieś dalej właz tak samo obraca się i otwiera. Krępy, ostrzyżony na jeża facet wysuwa przez niego głowę i ramiona. Nos i oczy sugerują polinezyjskie geny niezbyt daleko w dół drzewa genealogicznego, identyfikator na ramieniu mówi „US Army”. Ale wyciągając do niej rękę, pięknie się uśmiecha.

— Pani doktor Durnau, nazywam się Sam Rainey, jestem kierownikiem projektu. Witamy na Darnleyu 285, albo, jak go nazywają nasi kochani archeolodzy, Tabernakulum.

ROZDZIAŁ 12 PAN NANDHA, PARVATI

Odkąd karsevakowie rozbili się na stałe pod zagrożoną figurą Ganeśi, korki w mieście są jeszcze gorsze, a drożdżyca pana Nandhy jeszcze bardziej daje mu się we znaki. Co gorsza, ma spotkanie z Vikiem z działu Odzyskiwania Informacji. Wszystko w nim go drażni, od przezwiska awansowanego do roli imienia (co się nie podoba w Vikramie, pięknym, historycznym imieniu?) po styl prosto z MTV. Jest przeciwieństwem biwakujących na rondzie fundamentalistów. Jeśli rondo Sarkhand to atawistyczne Indie, Vik jest ofiarą tego co nowoczesne i efemeryczne. Lecz tak naprawdę dzień pana Nandhy zepsuła prawie-kłótnia z Parvati.

Oglądała telewizję śniadaniową i na swój nieśmiały sposób, unosząc dłonie, śmiała się z gospodarzy programu witających wybuchami entuzjazmu swoich plotkarskich, serialowych, celebryckich gości.

— Słuchaj, ta faktura… to strasznie dużo.

— Faktura?

— Za nawadnianie kropelkowe.

— Ale to jest konieczne. Brindźal bez tego nie wyrośnie.

— Parvati, tu niektórzy ludzie nie mają wody, żeby ugotować ryż.

— Właśnie dlatego zdecydowałam się na nawadnianie kropelkowe. Jest najoszczędniejsze. Oszczędzanie wody to nasz patriotyczny obowiązek.

— Pan Nandha powstrzymał westchnienie do wyjścia z pokoju. Zatwierdził płatność z palmera, a jego aeai poinformowała go, że Vik zażyczył sobie spotkania, i wyznaczyła mu nową, nieznaną trasę, prowadzącą do pracy, z ominięciem ronda Sarkhand. Wrócił, by pożegnać się z Parvati, która akurat oglądała cogodzinne wiadomości.

— Słyszałeś? — zapytała. — N.K. Jivanjee wsiądzie na ratha jatrę i przejedzie przez kraj jak Rama, aż uda mu się zebrać do marszu na rondo Sarkhand milion wieśniaków.

— Ten cały N.K. Jivanjee to demagog i jego partia też. Potrzebna jest jedność narodowa przeciwko Awadhowi, a nie milion jakichś karsewackich chamów maszerujących na Ranapur.

Pocałował Parvati w czoło. Osłoda na bóle całego dnia.

— Do widzenia, mój bulbul. Będziesz pracować w ogrodzie?

— Tak, o dziesiątej przyjdzie Krishan. Miłego dnia, skarbie. I nie zapomnij odebrać z pralni garnituru, mamy dziś ten bankiet u Dawarów.

Teraz pan Nandha jedzie szklaną zewnętrzną windą w górę wieżowca Vajpayee. Czuje pieczenie w żołądku. Wyobraża sobie, jak kwasy żołądkowe zżerają go od wewnątrz, komórka po komórce.

— Vikram.

Vikram nie jest specjalnie wysoki ani specjalnie zgrabny, ale to nie przeszkadza mu ubierać się zgodnie z najnowszą modą. Obecnie jego strój składa się z workowatego T-shirtu bez rękawów, z inteligentnej tkaniny błyskającej losowymi tekstami — doktryna mówi, że przez swą przypadkowość osiągają moc koanów Zen — oraz bojówek obciętych poniżej kolan i futbolowych podkolanówek. Ma też Nike Predators kosztujące miesięczną pensję wyprężonego przy wejściu Sikha. Dla pana Nandhy jest to kompletny brak godności. A już kompletnie nie toleruje paseczka zarostu ciągnącego się od dolnej wargi do grdyki.

— Kawy?

Vik zawsze ma kawę, w niestygnącym kubku. Pan Nandha nie może pić kawy. Jego zgaga nie cierpi kawy. Daje cichej asystentce Vikrama, której imienia nie może zapamiętać, torebeczkę ajurwedyjskiej herbaty. Jednostka centralna stoi na biurku Vika. Typowa półprzezroczysta niebieska kostka, osmalona w środku od strzału elektromagnetycznego pana Nandhy. Vik podłączył ją do zestawu różnych czujników i monitorów.

— Okej — mówi i pstryka palcami. Z głośników szepcze Theater of Bludd, przyciszony przez szacunek dla pana Nandhy, wielbiciela Monteverdiego. — Byłoby o wiele łatwiej, gdybyś czasem zostawiał nam coś, nad czym da się popracować.

— Wyraźnie widziałem faktyczne niebezpieczeństwo — odpowiada pan Nandha i nagle spływa na niego olśnienie. Vik-bajerant, Vik-spec od technologii, Vik-fan trance metalu, zazdrości mu. Chciałby mieć takie misje, zarezerwowane wagony pierwszej klasy, świetnie skrojone garnitury, pistolet strzelający na dwa sposoby i pełną kieszeń awatarów.

— Zostawiłeś jeszcze mniej niż zwykle — mówi Vik — ale dość, żeby tam wetknąć parę nanosond i dojść, o co chodziło. Przypuszczam, że ten programista…

— Był pierwszą ofiarą.

— Jak zawsze, nie? Byłoby fajnie, gdyby mógł nam odpowiedzieć na pytanie, czemu jego domowej roboty satta aeai miała w tle uruchomiony program kupujący i sprzedający na międzynarodowych rynkach inwestycyjnych.

— Możesz jaśniej?

— Morva z finansowego lepiej ci wytłumaczy, ale wygląda na to, że Pasta-Tikka nieświadomie pakowała krory rupii w firmę venture capital pod nazwą Odeco.

— Rzeczywiście muszę pogadać z Morvą — postanawia pan Nandha.

— Jedno mogę ci powiedzieć od razu. — Vik dźga palcem wskazującym linię kodu na cieniutkim, błękitnym ekranie.

— Hm? — Pan Nandha uśmiecha się słabo.

— Maczał w tym palce nasz stary znajomy, Jashwant Dźajnista.


* * *

Parvati Nandha siedzi wśród amarantusa na dachu swojego bloku mieszkalnego. Ocienia ręką oczy i obserwuje, jak kolejny wojskowy transportowiec wślizguje się ze wschodu i znika między korporacyjnymi wieżowcami Nowego Varanasi. One i krążące wysoko czarne kanie to jedyne rzeczy zakłócające spokój jej ogrodu w sercu miasta. Parvati podchodzi do krawędzi, wychyla się przez gzyms. Dziesięć pięter niżej ulica jest lepka od ludzi, jak ramię od krwi.

Idzie na drugi koniec wykafelkowanego patio, do wystającej grządki, podkasuje sari i przysiada, żeby przyjrzeć się sadzonkom kabaczków. Namiot plastikowej cieplarni jest cały zaparowany. Już o tej porze temperatura powietrza na dachu wynosi trzydzieści siedem stopni, a niebo jest ciężkie, nieprzeniknione, wisi nisko, karmelowożółte od smogu. Parvati zagląda między folię a ziemię, wdycha zapach gleby, kompostu, wilgoci i wzrostu.

— Niech sobie same rosną.

Krishan to wielki facet i potrafi poruszać się bardzo cicho, jak to często wielcy faceci, ale Parvati poczuła chłód jego cienia na meszku na swoim karku, jak rosę na liściach kabaczka.

— Oj, przestraszyłeś mnie — mówi, onieśmielona i spłoszona: to taka gra, w którą lubi z nim grać.

— Proszę wybaczyć, pani Nandha.

— No i co? — pyta Parvati.

Krishan wyjmuje portfel i wręcza jej sturupiowy banknot.

— Jak pani zgadła?

— To oczywiste. To musiał być Govind, bo inaczej po co śledziłby ją aż do tego podejrzanego domu w Brahmpur East, tylko po to, żeby potem z niej kpić? Nie, nie, nie, tylko prawdziwy mąż potrafiłby znaleźć swoją żonę, obojętne, co zrobiła, wybaczyć jej i przywieźć z powrotem do domu. Wiedziałam, że to on, od chwili kiedy pojawił się na schodach tego salonu tajskiego masażu. Nie nabrałam się na przebranie pilota linii lotniczych. Jej rodzina mogła się jej wyprzeć, ale prawdziwy mąż nigdy. A teraz musi tylko zemścić się na reżyserze tego całego Gwiazdy Super Śpiewają.

— Khursheed.

— Nie, on prowadzi restaurację. Reżyserem jest Arvind. Govindowi uda się zemścić, jeśli wcześniej nie dopadną go ci Chińczycy od budowy kasyna.

Krishan unosi ręce, poddaje się. Nie jest wyznawcą Miasta i wsi, ale jeśli to sprawia przyjemność jego klientom, będzie oglądał i zakładał się o zwroty tej nieprawdopodobnie skomplikowanej intrygi. Dziwna robota: farma na dachu bloku mieszkalnego w samym centrum. Sugeruje sporo kompromisów. Trudne bywają takie małżeństwa, miasto i wieś.

— Powiem kucharce, żeby przyniosła ci ćaj — mówi Parvati.

Krishan obserwuje, jak woła w dół schodów. Ta wiejska gracja. Miasto — blichtr, wieś — mądrość. Krishan zastanawia się nad jej mężem. Wie, że jest urzędnikiem państwowym i że swoje należności reguluje szybko i bez handryczenia się. Dysponując połową obrazu, może jedynie spekulować, jak wygląda ich związek, co ich w sobie pociąga. Zresztą, co do tej atrakcyjności, spekulować za wiele nie potrzeba. Czasem zachodzi w głowę, skąd on sam weźmie żonę, kiedy nawet dziewczyna z niskiej kasty może jednym spojrzeniem, jednym machnięciem dłoni upolować sobie solidnego męża z klasy średniej. Trzeba być świetnym ogrodnikiem. Zarabiać pieniądze, zasiać je, wyhodować więcej pieniędzy. Kupić maruti i wyprowadzić się do Lotus Gardens. Tam ożenisz się najlepiej, jak się da.

— Dzisiaj — oznajmia Krishan, dopiwszy ćaj i odstawiwszy szklankę na drewniany brzeg grządki. — Myślę, że może powinny tam być jakiś groch, fasola, żeby dawały trochę osłony. Od lewej strony jest pani całkiem odsłonięta. A tutaj ćwierć grządki na zachodnie warzywa do sałatek. Teraz to szczyt mody na przyjęciach, zachodnie sałatki. Kucharz może kroić świeże na oczach gości…

— Nie przyjmujemy gości — mówi Parvati. — Ale dziś jest wielki bankiet u Dawarów. Wielka uroczystość. Tam jest tak pięknie, tyle drzew. Ale pan Nandha mówi, że niewygodnie byłoby tam mieszkać, za daleko. Za dużo jeżdżenia.

Wniesienie na górę starych, drewnianych kolejowych podkładów, z których robi obramowania grządek, zajmuje mu dwa kursy po schodach. Układa je mniej więcej na miejscu, potem przycina i dopasowuje wodoodporną folię i składa wszystko razem. Parvati Nandha siada na brzegu grządki z pomidorami i papryką.

— Pani Nandha, nie przegapi pani Miasta i wsi? — pyta Krishan.

— Nie, nie, dziś przełożyli na wpół do dwunastej, bo jest mecz finałowy z Anglią.

— A, rzeczywiście. — Krishan uwielbia krykiet. Jak ona sobie pójdzie, będzie mógł włączyć radio.

— Nie zwracaj na mnie uwagi.

Zabiera się za wiercenie w podkładach otworów odpływowych, ale przez cały czas ma świadomość, że pani Nandha siedzi tam i patrzy.

— Krishan… — odzywa się po jakimś czasie.

— Słucham?

— Po prostu, jest taka ładna pogoda, a kiedy siedzę na dole, to słyszę to szuranie, stukanie, walenie młotkiem, i widzę to wszystko dopiero, jak jest skończone.

— Rozumiem — odpowiada Krishan-mali. — Wcale mi pani nie przeszkadza.

To nie jest prawda.

— Pani Nandha — mówi, skręcając śrubami ostatni podkład. — Zdaje się, że przegapia pani swój serial.

— Naprawdę? Oj, nie zauważyłam, która jest godzina. Nieważne, obejrzę sobie powtórkę wieczorem.

Krishan unosi worek kompostu, rozcina go ogrodniczym nożem i przesypuje żyzną brązową ziemię-karmicielkę przez palce na dach.


* * *

Palący się pies wydziela tłusty, żrący dym. Jashwant Dźajnista, a przed nim jego chłopaczek od miotły, stoją z zamkniętymi oczyma. Pan Nandha nie wie, czy zamknęli je w modlitwie, czy z wściekłości. Po chwili piesek jest już małą ognistą kulką. Inne wciąż obszczekują stopy pana Nandhy, zbyt głupie w swoich zaprogramowanych obsesjach, żeby zidentyfikować prawdziwe niebezpieczeństwo.

— Jesteś podłym, okrutnym człowiekiem — mówi Jashwant Dźajnista. — Twoja dusza jest czarna jak antracyt, nigdy nie osiągniesz światła mokśi.

Pan Nandha sznuruje usta i mierzy z pistoletu do nowego celu, kreskówkowego pieska o smętnych oczach i futrze w żółtobrązowe łaty. Stwór wyczuwa zainteresowanie, merda ogonem i z wywieszonym językiem człapie ku panu Nandzie przez wzburzone morze psów-robotów. Pan Nandha uważa schroniska dla zwierząt za pretensjonalną bzdurę. Varanasi nie jest w stanie wykarmić własnych dzieci, a co dopiero mówić o bezdomnych kotach i psach. Ale schroniska dla cyberzwierzaków zasługują na całkiem inny poziom pogardy.

— Sadhu — mówi pan Nandha. — Co sadhu wie o firmie Odeco?

Ministerstwo nie pierwszy raz pojawia się w Schronisku dla Sztucznego Życia Mahavira. W dźajnizmie trwa ciągła dyskusja, czy cyberzwierzaki i sztuczne inteligencje mają duszę, czy nie. Lecz Jashwant jest ze starej szkoły Digambara. Wszystko, co żyje, porusza się, je i rozmnaża ma dźiwę, więc kiedy dzieciakom nudzi się elektroniczny pies z kreskówki, a Wierny Cyberstróżujący osiemnaście razy zadzwoni w nocy po gliniarzy, jest dla nich inne miejsce niż wysypiska Ramnagaru. Ale wcale nie sporadycznie schronienie znajduje tu także ścigana aeai. Pan Nandha i jego awatary już dwa razy w ciągu ostatnich trzech lat dokonywali w tym miejscu masowej ekskomuniki.

Jashwant czekał na niego przed obskurną szopą z tłoczonego aluminium w biznesowej dzielnicy Janpuru. Ktoś albo coś dało mu cynk. Pan Nandha nic już teraz nie znajdzie. Gdy Jashwant podchodził, by go przywitać, zamiatacz, dziesięcioletni chłopak, miotłą na długim trzonku pilnie wymiatał ze ścieżki świętego męża owady i inne pełzające stworzenia. Jashwant, jako przedstawiciel dźajnizmu Digambara, nie nosił ubrania. Był potężnym człowiekiem z grubą oponą tłuszczu w pasie, cierpiącym na nieustanne wzdęcia od świętej węglowodanowej diety.

— Sadhu, prowadzę dochodzenie w sprawie śmiertelnego wypadku, związanego z nielicencjonowaną aeai. Zidentyfikowaliśmy, że została ściągnięta z punktu transferowego na terenie tego magazynu.

— Naprawdę? Trudno mi w to uwierzyć, ale jeśli ma pan nakaz, bardzo proszę sprawdzić nasz system. Jestem pewien, że stwierdzi pan, że wszystko jest prawnie w porządku. Panie Nandha, tu jest schronisko dla zwierząt, nie sundarban.

Zamiatacz ruszył pierwszy. Miał na sobie tylko bardzo skąpe dhoti, a jego skóra lśniła, jakby natarto ją oliwą ze złotym pyłem. Podczas poprzednich wizyt widywał już takich chłopaczków. Wszyscy mieli pusty wzrok i za dużo odsłoniętej skóry.

W środku był taki jazgot, jaki pamiętał pan Nandha, albo i większy. Na betonowej podłodze kłębiły się tysiące cyberkundli, nieustannie krążących od ładowarki do ładowarki. Metalowa skorupa rezonowała ich wyciem, skrzeczeniem, ujadaniem, mruczeniem.

— Przez ostatni miesiąc przybyło ponad tysiąc — powiedział Jashwant. — Myślę, że to lęk przed wojną. W grzesznych czasach ludzie zastanawiają się nad swoimi wartościami. Odrzucają różne rzeczy jako bezwartościowy ciężar.

Pan Nandha wyciągnął pistolet i wymierzył do pękatego kanapowca siedzącego i wymachującego przednimi łapami i ogonem, z wywieszonym różowym, plastikowym językiem. Strzelił do niego. Teraz Indra Gromowładny ma w swoim celowniku powoli przesuwającego się scoobiego.

— Czy sadhu dostarczył nielicencjonowaną Sztuczną Inteligencję Poziomu 1 dla firmy Pasta-Tikka z Nawady?

Jashwant odwraca głowę w bólu, ale to nie jest właściwa odpowiedź. Elektromagnetyczny piorun wyrzuca kreskówkowego psa na półtora metra. Ląduje na grzbiecie, miota się raz i zaczyna dymić.

— Zły, podły człowieku!

Zamiatacz unosi swoją miotełkę, jakby chciał sprzątnąć stąd pana Nandhę i jego grzech. Nie jest do końca nieprawdopodobne, że ma w niej zakażone igły. Pan Nandha osadza utrzymanka sadhu spojrzeniem.

— Sadhu.

— Tak! — odpowiada Jashwant. — Oczywiście, że ode mnie wyszła, pan o tym wie. Ale ona tylko przechowała się w naszej sieci.

— A skąd przyszła, sadhu? — pyta pan Nandha, unosząc broń. Teraz celuje w łażącego kaczkowato stalowego jamnika, na krzywych łapach, całego w uśmiechu, po czym przenosi lufę na pięknego cybercollie z górnej półki, nieodróżnialnego od żywego aż po sierść z żywoplastyku i w pełni interaktywne oczy. Dźajniście wymyka się krótki jęk duchowej udręki.

— Sadhu, nalegam.

Jashwant porusza ustami.

Indra mierzy, celuje i strzela na jedno drgnienie intencji pana Nandhy. Cybercollie wydaje długi jękliwy skowyt, na moment uciszając w hali wszystkie poszczekiwania, wygina się od głowy do ogona w łuk, który prawdziwemu psu złamałby kręgosłup, i kręci się na boku po posadzce.

— No i, sadhu?

— Przestań przestań przestań, pójdziesz do piekła! — piszczy Jashwant.

Pan Nandha opuszcza broń i jednym strzałem kończy męki stworzenia. Teraz obiera sobie za cel przepięknego wyżła w tygrysie pasy.

— Badrinath! — wrzeszczy Jashwant. Pan Nandha wyraźnie słyszy, jak pierdzi ze strachu. — Sundarban Badrinath!

Pan Nandha wsuwa pistolet do kieszeni marynarki.

— Radhakvishna, bardzo mi sadhu pomógł. To niezwykle interesujące. Proszę pozostać na terenie hali, niedługo przybędzie policja.

Odchodząc, zauważa, że chłopaczek od miotły równie sprawnie posługuje się gaśnicą.


* * *

Ram Sagar Singh, bharacki Głos Krykieta, bulgoce w radiu na baterie słoneczne kolejność odbijania w ostatniej grze. Budzi wspomnienia u Krishana, drzemiącego pod trejażem z hibiskusem. Ten niespieszny głos przemawiał doń przez całe życie, bliższy i mądrzejszy niż bóg.

Był normalny dzień nauki, ale ojciec obudził go jeszcze po ciemku.

— Dziś na ul-Huq broni Naresh Inżynier.

Sąsiad, Thakur, wiózł właśnie ładunek skóry obuwniczej do odbiorcy w Patnie i z przyjemnością podwiózł ojca i syna Kudrati swoim pikapem. Styl jazdy niższych kast, ale Naresh Inżynier najprawdopodobniej ostatni raz bierze kij do ręki.

Kudrati zawdzięczali ziemię Gandhiemu i Nehru; została odebrana zamindarowi i przekazana rolnikom z Biharipuru. Szczycili się jej historią — nie tylko historią dziedzictwa Kudratich, ale całego państwa: państwa, które nazywało się Indie, nie Bharat, Awadh, Maratha czy Zjednoczone Bengale. Dlatego właśnie ojciec Krishana, przez wzgląd na tę nazwę, musi zobaczyć, jak największy zrodzony od pokolenia odbijający podchodzi do linii.

Krishan miał osiem lat i pierwszy raz był w mieście. Kanały tivi StarAsia nie przygotowały go na tłumy przed stadionem Moin ul-Huq. Nigdy nie widział tylu ludzi naraz. Ojciec pewnie prowadził go przez tłum, który wirował, kreśląc wzory we wzorach, jak na drukowanej tkaninie.

— Dokąd idziemy? — zapytał Krishan, widząc, że poruszają się pod prąd ogólnego nurtu płynącego ku bramkom.

— Bilety ma mój kuzyn Ram Vilas, siostrzeniec twojego dziadka.

Przypomina sobie, jak rozglądał się po morzu twarzy, jak zdecydowanie ciągnęła go dłoń ojca. Potem zdał sobie sprawę, że ludzi jest więcej niż przewidział ojciec. Wyobraził sobie rozległe, zielone przestrzenie, trybuny w oddali, kulturalne owacje i zapomniał umówić się z Ramem Vilasem w konkretnym miejscu. Teraz trzeba będzie chodzić spiralą przez cały ul-Huq i w razie potrzeby przyglądać się każdej twarzy.

Po godzinie w upale tłum się przerzedził, ale ojciec Krishana pruł dalej. We wnętrzu betonowego owalu skrzeczenie głośników przedstawiło graczy: Hindusi powitali ich wybuchami oklasków i okrzyków. Ojciec i syn obaj już wiedzieli, że siostrzeńca dziadka nigdy tu nie było, że nigdy nie było żadnych biletów. W ukośnym cieniu głównej trybuny stał sprzedawca krakersów nimki. Kiedy weszli w zasięg smrodu gorącego zjełczałego oleju, Krishan dostrzegł, co zelektryzowało ojca. Na szklanym blacie balansowało radio, brzęcząc głupkowatym popem.

— Mój syn i ja przyjechaliśmy na mecz testowy — zagadał ojciec do sprzedawcy. Rzucił na blat zwitek rupii. — Pan przestawi radio! I poproszę trochę tych pappadi.

Sprzedawca złapał gazetowy rożek i sięgnął do gorącego tłuszczu.

— Nienienie! — ojciec Krishana niemal wrzasnął z frustracji. — Najpierw radio! Potem jedzenie. Dziewięćdziesiąt siedem i cztery.

Odezwał się Ram Sagar Singh, ze swoją elegancką angielszczyzną prosto z BBC, Krishan zaś usiadł z papierowym rożkiem gorących pappadi, opierając się o ciepły blaszany wózek, i słuchał meczu. I tak właśnie pamięta ostatnie rundy Naresha Inżyniera: siedząc pod wózkiem sprzedawców nimki pod stadionem Moin ul-Huq, słuchając Rama Sagara Singha i nasłuchując słabiutkiego, na wpół wyobrażonego uderzenia kija, a potem narastającego ryku tłumu z tyłu; cały dzień, patrząc na przesuwające się po betonowym parkingu cienie.

Krishan Kudrati uśmiecha się w drzemce pod pnącym hibiskusem. Na jego zamknięte powieki nasuwa się ciemniejszy cień, powiew chłodu. Otwiera oczy. Parvati Nandha stoi nad nim i patrzy z góry.

— Naprawdę powinnam cię obsztorcować, śpisz na moim czasie.

Krishan zerka na zegarek na radiu. Ma jeszcze dziesięć minut swojego czasu, ale siada prosto i wyłącza radio. Gracze jedzą teraz lunch, a Ram Sagar Singh czerpie ze swojej przepastnej składnicy krykietowych ciekawostek.

— Chciałam tylko zapytać, co myślisz o moich nowych bransoletkach na dzisiejsze przyjęcie — mówi Parvati z jedną ręką na biodrze jak tancerka, drugą wymachując przed nim.

— Może bym coś zobaczył, gdyby pani przez chwilę się nie ruszała.

Metal odbija światło i oślepia go. Instynktownie wyciąga rękę. Bez namysłu łapie ją za przegub. Świadomość tego paraliżuje go. Po chwili puszcza.

— Bardzo piękne — mówi. — To złoto?

— Tak — odpowiada Parvati. — Mój mąż uwielbia kupować mi złoto.

— Pani mąż jest bardzo dobry dla pani. Będzie pani na tym przyjęciu gwiazdą numer jeden.

— Dziękuję. — Parvati spuszcza głowę, zawstydzona własną bezpośredniością. — Bardzo jesteś miły.

— Nie, ja po prostu mówię prawdę. — Ośmielony słońcem i ciężkim aromatem ziemi, odważa się: — Proszę mi wybaczyć, ale sądzę, że nie słyszy pani tego tak często, jak powinna.

— Szczery jesteś nad wyraz! — karci go Parvati, potem delikatnie dodaje: — W tym radiu, to krykiet?

— Drugi mecz testowy, w Patnie. Mamy dwieście osiem w pięć.

— Nic z tego krykieta nie rozumiem. Wydaje się strasznie skomplikowany i chyba trudno wygrać.

— Jak się zna zasady i strategię, jest to najbardziej fascynujący ze wszystkich sportów — mówi Krishan. — Najbliższy Zen ze wszystkiego co angielskie.

— Chętnie się trochę dowiem. Na tych towarzyskich imprezach o niczym innym się nie gada. Głupio się czuję, jak tak stoję i nie mogę nic powiedzieć Może nie znam się na polityce czy gospodarce, ale krykieta mogłabym się nauczyć. Może ty mnie nauczysz?


* * *

Pan Nandha jedzie przez Nowe Varanasi do wtóru Dydony i Eneasza, w nagraniu Londyńskiej Opery Kameralnej, którą wyróżnia za jej bezceremonialne podejście do angielskiego baroku. Na skraju postrzegania zmysłowego, jak plotkę o monsunie, ma wieczorny bankiet u Dawarów. Chętnie by się czymś wymówił. Pan Nandha obawia się, że Sanjay Dawar obwieści szczęśliwe poczęcie swojego następcy. Podejrzewa, że Bramina. I Parvati znowu zacznie. Tyle razy już jasno mówił, jakie ma poglądy, ale ona słyszy tylko mężczyznę, który mówi, że nie da jej dzieci. To go przygnębia.

Dysonans w ośrodku słuchowym: dzwoni Morva z Finansowego. Ze wszystkich swoich ludzi w Ministerstwie, pan Nandha jedynie do niego żywi jakikolwiek szacunek. Papierowe dowody mają w sobie coś eleganckiego i pięknego. To wykrywanie przestępstw w najczystszej i najświętszej formie. Morva nigdy nie musi wychodzić z biura, nigdy nie staje na ulicy, nie grozi przemocą, nie nosi broni, ale za biurkiem na dwunastym piętrze może paroma gestami ręki i mrugnięciami powieki objąć myślą cały świat. Czysty, odcieleśniony umysł, przemykający od firmy-wydmuszki do raju podatkowego, przechowalni danych, po rachunek depozytowy. Stopień abstrakcji jego pracy ekscytuje pana Nandhę: pojęcia w ogóle nieprzekładające się na świat fizyczny. Czyste strumienie, przepływy niematerialnych pieniędzy przez chwilowe skupiska informacji.

Wytropił Odeco. To tajemnicza firma inwestycyjna zaszyta w karaibskim raju podatkowym, mocno oddana wyrzucaniu megadolarów w błoto. Jej inwestycje w Bharacie obejmują Wydział Sztucznej Inteligencji na University of Bharat w Varanasi; Ośrodek Badawczo-Rozwojowy firmy Ray Power i pewną liczbę cieplarni specjalizujących się w darwinowskim sofcie, na krawędzi legalności hodujących niskopoziomowe aeai. Ale nie takie, co wyskakują z potajemnych hazardowych zakładów na tyłach fabryczki Pasta-Tikka i wpadają w amok, myśli pan Nandha. Nawet inwestor wysokiego ryzyka, jak Odeco, nie poważyłby się współpracować z sundarbanami.

Amerykanie boją się tych dżungli, tak jak wszystkiego poza swoimi granicami, i wynajmują pana Nandhę i jemu podobnych do prowadzenia swojej niekończącej się wojny z dzikimi aeai, natomiast sam pan Nandha w dużej mierze dataradźów podziwia. Mają energię i przedsiębiorczość. Mają dumę i liczą się na świecie. O sundarbanach z Bharatu, Państw Bengalu, Bangalore i Mumbaju mówi się wszędzie. Są azylem legendarnych Trzecich Generacji, aeai rozumnych ponad rozum, przewyższających ludzką inteligencję jak bogowie.

Sundarban Bandrinath fizycznie mieści się w skromnym mieszkaniu na piętnastym piętrze, na Vidyapeeth. Sąsiedzi dataradźi Radhakrishny na pewno nawet nie podejrzewają, że obok nich mieszka dziesięć tysięcy cybernetycznych bogów. Pan Nandha przebija się klaksonem między motorowerami, żeby zaparkować, i jednocześnie przywołuje awatary. Ktoś ostrzegł Jashwanta. Dataradźowie mają wszędzie tyle czułków, wykrywających drgania globalnej sieci, że prawie jakby sami widzieli przyszłość. Zamykając samochód, pan Nandha patrzy, jak ulica i niebo wypełniają się wielkimi jak góry bogami. Śiwa skanuje ruch na łączach radiowych, Kryszna intranet i extranet, Kali unosi sierp nad talerzami satelitarnymi Nowego Varanasi, by ściąć wszystko, co zechce się z Bandrinathu wykopiować. „Nasza rozkosz to niszczenie, psoty talentem jedynym”, śpiewa chór Angielskiej Orkiestry Kameralnej.

I nagle wszystko robi się białe. Bogowie znikają z nieboskłonu. Dydona i Eneasz doznają zwarcia w połowie continuo. Pan Nandha wyrywa hoeka z ucha.

— Z drogi! Z drogi! — krzyczy do przechodniów.

W pierwszym tygodniu pracy w Ministerstwie pan Nandha przeżył impuls elektromagnetyczny o pełnej mocy. Jest nie do pomylenia. Gdy wbiega po schodach do foyer, wystukując na zacinającym się palmerze wezwanie policyjnych posiłków, wydaje mu się, że widzi coś — za duże na ptaka, za małe na samolot — co odrywa się od mieszkalnego wieżowca i znika na niebie, w poświacie miasta. Parę sekund później architraw nad oknami mieszkania na piętnastym piętrze wybucha płomieniem.

— Uciekać! Uciekać! — krzyczy pan Nandha, gdy dymiące odłamki sypią się na gapiów, ale w głowie ma tylko jedną myśl: nie zdąży teraz odebrać garnituru od Mukherjeego.

ROZDZIAŁ 13 SHAHEEN BADOOR KHAN, NAJIA

Pani premier Sajida Rana jest dziś ubrana na złoto i zielono. Jej gabinet wie, że kiedy ubiera się we flagę, należy oczekiwać powoływania się na narodową dumę. Stoi u wschodniego szczytu długiego tekowego stołu w jasnej marmurowej sali posiedzeń rządu w Bharat Sabha. Równoległą ścianę zdobią olejne portrety w złotych ramach — przodkowie i polityczne wzory. Jej ojciec, Diljit Rana, w jedwabnej todze brytyjskiego radcy królewskiego. Jawaharlal Nehru, powściągliwy i jakby lekko wystraszony w swojej pięknie skrojonej tunice, jakby widział cenę, jaką przyszłe pokolenia zapłacą za jego szybki i byle jaki układ z Mountbattenem. Mahatma, ojciec wszystkich, z miską i kołowrotkiem. Wojownicza Rani Lakshmi Bai, stojąca w strzemionach wierzchowca, dowodząca szarżą na Gwalior. Oraz autokraci z tego drugiego potężnego indyjskiego rodu współdzielącego miano Gandhi — Sonia, zabity w zamachu Rajiv, Indira — męczenniczka, Matka India.

Marmurowe ściany i sufit sali posiedzeń wyrzeźbiono w kunsztowne wzory z hinduskiej mitologii. Mimo to, akustyka jest sucha i dźwięczna. Niosą się nawet szepty. Sajida Rana kładzie dłonie na połyskującym teku, opiera się na nich — to postawa wojownika.

— Czy przetrwamy, jeśli uderzymy na Awadh?

V.S. Chowdhury, minister obrony, zwraca na swoją przywódczynię spojrzenie jastrzębich oczu.

— Bharat przetrwa. Varanasi przetrwa. Varanasi jest wieczne.

W rozbrzmiewającej echem sali nie ma wątpliwości, co chce przekazać.

— A możemy ich zwyciężyć?

— Nie. Nie ma szans. Widzieliście Shrivastavę w Białym Domu, jak podawał rękę McAuleyowi, jako przedstawiciel Najbardziej Uprzywilejowanego Państwa.

— Następna będzie Shanker Mahal — mówi sekretarz ds. energetyki, Vajubhai Patel. — Amerykanie od dawna węszą wokół Ray Power. Awadh nie musi atakować, mogą nas po prostu wykupić. Ostatnio słyszałem, że stary Ray robił Surja Namaskarę na ghacie Manikarna.

— To kto, kurna, prowadzi biznes? — pyta Chowdhury.

— Astrofizyk, handlowiec opakowań i komik-samouk.

— Bogowie, ratujcie, właściwie trzeba by się już poddać — mruczy Chowdhury.

— Nie wierzę, o czym tu się gada — mówi Sajida Rana. — Jak stare baby przy pompie. Ludzie chcą wojny.

— Ludzie chcą deszczu — mówi Biswanath, minister ochrony środowiska. — Tylko tego chcą. Żeby przyszedł monsun.

Sajida Rana zwraca się do swojego najbardziej zaufanego doradcy. Shaheen Badoor Khan zapatrzył się na marmur, jego uwagę pochłonęły wulgarne, włażące jedno na drugie pogańskie bóstwa na ścianach i na suficie. Potem w myślach usuwa co bardziej ordynarne kontury, rzeźbione stożki piersi, prostacko sterczące lingamy, sprowadza je do androgynicznego, rozmazanego ciała, wpływającego i wypływającego z własnego zarysu. W wizji pojawia się ukos kości policzkowej, elegancki łuk karku, gładka, doskonała krzywizna bezwłosej czaszki, dostrzeżona na korytarzu lotniska.

— Khan, co pan przywozi z Bengalu?

— To fikcja — odpowiada Shaheen Badoor Khan. — Bengalczycy, jak zawsze, chcą pokazać, jakimi są wielkimi inżynierami. Nowoczesna technologia na ratunek. Ta góra lodowa to sztuczka PR-owska. Są niemal tak samo wyschnięci, jak my.

— I dokładnie o to chodzi. — Głos zabiera minister spraw wewnętrznych Ashok Rana. Shaheen Badoor Khanowi nepotyzm nie przeszkadza, ale powinno się przynajmniej spróbować dopasować osobę do stanowiska. Ashok, udając, że mówi od siebie, wygłosi krótką mowę popierającą stanowisko siostry, obojętne jakie. — Ludzie chcą wody, a jeśli do tego trzeba wojny…

Shaheen Badoor Khan wzdycha delikatnie, ale wystarczająco głośno, żeby brat pani premier to zauważył. Wtrąca się minister obrony Chowdhury. Ma wysoki, zrzędliwy głos, dźwięczący nieprzyjemnymi harmonicznymi wśród kłótliwych marmurowych apsar.

— Według Zespołu Planowania Strategicznego Wojsk Lądowych najlepszy ruch to wyprzedzający atak na samą tamę. Wysłać drogą powietrzną małą grupę komandosów, przejąć tamę, utrzymać ją do ostatniej chwili, potem wycofać się przez granicę. Tymczasem naciskamy na ONZ, żeby wysłała na tamę siły pokojowe.

— Jeśli do tego czasu Amerykanie nie zarządzą sankcji — zauważa Shaheen Badoor Khan.

Wzdłuż długiego, ciemnego stołu przetacza się pomruk aprobaty.

— Wycofać się? — Ashok Rana nie dowierza. — Nasi dzielni dźawani zadają Awadhowi potężny cios, a potem podwijają ogon i uciekają? Jak to będzie wyglądać na ulicach Patny? Oni w tym Zespole Planowania Strategicznego w ogóle nie mają izzatu?

Shaheen Badoor Khan czuje, jak klimat w sali się zmienia. To pieprzenie o dumie, dzielnych żołnierzach i tchórzostwie ekscytuje ich.

— Moje zdanie, jeśli można… — mówi w idealnej, rezonującej ciszy.

— Pana zdanie jest zawsze mile widziane — wtrąca Sajida Rana.

— Według mnie największym zagrożeniem dla tego rządu są aranżowane demonstracje na rondzie Sarkhand, nie spór o tamę z Awadhem.

Głosy po obu stronach stołu podnoszą sprzeciw. Sajida Rana unosi rękę, zapada cisza.

— Panie sekretarzu, proszę dalej.

— Nie mówię, że nie będzie wojny, choć sądzę, że moje stanowisko wobec inwazji na Awadh jest już doskonale wszystkim znane.

— Babskie stanowisko — mówi Ashok Rana. Shaheen słyszy, jak szepcze do swojego doradcy: — I muzułmańskie.

— Mówię o zagrożeniach dla tego rządu. To oczywiste, że największą groźbą są dla nas wewnętrzne podziały i niepokoje, podsycane przez Shivajich. Dopóki nasza partia cieszy się masowym poparciem społecznym w sprawie uderzenia na Awadh, wszystkie negocjacje dyplomatyczne będą przechodzić przez ten gabinet. Wszyscy zgadzamy się, że wojskowy atak to tylko narzędzie, które ma ściągnąć Awadhów do negocjacyjnego stołu, mimo że Ashok ma tak dobre zdanie o dzielności naszej armii. — Patrzy Ashokowi w oczy wystarczająco długo, by dać mu do zrozumienia, że ma go za głupca, awansowanego powyżej swoich kompetencji. — Jeśli jednak Awadh i ich protektorzy z Ameryki dostrzegą polityczną alternatywę, mającą w Bharacie duże poparcie, to N.K. Jivanjee chętnie ustawi się w roli czyniącego pokój. Zostanie człowiekiem, który zapobiegł wojnie, sprawił, że na nowo popłynął Ganges i obalił butnych Ranów, hańbę Bharatu. I minie pokolenie, zanim znów będziemy oglądać tę salę od środka. To wszystko kryje się za tymi gierkami z rondem Sarkhand. Tu nie idzie o moralne oburzenie Najświętszego Hindusa Bharatu. Jivanjee chce poszczuć nas tłumem. Chce wjechać tym swoim dźagannathem przez Chandni Boulevard prosto do tej sali.

— Możemy go za coś aresztować? — pyta Dasgupta, minister spraw zagranicznych.

— Zaległe podatki? — rzuca Vipul Narvekar, asystent Ashoka Rany.

Rozlegają się dyskretne śmiechy.

— Mam propozycję — mówi Shaheen Badoor Khan. — Niech N.K. Jivanjee osiągnie to, czego chce, ale wtedy, kiedy my tego zechcemy.

— Panie Khan, proszę wyjaśnić. — Premier Sajida Rana się pochyla.

— Mówię tak: dajmy mu na razie wolną rękę. Niech sobie jedzie tym rydwanem, niech tańczą za nim Shivaji. Niech będzie głosem hinduskich narodowców, niech sobie przemawia, niech podżega do wojny i łechce urażoną bharacką dumę narodową. Niech doprowadzi kraj do wojny. Jeśli my okażemy się gołębiami, on będzie musiał zostać jastrzębiem. Już wiemy, że potrafi podburzyć tłum do zamieszek. Można ich skierować przeciwko Awadhom w peryferyjnych miastach. Oni poproszą Delhi o obronę i cała rzecz się wyeskaluje. Pana Jivanjeego nie trzeba przekonywać, żeby podjechał swoją ratha jatrą pod samą tamę w Kunda Khadar. Awadhowie będą kontratakować; wtedy do głosu dochodzimy my, jako strona poszkodowana. Partia Shivaji jest skompromitowana, jako ci, co to wszystko zaczęli; Awadhowie mają problem ze swoimi Amerykanami, a my wracamy do stołu jako partia rozsądku, rozumu i dyplomacji.

Sajida Rana się prostuje.

— Jak zawsze subtelnie, panie sekretarzu.

— Jestem tylko cywilnym urzędnikiem… — Shaheen Badoor Khan pokornie schyla głowę, ale dostrzega wzrok Ashoka Rany. Jest wściekły. Odzywa się Chowdhury:

— Panie sekretarzu, z całym szacunkiem, ale chyba nie docenia pan woli ludu Bharatu. Bharat to nie tylko Varanasi i jego problemy ze stacjami metra. My w Patnie, coś o tym wiemy, jesteśmy prostymi, patriotycznymi ludźmi. Tam każdy sądzi, że wojna zjednoczy lud i zmarginalizuje N.K. Jivanjeego. Rozgrywanie subtelnych gier w czasach narodowego zagrożenia to niebezpieczna taktyka. Przez nas i przez was płynie ten sam Ganges, nie tylko wy jesteście spragnieni. Tak jak pani mówi, pani premier: ludzie potrzebują wojny. Nie chcę iść na wojnę, ale uważam, że musimy, a skoro tak, powinniśmy uderzać szybko i jako pierwsi. Wtedy negocjujemy z pozycji siły, a kiedy w pompach pojawi się woda, wszystkim otworzą się oczy i uznają Jivanjeego i jego karsewaków za bezwartościowe śmiecie. Pani premier, czy kiedykolwiek źle oceniła pani nastroje ludzi w Bharacie?

Kiwnięcia głów, pomruki. Klimat znów się zmienia. Sajida Rana stoi u szczytu stołu Rady Ministrów i patrzy na swoich przodków i wzorce na ścianie, jak to Shaheen Badoor Khan widywał już tyle razy — wzywa ich, aby uświęcili decyzję, którą podejmie w imieniu Bharatu.

— Wysłuchałam pana, panie Chowdhury, ale myślę, że propozycja pana Khana ma sens. Skłaniam się ku temu, żeby ją wypróbować. Pozwolę N.K. Jivanjeemu odwalić robotę za nas, ale armia niech zostanie w trzygodzinnej gotowości bojowej. Panowie, meldunki na moją skrzynkę do godziny szesnastej zero zero, o siedemnastej roześlę dyrektywy. Dziękuję, zamykam posiedzenie.

Rząd i doradcy wstają, gdy Sajida Rana odwraca się i wychodzi, barwnie roztrzepotana, za nią gęsiego wychodzą asystenci. Jest wysoką, chudą, ładną kobietą; mimo wnuka w drodze ani śladu siwizny we włosach. Gdy przechodzi, Shaheen Badoor Khan czuje cień Chanel. Jeszcze raz zerka na pełzające po ścianach i suficie erotyczne bóstwa, powstrzymuje wzdrygnięcie.

W korytarzu ktoś dotyka jego rękawa: minister obrony.

— Panie Khan.

— W czym mogę pomóc, panie ministrze?

Chowdhury zaciąga Shaheena w okienną wnękę. Nachyla się ku niemu i cicho, bezbarwnie mówi:

— Panie Khan, udane spotkanie, ale przypomnę pana własne słowa: „Tylko cywilny urzędnik”.

Wciska teczkę pod pachę i odbiega korytarzem.


* * *

Najia Askarzadah, skacowana od krwi, budzi się późno w swojej koi dla studentów-turystów, w hotelu Imperial. Człapie do wspólnej kuchni w poszukiwaniu ćaju, omija Australijczyków narzekających, jak płaski jest krajobraz i że nie można dostać przyzwoitego sera, nalewa sobie szklankę i dręczona koszmarami wraca do pokoju. Przypomina sobie, jak mikroszable rzuciły się na siebie, jak zerwała się z miejsca, by razem z resztą ryknąć krwiożerczym głosem. Czuje się brudniejsza i grzeszniejsza niż po jakichkolwiek dragach albo seksie — jest od tego uzależniona.

Najia sporo się zastanawiała, czemu tak pociąga ją niebezpieczeństwo. Rodzice wychowali ją na Szwedkę, permisywnie, liberalnie pod względem seksualnym i po zachodniemu. Na wygnanie nie zabrali żadnych zdjęć, pamiątek, żadnych słów, języków ani geografii. Jedyne, co ma w sobie afgańskiego, to nazwisko. Klosz rodzicielski był tak szczelny, że Najia dopiero na pierwszym semestrze studiów, gdy profesor zaproponował jej napisanie pracy o polityce Afganistanu po wojnie domowej, zrozumiała, że ma kompletną, ukrytą tożsamość. Owa tożsamość rozwarła się przed Najią Askarzadah, skandynawską, poliseksualną studentką humanistycznego kierunku, i pochłonęła ją na trzy miesiące, podczas których owa praca stała się fundamentem jej późniejszej magisterki. Istnieje życie, które mogła prowadzić, a dotychczasowa kariera jest dla niej tylko grą wstępną. Bharat na krawędzi wojny o wodę jest przygotowaniem do powrotu do Kabulu.

Siedzi na chłodnej werandzie Imperialu i sprawdza pocztę. Pismu podoba się jej wywiad. Bardzo się podoba. Chce zapłacić za nią osiemset dolarów. Stuknięciem zatwierdza umowę w Ameryce. Jeden krok na ścieżce do samego Kabulu, ale tylko jeden. Musi zaplanować następną rozmowę. Będzie polityczna. Następnym jej rozmówcą będzie Sajida Rana. Sajida Rana interesuje wszystkich. Jaki styl rozmowy? Jak kobieta z kobietą. Pani premier, jest pani politykiem, przywódcą, członkiem potężnej dynastii w kraju, który potrafi podzielić jedno rondo i gdzie mężczyźni tak desperacko pragną ożenku, że to oni płacą posag, gdzie dzieci-potwory dojrzewające dwa razy szybciej niż zwykli ludzie sięgają po przywileje i upodobania dorosłych zanim skończą dziesięć lat, kraju, który umiera z pragnienia i zaraz z tego powodu rozpęta wojnę.

Ale przede wszystkim jest pani kobietą w społeczeństwie, gdzie kobiety o pani klasie i wykształceniu zniknęły za zasłoną nowej purdy. Co sprawiło, że udało się pani, i właściwie tylko pani, uciec od zagłaskania w tej jedwabnej klatce?

Niezły tekst. Najia otwiera palmera. Gdy już ma go wstukać, palmer ćwierka. To będzie Bernard. Chodzenie na walki jest mało tantryczne. Mało tantryczne jest chodzenie z innym facetem. Nie jest zaborczy, więc nie musi jej wybaczać, ona musi sama zadać sobie pytanie: czy to przybliży ją do samadhi?

— Bernard — mówi Najia Askarzadah — odpierdol się i tak, kurwa, zostań. Myślałam, że zazdrość u ciebie nie występuje. Czy to jest tylko kolejna bzdura, którą sprzedajesz kobietom, tak jak całą tę tantrę z twoim fiutem?

— Czy pani Askarzadah?

— Och, przepraszam, wzięłam pana za kogoś innego. Słyszy teraz silny szum powietrza.

— Halo? Halo?

Potem:

— Pani Askarzadah. Proszę w ciągu pół godziny pojawić się w hali firmy Deodar Electrical przy Industrial Road. — Wykształcony głos, z nieznacznym akcentem.

— Halo? Kto mówi, proszę posłuchać, przepraszam, że…

— Hala firmy Deodar Electrical, Industrial Road.

I rozłącza się. Najia Askarzadah spogląda na palmera, jakby trzymała w dłoni skorpiona. Ani numeru, ani nazwiska, ani słowa wyjaśnienia. Wstukuje podyktowany adres, palmer wyświetla mapę dojazdu. Po minucie jest już za bramą na motorowerze. Deodar Electrical to część dawnych terenów studia Miasta i wsi, podzielonych między małe firemki, kiedy serial przeszedł do wirtuala i przeprowadził się do głównej siedziby Indiapendent w Ranapurze. Mapa prowadzi ją pod wielką, podwójną bramę, gdzie nastolatek w długiej kurcie i kamizelce słucha przy stoliku radiowej relacji z krykieta. Zauważa, że na szyi ma trójząb Shivaji, taki sam, jaki widziała u Satnama.

— Ktoś do mnie zadzwonił i powiedział, żebym tu przyszła. Najia Askarzadah.

Młodziak lustruje ją od stóp do głów. Usilnie próbował zapuścić wąsy.

— A. Tak, powiedziano nam, że mamy na panią czekać.

— Powiedziano? Kto?

— Proszę ze mną.

Otwiera małe drzwiczki we wrotach bramy. Pochylają się i przechodzą.

— Ooo, wow — wyrywa się Najii.

Ratha jatra wznosi się na piętnaście metrów pod studyjnymi reflektorami, jak czerwono-złota piramida balkonów i balustrad, kipiąca od bogów i aditjów. To ruchoma świątynia. Na jej szczycie, niemal dotykając dźwigarów stropu, znajduje się pleksiglasowa kopuła z figurą Ganeśi na tronie, ludowego boga zawłaszczonego przez Shivajich. Podstawa, szeroki taras dla działaczy partyjnych i PR-owców, spoczywa na dwóch płaskich platformach.

— Te ciężarówki są spięte ze sobą — mówi z zapałem przewodnik.

— Zawsze będą równo jechać, rozumie pani? Przyczepimy liny, jeśli ludzie będą chcieli pokazać, że ciągną, ale Shivaji nie zamierza nikogo wykorzystywać.

Najia nigdy nie widziała startu rakiety, nigdy się tym nie interesowała, ale wyobraża sobie, że tamte hale montażowe charakteryzuje podobny zgiełk i zapał: wszystko otoczone dźwigami i rusztowaniami, robotnicy w kombinezonach i maskach przeciwpyłowych chodzą w górę i dół wzdłuż złotych burt, lekkie roboty łączeniowe wtykają ryjki z klejem w różne kąty i zakamarki. Powietrze otumania zapachem farby i pyłem włókna szklanego, stalowa hala dźwięczy elektrycznymi zszywaczami, wiertarkami, tarczówkami. Najia przygląda się unoszonemu w górę na linach posągowi Vasu. Dwóch robotników z nalepkami Shivaji na kombinezonach wkleja go na miejsce, pośrodku rozety akolitów tańczących wokół Wisznu na tronie. Pośrodku wznosi się złoty zikkurat świętego wehikułu. Rydwan Dźagannatu. Moloch we własnej osobie.

— Proszę robić zdjęcia — mówi przewodnik. — Bezpłatnie.

Najia uruchamia aparat w palmerze, trzęsą się jej ręce. Wchodzi między robotników i maszyny i pstryka, dopóki nie zapełni całej pamięci.

— A one mogą, tego… do gazet? — bąka do Shivajiego, który wydaje się tu jedyną osobą obdarzoną jakąkolwiek władzą.

— Ależ tak — odpowiada. — Chyba po to tu panią sprowadzono.

Palmer cicho dzwoni. Znów nieujawniony numer. Najia ostrożnie odbiera.

— Słucham?

Tym razem to nie ten wykształcony głos. Kobieta.

— Halo? Łączę rozmowę z panem N.K. Jivanjeem.

— Kto…? Słucham…? Halo? — jąka się Najia.

— Pani Askarzadah? Witam. — To on. To naprawdę on. — I co pani sądzi?

Brakuje jej słów. W gardle zasycha. Przełyka ślinę.

— No, eee… imponujący.

— Świetnie. Tak właśnie ma być. Kosztował cholernie dużo pieniędzy, ale wydaje mi się, że zespół odwalił kawał dobrej roboty, prawda? Składa się w większości z byłych scenografów i dekoratorów z telewizji. Cieszę się, że się pani podoba. Myślę, że zrobi podobne wrażenie na wielu innych osobach. Oczywiście, naprawdę liczą się tylko Ranowie. — Śmiech Jivanjeego to głęboki czekoladowy bulgot. — A więc, pani Askarzadah. Możliwość obejrzenia mojego wozu wcześniej to ogromny przywilej, który przyniesie pani godziwą sumę pieniędzy. Rozumie pani, prawda? Bez wątpienia zastanawia się pani: o co chodzi? Chodzi po prostu o to, że partia, której mam zaszczyt przewodzić, czasami nie chce wypuszczać niektórych informacji konwencjonalnymi kanałami. Więc pani będzie tym nieoficjalnym kanałem. Oczywiście rozumie pani, że możemy to zawiesić w każdej chwili. Moja sekretarka przygotowała krótkie oświadczenie, które zaraz prześle na pani palmera. Mówi o mojej pielgrzymce, o mojej lojalności wobec Bharatu, mojej intencji, by ta pielgrzymka była narzędziem zjednoczenia narodowego w obliczu wspólnego wroga. Wszystko to jest do weryfikacji w moim biurze prasowym. Czy mogę liczyć, że coś z tego pokaże się w wieczornych wydaniach? Świetnie. Bardzo dziękuję, pani Askarzadah, i pozdrawiam.

Przygotowane oświadczenie przychodzi z dyskretnym sygnałem. Najia przegląda je. Dokładnie, jak mówił N.K. Jivanjee. Czuje się, jakby ktoś walnął ją w czoło czymś wielkim, ciężkim i miękkim. Ledwo słyszy co mówi chłopaczek z Shivaji:

— To on? To naprawdę był on? Nie słyszałem wszystkiego, co on mówił?

N.K. Jivanjee. Z Sajidą Raną każdy może pogadać. Ale N.K. Jivanjee. Najia Askarzadah obejmuje się z radości rękoma. Pierwsza! Na wyłączność! Zdjęcia copyright by Najia Askarzadah. Licencje kupi cała planeta, zanim atrament wyschnie na umowie. Jest już na motorowerze, kurs na redakcję „Bharat Timesa”. Wymyka się przez bramę z drutu prosto pod nadjeżdżający szkolny autobus, gdy jednej myśli udaje się przebić przez oszołomienie:

„Dlaczego ja?”.


* * *

O dziesiątej wystąpi Mumtaz Huq, piosenkarka ghazal. Shaheen Badoor Khan ma nadzieję być o tej porze daleko stąd. Nawet nie lubi Mumtaz Huq. Ma ją na paru składankach w samochodzie, ale ona nie ma tak czystego głosu jak R.A. Tora. Po prostu nie lubi takich imprez. Ściska w dwóch dłoniach szklankę soku z granatów i trzyma się w cieniu, skąd może dyskretnie obserwować.

Ogród Dawarów jest chłodną, wilgotną oazą pełną pawilonów i altan pośród słodko pachnących drzew i misternie wystrzyżonych krzewów. Mówi o pieniądzach i łapówkach dla Departamentu Wodociągów. Świecowe latarnie i olejowe pochodnie zapewniają barbarzyńskie oświetlenie. Kelnerzy w radźputańskich kostiumach krążą między gośćmi ze srebrnymi tacami z przekąskami i kieliszkami. Na pandalu pod drzewiastymi jaśminami muzycy rzępolą i dudlą do rytmu elektrycznego basu. Tu wystąpi Mumtaz Huq, a później będą fajerwerki. To właśnie powtarzała Neelam Dawar wszystkim swoim gościom. Ghazal i fajerwerki. Radujcie się!

Bilquis Badoor Khan wyszukuje męża w kryjówce.

— Skarbie, chociaż trochę byś się postarał.

Shaheen Badoor Khan całuje żonę na pokaz, po całusie w każdy policzek.

— Nie. Zostaję tutaj. Albo mnie rozpoznają i jest jeden temat, wojna, albo nie, i wtedy szkoły, kursy akcji i krykiet.

— Krykiet… tak a propos… — Bilquis dotyka lekko, konspiracyjnym gestem, rękawa Shaheena. — Shaheen, posłuchaj… to bezcenne… Nie wiem, skąd Neelam je bierze. W każdym razie, ta straszna, niechlujna wieśniara, czyjaś żona, znasz ten typ, wysiadła prosto z autobusu z Biharu, wżeniła się wysoko i wszyscy muszą o tym wiedzieć. O, widzisz, tam stoi. No, w każdym razie: stoimy sobie, rozmawiamy, a ona krąży wokół, widać, że biedactwo chce wtrącić swoje trzy rupie. Schodzi na krykiet i stulecie Tandona, wtedy się odzywa: czy to nie wspaniałe, że tak przy ósmej piłce, w sam raz na herbatę… Poważnie. Według niej over ma osiem piłek. No, po prostu bezcenne.

Shaheen Badoor Khan patrzy na kobietę stojącą samotnie pod pagodowym figowcem, z kubkiem lassi w dłoni. Dłoń na srebrnym kubku jest smukła i długa, wymalowana henną. Obrączkę ma wytatuowaną na palcu. Nosi się z wiejską elegancją, wysoka, wyrafinowana na swój naturalny, niezmanierowany sposób. Shaheenowi Badoor Khanowi wydaje się niewypowiedzianie smutna.

— Tak, bezcenne — mruczy, odwracając się od żony.

— Oj, Khan! Myślałam, że pokażesz tam swoją pogańską gębę.

Shaheen Badoor Khan próbował trzymać się z dala od Bala Ganguly'ego, ale grubas wyczuwa nowiny na kilometr, jak ćma Actias luna. To jego cel w życiu i pasja — jest właścicielem największego varanaskiego portalu z informacjami. Choć nigdy nie widzi się go bez orszaku nieżonatych współpracowników — imprezy, na które go zapraszają, wabią kobiety, jakie chcieliby poślubić — sam Ganguly jest zaprzysięgłym kawalerem. „Tylko dureń zaharowuje się, budując sobie klatkę”, mawia. Shaheen Badoor Khan wie także, że jest liczącym się donatorem Shivaji.

— No i co tam u Sabha? Mam sobie kopać schron czy tylko robić zapasy ryżu?

— Przykro mi cię rozczarować, ale nie ma wojny w tym tygodniu. — Shaheen Badoor Khan rozgląda się za drogą ucieczki. Kawalerowie go okrążają.

— No wiesz, nie zdziwiłbym się, gdyby Rana wypowiedziała wojnę, a pół godziny później wysłała buldożery na rondo Sarkhand. — Ganguly śmieje się z własnego dowcipu. Ma tubalny, bulgotliwy, zaraźliwy śmiech. Shaheen Badoor Khan sam łapie się na uśmiechu. Dworzanie konkurują, kto się zaśmieje najgłośniej. Sprawdzają, czy patrzą na nich jakieś kobiety. — Ale wiesz, Khan. Wojna to poważna sprawa. Sprzedaje ogromne ilości powierzchni reklamowej.

Niezamężne kobiety, zgromadzone w swoim pawilonie, zerkają mimo przyzwoitek, uśmiechają się, ale nie śmią spojrzeć prosto w oczy. Shaheen Badoor Khan znów zwraca uwagę na żonę ze wsi pod świętym figowcem. Między światami. Ani tu, ani tam. Najgorsze miejsce na świecie.

— Nie pójdziemy na wojnę — rzuca gładko Shaheen Badoor Khan. — Jeśli pięć tysięcy lat historii wojen czegoś nas nauczyło, to właśnie tego, że nie nadajemy się do wojen. Lubimy pozować, potrząsać szablą, ale do bitwy się nie palimy. Tak właśnie przejechali się po nas Brytyjczycy. Siedzieliśmy sobie na naszych obronnych pozycjach, oni nadchodzili i nadchodzili, a my myśleliśmy: „No, kiedyś muszą przestać”. Ale oni nacierali dalej, z bagnetami na broni. Tak samo było w zero drugim i w dwudziestym ósmym w Kaszmirze, tak samo będzie w Kunda Khadar. Zgromadzimy wojska po naszej stronie tamy, oni po swojej, rzucimy sobie parę pocisków z moździerza, wszyscy zadowolą swój izzat i będą mogli rozejść się do domów.

— W dwudziestym ósmym ludzie nie ginęli z braku wody — mówi gniewnie jeden z gazeciarzy.

Ganguly zamiera, przełyka kolejną dowcipną ripostę. Byle reporterzy nie odzywają się ni stąd, ni zowąd do prywatnych sekretarzy pani premier. Shaheen Badoor Khan wykorzystuje ogólne zakłopotanie, żeby wykręcić się od dalszej rozmowy. Dziewczyny z niskich kast wodzą za nim oczyma. W mieście czy na wsi, władza pachnie tak samo. Shaheen Badoor Khan kiwa im głową, ale już widzi Bilquis na kursie przechwytującym, z jej przyjaciółkami eksprawniczkami. Kobiety, Które Kiedyś Występowały w Sądzie. Kariera Bilquis, jak u całego pokolenia wykształconych, pracujących kobiet, zniknęła za woalem zajęć towarzyskich i konwenansów. Nie wypędził ich z miejsc pracy żaden imam, żadne prawo, żaden kastowy obyczaj. Po co pracować, skoro o każdą pracę bije się pięciu mężczyzn, a dowolna wykształcona, atrakcyjna towarzysko kobieta może się wżenić w pieniądze i prestiż? Witamy w szklanej zenanie.

Te szalenie bystre kobiety rozmawiają teraz o wdowie po wspólnym znajomym: szanowana dama, działaczka Shivaji, całkiem inteligentna. Wróciła do domu spod stosu na ghacie i co? Bankrutka. Ani paisy w kieszeni. Wszystkie meble, do ostatniej deski, poszły jako zabezpieczenia. Dwa tysiące czterdziesty siódmy, a wykształcona kobieta nadal może wylądować na ulicy. No, ale przynajmniej nie musiała pójść do tych, wiecie… Organistów. Ktoś coś słyszał o niej ostatnio? Trzeba by zajrzeć. Dziewczyny muszą się trzymać razem. Solidarność i w ogóle. Facetom nie można ufać.

Muzycy zajmują miejsca na pandalu, stroją instrumenty, wygrywają sobie nawzajem po nucie. Kiedy na scenę wejdzie Mumtaz Huq, Shaheen Badoor Khan się ewakuuje. Koło bramy jest drzewo, schowa się w jego cieniu, a kiedy rozlegnie się owacja, wykradnie się i zawoła taksówkę. Ktoś inny też dostrzegł tę okazję, facet w wymiętym, urzędniczym garniturze, z pełnym kieliszkiem Omara Chajjama w dłoni. Rysy twarzy ma dość wyrafinowane, choć przykryte mocnym cieniem jednodniowego zarostu. Ma wielkie, ciemne, zwierzęce oczy, a w nich zwierzęcy strach — instynktowny strach zwierząt przed tym co nowe.

— Nie lubi pan muzyki? — pyta Shaheen Badoor Khan.

— Wolę klasyczną — odpowiada tamten. Ma głos kształcony w Anglii.

— Zawsze uważałem Indirę Shankar za niedocenioną artystkę.

— Nie, klasyczną, znaczy zachodnią klasyczną. Renesans. Barok.

— Znam trochę, ale raczej nie gustuję. Niestety, dla mnie strasznie pobrzmiewa histerią.

— To romantycy — mówi tamten z uśmiechem, widać, że już uznał go przynajmniej trochę za swojego. — A czym się pan zajmuje?

— Jestem urzędnikiem państwowym — odpowiada Shaheen Badoor Khan.

Mężczyzna zastanawia się nad jego odpowiedzią.

— Ja też — mówi. — A mogę wiedzieć, jaka specjalność?

— Zarządzanie informacją.

— Moja to zwalczanie szkodników — mówi. — Zatem, zdrowie gospodarzy.

Unosi kieliszek, a Shaheen Badoor Khan zauważa, że jego garnitur jest poplamiony kurzem i dymem.

— Tak jest — potakuje. — Zdrowie dziecka.

Mężczyzna się krzywi.

— Tu się z panem nie zgodzę. Mam spore obiekcje wobec terapii genowej.

— Dlaczego?

— To recepta na rewolucję.

Shaheen Badoor Khan aż podskakuje, słysząc zaciętość w jego głosie. Gość ciągnie:

— Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje Bharat jest kolejna kasta. Mogą się nazywać Braminami, a w istocie są prawdziwymi Niedotykalnymi. — Opamiętuje się. — Proszę wybaczyć, naprawdę nic o panu nie wiem, czy pan…?

— Dwóch synów — odpowiada Shaheen Badoor Khan. — Tradycyjną metodą. Chwała Bogu, już bezpiecznie studiują, pewnie co wieczór chodzą na takie imprezy i polują na materiał do ożenku.

— Jesteśmy kalekim społeczeństwem — mówi tamten.

Shaheen Badoor Khan zastanawia się, czy on nie jest czasem dżinnem, wysłanym, by poddać go próbie: każde jego słowo trafia go prosto w serce. Wspomina młode małżeństwo, świetlane perspektywy kariery, droga usłana różami, rodzice tacy z nich dumni, tacy zachwyceni. No i oczywiście czekają na wnuki. Macie wszystko, oprócz tego jednego — syna. Syna i rezerwowego syna. Potem wizyty lekarzy, o których nie prosili, rodziny studiujące wyniki. Potem malutkie, gorzkie pigułki i czas krwi. Shaheen Badoor Khan nie jest w stanie zliczyć, ile córek spuścił z wodą. Tymi oto rękoma wyłamywał kończyny bharackiemu społeczeństwu.

Pogadałby z nim dłużej, ale uwagę tamtego odwraca przyjęcie. Shaheen patrzy tam, gdzie on: kobieta, z której szydziła Bilquis, piękna dama ze wsi, przedziera się przez podekscytowany tłum. Zaraz wejdzie diwa.

— Moja osobista żona — mówi facet. — Proszę wybaczyć. Miło mi było pana poznać.

Odstawia kieliszek z szampanem na podłogę i idzie do niej. Oklaski; na scenie pojawia się Mumtaz Huq. Uśmiecha się i uśmiecha i uśmiecha do publiczności. Dzisiaj wieczorem, pierwsza piosenka będzie dedykowana hojnym gospodarzom, będzie życzeniem nadziei, długiego życia i szczęścia dla ich błogosławionego dziecka. Muzycy zaczynają. Shaheen Badoor Khan się wymyka.

Uniesiona dłoń Shaheena Badoor Khana nie zatrzymuje żadnej z taksówek, nieczęstych na tym przedmieściu, gdzie jeździ się prywatnymi środkami transportu. Terkoce fatfat, zawraca w przerwie zieleńca pośrodku ulicy i podjeżdża do krawężnika. Shaheen rusza ku niemu, ale kierowca dodaje gazu i odjeżdża. Shaheen Badoor Khan dostrzega jakąś postać, owiniętą obfitą szatą, w cieniu plastikowej budki. Fatfat jeszcze raz przejeżdża przez pas rozdzielający i zbliża się do Shaheena. Z bąbla wygląda jakaś twarz, elegancka, obca, nie z tego świata. Kości policzkowe rzucają cienie. Światło połyskuje na bezwłosej, przyprószonej miką czaszce.

— Zapraszam, może pan pojechać ze mną.

Shaheen Badoor Khan cofa się, jakby dżinn wypowiedział tajemne imię jego duszy.

— Nie tutaj, nie tutaj — szepcze.

Neutko mruga, rzuca mu spowolnionego całusa. Silniczek wyje, maleńki fatfat odpływa w noc. Uliczne światło wydobywa coś srebrnego na szyi neutka, triśulę Śiwy.

— Nie — błaga Shaheen Badoor Khan. — Nie.

Spoczywa na nim odpowiedzialność. Wprawdzie synowie dorośli i wyfrunęli, żona jest dlań obcą osobą, ma jednak na głowie wojnę, suszę, troskę o całe państwo. Niemniej, kierunek, jaki podaje kierowcy maruti, które udaje mu się wreszcie zatrzymać, nie prowadzi do haweli państwa Khanów. W inne miejsce, szczególne miejsce. Miał nadzieję, że już nigdy nie będzie musiał tam iść. Wątłą nadzieję. To szczególne miejsce znajduje się w gali zbyt wąskim, by wjechać samochodem, przykrytym od góry misternie rzeźbionymi dźharokami i pudłami klimatyzatorów. Shaheen Badoor Khan otwiera drzwi taksówki i wysiada w inny świat. Oddycha płytko, ściśniętą, drżącą piersią. Tutaj. W mignięciach światła z otwierających się i zamykających drzwi, dwie sylwetki, zbyt smukłe, zbyt eleganckie, zbyt niesamowite, by należeć do przyziemnych ludzi.

— Och — wzdycha cicho. — Och.

ROZDZIAŁ 14 TAL

Tal biegnie. Głos woła je po imieniu z taksówki. Nie ogląda się. Biegnie, wydymając za sobą szal rozmazujący się w mgłę ultrabłękitnych orientalnych kwiatów. Trąbią klaksony, nagle pojawiające się twarze wykrzykują obelgi; pot i zęby. Tal chwieje się, o włos uniknąwszy potrącenia przez małego, szybkiego forda; muzyka łupie umc-umc-umc. Wiruje, robi unik przed ogłuszającym klaksonem ciężarówki, prześlizguje się między wiejskim pikapem i ruszającym z przystanku autobusem. Na moment zatrzymuje się na pasie rozdzielającym, ogląda. Bąbel fatfata wciąż powarkuje na chodniku. Postać stoi tam, mignęła mu w świetle reflektorów. Tal daje nurka w stalową rzekę.


* * *

Tego ranka Tal próbowało się ukryć, za pracą, za ogromnymi, zachodzącymi na boki ciemnymi okularami pilota tilt-jeta, za Panem Kaca, ale każdy musiał przyjść po porcję plotek o niessssamowitych gościach na tej niesssamowitej imprezie. Neeta była wręcz znokautowana taką liczbą gwiazd. Nawet wyluzowani gostkowie kręcili się wokół stacji roboczej Tala, żaden oczywiście nie zapytał wprost, ale chłonęli aluzje i podejrzenia.

W plotkarskiej sieci było tego pełno, podobnie na kanałach z informacjami, nawet serwisy rozsyłające najnowsze nagłówki wrzucały zdjęcia z przyjęcia na palmery ludzi w całym Bharacie. Na jednym z nich para neutków szła na całość na parkiecie, a naokoło sławy z czołówki listy klaskały i wiwatowały.

Potem za oczyma Tala pękła neuronowa Kunda Khadar i wszystko zalało go z powrotem. Każdy. Drobny. Szczegół. Grzebanie się taksówkarza, szepty i przekleństwa w hotelu na lotnisku. Blask poranka, beznamiętny i szary, obiecujący kolejny dzień niemiłosiernego ultraskwaru i wizytówka na poduszce. „Niebranżowy”.

— Och — szepnęło Tal. — Nie.

Wymknęło się do domu tak wcześnie, jak tylko pozwolił zbliżający się ślub Aparny Chawli i Ajay Najiadwali, jak trzęsący się, paranoiczny wrak człowieka. Skulone w fatfacie czuło obecność wizytówki w torbie, ciężką i niepewną, jak uran. Pozbądź się jej teraz. Niech wyfrunie przez okno. Niech ześliźnie się z siedzenia. Zgub, zapomnij. Ale nie mogło. Okropnie, potwornie się bało, że zakochało się bez pamięci i że nie ma na tę okazję żadnej ścieżki dźwiękowej.

Kobiety znowu kursowały po schodach, w górę i w dół z plastikowymi kanisterkami, ich rozmowy przygasały, gdy Tal przeciskało się obok, mamrocząc przeprosiny, potem wznawiały się chichoty i ciche szepty. Każdy rumor, każdy strzęp głosu z radia wydawał mu się ciśniętą w nie bronią. Nie myśl o tym. Za trzy miesiące się stąd wyniesiesz. Tal wpadło do swojego pokoju, zdarło z siebie sztywne, cuchnące papierosami imprezowe ciuchy i nagie zanurkowało do swojego wspaniałego łóżka. Zaprogramowało sobie dwie godziny snu bez REM, ale ekscytacja, ból serca i cudowna, niesamowita konsternacja wygrały z podskórnymi pompami, leżało więc na plecach, obserwując, jak po suficie wędrują, jak powolne robaki, świetlne dziobki rzucane przez mocowania żaluzji, i słuchając pozbawionego głosu, chóralnego głosu poruszającego się miasta. Rozprostowało ostatnią, szaloną noc, wygładziło wszystkie jej fałdy. Nie szło na imprezę, żeby zaangażować się uczuciowo. Ani nawet po seks. Szło po prostu, żeby dobrze się bawić, ze sławami, z odrobiną blichtru. Nie szukało takiej przepięknej osoby. Nie chciało się wiązać. Nie chciało związku, relacji. A już ostatnią rzeczą była miłość od pierwszego wejrzenia. Miłość i inne okropieństwa — wydawało mu się, że zostawiło je za sobą, w Mumbaju.

Mana Bharat długo nie reagowała na pukanie Tala. Wyglądała, jakby cierpiała ból, jej ręce niepewnie manipulowały przy zamkach. Tal obmyło się w szklance wody, spłukując wierzchnie warstwy snu i brudu, ale dym, alkohol i seks wżarły się w ciało. Czuło je od siebie, siedząc na niskiej sofie i patrząc na lecące w kablówce informacje bez fonii, podczas gdy staruszka przygotowywała ćaj. Szło jej to wolno, z wyraźną trudnością. Jej starzenie się przerażało Tala.

— No więc — zaczęło Tal — chyba się zakochałom.

Mama Bharat zakołysała się na fotelu, przechylając głowę.

— Więc musisz mi wszystko powiedzieć.

I Tal zaczęło swoją historię, od wyjścia spod drzwi Mamy Bharat, aż po wizytówkę na poduszce następnego, martwego ranka.

— Pokaż mi — powiedziała Mama Bharat. Obracała ją w swojej skórzastej, małpiej dłoni. Zasznurowała usta.

— Mężczyzna, który zostawia wizytówkę z adresem klubu, a nie domu, nie przekonuje mnie.

— To nie mężczyzna.

Mama Bharat zamknęła oczy.

— Oczywiście. Przepraszam. Ale zachowuje się jak mężczyzna. — W gorącym świetle wpadającym przez skośne drewniane żaluzje zawirowały pyłki kurzu. — Co do niego czujesz?

— Czuję, że jestem zakochane.

— Nie o to pytałam. Co czujesz do niego?

— Chyba… czuję… chcę być z nim, chcę iść, gdzie ono idzie, widzieć to, co ono widzi, robić to, co robi, po prostu, żeby poznać te wszystkie drobne drobiazgi. Ma to jakiś sens?

— Wszelki sens na świecie — odparła Mama Bharat.

— I jak pani myśli, co mogę zrobić?

— A co możesz zrobić innego?

Tal wstało raptownie, zacisnęło dłonie.

— No to zrobię. Zrobię.

Mama Bharat uratowała porzuconą filiżankę Tala z dywanu, zanim zdążyło zalać go słodkim, gorącym ćajem w ekscytacji i determinacji. Śiwa Nataradźa, Pan Tańca, z uniesioną na wieki niszczycielską stopą, przyglądał mu się ze swego stanowiska na komodzie.

Tal spędziło resztę popołudnia na rytuale wychodzenia na miasto. Był to namaszczony i skomplikowany obrzęd, zaczynający się od sporządzenia miksu. W myślach zatytułowało go Dziwny klub — na wyprawę do Tranha. Aeai-DJ ściągnęła sobie mieszankę późnochilloutowych rytmów oraz muzyki wietnamsko-birmańsko-assamskiej. Tal zdjęło z siebie uliczne ciuchy i stanęło przed lustrem, unosząc ramiona nad głową, zachwycając się okrągłymi barkami, szczupłym jak u dziecka torsem, pełnymi udami, podbrzuszem wolnym od jakiegokolwiek seksualnego narządu. Uniosło nadgarstki, przyjrzało się w odbiciu gęsiej skórce podskórnych przycisków. Kontemplowało piękne blizny.

— Dobra, zagraj.

Muzyka ryknęła, aż zatrzęsła się podłoga. Paswan, sąsiad, niemal od razu zaczął walić w ścianę i wykrzykiwać o hałasie drugiej zmianie biednej żonie i dzieciach, które doprowadzi do obłędu ten świr cudak zboczeniec. Tal ukłoniło się sobie w namaste, przetańczyło do klitkowatej garderoby i baletowym obrotem zaciągnęło zasłonę. Wyginając się do rytmu, przeglądało ubrania, splatając permutacje, sugestie, znaki i sygnały. Pan Paswan walił teraz do drzwi, klnąc się, że spali je żywcem, sam zobaczy. Tal położyło zestaw ubrań na łóżku, przetańczyło do lustra, w ścisłym porządku od lewej do prawej otworzyło pudełka z kosmetykami i przygotowało się do komponowania.

Kiedy słońce zachodziło przepięknym karminem zanieczyszczeń i krwi, Tal było już ubrane, umalowane i przygotowane. Paswanowie przestali walić godzinę temu i teraz traktowali Tala półgłośnym szlochem. Tal wyciągnęło kość pamięci z odtwarzacza, wsunęło do torby i wyszło w szalony szalony wieczór.

— Pod ten adres proszę.

Kierowca fatfata zerknął na kartę i kiwnął głową.

Klub mieścił się w nieciekawym zaułku, jak to najlepsze kluby — Tal wiedziało z doświadczenia. Drzwi miał z rzeźbionego drewna, szare i postrzępione od lat upału i zanieczyszczeń. Tal domyślało się, że są starsze niż brytyjskie rządy. Zamrugało dyskretne bindi kamerki. Drzwi otworzyły się przy dotyku. Tal wyłączyło swój miks, żeby słyszeć. Tradycyjna muzyka, gra dhol i bansuri.

Wzięło głęboki oddech i weszło do środka.

Kiedyś było to eleganckie haweli. Balkony z takiego samego zerodowanego drewna wznosiły się na pięć pięter nad środkowym dziedzińcem-ogrodem, teraz zakrytym szkłem. Po rzeźbionych drewnianych kolumnach puszczono pnącza i pnące farmako-banany, by wspięły się aż do żeber szklanej kopuły. Ze środka dachu zwisały grona bioluminescencyjnych lampek, jak dziwne, zepsute owoce; na wykafelkowanej podłodze porozstawiano terakotowe oliwne lampki. Wszystko migotało i kryło się w cieniach. Z zakamarków drewnianych krużganków dobiegały ciche rozmowy i melodyjny bulgot śmiechu neutków. Muzycy, skupieni na rytmie, siedzieli zwróceni twarzami do siebie na macie obok sadzawki, płytkiego prostokąta upstrzonego liliami.

— Witaj w moim domu.

Drobna kobieta o ptasich rysach pojawiła się jak bóg na filmie. Miała na sobie karmazynowe sari, bramińskie bindi i przekrzywiała głowę. Tal domyślało się, że ma z sześćdziesiąt pięć, siedemdziesiąt lat. Jej spojrzenie skakało mu po twarzy.

— Czuj się jak u siebie w domu. Mam tu gości ze wszystkich towarzyskich kręgów, z Varanasi i nie tylko. — Zerwała spomiędzy szerokich liści banana wielkości kciuka, obrała go i podała Talowi. — Jedz. Rosną dziko.

— Nie chcę być niekulturalne, ale…

— Ale chcesz wiedzieć, co on ci zrobi. Wprowadzi cię w nasz tutejszy klimat. Jeden na początek, taki jest tutaj zwyczaj. Jest wiele odmian, ale te przy drzwiach są dobre na początek. Resztę odkryjesz podczas dalszej podróży. Rozluźnij się, moje piękne. Jesteś wśród przyjaciół.

Jeszcze raz podała mu banana. Biorąc go, zauważyło łuk plastiku za jej prawym uchem. Blindhoek, hoek dla niewidomych. Ugryzło banana. Smakował jak banan. Nagle zaczęło dostrzegać szczegóły rzeźby na drzwiach, wzór na kafelkach, kolory i splot dhuri. Poszczególne frazy muzyczne oddzieliły się od siebie, zaczęły się gonić i oplatać nawzajem. Ostrość widzenia. Wyostrzenie świadomości. Światło gdzieś w tyle głowy, jak wewnętrzny uśmiech. Tal zjadło w dwóch kęsach resztę banana. Niewidoma kobieta wrzuciła skórkę do małego, drewnianego kosza już do połowy wypełnionego czerniejącymi, pachnącymi łupinami.

— Szukam kogoś. Tranha.

Czarne oczy staruszki zwróciły się ku jego twarzy.

— Tranh. Śliczność. Nie, Tranha jeszcze tu nie ma. Ale Tranh będzie, za czas jakiś. — Staruszka radośnie klasnęła w dłonie.

Potem banan wszedł i Tal poczuło, jak relaksujące ciepło rozchodzi mu się od agna ćakry. Włączyło muzykę i zaczęło zwiedzać dziwny klub. Balkony mieściły niskie sofy i otomany, poustawiane dyskretnie wokół stolików. Dla niebiorących bananów były eleganckie mosiężne fajki wodne. Tal przepłynęło obok spowitej dymem, poruszającej się w zwolnionym tempie pary neutków. Kiwnęły mu głowami. Ale było też mnóstwo płciowców. W jednym zakątku Chinka w pięknym, czarnym kostiumie całowała się z neutkiem, leżącym na plecach na otomanie. Jej palce igrały z hormonalną gęsią skórką na przedramieniu. Gdzieś głęboko Tal myślało, że naprawdę powinno stąd iść, ale czuło tylko unoszący je ciepły prąd. Dobrze by zrobił jeszcze jeden banan…

Odmiana z ostatniej kolumny po lewej przyniosła krótki, ostry przypływ przyjemności. Tal przesunęło się ostrożnie nad brzeg sadzawki, żeby spojrzeć w górę po balkonach. Im wyżej się wchodzi, tym mniej potrzeba ubrania — wywnioskowało. I w porządku. Wszystko było w porządku. Przecież ślepa staruszka powiedziała.

— Tranh? — zapytało splątanych ciał skupionych wokół pachnącej nargili.

Boleśnie młode i śliczne neutko o delikatnych wschodnioazjatyckich rysach wyjrzało spomiędzy mężczyzn.

— Przepraszam — rzuciło Tal i błądziło dalej. — Widzieliście Tranha? — zapytało kobiety o nerwowej minie stojącej obok kanapy pełnej roześmianych neutków. Wszyscy na niego spojrzeli. — Jest tu Tranh?

Mężczyzna stał przy trzecim pnączu z magicznymi bananami. Był ubrany oficjalnie: w półformalny wieczorowy garnitur. Jayjay Valaya — domyśliło się Tal po kroju. Przystojny facet, w średnim wieku, ale dbający o własne ciało. Delikatne, estetyczne rysy, wąskie wargi, błysk inteligencji w rozbieganych oczach. I oczy, i twarz zdradzały nerwowość. Dłonie, zauważyło Tal dzięki cudownej, bardzo wszystko wyostrzającej, mocy bananów, były wymanikiurowane i drżały.

— Słucham? — zapytał elegant.

— Tranh. Tranh. Jest tu gdzieś?

Facet skonsternował się, potem urwał banana z kiści nad głową. Podał go Talowi.

— Szukam kogoś — odpowiedziało Tal.

— A kto to jest? — zapytał tamten, znów wyciągając banana. Tal odsunęło go delikatnie dłonią.

— Tranh? Widział pan? Nie… — I już prawie odchodziło.

— Proszę! — zawołał za nim elegant, ściskając banana między palcami jak lingam. — Proszę, zostań ze mną i mów, po prostu mów…

I wtedy zobaczyło go. Ten profil, ułożenie kości policzkowych, sposób pochylania się przy ożywionej rozmowie, gra dłoni w świetle latarń, śmiech jak świątynny dzwon, były nie do pomylenia nawet w tym migotliwym blasku, w cieniu rzucanym przez balkony.

— Tranh.

Nie uniosło wzroku, pogrążone w ożywionej rozmowie z przyjaciółmi, wszyscy pochyleni nad niskim stolikiem, głęboko we wspólnych wspomnieniach.

— Tranh.

Tym razem usłyszało. Uniosło wzrok. W pierwszej chwili Tal wyczytało z jego twarzy puste niezrozumienie. Nie kojarzę cię. Potem rozpoznanie, przypomnienie, zdumienie, szok, niezadowolenie. Na koniec zażenowanie.

— Przepraszam — powiedziało Tal, wycofując się z niszy. Gapiły się nań wszystkie twarze. — Przepraszam, to pomyłka…

Odwróciło się i dyskretnie uciekło. W jego czaszce pulsowała potrzeba płaczu. Nieśmiały mężczyzna wciąż stał wśród liści. Wciąż czując na sobie oczy wroga, Tal przyjęło banana z jego miękkiej dłoni, obrało go, wgryzło się. Farmakologia zaraz zaskoczyła, poczuło, jak rozmiary dziedzińca rozdymają się do nieskończoności. Oddało mężczyźnie dziwny owoc.

— Nie, dziękuję — wyjąkał, ale Tal już ujęło go za ramię i prowadziło do pustej loży z sofą. Spojrzenia tamtych wciąż piekły go w tyle głowy.

— A więc — powiedziało, siadając bokiem na niskiej sofie i owijając szczupłymi rękoma zgięte kolana. — Chce pan porozmawiać ze mną, to rozmawiajmy.

Spojrzenie w tył. Dalej patrzą. Skończyło banana, migotliwe latarnie rozleciały się na boki, następną wyraźną myślą było wyobrażenie frontu kurdyjskiej restauracji. Kelner poprowadził ich pomiędzy zdumionymi gośćmi do małej loży na tyłach, odgrodzonej pachnącym, rzeźbionym cedrowym parawanem.

Banany ślepej staruszki szybko przychodziły i wcześnie wychodziły — jak kulturalni goście. Tal poczuło, jak geometryczne wzory na drewnianych przegrodach przybliżają się z niebiańskiej nieskończoności do klaustrofobii. W restauracji było gorąco, a głosy klientów, hałasy z kuchni i z ulicy były nieznośnie głośne i ostre.

— Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że cię tutaj przywiozłem. Tam mi się nie podobało — mówił facet. — Nie nadawało się do rozmowy. Za to tutaj jest dyskretnie; właściciel jest moim dłużnikiem. — Przyniesiono meze i butelkę przezroczystego trunku z dzbanem wody. — Arak. — powiedział tamten, nalewając sobie. — Sam nie piję, ale słyszałem, że to doskonale wpływa na odwagę. — Dolał wody. Tal zdumiało się, widząc jak przejrzysty płyn zamienia się w bielutkie mleko. Upiło łyk, skrzywiło się na obcy smak anyżku, potem napiło się jeszcze raz, wolniej, z namysłem.

— Co za ćutja z niego — oświadczyło. — Ćutja. Nawet nie chciało na mnie spojrzeć, tylko siedziało i chichrało się z kumplami. Żałuję, że w ogóle tam przyszłom.

— Tak trudno znaleźć kogoś, kto chce słuchać… — odparł mężczyzna. — Ktoś, kto nie knuje, nie wypytuje o coś, albo nie chce mi czegoś sprzedać. Mam taką pracę, że wszyscy chcą usłyszeć, co mam do powiedzenia, co myślę, rzucają się na każde słowo, jak na złoto. Zanim cię spotkałem, byłem na bankiecie w Cantonmencie. Wszyscy chcieli usłyszeć, co powiem, wszyscy czegoś ode mnie chcieli, oprócz jednego człowieka. Dziwnie wyglądał i powiedział dziwną rzecz: powiedział, że jesteśmy kalekim społeczeństwem. Wysłuchałem go.

Tal upiło łyk araku.

— Ćo ćuit, my, neutki, wiemy to od zawsze.

— Więc powiedz mi o swoich tajemnicach. Powiedz, kim jesteś. Chciałbym się dowiedzieć, jak się takim stałoś.

— No cóż… — odparło Tal, pod uważnym wzrokiem rozmówcy świadome każdej blizny i implantu — …nazywam się Tal, urodziłom się w dwa tysiące dziewiętnastym w Mumbaju, pracuję w Indiapendent, przy scenografii metaserialu Miasto i wieś.

— A w tym Mumbaju, w roku dwa tysiące dziewiętnastym, kiedy się urodziłoś, to…

Tal położyło palec na jego ustach.

— Nigdy — szepnęło. — Nie pytaj, nie powiem. Zanim Odszedłem, byłem innym wcieleniem. Dopiero teraz żyję, rozumiesz? Wcześniej to było inne życie, umarłom i narodziłom się na nowo.

— Ale jak… — indagował tamten.

Tal znów położyło swój miękki, blady palec na jego ustach. Czuło, jak drżą, dygot ciepłego, słodkiego oddechu.

— Mówiłeś, że chcesz słuchać — powiedziało i otuliło się szalem. — Mój ojciec był choreografem w Bollywood, jednym z najlepszych. Widziałeś Rishtę? Ten numer, kiedy tańczą na dachach samochodów w korku? To jego.

— Niestety, nie bardzo interesuję się filmami.

— Na koniec to wszystko zrobiło się za bardzo campowe, zbyt wykoncypowane, wydumane, zbyt nawiązujące do samego siebie. Zawsze tak się robi, najpierw coś staje się przegięte, a potem umiera. Matkę poznał na planie Zakochanych prawników. Jest Włoszką, uczyła się obsługi latającej karnety — w tamtych czasach w Mumbaju byli najlepsi fachowcy, nawet Amerykanie wysyłali tam ludzi na naukę techniki. Poznali się, ślub, sześć miesięcy później — ja. I zanim zapytasz: nie. Byłom jedynakiem. Moi rodzice byli atrakcją na Chowpatty Beatch. Brali mnie na wszystkie imprezy, byłom prawdziwą ozdobą. Śliczne dziecko, baba. Nie schodziliśmy ze stron magazynów filmi i plotkarskich brukowców; Sunny i Costanza Vadher, ze swoim ładniutkim dzieckiem, na barbecue w Chelliah. Rodzice byli największymi egoistami, jakich w życiu widziałom — i zarazem w ogóle się tego nie wstydzili. O to właśnie oskarżyła mnie Costanza, kiedy Odszedłem; że jestem niewiarygodnie samolubny. Uwierzysz? A od kogo niby się nauczyłom? Głupi nie byli. Może samolubni, ale nie głupi, musieli wiedzieć, co się stanie, kiedy zaczęto wprowadzać aeai. Najpierw polecieli aktorzy — jednego dnia w „Chati”, „Bollywood Masali” i „Namaste!” na każdej stronie pełno Vishala Dasa i Shruti Rai na otwarciu Klubu 28, a w kolejnym „Filmfare” dają potrójnie rozkładaną wkładkę, gdzie nie ma ani centymetra żywego ciała. To naprawdę poszło tak szybko.

Mężczyzna grzecznie się dziwi.

— Sunny mógł zrobić stu ludzi tańczących na gigantycznym laptopie, lecz teraz jedno dotknięcie i tańczą stąd po horyzont, wszyscy idealnie równo. Albo milion ludzi tańczących na chmurach, jednym kliknięciem. On oberwał tym pierwszy. Zrobił się nieprzyjemny, chamski, wyżywał się na ludziach. Zgorzkniał, kiedy to zwróciło się przeciw niemu. Może dlatego ja chciałom zająć się serialami; żeby pokazać mu, że mógł coś zrobić, gdyby tylko chciał, gdyby tak nie przyssał się do swojego image'u i pozycji. Zresztą, może słabo go rozumiem. Ale potem oberwała także Costanza — skoro nie potrzeba aktorów i tancerzy, to i kamery są zbędne. Wszystko dzieje się w maszynie. Kłócili się: miałom z dziesięć, jedenaście lat, słyszałom, jak drą się tak głośno, że sąsiedzi zaczynali walić do drzwi. Oboje siedzieli przez cały dzień w domu, oboje szukali pracy, ale jeśli tylko jedno coś faktycznie znalazło, robili się zazdrośni jak cholera. A wieczorem dawaj na te same imprezy i bankiety co kiedyś, żeby płaszczyć się przed ludźmi o jakąkolwiek pracę. Costanza lepiej sobie poradziła. Dostosowała się, znalazła inną pracę w branży, przy tworzeniu scenariuszy. Sunny nie potrafił. Po prostu poszedł sobie. Chuj mu w dupę. I tak nie było z niego pożytku.

Tal sięgnęło po arak, pociągnęło gorzki haust.

— I wszystko się skończyło. Mam ochotę powiedzieć, że jak film, lecą napisy, zapalają się światła i wracamy do rzeczywistości, ale tak nie było. Zabrakło trzeciego aktu. Tego, gdzie wbrew-wszelkim-przeciwnościom-żyli-długo-i-szczęśliwie. Po prostu robiło się coraz gorzej i gorzej, aż się skończyło. Urwało się, jakby pękła taśma i nagle nie mieszkałom w apartamencie na Manori Beach, nie chodziłom do szkoły Johna Connona i na te wszystkie imprezy, gdzie gwiazdy cmokały „ależ on śliczny i zobacz tylko jak wyrósł”. Mieszkałom w dwupokojowym mieszkaniu w Thane, z Costanzą, chodziłom do katolickiej szkoły Bom Jesus i nienawidziłom tego. Nienawidziłom. Chciałom wrócić do tej magii, tańca, zabawy, przyjęć i chciałom, żeby to trwało jeszcze po napisach. Po prostu, żeby wszyscy patrzyli na mnie i mówili: „Wow”. Tyle. Wow.

Usiadło prosto, aby wzbudzić zachwyt, lecz tamten spojrzał z przestrachem i czymś jeszcze, czego Tal nie umiało zidentyfikować.

— Niezwykła z ciebie istota — powiedział. — Czułoś kiedykolwiek, że żyjesz w dwóch światach naraz i żaden z nich nie jest prawdziwy?

— Dwóch? Skarbie, światów jest tysiące. I są tak prawdziwe, jak tylko zechcesz. Ja coś o tym wiem, całe życie przeżyłom pomiędzy nimi. Żaden nie jest prawdziwy, ale jak się do nich wejdzie, wszystkie są takie same.

Mężczyzna kiwnął głową, nie na znak zgody z tym, co powiedziało Tal, ale w odpowiedzi na jakiś wewnętrzny dialog. Poprosił o rachunek, zostawił na srebrnej tacy plik banknotów.

— Robi się późno, a ja jutro z rana mam sprawy.

— Jakie to sprawy?

Uśmiechnął się.

— Jesteś już drugą osobą, która mnie dzisiaj o to pyta. Zajmuję się zarządzaniem informacją. Dziękuję, że tu ze mną przyjechałoś i dotrzymałoś mi towarzystwa. Jesteś naprawdę niezwykłą osobą, Tal.

— Nie przedstawiłeś mi się.

— Prawda, raczej nie.

— Jakie to męskie — powiedziało Tal, wychodząc za facetem na ulicę. Ten już zatrzymywał taksówkę.

— Możesz mi mówić Khan.

Coś się zmieniło, pomyślało Tal, wsuwając się na tylne siedzenie marud. W Banana Clubie ten Khan był nerwowy, nieśmiały, pełen poczucia winy. Nawet w restauracji nie czuł się swobodnie. Coś z jego opowieści wpłynęło na jego myśli i nastrój.

— Po północy nie jeżdżę do White Fortu — powiedział taksówkarz.

— Zapłacę potrójnie — odparł Khan.

— Podjadę najbliżej, jak się da.

Khan oparł głowę na zatłuszczonym oparciu.

— Wiesz, ta restauracyjka naprawdę jest świetna. Właściciel przyjechał tu z dziesięć lat temu, w ostatniej fali kurdyjskiej emigracji. Trochę… mu pomogłem. Założył ten interes, dobrze mu idzie. Chyba i on jest uwięziony między dwoma światami.

Tal słuchało tylko jednym uchem, kuląc się w arakowym poblasku. Przytuliło się do Khana, dla ciepła, dla oparcia. Wsunęło wewnętrzną rękę w przestrzeń między nimi. Rząd wypukłości sterczał w ulicznym świetle, jak sutki u karmiącej suki. Tal widziało, że Khan wzdrygnął się na ten widok. Potem dłoń wepchnęła mu się za luźne spodnie, nad nim zamajaczyła twarz, usta zacisnęły się na jego wargach. Język wciskał się do środka jego ciała. Tal wydało stłumiony krzyk, Khan cofnął się wstrząśnięty, robiąc miejsce, by Tal mogło odepchnąć go i krzyknąć. Fatfat podskoczył i stanął pośrodku drogi. Tal już otworzyło drzwi i wyskoczyło, ciągnąc za sobą szal, zanim jeszcze uświadomiło sobie, co właściwie robi.

Tal pobiegło.


* * *

Tal przestaje biec. Staje z dłońmi na udach, dyszy. Khan ciągle tam jest, patrzy przez mgłę reflektorów, nadaremno krzyczy w uliczny zgiełk. Tal powstrzymuje szloch. Ciągle czuje na skórze jego wodę po goleniu, smak jego języka w ustach. Dygocąc, czeka parę bezpiecznych minut, nim zatrzyma wolnego fatfata. DJ Aeai gra miks na Noc, która zrobiła się straszna.

ROZDZIAŁ 15 VISHRAM

Nowy szyk na nowy dzień. Pod markizą Ośrodka Badawczego Ranjita Raya stoją w szyku wszyscy, od sprzątaczy po dyrektora. Wyglądają na zdenerwowanych. Ale nie tak, jak wasz niespodziewany i nieprzygotowany prezes, myśli Vishram Ray, gdy samochód zmysłowo grzechocze na żwirowym podjeździe. Sprawdza mankiety, pociąga za kołnierzyk.

— Trzeba było włożyć krawat — mówi Marianna Fusco. Jest opanowana, nieskazitelna, wszystkie kanty idealnie geometryczne.

— Nanosiłem się już krawata za całe życie — odpowiada Vishram, przylizując włosy w lusterku w zagłówku szofera. — W każdym razie, jak zaświadczy dowolny historyk ubrania, krawat ma jeden cel: wskazywać na twojego fiuta. To niespecjalnie po hindusku, wiesz.

— Vishram, wszystko wskazuje na twojego fiuta.

Vishramowi wydaje się, że, otwierając drzwi, słyszy pogardliwy śmieszek szofera.

— Nic się nie denerwuj, już się z tobą łączę.

Marianna szepce mu do ucha, gdy z namaszczeniem idzie po stopniach. W głowie ożywa mu hoek. Obraz przez chwilę jest rozmazany, zanim aeai nie usunie śmieci i nie odfiltruje reklam, i już idzie z wyciągniętą ręką na spotkanie dyrektora. GANDHINAGAR SURJEET, mówi unoszący się przed nim niebieski tekst. UR. 2009-02-21, ŻONA SANJUAY, DZIECI: RUPESH (7) I NAGESH (5). W RAY RESEARCH OD 2043, WCZEŚNIEJ WYDZIAŁ ZASOBÓW ODNAWIALNYCH UNIWERSYTETU W BANGALORE. PIERWSZY DOKTORAT… Vishram mrugnięciem pozbywa się reszty informacji.

— Panie Ray, witamy pana serdecznie w naszym ośrodku.

— To dla mnie przyjemność, doktorze Surjeet.

Naprawdę chodzi tylko o odgrywanie roli.

— Zastał pan nas nieco nieprzygotowanych.

— Nawet w połowie nie tak, jak ja sam. — Żart chyba wchodzi dobrze. Ale wtedy powinni się zaśmiać, prawda? Doktor Surjeet podchodzi do szefów działów.

INDERPAULGAUR — mówi niestrudzony palmer. UR. 2011-08-15, CHANDIGARH. DZIAŁ BIOMASY STAN CYWILNY: WOLNA. HISTORIA ZATRUDNIENIA W RAY POWER: DO R D PRZYSZŁA W 2034 Z UNIVERSITY OF PANJAB, FILIA W CHANDIGARH.

DAJ MU ICH PRZEDSTAWIĆ — ostrzega Marianna liliowym kolorem nad głową doktora Surjeeta. Doktor Gaur to zębata, pulchna kobieta w tradycyjnym stroju, choć hoek z anodyzowanego aluminium zakrzywiający się obok kucyka nie ma w sobie nic staromodnego. Vishram zastanawia się, co wypisuje nad jego głową. VISHRAM RAY — SYN MARNOTRAWNY. NIEUDANY PRAWNIK. KOMIK AMATOR. MA SIĘ ZA ZABAWNEGO, JAK NIE WIEM CO.

— To dla mnie wielki zaszczyt — mówi, wykonując namaste.

— Dla mnie przede wszystkim, zapewniam panią — odpowiada Vishram.

I dalej, wzdłuż szeregu szefów działów, starszych pracowników naukowych, kierowników zespołów oraz tych, którzy mają na koncie ważne publikacje.

— Jestem Khaleda Husainy — mówi drobna, energiczna kobieta w kostiumie w zachodnim stylu i czadorze na głowie. — Miło mi pana poznać. — Zajmuje się mikrogeneracją. Pasożytniczą energią.

— Czyli co, ludzie mogą wytwarzać prąd po prostu chodząc tam i z powrotem?

— Oczywiście, wystarczą pompy w chodniku — odpowiada z zapałem. — Wszędzie marnuje się ogromna ilość energii, tylko czeka, żebyśmy ją wykorzystali. Wszystko, co pan robi, co pan mówi, jest źródłem energii.

— Trzeba by to podpiąć do naszego działu prawnego.

Tym razem zasłużył sobie na chichoty.

— A co pani robi, żeby Ray Power stało się numerem jeden? — pyta młodą, prawie ładną kobietę, której przywieszka mówi „Sonia Yadav”.

— Nic — odpowiada z uśmiechem.

— Aha. — Vishram idzie dalej. Kolejne dłonie do uściśnięcia, twarze do zapamiętania. Woła za nim.

— Mówiąc „nic”, miałam na myśli energię z niczego. Nieskończoną, darmową energię.

— Teraz słucham uważnie.

— Zabieram pana do laboratorium punktu zerowego — wyjaśnia, prowadząc Vishrama i jego świtę do swojej jednostki badawczej. Przygląda mu się uważnie.

— Poruszają się panu oczy. Ktoś panu coś wysyła?

Vishram zgięciem palca wyłącza milczące uwagi Marianny Fusco.

Inżynierowie ojca zaprojektowali mu budynek przypominający bardziej mebel niż architekturę. Wszędzie drewno i tkaniny, wygięte w krzywizny i łuki, półprzezroczyste, powietrzne. Pachnie sokiem drzewnym, żywicą i drzewem sandałowym. Podłogi są z klonowych desek intarsjowanych w sceny z Ramajany. Sonia Yadav lustruje szpilki Marianny. Ta zsuwa je i chowa do torby. Vishram myśli, że bose stopy nawet tu pasują. To święte miejsce.

Na pierwszy rzut oka laboratorium punktu zerowego go rozczarowuje. Nie buczą żadne machiny, nie wiją się zwoje kabli, tylko same biurka i szklane przepierzenia. Białe tablice są całe zabazgrane. Bazgroły przechodzą z nich na ściany. Na każdym centymetrze kwadratowym powierzchni tłoczą się symbole i liczby, pod różnymi kątami, owinięte pętlami czarnego mazaka, harpunami długich linii, czarnych i niebieskich strzałek, poprzybijane do jakiegoś twierdzenia po drugiej stronie tablicy. Rozhulane równania rozpełzają się po biurkach, stolikach, wszystkich płaskich powierzchniach, po których da się pisać markerem. Matematyka jest dla Vishrama nieczytelna jak sanskryt, ale ten kokon teorii i wizji jest uspokajający — to jakby znaleźć się we wnętrzu modlitwy.

— Może to nie wygląda imponująco, ale naukowcy z EnGen zapłaciliby kupę kasy, żeby móc tu wejść — mówi Sonia Yadav. — Większość gorących eksperymentów robimy na akceleratorze na Uniwersytecie, albo na Zderzaczu Hadronów w Europie, ale tu się dzieje prawdziwa praca. Praca głową.

— Gorących?

— Mamy dwa podejścia, nazywamy je zimnym i gorącym. Nie będę zanudzać pana teorią, ale chodzi o poziomy energetyczne i pianę kwantową. Dwa sposoby patrzenia na nic.

— I pani jest z tych gorących? — pyta Vishram, studiując hieratyczne symbole na ścianie.

— Absolutnie — odpowiada Sonia.

— I może pani zrobić, to co mówi? Wygenerować energię z niczego? Stoi pewnie, z blaskiem wiary w oczach.

— Tak.

— Panie Ray, naprawdę powinniśmy iść dalej — nagli dyrektor Surjeet. Gdy jego ekipa wychodzi, Vishram bierze marker i szybko pisze na blacie: KOLACJA DZIŚ?

Sonia Yadav odczytuje zaproszenie do góry nogami.

— Sprawy ściśle zawodowe — szepce Vishram. — Powie mi pani, co jest w tej branży hitem, a co kitem.

OK — pisze czerwonym mazakiem. 20 PRZYJADĘ TU. Dwa razy podkreśla OK.

I natychmiast na korytarzu widać coś, od czego dobry humor Vishrama obwisa w okamgnieniu: Govind, w swoim przyciasnym garniturze, z falangą prawników, toczy się korytarzem, jakby ten należał do niego. Dostrzega młodszego brata, otwiera usta na powitanie, przekleństwo, błogosławieństwo, szyderstwo — Vishram ma to gdzieś, nigdy tego nie usłyszy, bo głośno woła:

— Panie dyrektorze, proszę zawołać ochronę! — Potem, gdy dyrektor gada do palmera, Vishram staje przed bratem i jego ekipą, unosząc palec. — Nie odzywaj się ani słowem. To miejsce nie należy do ciebie. Jest moje. — Przybiega ochrona; dwóch bardzo masywnych Radźputów w czerwonych turbanach. — Proszę wyprowadzić pana Raya z budynku i zeskanować jego twarz do systemu bezpieczeństwa. Nie wolno mu tu wracać bez mojego pozwolenia na piśmie.

Radźputowie chwytają Govinda pod ramiona. Serce Vishrama raduje się, gdy widzi, jak szybkim truchtem wyprowadzają go korytarzem.

— Słuchajcie! Słuchajcie! — krzyczy Govind przez ramię. — On zniszczy ten ośrodek, jak wszystko, co w życiu dostał. Znam go od lat. Lampart nigdy nie zmienia cętek, on was wszystkich zniszczy, zmarnuje tę świetną firmę. Nie słuchajcie go, on o niczym nie ma pojęcia! O niczym!

— Przepraszam za niego — mówi Vishram, kiedy drzwi zatrzaskują się za ciągle protestującym bratem. — No dobrze, to możemy iść dalej, chyba że już wszystko widziałem?


* * *

Zaczęło się przy śniadaniu.

— Co ja właściwie odziedziczyłem? — zapytał Mariannę Fusco, z ustami pełnymi kitchiri, podczas odprawy śniadaniowej na balkonie od wschodu.

— W sumie to dział badawczo-rozwojowy. — Rozłożyła dokumenty wokół jego tłustego talerza, jak karty tarota.

— Czyli żadnych pieniędzy i kupa odpowiedzialności.

— Twój ojciec raczej nie wymyślił tego dla kaprysu.

— A co ty o tym wiesz?

— Co, kto, gdzie i kiedy.

— Zgubiłaś jedno pytanie.

— Na nie chyba nikt nie zna odpowiedzi.

Ja znam, pomyślał Vishram. Wiem, jak świetnie jest porzucić oczekiwania i zobowiązania. Wiem, jak przerażającym i oswobadzającym doświadczeniem jest po prostu pójść sobie w świat, mając tylko żebraczą miskę, próbując żyć ze śmiechu innych ludzi.

— Mogłaś mi powiedzieć.

— I złamać moją tajemnicę zawodową?

— Marianno Fusco, jesteś zimną, twardą kobietą.

Zagarnął widelcem kolejny ładunek kitchiri. Pomiędzy geometrycznie posadzone angielskie róże, teraz wyschnięte i zwiędłe po trzech latach niespotykanej suszy, wwędrował Ramesh. Ręce miał założone z tyłu, gestem równie wiecznym i znajomym, jak całe domostwo Shanker Mahal. Sześcioletni Vishram przedrzeźniał starszego brata, chodząc za nim, z rękoma na plecach, ustami zaciętymi w niezrozumiałym skupieniu, uniesioną głową, wypatrując w świecie cudów.

Ciekawe jak to jest na tych wycieczkach do Azji Wschodniej? — zastanawiał się. Te dziewczyny z Bangkoku, co potrafią zrobić i zagrać wszystko, czego zapragniesz. Poczuł delikatne drgnienie poniżej pępka, małą falę hormonów. Ale to byłoby za łatwe. Żadnego zdobywania, żadnej gry, próbowania się na wolę i dowcip, żadnej milczącej umowy między dwiema stronami, zgadzającymi się na uczestnictwo w grze, z jej podstępami, etapami i regułami. Ciepły wiatr pachnący miastem targnął inkorporacyjnymi dokumentami. Vishram przytrzymał je na miejscach za pomocą filiżanek, spodków i sztućców. Ramesh, próbujący powąchać zasuszone róże, uniósł twarz do ciepłego powiewu i szczerze się zdziwił, widząc na tarasie swojego najmłodszego brata i jego prawniczkę.

— A, tam siedzicie. Liczyłem na to, że gdzieś was znajdę.

— Co, niedobra kawa?

— Jeszcze jak. I nie ma już dla mnie, co?

Vishram kiwnął na służącego. Wspaniałe, jak szybko człowiek przyzwyczaja się z powrotem do służby. Ramesh dźgnął talerz kitchiri widelcem.

— Czemu on mi to dał? Ja tego nie chcę, ja nawet nie rozumiem, o co chodzi. Nigdy nie rozumiałem. Zawsze to Govind miał głowę do biznesu, ja jestem astrofizykiem, znam się na chmurach cząsteczek w głębokim kosmosie. Nie na produkcji prądu.

Podział był sprytny, szekspirowski. Ramesh chciałby dostać działkę nieziemskiego myślenia o niebieskich migdałach. Dostał samo mięso działu produkcji.

Ambicją Govinda byłaby centralna infrastruktura. A dostał kontrolę nad siecią przesyłową. Druty, kable i słupy. A Syn Numer Trzy, nachalny, ciągle pragnący zwracać na siebie uwagę, dostał machinę tak skomplikowaną, że nawet nie miał pojęcia, czy ona cokolwiek robi. Obsadzanie wbrew typowi. Wredny, stary sadhu.

Ojciec wyszedł z domu przed świtem. Jego ubrania wisiały schludnie w garderobie. Palmer i hoek równiutko ułożone na poduszce, razem z portfelem i uniwersalną kartą. Buty, pięknie wyglansowane, stały ustawione czubkami do łóżka, pod idealnym kątem prostym. Grzebień i szczotka do włosów ze srebrnym trzonkiem przyłapane na ostatnim pocałunku na toaletce. Kukunoor, nowy chidmatgar teraz, gdy stary Shastri wybrał ścieżkę pielgrzyma, pokazał to wszystko Vishramowi z tym samym beznamiętnym tonem mówiącym o zbędnej historii, jaki słyszał w szkockich zabytkach i zamkach. Nie wiedział, gdzie poszedł jego pan. Matka także nie wiedziała, choć Vishram podejrzewał, że istnieje jakiś tajny kanał komunikacji do monitorowania losów spadku. Własna firma to jednak zawsze własna firma.

— Ram, co ty mi chcesz powiedzieć?

— To nie dla mnie.

— No i?

Ramesh bawił się widelcem.

— Govind złożył mi propozycję.

— Nie tracił czasu.

— Uważa, że rozdzielanie produkcji od przesyłu jest katastrofalne. Amerykanie i Europejczycy od lat konkurują, chcąc położyć łapę na Ray Power. A teraz jesteśmy podzieleni, słabi, i to tylko kwestia czasu, kiedy ktoś złoży któremuś z nas propozycję nie do odrzucenia.

— Z pewnością był bardzo przekonujący. Tylko że to bardzo zastanawiające, skąd bierze pieniądze na ten pokaz braterskiej solidarności.

Marianna Fusco już miała otwartego palmera.

— Jego raporty roczne są zdeponowane w rejestrze sądowym — powiedziała — ale zyski spadają mu od pięciu kwartałów z rzędu i banki robią się trochę nerwowe. Powiedziałabym, że w ciągu paru lat będzie występował o ochronę przed wierzycielami.

— A skoro to nie Govinda, to musisz sobie postawić pytanie: czyje to pieniądze?

Ramesh odepchnął od siebie talerz z kitchiri.

— Czy ty mógłbyś mnie wykupić?

— Govind ma przynajmniej firmę i rating kredytowy. Ja mam notes ze skeczami i kupę niepootwieranych kopert z foliowymi okienkami.

— No to co można zrobić?

— Będziemy prowadzić tę firmę. Jest mocna. To Ray Power, dorastaliśmy razem z nią, znamy ją na wylot, jak ten dom. Ale powiem ci, Ram, jedno: nie pozwolę ci winić się za to, co się wydarzy. A teraz przepraszam, mam spotkanie z pracownikami.

Marianna Fusco wstała razem z nim, kiwnęła Rameshowi głową i weszli w chłodny mrok domu. Małpy z wrzaskiem zeskoczyły z drzew, rzucając się na resztki kitchiri.

Vishram poczuł Govinda, zanim zobaczył jego odbicie w lusterku.

— Słuchaj, mogłem ci przywieźć z wolnocłowego dowolną ilość porządnej wody po goleniu. Ciągle używasz tego „Arpala”? Co to, jakiś patriotyczny obowiązek, narodowy zapach Bharatu?

Govind wśliznął się w odbicie za plecami Vishrama, który poprawiał sobie spinki na mankietach. Dobry garnitur. Wyglądam lepiej niż ty, grubasku.

— I od kiedy to się wchodzi bez pukania? — dodał Vishram.

— Od kiedy to rodzina musi pukać?

— Odkąd wszyscy zrobili się wielkimi biznesmenami. Zresztą, jutro już nie będę tu nocować. Wyprowadzam się do hotelu. — Mankiety w porządku. Klapy w porządku. Kołnierz w porządku. Błogosławieni ci chińscy krawcy. — No, dawaj tę ofertę.

— Więc Ramesh z tobą rozmawiał.

— Myślałeś, że tego nie zrobi? Słyszałem, że masz problemy z płynnością.

Govind usiadł, nieproszony, na brzegu łóżka. Vishram zauważył w lustrze, że stopy brata nie sięgają ziemi.

— Może trudno ci będzie w to uwierzyć, ale chcę tylko utrzymać jedność firmy.

— Masz rację.

Dalej stał zwrócony do niego plecami.

— EnGen nie kryje, że chce przejąć Ray. Podchody robili już kiedy ojciec był prezesem. I wcześniej czy później dopną swego. Nie ma co liczyć, że damy sobie radę z Amerykanami. Na koniec i tak nas połkną, ale to my możemy zdecydować, czy w małych kawałkach, czy w jednym dużym. Ja wiem, co wolę. Wiem, co będzie lepsze dla firmy, którą zbudował nasz ojciec. W jedności siła.

— Nasz ojciec zbudował indyjską firmę na indyjski sposób.

— Mój brat, głos społecznego sumienia? — Po tych pięciu słowach Vishram wiedział, że zostali wrogami na wieki. Ramą i Rawaną. — Te staruszki i bankierzy grameen pierwsi rzucą się na ciebie, gdy tylko zaczną spływać oferty — ciągnął Govind. — Przemawiają szlachetnie i patriotycznie, ale połóż przed nimi worek dolarów i sam zobaczysz, jaka jest ta solidarność biedoty. Oni znają się na biznesie lepiej niż ty.

— Nie wydaje mi się — rzucił cicho Vishram.

Brat zmarszczył brwi.

— Przepraszam, nie dosłyszałem.

— Powiedziałem, że nie wydaje mi się. Właściwie, obojętne, co teraz powiesz, ja i tak zwrócę się przeciwko tobie. I odtąd już tak będzie. Cokolwiek zrobisz, cokolwiek powiesz, jaką złożysz ofertę, czy zawrzesz układ, ja będę przeciwko. Możesz mieć rację, albo nie, mogę zarobić na tym miliard dolarów, ale i tak się sprzeciwię. Ponieważ teraz mogę, a ty już nie masz wyjścia, nie możesz nic zrobić, ani polecieć na skargę, ani wydawać rozkazów z pozycji starszego brata, bo ja i tak będę właścicielem jednej trzeciej Ray Power. I jeszcze: siedzisz w mojej sypialni, wszedłeś bez pukania, ja cię tu nie zapraszałem, ale daruję ci to, bo ostatni raz nocuję w tym pokoju, w tym domu. A teraz mam robotę.

Dopiero sadowiąc się na schłodzonej klimatyzacją skórze samochodu, Vishram zauważył we wnętrzu dłoni małe, krwawe półksiężyce — stygmaty od paznokci, zaciskanych pięści.


* * *

Włoska knajpa jest żałosna, ale to jedyna w mieście. Vishram, zatęskniwszy już za kuchnią glasgowskich Włochów, potężnej rasy, zapalił się do pomysłu zjedzenia pasty i wypicia ruffino. Dopiero później przypomniał sobie, że w Varanasi nie ma zakorzenionej włoskiej mniejszości, że w ogóle nie ma w genach włoszczyzny. Cała obsługa jest miejscowa. Muzyka jest poskładana z list przebojów. Wino — za ciepłe i wymęczone od długiej suszy. A w menu jest coś, co nazywa się pasta-tikka.

— Przepraszam, że to taki beznadziejny lokal — mówi do Soni Yadav. Ona walczy z rozgotowanym spaghetti.

— Nigdy wcześniej nie jadłam włoskiej kuchni.

— I teraz też nie jesz.

Postarała się na tę skromną kolacyjkę. Zrobiła coś z włosami, założyła parę złotych i bursztynowych drobiazgów. „Arpege 27”: pewnie z jakiegoś europejskiego wolnocłowego. Podoba mu się, że ma na sobie oficjalne sari, a nie paskudny zachodni kostium. Vishram rozpiera się w fotelu, łączy czubki palców, a potem uświadamia sobie, że za bardzo wygląda na czarny charakter z Bonda, i rozluźnia się.

— Jak myślisz, na ile gościu po studiach humanistycznych może ogarnąć energię punktu zerowego?

Sonia Yadav z wyraźną ulgą odsuwa talerz.

— Okej, na początek powiedzmy, że to nie jest dokładnie punkt zerowy, jak myśli większość ludzi. — Kiedy mówi, albo zastanawia się nad czymś trudnym, między jej oczyma pojawia się delikatna zmarszczka. Jest prześliczna. — Pamięta pan, co mówiłam w laboratorium o zimnym i gorącym? Klasyczne teorie punktu zerowego są zimne. Ale nasze teorie mówią, że one nie zadziałają. Że nie mogą działać: stan podstawowy jest jak ściana, której po prostu nie da się obejść. Druga zasada termodynamiki jest nie do złamania.

Vishram unosi chlebowy paluszek, łamie go teatralnie na pół.

— Zimne i gorące na razie rozumiem…

— Dobra, próbuję dalej. À propos, ten numer z paluszkiem widziałam w remake'u Pyar Diwana Hota Hai.

— No to jeszcze trochę wina?

Pozwala sobie nalać, ale nie tyka go. Mądra kobieta. Vishram rozpiera się w fotelu z wymęczonym chianti — starożytny rytuał słuchania opowiadającej kobiety.

A opowieść jest dziwna i magiczna, równie pełna sprzeczności i niemożliwości, co legendy z Mahabharaty. Istnieje wiele światów i obiektów, które mogą być równocześnie sprzeczne ze sobą. Są rzeczy, których nigdy nie da się w pełni poznać ani przewidzieć, które jednak, odkąd są ze sobą splątane, pozostają połączone nawet po rzuceniu ich w dwa końce wszechświata — i to, co dzieje się z jedną z nich, jest natychmiast odczuwane przez drugą. Vishram patrzy, jak Sonia demonstruje mu przy użyciu widelca, dwóch kaparów i fałd na obrusie doświadczenie Younga z dwiema szczelinami i myśli: kobieto, w jakimże ty dziwnym i obcym świecie mieszkasz. Kwantowy wszechświat jest kapryśny, niepewny i niezgłębialny, jak potrójny świat leżący na wielkim żółwiu, rządzony przez bogów i demony.

— Z uwagi na zasadę nieoznaczoności, cały czas powstają i znikają wirtualne cząstki o wszystkich możliwych poziomach energetycznych. Wynika z tego, że teoretycznie w każdym centymetrze sześciennym pustej przestrzeni jest nieskończona ilość energii, jeśli tylko uda nam się sprawić, żeby te wirtualne cząstki nie znikały.

— Muszę powiedzieć, że gościu po studiach humanistycznych nie rozumie z tego ani słowa.

— Nikt nie rozumie. Nie podświadomie, głęboko, w sensie słowa „zrozumienie”. Mamy tylko opis, jak to działa, który sprawdza się lepiej niż wszystkie wymyślone wcześniej teorie, w tym teoria M-gwiazdy. To jest jak umysł Brahmy: nikt nie zrozumie myśli boga-stwórcy, ale to nie znaczy, że nie ma aktu stworzenia.

— Jak na naukowca, sporo używasz religijnych nawiązań.

— Ten naukowiec wierzy, że żyjemy w hinduskim wszechświecie. — Sonia Yadav wykłada swój punkt widzenia. — Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie jestem jak ci chrześcijańscy fundamentaliści, kreacjoniści — to żadna nauka; kwestionuje empiryzm i samą poznawalność wszechświata. Kreacjoniści dopasowują materiał dowodowy do swojej interpretacji Pisma. Natomiast ja myślę to, co myślę, dzięki doświadczalnym dowodom. Jestem racjonalną hinduską. Nie mówię, że rzeczywiście wierzę w bogów, ale kwantowa teoria informacji i teoria M-gwiazdy mówią o połączeniu wszystkiego ze wszystkim, o tym, że pojawianie się pewnych własności nie może być nigdy przewidziane przez ich elementy składowe, oraz że obiekty bardzo duże i bardzo małe to dwie strony tej samej superstruny. Czy ja muszę tłumaczyć Rayowi hinduską filozofię?

— Temu Rayowi chybaby się przydało. Czyli nie będzie pani ciągnąć N.K. Jivanjeego na jego ratha jatrze. — Widział zdjęcia w wieczornych wiadomościach. Komuś trafił się niezły materiał.

— Ciągnąć nie będę, ale mogę się pojawić w tłumie. Zresztą on i tak ma napęd na biodiesel.

Vishram odchyla się w fotelu, pociąga za dolną wargę — robi to kiedy spostrzeżenia i frazy wypowiedzi zbiegają mu się stadami, kracząc i skupiając się w komediowy skecz.

— No to powiedz mi: nie nosisz bindi, przyszłaś bez przyzwoitki, jak to się komponuje z N.K. Jivanjeem i umysłem Brahmy?

Sonia Yadav znów pokazuje tę zmarszczkę.

— Powiem prosto z mostu. Przez dźati i warnę nasz kraj tkwił w mroku przez trzy tysiące lat. Kasta nigdy nie była drawidyjską ideą, to ci Ariowie i ich obsesja na punkcie dzielenia i rządzenia. Dlatego Brytolom tak się tutaj podobało — nadal fascynuje ich wszystko co indyjskie. Podziały klasowe to ich narodowa narracja.

— Nie w tej części Brytanii, gdzie ja byłem — zauważa na marginesie Vishram.

— Jak dla mnie, N.K. Jivanjeemu chodzi o dumę narodową, o Bharat dla Bharatczyków, nie wyprzedawany po kilogramie Amerykanom. O hinduską energię punktu zerowego. A kobieta w dwudziestym pierwszym wieku nie potrzebuje przyzwoitki; zresztą, mój mąż mi wierzy.

— O — mówi Vishram, mając nadzieję, że nie okazał zawodu. — A ta teoria M-gwiazdy?

O ile on to rozumie, rzecz idzie następująco. Na początku była teoria strun, o której słyszał, coś jakby wszystko było dźwiękami rezonujących strun. Bardzo ładnie. Bardzo muzycznie. Bardzo po hindusku. A potem M-teoria, która próbowała rozwikłać sprzeczności w teorii strun, ale sięgała w różne kierunki, jak nogi rozgwiazdy. Teoretyczny środek pojawił się ostatni, w końcówce lat dwudziestych, jako właśnie teoria M-gwiazdy.

— Gwiazdę rozumiem, ale skąd to M?

— Mało wiadomo — Sonia Yadav się uśmiecha. Teraz piją Stregę. Likier lepiej pasuje do klimatu.

W teorii M-gwiazdy pierwotne struny, zagięte i poskładane w brany w jedenastu wymiarach, tworzą poliwersum wszystkich możliwych wszechświatów, z których każdy różni się podstawowymi własnościami od tego doświadczanego przez ludzi.

— Tam jest wszystko — mówi Sonia Yadav. — Światy z dodatkowym wymiarem czasowym, światy dwuwymiarowe — w dwuwymiarowych nie ma grawitacji. Światy, gdzie samoorganizacja i życie są podstawową własnością czasoprzestrzeni… Nieskończona liczba wszechświatów. I na tym właśnie polega różnica między zimnymi i gorącymi teoriami punktu zerowego.

Vishram kiwa na jeszcze jedną kolejkę Stregi. Nie wie, czy to Czarodziejski Łyk, czy ta fizyka, ale jego mózg jest w stanie Otulonym w Watę.

— Drugie prawo termodynamiki obala zimną teorię u samych podstaw. — Kelner przynosi drugą kolejkę. Vishram przypatruje się Soni Yadav przez złoto w małym, pękatym kieliszku. — Proszę przestać i zacząć słuchać! Aby się na coś przydać, energia musi gdzieś przejść. Musi przepłynąć z punktu wyższego do niższego, z ciepłego, do zimnego, jeśli pan woli. W naszym wszechświecie punkt zerowy, punkt fluktuacji kwantowych, to stan podstawowy. Z niego energia nigdzie nie popłynie, wszędzie ma pod górę. Ale w innym…

— Stan podstawowy, jak go nazywasz, może być wyższy… Sonia Yadav klaszcze dłońmi w milczącym namaste.

— Otóż to! Otóż to! I wtedy naturalnie przepłynie z punktu wyższego do niższego. Możemy skorzystać z tej nieskończonej energii.

— Najpierw trzeba znaleźć taki wszechświat.

— Znaleźliśmy już dawno temu. Jak nasz, tylko o trochę zmienionej strukturze, nieodległa rozmaitość według teorii M-gwiazdy. Ma mocniejszą grawitację i stałą rozszerzania, więc w napiętej czasoprzestrzeni próżnia ma o wiele więcej energii. To dość mały wszechświat i niezbyt daleko.

— Wydawało mi się, że mówiłaś, że one wszystkie siedzą jeden w drugim i na odwrót.

— Topologicznie tak. Ja mówię o odległości energetycznej, jak mocno musimy nagiąć brany, żeby dopasować je do tamtej geometrii. W fizyce wszystko sprowadza się do energii.

Nagiąć mózgi — no dobra[2].

Sonia Yadav stanowczo odstawia kieliszek na kratkowany obrus, pochyla się — Vishram nie może się oprzeć fizycznej energii bijącej z jej oczu, twarzy, ciała.

— Chodź ze mną — mówi. — Chodź, sam zobaczysz.


* * *

W porównaniu z Glasgow, University of Bharat w Varanasi jest w nocy niezwykle grzeczny. Żadnych porozrzucanych plastikowych tacek z rozmiękłymi od deszczu frytkami, szklanek po piwie, nie trzeba omijać po ciemku pawiowych pizz. Z podcieni nie dochodzą odgłosy kopulacji, z krzaków oddawania moczu. Żaden agresywny pijak nie zatacza się z boku z rasistowskimi przekleństwami. Po przykurzonych, przywiędłych trawnikach nie włóczą się poobejmowane bandy półnagich dziewcząt. Tu jest pełno groźnej ochrony, paru profesorów na rozklekotanych rowerach bez świateł, trajkot samotnego radia i klimat ciszy nocnej emanujący z pozamykanych budynków i akademików.

Kierowca kieruje się ku samotnemu światełku. Budynek Fizyki Doświadczalnej jest lekki, storczykowaty, sporządzony z podświetlanych plastikowych płyt i pylonów, śmiały i delikatny. Napis na marmurowym cokole głosi: Ośrodek Fizyki Wysokich Energii im. Ranjita Raya. Pod delikatną, roślinną architekturą kryje się ponury, napędzany impulsowym laserem akcelerator cząstek.

— Wygląda na to, że mój ojciec był człowiekiem o wielu twarzach — mówi Vishram, gdy nocny strażnik na kiwnięcie głową wpuszcza ich do hallu. Znają tu jego twarz.

— Jeszcze nie umarł — mówi Sonia, a Vishram się wzdryga.

Grupą wind na końcu hallu jadą przez rurę na dach potwora. To rzeczywiście mitologiczne stworzenie, robak-pożeracz światów zwinięty w kłębek pod Sarnathem i Gangesem. Vishram spogląda przez szklane okienko na elektryczne urządzenia wielkości silników okrętowych i próbuje sobie wyobrazić cząstki zmuszane do dziwnych i nienaturalnych stosunków.

— Kiedy puszczamy go na pełną moc, żeby otworzyć przejście, w pułapce tych magnesów powstaje pole wystarczająco silne, żeby wyssać ci hemoglobinę z krwi — mówi Sonia Yadav.

— Skąd wiadomo?

— Sprawdziliśmy na kozie, jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć. Idziemy.

Sonia Yadav prowadzi ich w dół długim ciągiem betonowych schodów, do śluzy. Pulpit bezpieczeństwa zagląda jej w gałkę oczną, otwiera pierwsze drzwi śluzy.

— Wychodzimy w kosmos, czy co? — pyta Vishram, gdy zatrzaskują się zamki.

— Urządzenie powstrzymujące. Tylko tyle.

Vishram postanawia, że nie chce wiedzieć, co tu jest powstrzymywane, więc stroszy piórka.

— Wiem, że ojciec jest bogaty… był bogaty, bogaci kupują sobie prywatne samoloty, prywatne wyspy, ale żeby bogaci kupowali sobie prywatne akceleratory cząstek?

— Są jeszcze inni sponsorzy — rzuca Sonia Yadav.

Wewnętrzny właz obraca się, wchodzą do bezbarwnego betonowego pokoju, oświetlonego migrenowym blaskiem świetlówek i monitorów. Młody człowiek z brodą huśta się na krześle z nogami na stole, czytając popołudniówkę. Stoi przy nim przemysłowy termos z ćajem i styropianowy kubek; komputery dudnią oldskulową bhangrą z jakiejś bengalskiej stacji. Widząc nocnych gości, zrywa się na równe nogi.

— Sonia, przepraszam. Nie wiedziałem.

— Deba, to jest…

— Wiem, miło mi pana poznać. — Z nadmiernym zapałem ściska mu dłoń. — Przyszedł pan zerknąć na nasz mały, prywatny wszechświat?

Drugie drzwi prowadzą do małej betonowej klitki, w którą goście wpasowują się jak cząstki pomarańczy. Przed głową Vishrama znajduje się płyta z grubego szkła. Wytęża wzrok, ale nic przez nią nie widzi.

— Nam wystarczą cyferki, ale niektórzy ludzie mają tę atawistyczną potrzebę zobaczenia na własne oczy — mówi Deba. Wziął ze sobą kubek ćaju; upija łyk. — No dobrze. Jesteśmy w punkcie obserwacyjnym, obok naszej pułapki, w naszych wewnętrznych fizycznych żartach nazywamy to Aresztem. Areszt to nieco przerobiony torus tokamaka — to coś panu mówi? Nic? Proszę sobie wyobrazić odwrotny obwarzanek; ma zewnętrze, a wewnątrz jest najtwardsza wyobrażalna próżnia. A nawet jeszcze twardsza niż można sobie wyobrazić — nic tylko czasoprzestrzeń i fluktuacje kwantowe. I to.

Gasi światło. Vishram na moment ślepnie, potem dostrzega narastający za oknem blask. Przypomina mu się studentka fizyki, którą zabrał kiedyś do domu; powiedziała mu, że siatkówka potrafi wykryć pojedyncze fotony, więc ludzkie oko widzi w skali kwantowej. Nachyla się, źródłem światła jest błękitna kreska, ostra jak laser. Vishram widzi, jak zakrzywia się zgodnie z kształtem tokamaka. Przyciska twarz do szyby.

— Ojoj, będą oczy pandy — ostrzega Deba. — Mocno sieje ultrafioletem.

— To jest… inny wszechświat?

— To jest próżnia w innej czasoprzestrzeni — mówi Sonia Yadav. Staje wystarczająco blisko Vishrama, by mógł się napawać zapachem jej „Arpege 27”. — Jest stabilna od paru miesięcy. Pomyśl, że to takie inne nic, o energii próżni wyższej niż u nas…

— I to przelewa się do naszego wszechświata.

— Wiele więcej to nie jest, dostajemy raptem dwa procent ponad to, co włożyliśmy, ale mamy nadzieję, że z tej czasoprzestrzeni otworzymy sobie bramę do innej, o wyższej energii, i tak dalej w górę drabinki, aż będziemy mogli dostać znaczący zwrot.

— A to światło…

— Kwantowe promieniowanie; wirtualne cząstki tego wszechświata; nazywamy go numerem dwieście osiemdziesiąt osiem, wpadają w prawa fizyki naszego świata i anihilują na fotony.

Nie, to nie to, myśli Vishram, patrząc w światło innego czasu i przestrzeni. Ty, Sonia, też dobrze o tym wiesz. To światło Brahmy.

Загрузка...