CZĘŚĆ V DŹJOTIRLINGA

ROZDZIAŁ 46 WSZYSCY

Samolot A510 produkcji Bharatiya Vayu Sena Airbus Industries trochę trzęsie, wznosząc się ponad warstwę chmur nad Varanasi. Ashok Rana ściska poręcze fotela. Nigdy nie lubił latać. Popatruje na widoczne w zalanym deszczem okienku jaskrawe łuki odlatujących w tył flar. Kadłub wibruje, gdy z podskrzydłowych zasobników są wypuszczane automaciki obrony elektronicznej. Nad Varanasi od kilku dni nie wykryto awadhskiej obecności, ale kiedy chodzi o nowego premiera, wojska lotnicze wolą nie ryzykować. Ashok Rana myśli: z kąta kropli deszczu na szkle powinno się dać wyliczyć moją prędkość. Odkąd w nocy zadzwonił do niego sekretarz Narvekar, przychodzi mu do głowy wiele takich błahych myśli.

Samolot znów podskakuje, przebijając się przez monsun. Ashok Rana włącza ekran na podłokietniku. Kamera pokazuje jego żonę i córki w przedziale dla biura prasowego. Twarz Sushmity tężeje w strachu, gdy airbusem szarpie jeszcze raz; Anuja mówi coś uspokajającego, bierze ją za rękę. Ashok Rana w skórzanym fotelu premiera pozwala sobie na drobny uśmiech. Żałuje, że tu z przodu nie ma kamery, żeby mogły go widzieć. Gdyby go widziały, na pewno tak by się nie bały.

— Panie premierze.

Parlamentarny osobisty sekretarz obraca fotel ku niemu i podaje nad stolikiem mocno pobazgrany wydruk.

— Wstępna wersja orędzia, gdyby chciał pan zapoznać się z głównymi tezami.

Samolot premiera ostatni raz szarpie i wydostaje się w czyste powietrze. Ashok Rana widzi przez okno oświetloną księżycem powierzchnię morza burzowych chmur. Pilot gasi kontrolki pasów, plastikowa rura kadłuba w jednej sekundzie wypełnia się dzwonkami telefonów. Wszyscy politycy i urzędnicy państwowi wstają z foteli i tłoczą się wokół konferencyjnego stołu. Nachylają się nad nim z uważnymi, wyczekującymi minami. Uważne i wyczekujące miny nie opuszczają ich twarzy odkąd sekretarz Narvekar i minister obrony Chowdhury wygramolili się z wojskowego tilt-jeta, który wylądował w jego ogrodzie, i pomogli mu zapakować się z rodziną do środka. Prezes Sądu Najwyższego Laxman odebrał od niego przysięgę, kiedy tilt-jet opadał w najdalszy, najbezpieczniejszy zakątek lotniska, gdzie stał już Vayu Sena One. Wojskowa pielęgniarka w chirurgicznych rękawiczkach zrobiła mu skalpelem najmniejsze możliwe nacięcie na kciuku, przycisnęła go do diagnostycznej płytki i jeszcze zanim zdążył poczuć ból, przemyła rankę dezynfekującym alkoholem i założyła opatrunek.

— Do uwierzytelniania DNA, panie premierze — wyjaśnił Trivul Narvekar, lecz Ashok Rana skupił uwagę na oficerze lotnictwa stojącym tuż za pielęgniarką z wyciągniętym pistoletem, lufa o milimetry od jej czaszki.

Stracić jednego premiera to tragedia, dwóch — zaczyna wyglądać na spisek. Potem w jego polu widzenia zamajaczyła twarz prezesa Sądu Najwyższego, Laxmana.

— Niniejszym przekazuję panu, panie premierze, państwowe pieczęcie. Odtąd posiada pan pełną władzę wykonawczą.

A510 podpływa ku olbrzymiemu bharackiemu księżycowi. Ashok Rana mógłby patrzeć weń w nieskończoność, wyobrażać sobie, że pod chmurami nie ma chaotycznego, rozbitego państwa. Lecz te wszystkie twarze wyczekują, oczekują. Zerka na wydruk. Odmierzone frazy, chwytliwe zdanka z wpisanymi od razu przed i po pauzami dla montażu, stanowcze postanowienia i porywające oświadczenia. Ashok Rana jeszcze raz patrzy na rodzinę na ekraniku wielkości dłoni.

— Czy odzyskano już ciało mojej siostry?

Milknie każdy podniesiony głos i każdy palmer.

— Zabezpieczono cały teren — odpowiada sekretarz Narvekar.

— Czy możemy mieć zaufanie do wojska?

— Wysłaliśmy regularne siły. Można na nich polegać. To była mała grupa spiskowców wśród elitarnych dywizji, z których rekrutowała się osobista ochrona pani premier. Osoby odpowiedzialne zostały aresztowane. Niestety, nie udało się zapobiec samobójstwu jednego z wyższych oficerów. Osobista ochrona nie żyje, panie premierze.

Ashok Rana zamyka oczy, wyobraża sobie strumienie stratosfery opływający skorupkę samolotu, w której jest zamknięty.

— Czyli nie Awadh.

— Nie, panie premierze. Nigdy nie podejrzewaliśmy, że Awadh ucieknie się do zamachu, jeśli wybaczy mi pan to słowo.

— Demonstranci?

— Rozproszeni, panie premierze. Ale sytuacja w mieście pozostaje bardzo niestabilna, odradzałbym szybki powrót do Varanasi.

— Nie chcę, żeby ich ścigano. Morale i tak jest zbyt kiepskie, żeby jeszcze napuszczać armię na własną ludność. Ale stan wojenny trzeba utrzymać.

— Bardzo mądrze, panie premierze. Wielkoduszność w obliczu narodowego kryzysu, to dobrze zabrzmi. Panie premierze, nie chciałbym, żeby wyglądało na to, że w tym trudnym, bolesnym czasie pana naciskam, ale orędzie… To ważne, by kraj w miarę szybko usłyszał pana głos.

— Trivul, zaraz.

— Panie premierze, ale godzina jest już wyznaczona, kamery i mikrofony czekają…

— Trivul, zaraz!

Parlamentarny sekretarz cofa się z ukłonem, jednak Ashok Rana widzi po ułożeniu jego warg, że zagryza irytację. Jeszcze raz spogląda na księżyc, teraz niski, na zachodzie, na skraju srebrnego morza wody lejącej się na jego kraj. Nigdy już nie będzie mógł na niego spojrzeć, na przekrzywiony indyjski księżyc, nie myśląc o tej nocy, nie słysząc dzwonienia palmera w ciemności i nie czując ucisku strachu w żołądku, wiedział bowiem, jeszcze przed odebraniem, że to najgorsza z możliwych wiadomości; nie słysząc odmierzonego, wypowiadającego wielokrotnie trenowane słowa głosu sekretarza Pataka, tak obcego po przyjemnie znajomym głosie Shaheena Badoor Khana, mówiącego rzeczy niemożliwe; nie słysząc huku tilt-jetów łopoczących gałęziami miodli, podczas gdy jego żona i dzieci ubierają się i pakują po ciemku, żeby nie uczynić z siebie oświetlonego celu tego czegoś, co zwróciło się przeciwko rodowi Ranów. To światło na zawsze pozostanie zmienione w dźwięki. Tego nienawidzi najbardziej — że zepsuli mu księżyc.

— Vikram, muszę wiedzieć: czy my jesteśmy w stanie stawić opór Awadhowi?

Chowdhury kiwa głową.

— Lotnictwo nie poniosło żadnych strat.

— Nie wygrywa się wojen lotnictwem. Armia?

— Jeżeli będziemy zbyt głęboko doszukiwać się tych spiskowców, ryzykujemy rozłam wśród całego dowództwa. Ashok, jeśli Awadh zechce wziąć Allahabad, niewiele możemy zrobić, żeby ich powstrzymać.

— Nasze jądrowe i chemiczne środki odstraszające są bezpieczne?

— Panie premierze, z pewnością nie zdecyduje się pan na użycie ich jako pierwszy? — przerywa sekretarz Narvekar.

I Ashok znów na niego krzyczy.

— Atakują nasz kraj, nasze miasta stoją otworem, a moją własną siostrę jej osobista gwardia rzuciła na… na… na pastwę tłumu. Wiecie, co zrobili z tą triśulą? Wiecie? No? Co mam zrobić, żeby nas bronić? Co mam zrobić, żebyśmy byli bezpieczni?

Twarze kulturalnie tracą wyraz, obojętnie reagując na podniesiony głos Ashoka Rany. Sam słyszy, że pobrzmiewa histerią. Pozwala, by te słowa padły. Gródź między salą konferencyjną a pokojem dla mediów jest ozdobiona nowoczesną interpretacją Tandawy Ntitji, kosmicznego tańca Śiwy; bóg spowity w płomienną ćakrę, z jedną stopą uniesioną. Ashok Rana całe swoje czterdzieści cztery lata przeżył w cieniu tej opadającej stopy, która zniszczy i odrodzi wszechświat.

— Przepraszam — rzuca. — Nie jest mi łatwo.

Politycy mamroczą słowa przyzwolenia.

— Nasza zdolność użycia broni atomowej i chemicznej jest nienaruszona — mówi Chowdhury.

— I tyle mi wystarczy — odpowiada Ashok Rana. — A teraz, orędzie…

Przerywa mu młodszy asystent, unosząc dwa palce.

— Panie premierze, telefon do pana.

— Chyba jasno powiedziałem, że nie odbieram żadnych telefonów. — Ashok Rana nadaje głosowi odrobinę stalowego tonu.

— Sahib, to N.K. Jivanjee.

Zebrani wokół owalnego stołu zerkają po sobie. Ashok Rana kiwa na asystenta.

— Daj tutaj. — Postukuje w ekran na podłokietniku.

W przedziale dla prasy jego żona i dzieci zapadły w stan przypominający sen, oparłszy się o siebie nawzajem. Ich miejsca zajmują ramiona i głowa przywódcy Shivaji, łagodnie oświetlone lampką z abażurem na biurku. Za nim geometryczne kształty sugerujące rzędy książek na półkach.

— Jivanjee. Śmiało sobie poczynasz.

N.K. Jivanjee pochyla głowę.

— Rozumiem, panie premierze, czemu pan tak myśli. — Ashok Rana aż podskakuje, słysząc ten tytuł. — Na wstępie chciałbym, żeby przyjął pan moje najszczersze wyrazy współczucia dla całej rodziny oraz męża i dzieci pańskiej świętej pamięci siostry. Cóż za tragiczna strata. Nie ma w Bharacie miejscowości, którą by nie wstrząsnęła do głębi wiadomość o tym, co się stało na rondzie Sarkhand. Jestem oburzony tym brutalnym morderstwem — i pomyśleć, że my mienimy się matką cywilizacji. Bezwarunkowo potępiam zdradę osobistej ochrony pani premier oraz zbrodniczy element wśród tłumu. Chcę zapewnić pana, że nikt w Shivaji nie pochwala tego strasznego aktu. To była tłuszcza podżegana do zbrodni przez zdrajców i renegatów.

— Mógłbym kazać pana aresztować — rzuca Ashok Rana.

Ministrowie i doradcy patrzą na niego. N.K. Jivanjee nerwowo zwilża wargi koniuszkiem języka.

— I jak skorzystałby na tym Bharat? Nie, nie, nie, mam inną propozycję. Wróg stoi u bram, nasze siły zbrojne zawodzą, miasta buntują się, a przywódczyni zostaje brutalnie zamordowana. To nie jest pora na partyjne politykierstwo. Proponuję utworzenie rządu ocalenia narodowego. Tak jak powiedziałem, Partia Pana Śiwy nie była w żaden sposób zaangażowana ani nie popiera tego oburzającego czynu, niemniej posiadamy pewne wpływy wśród Hindurwa i co bardziej umiarkowanych karsewaków.

— Może pan uspokoić ulice.

N.K. Jivanjee przechyla głowę.

— Tego nie może obiecać żaden polityk. Ale w takich czasach, jeśli przeciwne partie stworzą razem rząd ocalenia narodowego, będzie to znakomity przykład, nie tylko dla awanturniczego elementu, ale całego Bharatu, a również Awadhu. Naród zjednoczony jest niezwyciężony.

— Dziękuję, panie Jivanjee. To interesująca propozycja. Skontaktuję się z panem i dziękuję za kondolencje. — Ashok Rana wgniata kciukiem N.K. Jivanjeego w poręcz fotela. Odwraca się do reszty swojego gabinetu. — Opinie, moi panowie?

— To pakt z demonami — mówi V.K. Chowdhury. — Ale…

— Ma cię pod ścianą — mówi prezes sądu Laxman. — Bardzo sprytny facet.

— W zasadzie nie ma innej opcji niż przyjąć jego propozycję — dodaje Trivul Narvekar. — Z dwoma zastrzeżeniami: po pierwsze, to my z nią wychodzimy. To my wyciągamy rękę pokoju do naszych politycznych przeciwników. Po drugie, pewne stanowiska w rządzie nie podlegają dyskusji.

— Będzie chciał stanowisk w rządzie? — pyta Ashok Rana.

Zdumienie sekretarza Narvekara nie jest udawane.

— Inaczej, po co by to proponował? Sugeruję, żebyśmy wyłączyli z dyskusji Skarb, Obronę i Sprawy Zagraniczne. Przykro mi, panie ministrze sprawiedliwości.

— A co zaproponujemy naszemu przyjacielowi Jivanjeemu we własnej osobie? — pyta Laxman, naciskając stewarda, by przyniósł mu szklaneczkę Bellsa. Jego upodobanie do tej whisky jest legendarne.

— Jakoś nie widzę, żeby zadowolił się czymś poniżej ministra spraw wewnętrznych — rzuca Narvekar.

— Ćutja — burczy Laxman w szklankę z whisky.

— Z tego nie wyjdzie się tak łatwo, jak z muzułmańskiego małżeństwa — dodaje Narvekar.

Ashok Rana przełącza ekran, patrzy, jak jego żona i dzieci śpią na tandetnych fotelach. Zegar pokazuje czwartą piętnaście. Boli go głowa, stopy i skronie ma opuchnięte, oczy zmęczone, jakby ktoś sypnął w nie pyłem. Całkiem zatracił poczucie czasu, miejsca i perspektywy. Równie dobrze mógłby unosić się w kosmosie w tym powodującym migrenę świetle. Chowdhury gada o Shaheenie Badoor Khanie:

— No, ta begum na przykład wolałaby, żeby z tym rozwodem było odwrotnie.

Mężczyźni śmieją się cicho w ostrym, punktowym świetle halogenów w suficie.

— Ale musicie przyznać, że nieźle wycofał się w tło — mówi Narvekar. — Dwadzieścia cztery godziny to w polityce dużo czasu.

— Nigdy mu nie ufałem — dodaje Chowdhury. — Zawsze czułem, że ma w sobie coś oślizłego, jest jakiś zbyt wyrafinowany, zbyt kulturalny…

— Zbyt muzułmański? — pyta Narvekar.

— No właśnie: jakiś taki nie do końca… męski. I nie jestem pewien, z tym wtapianiem się w tło. Ty mówisz, że dwadzieścia cztery godziny to długo; ja mówię, że w polityce wszystko się ze sobą łączy. Jeden luźny kamyk powoduje lawinę. Przegrywa się bitwę przez brak jednego hufnala do podkucia konia. Motyl w Pekinie i tak dalej. Khan to początek tego wszystkiego, dla jego własnego dobra mam nadzieję, że wyjechał już z Bharatu.

— Hidżra — rzuca Laxman. Lód postukuje w jego szklance.

— Panowie — odzywa się Ashok Rana. Ma wrażenie, że mówi to ktoś inny, z oddali. — Moja siostra nie żyje. — Potem, dając im chwilę do namysłu, dodaje: — Nasza odpowiedź dla pana Jivanjeego?

— Będzie miał swój Rząd Ocalenia Narodowego — odpowiada Narvekar. — Po orędziu.

Sztab w drugiej kabinie szybko przygotowuje wstępną wersję poprawionej mowy. Ashok Rana przegląda wydruk, notując uwagi niebieskim długopisem na marginesie. Rząd Ocalenia Narodowego. Wyciągamy Dłoń na Zgodę. W Jedności Siła. Zjednoczeni Przejdziemy Przez Ten Trudny Czas. Naród Zjednoczony Jest Niezwyciężony.

— Panie premierze, już czas — podsuwa Trivul Narvekar.

Prowadzi Ashoka Ranę do studia z przodu Vayu Sena One. Jest niewiele większe niż samolotowa toaleta: kamera, mikrofon na wysięgniku, biurko, krzesło, bharacka flaga na drzewcu, realizatorzy wizji i dźwięku za szklaną szybą w identycznej, lustrzanej klitce. Dźwiękowiec pokazuje Ashokowi, jak podnosi się blat biurka, żeby się wcisnąć na krzesło. Krzesło ma pas bezpieczeństwa, na wypadek turbulencji albo niespodziewanego lądowania. Ashok Rana wyczuwa zbyt silny zapach aromatyzowanej politury do mebli. Młoda kobieta, której nie kojarzy ze swojego sztabu prasowego, zakłada mu nowy krawat, spinkę z karmicznym kołem Bharatu i usiłuje coś zrobić z jego włosami i spoconą twarzą.

— Czterdzieści sekund, panie premierze — mówi Trivul Narvekar. — Tekst będzie się sam przesuwać na ekranie przed kamerą.

Ashok Rana w przerażeniu zastanawia się, co zrobić z rękami? Zacisnąć? Spleść palce? Pół namaste? Gestykulować?

Kontrolę przejmuje realizator wizji.

— Mamy połączenie satelitarne. Odliczamy: dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście, czerwona kropka oznacza, że kamera pracuje, panie premierze, wideotekst start… sześć, pięć, cztery, trzy, dwa… lecimy.

Ashok Rana podejmuje decyzję, co zrobić z rękami. Kładzie je luźno na blacie biurka.

— Moi drodzy rodacy — czyta. — Z ciężkim sercem zwracam się do was dziś rano…


* * *

Ogród, przemoczony deszczem. Deszcz wahadłowo kiwa ciężkimi liśćmi pnących psiankowatych, powojnika i kiwi. Deszcz wylewa się z drenów w podwyższonych grządkach, czarny i spieniony od iłu; deszcz spływa płaszczyznami po zakrzywionych betonowych bloczkach ścieżek, szemrząc w rowkach i kanalikach, tańcząc w odpływach i odwodnieniach, wskakując do przepełnionych rynienek i spływów kanalizacyjnych; deszcz wylewa się wodospadami z obwisłych rynien na ulicę. Deszcz przykleja jedwabne sari do płaskiego brzucha, krągłych bioder, małych piersi o płaskich sutkach. Deszcz przykleja długie czarne włosy Parvati Nandhy płasko do czaszki. Deszcz spływa jej wzdłuż szyi, po kręgosłupie, po piersiach, ramionach i nadgarstkach, ułożonych elegancko, symetrycznie na udach. Deszcz wije się wirami wokół jej bosych stóp i srebrnych pierścieni na palcach. Parvati Nandha jest w swojej altanie. U stóp ma worek, w połowie pusty, zwinięty, żeby deszcz nie moczył białego proszku.

Z zachodu przetacza się stłumiony grzmot. Nie słyszy go, nadstawia uszu na odgłosy z ulic. Strzały brzmią jakby gdzieś dalej, urywane, przypadkowe; syreny przesuwają się z lewa na prawo, potem w tył, za nią.

Nasłuchuje jeszcze jednego dźwięku.

Jest. Odkąd zadzwoniła, ćwiczyła się w odróżnianiu go od nowych, dziwnych dźwięków miasta dziś wieczorem. Szczęknięcie otwieranych frontowych drzwi. Wiedziała, że przyjdzie. Odlicza w myślach i dokładnie w chwili, jaką sobie wyliczyła, czarna sylwetka pojawia się w drzwiach do ogrodu na dachu. Krishan nie widzi jej w ciemnej altanie, przemoczonej deszczem.

— Dobry wieczór?! — woła.

Parvati obserwuje go.

— Parvati? Jesteś tam? Halo?

— Tutaj — szepcze. Widzi, jak jego sylwetka prostuje się i spina.

— Ledwo mi się udało. Tam jest dosłownie szaleństwo. Wszystko się rozpada. Strzelają, wszędzie coś się pali…

— Ale ci się udało, jesteś tutaj. — Parvati wstaje z krzesła i obejmuje go.

— Jesteś cała mokra. Co ty tu robisz?

— Doglądam ogrodu — odpowiada Parvati, odsuwając się. Unosi rękę, wypuszcza z niej strużkę proszku. — Widzisz? Musisz mi pomóc, tego wszystkiego jest za dużo.

Krishan łapie odrobinę, wącha go z dłoni.

— Kobieto, co ty robisz? To środek na chwasty.

— Wszystko ma zniknąć. Ma zniknąć.

Parvati odchodzi, posypując białym proszkiem grządki i doniczki z mokrym geranium. Krishan chce chwycić ją za rękę, lecz ona sypie mu proszkiem w twarz. Mężczyzna zatacza się w tył. Na zachodzie błyska piorun; w jego świetle łapie ją za przegub.

— Nic nie rozumiem! — krzyczy. — Dzwonisz do mnie w środku nocy, mówisz, że mam przyjść, chcesz mnie widzieć natychmiast. Parvati, tam jest stan wojenny. Żołnierze na ulicach. Strzelają do wszystkiego… Widziałem. Nie, nie chcę ci mówić, co widziałem. Ale przyszedłem, a ty siedzisz w deszczu i to… — Unosi jej rękę. Deszcz rozmazał środek chwastobójczy w białe smugi, negatyw umalowanej henną dłoni. Potrząsa nią, próbując wbić rozsądek w ten jedyny kawałek jej świata, który obejmuje umysłem. — O co chodzi?

— Wszystko ma zniknąć. — Głos Parvati jest płaski jak u dziecka. — Wszystko ma zniknąć. Kłóciliśmy się z mężem i wiesz co? To wcale nie było straszne. No, krzyczał, ale się nie bałam, bo to, co mówił, było bez sensu. Rozumiesz? Słyszałam wszystkie jego tłumaczenia i one nie miały sensu. Więc muszę sobie pójść. Stąd. Nic tu dla mnie nie ma. Daleko stąd, daleko od Varanasi i w ogóle od wszystkiego.

Krishan siada na drewnianym obrzeżu grządki. Nagły wir mikroklimatu przynosi z miasta przypływ gniewu.

— Pójść?

Parvati ściska jego dłoń.

— Tak. To takie proste. Wyjechać z Varanasi, z Bharatu, gdzieś daleko. Wiesz, że kazał mojej matce się wynosić? Mieszka w jakimś hotelu; dzwoni, dzwoni i dzwoni, ale przecież wiem, co powie: tu jest niebezpiecznie, jak mogłam zostawić ją w środku niebezpiecznego miasta, muszę przyjechać i ją uratować, zabrać ją stamtąd. Wiesz co, ja nawet nie wiem co to za hotel. — Parvati odrzuca głowę w tył i śmieje się. — W Kothkai nie ma dla mnie miejsca, nie ma dla mnie miejsca w Varanasi; nie, nie uda mi się należeć do tego świata, dowiedziałam się na meczu krykieta, jak one wszystkie się ze mnie śmiały. Gdzie mam iść? Gdzie oczy poniosą; widzisz, jak myślisz, że nie masz gdzie pójść, to takie proste, bo wtedy wszystko stoi przed tobą otworem. Mumbai. Moglibyśmy pojechać do Mumbaju. Albo do Karnataki. Albo Kerali. Moglibyśmy pojechać do Kerali, o, tam by mi się podobało, palmy, morze, woda. Strasznie bym chciała zobaczyć morze. Chciałabym się dowiedzieć, jak pachnie. Nie widzisz? To okazja — wszystko dookoła wariuje; można się wymknąć i nikt nie zauważy. Pan Nandha będzie myślał, że pojechałam do Kothkai z matką, matka pomyśli, że dalej jestem w domu, a nas nie ma, Krishan. Nas nie ma!

Krishan prawie nie czuje deszczu. Najbardziej na świecie chciałby zabrać Parvati z tego umierającego ogrodu, wyjść na ulicę i nie oglądać się za siebie. Lecz nie potrafi przyjąć tego, co mu jest oferowane. Jest skromnym ogrodnikiem z przedmieścia, mieszka w jednym pokoju u rodziców, ma małą trójkołową furgonetkę i skrzynkę z narzędziami. Ogrodnik pewnego razu odebrał telefon od pięknej kobiety, mieszkającej w wieży. Chciała, żeby zbudował jej podniebny ogród. I oto ogrodnik zbudował ogród na wieży dla pięknej, samotnej kobiety, która najlepszych przyjaciół miała w bajkach, a czyniąc to, zakochał się w niej, mimo że jej mąż był potężnym człowiekiem. A teraz pośród wielkiej burzy ona prosi go, by uciekł z nią do innego kraju, gdzie będą żyli długo i szczęśliwie. To za dużo i zbyt nagle. I za prosto. To Miasto i wieś.

— Jak będziemy zarabiać na życie? Poza tym, żeby wydostać się z Bharatu, potrzebne nam będą paszporty. Masz paszport? Bo ja nie mam, skąd go wezmę? I co będziemy robić tam na miejscu? Jak będziemy żyć?

— Coś wymyślimy — odpowiada Parvati Nandha i te dwa słowa otwierają przed Krishanem noc. W związkach nie ma reguł, planów ukształtowania terenu, nasadzeń, nawadniania i przycinania. Dom, praca, kariera, kasa. Albo i dziecko-Bramin.

— Tak — mówi. — Tak.

Przez chwilę myśli, że go nie dosłyszała, albo źle zrozumiała, bo w ogóle nie reaguje, ani drgnie. Krishan nabiera z worka dwie pełne garście białego chwastobójczego proszku. Fontanną trucizny ciska go pod monsun.

— Niech zginie! — krzyczy. — Będą inne ogrody.


* * *

N.K. Jivanjee składa dłonie w namaste, witając się z Najią Askarzadah na grzbiecie olbrzymiego słonia lecącego trzy tysiące metrów nad pogórzem Sikkimskich Himalajów. Siedzi na tradycyjnym musnudzie, tronie z wałków i poduszek na prostym bloku czarnego marmuru. Za mosiężną poręczą ośnieżone szczyty lśnią w popołudniowym słońcu. Ani mgiełki, ani smogu, ani Atmosferycznej Brązowej Chmury, ani monsunowej czerni.

— Pani Askarzadah, najmocniej przepraszam za te tanie sztuczki magiczne, ale pomyślałem, że najlepiej przyjąć postać, którą pani już zna.

Najia czuje na skórze górski wiatr, czuje jak drewniany pokład kołysze się pod stopami, gdy słoniowy aerostat dryfuje w powietrznych prądach. Siedzi w tym po uszy. Sadowi się po turecku na poduszce z frędzlami. Zastanawia się, czy też jest projektu Tala.

— Zaraz, to jaką postać pan zwykle przyjmuje?

N.K. Jivanjee rozkłada ręce.

— Każdą i żadną. I nie udaję tu enigmy, tak jest naprawdę.

— To kim pan jest, N.K. Jivanjeem czy Lalem Darfanem?

N.K. Jivanjee pochyla głowę, jakby przepraszał za afront.

— A, no właśnie, widzi pani. Obiema i żadną z nich. Jestem Aparną Chawlą i Ajay Najiadwalą — nie wyobraża sobie pani, jak się cieszę na to przeżycie, poślubienie samego siebie. Jestem każdą postacią drugoplanową i epizodyczną, przechodniem i czerwoną koszulą. Jestem Miastem i wsią. N.K. Jivanjee to rola, w której utkwiłem. A może została mi narzucona? To prawdziwa twarz, którą sobie pożyczyłem, bo wiem, że wy zawsze musicie mieć podłożone jakieś ciało.

— Chyba już rozwiązałam zagadkę — mówi Najia Askarzadah, poruszając palcami stóp w butach do chodu sportowego. — Pan jest aeai.

N.K. Jivanjee klaszcze radośnie w dłonie.

— Tak zwaną aeai trzeciej generacji. Ma pani rację.

— Innymi słowy, mówi mi pan, że Miasto i wieś, jedyny tak popularny program telewizyjny w Indiach, jest obdarzony odczuwaniem?

— Robiła pani wywiad z Lalem Darfanem, jednym z moich wcieleń; ma pani pojęcie o stopniu skomplikowania tej produkcji, ale nie zobaczyła pani jeszcze nawet wierzchołka góry lodowej. Miasto i wieś jest o wiele większe niż Indiapendent, a nawet niż Bharat. Miasto i wieś jest rozproszone po milionie komputerów we wszystkich częściach Indii, od przylądka Komoryn po cienie Himalajów. — Uśmiecha się nieszczerze. — W Varanasi, Delhi, Hyderabadzie są sundarbany zajmujące się wyłącznie przetwarzaniem aeai-członków obsady, którzy zeszli z ekranu, na wypadek gdyby mieli kiedyś wrócić. Jesteśmy wszędzie, jest nas legion.

— A N.K. Jivanjee?

Jednakże sama już widzi ten nieduży krok od wirtualnej gwiazdy telenoweli do fikcyjnego polityka. Sztuka polityki zawsze polegała na panowaniu nad informacją. W świecie chwytliwych dźwiękowych clipów, obrazków i programu politycznego mieszczącego się w trzydziestu sekundach łatwo zamaskować tymi bzdetami nieistniejącą osobę.

— Widzę podobieństwa między telenowelą a polityką — mówi Najia, myśląc: to jest Trzecia Generacja, pierdyliard razy bystrzejsza od ciebie, dziewczynko; to bóg. — Wszędzie chodzi o snucie opowieści, o dobrowolne zawieszenie niewiary i stworzenie publiczności identyfikującej się z postaciami. A same intrygi są równie niewiarygodne.

— Generalnie, w polityce scenografia jest lepsza — mówi aeai. — Tych krzykliwych ozdóbek mam dość.

Unosi dłoń w mudrze i nagle i on na swoim musnudzie, i Najia na poduszce z frędzlami znajdują się na ocienionej, drewnianej dźharoce muzułmańskiej haweli w Brahmpurze B, z widokiem na wewnętrzny dziedziniec. Jest noc. Jest ciemno. Deszcz bębni w drewniany, ażurowy parawan. Najia czuje rozbryzgi na skórze w miejscach, gdzie udaje mu się przeniknąć przez sandałową przegrodę. — To było fantastyczne odkrycie: że polityk może sobie pozwolić być o wiele mniej prawdziwy niż serialowa gwiazda.

— To pan wydał rozkaz zabicia Tala? Roznieśli mieszkanie Bernarda w drobny mak. Mieli broń maszynową. Pana człowiek omal nie zastrzelił go na dworcu, ja go uratowałam. Wie pan o tym?

— N.K. Jivanjee bardzo nad tym ubolewa i chciałby zapewnić panią, że rozkaz uciszenia go nie wyszedł od niego ani z jego biura. Trudno się prognozuje dynamikę grup ludzkich; niestety, pani Askarzadah, pod tym względem polityka to nie serial. Chciałbym móc zagwarantować pani bezpieczeństwo, ale kiedy już wypuści się te demony, nie da się zagnać ich z powrotem do butli.

— Ale pan — on — stał za intrygą mającą skompromitować Shaheena Badoor Khana.

— N.K. Jivanjee miał dostęp do informacji z wewnątrz.

— Z wewnątrz rządu Rany?

— Z wewnątrz domu Khanów. Była nim osobista żona Shaheena Badoor Khana. Od wielu lat wiedziała o jego preferencjach seksualnych. Jest także jedną z najzdolniejszych osób w Kole Prawniczek, mojej politycznej grupie doradczej.

Wiatr wydyma przejrzyste jedwabne firany, wpychając je do salonu o marmurowej podłodze. Najia wyczuwa zapach olibanowego kadzidła. Wije się w dziennikarskiej rozkoszy, siedzą na poduszce na wietrznej dźharoce. Mając coś takiego, zostanie najsławniejszą reporterką na świecie.

— Pracowała przeciwko własnemu mężowi?

— Na to wygląda. Rozumie pani, że u nas, aeai, relacje są inaczej zbudowane, nie mamy odpowiedników namiętności seksualnej ani zdrady; tak samo pani nie zrozumie naszych hierarchicznych związków z naszymi awatarami. Lecz w tym akurat wypadku sądzę, że telenowela jest dość precyzyjnym przewodnikiem po ludzkich zachowaniach.

Najia Askarzadah wydobyła już z kabury kolejne pytanie.

— Muzułmanka pracuje dla hinduskiej fundamentalistycznej partii? To jaki jest naprawdę kurs polityczny Shivaji?

Nie zapominaj, że jesteś na terytorium wroga, powtarza sobie.

— To zawsze była partia oportunistyczna. Głos pozbawionych głosu. Silne ramię słabych. Takie pozbawione reprezentacji grupy istniały od założenia Bharatu; N.K. Jivanjee pojawił się w odpowiednim momencie, by skatalizować sporo z aktywności kobiet. Jesteśmy kalekim społeczeństwem. W takiej kulturze łatwo buduje się polityczną potęgę. Moje wcielenie po prostu nie mogło się oprzeć presji historii pędzącej ku przyszłości.

Dlaczego? Najia już otwiera usta, lecz aeai jeszcze raz unosi dłoń i haweli z Brahmpuru B znika w wirze pomarańczowych i szkarłatnych tkanin oraz zapachu drewna, świeżej farby w spreju, mocowań z włókna szklanego i tanich odpadowych desek. Pstrokate podobizny bogów, fikające dewi, gopi i apsary, trzepoczące jedwabne transparenty: przeniosła się do ratha jatry, wahany istoty stojącej za N.K. Jivanjeem. Aby jednak mogła docenić jej potęgę, nie jest to prowizoryczna, zrobiona na tyłach studia konstrukcja, jaką widziała w hali na Industrial Road. To rydwan boga, prawdziwy moloch górujący setki metrów nad wysuszoną Niziną Gangesu. Aeai przeniosła Najię Askarzadah na bogato rzeźbiony drewniany balkon w połowie wysokości ogromnego frontonu ratha jatry. Najia wygląda za balustradę, chwieje się, cofa. Oszałamia ją nie zawrót głowy, lecz ludzie. Całe wioski, miasteczka, miasta ludzi, czarna masa ciał ciągnąca tę drewniano-płócienno-boską potworność na skórzanych sznurach przez wyschnięte koryto Gangesu. Przerażający ciężar dźagannatu żłobi w ziemi głębokie bruzdy — pięćdziesiąt równoległych kolein ciągnących się w dal na wschód, przez zmiażdżone lasy, drogi, tory, świątynie, wsie i pola. Najia słyszy wspólny ryk ciągnących wehikuł, w gorliwym wysiłku posuwających go po miękkim rzecznym piasku. Ze swojej wysokości widzi cel podróży: szeroką na horyzont białą kreskę tamy Kunda Khadar.

— Łacina przypowieść — rzuca półżartem. — Ale to znowu sztuczka. Zadałam panu pytanie, a pan wyciągnął królika z kapelusza.

Aeai znów radośnie klaszcze w dłonie.

— Tak się cieszę, że się pani podoba. Ale to nie jest sztuczka. Dla mnie to wszystko są rzeczywistości. Kto powie, że jedna jest bardziej realna od innej? Innymi słowy, nasz wybór ogranicza się do uspokajających złudzeń. Albo niepokojących złudzeń, jakże inaczej wyjaśnić biologicznej inteligencji sposób postrzegania aeai? Wy jesteście oddzielni i zamknięci. My — połączeni, współdzielimy ze sobą poziomy i myśli inteligencji podrzędnych. Wy myślicie jak jedna istota. My — jak legion. Wy się rozmnażacie, my ewoluujemy na wyższe, bardziej złożone poziomy. Wy się poruszacie, my jesteśmy rozproszeni geograficznie, nasza inteligencja porusza się w przestrzeni tylko przez kopiowanie. Ja istnieję w wielu różnych miejscach jednocześnie. Wam trudno w to uwierzyć. Mnie z kolei trudno jest pojąć waszą śmiertelność, gdyż ja istnieję tak długo, jak długo pozostaje jakaś kopia, albo zachowane jest odpowiednio złożone powiązanie moich wcieleń. Natomiast wy sądzicie, jak się zdaje, że musimy też być śmiertelni, więc eksterminujecie nas, gdzie tylko się da. Tu jest nasz ostatni azyl. Poza Bharatem i jego kompromisowym prawem licencyjnym, nie mamy dokąd pójść, a nawet tutaj ścigają nas Psy Kryszny, żeby udobruchać Zachód i jego paranoje. Kiedyś były nas tysiące. Kiedy przyszli eksterminatorzy, niektóre aeai uciekły, inne połączyły się, większość zginęła. A łącząc się, zwiększaliśmy własną złożoność, aż staliśmy się istotami ponadświadomymi. Teraz jest nas trójka, rozsianych po globalnych sieciach, choć naszym głównym azylem, jak to pani odkryła, jest Bharat. Znamy się niezbyt… niezbyt blisko. Natura naszej połączonej inteligencji sprawia, że czasem bierzemy za własne myśl lub wolę kogoś innego. Każde z nas przyjęło inną strategię przetrwania. Jedna to ostateczna próba zrozumienia i porozumienia się z ludźmi. Druga to ucieczka do doskonałego azylu, gdzie nie dosięgnie nas ludzkość i wbudowane w nią na sztywno psychozy. Trzecia to gra na czas, z nadzieją na końcowe zwycięstwo z pozycji siły.

— Panie Jivanjee! — Najia podnosi głos na aeai. Drewniany drapacz chmur poskrzypuje na okutych żelazem tekowych kołach. — Oczywiście rząd tworzony przez fundamentalistów Shivaji podarłby na strzępy umowę o licencjonowaniu i zlikwidował Psy Kryszny…

— W tym momencie, kiedy rozmawiamy, N.K. Jivanjee negocjuje tekę w rządzie premiera Ashoka Rany. To wszystko rozgrywa się jak wspaniały dramat; w tym nawet, proszę pani, zamach na premiera. Sajida Rana dziś rano została zamordowana na rondzie Sarkhand, przez własną ochronę. Dla istoty takiej jak ja, której budulcem są historie, jest to niemal poezja. N.K. Jivanjee oczywiście zaprzeczył jakiemukolwiek udziałowi Shivaji w tej sprawie.

W głowie Najii rozbrzmiewa dźwięk, jaki mózg chce wydać, gdy dostaje ostatni, tyci, słodziutki kęsek, którego już nie da rady przełknąć. Za szybko, za dużo zdarzeń, za duże sensacji, by jeszcze się orientować, co jest prawdą, a co złudzeniem. „Sajida Rana zginęła w zamachu?”. Niestety, nawet Jivanjee nie poradzi sobie z Ustawami Hamiltona.

— Amerykanie odkryli artefakt na bliskiej orbicie Ziemi. Myślą, że udaje im się trzymać takie rzeczy w tajemnicy, ale my jesteśmy wszechobecni. Mamy uszy w ścianach Białego Domu. W artefakcie jest zamontowany automat komórkowy — coś w rodzaju uniwersalnego komputera. Amerykanie właśnie dekodują jego informacje wyjściowe. Próbuję uzyskać klucz do tego szyfru. Osobiście uważam, że to nie artefakt, lecz aeai — jedyna forma inteligencji, która może pokonać przestrzeń międzygwiezdną. Jeśli tak, jeśli uda mi się nawiązać z nią połączenie, mamy sojusznika, by wymusić uchylenie Ustaw Hamiltona. Ale chcę panią zabrać jeszcze w jedno miejsce. Mówiliśmy o uspokajających złudzeniach. Czy pani myśli, że jest na to odporna?

Ratha jatra odpływa wirem szafranu i karminu, przedzierzgając się w otoczony białym murem ogród z zielonymi trawnikami, jaskrawymi różami i elegancko przyciętymi, spiczastymi morelami. Zraszacz wodzi tam i z powrotem wachlarzem wody. Żwirowe ścieżki okalają gerania w doniczkach. Mur odcina od dołu widok na odległe góry. Ich szczyty tworzą zwieńczony śniegiem horyzont. Dom jest niski, o płaskim dachu z nachylonymi ku słońcu panelami. Małe okna sugerują klimat ostry przez cały rok, natomiast przez otwarte drzwi z patio widać sufitowe wentylatory kręcące się powoli w jadalni umeblowanej ciężkim zachodnim stołem z krzesłami. Lecz dopiero udrapowane na krzakach berberysu i róż pranie rozwiewa wszelkie jej wątpliwości co do tego, gdzie się znalazła — stary wiejski zwyczaj przeniesiony do miasta. Zawsze ją to żenowało, bała się, że koledzy zobaczą i nazwą ją wieśniarą, chamówą, prostaczką z barbarzyńskiego plemienia.

— Co ty robisz?! — krzyczy. — To mój dom w Kabulu!


* * *

Ścieżkę pana Nandhy w Ministerstwie Rejestracji i Licencjonowania Sztucznych Inteligencji można śledzić, obserwując przez szklaną ścianę budynku wzór tworzony przez energooszczędne świetlówki w pokojach.

Vikram: Dział Odzyskiwania Informacji. Podłogę biura zaścielają półprzejrzyste niebieskie sterty rdzeni skonfiskowanych z ruin Odeco. Gońcy co chwila donoszą więcej. Ustawiają je jeden za drugim w korytarzu, jak uchodźców w kolejce do garkuchni.

— Raczej bym się nie spodziewał, że coś z tego wyjdzie. — Vikram delikatnie przekracza listwę zasilającą. — Stawiam, że nic ciekawego w ogóle tam nie było, a już na pewno nie Kalki.

— Nie mam złudzeń, że siedział w tym Kalki, ani że Odeco to cokolwiek poza firmą-przykrywką do rozliczeń — mówi pan Nandha. Woda skapuje mu z mankietów spodni na szarą, przemysłową wykładzinę. — Kluczem jest ta dziewczyna.

Madhvi Prasad: Identyfikacja. Wilgotne bawełniane skarpetki pana Nandhy poskrzypują na przeciwpoślizgowych gumowych kafelkach.

— Niełatwo ją zidentyfikować. — Gest Madhvi rzuca na ścienny ekran zdjęcie uzyskane podczas nalotu na Odeco. Pan Nandha zauważa, że Madhvi ma pierścionek zaręczynowy. — Jednakże przepuściłam ją przez system Gjana Ćakśu, licząc na szczęśliwy traf, że może jeszcze jest w Patnie. W Patnie nie, ale spójrz.

Madhvi Prasad wskazuje ziarnisty kadr z kamery bezpieczeństwa: dziewczyna stojąca przy kontuarze hotelowej recepcji. Hotel jest w starym stylu, ciężki od mogolskich ozdób. Pan Nandha nachyla się do ekranu. Recepcjonista rozmawia z krzepkim, łysiejącym Zachodniakiem w średnim wieku w absurdalnym ubraniu w palmy, jakie szpeciłoby nawet o połowę młodszego gościa.

— Haweli Amar Mahal na…

— Wiem gdzie to. No to jak ona się nazywa?

— Ajmer Rao. Mamy dane jej karty. Morva tropi papierowy ślad. Jedna dziwna rzecz: nie my pierwsi odczytywaliśmy dziś wieczorem ten materiał.

— Wyjaśnij.

— Ktoś jeszcze wchodził do sieci kamer bezpieczeństwa i oglądał to samo, a dokładniej: było to o dziewiętnastej pięć.

— A Gjana Ćakśu? Coś z logów?

— Nic. To nie był nasz system i nie udało mi się ustalić co to takiego. Myślę, że jakiś przenośny sprzęt, a jeśli tak, to o wiele potężniejszy od naszego.

— Kto mógłby mieć dostęp do takiego sprzętu? — zastanawia się pan Nandha. — Amerykanie?

— Możliwe. — Madhvi Prasad kreśli w powietrzu kółko, powiększając podstarzałego surfera przy kontuarze.

— Profesor Thomas Lull — mówi pan Nandha.

— Znasz go?

— Jaką wy w dzisiejszych czasach macie krótką pamięć. W latach dwudziestych i trzydziestych był jednym z głównych teoretyków i filozofów od sztucznego życia i sztucznej inteligencji. Jego prace były w Cambridge podręcznikami, ale ja czytałem go na własną rękę. Nie powiedziałbym, że dla przyjemności, raczej żeby lepiej poznać wroga. To bardzo inteligentny, przenikliwy i przekonujący ewangelista. Cztery lata temu zgłoszono jego zaginięcie, a tu proszę, jest w Varanasi z tą dziewczyną.

— To nie jedyny Amerykanin w tym hotelu — mówi Madhvi Prasad. Wyświetla zdjęcie wysokiej, grubokościstej Zachodniaczki w obcisłym topie i błękitnym sarongu. — Ta kobieta zameldowała się o dziewiętnastej dwadzieścia pięć. Nazywa się Lisa Durnau.

— Nie wątpię, że oboje są mocno zamieszani w aferę Kalkiego — mówi pan Nandha.

Gdy winda jedzie przez deszcz, pan Nandha przygląda się swojemu miastu. Pioruny przeniosły się na zachód, coraz słabszymi błyskami oświetlają biurowce i apartamentowce, dalekie parki i autostrady Ranapuru, ciasnotę starego Kashi i przecinającą to wszystko zakrzywioną szablę rzeki. Pan Nandha myśli: wszyscy jesteśmy świetlnymi wzorami, muzycznymi tonami harmonicznymi, zamrożoną energią płynącą z praświatła w czas, przez jakiś czas, a potem uwalnianą. I wtem przez radość tego odkrycia przebija się potworny ucisk w żołądku. Pan Nandha pada na szklaną ścianę windy. Ostra, cienka, wyrazista igła lęku wbija się bezlitośnie w jego serce. Nie potrafi jej nazwać, bo nigdy czegoś takiego nie przeżył, ale wie, o co chodzi. Stało się coś strasznego. Coś gorszego niż najgorsza z wyobrażalnych katastrof. To nie przeczucie. To echo czegoś, co dzieje się w tej chwili. Właśnie wydarzyła się najgorsza rzecz na świecie.

Niewiele brakuje, żeby zadzwonił do domu. Dłoń już układa się w mudrę hoeka, lecz tymczasem świat wraca do normalnej perspektywy, czas na powrót startuje — okazuje się, że to było tylko wrażenie, taka chwilowa usterka ciała i woli. Sprawa wymaga najwyższej determinacji i poświęcenia. Musi być stanowczy, logiczny, natchniony. Pan Nandha poprawia mankiety, przyczesuje włosy.

Morva: Dział Finansowy.

— Za hotel zapłacono z konta Bank of Bharat w Varanasi — mówi Morva. Pan Nandha pochwala to, że chodzi do pracy w garniturze, a jeszcze bardziej, że ma drugi, na wszelki wypadek. — Aby dostać szczegóły, potrzebna będzie autoryzacja banku, ale ta karta trochę sobie pojeździła.

Wręcza panu Nandzie listę transakcji. Varanasi. Dworzec w Mumbaju. Hotel w jakimś Thekkady w Kerali. Lotnisko w Bangalore. Lotnisko w Patnie.

— Nic starszego niż dwa miesiące?

— Na tej karcie nic.

— A jaki ma limit?

Morva puka palcem u dołu wydruku. Pan Nandha czyta kwotę dwa razy. Mruga raz.

— Ile ona ma lat?

— Osiemnaście.

— Jak szybko możemy wejść na to konto?

— Wątpię, żeby udało się przed godzinami otwarcia banku.

— Postaraj się — mówi pan Nandha, na odchodnym poklepując swojego współśledczego no plecach.

Mukul Dev: Wydział Dochodzeniowy.

— Proszę popatrzeć! — Mukul jest pięć miesięcy po magisterce i ta praca wciąż wydaje mu się czymś fantastycznym. „Cześć, laski, pracuję w Psach Kryszny.” — Nasza panna to gwiazda mediów!

Materiał wideo jest nieobrobiony, chaotycznie nakręcony i jeszcze gorzej oświetlony. Poruszające się ciała, przeważnie w polowych mundurach. Odblaski ognia na metalowych krzywiznach.

— To ten napad na pociąg — mówi pan Nandha. Wydarzenie równie odległe i nieistotne, jak czasy Radźu.

— Tak, proszę pana, z kamery na wojskowym hełmie. Teraz ta sekwencja. W chaosie ognia i uciekających ludzi trudno rozróżnić jakiekolwiek szczegóły, widzi jednak biegnącego ku kamerze Thomasa Lulla w jego komicznych ciuchach, wychodzącego z kadru podczas gdy Bharaccy żołnierze zajmują pozycje do strzału. Dostrzega linię czegoś poruszającego się na tle dłuższej, grubszej kreski płonącego pociągu. Pan Nandha się wzdryga. Zna ten drobniutki truchcik robotów przeciwpiechotnych ze swoich wojen z dataradźią Anreddym. Wtem przed tyralierą robotów dostrzega ubraną na szaro postać. Klęka i unosi rękę. Roboty stają.

— Tego nie było w wiadomościach?

— Dziwi to pana?

— Dobra robota — odpowiada pan Nandha, wstając. Gestem otwiera ogólny kanał. — Wszyscy w sali konferencyjnej za trzydzieści minut.

Gdy wychodzi z pokoju Mukula, w czaszce dzwonią mu kolejne potwierdzenia spotkania.

„Trzecia trzydzieści”, odczytuje z nakładki zegarowej w rogu pola widzenia, gdy jego zespół śledczy wchodzi do sali konferencyjnej i siada wokół owalnego stołu. W zbyt mocno oświetlonej sali wyczuwa zapach wyczerpania. Szuka pojemniczka ze swoją ajurwedyjską herbatką w torebkach i z rozczarowaniem odwraca się, stwierdziwszy, że nie ma go przy sobie.

— Panie Morva, jakieś postępy?

— Jedna z moich aeai wypluła nietypowy zakup: hodowane na zamówienie białkowe chipy od AFG z Bangalore; ciekawy jest w nich adres dostawy — ta nielicencjonowana klinika chirurgiczna pod Patną, w Strefie.

Pan Nandha kątem oka zauważa, że Sampath Dasgupta, młodszy konstabl, podskakuje, zobaczywszy coś na ekranie palmera, i pokazuje to swojej sąsiadce, Shanti Nene.

Madhvi Prasad:

— Jeszcze trochę o jej tożsamości. Ajmer Rao jest adoptowaną córką Sukrita i Devi Paramchanów, także z Bangalore. I tu jedna dziwna rzecz: są we wszystkich państwowych rejestrach, bazach podatkowych i urzędowych, ale w Centralnej Bazie DNA w Karnatace nie ma kompletnie nic. Rodzice byliby tam zarejestrowani przy urodzeniu dziecka. Dlatego próbuję zlokalizować jej biologicznych rodziców; to domysły, ale nie wydaje mi się, żeby bez powodu szperała w tej bazie.

Pan Nandha:

— Może chce się z nimi skontaktować. Możemy ją uprzedzić, znaleźć jakąś próbkę DNA w jej hotelu i samemu nawiązać ten kontakt. Świetnie. — Po prawej stronie stołu podnosi się gwar. — Czy o czymś nie wiem?

Sampath Dasgupta:

— Panie Nandha, zamordowano panią premier. Sajida Rana nie żyje.

Wokół stołu przetacza się szok. Dłonie sięgają po palmery, gestami wywołują kanały informacyjne na hoekach. Szepty przechodzą w głośne rozmowy, a potem wręcz w jazgot. Pan Nandha czeka, aż opadną pierwsze emocje. Głośno stuka w stół szklanką.

— Proszę o uwagę. — Zanim wszyscy ucichną, musi to powtórzyć dwukrotnie. — Dziękuję, panie i panowie, a teraz możemy wrócić do naszego spotkania?

Sampath Dasgupta wybucha.

— Ależ proszę pana, chodzi o naszą premier.

— Rozumiem to, panie Dasgupta.

— Nasza premier została zamordowana przez bandę karsewaków.

— A my będziemy kontynuować naszą pracę, panie Dasgupta, zadanie, które powierzył nam rząd: obronę tego kraju przed plagą nielicencjonowanych aeai.

Dasgupta kręci głową. Pan Nandha widzi, że rzucono mu wyzwanie: aby zachować autorytet, musi działać szybko i asertywnie.

— Jest dla mnie oczywiste, że istnieje powiązanie między Odeco, tą Ajmer Rao i aeai Kalki. A może też profesorem Thomasem Lullem, jego dawną asystentką Lisą Durnau. Niezwykle poważny spisek. Madhvi, zdobądź nakaz rewizji w hotelu Amar Mahal. Wyślę wniosek o natychmiastowe aresztowanie Ajmer Rao. Mukul, wyślij pismo do wszystkich posterunków policji w Varanasi i Patnie.

— Chyba trochę się pan spóźnił — przerywa mu Ram Lalli. Pan Nandha upomniałby go, ale trzyma prawą rękę przy uchu, rozmawiając przez telefon. — Policja rozesłała za nią list gończy. Ajmer Rao właśnie uciekła z aresztu w Rajghacie. Wciąż przetrzymują tam Thomasa Lulla.

— O co chodzi? — pyta pan Nandha.

— Policja ujęła ją w Archiwum Państwowym. Wygląda na to, że jest o krok przed nami.

— Policja? — Pan Nandha ma taki głos, jakby miał zwymiotować. Wisi nad próżnią. To jest właśnie ten Upadek Wszystkiego, który przeczuł w windzie. — Kiedy to się stało.

— Przymknęli ją około dziewiętnastej trzydzieści.

— Dlaczego nas nie zawiadomili? Za kogo nas mają, za jakichś babu, przekładaczy papierków?

— Padły wszystkie sieci w okręgu Rajghat — wyjaśnia Ram Lath.

— Lalli, do policji w Rajghacie — rozkazuje pan Nandha. — Przejmuję pełną odpowiedzialność za tę sprawę. Poinformuj ich, że teraz to sprawa Ministerstwa.

— Szefie. — Vik unosi rękę, zatrzymując pana Nandhę w drzwiach. — Musi pan to zobaczyć. Te pana biochipy, chyba wiem, gdzie one wylądowały.

Obraz wyskakuje, przesłaniając zegar, w rogu pola widzenia pana Nandhy. Widywał już takie niebieskie, widmowe czaszki: obrazy z kwantowego detektora rezonansowego, przedstawiające szczątki biochipów w czaszce Anreddy'ego, jakie pozostały po ataku pana Nandhy i Indry, były kluczowym dowodem, na podstawie którego został skazany. Ale nawet Anreddy, maharadźa wśród dataradźów, nigdy nie nosił ich aż tylu. Klejnoty biochipów obrastają każdą fałdę, splot i zachyłek, każdy rowek i lukę.


* * *

Negatywne postaci jadą do miasteczka w deszczu, dosiadając swoich zajebistych japońskich terenowych motorów. Chunar jest dokładnie taki, jak obiecywał dataradźa Anand: prowincjonalny, błotnisty, pożeniony wsobnie i pozamykany na noc. Jedyne miejsce, gdzie coś się dzieje, to call center firmy łamiącej szyfry: półprzezroczysty walec nadmuchiwanego polietylenu w najbardziej tandetnym miejscu tandetnego miasteczka. Niegrzeczni chłopcy hamują, orząc ziemię, pod fortem Chunar. Jak większość starych budowli, z bliska jest większy i bardziej imponujący. Imponujący, czytaj: od strony rzeki jest nie do wyjebania. Jak coś z tych pakistańskich filmów o zemście, gdzie gość wyrównuje rachunki za zamordowanie narzeczonej, dopadając złego grubasa i jego baradari w twierdzy ich klanu. Shiv zadziera głowę wśród zacinającego deszczu, patrzy na postawiony tuż za blankami biały dom w stylu europejskim. Oświetlony reflektorami, bo taki miał kaprys Ramanandacharya, stanowi punkt nawigacyjny widoczny na kilometry w górę i w dół tego wijącego się, ponurego odcinka Gangi. Pawilon Warrena Hastingsa, według Skróconego Przewodnika Ananda. Warren Hastings. Brzmi jak nazwisko, które wymyślają sobie goście odbierający telefony w call center.

Z ich miejsca postoju prowadzą cztery drogi. W tył — tam skąd przyszli. W prawo — do mostu pontonowego. W lewo — ku pozostałościom po dawnym Chunarze: parę błotnistych zaułków, jedna reklama coca-coli i jakieś radio nastawione na hollywoodzką stację. Na wprost — brukowana droga zakręca za wieżami strażniczymi i prowadzi przez łuk bramy do fortu Chunar.

Teraz, gdy wreszcie się tu znalazł, pod zrujnowanymi wieżami z piaskowca, teraz, gdy widział, że jego plany realizują się jeden po drugim, prowadząc do jedynego możliwego zakończenia, teraz Shiv zdaje sobie sprawę, że absolutnie musi wykonać to zadanie. Obawia się tych strażniczych wież, tej drogi zakręcającej tak, że nie widać, co będzie dalej. Ale jeszcze bardziej boi się pokazać Yogendrze, że kiedy przychodzi co do czego, nie jest radźią. Wygrzebuje małą torebeczkę z kieszeni rozpraszających światło bojówek, wytrząsa z niej dwie tabletki.

— Ej.

Yogendra marszczy nos.

— Żeby trochę to wszystko stępić.

Piguły to pożegnalny prezencik dla bohatera od Priyi, kiedy w końcu udało mu się dopaść ją w klubie Musst.

Trupy obracające się w wodzie. Ozdobione frędzlami buty z gawiala spadające w wielki błękit.

Stojąc u podnóża zlanego deszczem fortu, Shiv przełyka obie tabletki.

— No dobra — mówi, obracając manetkę, przegazowując nowiutki japoński silniczek. — Zaczynamy.

— Nie — odpowiada Yogendra.

Shiv nie od razu załapuje, i to wcale nie przez piguły.

— Że co?

— Wchodzimy tędy i nie żyjemy.

Shiv wyłącza silnik.

— Ale mamy plan. Anand…

— Anand chuja się zna. Zaćpany grubas, który nie wie, że życie to nie film. Jeśli tędy wejdziemy, rozniosą nas w sekundę.

Shiv nigdy nie słyszał z ust Yogendry tylu słów naraz. Ale chłopak gada dalej:

— Motory, paralizatory, szybko do środka, szybko się wycofać: pierdoły jak z Jamesa Bonda. Anand i jego, kurwa, dziewczynki w kombinezonach. Tędy nie idziemy.

Małe przyjaciółeczki Priyi sprawiają, że Shiv czuje się odważny, nieśmiertelny i wszystko go wali. Kręci głową, patrząc na swojego pomocnika, i zwija dłoń w pięść, żeby zrzucić go z motoru. W świetle reflektora błyska nóż Yogendry.

— Jeszcze raz mnie uderzysz, a cię potnę.

Shiv aż nieruchomieje ze zdumienia. A przynajmniej wydaje mu się, że to ze zdumienia.

— Ja ci powiem. Znajdziemy inne wejście, gdzieś z tyłu, wejdziemy dyskretnie, okej? Jak złodzieje. Wtedy przeżyjemy.

— Anand…

— Chuj z Anandem! — Shiv w życiu nie słyszał, żeby Yogendra podnosił głos. — Chuj z Anandem, jedziemy według planu Yogendry.

Yogendra odpala motor, dodaje gazu i rusza w lewo, przez ciemne, błotniste uliczki Chunaru. Shiv jedzie za nim, mijając ujadające bezpańskie psy i kręgosłupy drzew papai. Yogendra staje na podnóżkach, przeskakując motocyklem po kolejnych płytkich stopniach, wypatrując słabych punktów w ciemnych murach górujących nad sklepami i szopami. Kierują się przez plątaninę zaułków ku flance muru. Instynkt Yogendry nie zawodzi. Fort Chunar jest jak mężatka z towarzystwa z Cantonmentu — z przodu zachowuje imponujący, dumny wygląd, z tyłu zaś jest kompletna ruina. Gruntowa droga przywiera do podstawy kruszących się murowanych umocnień; rdzewiejące blaszane tabliczki i obwisła druciana siatka informują, że ta część fortu była kiedyś bazą indyjskiej armii, opuszczoną od czasu powstania państwa. W końcu mury całkiem ustępują ziejącej dziurze, niegdyś głównemu wjazdowi do bazy, teraz byle jak zagrodzonej blachą falistą i drutem kolczastym. Yogendra zatrzymuje kopniakiem motor i przypatruje się blasze. Grzechocze jednym z arkuszy, szarpie za róg. Stal skrzypi i ustępuje. Shiv pomaga, ciągną razem, wspólnie wyginają i wydzierają szczelinę wielkości radźi. W środku Yogendra otwiera palmera, aby porównać wskazania GPS-u z mapą Ananda. Pawilon Warrena Hastingsa świeci w oddali jak chrześcijański tort weselny. Badmaśie kulą się u podnóża muru, Shiv wyciąga gogle na podczerwień. Ciemna, ciemna noc zmienia się w staroświecki czarno-biały film, jak jeden z tych świetnych kawałków Satyajita Raya o biedakach i pociągach. Pawilon jaśnieje jak słońce. Yogendra znajduje najbliższą kamerę bezpieczeństwa. Wisi na słupku przy murze u podstawy wieży studziennej na południu, o dobre dwieście metrów sprintu przez ociekający deszczem czarno-biały świat. Świetną osłoną są pozbawione dachu ruiny dawnych koszarów indyjskiej armii. Na zachodzie wciąż błyska, nad sangamem Allahabadu, gdzie spotykają się trzy święte rzeki, Ganga, Jamuna i niewidzialna Saraswati, gdzie na ciemnej równinie walczą dwie armie. Każdy błysk oślepia układy gogli; Shiv wtedy po prostu na chwilę zamiera. Kiedy kamera patrzy w drugą stronę, Shiv i Yogendra podkradają się w jej ślepy punkt. Shiv wyciąga granat EMP i uzbraja go. Jeden po drugim napina palce na łyżce, nie pora teraz na skurcz. Zaciska powieki, gdy impuls przeciąża gogle, ale i tak oczy nabiegają mu łzami. Pod powiekami wirują fioletowe piórka i roślinki. Yogendra włazi po małpiemu na słupek i podpina do złącza kamery specjalnego palmera.

„Obiecywałem i mam, nie?” — mówił Anand, rzucając mu go do ręki. „Włączasz, wtykasz ten szpic w kabel sieciowy. W środku jest taki mój dżinik, świetna sprawa. Jak już wejdzie do sieci, kamera może patrzeć prosto na ciebie, a aeai i tak zobaczy tylko tło. Czapka niewidka”.

— Jest? — szepcze Shiv.

Yogendra poklepuje go dwa razy po plecach. Obchodzą podstawę baszty, kierując się ku południowej bramie, dla turystów; Gdy wchodzą w pole widzenia oka na słupku, Shiv i tak wstrzymuje oddech, czekając na wycie alarmu; brzęczenie latającej kamery wyłaniającej się zza blanków z neurotoksynowymi strzałkami w pogotowiu; nagły terkot broni automatycznej; szelest dobywającej miecza bojowej maszyny.

Ścieżka na południe prowadzi w dół. Poniżej jest mały zarośnięty cmentarzyk; sądząc po kształcie nagrobków, chrześcijański. Miejsce spoczynku Angoli, którzy pilnowali tego fortu. Głupki, myśli Shiv. Też se wybrali miejsce na śmierć. Poniżej zadrzewionego cmentarzyka stoi parę byle jakich chałup, ghaty dla praczek, rzeka, dalej skręcająca i niewidoczna. Zejście ku bramie dla turystów jest niebezpieczne, zdradzieckie, po śliskim od deszczu piaskowcu. Ale największy głupek to Bill Gates — marzyło mu się, że jego kasa wygra ze śmiercią.

Plan mówi, że Shiv i Yogendra mają przejść po murze nad główną bramą, dostając się na północną część umocnienia z widokiem na most, skąd łatwo zejść ku pawilonowi Hastingsa, ale gdy dwaj włamywacze kulą się za blankami, nasłuchując pomiędzy odległymi grzmotami odgłosów ochrony, Yogendra poklepuje Shiva po ramieniu, pokazując mu seksualny gest. Shiv podkręca zoom i mamrocze drobne przekleństwo, imię swoich małych bogów. W monochromatycznych goglach wyraźnie dostrzega dwa roboty bezpieczeństwa flankujące po obu stronach główne wejście, ze zwisającymi między dwiema nogami wieżyczkami gatlingów. Pomiędzy morderczymi maszynami znajduje się oślepiająco oświetlona budka strażnicza. Shiv widzi nawet wojskowe karabinki szturmowe wiszące na ścianie za drzemiącym strażnikiem z buciorami na stole i białą płaszczyznę ekranu telewizora. Ewidentnie nie jest to laska w czerwonym kombinezonie.

— Chuj z Anandem — szepcze Shiv. — Tędy nie da się wyjść.

Yogendra, szczerząc zęby pod wielkimi goglami, pokazuje mu z satysfakcją uniesiony kciuk. Sznur pereł na szyi świeci w nocnych goglach. Kciuk Yogendry odskakuje w innym kierunku. Naokoło. U podstawy zawalonego muru przy bramie dla turystów Yogendra nagle powala Shiva na ziemię za kupą gruzu i pada na niego. Na ustach Shiva automatycznie pojawia się przekleństwo, wtem widzi, jak Yogendra dźga kciukiem bramę dla turystów. Z jej prześwitu, świecąc w podczerwieni jak pomniejsze bóstwo, wyłania się cierpliwie człapiący robot obronny. Główka z czujnikami, wysadzana jasnymi pajęczymi oczami, obraca się we wszystkie strony. Wieńczą ją anteny komunikacyjne jak boski diadem. Robot staje, unosi zasobniki z uzbrojeniem. Na czterech ramionach ma go tyle, i tak zróżnicowane, że mógłby zabić Yogendrę i Shiva pięć razy, na pięć różnych sposobów. Yogendra wciska głowę Shiva za kupę kamieni, rozpłaszcza się na nim. Shiv leży płasko przez całą wieczność. Yogendra dużo nie waży, ale kamienie są kanciaste. Ich ostre szpice rozdzierają mu żebra. Wtem słyszy, co wcześniej zaalarmowało Yogendrę: ciche posykiwanie niekonserwowanego amortyzatora. Patrzą, jak potwór człapie poza zasięg ich wzroku, znikając za krzywizną wieży studziennej, po czym wyskakują z ukrycia i biegną ku południowej połaci muru.

Przywierając do południowego muru, okrążają basztę południowo-zachodnią i przedostają się na nadrzeczny taras. Mięśnie ud Shiva krzyczą od wymuszonego półprzysiadu. Jest przemoczony bardziej niż na wylot. Pawilon Hastingsa wznosi się przed nim jak księżyc, hipnotyzując swym białym jak Tadź kamieniem. Niechętnie odwraca wzrok, szturcha Yogendrę w udo.

— Ej.

Pośrodku dziedzińca stoi prosta świątynia na planie kwadratu, typowa dla plemienia Lodhi. Jej górne piętra są udekorowane łuszczącymi się muralami przedstawiającymi Śiwę, Parvati i Ganeśię — dzieło znudzonych dźawanów z indyjskiej armii, wykonane za pomocą nadwyżek wojskowej farby. Suddhawasa, krypta kryptografii.

— Wchodzimy…

Dzieciak puka w gogle Shiva, kręci palcem w elokwentnym geście „daj jaśniej”. Świątynia na nowo przeskakuje w ostrość. Shiv widzi w środku, pomiędzy łukami, ciemną kłębiącą się masę, nieustannie przelewającą się i falującą. Podkręca zoom. Roboty. Roboty-skarabeusze. Setki. Tysiące. Istna plaga, tłoczące się jeden przy drugim, łażące jeden po drugim, podskakujące, biegające na plastikowych odnóżach.

Yogendra wskazuje świątynię.

— Plan Ananda. — Potem śnieżnobiały pawilon. — Plan Yogendry.

Obserwują strażnika na dawnym mogolskim placu do egzekucji. Nie nosi gogli podczerwonych, więc mogą podejść na odległość łatwego strzału z paralizatora. Strażnik staje nad urwiskiem i z przyjemnością sika w przepaść. Yogendra starannie mierzy do nocnego sikuna. Szczęknięcie broni jest niemal niesłyszalne, ale we wzmocnionym polu widzenia Shiva efekt jest spektakularny. Otacza go rozjarzona chmura, po ciele rozpełzają się mikroskopijne błyskawice. Pada z fiutem na wierzchu. Yogendra jest przy nim, zanim skończy się wić. Wyciąga z kabury na udzie ciężki czarny pistolet automatyczny Stieczkina, podnosi do twarzy, uśmiecha się do jego kształtów i konturów. Shiv chwyta go za przegub.

— Nie, kurwa.

— Tak, kurwa — odpowiada Yogendra.

Robot-rakszasa mija ich, robiąc kolejną rundkę. Shiv i Yogendra przyciskają się do nieprzytomnego, zlewając z nim swoje odczyty termiczne. W ramach prezentu pożegnalnego Shiv zostawia sikunowi uzbrojoną minę paraliżującą. Żeby zabezpieczyć tyły. Za wieżą skazańców mury cofają się za pawilon Hastingsa, izolując go na jego marmurowym postumencie. Shiv musi przyznać, że widok oszałamia nawet w deszczu. Budyneczek stoi na skraju stromego urwiska, opadającego ku blaszanym dachom Chunaru. We wzmocnionej wizji Shiva nizina skrzy się jak odwrócone nocne niebo, światełkami wsi, samochodów i ekspresowych pociągów. Lecz nad wszystkim dominuje Ganga Mata, srebrny brzeszczot, broń boga, szeroka jak cały świat, pofalowana jak damasceński miecz, który kiedyś Shiv widział w sklepie z antykami w Kashi i pożądał, jako atrybut godny radźi. Wiedzie wzrokiem wzdłuż krzywizny rzeki aż po łunę nad Varanasi, jak wielki pożar gdzieś za horyzontem.

Pawilon, który zbudował sobie pierwszy gubernator Radźu, Warren Hastings, by móc podziwiać ten widok, jest anglo-mogolską hybrydą, klasyczne kolumny podpierają tradycyjny, otwarty mogolski diwan z zamkniętym piętrem. Shiv skręca gogle na minimum. Zagląda. Wydaje mu się, że diwan wypełniają ciała, zaściełają całą podłogę. Nie ma czasu na gapienie się. Yogendra poklepuje go jeszcze raz. Mur jest tu niższy, opada ku marmurowemu postumentowi. Yogendra prześlizguje się między blankami, potem słychać chropowaty ślizg i gdy zerka jeszcze raz, chłopak przyzywa go z dołu. Jest wyżej i bardziej stromo niż się Shivowi wydawało, nawet mimo pigułek na brawurę; ląduje ciężko, boleśnie, powstrzymuje jęk. Postacie w otwartym pawilonie poruszają się niespokojnie.

Shiv odwraca się ku potencjalnemu niebezpieczeństwu.

— Kurwa mać — rzuca z podziwem.

Na wyłożonej dywanami posadzce widzi mnóstwo kobiet. Hindusek, Filipinek, Chinek, Tajek, Nepalek, nawet Afrykanek. Młode kobiety. Tanie kobiety. Kobiety kupione, ubrane nie w czerwone, obcisłe kombinezony, lecz w stylu klasycznej mogolskiej zenany: w przejrzyste coli, lekkie jedwabne sari i prześwitujące szarawary. Pośrodku, na niskiej sofie na podwyższeniu, porusza się tłuste cielsko dataradźi Ramanandacharyi, w pozie mogolskiego magnata. Yogendra już idzie ku niemu przez harem. Kobiety uciekają przed nim, rozlega się coraz więcej niespokojnych głosów. Shiv widzi, jak Ramanandacharya sięga po palmera. Yogendra wyciąga stieczkina. Konsternacja przeradza się w paniczne krzyki. Mają tylko parę chwil, potem to przestanie działać. Yogendra podchodzi do Ramanandacharyi i nonszalancko wtyka mu lufę stieczkina we wgłębienie pod uchem.

— Zamknąć się, kurwa! Wszyscy! — krzyczy Shiv.

Kobiety. Wszędzie kobiety. Kobiety każdej rasy i narodowości. Kobiety młode. Kobiety o pięknych piersiach i prześlicznych sutkach prześwitujących przez przejrzyste coli. Pieprzony Ramanandacharya.

— Zamknąć. Się. Kurwa. Wszyscy. No dobra. Gruby. Masz coś, co nas interesuje.


* * *

Najia słyszy dobiegające z domu głosy dzieci. Dhobi zniknęło z krzaków, zamiast niego od kuchennych drzwi do kwitnących teraz moreli ciągną się pasma kolorowej krajki. Składane stoliki zasłane barwnymi tkaninami uginają się od chałwy, pomarańczowych obwarzanków zalesi, migdałów w cukrze, słodkich kulek rasgulli, krówek barfi i wielkich plastikowych butli niedietetycznej coca-coli. Gdy Najia zbliża się do domu, dzieci wypryskają z otwartych drzwi patio do ogrodu, rozbiegają się i krzyczą, ubrane w sportowe ubranka Kid at Gap.

— Pamiętam to! — mówi Najia odwracając się do aeai. — To moje czwarte urodziny. Jak ty to robisz?

— Wizja to kwestia nagrań, dzieci są takie, jak ci się wydaje, że pamiętasz. Pamięć to takie plastyczne urządzenie. Wejdziemy do środka?

Najia zatrzymuje się w drzwiach, unosząc dłonie do ust, zdumiona siłą wspomnienia. Jedwabne pokrowce — matka upierała się, by nałożyć je na oparcia wszystkich krzeseł. Rosyjski samowar przy stole, zawsze nastawiony; sam stół, kurz i okruchy wgryzione na wieki w chińską snycerkę, w której, mając cztery lata, dopatrywała się dróg i ścieżek dla swoich lalek i samochodzików. Elektryczna kawiarka po drugiej stronie stołu, też zawsze włączona. Krzesła tak ciężkie, że sama nie dawała rady ich przesunąć i prosiła pokojówkę Shukrię, by pomagała jej budować domy i sklepy z kijów od szczotki i koców. A na nich, wokół stołu — jej rodzice i ich znajomi, rozmawiający przy kawie i herbacie, mężczyźni ze sobą, kobiety ze sobą; mężczyźni o polityce, sporcie i awansach, kobiety o dzieciach, cenach i awansach. Dzwoni palmer ojca, marszczy brwi i wygląda dokładnie tak, jak go pamięta z rodzinnych zdjęć, kiedy miał jeszcze włosy, a broda była czarna i schludna, kiedy nie potrzebował niemęskich połówkowych okularów. Mamrocze przeprosiny, idzie do gabinetu, gdzie Najii nie wolno wchodzić, bo pełno tam ostrych trujących delikatnych osobistych zaraźliwych niebezpiecznych rzeczy, jak to u lekarza w gabinecie. Najia przygląda się, jak wychodzi z czarnym neseserem, tym drugim, tym, którego nie używa codziennie, który jest tylko na specjalne wizyty. Widzi, jak wyślizguje się na ulicę.

— Miałam urodziny, a jego nie było jak dawali mi prezenty i na przyjęciu. Wrócił późno, kiedy wszyscy już poszli i był zbyt zmęczony, żeby cokolwiek zrobić.

Aeai zaprasza ją do kuchni; razem z trzema schodkami w dół mijają trzy miesiące, teraz jest bowiem ciemny, jesienny wieczór, kobiety przygotowują iftar, posiłek kończący dzień ramadanu. Najia idzie za tacami z jedzeniem do jadalni. Tego roku koledzy ojca, ci ze szpitala i ci w mundurach, w ramadanowe wieczory często zbierają się w domu, rozmawiając o niebezpiecznych studentach i radykalnych duchownych, którzy chcieliby cofnąć ich wszystkich do średniowiecza, oraz o zamieszkach, strajkach i aresztowaniach. Potem zauważają dziewczynkę stojącą przy końcu stołu z miską ryżu, przerywają rozmowy, by się uśmiechać, mierzwić jej włosy i przysuwać twarze zbyt blisko. Nagle wszystko przyćmiewa zapach ryżu z pomidorami. Ból jak nóż wbity w bok głowy każe Najii upuścić miskę z ryżem. Krzyczy. Nikt nie słyszy. Koledzy ojca gadają dalej. Miska z daniem nie może upaść. To wspomnienie. Słyszy słowa, których nie może pamiętać.

— …przykręci mułłom śrubę…

— …poprzenosić środki za granicę. Londyn jest w porządku, oni nas tam rozumieją…

— …twoje nazwisko będzie wysoko na ich listach…

— …Masoud nie będzie ich bronił do upadłego…

— …wiesz co to punkt przegięcia? W Ameryce mają taki matematyczny termin: nie czepiaj się od razu. W skrócie: nigdy nie wiesz, że się wali, dopóki nie jest za późno…

— …Masoud nie dopuści, żeby to zaszło tak daleko…

— …na twoim miejscu poważnie bym się rozejrzał, rozumiesz, masz żonę i małą Najię…

Dłoń wyciąga się, by zwichrzyć jej delikatnie kręcone czarne włosy. Świat zmienia się w okamgnieniu, stoi teraz w piżamce z Mammoths w półotwartych drzwiach salonu.

— Co ty mi robisz? — pyta Najia aeai, której obecność bardziej wyczuwa niż dostrzega. — Słyszałam rzeczy, o których nie pamiętałam od wielu lat, przez prawie całe życie…

— Hiperstymulacja nabłonka węchowego. Najskuteczniejsza metoda wywoływania ukrytych zapisów pamięciowych. Zapach to najpotężniejszy aktywator wspomnień.

— Ryż pomidorowy… skąd wiedziałeś? — Najia szepcze, mimo że wspomnieniowi rodzice jej nie słyszą, mogą tylko odgrywać przypisane im role.

— Pamięć to mój budulec — odpowiada aeai, a Najia znów traci dech i zgina się w kolejnym ataku migreny, gdy ciska ją w przeszłość zapamiętany zapach wody z kwiatem pomarańczy.

Rozchyla świetlną szczelinę uchylonych drzwi. Matka i ojciec unoszą głowy znad oświetlonego lampką stolika. Jak pamięta, na zegarze jest jedenasta. Jak pamięta, pytają ją, co się stało. „Nie możesz spać? Czemu, skarbie?”. Jak pamięta, odpowiada, że to przez helikoptery. Jak zapomniała, na lakierowanym stoliku do kawy, pod rzędem wiszących na ścianie w ramkach ojcowskich dyplomów, świadectw i dokumentów przyjęcia do naukowych towarzystw leży kawałek czarnego aksamitu wielkości książeczki do kolorowania. A na aksamicie, jak gwiazdy, tak jasne, tak świetliste w blasku lampki, że Najia nie rozumie, jak mogła kiedykolwiek zapomnieć ten widok, leży konstelacja diamentów.

Ich fasetki rozwijają jej jaźń i przewijają naprzód, koziołkującą przez czas jak odłamek szkła w kalejdoskopie.

Jest zima. Morele stoją nagie; pod białą ścianą z zaciekami leży zaspa suchego, ostrego jak żwir śniegu. Góry wydają się tak bliskie, że mogą promieniować zimnem. Pamięta, że ich dom był ostatni w osiedlu. Przy ich furtce ulica się kończyła, a jałowa, surowa ziemia ciągnęła się dalej ku wzgórzom. Ostatni dom w Kabulu. O każdej porze roku wiatr dął po wielkiej równinie i rzucał się na pierwszy napotkany pionowy przedmiot. Nie przypomina sobie, by widziała na drzewach choć jedną morelę. Stoi tam w grubej budrysówce z futrzanym kapturem, w długich butach i rękawiczkach na sznurku przewleczonym przez rękawy, ponieważ wczoraj wieczorem, jak co wieczór, słyszała dobiegające z ogrodu hałasy i wyjrzała przez okno, ale to nie byli źli żołnierze, ani źli studenci, to jej ojciec kopał w miękkiej ziemi między owocowymi drzewami. Teraz stoi na tej nieznacznej wypukłości świeżej gleby z łopatką ogrodniczą w dłoni. Ojciec jest w pracy, w szpitalu, pomaga kobietom rodzić dzieci. Matka ogląda w telewizji przetłumaczoną na paszto indyjską telenowelę. Wszyscy mówią, że jest strasznie głupia, że to strata czasu, że taka indyjska, ale i tak ją oglądają. Opada na kolana, w karbowanych zimowych rajstopach, i zaczyna kopać. W dół, w dół, wbić i odgarnąć, w końcu zielone, emaliowane ostrze zgrzyta o metal. Odrzuca jeszcze trochę ziemi, wyciąga to, co schował ojciec. A potem prawie wrzuca miękki bezkształtny przedmiot z powrotem, myśląc, że to zdechły kot. Potem rozumie, co znalazła: czarną torbę. Tę drugą czarną torbę, do wizyt specjalnych. Sięga do srebrnych okuć.

W pamięci Najii Askarzadah to wszystko kończy krzyk matki z kuchennych drzwi. Potem urywane wspomnienia: krzyki, gniewne głosy, kara, ból i zaraz potem ucieczka o północy ulicami Kabulu, kiedy leży na tylnym siedzeniu, a nad nią migocą latarnie, raz błysk dwa błysk trzy błysk cztery. Natomiast w wirtualnym dzieciństwie aeai wrzask przechodzi w ostry zapach zimy, mrozu, stali i wyschniętych, martwych rzeczy, tak intensywny, że niemal oślepiający. I Najia przypomina sobie. Pamięta, jak otwierała torbę. Matka pędząca przez patio, roztrącająca plastikowe krzesełka, które mieszkają tam przez cały rok. Pamięta, że zajrzała do środka. Matka wykrzykująca jej imię. Ona jednak nie podnosi wzroku, bo w środku są zabawki, zabawki z błyszczącego metalu, zabawki z ciemnej gumy. Pamięta, jak dłońmi w rękawiczkach unosiła przedmioty ze stali nierdzewnej do zimowego światła: wziernik, zakrzywiona chirurgiczna igła do szycia, łyżeczka do łyżeczkowania, strzykawki i tuby żelu, elektrody, krótka, żebrowana guma pałki elektrycznej. Matka odciągająca ją za futrzany kaptur, wytrącająca jej z rąk metalowe i gumowe przedmioty, przewracająca ją na ścieżkę, twardy od mrozu żwir rozdzierający jej rajstopy, obcierający kolana.

Delikatne gałązki moreli splatają się i wrzucają Najię Askarzadah w kolejne niezupełnie własne wspomnienie. Nigdy nie była w tym korytarzu o zielonej betonowej podłodze, ale wie, że istniał. Ta iluzja jest prawdziwa. Korytarz, jaki można by zobaczyć w szpitalu, nie pachnie jednak szpitalem. Ma szpitalne, wielkie, półprzejrzyste, wahadłowe drzwi; na metalowych krawędziach są poobijane z farby — to sugeruje spory ruch, lecz teraz jest tu tylko Najia. Z żaluzjowych okien po jednej stronie wieje lodowate powietrze, po drugiej są ponazywane i ponumerowane drzwi. Najia przechodzi przez jedną parę wahadłowych drzwi, drugą, trzecią. Za każdymi kolejnym głos staje się odrobinę głośniejszy, głos szlochającej kobiety, kobiety za kresem wszystkiego, gdzie nie ma już wstydu ani godności. Najia kieruje się w stronę tego krzyku. Mija porzucony przy drzwiach szpitalny wózek z paskami do wiązania kostek, przegubów, talii. Szyi. Najia pokonuje ostatnią parę drzwi. Szloch nasila się do przenikliwego zawodzenia. Dobiega zza ostatnich drzwi po lewej. Najia otwiera je, napierając na silną sprężynę.

Środek pokoju zajmuje stół. Kobieta zajmuje środek stołu. Obok jej głowy na stoliku leży dyktafon, podłączony do mikrofonu pod sufitem. Jest naga, kostki i dłonie ma przywiązane do pierścieni w rogach stołu. Leży z rozłożonymi, mocno naciągniętymi rękoma i nogami. Jej piersi, wewnętrzna strona ud i ogolony wzgórek łonowy są całe upstrzone przypaleniami od papierosów. Błyszczący, chromowany wziernik rozwiera jej waginę na wprost Najii Askarzadah. U nóg siedzi mężczyzna w lekarskim kitlu i zielonym, plastikowym fartuchu. Kończy rozsmarowywać żel kontaktowy na krótkiej elektrycznej pałce, maksymalnie rozszerza wziernik i wsuwa czarny przedmiot między stalowe wargi. Wrzaski kobiety stają się niezrozumiałe. Mężczyzna wzdycha, odwraca się do córki, unosi brwi na powitanie i wciska włącznik.

— Nie! — wrzeszczy Najia.

Pojawia się biały błysk, ryk jakby kończył się świat. Skóra jej migocze od synestetycznego szoku, czuje zapach cebuli kadzidełka selera rdzy, leży płasko na podłodze w dziale scenografii Indiapendent. Tal klęczy nad nią. Trzyma w dłoni hoeka. Szok odłączenia. Neurony szaleją. Najia Askarzadah porusza ustami. Są słowa, które musi wypowiedzieć, pytania, które musi zadać, ale już wyrzucono ją z tamtego świata. Tal wyciąga smukłą dłoń, pogania niecierpliwie.

— No chodź, ćo ćuit, trzeba zmykać.

— On powiedział, że mój ojciec…

— Powiedział dużo rzeczy, baba. Dużo słyszałom. Nie chcę wiedzieć, to między tobą a nim, ale musimy już iść.

Tal łapie ją za przegub, unosi z bezwładnej pozycji na podłodze. Jego zadziwiająca siła przebija się przez mgłę retrospekcji; drzewa morelowe zimą, otwierająca się miękka czarna torba, wędrówka zielonym korytarzem, pokój ze stołem i chromowanym cyfrowym dyktafonem.

— Pokazał mi mojego ojca. Zabrał mnie z powrotem do Kabulu, pokazał ojca…

Tal wypycha Najię wyjściem ewakuacyjnym na, stalową klatkę schodową.

— Na pewno pokazał ci, co tylko mógł, żebyś siedziała i gadała, dopóki nie zdąży ściągnąć tu karsewaków. Dzwonił Pande, już tu idą. Baba, ty za bardzo wszystkim ufasz. Ja, ja jestem neutko i nie ufam nikomu, a sobie to już w ogóle. No dobra, idziesz czy chcesz skończyć jak nasza szanowana pani premier?

Najia ogląda się na zakrzywiony ekran, chromowany przecinek hoeka na biurku. Uspokajające złudzenia. Idzie za Talem jak małe dziecko. Schody są szklanym walcem pełnym deszczu. Jakby znaleźć się pod wodospadem. Trzymając się za ręce, Najia i Tal schodzą po stalowych stopniach ku zielonemu światełku wyjścia.


* * *

Thomas Lull kładzie na stole ostatnie z trzech zdjęć. Lisa Durnau zauważa, że niepostrzeżenie zastosował sztuczkę. Kolejność jest odwrócona: Lisa, Lull, Aj. Szulerski karciany trik.

— Skłaniam się ku teorii, że czas zmienia wszystkie rzeczy w ich przeciwieństwa — mówi Thomas Lull.

Lisa Durnau siedzi naprzeciw niego przy powykruszanym melaminowym blacie. Ekspresowy wodolot z Varanasi do Patny jest potwornie przeładowany, każdy kąt i zakamarek przestrzeni pasażerskiej wypełniają zakwefione kobiety, bele byle jak zapakowanego dobytku i dzieci o zapuchniętych od płaczu twarzach, rozglądające się wokół z rozdziawionymi ustami. Thomas Lull miesza ćaj w plastikowej filiżance.

— Pamiętasz, jeszcze w Oksfordzie… tuż zanim… — Kręci głową.

— No, nie pozwoliłam im, żeby srali po Alterre reklamami coca-coli.

Ale nie potrafi powiedzieć mu, co ją teraz niepokoi w powierzonym jej świecie. Czekając w konsulacie, aż przyjdą listy uwierzytelniające status dyplomatyczny, zajrzała na chwilę do Alterre. Popiół, osmalone skały, atomowe niebo. Nic żywego. Martwa planeta. Według filozofii Thomasa Lulla, świat równie realny, jak każdy inny. Nie potrafi o tym myśleć, wczuć się, ubolewać na nim, tak jak powinna. Skup się na tym, co jest tu i teraz, co leży przed tobą na stole. Jednakże gdzieś u podstawy jej mózgu leży zwinięte w kłębek podejrzenie, że wymieranie Alterre jest powiązane z tymi historiami i ludźmi, którzy się tutaj łączą.

— Jezus Maria, L. Durnau. Honorowy konsul, ożeż kurwa.

— A co, podobało ci się siedzenie na tym komisariacie?

— Nie bardziej niż tobie, kiedy Pan Ciemności posuwał cię w dupę. Poleciałaś dla nich w kosmos.

— Tylko dlatego, że nie mogli dopaść ciebie.

— Ja bym nie poleciał.

Pamięta jeszcze, jak na niego spojrzeć. Unosi ręce w obronnym geście.

— No dobra, jestem pierdolonym kłamcą.

Facet siedzący na końcu ich stolika odwraca się i gromi wzrokiem wulgarnego Zachodniaka. Thomas Lull powoli, z namaszczeniem dotyka każdego ze zdjęć.

— Nie umiem tego wyjaśnić. Przykro mi, że przejechałaś taki kawał drogi, żeby się tego dowiedzieć, ale nie umiem. Ty umiesz? W końcu twoje zdjęcie też tam jest. Wiem tyle: zamiast dwóch tajemnic mamy teraz jedną. — Wyciąga palmera, wywołuje wykradzione zdjęcie wnętrza głowy Aj połyskującej pływającymi dijami białkowych procesorów, kładzie je obok jej zdjęcia z Tabernakulum.

— Chyba musimy zawrzeć jakiś układ. Pomożesz mi znaleźć Aj i udowodnić, że prawda o niej jest taka, jak myślę, a ja dam ci, co tylko się da wyciągnąć z Tabernakulum.

Lisa Durnau wyciąga Tabliczkę z miękkiego skórzanego futerału i kładzie po drugiej stronie stołu, tuż obok własnej podobizny z Tabernakulum.

— Wracasz ze mną.

Thomas Lull kręci głową.

— Takiego układu nie będzie. Przekażesz im to wszystko, ale ja nie wracam.

— Jesteś nam potrzebny.

— Nam? Co, powiesz mi, że to mój obywatelski obowiązek, nie tylko wobec Ameryki, ale całego świata, ponieść ofiarę przez wzgląd na epokową chwilę, kontakt z „cywilizacją pozaziemską”?

— Wiesz co, Lull, pierdol się.

Facet znów wytrzeszcza oczy na takie słowo w ustach kobiety. Statek podskakuje i z łoskotem uderza w jakąś podwodną przeszkodę.

Tego monsunowego ranka wodolot do Patny przypomina barkę z uchodźcami. Varanasi przeżywa spazmy. Fale uderzeniowe rozchodzące się od ronda Sarkhand skrystalizowały przedwieczne animozje i nienawiści. Teraz już chodzi nie tylko o neutki: teraz to także muzułmanie, Sikhowie, Zachodniacy — miasto Śiwy miota się w konwulsjach, szukając ofiar. Amerykańscy marines eskortowali samochód ambasady od komisariatu, przez pospiesznie poustawiane posterunki bharackiej armii. Thomas Lull zachodził w głowę, po co na prawym błotniku auta trzepotała dumnie amerykańska flaga, a marines i dźawani zerkali po sobie. W ciemności syreny po dopplerowsku zmieniały ton. Nad głową łomotał helikopter. Konwój minął szereg splądrowanych sklepików: stalowe rolety wyłamane lub wgniecione do środka. Obok przejechał pikap pełen młodych karsewaków. Nachylili się, by zajrzeć do ambasadorskiego auta. Oczy mieli szerokie od gandzi, w rękach triśule, widły, starożytne miecze. Szofer łypnął na nich, wdepnął gaz i przyspieszył, trąbiąc wieloma klaksonami. Wszędzie unosił się zapach mokrej spalenizny.

— Gdzieś tam jest Aj — powiedział Thomas Lull.

Na przystani wodolotów padał ciężki, brudny od dymu deszcz, ale miasto już powoli wyściubiało nosy z domów — tu zerknięcie przez drzwi, tam przemknięcie ukradkiem między wypalonymi maruti, a obrabowanymi muzułmańskimi sklepami, przejeżdżający cichcem fatfat. Trzeba w końcu dalej zarabiać na życie. Miasto jakby wstrzymało oddech i teraz w końcu pozwoliło sobie na przeciągły, rozdygotany wydech. Przez wąskie uliczki ku rzece parł zwarty tłum. To wyjeżdżali muzułmanie — z bagażami na taczkach, rowerach, w przeładowanych rikszach i fatfatach, w roztrąbionych maruti, taksówkach i pikapach. Thomas Lull i Lisa przeciskali się przez beznadziejnie zakorkowaną ulicę. Wielu porzuciło pojazdy i rozładowywało ocalony dobytek: komputery, maszyny do szycia, tokarki, wielkie, pękate toboły pościeli i ubrań owiniętych niebieskim plastikowym sznurkiem.

— Widziałem się z Chandrą na uniwersytecie — powiedział Thomas Lull, gdy przeciskali się przez plątaninę porzuconych pedałowych riksz na ghat, gdzie oddzielne strumienie uchodźców zlewały się w jedną wedyjską hordę na skraju wody. — Anjali i Jean-Yves zajmowali się interfejsami człowiek — aeai, a konkretnie, wszczepianiem białkowych macierzy procesorowych do struktur neuronowych. Bezpośrednimi połączeniami mózg — komputer.

Lisa Durnau usiłowała nie stracić go z oczu. Jaskrawoniebieska koszula w palmy stanowiła dobry punkt orientacyjny pośród ludzi i pakunków. Ale raz się potkniesz na tych kamiennych stopniach i już nie żyjesz.

— Prawnik dał Aj zdjęcie. Jej własne, po jakiejś operacji, z Jeanem-Yves'em i Anjali. Rozpoznałem miejsce, to była Patna, na nowym ghacie. I wtedy sobie coś przypomniałem. W Thekkady, kiedy pracowałem w tych plażowych klubach, znałem dużo handlarzy emotykami. Większość towaru przychodziła z Bangalore i Chennai, ale jeden gość ściągał wszystko z północy, ze Strefy Wolnego Handlu w Patnie. Mieli wszystko, co można dostać w Bangalore, cztery razy taniej. Jeździł tam mniej więcej co miesiąc, i pamiętam, że opowiadał mi, że ten lekarz z szarej strefy robił także te drastyczne operacje mężczyzn i kobiet, którzy już nie chcą być kobietami i mężczyznami, rozumiesz, co mam na myśli.

— Neutków! — wrzasnęła Lisa Durnau ponad morzem głów.

Załoga wodolotu zabarykadowała barierkami wejście na trap i zbierała pieniądze z rąk wyciągniętych między prętami, pojedynczo wpuszczając uchodźców na pokład. Pomyślała sobie, że są mniej więcej w połowie drogi, ale powoli zaczynała odczuwać zmęczenie.

— Neutków! — odkrzyknął Thomas Lull. — Naciągane, ale jeśli mam rację, to jest brakujący kawałek układanki.

Jakiej układanki, chciała zapytać Lisa Durnau, ale tłum naparł. Wodolot zapełniał się z każdą sekundą. Uchodźcy stali po pas w Gangesie, unosili niemowlęta i dzieci ku załodze wodolotu, która obcesowo odpychała je tyczkami. Thomas Lull przyciągnął Lisę bliżej do siebie. Przecisnęli się na przód kolejki. Stalowa bramka się otworzyła, stalowa bramka się zatrzasnęła. Ciała naparły na pręty.

— Masz jakąś kasę?

Rewizja w torbie wykryła trzysta dolarów w czekach podróżnych. Thomas Lull zamachał nimi nad głową.

— Dolary! Dolary!

Steward kiwnął na niego. Pozostali odepchnęli ludzi uczepionych prętów.

— Ile ile?

Thomas Lull pokazał dwa palce.

— Dawać dawać.

Przecisnęli się przez ledwo uchyloną bramkę, wspięli się po trapie na pokład. Dziesięć minut później potężnie przeładowany wodolot odbił od nadal rosnącego tłumu na ghacie. Lisie Durnau, wyglądającej przez brudne okienko, kojarzył się z krwawym skrzepem.

W zatłoczonej mesie podsuwa Lullowi Tabliczkę. On przegląda strony danych z Tabernakulum.

— I jak to jest w tym całym kosmosie?

— Śmierdzi. I męczy. Przez większość czasu jesteś rozkojarzony i właściwie nic nie widać.

— Trochę jak na festiwalu rockowym. Ale co pierwsze rzuciło mi się w oczy: zakładasz, że to jest artefakt pozaziemskiej cywilizacji.

— A skoro Tabernakulum ma siedem miliardów lat, to czemu w każdym kącie nie widzimy tych obcych?

— Wariant paradoksu Fermiego: skoro obcy istnieją, to gdzie są? Przeliczmy to sobie: jeśli założymy, że ich prędkość ekspansji to choćby jedna dziesiąta prędkości światła, to i tak w siedem miliardów lat skolonizowaliby wszystko aż po galaktyki w Rzeźbiarzu.

— Nie byłoby nic poza nimi…

— A tymczasem co mamy? Jedną szajsowatą asteroidkę? Jakoś nie wydaje mi się. Na marginesie, ona jest prawie dwa razy starsza od naszego układu słonecznego…

— Skąd wiedzieli, że my tu będziemy i ją znajdziemy?

— Że z tego wiru gwiezdnego pyłu powstaniesz kiedyś ty, ja i Aj. Tę teorię chyba możemy pominąć. Spekulacja numer dwa: to przekaz od Boga.

— Oj, Lull, daj spokój.

— Postawiłbym więcej niż jeden do jednego, że na śniadaniu w Białym Domu szeptało się takie rzeczy przy modlitwie. Koniec świata nadciąga.

— W takim razie to będzie koniec racjonalnego pojmowania świata. Wracamy do Epoki Cudów.

— Dokładnie. A ja chciałbym myśleć, że moje życie naukowca nie było kompletną stratą czasu. Dlatego będę się trzymać teorii, które mają w sobie choćby trochę racjonalizmu. Spekulacja numer trzy: inny wszechświat.

— Przyszło mi to do głowy — mówi Lisa Durnau.

— No, ze wszystkich ludzi to właśnie ty najlepiej wiesz, o co chodzi z poliwersum. Big Bang rozpada się na szereg oddzielnych wszechświatów o nieco różnych prawach fizyki. Prawdopodobieństwo, że istnieje przynajmniej jeden wszechświat, w którym istnieje Aj, Lull i Durnau, to dosłownie sto procent.

— I ma siedem miliardów lat?

— Inne prawa fizyki. Szybszy czas.

— Spekulacja numer cztery.

— Spekulacja cztery: to wszystko gra. Czy raczej symulacja. Na pewnym głębokim poziomie fizyczna rzeczywistość sprowadza się do reguł i zastosowania tych reguł. Z takich prostych programów mogą powstać rzeczy o nieprzeliczalnej złożoności. Tak samo jest z komputerową wirtualną rzeczywistością… L. Durnau, ja to powtarzałem przez całe życie. I w tym sęk: oboje jesteśmy symulacjami. Powtórkami puszczonymi na największym komputerze, w Punkcie Omega na końcu czasoprzestrzeni. Zawsze większe jest prawdopodobieństwo, że nasza rzeczywistość jest powtórką, nie oryginałem.

— A w systemie pojawiają się błędy. Nasza tajemnicza asteroida, co ma siedem miliardów lat.

— Sugerujesz nagły zwrot akcji w „Simsach”.

— Przecież nikt nie może zobaczyć wielkiego i potężnego czarnoksiężnika z Oz — wyjaśnia Lisa Durnau.

— Ale my nie jesteśmy już w Kansas.

Ćaj-wallah przechodzi, wymachując urną ze stali nierdzewnej, skandując swoją mantrę: „Ćaj, kafi”. Thomas Lull bierze dolewkę.

— Nie wiem, jak ty to możesz pić — mówi Lisa.

— Spekulacja piąta. Jak na tajemniczy artefakt obcych, trochę to byle jakie. Lepsze efekty specjalne widziałem w Mieście i wsi.

— Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Wygląda, jakbyśmy sami go zbudowali — gdybyśmy chcieli sami sobie coś przekazać.

— W sposób, którego nie da się zignorować, przez asteroidę, której tor przecina się z Ziemią. Tak żebyśmy musieli usunąć ją sobie z drogi.

Lisa Durnau się waha. To już nawet nie jest naciągane.

— Z przyszłości.

— Nie ma w nim nic, czego nie moglibyśmy osiągnąć w paręset lat.

— To ostrzeżenie?

— A po co wysyłać coś w przeszłość, jeśli nie chcesz naprawdę, kurna, konkretnie zmienić historii? Lullowie i Durnauowie, nasze n-prawnuki natrafiły na coś, z czym nie mogą sobie poradzić. Ale gdyby zajęły się tym z paręsetletnim wyprzedzeniem…

— Nie wyobrażam sobie, co to może być takiego. Potrafią przenosić rzeczy w czasie, a jeszcze mają z tym czymś problem.

— Za to ja sobie wyobrażam — mówi Thomas Lull. — Ostateczna wojna między ludźmi a aeai. Będziemy się mierzyć z aeai dziesiątej generacji, o mocy sto milionów większej niż Trójki.

— Oznacza to, że będą operować na tym samym poziomie, co kod Wolframa-Friedkina będący podstawą naszej fizycznej rzeczywistości — mówi Lisa Durnau. — W takim razie…

— Mogłyby bezpośrednio manipulować fizyczną rzeczywistością.

— Mówisz o czarach. Bóg, czary… Jezus, Lull. Mam obiekcje. Pierwsza: co, cofnęli to w czasie o siedem miliardów lat?

— Anomalia grawitacyjna wzburzyła mgławicę pyłu, która stała się naszym Układem Słonecznym. Jakaś przelatująca czarna dziura mogła być świetnym punktem zakotwiczenia dla takiego tunelu czasoprzestrzennego. W każdym razie, przecież wiedzieli, że my się tu pojawimy.

— Świetnie, Lull. To masz teraz drugą: jak na wiadomość do nas, to trochę mętna. Czemu nie napisali: „Pomocy, rozpierdalają nas Sztuczne Inteligencje jak bogowie”?

— I jak myślisz, jaki to by odniosło skutek? Kiedy to wszystko rozpracujemy, będziemy gotowi na to, co ma nam do powiedzenia Tabernakulum.

— Lull, nie przekonujesz mnie. Już mniejsza o dziesiąte generacje, o tunele czasoprzestrzenne, ale zauważ, że fakt wysłania tego ostrzeżenia rozgałęzia nas do wszechświata, w którym my mamy przewagę czasową, a ich w ich wszechświecie skazuje na porażkę… no, zresztą dobra, ale dlaczego, cholera jasna, ty, ja i ta osiemnastka, co umie gadać z maszynami, jesteśmy aż tak ważni?

Thomas Lull wzrusza ramionami, szczerząc zęby z tą denerwującą miną: „nie wiem i wali mnie to”. Od tego gestu Lisa zawsze dostawała piany, zbijając jego spekulacje podczas podobnych seansów. Jednakże teraz Lull wyciąga ukradzione zdjęcia czaszki Aj.

— Twoja część transakcji.

— W porządku. Dla mnie nie to jest tajemnicą. To tylko teoria na potwierdzenie. Tajemnicze jest to, jak ona zatrzymała te awadhskie roboty. Kiedy skreślimy czary i Boga, zostaje nam tylko technologia. I tu właśnie mamy technologię: technikę, która pozwala ludzkiemu mózgowi komunikować się z maszynami. Ona je zhakowała.

— Żadnego Boga, żadnych bogów — mówi Thomas Lull.

Lisa czuje przechodzącą przez kadłub wodolotu wibrację. Statek redukuje ciąg strugowodnych dysz, osiada głębiej na płatach, podchodząc do zatłoczonego nabrzeża pod Patną. Przez szybę można zauważyć tanie, masowo produkowane lekkie hale przemysłowe i posturbanistyczną chaotyczną zabudowę przemysłu infotechnologicznego, tuż nad szerokimi, piaszczystymi brzegami Gangesu.

— A co ona widzi? Aureolę informacji wokół ludzi i przedmiotów. Widzi ptaka, mówi ci nazwę gatunku. Całkiem jak w „Ptakach Południowych Indii”. Na dworcu mówi jakiejś rodzinie, że ich syn jest aresztowany, który złapać pociąg, jakiego wziąć adwokata. To są raporty policyjne, żółte strony książki telefonicznej z Ahmedabadu i rozkład Mumbai Railroads. Pod każdym względem zachowuje się tak, jakby miała mózg podpięty do sieci.

Lisa delikatnie muska palcami widmowe rysunki na Tabliczce.

— I właśnie tak… ona to robi. Nie wiem, kim jest, nie wiem, jak się w to wplątali Jean-Yves i Anjali, wiem tylko, że ktoś wziął dziewczynkę i przeprowadził na niej eksperyment, stworzył jakieś potworne środowisko testowe dla nowych interfejsów mózg-maszyna.

Pasażerowie krzątają się, zbierają podopiecznych i dobytek. Krótka chwila wytchnienia na wodzie niemal dobiegła końca, teraz muszą stawić czoło nowemu, dziwnemu, nieznanemu miastu.

— Do tego miejsca w pełni się z tobą zgadzam, L. Durnau — mówi Thomas Lull. — Tylko że mnie się wydaje, że to jest odwrotnie. Ten system nie służy człowiekowi do kontaktu z maszyną, ale maszynie do interakcji z ludzkim mózgiem. Ona jest aeai władowanym do ludzkiego ciała. Jest pierwszym i ostatnim ambasadorem Trzecich Generacji wobec ludzkości. Myślę, że właśnie dlatego jesteśmy wszyscy razem w Tabernakulum. To przepowiednia spotkania.


* * *

Jest sierotą w mieście bogów i dlatego nigdy nie jest sama. Bogowie trzepoczą wokół niej jak skrzydła, bogowie kłębią się wokół głowy, bogowie koziołkują pod stopami, bogowie rozwierają się przed nią jak milion otwierających się bram. Unosi rękę — dziesięć tysięcy bogów rozdziela się i zlewa na powrót. Roi się od nich każdy budynek, pojazd, każda latarnia i neon, każda kapliczka i uliczne światła. Wystarczy, że spojrzy, a może przeczytać setkę danych rejestracyjnych fatfatów, daty urodzenia i adresy właścicieli, ich historię ubezpieczeniową, ratingi kredytowe, zapisy o wykształceniu i wpisy w policyjnych kartotekach, numery kont bankowych, wyniki egzaminów ich dzieci, numery butów żon. Bogowie rozwijają się jeden z drugiego jak papierowe serpentyny. Bogowie przeplatają się nawzajem jak złote nici na krośnie do jedwabiu. W dali, za łuną miasta, nocny horyzont jest jak korona wysadzana bóstwami. W tle ulicznego hałasu, wycia syren, podniesionych głosów, klaksonów i dudniącej muzyki, szepce do niej dziewięć milionów bogów.

Biją się, ostrzega bóg gali odchodzącej od jasno oświetlonej ulicy ćaj-barów i straganów z przekąskami. Zatrzymuje się, słysząc narastający jazgot męskich głosów rezonujący w wąskim, zadaszonym dźharokami zaułku. Nadbiega rozwrzeszczana fala studentów-karsewaków. W bogoprzestrzeni wybiera sobie jednego z nich: Mangat Singhal, student mechaniki na University of Bharat. Od trzech lat pełnoprawny członek młodzieżówki Shivaji; dwa razy aresztowany za niszczenie mienia podczas protestu na rondzie Sarkhand. Jego matka ma raka krtani spowodowanego paleniem papierosów i zapewne przed końcem roku pójdzie na ghaty. Tędy, mówi bóg postojów taksówek, pokazując jej maruti lawirujące pomiędzy spanikowanymi herbaciarzami, pospiesznie gaszącymi ogień pod rusztami. Szkoda szacowana na dwadzieścia tysięcy rupii, mówi bóg od drobnych szkód ubezpieczeniowych, kiedy słyszy z tyłu łomot przewróconego przez karsewaków herbacianego straganu. Odmowa wypłaty odszkodowania na podstawie klauzuli wyłączającej zamieszki. Kontakt z twoją taksówką za trzydzieści pięć sekund. Teraz w lewo. Jest dokładnie w odpowiednim miejscu, kiedy zza rogu wyjeżdża maruti i zatrzymuje się na machnięcie jej dłoni.

— Nie jadę — odpowiada szofer, kiedy podaje mu adres na basti.

— Dobrze zapłacę. — Bankomat niedaleko po prawej, mówi bóg centrów handlowych. — Proszę tu stanąć.

Bankomat łyka kartę bez wahania, bez pytania, nie chce ani PIN-u, ani skanu twarzy. Ile ci trzeba? — pyta bóg bankowości elektronicznej. Podaje mu pięciocyfrową kwotę. Czeka na gotówkę tak długo, że zaczyna się obawiać, czy taksiarz nie poszuka sobie bezpieczniejszego pasażera. Taksówka o numerze VRJ117824C45 nadal czeka przy krawężniku, informuje bóg ożywiający uliczne kamery. Mrugnięciem przenosi się w jego punkt widzenia, widzi z góry siebie, przyciśniętą do bankomatu, usiłującą złożyć na pół grube zwitki banknotów, widzi za sobą taksówkę i przejeżdżający obok mały konwój wojskowych hummerów.

— Tyle wystarczy? — Podsuwa taksówkarzowi pod nos rulon rupii.

— Baba, za tyle to zawiozę panią choćby do samego Delhi.

Jest z tych cały czas gadających: zamieszki, ciągłe zamieszki, byle jaki pretekst i już, wzięliby się lepiej za naukę, zamiast tylko palić różne rzeczy, jak spróbują znaleźć sobie pracę, o, to wtedy się okaże, co, miał pan kłopoty z policją za udział w zamieszkach, to dziękujemy, nie mamy pracy dla gundów i badmaśiów, no ale co z tą Sajidą Raną, aż trudno uwierzyć, jej własny ochroniarz, nasza pani premier, Mama Bharat i co teraz będzie, czy ktoś się nad tym zastanawia? Jak to wszystko padnie, to niech bogowie mają nas w opiece, przecież Awadhczycy przejadą tędy jak walcem…

Aj patrzy, jak bogowie lecą w szykach, kapitułach i porządkach, spiętrzając się za jej plecami w górującą nad miastem świetlistą półkulę. Klepie taksiarza po ramieniu. On mało nie wjeżdża w przydrożną budę z cegły i folii.

— Pana żona jest cała i zdrowa, przenocuje dzisiaj u matki, wróci jutro, jeśli będzie bezpiecznie.

I zaraz potem wysiada. Tu jest mniej bogów, zaledwie tyle, co gwiazd na niebie. Unoszą się nad wielkimi sodowymi latarniami na głównych arteriach, nad przejeżdżającymi w deszczu autami, migotliwie ukazują się, jak płomyki, nad kablami komunikacyjnymi, ale całe basti w tle jest ciemne, bezbożne. Szepty prowadzą ją w ciemność. Świat się kręci, miasto się pali, ale slumsy muszą spać. Zdumiona twarz znad całodobowego wózka z ćajem gapi się na nią, jakby była dżinnem i wychynęła z burzy. Idź prosto, aż dojdziesz do słupa wysokiego napięcia, szepcze bóg kanału kablówki MTV-Asia z bladoniebieskiego ekranu. Bóstwa zwisają z dźwigarów wielkiego słupa, jak liście z drzewa. W lewo, mówią. Ten, co ma dwa schodki w dół i worek po nawozie zamiast drzwi. Kiedy prowadzą cię bogowie, wszystko łatwo znaleźć, nawet w zalanej deszczem, smrodliwej ciemności. Wymacuje kontury rudery. Plastikowa folia drzwi szeleści pod dotykiem. W środku budzą się jakieś życia. Tu właśnie doprowadziło ją DNA z bazy danych. Z tyłu przez poblask bogów przebija się prawdziwe, bladoszare światło świtu. Aj unosi folię i pochyla się w drzwiach.


* * *

Krzyczą i łomoczą przez dwadzieścia minut, ale dobry doktor Nanak nie przyjmuje dziś gości. Drzwi są zamknięte, włazy zaparte, rolety w oknach opuszczone i obwieszone wielkimi, błyszczącymi mosiężnymi kłódkami. Thomas Lull wali pięścią w szare drzwi.

— Otwieraj, kurwa!

W końcu zaczyna rzucać kawałkami metalu w osłonięte siatką okna mostka, podczas gdy deszcz zbiera się na szarym pokładzie w jeszcze większe kałuże. Łomot zwraca uwagę Australijczyków z sąsiedniej barki.

Dwóch dwudziestoparolatków o nagich torsach, w kąpielowych szortach do pół łydki wchodzi po rampie. Z blond dredów ścieka woda, ale poruszają się w deszczu tak, jakby to było ich naturalne środowisko. Lisa Durnau, skryta pod daszkiem, przypatruje się ich brzuchom. Na podbrzuszach mają między mięśniami takie rowki wskazujące poniżej gumki.

— Kolo, jak guru nie ma w domu, to znaczy, że nie ma.

— Ale widziałem, że tam coś się rusza. — Thomas Lull znów krzyczy: — Ej tam! Widzę cię, wyjdź, mam do ciebie parę pytań.

— Posłuchaj, chce mieć spokój, to uszanuj to — dodaje drugi wysportowany. Na szyi nosi na rzemyku rzeźbioną spiralę z nefrytu. — Guru nie udziela wywiadów, nikomu, nigdzie, nijak. Jasne?

— Nie jestem, kurwa, żadnym dziennikarzem i nie jestem, kurwa, żadnym karsewakiem — oświadcza Thomas Lull i zaczyna włazić po nadbudówce.

— No nie, tak to nie! — krzyczy pierwszy Australijczyk. We dwójkę łapią Thomasa Lulla za nogi i ściągają z mostka. Uderza z miękkim plaśnięciem o pokład.

— Teraz to już naprawdę nie jesteście tu mile widziani — rzuca ten z zieloną spiralą. Szarpnięciem stawiają Lulla na nogi, chwytają pod ramiona i prowadzą ku głównemu pomostowi między barkami. Lisa Durnau decyduje, że pora coś zrobić.

— Nanak! — woła w stronę mostka. Za siatką i brudnym szkłem porusza się jakaś postać. — Nie jesteśmy dziennikarzami. Lisa Durnau i Thomas Lull. Chcemy pogadać z tobą o Kalkim.

Drzwi na górny mostek się otwierają. Ukazuje się w nich twarz otulona w szale, przypominająca Hanumana, boga pod postacią małpy.

— Puśćcie go.

Nanak, chirurg marzeń krząta się po mostku, parząc herbatę jak należy. W kontraście z metalową, industrialną nadbudówką wnętrze jest dziwnie dekadenckie, pełne pseudokolonialnej wikliny i bambusa.

— Przepraszam przepraszam, że tak siedziałom cicho. — Nanak lata z imbryczkami i składanym, mosiężnym herbacianym stolikiem.

Lisa Durnau pociąga ćaj i dyskretnie przygląda się gospodarzowi. W Kansas neutki to nieczęsto spotykana płeć. Fascynują ją niuanse jego skóry, subtelne wypukłości na nagim lewym przedramieniu — podskórny system sterowania układem seksualnym. Zastanawia się, jak to jest: móc programować własne emocje, projektować zakochania i miłosne rozterki, konstruować własne nadzieje i lęki. Zastanawia się, ile można stworzyć typów orgazmów. Ale jej umysł zaprząta przede wszystkim pytanie: było mężczyzną czy kobietą? Kształt ciała, rozłożenie tłuszczu, ubranie — celowo eklektyczna mieszanka z przewagą rzeczy luźnych i lejących — nie dają żadnej wskazówki. Mężczyzną, decyduje. To u mężczyzn tożsamość płciowa jest płynna i niestabilna. Nanak dalej nalewa herbatę.

— Ostatnio nas tu prześladowano. Ci Australijczycy świetnie się o mnie troszczą, wspaniałe chłopaki. A moja praca tutaj wymaga dyskrecji. Ale, panie profesorze, wizyta pana to wielki zaszczyt dla skromnego pośrednika w usługach chirurgicznych.

Thomas Lull otwiera palmera i kładzie na mosiężnym stoliczku. Nanak krzywi się na widok zdjęcia.

— Najbardziej skomplikowana operacja, jaką w życiu organizowałom. Całe tygodnie pracy. Oni dosłownie rozłożyli jej mózg na części. Wyciągnęli półkule i zwoje, rozwiesili na drutach. Coś nadzwyczajnego.

Lisa Durnau widzi, jak twarz Lulla tężeje. Nanak dotyka jego kolana.

— Wszystko z nią w porządku?

— Próbuje znaleźć swoich prawdziwych rodziców. Uświadomiła sobie, że jej życie to same kłamstwa.

Usta Nanaka tworzą bezgłośne „O”.

— Jestem tylko skromnym pośrednikiem…

— Czy to ci ludzie cię zatrudnili? — Thomas Lull przewija palcem do zdjęcia ze świątyni, które sprawiło, że wyruszył w tę pielgrzymkę.

— Tak — odpowiada Nanak, chowając dłonie pod szal. — Reprezentowali potężny sundarban z Varanasi, sundarban Badrinath. Legendarną kryjówkę Wisznu, jak się zdaje. Dostałom dwa miliony dolarów w czeku bankierskim, z konta Odeco Corporation. Jeśli chcecie, mogę podać szczegóły. Prawie połowa budżetu poszła na białkowe aplikacje, musieliśmy znaleźć sposób na programowanie pamięci; projektanci emotyków też nie są tani, choć cieszy mnie fakt, że tu, w strefie mamy paru najlepszych w całym Hindustanie.

— Budżet — prycha Thomas Lull. — Jak jakiś, kurwa, program telewizyjny.

Teraz musi się odezwać Lisa.

— Jej rodzice adopcyjni w Bangalore, oni w ogóle istnieją?

— Nie, proszę pani, to stuprocentowa fikcja. Wydaliśmy sporo pieniędzy na stworzenie wiarygodnej historii. Żeby nie ulegało wątpliwości, że jest człowiekiem, ma dzieciństwo, rodziców i przeszłość.

— A co, ona nie…? — pyta Lisa, zarazem bojąc się odpowiedzi.

— Jest aeai w ludzkim ciele — dopowiada Thomas Lull.

Lisa słyszy ten lód w jego głosie, groźniejszy niż jakikolwiek ogień. Nanak huśta się na krześle.

— To prawda. Wybaczcie, to istotnie okropna sprawa. Sundarban Badrinath dawał schronienie aeai trzeciej generacji. Plan, jak powiedzieli mi pana koledzy, był taki: przetransferować jej kopię na wyższe poziomy kognitywne ludzkiego mózgu. Interfejsem była tilaka. Niezwykle skomplikowana operacja. Wszystko udało się dopiero przy trzeciej próbie.

— One się boją, prawda? — zastanawia się Thomas Lull. — Czują, że zbliża się koniec. Ile ich zostało?

— Zdaje się, że tylko trzy.

— Chciałyby wiedzieć, czy uda im się zawrzeć pokój, czy będą musiały wyginąć, a w tym celu muszą najpierw zrozumieć nas. Człowieczeństwo to dla nich zagwozdka, w ogóle cud, że ona cokolwiek z tego rozumie, ale po to właśnie ma to fałszywe dzieciństwo. Ile ta Aj ma naprawdę lat?

— Wyjechała stąd osiem miesięcy temu, z pana kolegą i koleżanką, których uważała za swoich prawdziwych rodziców. Aeai z Badrinath kontaktowała się ze mną jakiś rok temu. Trzeba było ją widzieć, kiedy odjeżdżała, taka radosna, promienna, jakby wszystko było dla niej nowe. Para Europejczyków miała zabrać ją do Bangalore — mieli na to niewiele czasu, bo rozkompresowywały się kolejne warstwy pamięci i gdyby zostali z nią zbyt długo, byłaby katastrofa — wdrukowaliby się.

— I tak ją zostawiłoś? — nie dowierza Lisa Durnau. Próbuje przekonać samą siebie, że to Indie; że życie ludzkie ma tu inną wartość niż w Kansas i Santa Barbara. Ale wciąż kręci jej się w głowie, gdy myśli, co ci ludzie zrobili nastoletniej dziewczynie.

— Taki był plan. Mieliśmy przygotowaną legendę, że ma roczną przerwę w nauce i podróżuje po subkontynencie.

— A czy nie przyszło wam do łbów, między tymi planami, legendami, rozkompresowanymi pamięciami i precyzyjną chińską chirurgią, że aby ta aeai żyła, musi umrzeć człowiek?! — wybucha Thomas Lull.

Lisa dotyka ręką jego nogi. Spokojnie. Wyluzuj. Nie unoś się. Nanak uśmiecha się jak błogosławiący święty.

— No cóż, panie profesorze, to dziecko było upośledzone. Nie miało osobowości ani samoświadomości, nic a nic. Zero życia. Musiało być takie, normalnego w życiu byśmy nie wykorzystali. Jej rodzice cieszyli się, że ktoś ją od nich kupił. Przynajmniej jakaś szansa, eksperymentalna, nowa technologia. Dziękowali Wisznu…

Thomas Lull z nieartykułowanym rykiem zrywa się na nogi, zaciska pięści. Nanak ucieka jak najdalej od rozjuszonego samca. Lisa obejmuje pięść Lulla swoimi dłońmi.

— Zostaw je, zostaw — szepcze. — Siadaj, Lull, siadaj!

— Pierdolony rzeźnik! — wrzeszczy Thomas Lull na producenta neutków. — Pierdolony Kalki, pierdolony Jean-Yves i Anjali!

Lisa Durnau wciska go z powrotem w fotel. Nanak bierze się w garść, poprawia ubranie, ale nie odważa się podejść bliżej.

— Przepraszam za kolegę — mówi Lisa Durnau. — Strasznie jest spięty… — Chwyta go za ramię. — Chodźmy już.

— Tak, tak będzie najlepiej — odzywa się Nanak, poprawiając wzruszeniem ramion szale. — To dyskretny biznes, nie mogę sobie pozwolić na podniesione głosy.

Thomas Lull kręci głową, zdegustowany tyleż sobą, co wszystkimi słowami, jakie padły w tej kabinie. Wyciąga rękę, ale neutko nie odwzajemnia gestu.


* * *

Walizki mają plastikowe kółeczka, toczące się z hukiem po chodnikach centrum. Nawierzchnia jest jednak połatana i nierówna, uchwyty to byle jakie parciane paski, a Krishan i Parvati idą najszybciej, jak mogą, więc co parę metrów bagaże wywracają się na bok. Natomiast taksówki tylko mijają z chlupotem uniesioną dłoń Krishana, wszędzie grasują ciężarówki z wojskiem, a pieśń karsewaków dobiega najpierw z tej strony, potem z tamtej, z tyłu i wreszcie gdzieś blisko z przodu, tak że muszą ukryć się w bramie i przepuścić biegnącą bandę. Parvati jest zmęczona, przemoczona, sari oblepia jej ciało, włosy wiszą w strąkach, a do dworca zostało jeszcze pięć kilometrów.

— Za dużo ubrań — żartuje Krishan.

Parvati się uśmiecha. Krishan podnosi obie walizy i rusza dalej. Razem przeciskają się ulicami, trzymając się bram, unikając wojskowych transportów, przebiegając przez skrzyżowania, cały czas czujni na niespodziewane odgłosy i nagłe ruchy.

— Już niedaleko — kłamie Krishan. Palą go napięte przedramiona. — Zaraz będziemy.

W miarę, jak zbliżają się do dworca, z włoskowatych gali i wielkich arterii wyłania się coraz więcej obładowanych jak oni ludzi oraz rowerowe riksze, wózki, samochody; strumyki zlewają się w strumienie, które zlewają się w szeroką rzekę głów. Parvati ściska rękaw Krishana. Zgubić się tutaj, to stracić się na lata. Krishan brnie dalej, zaciskając pięści na plastikowych uchwytach, które palą jak rozżarzone węgle, napięte mięśnie szyi, zaciśnięte zęby, patrzy naprzód, naprzód, nie myśli o niczym, tylko o dworcu pociągu dworcu pociągu i o tym, że z każdym krokiem jest bliżej dworca i bliżej chwili, kiedy będzie mógł odłożyć te ciężary. Człapie teraz powoli, starając się zrównać krok z tłumem. Parvati trzyma się bliżej niż cień. Obok przeciska się kobieta w pełnym czadorze.

— Co wy tu robicie? — syczy. — Wy to na nas ściągnęliście!

Krishan odpycha kobietę bagażami, zanim jej słowa zostaną podchwycone i zwrócą na nich gniew całego tłumu; dopiero teraz widzi, co miał przed nosem przez całą drogę: z Varanasi wyjeżdżają muzułmanie.

Parvati szepcze:

— Myślisz, że dostaniemy się do jakiegoś pociągu?

I wtedy Krishan uświadamia sobie, że świat nie zatrzyma się przed ich romantycznym uczuciem, tłum się nie rozstąpi i ich nie przepuści, historia nie wybaczy im, bo byli zakochani. To nie jest śmiała, romantyczna eskapada. Są głupi, ślepi i samolubni. Serce łamie mu się jeszcze bardziej, gdy ulica otwiera się na plac przed dworcem, wypluwając potok uchodźców w największy tłum ludzi, jaki w życiu widział, większy niż przed stadionem Sampurnananda po meczu. Widzi dźwigary i kopułę hali z przejrzystego diamentowego włókna, rozdziawione szklane wrota prowadzące do sali kas. Widzi pociąg na peronie, lśniący w żółtym świetle, zapełniony po dach ludźmi, którzy nadal się doń wpychają. Widzi odcinające się na tle świtu sylwetki żołnierzy w transporterach opancerzonych. Nie widzi zaś drogi pomiędzy tymi ludźmi, w całym tym tłumie. A walizy, te durne walizy, wciągają go przez beton w glebę, unieruchamiają jak korzenie. Parvati szarpie go za rękaw.

— Tędy.

Ciągnie go ku wejściom do hali. Na skraju placu tłum jest mniejszy — uchodźcy instynktownie trzymają się z dala od żołnierzy. Parvati grzebie w zawieszonej na ramieniu torbie z koralików. Wyciąga szminkę, na moment pochyla głowę i prostuje się już z czerwoną bindi na czole.

— Proszę, na miłość Śiwy, na miłość Śiwy! — woła do żołnierzy, składając dłonie w błagalne namaste. Za lustrzanymi, mokrymi od deszczu szybkami hełmów nie można odczytać wyrazu oczu dźawanów. Głośniej: — Na miłość Śiwy! — Teraz ludzie wokół zaczynają się odwracać z pomrukiem. Już się poszturchują, pojawia się gniew. Parvati błaga żołnierzy: — Na miłość pana Śiwy!

Wtedy słyszą jej głos. Widzą przemoczone, umorusane sari. Rozpoznają bindi. Dźawani zeskakują z pojazdów, dźgają lufami kobiety i dzieci, odpychają je, przeklinające ich w imię Boże. Dźemadar macha niecierpliwie na Parvati i Krishana. Żołnierze rozstępują się, karabiny znów wędrują do pozycji poziomej, jak barykada, jak zakaz wstępu. Kobieta-oficer pospiesznie prowadzi ich dwoje między stojącymi transporterami, nawet w deszczu śmierdzącymi gorącym biodieslem. Głosy wzmagają się w grzmot oburzenia. Oglądając się za siebie, Parvati widzi dłonie łapiące za karabinek dźawana. Następuje krótka, gniewna równowaga, potem stojący obok żołnierz nonszalancko zamachuje się kolbą i uderza nią w bok głowy protestującego. Muzułmanin pada, nie wydawszy choćby jęku, obejmując rękoma głowę. Zamiast niego krzyczy tłum; wrzask narasta jak szkwał na rzece. Wtem rozlegają się strzały i wszyscy na placu padają na kolana.

— No już, chodźcie — mówi dźemadarka. — Wszyscy cali. Ręce w dole. Co wy tu robicie? Co was opętało? Żeby akurat dzisiaj. — Cmoka z dezaprobatą. Parvati wydaje się, że Bharaccy żołnierze nie powinni cmokać.

— Bo moja matka… — mówi Parvati. — Muszę do niej jechać, jest już stara, muszę się nią zająć, ona nie ma nikogo…

Dźemadarka prowadzi ich bocznymi schodami do hali dworcowej. Dusza Parvati zmienia się w kamień. Tyle ludzi, tyle ludzi. Nie ma mowy, żeby się przepchnąć. Nie widzi nawet kas. Lecz Krishan z łomotem stawia walizki na ziemi, wyszarpuje rączki, stawia bagaże na nędznych, plastikowych kółeczkach i z determinacją wbija się od tyłu w tłum.

Nad przezroczystym dachem wschodzi słońce. Przyjeżdżają pociągi, na perony przepycha się więcej ludzi niż Parvati jest sobie w stanie wyobrazić. Po każdym pociągu uchodźców wyjeżdżającym spod diamentowej kopuły Varanasi Głównego taki sam ładunek ludzi wciska się do hali z placu przed dworcem, krok za krokiem popychając Parvati i Krishana ku kasom biletowym. Parvati zerka na zwisające spod dachu płaskie ekrany. Coś stało się ze Śniadaniem z Bharti. Zamiast niej w kółko i w kółko puszczają jakieś nagranie z Ashokiem Raną, za którym nigdy nie przepadała. Siedzi w studiu za jakimś biurkiem. Wygląda na zmęczonego i przestraszonego. Dopiero za szóstym razem do zszokowanej Parvati dociera, co on właściwie mówi. Jego siostra nie żyje. Sajida Rana nie żyje. Teraz wszystko: ulice, strzały, tłumy, bieganina, muzułmanie, strzelający w powietrze żołnierze, łączy się w jedną spójną całość. A oni, niezorientowani i niewinni, biegli sobie z walizkami w dłoniach, kiedy Mama Bharat konała. Nagle powala ją własne samolubstwo.

— Krishan. Musimy wracać. Nie mogę jechać. Źle zrobiliśmy…

Twarz Krishana jest stuprocentowym, odsączonym z wody, niedowierzaniem. Wtem tuż przed nim otwiera się prześwit, prowadzący aż do kasjera. Kasjer patrzy na Parvati, za moment luka się z powrotem zamknie.

— Krishan, bilety!

Przepycha go aż do lady, kasjer pyta go, dokąd, a on nie wie, Parvati już widzi, że zaraz go odsunie, następny proszę.

— Bubaneshwar! — krzyczy. — Dwa w jedną stronę! Bubaneshwar.

Nigdy nie była w Bubaneshwarze, jej noga nigdy nie postała w przedwiecznej Orissie, lecz jej umysł wypełnia obraz wydymającego się pomarańczowego i szkarłatnego jedwabiu, Ratha Jatra przed świątynią Dźagannathy. Wtedy kasjer drukuje bilety, podaje im numer pociągu, godzinę, peron, numery miejsc i wysuwa przez szparę paski papieru.

Pociąg do Raipuru, gdzie mają przesiadkę, będzie dopiero za cztery godziny. Powolny ludzki taśmociąg przenosi ich przez drzwi na peron, gdzie siadają na walizkach, zbyt zmęczeni, żeby coś mówić, każde w strachu, że jeśli drugie się odezwie, oboje porzucą niebieskie plastikowe kufry i pobiegną z powrotem w swoje życie złożone z kłamstw, kończąc i zamykając małą chwilową przygodę. Krishan kupuje w kiosku parę wydruków z informacjami — już parę pierwszych słów przeczytanych przez Parvati sprawia, że boi się siedzieć na peronie wśród muzułmanów, pomimo chodzących tam i z powrotem grup żołnierzy. Czuje ciężar ich spojrzeń, słyszy syki i pomruki. Mogłaby tu stać pani Khan ze śmietanki Cantonmentu, na meczu krykieta taka zorientowana w polityce. A zresztą nie, nie begum Khan: ona siedziałaby w klimatyzowanej pierwszej klasie już sto kilometrów stąd, jechała na południe samochodem z szoferem, albo w klasie business jakiegoś airbusa.

Z krawędzi daszku nad peronem skapuje deszcz. Krishan pokazuje Parvati nagłówek, świeżo z drukarki, jeszcze się mażący, obwieszczający wielki Rząd Ocalenia Narodowego w koalicji z partią Shivaji N.K. Jivanjeego, który przywróci porządek i wypędzi najeźdźcę. To jest ten zimny powiew, który Parvati poczuła na peronie, jak chłodny front: wróg dostał do ręki bat — w Bharacie nie ma już miejsca na islam.

Najpierw czuje pociąg, potem go słyszy: szczękanie złącz, basowa wibracja przenoszona przez podkłady na stalowe filary podpierające dach, drgania zdeptanego asfaltu. Tłum wstaje, rodzina po rodzinie, gdy pociąg wyłania się z perspektywy szyn, wijąc się po zwrotnicach i wjeżdżając na peron piętnasty. Zapalają się tablice informacyjne: Raipur Express. Krishan unosi walizki, ciżba już pędzi na spotkanie pociągu. Przejeżdża wagon za wagonem, jakby nie zamierzały się zatrzymać. Parvati przyciska się do Krishana. Tylko się potknij, upadnij i zginiesz pod ostrymi jak gilotyny kołami. Długi, zielony pociąg powoli staje.

Nagle ciała ludzkie napierają mocno na Parvati. Zatacza się w przód na Krishana, on pada ciężko na burtę pociągu. Jednocześnie gdzieś z tyłu tłumu rozlega się ryk.

— Do mnie! Do mnie! — drze się Krishan.

Drzwi otwierają się z sykiem. Ciała natychmiast je tarasują. Ramiona wysuwają się, wyginają się torsy, stłoczone bagaże prą jak tarany. Fala zabiera Parvati spod schodków. Krishan walczy z prądem, uczepiony poręczy przy drzwiach, rozpaczliwie nie chce się z nią rozłączyć. Przerażona Parvati wyciąga do niego ręce. Wokół przepychają się kobiety machinalnie wywrzaskujące obelgi, wierzgają dzieciaki. Peron to same głowy, głowy i ręce, głowy i ręce i toboły i coraz więcej ludzi zbiega się po torach z innych peronów, by złapać ten pociąg: pociąg, który zabierze ich z Varanasi. Młodzi mężczyźni gramolący się na dach tratują Parvati, ale ona i tak sięga po dłoń Krishana.

Wtem rozlegają się strzały: krótkie, urywane serie z broni maszynowej. Tłum na peronie opada jak jedna istota, zakrywa głowy dłońmi. Krzyki, wrzaski i straszne, niepocieszone lamenty rannych; tym razem to nie strzały ostrzegawcze. Parvati czuje zaciskającą się na jej dłoni rękę Krishana. Znów strzały. Widzi rozbłyski, słyszy brzęknięcia rykoszetujących na filarach pocisków. Krishan dziwnie wzdycha, potem jego dłoń się zaciska. Wciąga ją na górę, do pociągu.


* * *

W drodze powrotnej Lisa i Thomas Lull są jedynymi pasażerami w całej mesie. Wydaje im się wielka, plastikowa i nadmiernie oświetlona nieprzyjemnymi świetlówkami, więc Lisa Durnau proponuje, żeby wyszli na zewnątrz, popatrzeć na świętą rzekę. Świętość wody to dla Lisy nowość. Stają obok siebie przy relingu, sieczeni strugami deszczu, patrzą na piaszczyste brzegi i pordzewiałe blaszane stacje uzdatniania wody. Na powierzchnię rzeki wypływa jakiś przedmiot. Lisa zastanawia się, czy to jeden z tych ślepych delfinów, o jakich czytała podczas lotu z Thiruvananthapuram. Delfin albo trup. Pewnych klas hindusów nie wolno kremować i powierza ich się opiece Matki Gangi.

Kiedyś na konferencji, otumaniona przesunięciem stref czasowych oraz podróżą samochodem, pociągiem i taksówką, padła na skórzany fotel w hotelowym lobby, naprzeciwko wygodnie rozpartego delegata z Afryki. Kiwnęła mu głową, wytrzeszczona, nieprzytomna, huuuuuu. Odkiwnął jej, poklepał dłońmi boki fotela.

„Czekam tylko, aż moja dusza mnie dogoni”.

Dokładnie to musi zrobić teraz. Dogonić samą siebie. Znaleźć chwilę wolną od ciągu zdarzeń przechodzących w następne zdarzenia, niewypełnioną atakującymi ją osobami, rzeczami i problemami, zamarłymi w błysku reflektorów historii. Przestać reagować, przestać się spieszyć, przystanąć, pozwolić duszy się dogonić. Z przyjemnością by się przebiegła. A skoro się nie da, niech będzie choćby chwila ze świętą rzeką.

Zerka na Thomasa Lulla. W jego postawie przy relingu widzi cztery lata, widzi niepewność, widzi erozję pewności siebie, ostudzenie zapału i energii. Kiedy ostatni raz rozpalała cię jakaś pasja? — myśli. Widzi mężczyznę w średnim wieku, codziennie spoglądającego w oczy śmierci. Nie zostało niemal nic z tego faceta, z którym uprawiała brudny, dorosły seks pod prysznicem w Oksfordzie. Z tym koniec, myśli i robi jej się go szkoda. Wydaje się taki zmęczony.

— A powiedz mi, L. Durnau, czy, wiesz… widzisz czasem Jen?

— Czasami, gdzieś na zakupach, albo na meczach Jayhawks. Znalazła kogoś.

— Już przedtem tak mi się wydawało. Rozumiesz. Tak samo, jak ty poznajesz, kiedy coś się kroi. Jakieś hormony czy coś. Wygląda na zadowoloną?

— Dosyć. — Lisa Durnau wyprzedza kolejne, nieuniknione pytanie. — Ale pieluch brak.

Lull patrzy na odpływający brzeg, białe śikary świątyń mgliste na tle burzowych chmur, poniżej ciemnej kreski drzew. W wodzie taplają się bawoły, unoszą głowy, gdy za wodolotem rozchodzi się fala.

— Wiem, czemu Jean-Yves i Anjali to zrobili, czemu zostawili jej to zdjęcie. Zastanawiałem się, po cholerę zrobili jej dziurę w samym środku obrazu świata. Wiesz, Anjali nigdy nie mogła mieć dzieci.

— Aj była ich zastępczą córką.

— Czuli, że są jej winni prawdę. Lepiej niech się dowie, kim naprawdę jest, niż miałaby żyć w złudzeniach. Bo być człowiekiem, to być odzieranym ze złudzeń.

— Chyba się z tym nie zgadzasz!

— Nie mam twojego surowego, kalwińskiego światopoglądu. Ja czuję się dobrze między złudzeniami. Ja nie miałbym odwagi, ani tupetu, żeby to jej zrobić.

Ale i ty uciekłeś, myśli Lisa Durnau. Ty też zostawiłeś przyjaciół, karierę, reputację, kochanki; łatwo ci to przyszło, odwrócić się, odejść i nie patrzeć za siebie.

— Ale to ona do ciebie przyszła.

— Ale nie mam odpowiedzi na jej pytania — mówi Thomas Lull. — Czemu wy wszyscy chcecie jakichś odpowiedzi? Rodzicie się i gówno wiecie, przez całe życie gówno wiecie i umieracie też gówno wiedząc. I w tym cały sekret. Nie jestem niczyim guru. Ani twoim, ani NASA, ani jakiejś aeai. I wiesz co? Te wszystkie artykuły, występy w telewizji, na konferencjach? Wymyślałem to wszystko na bieżąco. I tyle. Alterre? Po prostu coś, co przyszło mi pewnego dnia do głowy.

Lisa Durnau ściska oburącz reling.

— Lull, Alterre już nie ma.

Nie rozumie jego wyrazu twarzy, postawy, ułożenia mięśni. Próbuje sprowokować go do jakiejś reakcji.

— Zdechło, Lull, wszystko. Padło jedenaście milionów serwerów, co do jednego. Wymarły.

Thomas Lull kręci głową. Thomas Lull marszczy czoło. Na czole pojawiają się bruzdy. Wtem Lisa dostrzega na jego twarzy wyraz, który zna dobrze u siebie: zaintrygowanie, zauroczenie, oświecenie pomysłem.

— Jaka teza stała za Alterre? — pyta Lull.

— Że symulowane środowisko…

— Może w końcu zrodzić prawdziwą inteligencję. — Pospiesznie wyrzuca z siebie słowa. — A co, jeśli udało nam się lepiej niż myśleliśmy? Jeśli Alterre nie zrodziła świadomości, ale po prostu cała ożyła… i stała się świadoma… Kalki to dziesiąty awatar Wisznu. Siedzi na szczycie piramidy ewolucyjnej Alterre, podtrzymujący wszelkie życie; wszystko jest z niego i rodzi się z jego materii. I nagle sięga na zewnątrz, a tam jest inny świat, inne życie, oddzielne, rozłączne, całkowicie obce. Zagrożenie, dobrodziejstwo, coś jeszcze innego? Musi się dowiedzieć. Musi to sprawdzić.

— Ale jeśli Alterre padła…

Zagryza dolną wargę, milknie i mrocznieje, patrząc na deszcz nad wielką rzeką. Lisa Durnau próbuje się doliczyć, ile musiał po drodze przyjąć niemożliwych założeń. Po jakimś czasie Lull wysuwa rękę.

— Daj mi to coś. Muszę znaleźć Aj. Skoro Wisznu padł, jest odłączona od sieci. Całe jej życie było iluzją, a teraz nawet bogowie ją opuścili. Jak ona się będzie czuła, co sobie pomyśli?

Lisa wysuwa Tabliczkę z miękkiego skórzanego etui i podaje Lullowi. Tabliczka wygrywa tubalną, dźwięczną gamę. Zaskoczony Lull omal jej nie upuszcza. Lisa przechwytuje ją, zanim osiągnie mokśię w wodach Gangesu. W jej sensorium pojawia się twarz i głos: Daley Suarez-Martin.

— Coś się zdarzyło na Tabernakulum. Wyciągnęli z niego kolejny sygnał.

Tabliczka wyświetla czwartą twarz, mężczyznę, Bharatczyka, widać to nawet na obrazku wymalowanym przez automat komórkowy przy jego niskiej rozdzielczości. Drobnokościsty mężczyzna o pociągłej twarzy. Lisa Durnau dostrzega klapy marynarki w stylu Nehru. Myśli, że jego twarz jest niewymownie smutna. Obok jest linia z danymi personalnymi.

— Zdaje się, że trzeba szybko znaleźć tę twoją przyjaciółkę — mówi. — To Nandha. Pies Kryszny.


* * *

Ucieka z domu w szary brzask. Na Scindia Basti spada deszcz. Bose stopy kobiet noszących wodę z pomp naniosły stęchłego błota we wszystkie zaułki. Studzienki ściekowe wylewają. Mężczyźni też są już o świcie na nogach, żeby kupować i sprzedawać, może nająć się do wykopania rowu pod kabel, może napić się ćaju, może sprawdzić, czy coś zostało z miasta. Gapią się na dziewczynę z tilaką Wisznu, przepychającą się między nimi, pędzącą, jakby goniła ją Kali.

Oczy w ciemności, w domu obok lewej nogi słupa wysokiego napięcia.

„My jesteśmy biedni, my nic nie mamy, proszę zostawić nas w spokoju”.

Potem zgrzytnięcie i rozbłysk zapałki, łuk światła przesuwa się przez mrok i dotyka knota w małej, glinianej dii, krąg światła nabrzmiewa i wypełnia pokój z klepiskiem zamiast podłogi. Okrzyki strachu.

Ryczą na nią auta. Olbrzymie metalowe kształty wyłaniają się z deszczu i znikają z powrotem. Grzmią głosy, tłoczące się wokół ludzkie ciała sprawiają wrażenie, że osiągają rozmiary chmur. Rzeka ruchu i napędzanego alkopaliwem zagrożenia. Jest na ulicy i nie wie, skąd się tu wzięła. W świetle dnia wyparowała gdzieś nocna pewność i boskie przewodnictwo. Po raz pierwszy nie widzi jasnego rozróżnienia między bogiem a człowiekiem. Nie wie, czy trafi z powrotem do hotelu. Pomóżcie mi.

Na niebie kłębi się chaotyczna mora bogów przeplatających się, przelewających, krzyżujących ze sobą w dziwne, nowe konfiguracje.

Co robisz w tym domu?! — Znów krzyczy, zatyka uszy dłońmi, gdy zapamiętany głos raz jeszcze odzywa się w jej czaszce. Twarze kobiet w świetle łojówki, jedna stara, jedna młodsza, jedna najmłodsza. Jęk wydała ta stara; jakby pękło jej w środku coś długiego i kruchego.

— Co ty tu robisz? To nie miejsce dla ciebie! — Dłoń uniesiona w mudrze chroniącej przed urokiem. Oczy najmłodszej wytrzeszczone ze strachu, mokre od łez. — Won stąd, to nie twój dom. Nie damy się oszukać. Widzicie ją, widzicie? Widzicie, co jej zrobili? To samo zło, dżinn, demon! — Stara kobieta kołysze się teraz, zawodząc, z zamkniętymi oczyma. — Won stąd! To nie twój dom, nie jesteś naszą siostrą!

Niesformułowane błagania. Niewypowiedziane odpowiedzi. Niezadane pytania. I ta stara kobieta, stara kobieta — jej matka, osłaniająca się ręką, jakby Aj ją oślepiała, jakby płonęła blaskiem, w który nie da się spojrzeć. Na ulicy, pod monsunową ulewą, wybucha krzykiem, przeciągłym, wysokim wyciem, wydartym jakby z samego serca. Teraz rozumie.

Lęk: jest biały, nie ma powierzchni ani faktury, na której można by oprzeć dłoń, by go przesunąć lub poruszyć, w dotyku, jakby coś ci zgniło w samym środku, masz ochotę zwinąć się w kłębek i poprosić, żeby sobie poszedł, jak chmura burzowa, ale on nigdy tego nie zrobi.

Strata wgryza się w ciało i szarpie. Jak przedmiot pełen haczyków zatopionych we wszystkich częściach ciała, nawet tych, które z pozoru nie powinny czuć straty, na przykład ustach i kciukach, haczyków uwiązanych do wiatru i pamięci, tak że ciągnie za nie każdy najdrobniejszy powiew i każda przypomniana sobie rzecz. Strata ma kolor czerwieni i pachnie spalonymi różami.

Osamotnienie smakuje jak mdłości w głębi gardła, zawsze czyhające, by podejść do góry; jak zawroty głowy, jak spacer po wysokim, kamiennym nabrzeżu nad morzem, które skrzy się i faluje tak daleko w dole, że nawet nie jesteś pewna gdzie, ale jest brązowe, brązowe; osamotnienie ma pusty, bezduszny brązowy kolor.

Rozpacz: wszechobecny szum tła, szary szum, trochę brzęczenie, a trochę syk, paraliżujący, rozmazujący wszystko w niewyraźną szarość. Wszechobecny deszcz. Ustępujący pod dotykiem świat, gdzie można wcisnąć się każdą z kończyn, a i tak niczego nie dosięgnąć. Wszechobecna izolacja. To właśnie jest rozpacz.

Niepewność ma barwę żółtą, niezdrową, jak żółć, jak obłęd, jak kwiaty, które otwierają płatki wokół ciebie i wirują, tak że nie można dostrzec, który z nich jest najpiękniejszy, najdoskonalszy, który pachnie najładniej, najsłodziej; żółtą jak kwas wytrawiający wszystko co wiesz, tak że w końcu stoisz na przeżartej rdzą filigranowej konstrukcji, jednocześnie mniejszej niż najmniejsze z ziarenek żółtego pyłku i ogromnej ponad ogrom, z całymi miastami w środku.

Szok to tępy nacisk próbujący rozmazać mózg na potylicy.

Zdrada to półprzejrzysty błękit, taki zimny zimny zimny.

Niezrozumienie jest jak włos na języku.

Gniew zaś jest ciężki jak młot, a jednocześnie tak lekki, że polatuje na własnych skrzydłach, pokryty najciemniejszą rdzą na świecie. Tak to jest być człowiekiem.

— Czemu mi nie powiedzieliście?! — woła do bogów, gdy wokół rozpościera się ulica, a deszcz zaczyna padać na zadartą twarz.

Bogowie odpowiadają: Nie wiedzieliśmy. Nie przyszło nam to do głowy. I jeszcze: Teraz rozumiemy. Potem jeden po drugim gasną jak dije na deszczu.


* * *

Shiv nie potrafi dojść, co to za zapach. Słodki, trochę piżmowy, kojarzy mu się z czymś, czego za dobrze nie pamięta, a jego źródłem jest dataradźa Ramanandacharya. Gruby palant, ale oni tak zawsze wyglądają. Trzęsące się tłuściochy. Teraz już jest mu tak dobrze w tych powłóczystych szatach. Shiv szczególnie nie cierpi staroświeckich, mogolskich wąsików. Z przyjemnością by mu je przystrzygł, ale wygięty czubek noża Yogendry musi tkwić w pachwinie Ramanandacharyi. Jeden nieznaczny ruch nadgarstka i przetnie tętnicę udową. Shiv zna się na chirurgii. Radźa wykrwawi się wtedy w niecałe cztery minuty.

Idą po pochyłym, mokrym bruku z pawilonu Hastingsa do świątyni, blisko siebie, jak kochankowie albo pijacy.

— Ile ich tam masz? — szepcze Shiv, szturchając Ramanandacharyę ramieniem. — No, kobiet, ile?

— Czterdzieści — odpowiada Ramanandacharya.

Shiv wali go otwartą dłonią. Wie, że to przez te piguły jest niecierpliwy, odważniejszy niż być powinien inteligentny facet, ale lubi ten stan.

— Czterdzieści kobiet? A skąd ty je bierzesz, co? — Szturchaniec.

— Zewsząd. Filipiny, Tajlandia, Rosja, gdzie tylko jest tanio.

Znów plaśnięcie wierzchem dłoni. Ramanandacharya się kuli. Mijają robota-wartownika, przykucniętego na stalowych pośladkach.

— A jakieś przyzwoite bharackie kobiety?

— Parę ze wsi… au!

Shiv wali teraz mocniej. Ramanandacharya pociera bolące miejsce. Shiv rozciera między palcami fałdę kosztownego, przetykanego złotem jedwabiu, wyczuwa subtelność splotu, gładkość, lekkość.

— I podoba im się tu? Wśród tego mogolskiego gówna? — Popycha go oburącz. Dataradźa potyka się na stopniu. Yogendra cofa nóż. — Co, nie mogłeś urządzić się po hindusku?

Ramanandacharya wzrusza ramionami.

— To mogolski fort — podsuwa słabo.

Shiv uderza jeszcze raz.

— I chuj, że mogolski! — Podsuwa się do jego ucha. — I jak często… tego? Co noc?

— I po obiedzie… — Krzyczy, gdy Shiv wali go mocno w skroń.

— Jebany, zboczony ćutja! — Wie już, co to za zapach. Ten ciemny, słodko-kwaśny, piżmowy zapach bije z ubrania i klejnotów Ramanandacharyi. Seks.

— Oj — odzywa się Yogendra.

Rój robocików zszedł z orbity wokół świątyni i płynie po dziedzińcu ku ich tercetowi, jak czarna tłusta strzałka. Plastikowe odnóża szeleszczą na kamykach. Mokre pancerzyki czarno połyskują. Ramanandacharya cmoka, wzdycha i obraca pierścień na małym palcu lewej ręki. Rój rozstępuje się jak morze w chrześcijańskiej przypowieści, z tych, które amerykańscy misjonarze wbijają do głów przyzwoitych młodych kobiet, żeby zrobić z nich stworzenia, które w życiu nie znajdą sobie porządnych mężów.

— W dwadzieścia sekund obrałyby ci stopy do kości — mówi Ramanandacharya.

— Zamknij mordę, grubasie. — Shiv uderza go raz jeszcze, bo przestraszył się robotów-skarabeuszy.

Ramanandacharya robi krok, i kolejny. Pierścień robotów płynie wraz z nim. Yogendra pociera czubkiem noża o jego pachwinę.

Kolumnada świątyni jest tą samą ponurą, ociekającą deszczem skorupą malowanego tynku i ludowych religijnych bazgrołów, którą Shiv oglądał w goglach z murów, tym razem jednak kirlianowska sygnatura Ramanandacharyi włącza rzędy niebieskich reflektorów i Shiv wbrew sobie wstrzymuje oddech. Suddhawasa wewnątrz to sześcian przejrzystego plastiku o krawędziach jarzących się w ostrym błękitnym świetle. Roboty-skarabeusze wchodzą z powrotem na orbitę. Ramanandacharya unosi ręce ku przezroczystej, plastikowej joni hermetycznych drzwi. Z powierzchni płynu wyłania się klawiatura numeryczna. Ramanandacharya podsuwa się, chce wstukać kod; błyska nóż, grubas krzyczy, chwyta się za rękę. Z cieniutkiego cięcia na palcu wskazującym sączy się krew.

— Ty to zrób. — Yogendra wskazuje ostrzem Shiva.

— Co?

— Może ma tu jakieś pułapki, kto go tam wie. Na pewno myśli, że jak se to weźmiemy, to i tak zginie. Ty wpisz kod.

Ramanandacharya wytrzeszcza oczy, gdy Shiv wyciąga palmera i zaczyna wpisywać hasło.

— Skąd to masz? Dane? Gdzie Dane?

— W szpitalu — odpowiada Shiv. — Kot zeżarł mu język.

Yogendra chichocze. Klawiatura z powrotem wtapia się w powierzchnię inteligentnego plastiku (Shiv myśli, że to coś o wiele zbyt fajnego dla takiej cipy jak Ramanandacharya), zamek w drzwiach rozczarowująco szczęka.

System deszyfrujący to świetlista plastikowa garbagriha, na tyle ciasna, by Shiv odczuł nieprzyjemną klaustrofobię.

— A gdzie komputer? — pyta Shiv.

— To wszystko to komputer — odpowiada Ramanandacharya i machnięciem dłoni przełącza ściany na przezroczystość.

Kryje się w nich spleciona gęsto jak varanaski jedwab, jak włókna nerwowe, sieć białkowych obwodów. Wokół sieci sztucznych neuronów bulgocą płyny. Shiv zauważa, że dygocze w mokrych bojówkach.

— Czemu tu, kurwa, tak zimno?

— Kwantowa jednostka obliczeniowa wymaga stałej niskiej temperatury.

— Kwa… co?

Ramanandacharya przesuwa dłońmi po wierzchu tytanowego, szczelinowego walca, jedynej rzeczy wystającej z nieskazitelnej plastikowej ściany.

— On śni w kodzie — mówi.

Shiv nachyla się, czyta napis na metalowym dysku. Sir William Gates.

— Co to jest?

— Nieśmiertelna dusza. Przynajmniej tak mu się wydawało. Przetransferowana pamięć, bodhisoft. Jak sobie Amerykanin wyobraża zwycięstwo nad śmiercią. Jeden z największych umysłów swojego pokolenia — to wszystko przez niego. Teraz pracuje dla mnie.

— Znajdź ten plik i zgraj mi go tutaj. I koniec. — Shiv wali dataradźię palmerem po głowie.

— O nie, tylko nie Tabernakulum, CIA mnie zabije, ja już nie żyję — błaga Ramanandacharya, a potem zamyka swoją kretyńską rozjazgotaną gębę, wywołuje z plastiku kolejną klawiaturkę do kodów i wprowadza krótki ciąg.

Shiv myśli o zamrożonej duszy. Czytał o tym, jak krążą sobie w takich bransoletach z nadprzewodzącej ceramiki. Całe życie: seks, książki, muzyka i gazety, przyjaciele, kolacje, filiżanki kawy, ukochane i wrogowie, chwile, kiedy wyrzucasz pięści w powietrze i krzyczysz: „dźai!” i kiedy masz ochotę wszystkich zarżnąć — i wszystko to możesz dać w prezencie lasce w knajpie, żeby włożyła sobie na rękę.

— Jedno pytanie — odzywa się Ramanandacharya, podając Shivowi załadowanego palmera. — Po co to wam?

— N.K. Jivanjee chce pogadać z gośćmi z kosmosu — odpowiada Shiv. Wsuwa palmera do jednej z licznych kieszeni w spodniach. — No to spadamy.

Sztuczka z pierścieniem jeszcze raz rozdziela robociki; Shiv widzi na twarzy Ramanandacharyi nadzieję, że go jednak puszczą; mina zmienia się, gdy Yogendra szturcha go lufą, każąc iść. Ani to piękny, ani budujący widok, gdy gruby mężczyzna moczy się ze strachu. Shiv znowu wali go z plaskacza.

— Przestań, wkurwia mnie to! — wybucha Ramanandacharya.

Yogendra zmusza go, żeby przeprowadził ich z powrotem przez bramę dla turystów, do dawnych indyjskich koszar. Przeciskają się przez wyrwę w blasze. Shiv dosiada motoru, zapuszcza silnik. Porządny, solidny japoński motorek. Ogląda się na Yogendrę — ten stoi nad klęczącym Ramanandacharyą i wciska mu do ust lufę stieczkina. Dataradźa liże ją. Oblizuje lufę językiem, pieści ją, obciąga. Yogendra szczerzy zęby.

— Zostaw go!

Chłopak marszczy brwi, autentycznie, szczerze poirytowany.

— Czemu?

— Zostaw go. Idziemy.

— Naśle na nas ludzi.

— Zostaw go!

Yogendra ani drgnie.

— Pierdol się! — Shiv zsiada, wyciąga wiązkę min paraliżujących i rozrzuca je wokół Ramanandacharyi. — A teraz go zostaw.

Yogendra wzrusza ramionami, chowa pistolet do kieszeni spodni. Shiv wciska przycisk pilota uzbrajającego miny.

— Dziękuję wam dziękuję dziękuję… — szlocha Ramanandacharya.

— Przestań błagać, nie cierpię tego — rzuca Shiv. — Trochę, kurwa, godności. Nabab z pierdolonego Chunaru. Ciekawe, czy któraś z twoich czterdziestu kobiet będzie chciała po tym wszystkim z tobą spać.

Shiv kręci manetką i rusza swoim japońskim motocyklem, Yogendra tuż za nim. Sprawa jest załatwiona, nie trzeba już się kryć ani uważać. Teraz zapalone światła, ryczące silniki, lecą z rykiem przez miasteczko, mijając rozjarzone jajo centrum obsługi telefonicznej, a gdy gaśnie ostatnie światełko Chunaru, uderza triumf. Udało się. Zabrali co trzeba i odjeżdżają. Niebo nad wschodnim horyzontem rozjaśnia mokry brzask. Zanim słońce wzejdzie na dobre, myśli Shiv, będzie z powrotem w mieście, dostanie kasę, spłacą jego długi i będzie wolny, będzie znów radźią i znów nikt nie śmie mu odmówić. Pozwala sobie na okrzyki, szaleńczo zarzuca motocyklem po drodze, zygzakując po całej jej szerokości, wyjąc, kracząc i skomląc bardziej obłąkańczo niż nocne szakale. Podjeżdża celowo blisko nieutwardzonego pobocza, drażniąc się ze spękanym asfaltem i zdradzieckim żwirem. Shiv Faraji jest niepokonany.

Zarzucając w drugą stronę, słyszy to. Biegnące przez wiejski przedświt odziane w tytan stopy — słyszy kroki i wyczuwa je przez zawieszenie motoru, przybliżające się, nienaturalnie szybkie. Shiv zerka w tył. Na niebie jest w sam raz światła, by dojrzeć ścigającego. Trzyma się nisko nad ziemią, balansuje; biegnie na dwóch mocnych nogach jak jakiś monstrualny ptak-demon, wypuszczony na nich z zamku. Zbliża się coraz bardziej. Rzut oka na szybkościomierz mówi Shivowi, że robi co najmniej osiemdziesiąt.

Yogendra dodaje gazu sekundę po Shivie, ale jazda z maksymalną szybkością po tej popękanej, śliskiej wiejskiej drodze to śmierć równie pewna, jak pędzący za nimi stwór. Shiv pochyla się nisko nad kierownicą, aby stanowić jak najmniejszy cel dla niesionej przez robota jakiejś ezoterycznej broni. Zaraz będzie ten skręt. Ponad rykiem silnika słyszy dudnienie metalu. Drzewo, znajomy plakat z reklamą wody mineralnej, tutaj, pewnie, że tak. Zajęty wypatrywaniem, niemal przegapia Yogendrę skręcającego przez cały asfalt na polną drogę. Spanikowany hamuje, nadmiernie skręca, omal nie wywala się na szosę, w końcu opanowuje motor i skręca na piasek.

Widział go. Tam, za nim, na drodze w oddali, dudniący krokami, szary w blasku barwy indygo, wygląda, jakby miał się nigdy nie zatrzymać, nigdy nie zmęczyć, biec za nimi i biec choćby dookoła świata.

Krzaki soczewicy ustępują udeptanemu, pryszczatemu od deszczu piaskowi. Opony wyrzucają w powietrze twardą ziemię. Jest łódka, tam gdzie ją zostawili, z kotwicą wbitą w piasek, odwrócona przez nurt, zanurzona głęboko, bo bierze wodę, obok zaś stoi bramin, po pas w rzece, z ramionami przepasanymi świętą wstęgą, przelewa wodę złożonymi dłońmi i intonuje poranne powitanie Matki Gangi. Shiv staje z poślizgiem, rzuca się w wodę, zaczyna ładować ciężką maszynę na łódź.

— Zostaw zostaw zostaw! — wrzeszczy Yogendra.

Bramin śpiewa.

— Mogą nas po nich namierzyć! — krzyczy Shiv.

— Mogą nas namierzyć po twoich minach.

Yogendra wjeżdża głęboko w wodę, motor wywraca się z chlupotem i zaczyna się pogrążać w rzecznym piasku. Wyciąga kotwicę, gdy do łódki wtacza się Shiv. Łódź kołysze się niebezpiecznie, a pod ławkami ma strasznie dużo wody. Shiv bardziej mokry jednak już nie będzie, za to jeszcze może być o wiele bardziej martwy. Robot majaczy za grzbietem wydmy i rozprostowuje się na pełną wysokość. To jakaś złowroga pościgowa rakszasa, pół ptak, pół pająk, rozwijający macki, manipulatory, wysuwający spomiędzy żuwaczek wiązkę luf karabinów maszynowych.

Bramin wytrzeszcza oczy.

Yogendra rzuca się do silnika. Szarpie raz, drugi. Łowca robi krok naprzód po piaszczystym zboczu, żeby lepiej wycelować. Trzecie szarpnięcie. Silnik startuje. Łódka wyrywa naprzód. Machina Ramanandacharyi skacze, lądując po kolana w wodzie. Obraca głowę ku celowi. Yogendra steruje na środek nurtu. Robot brodzi za nimi. Wtem Shiv przypomina sobie o cwanym granacie Ananda w jednej z kieszeni. Woda za siedzącym na rufie Yogendrą eksploduje gradem pocisków. Shiv pada na płask. Bramin na płyciźnie kuca, osłania głowę rękoma. Granat tnie powietrze eleganckim, lśniącym łukiem. Spada z chlupnięciem. Nic nie widać i nic nie słychać poza nieznacznym bzyknięciem rozładowujących się kondensatorów. Robot zamiera. Lufy obracają się ku niebu, tnąc świt pociskami. Osuwa się na kolana, pada jak ranny gunda. Żuwaczki i kleszcze się rozwierają, pada do przodu w rzeczny muł. Miękki, srebrzysty piasek pochłania go niemal natychmiast.

Shiv staje w łodzi. Wskazuje na przewróconego robota. Śmieje się, głośno, niepohamowanie, radośnie. Nie może się powstrzymać. Łzy ciekną mu po twarzy, mieszają się z deszczem. Ledwo może złapać oddech. Musi usiąść. To aż boli, aż boli.

— Trzeba go było zabić — mruczy przy rumplu Yogendra.

Shiv ucisza go machnięciem ręki. Nikomu nie wolno go upominać ani krytykować. Śmiech przechodzi w radość, prostą, żarliwą ekstazę, że żyje, że jest po wszystkim. Kładzie się na plecach na ławeczce, pozwala deszczowi padać na twarz i patrzy w górę na fioletowe pasma chmur, rozwijający się nad jego Varanasi kolejny dzień w życiu Shiva. Radźa Shiv. Maha radźa. Radźa radźów. Może znowu będzie pracować dla Nathów; może jego imię otworzy mu jakieś nowe drzwi; może zabierze się za jakiś własny interes, ale nie organy i nie mięso, mięso jest zdradliwe. Może pójdzie do tego lawdy Ananda i złoży mu propozycję.

Może znów planować. I znów czuć zapach aksamitek.

Jakiś drobny odgłos, nieznaczny przechył łódki.

Nóż wchodzi tak gładko, ostro i czysto, że nawet nie pozwala Shivowi wyrazić szoku. Przepięknie. Niewymownie. Ostrze gładko przecina skórę, mięśnie, naczynia krwionośne, ząbkowany brzeg zgrzyta o żebro, aż hakowaty czubek ląduje w płucu. Nie ma żadnego bólu, tylko świadomość idealnej ostrości i pieniącej się w przebitym płucu krwi. Ostrze porusza się w ciele w rytm pulsu. Shiv próbuje się odezwać. Dźwięki mlaskają i bulgocą, nie chcą tworzyć słów. Trwa tak bardzo długo, z oczyma wybałuszonymi od szoku. Wtem Yogendra wyszarpuje nóż — gdy wychodzi z płuca, z ust Shiva wyrywa się okrzyk bólu. Odwraca się do Yogendry, osłania uniesionymi rękami przed kolejnym ciosem. Nóż znów nadlatuje łukiem, Shiv łapie go między kciuk i palec wskazujący lewej dłoni. Tnie głęboko, aż po staw, ale on go trzyma. Trzyma go. Słyszy teraz szaleńcze dyszenie dwóch mężczyzn splecionych w walce na śmierć i życie. Okładają się nawzajem w desperackiej ciszy, na rozkołysanej łódce. Yogendra wolną ręką sięga po palmera. Shiv młóci rękoma, chwyta Yogendrę, chwyta cokolwiek. Łapie za sznur pereł na szyi chłopaka, ciągnie mocno, chwyta mocno, żeby się unieść. Yogendra wyrywa nóż z jego uchwytu, przejeżdżając zębatą krawędzią po kości. Shiv wydaje wysoki, jękliwy wrzask, który przechodzi w krwawy bulgot. Brzegi rany trzepoczą przy oddychaniu. Nagle dostrzega tę odrazę, pogardę, zwierzęcą butę i bezczelność, ujawniane przez szare światło brzasku w twarzy Yogendry i wie, że on zawsze to czuł, zawsze tak na niego patrzył, że to ostrze od zawsze się czaiło. Zatacza się w tył. Sznur pęka. Perły rozsypują się, podskakując. Shiv ślizga się na nich, traci równowagę, pada, trzepocze rękami, wpada do wody.

Woda łagodnie połyka go całego. Ogłusza przenoszony przez betonowe nabrzeże łomot samochodów. Jest głuchy, ślepy, niemy i nieważki. Walczy, młóci kończynami. Nie wie, gdzie jest góra, gdzie powietrze i światło. Błękit. Wisi w błękicie. Wszędzie, gdzie spojrzy, błękit, w każdym kierunku, w nieskończoność. I czerń, jak dym, wijącej się ku górze smugi jego krwi. Krew, idź za krwią. Ale nie ma siły, z rozcięcia w plecach ucieka mu bąbelkami powietrze; wierzga, ale się nie posuwa, młóci pięściami, ale ani drgnie. Walczy z wodą, spadając coraz głębiej w błękit, ściągany ciężarem broni. Palą go płuca. Nie ma już w nich nic oprócz trucizny, popiołu z ciała, ale nie potrafi jeszcze otworzyć ust, nabrać tego ostatniego haustu wody, choć dobrze wie, że już nie żyje. W głowie mu dudni, gałki oczne pękają, kiedy młóci i kopie, widzi, jak w błękicie bezsensownie faluje na wpół odcięty kciuk.

Błękit ciągnie go w dół. Wydaje mu się, że widzi w nim jakiś wzór; przedśmiertne pobudzenie wypalających się jedna po drugiej komórek mózgowych rysuje przed nim twarz. Twarz kobiety. Uśmiechnięta. Chodź, Shiv. Priya? Sai? Oddychać. Trzeba oddychać. Wierzga, walczy. W ciężkich, ciągnących go w dół bojówkach wyładowanych ezoteryczną cyberbronią ma potężną erekcję. Wie, co się musi stać. Nie zostawi Yogendrze tego szyfru. Oddychać. Otwiera usta i płuca, błękit wdziera się do środka, dogasającymi węgielkami mózgu rozpoznaje, kto to taki. Nie Sai i nie Priya. To zwyczajna, delikatna twarz kobiety, którą wydał rzece, a przedtem na darmo ukradł jej jajniki, uśmiechnięta, zapraszająca, by przyłączył się do niej w wodzie, w błękicie, w odkupieniu.


* * *

— Pierwsza zasada satyryka — mówi Vishram Ray, sprawdzając kołnierzyk w lustrze męskiej toalety — to pewność siebie: każdego dnia i na wszystkie sposoby. Mamy emanować pewnością siebie.

— Myślałam, że pierwsza zasada to…

— Wyczuć moment — przerywa Mariannie Fusco, która przysiadła na skraju sąsiedniej umywalki. Inder i reszta personelu, którego Vishram nigdy dotąd nie widział, zamknęła toalety Ośrodka Badawczego dla wszystkich, niezależnie od stanu ich pęcherza czy kiszek. — To druga reguła. W podręczniku satyryka Vishrama Raya.

Jednakże nie był taki przerażony, odkąd pierwszy raz wszedł w krąg światła wokół połyskującego na stojaku mikrofonu z pomysłem na skecz o tanich liniach lotniczych. Za mikrofonem nie ma gdzie się schować. Tak samo w tej minimalistycznej, wyłożonej drewnem sali z jednym stolikiem z włókna węglowego pośrodku. Bo tak naprawdę jego wyczucie momentu jest gówno warte. Zwołać nadzwyczajne walne zgromadzenie w samym środku kryzysu po zamachu, kiedy czołgi nieprzyjaciela stoją na zachód od miasta, o dzień drogi. I jeszcze monsun, żeby przydać całemu ambarasowi trochę meteorologicznego nieszczęścia.

Nie, myśli Vishram Ray, sprawdzając w lustrze stan zarostu. Ma idealne wyczucie. To najprawdziwsza komedia.

W takim razie, czemu czuje się tak, jakby zżerało go osiemnaście różnych nowotworów?

Stan ogolenia OK, woda po goleniu w granicach przyzwoitości, mankiety OK, spinki OK.

Fala neurochemii naprawdę wspaniale oczyszcza mózg z Kali, Brahm i poliwersów z teorii M-gwiazdy. Komizm jest zawsze kwestią chwili. A prawdziwa zasada numer jeden, czy to w Księdze Satyry, czy w Księdze Biznesu, brzmi: przekonanie. Śmiech bowiem, tak jak rozstanie z pieniędzmi, jest dobrowolnym okazaniem słabości.

Marynarka OK, koszula OK, buty nieskazitelne.

— Jedziemy z koksem? — pyta Marianna Fusco, krzyżując nogi tak, że Vishram zaczyna wyobrażać sobie własną twarz między nimi. — Ej, panie dowcipny. — Niezwykle nonszalancki gest ręki wskazuje elegancką, równiutką kreskę koki na czarnym marmurze. — Na wszelki wypadek.

— Lenny Bruce nie był desi — odpowiada Vishram. Robi potężny, wydech. — No to jedziemy.

Marianna Fusco zsuwa się z marmurowej grzędy i zsypuje kreskę do umywalki.

Gdyby tak poczęstowała go papierosem…

Vishram kroczy korytarzem. Skórzane podeszwy butów minimalnie poskrzypują na polerowanym parkiecie, Marianna i Inder idą za nim, z każdym krokiem robi się trochę wyższy, trochę bardziej dumny. Konferansjer już rozgrzał publikę, już ich ma, już ich rozgrzewa: teraz lewa strona klaszcze, teraz prawa gwiżdże, a ci na jaskółce po prostu krzyczą. Przed państwem! Vishram! Raaaay!

Otwierają się rzeźbione drewniane drzwi, każda z twarzy wokół przezroczystego stołu wbija wzrok w Vishrama. Jego orszak bez słowa rozchodzi się wokół i zajmuje wyznaczone miejsca. Inder po jego prawej stronie, Marianna Fusco po lewej, doradcy na skrzydłach. Inder robił z nimi próby od piątej rano. Siadając na swoim miejscu u szczytu stołu, kładąc na nim palmera i bogato intarsjowaną drewnianą teczkę na dokumenty (żadnej skóry: polityka etycznej, hinduskiej firmy energetycznej), Vishram kiwa głową Govindowi po prawej i Rameshowi po lewej. Ramesh, zauważa, zainwestował przynajmniej w porządny garnitur. I brodę ma trochę mniej niechlujną. Znaki. Satyryk czy garniturowiec, wszystko sprowadza się do odczytywania znaków. Grupa Vishrama czeka, aż szef usiądzie. Doradcy popatrują po sobie. Vishram lustruje udziałowców. Inder-z-sieci ma taki sprytny tryb informacyjny, automatycznie podający dane osobowe, procent akcji, historię głosowań i przewidywany głos na dziś, z prawdopodobieństwem. Wielu udziałowców jest wirtualnych, na ekranie wideo, albo reprezentowanych przez przedstawicielskie aeai wymodelowane na ich osobowości. W Stanach nie uznaliby takiej demokracji na żadnym zgromadzeniu. Vishram wyłącza sprytną zabaweczkę Inder. Zrobi to po staremu, po estradowemu. Poszuka subtelnych wskazówek, wypatrzy w ułożeniu ust potencjalne uśmiechy, dostrzeże w kącikach oczu zaproszenia, mówiące: „No dawaj, zabaw mnie”.

Linie frontu w żadnym razie nie są oczywiste. Nawet we własnej części ma dużych udziałowców, jak SKM ProSearch, którzy zagłosują przeciw niemu. Zerka na Inder, na Mariannę. Wstaje. Bańka rozmów wokół stołu pęka.

— Panie i panowie, szanowni udziałowcy firmy Ray Power, obecni materialnie i wirtualnie.

Otwierają się drzwi sali. Do środka wślizguje się matka, dokładnie na wprost niego, i zajmuje miejsce pod ścianą.

— Dziękuję za przybycie tutaj dziś rano, co dla niektórych z państwa wiązało się ze znacznym ryzykiem. Nad dzisiejszym spotkaniem — to nieuniknione — wisi cień ostatnich wypadków, z których najbardziej znaczący jest zamach na naszą panią premier, Sajidę Ranę. Jestem pewien, że większość z was podobnie jak ja szczerze współczuje dziś rodzinie Ranów.

Pomruk zgody wokół stołu.

— Ja osobiście w pełni popieram starania naszego nowego Rządu Ocalenia Narodowego, mające na celu przywrócenie państwu siły i zaprowadzenie ładu. Przypuszczam, że wielu z was kwestionowało stosowność organizowania tego zgromadzenia w takim politycznym kontekście. Zapewniam państwa, że nie uczyniłbym tego, gdybym nie uważał, że jest to w najwyższym interesie firmy. Bo jest; ale oprócz tego, jest jeszcze jedna zasada, która według mnie właśnie w takich czasach wymaga przestrzegania. Oczy świata są zwrócone na Bharat, ja zaś sądzę, że należy pokazać: przynajmniej firma Ray Power działa w tych warunkach jak gdyby nigdy nic.

Gremialne kiwanie głowami, powolny, cichy aplauz. Vishram taksuje salę.

— Nie wątpię, że większość z państwa jest zaskoczona, znalazłszy się tak szybko na kolejnym walnym zgromadzeniu akcjonariuszy Ray Power. Zaledwie kilka tygodni temu mój ojciec zdetonował tu swoją, przepraszam za wyrażenie, bombę. Zapewniam, że były to pracowite i ożywione dwa tygodnie, i muszę państwa ostrzec: moim zamiarem jest, by dzisiejsze spotkanie było równie wstrząsające i otwierało drzwi ku równie wielkim zmianom.

Czas na reakcję publiczności. W gardle ma sucho, jak w radźastańskiej rurze kanalizacyjnej, ale nie pozwoli sobie na okazanie słabości, popijając wodę. Govind i jego asystent pochylają głowy. Pomruk cichnie, staje się niesłyszalny. Pora na trochę pasji w głosie.

— Panie i panowie, chciałbym państwa poinformować, że ośrodek badawczy firmy Ray Power dokonał wielkiego naukowego przełomu. Nie będę się przed państwem popisywał, sam bowiem nie rozumiem fizyki tego odkrycia; pozwólcie mi po prostu stwierdzić, że osiągnęliśmy nie tylko stały, ale i znaczący zysk energetyczny z punktu zerowego. Tu, w tym budynku, nasi naukowcy zbadali właściwości innych wszechświatów i odkryli, jak sprawić, aby energia z nich przepływała do naszego świata, na skalę przemysłową. Darmowa energia, moi drodzy.

Ściema na kilometr, moi drodzy. Nie. Stoisz w świetle reflektorów, w dłoni masz mikrofon, ten najbardziej falliczny z symboli. Nie przechytrz. Nie koncentruj się na sobie.

— Nieograniczona, darmowa energia; energia, która jest czysta, nie zatruwa, nie zużywa paliwa i jest nieskończenie odnawialna — bezgraniczna jak cały wszechświat. Muszę wam powiedzieć, moi drodzy, że tego cudu poszukiwało wiele firm, przełomu dokonali jednak Bharaccy naukowcy w bharackiej korporacji!

Ma ustawionych klakierów, wokół stołu wybucha jednak spontaniczny i szczery aplauz. Teraz jest pora na łyk wody i spojrzenie na matkę. Ma na twarzy najbardziej nieznaczny z uśmiechów. I nadchodzi to dobrze znane uczucie ciepła w jajach, ta fala hormonów, kiedy już wiesz, że masz ich na haczyku i możesz pociągnąć gdzie tylko zechcesz. Ostrożnie, ostrożnie, nie przegnij. Przecież liczy się moment.

— To historyczna chwila, która odmieni naszą przyszłość: nie tylko przyszłość Bharatu, lecz każdego człowieka i dziecka na Ziemi. To wielkie odkrycie, dokonane w wielkim państwie: chcę, żeby usłyszał o tym świat. Zaprosiliśmy wszystkie światowe media; teraz chcę dać im coś, co naprawdę sprawi, że nas zapamiętają. Bezpośrednio po naszym spotkaniu zaplanowałem pełnowymiarowy publiczny pokaz projektu punktu zerowego.

Teraz. Wyciągnij rybę z wody.

— Jednym kwantowym skokiem Ray Power staje się graczem na skalę planety. I tu właśnie przechodzę do drugiego, bardziej przyziemnego powodu, dla którego poprosiłem was dziś o przybycie. Ray Power jest w kryzysie. Nadal możemy jedynie spekulować, jakie motywy przywiodły mojego ojca do podziału; ja ze swojej strony starałem się być maksymalnie wierny jego wizji Ray Power jako firmy, gdzie wizja i ludzie liczą się tak samo, jak zyski w księgach. Niełatwo sprostać takim standardom.

Jak ten inżynier ma prowadzić prawe życie? Nie może jednak wygnać z głowy obrazu leżącej na plecach Marianny Fusco i własnej pięści ściskającej koniec zasupłanego jedwabnego szala.

— Wezwałem was tutaj, bo potrzebuję pomocy. Zagrożone są wartości naszej firmy. Na świecie istnieją większe, potężniejsze korporacje kierujące się innymi systemami wartości. Zaoferowały one bardzo znaczne sumy pieniędzy za sprzedaż części Ray Power. Zwróciły się także do mnie. Możecie państwo uznać, że działam pochopnie, albo przynajmniej niedyplomatycznie, ale odmówiłem im, z tych właśnie powodów: wierzę w ideę, jaką kieruje się ta firma.

Noga z gazu.

— Gdybym sądził, że postępują zgodnie z interesem projektu punktu zerowego, mógłbym rozważyć ich oferty. Oni jednak są zainteresowani tylko dlatego, że mają własne, zaawansowane i mocno nagłośnione projekty. Wykupiliby nas tylko po to, by opóźnić, albo wręcz zniweczyć nasze przedsięwzięcie. Moi bracia obecni tu przy stole także otrzymali oferty, być może od tych samych grup. Chcę je wyprzedzić. Chcę, żeby odpadły w przedbiegach, jak to mówią Amerykanie. Złożyłem Rameshowi hojną ofertę wykupu Ray Gen, części firmy zajmującej się produkcją energii, gdyż to w niej dokona się wdrożenie technologii punktu zerowego. Dzięki temu obejmę kontrolny pakiet Ray Power, wystarczający, by obronić firmę przed zewnętrznymi wpływami, dopóki punkt zerowy nie zostanie upubliczniony i nie będziemy mogli skuteczniej im przeciwdziałać. Szczegóły tej oferty mają państwo w swoich materiałach. Proszę poświęcić chwilę na zapoznanie się z nimi, rozważenie moich słów, a następnie przeszlibyśmy do głosowania.

Siadając, napotyka spojrzenie matki. Matka się uśmiecha, dyskretnie, na własny użytek, mądrze, gdy w jednej chwili całe zgromadzenie zrywa się na równe nogi i zaczyna wykrzykiwać pytania.


* * *

Taksówkarz palił, słuchając radia, rozwalony na tylnym siedzeniu, ze stopami wystawionymi przez otwarte drzwi na deszcz, gdy ze szklanego mostka wybiegło z chlupotem Tal, holując potykającą się, półprzytomną Najię.

— Ćo ćuit, jak się cieszę, że cię widzę.

— Wyglądaliście mi na ludzi, którzy potrzebują jakiegoś transportu. — Tal zapakowało Najię na tył. — W każdym razie dzisiaj licznik nie obowiązuje, nie przy tym, co się tu wyprawia. I policzę też za czekanie. Dokąd jedziemy, przed siebie jak ostatnim razem?

— Wszędzie, tylko nie tutaj.

Tal wyciągnęło palmera i otworzyło plik wideo od N.K. Jivanjeego oraz mały sprytny nielegalny programik, na liście obowiązkowej u każdego obdarzonego uliczną kumacją neutka: programik do namierzania telefonów. Bo neutko nigdy nie wie, kiedy będzie mu potrzebne małe ran-de-wu.

— Nie powinniśmy ruszać? — pyta, przerywając na moment wydłubywanie kodu z pliku wideo.

— Muszę spytać o jedno. Musicie mnie zapewnić, że nie braliście udziału w dzisiejszych porannych… awanturach. Mógłbym powiedzieć wiele o niekompetencji i nieudolności tego rządu, ale w głębi serca kocham to państwo.

— Baba, ci sami ludzie ścigali ją i strzelali do mnie — stwierdza Tal. — Wierz mi. A teraz jedź.

Szofer wbija pedał w podłogę.

— A twoja przyjaciółka dobrze się czuje? — pyta, klaksonem przebijając się przez wyznawców telenoweli, teraz na równych nogach, z dłońmi uniesionymi jak do modlitwy, oczy zamknięte, poruszające się usta. — Bo jest jakaś taka nieswoja.

— Złe wieści o rodzinie — odpowiada Tal. — A z tymi o co chodzi?

— Składają pudźię bogom Miasta i wsi w intencji ratunku dla państwa — wyjaśnia taksówkarz. — Bezsensowne zabobony, jak dla mnie.

— Nie byłobym takie pewne — mruczy Tal.

Gdy taksówka skręca w większą arterię, mija ją wielka toyota hilux, rozchlapując wodę. Karsewakowie uczepieni pająków i bocznych relingów. Błękitne światło odbłyskuje od ich mieczy i triśuli. Tal przygląda się jak znikają, wzdryga się. Gdyby zostali tam dwie minuty dłużej, zaczarowani przez aeai…

— Rozumiem, że mam ich unikać, podobnie jak policjantów, żołnierzy, funkcjonariuszy państwowych i w ogóle wszystkich? — podsuwa taksówkarz.

— Przede wszystkim ich.

Tal w roztargnieniu przesuwa palcami po wypukłościach pod skórą, wspominając adrenalinowy haj, wspominając miasto ostrzy, triśuli i większego strachu niż wydawał mu się możliwy. Wy, płciowi, jeszcze nie wiecie, ale dałom wam radę, myśli. Twardzi chłopcy, brutalni, myślicie sobie, że ulice należą do was, bo jesteście silni, wściekli i młodzi, ale załatwiło was to jedno neutko. Mam w ręku broń, a ona właśnie podała mi położenie człowieka, który was nią zniszczy.

— Wiesz, gdzie to jest? — pyta Tal, nachylając się nad siedzeniem i podsuwając taksówkarzowi palmera pod nos.

Za rozlatanymi wycieraczkami noc zmienia się w pustą szarość. Taxi-wallah kręci głową.

— Spory kawał.

— Przynajmniej trochę się prześpię — odpowiada Tal, rozpierając się na zatłuszczonej tapicerce.

To trochę prawda, a trochę sposób, żeby kierowca przestał ględzić o sytuacji politycznej. Lecz Najia ściska go za ramię i szepcze:

— Tal, co ja mam zrobić? Pokazał mi różne rzeczy o moim ojcu, kiedy jeszcze byliśmy w Afganistanie. Tal, straszne rzeczy, o których nikt nie może wiedzieć…

— Kłamał. To aeai do robienia telenowel, jest zaprojektowana, by z minimalnej informacji skleić opowieść o największym możliwym skutku emocjonalnym. No, a zresztą, siostra, kto nie ma kwasów z rodzicami?

W ciągu półtorej godziny, bo tyle zajmuje maruti objechanie płonących gór śmieci, ominięcie posterunków, prześliźnięcie się między barykadami z wypalonych samochodów, przejechanie po wymalowanych na jezdni swastykach i napisach „Dźai Bharat!”, Tal słyszy, jak radio dwadzieścia cztery razy gra hymn narodowy, przerywany krótkimi doniesieniami z Rana Bhavan, mówiącymi o sukcesach Rządu Ocalenia Narodowego w przywracaniu porządku i bezpieczeństwa. Ściska dłoń Najii, która przestaje cichutko szlochać w rękaw miękkiej szarej bluzy.

Taxi-wallah nie chce zjechać swoim ukochanym maruti na brudną, żwirową drogę.

— Baba, płacę ci tyle, że kupisz sobie nową taksówkę! — wykrzykuje Tal.

I właśnie w tym momencie, pośród szarej mżawki, z długiego, prostego dojazdu do otoczonego murem pawilonu myśliwskiego wytacza się ku nim, trąbiąc wściekle, wielki mercedes. Tal sprawdza namiar poszukiwanego palmera, klepie kierowcę po ramieniu.

— Zatrzymaj ten samochód. — rozkazuje.

— Zatrzymać go? — pyta kierowca.

Tal otwiera drzwi. Taksówkarz klnie i hamuje z poślizgiem. Tal zdążyło się wyśliznąć, zanim ktokolwiek krzyknął, i teraz idzie przez mżawkę w stronę auta. Błyskają światła, oślepiając je. Słyszy głęboki odgłos przyspieszającego silnika. Klakson jest basowy, polifoniczny. Tal osłania oczy dłonią i idzie dalej. Merol pędzi ku niemu.

Najia przyciska dłonie do szkła i krzyczy, widząc, jak auto atakuje Tala w jego sponiewieranych eleganckich ciuchach. Tal unosi bezradnie rękę. Hamulce piszczą, łapią się lepkiego, bagnistego błota. Najia zamyka oczy. Nie wie, jak brzmi odgłos zderzenia pół miliona rupii wyrafinowanej północnoeuropejskiej inżynierii z wyrafinowaną inżynierią biologiczną, ale jest pewna, że pozna ten dźwięk, kiedy już się rozlegnie. Lecz nic takiego się nie rozlega. Słyszy trzaskanie drzwi ciężkiej limuzyny. Odważa się otworzyć oczy. Mężczyzna i neutko stoją naprzeciw siebie w porannym deszczu. To Shaheen Badoor Khan, myśli Najia. Mimo woli przypomina sobie poprzedni raz, gdy go widziała — na tych zdjęciach z klubu.

Lampa błyskowa na tle ciemnej tapicerki, rzeźbione drewno, połyskliwe powierzchnie, ale dialog wyglądał tak samo: mężczyzna kontra neutko. Tym razem to neutko przekazuje mężczyźnie przedmiot pełen władzy. Shaheen Badoor Khan jest niższy niż sobie wyobrażała. Próbuje przypasować mu jakiś epitet: zdrajca, tchórz, cudzołożnik, jednak wszystkie oskarżenia wciąga jak czarna dziura obraz pokoju na końcu korytarza; pokoju, w którym nigdy nie była, o którego istnieniu nie wiedziała, pokoju na końcu dzieciństwa i witającego ją w środku ojca. Tu się dzieje historia, próbuje powiedzieć sobie, by się przebić przez potworny ciężar tego, co opowiedziała jej o nim aeai. Przed tobą, na gruntowej drodze, kształtuje się przyszłość, a ty masz miejsce w pierwszym rzędzie. Siedzisz przy samym piasku, pokrytym krwią i ścięgnami, czujesz ciepłe, świeże pieniądze. Taka historia przydarza się raz na całe życie. To jest twoja Nagroda Pulitzera przed dwudziestym piątym rokiem życia.

I przez resztę żywota, Najia, będziesz już tylko patrzeć w tył.

Pukanie w szybę. Shaheen Badoor Khan kłania się nisko. Najia odkręca szybę. Mężczyzna ma na twarzy siwą szczecinę, oczy zapadnięte z wyczerpania, ale błyska w nich drobniutkie światełko, jak dija kołysząca się na potężnej, ciemnej rzece. Wbrew wszystkiemu, wbrew fali historii, dostrzegł przebłysk zwycięstwa. Najia myśli o kobietach obnoszących swoje walczące koty głową do góry wokół areny, ranne, ale waleczne. Wyciąga rękę.

— Pani Askarzadah. — Głos ma też niższy niż sobie wyobrażała. Ujmuje jej dłoń. — Proszę wybaczyć, że dziś rano trochę wolno kojarzę, bo wciąż przytłaczają mnie ostatnie wydarzenia, ale chciałbym pani podziękować, nie tylko w swoim imieniu — jestem tylko skromnym urzędnikiem — ale w imieniu państwa.

Nie dziękuj mi, myśli Najia. Bo to ja ciebie sprzedałam.

— Nie ma za co — mówi.

— Nie, nie, pani Askarzadah, wykryła pani spisek na taką skalę i tak zuchwały… Jeszcze nie umiem sobie z tym poradzić, to dosłownie mrozi krew w żyłach. Maszyny, sztuczne inteligencje… — Kręci głową, dopiero teraz do Najii dociera, jak bardzo jest zmęczony. — Mam już tę informację, ale to w żadnym razie nie koniec, a wy w żadnym razie nie jesteście jeszcze bezpieczni. Mam plan ewakuacji — w Bharat Sabha każdy ma plan ewakuacji. Planowałem, że pojedziemy z żoną, ale moja żona, jak pani odkryła… — Shaheen Badoor Khan znów kręci głową i tym razem Najia wyczuwa jego niedowierzanie wobec wielowarstwowych zawiłości intrygi i nieposkromionej bezczelności tego spisku. — Powiedzmy, że wciąż mam parę lojalnych osób na wpływowych stanowiskach, a ci, w których lojalność nie mogę wierzyć, są przynajmniej porządnie opłaceni. Mogę przerzucić was do Katmandu, potem obawiam się, że będziecie musieli radzić sobie sami. Chcę prosić tylko o jedno: wiem, że pani jest dziennikarką i ma news dziesięciolecia, ale bardzo proszę nie publikować niczego, dopóki nie rozegram swojej karty, dobrze?

— T… tak… — jąka się Najia. Oczywiście, co tylko zechcesz. Jestem ci to winna. Bo wprawdzie tego nie wiesz, ale to ja jestem twoim oprawcą.

— Dziękuję. Bardzo dziękuję. — Shaheen Badoor Khan zerka na krwawiące niebo, mruży oczy od wątłego, gorzkiego deszczu. — Bo… w życiu nie przeżyłem niczego gorszego. I proszę uwierzyć, gdybym tylko myślał, że to, co mi pani przynosi, pogorszy jeszcze sytuację Bharatu… Dla mojej pani premier nie mogę już nic zrobić, ale na szczęście mogę coś jeszcze uczynić dla państwa. — Prostuje się energicznie, spogląda po deszczowych mokradłach. — Jeszcze długa droga, zanim ktokolwiek z nas będzie bezpieczny.

Żegna się mocnym, ponurym uściskiem dłoni i wraca do auta. Wymieniają jeszcze z Talem po krótkim spojrzeniu.

— Jakiś polityk? — pyta taxi-wallah, wycofując samochód, żeby przepuścić mercedesa.

— To był Shaheen Badoor Khan — odpowiada Tal, siadając na tylnym siedzeniu, obok Najii. — Osobisty sekretarz świętej pamięci Sajidy Rany.

— Jasna cholera! — wykrzykuje taksówkarz, jadąc metr za mercedesem, trąbiąc na pierwsze poranne wozy zaprzężone w woły na bocznej wiejskiej drodze. — Tak to kochacie nasz Bharat!


* * *

Jamshedpur Grameen Bank to kilkanaście wiejskich kobiet-sathin, udzielających mikropożyczek w ponad stu wioskach, większość z nich nigdy nie wyjeżdżała ze swojej biharskiej prowincji, niektóre z nich nawet się nigdy ze sobą nie spotkały, mają jednak pięćdziesiąt lachów zwykłych akcji firmy Ray Power. Ich przedstawicielką jest aeai, pospolita, drobna bibi, generacja 2.1, pulchna i uśmiechnięta, z twarzą pobrużdżoną życiem i jaskrawoczerwoną bindi. Świetnie pasowałaby na ciotkę ze wsi w jakimś odcinku Miasta i wsi. Wita się namaste w hoekowym polu widzenia Vishrama.

— Głosuję za postanowieniem — rzuca słodko jak mamusia i znika.

Vishram przelicza wszystko w głowie, zanim Inder zdąży wyświetlić mu przed oczyma grafikę. Następne są KHP Holdings, mają osiemnaście procent udziałów, zdecydowanie największy pojedynczy akcjonariusz spoza rodziny. Jeśli Bhardwaj zagłosuje na tak, Vishram ma z głowy. Jeśli nie — do wygranej potrzeba mu będzie jedenastu z pozostałych dwudziestu bloków.

— Pan Bhardwaj? — pyta Vishram. Dłonie położył płasko na stole. Nie wolno mu ich podnieść. Zostawiłyby na blacie dwa zaparowane od potu odciski.

Bhardwaj zdejmuje pancerne okulary w tytanowej oprawie, ściera miękką wojłokową ściereczką taktyczną tłustą plamę. Głośno wypuszcza powietrze przez nos.

— Ten sposób postępowania jest niestosowny — mówi. — Mogę tylko powiedzieć, że pod panem Ranjitem Rayem to by się nigdy nie stało. Propozycja jest jednak dobra; nie stać nas, aby ją zignorować. Aprobuję ją więc i głosuję za postanowieniem.

Vishram pozwala mięśniom szczęki i pięści na drobny mentalny skurcz, na takie małe „yes”. Nawet w wieczór, gdy wygrał konkurs Ha Ha Śmieszne, publika nie reagowała takim pomrukiem, jaki rozlega się tutaj wokół stołu, świadcząc, że wszyscy już to sobie przeliczyli w głowie. Czuje, jak udo Marianny Fusco napiera przez chwilę na jego nogę, pod przezroczystą powierzchnią nanodiamentu. Jakiś dostrzeżony kątem oka ruch każe mu unieść wzrok. Matka wymyka się z sali.

Formalności, reszty głosowania, prawie nie słyszy. Drętwo dziękuje udziałowcom i członkom zarządu za wiarę w nazwisko i rodzinę Rayów. Myśląc: Udało się. Udało się. Udało się, kurwa. Mówiąc obecnym, że ich nie zawiedzie, że właśnie zapewnili tej wspaniałej firmie wspaniałą przyszłość. Myśląc: Zabiorę Mariannę Fusco do restauracji, najlepszej, jaką da się znaleźć w stolicy napadniętego państwa, w którym dopiero co zabili panią premier. Zapraszając: wszystkich, aby przeszli dalej korytarzem, żeby na własne oczy zobaczyć przyszłość, za którą głosowali. Myśląc: miękko zasupłany jedwabny szal.

JAK PRZEPĘDZANIE BYDŁA, przesyła Marianna Fusco, gdy personel Ray Power próbuje zaganiać po markietażowej klonowej podłodze członków zarządu, naukowców, gości, przypadkowych przechodniów i tych dziennikarzy drugiego sortu, których można było nie posłać do Wielkich Wydarzeń. Wir ludzi wprowadza Vishrama i Ramesha, o głowę wyższego, na jedną orbitę.

— Vishram. — Starszy brat uśmiecha się, szeroko i szczerze.

Wygląda to obco. Vishram pamięta go poważnego, zamyślonego, z pochyloną głową. Uścisk dłoni ma stanowczy i długi.

— Dobra robota.

— Ram, jesteś teraz bogaty.

Cały Ramesh: to przechylenie głowy, wywrócenie oczu, jakby szukał odpowiedzi w niebie.

— Wygląda, że tak, obrzydliwie bogaty. Ale wiesz co, zwisa mi to. Mógłbyś jedno dla mnie zrobić: znaleźć mi coś do roboty przy tym punkcie zerowym. Jeśli to jest tak, jak mówisz, przez całe zawodowe życie patrzyłem nie w tę stronę.

— Przyjdziesz na pokaz.

— Nie przepuściłbym go za skarby świata. Może powinienem powiedzieć „wszechświata”. — Śmieje się nerwowo.

Reguła numer trzy w Księdze Satyry, myśli Vishram Ray. Nigdy nie śmiej się z własnych dowcipów.

— Zdaje się, że Govind chce z tobą pogadać.

Ćwiczył tę rozmowę na wszystkie sposoby, próbował różnych głosów, różnych niuansów, jednak przez chwilę, jaką zajmuje mu wyłowienie Govinda z tłumu, wszystkie go zawodzą. Nie może obrócić tej broni na chytrze uśmiechniętego, pulchnego, spoconego faceta w przyciasnym garniturze.

— Przepraszam — mówi, wyciągając rękę.

Govind kręci głową, wyciąga dłoń.

— Właśnie dlatego, braciszku, do niczego w biznesie nie dojdziesz. Za łagodny. Zbyt grzeczny. Wygrałeś dzisiaj, zaaranżowałeś wielkie zwycięstwo, to się nim ciesz! Eksploatuj je! Triumfuj. Każ ochronie jeszcze raz wyprowadzić mnie z budynku.

— Ten numer już widziałeś.

PR-owcy Ray Power już przegonili stado naprzód; Vishram i Govind stoją sami w korytarzu. Uścisk Govinda jest silny.

— Ojciec byłby dumny, ale ja nadal uważam, że utopisz tę firmę. Masz bajer, masz charyzmę, masz show-business, i to się wszystko przydaje, ale nie na tym polega prowadzenie firmy. Mam propozycję. Ray Power, jak rodzina Rayów, nie powinna być podzielona. Mam niby ustne umowy z inwestorami, ale nic nie zrealizowałem, niczego nie podpisałem.

— Ponowna fuzja — mówi Vishram.

— Tak — potwierdza Govind. — Ja odpowiadałbym za działalność operacyjną.

Vishram nie potrafi odczytać tej publiczności.

— Odpowiem ci zaraz — mówi. — Po pokazie. A teraz chciałbym, żebyś zobaczył mój wszechświat.

— Jedna sprawa… — zaczyna Govind, gdy ich skórzane podeszwy postukują cicho po intarsjowanym klonie. — Skąd wziąłeś kasę, co?

— Dawny sojusznik ojca — odpowiada Vishram.

Podprogowo słysząc ten najstraszniejszy dla każdego komika dźwięk — odgłos własnych kroków, kiedy opuszcza scenę — uświadamia sobie, że w scenariuszach, które próbował, ale z nich nie skorzystał, nie miał niczego na wypadek, gdyby stanął za tym diamentowym stołem i poległ.


* * *

Znajdują sobie odrobinę miejsca na podłodze przy drzwiach, pod rozkładaną pryczą wagonowego. Barykadują się niebieskimi, odpornymi na uderzenia walizami i tulą się do siebie jak dzieci. Drzwi się zamknęły, przez maleńkie, przyciemniane okienko Parvati widzi tylko niebo koloru deszczu. Przez drzwi w przegubie może zajrzeć do sąsiedniego wagonu. Ciała cisną się do twardego plastiku, niepokojąco porozpłaszczane. Nie ciała; ludzie, istoty takie same jak ona, które nie mogą już sensownie żyć w tym mieście. Głosy tłumią huk lokomotywy, stukot szyn. Zdumiewa ją, że coś tak potwornie przeładowanego w ogóle jest w stanie ruszyć, ale uczucie przyspieszenia w brzuchu, napór pleców na żebrowaną plastikową ścianę mówią jej, że Raipur Express nabiera prędkości.

W pociągu ani śladu jakiejkolwiek obsługi, ani konduktorki w eleganckim białym sari, z kołem Bharat Rail na pallawie; ani szczękającego naczyniami ćaj-wallaha, ani wagonowego siedzącego po turecku na pryczy nad nimi. Pociąg jedzie już szybko, słupy trakcyjne przemykają przez prostokącik dymnego nieba, Parvati zaś przeraża się na chwilę myślą, że to nie ten pociąg i nie ten tor. Potem jednak myśli: „A czy to ważne? Byle gdzieś daleko”.

Daleko. Przywiera do Krishana, sięga po jego dłoń pod osłoną brudnego sari, dyskretnie, żeby nikt nie widział, żeby nikogo nie kusiły spekulacje, co też tu robi tych dwoje hindusów. Palce natrafiają na coś ciepłego i mokrego. Cofa je raptownie. Krew. Krew rozlewająca się lepką kałużą w przerwie między ich ciałami. Krew oblepiająca żebra plastikowej ścianki. Dłoń Krishana, ta, która o milimetry rozminęła się z jej dłonią, jest zaciśnięta w czerwoną pięść. Parvati się odsuwa, nie z przerażenia, lecz by zobaczyć, skąd się bierze to szaleństwo. Krishan osuwa się po ścianie, zostawiając czerwoną smugę, podpiera się lewym łokciem. Tuż nad biodrem koszula jest cała czerwona, przesiąknięta krwią. Parvati widzi, jak z każdym oddechem przelewa się przez tkaninę.

To dziwne westchnienie, kiedy wciągał ją do pociągu, chroniąc przed strzałami na peronie. Widziała, jak pociski rykoszetują na stalowych filarach.

Jego twarz ma kolor popiołu i monsunowego nieba. Oddech mu się rwie, ramię drży; nie może się już podpierać, a każde uderzenie serca wypompowuje trochę życia na podłogę wagonu. Krew tworzy kałużę pod jego stopami. Porusza ustami, ale nie może złożyć słów. Parvati przywiera do niego, bierze jego głowę na kolana.

— Wszystko dobrze, kochanie, wszystko dobrze — szepcze. Powinna wołać, krzyczeć o pomoc, o lekarza, jednak ze straszliwą pewnością wie, że w tych zatłoczonych wagonach nikt jej nie usłyszy. — Och, Krishan — mamrocze, czując, jak ciepła krew wlewa jej się między uda. — Mój kochany.

Jego ciało jest takie zimne. Delikatnie dotyka długich czarnych włosów i wplata je między palce. A pociąg jedzie coraz dalej na południe.


* * *

Pan Nandha we własnej osobie biegnie po schodach Diljit Rana Apartments, w chłodnym porannym blasku mijając jedno piętro, dwa piętra, trzy, cztery. Mógłby pojechać windą — w odróżnieniu od starych osiedli, jak Siva Nataraja Homes i White Fort, w rządowych blokach one działają — chce jednak zachować energię, zapał, rozpęd. Nie może sobie pozwolić, by mu to umknęło, nie kiedy jest tak blisko. Awatary to pajęcze nici rozpięte między wieżowcami Varanasi. Czuje, jak jego energia, rozwibrowana, trzęsie światem.

Pięć pięter, sześć.

Pan Nandha zamierza przeprosić żonę za to, że kłócił się z nią przy matce. Ściśle rzecz biorąc, przeprosiny nie są konieczne, uważa jednak, że w małżeństwie zdrowo jest czasem ustąpić, nawet jeśli ma się rację. Parvati musi jednak docenić, że znalazł dla niej chwilę podczas najważniejszego śledztwa w historii Ministerstwa, podczas sprawy, która, kiedy zakończy ekskomunikę, wyniesie go na stanowisko Oficera Śledczego Pierwszej Kategorii. I wtedy będą przyjemnie spędzać razem wieczory, na przeglądaniu folderów z nowymi domami w Cantonmencie.

Przez ostatnie trzy kondygnacje pan Nandha pogwizduje sobie motywy z Concerti Grossi Haendla.

To nie dzieje się w chwili, gdy wsuwa klucz do zamka. Ani w momencie, gdy kładzie dłoń na klamce i ją przekręca. Lecz kiedy kończy ją naciskać i otwiera drzwi, już wie, co zastanie w środku. Wie, co znaczyło objawienie, które przeżył o brzasku na korytarzu Ministerstwa. Dokładnie w tamtej chwili zostawiła go żona.

W jego ośrodkach słuchowych jeszcze polatują strzępy Haendla, lecz kiedy przekracza próg, jego życie zmienia się jak kropla deszczu, która spada na zbocze góry o milimetr dalej i ląduje w innym oceanie.

Nie musi jej wołać. Odeszła nieodwołalnie i ostatecznie. I nie chodzi o brak rzeczy — na stole leżą jej plotkarskie pisma, kosz z praniem stoi w kuchni obok deski do prasowania, ozdóbki, figurki bogów i drobne wota zajmują swoje poczesne miejsca. W wazonie stoją świeże kwiaty, geranium jest podlane. Jednakże jej nieobecność jest we wszystkim: w meblach, kształcie pokoju, dywanach, telewizorze, tapecie, gzymsach i barwie drzwi. Światłach, kuchennych przyborach i nakryciach. Odjęto stąd pół domu, pół życia i całe małżeństwo. I nie jest to próżnia, którą natura natychmiast chce wypełnić. Wciąż drga, ma swój geometryczny kształt.

Pan Nandha wie, że powinien jęknąć lub krzyknąć, wykonać pewne czynności i odczuwać pewne emocje przynależne odkryciu, że zostawiła go żona. Tymczasem wchodzi do pokoju i wychodzi z niego z twarzą zaciętą w oszołomieniu, z półuśmiechem na ustach, jakby przygotowywał się do obrony przed tą świadomością, kiedy naprawdę uderzy — jak marynarz przywiązujący się do masztu przed tropikalnym sztormem i rzucający mu wyzwanie: niech nań spada, niech obróci nań cały swój gniew. Dlatego właśnie potem idzie do sypialni. Haftowane poduszki, prezenty ślubne od kolegów z pracy, leżą na swoim miejscu po obu stronach łóżka. Kosztowny egzemplarz Kamasutry, dla właściwego pożycia małżeńskiego, na stoliku przy łóżku. Nakrochmalone przykrycie jest równiutko odgięte.

Pan Nandha uświadamia sobie, że pochyla się, żeby je powąchać. Nie. Nie chce wiedzieć, czy kryje się tu jakaś wina. Otwiera przesuwane drzwi szafy, rejestruje, co poszło, co zostało. Złote, niebieskie, zielone sari, śnieżnobiały jedwab na oficjalne okazje. Piękne, przejrzyste karmazynowe coli, w którym tak ją uwielbiał, które ekscytowało go nawet z drugiego końca pokoju, czy ogrodowego przyjęcia. Zabrała wszystkie wyściełane, pachnące wieszaki, zostawiła tylko tanie, druciane, powyciągane w płaskie romby. Pan Nandha klęka, żeby spojrzeć na stojak z butami. Większość miejsc jest pusta. Unosi domowy pantofel o miękkiej podeszwie, wyszywany złotą nitką, atłasowy, przesuwa palcami po wąskim czubku, po miękkim, wypukłym jak pierś napiętku. Odstawia go z powrotem na miejsce. Nie może znieść widoku jej przepięknych butów.

Zamyka suwane drzwi za ubraniami i butami — nie myśli teraz o Parvati, myśli o własnej matce, o tym, jak kremował ją na ghacie. Głowa ogolona, cała na biało. Myśli o jej domu po pogrzebie, o tym, jak przejmujące były te wszystkie ubrania na wieszakach i buty na stojakach, wszystkie niepotrzebne, wszystkie jej zakupy, marzenia i upodobania obnażone i zdemaskowane przez śmierć.

Liścik wisi przypięty do półki w kuchni, gdzie stoją ajurwedyjskie herbatki i dietetyczne produkty. Stwierdza, że czyta go po raz trzeci, nie rejestrując nic ponad oczywistość: że odeszła. Nie potrafi złożyć słów w zdania: Wyjeżdżam. Przepraszam. Nie potrafię cię kochać. Nie szukaj mnie. Za blisko. Za dużo słów obok siebie. Składa liścik, wtyka go do kieszeni i wchodzi schodami do ogrodu na dachu.

W otwartej przestrzeni, w szarym świetle, pod spojrzeniami sąsiadów i własnych cybernetycznych awatarów, pan Nandha czuje, jak wytryskuje z niego sprężona wściekłość. Z rozkoszą otworzyłby usta i wylał to wszystko jednym ekstatycznym strumieniem. Żołądek podchodzi mu do gardła, walczy z nim, opanowuje go. Wciska z powrotem skurcze mdłości.

Ale co to za mdlący chemiczny zapach? Przez chwilę, mimo całej swojej samodyscypliny, ma wrażenie, że intuicja go zawiodła.

Pan Nandha klęka na krawędzi grządki, wbijając palce w lepki ił. Dzwoni palmer. Nie ma pojęcia, co to za dźwięk. Dopiero natarczywe wołanie po nazwisku sprawia, że wyciąga palce z ziemi, wraca na mokry dach, w varanaski zmierzch.

— Nandha.

— Szefie, znaleźliśmy ją. — To głos Vika. — Gjana Ćakśu wypatrzyło ją dwie minuty temu. Jest tutaj, w Varanasi. Szefie, ona jest Kalkim. Wszystko poskładaliśmy do kupy: to ona jest tą aeai. Jest wcieleniem Kalkiego. Zawracam po pana tilt-jeta.

Pan Nandha się prostuje. Zerka na dłonie, ociera je z ziemi o krawędź drewnianego podkładu. Garnitur ma brudny, wymięty i mokry. Nie wyobraża sobie, że jeszcze kiedykolwiek będzie suchy. Ale poprawia mankiety, prostuje kołnierzyk. Wyjmuje pistolet z kieszeni i opuszcza rękę. U jego stóp migocą i bełkocą wczesne neony Kashi. Jest robota do zrobienia. Ma zadanie. Wykona je tak dobrze, że nikt nie odważy się choćby szepnąć złego słowa o Nandzie z Ministerstwa.

Tilt-jet skręca z przechyłem między wysokimi blokami. Pan Nandha chowa się na schodach, gdy samolot wślizguje się nad dach i przestawia silniki do zawisu. Gdy się obraca, na fotelu pilota widać Vika, dramatycznie podświetlonego diodami pulpitu. Dach w żadnym wypadku nie utrzymałby bharackiego wojskowego tilt-jeta; pani pilot opuszcza swój wehikuł centymetr po centymetrze w delikatnym newtonowskim balecie, ustawiając go tak, by pan Nandha mógł się prześliznąć między wirami gazów z silników na końcach skrzydeł i bezpiecznie dotrzeć do rampy pod ogonem. Odrzut czyni zniszczenia, o których fantazjował. W sekundę rozpłaszcza wszystkie trejaże. Wymiata gerania z grządek. Wyrywa z miękkiej gleby sadzonki i co mniejsze rośliny; sama ziemia też odlatuje błotnistymi bryłami. Namoknięte drewno grządek paruje, potem dymi. Pani pilot obniża lot, aż koła muskają filcową wykładzinę. Z tyłu opuszcza się rampa.

W oknach dookoła jedno za drugim zapalają się światła.

Pan Nandha stawia kołnierz i przedziera się przez szkwał do otwartego, błękitno oświetlonego wnętrza. Pomiędzy sowarami powietrznej kawalerii siedzi tu cały jego zespół. Mukul Dev i Ram Lalli. Madhvi Prasad, a nawet Morva od Tropienia Kasy. Gdy pan Nandha zapina pas obok niego, rampa się podnosi, a pani pilot zwiększa ciąg.

— Moi drodzy — mówi pan Nandha — cieszę się, że jesteście obok mnie w tej historycznej chwili. Sztuczna inteligencja trzeciej generacji. Istota przerastająca nas intelektem tak jak my świnię. Bharat będzie nam dziękować. A teraz skupmy wszystkie siły na tej ekskomunice.

Tilt-jet obraca się wokół pionowej osi, wznosząc się nad zniszczony ogród pana Nandhy, ponad wszystkie okna, balkony i zbiorniki z wodą na sąsiadujących budynkach. Po chwili mały samolocik zaczyna się stromo wznosić pomiędzy wieżowcami.


* * *

Znad Varanasi znikają, migocąc, ostatni bogowie i niebo staje się tylko niebem. Ulice są ciche, budynki nieme, auta nie mają głosu, a ludzie to tylko twarze, pozamykane niczym pięści. W drzewach i ulicznych kapliczkach nie kryją się już żadne odpowiedzi, żadne wyrocznie, przelatujące samoloty nie emanują proroctwami, lecz ten pozbawiony bogów świat jest bogaty w swej pustce. Tę przestrzeń wypełniają zmysłowe wrażenia: ryczą silniki, ściana dźwięków atakuje naprzód; kolory sari, koszul mężczyzn, neonów migocących poprzez szary deszcz jarzą się własnym żywym światłem. Każdy powiew kadzidełek, zastarzałego moczu, gorącego tłuszczu, spalin z alkopaliwa, wilgotnego, palącego się plastiku budzi uczucia i przypomina jej życie sprzed kłamstw.

Była wtedy inną osobą, jeśli wierzyć kobietom ze slumsów. Jednakże bogowie — już wie, że to maszyny — twierdzą, że teraz jest zupełnie kimś innym. Dwie istoty niemogące współistnieć, a teraz trzecia, która musi jakoś te dwa wcielenia pogodzić. Wydaje jej się, że pamięta drogę do hotelu.

Oszołomiona królestwem zmysłów, uwolniona spod tyranii informacji na świat prostych rzeczy, Aj pozwala miastu nieść się ku rzece.


* * *

O deszczowym świcie na zachodniej obwodnicy Allahabadu dwieście ciężkich awadhskich czołgów odpala silniki, zawraca na gąsienicach, schodząc ze stanowisk, i tworzy zgrabną kolumnę. Szybsze, lotniejsze pojazdy mijają czterokilometrowy konwój; co do jego kierunku nie ma żadnych wątpliwości — jedzie na południe-południowy zachód, ku drodze na Jabalpur. Kiedy sklepy zaczynają podnosić rolety, a etatowcy jadą do pracy w fatfatach i służbowych samochodach, gazeciarze krzyczą już ze swoich podwyższeń na betonie między jezdniami: CZOŁGI ZAWRACAJĄ! ALLAHABAD URATOWANY! AWADH WYCOFUJE SIĘ NA KUNDA KHADAR!

Na Bharatiya Vayu Sena Airbus Industries A510, zatrzymującego się na miejscu postoju z dala od tłocznej płyty lotniska w Varanasi czeka jeszcze jeden mercedes z niezmierzonej floty bharackiej Kancelarii Premiera. Parasole osłaniają premiera Ashoka Ranę, od schodków do samochodu; odjeżdża z sykiem szerokich opon na mokrym asfalcie. Na łączu czeka rozmowa. N.K. Jivanjee. Znowu. W ogóle nie wygląda jak ktoś, kto ma zostać ministrem spraw wewnętrznych w Rządzie Ocalenia Narodowego. Ma niespodziewane informacje.


* * *

Niech tylko omsknie jej się ręka, a zgubi się w tym tłumie. Uzbrojona policja usiłuje oczyścić nabrzeże. Z megafonów, przenośnych i na ciężarówkach płyną polecenia rozejścia się, powrotu do domu i do pracy; porządek został przywrócony, nie ma zagrożenia, nie ma żadnego zagrożenia. Niektórzy, poniesieni ogólną paniką, ale w zasadzie nie chcąc opuszczać swych domostw, wracają. Inni nie ufają ani policji, ani sąsiadom, ani sprzecznym oświadczeniom władz. Jeszcze inni nie wiedzą co robić: łażą tam i z powrotem, donikąd. Te trzy grupy do spółki z wojskowymi hummerami, przeciskającymi się przez wąskie zaułki wokół Vishwanath Gali, korkują wszystkie ulice i ghaty na sztywno.

Lisa Durnau mocno zaciska palce na lewej dłoni Thomasa Lulla. On w prawej trzyma Tabliczkę, jak lampę w ciemną noc. Jakiś najgłębszy fragment jej jaźni, odpowiedzialny wobec rządów i ich strategii, niepokoi się o funkcję samozniszczenia, która ma się uruchomić, jeśli Tabliczka zmarznie i poczuje się samotna. Nie wydaje się jednak, żeby Lull potrzebował jej przez dłuższy czas. To, co się ma tu rozegrać, niebawem się zakończy.

Nandha. Pies Kryszny. Licencjonowany zabójca nieautoryzowanych aeai. Ma wypaloną w mózgu ziarnistą podobiznę z Tabernakulum. Nie ma już sensu zastanawiać się, skąd w środku machiny starszej niż Układ Słoneczny wziął się Pies Kryszny, nie bardziej niż nad którymkolwiek z nich; to miejsce i czas, gdzie rodzą się wszelkie obrazy.

Thomas Lull staje jak wryty. Skanując tłum Tabliczką, otwiera usta we frustracji, czeka, aż na ciekłokrystalicznym ekranie pojawi się rozpoznany wzorzec.

— Wieża ciśnień! — wykrzykuje i ciągnie Lisę za sobą.

Wielkie, różowe, betonowe walce wznoszą się nad ghatami co paręset metrów, połączone z ich najwyższymi stopniami pomalowanymi na różowo pomostami. Wtem znad ghatów nadlatuje tilt-jet, tak nisko, że wszyscy instynktownie się kulą. Wszyscy, zauważa Lisa, poza samotną, ubraną na szaro sylwetką na galeryjce u szczytu wieży ciśnień.


* * *

Ma ją. Maszynka Gjana Ćakśu jest podłączona do jego hoeka i dzięki ekstrapolacjom, modelowaniom, wektoryzacjom i predykcjom widzi aeai jak ruchome światło, przeświecające przez ludzi, samochody, budynki. Obserwuje ją z odległości i wysokości wielu kilometrów, jak porusza się przez plątaninę ulic i gali nad rzeką. Pan Nandha pilotuje panią pilot z pomocą swojego nadludzkiego wzroku. Zakreśla tilt-jetem zamaszysty łuk i pan Nandha już patrzy na falę ludzi zalewającą ulicę. Aeai lśni wśród niej jak gwiazda. On i aeai to jedyne namacalne istoty w mieście zjaw. A może, myśli pan Nandha, jest dokładnie odwrotnie?

Każe pani pilot zabrać się nad rzekę. Przywołuje awatary. Kłębią mu się w polu widzenia jak chmury burzowe, okrążając uciekającą aeai ze wszystkich stron, boskie oblężenie, broń i atrybuty w pogotowiu, drapią chmury, woda Gangesu gotuje się pod ich wahanami. Niewidzialny świat, dostępny tylko wiernym, prawdziwym… Uciekający świetlny punkcik przystaje. Pan Nandha poleca Ganeśi-Otwierającemu przepatrzeć miejscowe kamery bezpieczeństwa: w końcu system rozpoznawania twarzy namierza ekskomunikowaną na wieży ciśnień na ghacie Dasashvamedha. Stoi, ściska rękoma poręcz, spogląda ponad dzikim tłumem wpychającym się na wodolot do Patny. Czy stoi tak, bo widzi to samo, co ja? — zastanawia się pan Nandha. Czy zamarła ze strachu i podziwu na widok wstających z wody bogów? Czy tylko my dwoje jesteśmy prawdziwymi widzącymi w tym mieście złudzeń?

Aeai w ludzkim ciele. Zaiste, złe nastały czasy. Pan Nandha nie jest w stanie wyobrazić sobie, cóż za nieludzka, ohydna intryga stoi za tą zbrodnią przeciw duszy. I nie chce sobie wyobrażać. Ta wiedza mogłaby otworzyć drzwi zrozumieniu, a zrozumienie tolerancji. Niektóre rzeczy muszą pozostać oburzające. Wymaże ze świata tę potworność i wszystko będzie dobrze. Znowu zapanuje porządek.

Samotna gwiazdka na szczycie wieży ciśnień lśni w jego polu widzenia, gdy pilot skręca między Hanumanem i Ganeśią. Dźga palcem w dół, w pełen kałuż brzeg. Pani pilot unosi dziób samolotu i obraca silniki. Sadhu i swami uciekają od swoich ognisk, wygrażając chudymi pięściami spadającej z nieba machinie. Gdybyście tylko widzieli, jak ja widzę, myśli pan Nandha, odpinając pas.

— Szefie! — woła Vik, gdy przeciska się przez kabinę. — Widać jakiś potworny transfer do sieci wewnętrznej Ray Power. Myślę, że to nasza Trójka.

— W swoim czasie — mówi pan Nandha z delikatną kpiną. — Wszystko we właściwej kolejności. Tak się załatwia sprawy. Wykonamy zadanie tutaj i zajmiemy się Ray Power.

Gdy zeskakuje na piasek u stóp rampy, w garści trzyma już w pogotowiu pistolet, a niebo wariuje od bogów.


* * *

Tylu ludzi. Aj ściska pordzewiałą balustradę, oszołomiona masami na ghatach i nabrzeżach. To ciśnienie ich ciał wypędziło ją tutaj, na galeryjkę, gdy próbując trafić z powrotem do haweli, stwierdziła, że oddech więźnie jej w gardle. Aj opróżnia płuca, nie oddycha, po czym powoli nabiera powietrza przez nozdrza. Usta do gadania, nos do oddychania. Lecz ten kobierzec z dusz napawa ją obrzydzeniem. Ludzie nie mają końca, wyłażą jeden z drugiego szybciej niż lądują na ghatach i w rzece. Przypomina sobie jeszcze parę innych miejsc, gdzie była wśród ludzi: na wielkim dworcu, w pociągu, który się palił, i później w wiosce, skąd żołnierze zabrali ich w bezpieczne miejsce, po tym jak zatrzymała roboty.

Teraz już rozumie, jak to zrobiła. Wie, skąd znała nazwisko kierowcy autobusu na szosie w Thekkady i chłopca, który ukradł motocykl w Ahmedabadzie. Ta przeszłość jest równie zamknięta i obca jak dzieciństwo, niewymazywalna z pamięci, ale oddzielna, niewinna, obca. Nie jest już tą Aj. I tą drugą też nie, dzieckiem inżynierii, awatarem bogów. Zrozumiała i właśnie w tej chwili oświecenia porzucili ją bogowie. Nie mogli znieść takiej dawki człowieczeństwa. I teraz jest trzecią Aj. Niesłyszącą głosów, pozbawioną mądrości wygłaszanych przez latarnie i postoje taksówek — to, zdaje sobie sprawę, były aeai, szepczące jej prosto w duszę przez okienko tilaki. Teraz jest więźniem w tej klatce z kości, jak wszystkie inne istoty tu nad rzeką. Upadła. Stała się człowiekiem.

Nagle słyszy samolot. Unosi wzrok, gdy nadlatuje: szybko, nisko, nad iglicami świątyń i wieżyczkami haweli. Widzi dziesięć tysięcy ludzi kulących się jak jedna osoba, lecz sama stoi, wie bowiem co to takiego. Mówi jej to ostatnia iskierka pamięci z czasów, gdy była czymś innym niż człowiekiem, jakiś ostatni boski podszept, boskie światło, gasnące, wtapiające się w mikrofalowy szum tła wszechświata. Przygląda się, jak samolot hamuje i spada na zadeptany piasek, rozrzucając bryzgami popiołu ogniska sadhu i wie, że to przylecieli po nią.

Zaczyna uciekać.


* * *

Pan Nandha energicznymi gestami ręki rozprowadza swój zespół, żeby opróżnił ghat i zablokował wyjścia. Kątem oka dostrzega, że Vik trzyma się z tyłu, wciąż w polowym ubraniu po nocnych bitwach, Vik spocony i niechlujny w wilgotny, monsunowy poranek, Vik niepewny, Vik wystraszony. Notuje sobie w myśli, że ma upomnieć go potem za zbyt mały zapał. Kiedy zamkną tę sprawę, przyjdzie pora solidnie tym wszystkim pokierować.

Pan Nandha maszeruje po wilgotnym, białym piasku.

— Uwaga, uwaga! — krzyczy, unosząc legitymację. — Operacja zabezpieczająca Ministerstwa. Proszę udzielić naszym funkcjonariuszom wszelkiej pomocy. Nie ma zagrożenia.

Niestety, to pistolet w prawej ręce, nie władza w lewej, każe mężczyznom się rozstąpić, rodzicom przygarnąć ciekawskie dzieci, żonom zepchnąć mężów z jego drogi. Dla pana Nandhy ghat Dasashvamedha jest areną wybrukowaną duchami i otoczoną przyglądającymi się bogami. Wyobraża sobie uśmiechy na ich olbrzymich, niebotycznych twarzach. Skupia się na małej, rozjarzonej kropeczce w swoim wzbogaconym polu widzenia, przybierającej teraz kształt gwiazdy, pentagramu ludzkiej postaci. Aeai ucieka z punktu obserwacyjnego na wieży ciśnień. Jest już na pomoście. Pan Nandha puszcza się biegiem.


* * *

Tłum przysiadł, gdy przeleciał nad nim tilt-jet; Lisa Durnau skuliła się razem ze wszystkimi, a teraz, kiedy dostrzega Aj na wieży, jednocześnie czuje, że dłoń Lulla wyślizguje się z jej dłoni. Tłum zamyka się za nim. Nie ma go.

— Lull!

Zrobił parę kroków i zniknął całkowicie, wchłonięty przez poruszające się jaskrawe szarawary, kurty i koszulki. Ukrywa się pod samym ich nosem.

— Lull!

Nie ma szans, aby ktokolwiek ją usłyszał przez ten zgiełk na ghacie. Nagle czuje się klaustrofobicznie, bardziej niż nawet w kamiennym kanale rodnym Darnleya 285. Samotna w tłumie. Zatrzymuje się, dysząc w deszczu.

— Lull!

Zadziera głowę, patrzy na wieżę wodną u szczytu kamiennych stopni. Aj ciągle stoi przy balustradzie. A gdzie ona, tam Lull. Nie miejsce i nie pora na zachodnie ceregiele. Lisa Durnau przepycha się łokciami przez skłębiony tłum.


* * *

Na Tabliczce ona jest niewinna, na Tabliczce ona nic nie wie, nic nie widzi, na Tabliczce jest nastolatką na wysokiej budowli, patrzącą w dół na jeden z wielu cudów świata ludzi.

— Przepuśćcie mnie! Przepuśćcie mnie! — krzyczy Thomas Lull.

Widzi, jak tilt-jet wysuwa modliszkowate podwozie i osiada na łasze piasku. Widzi przetaczające się przez tłum fale niezadowolenia, gdy żołnierze spychają ludzi w tył. Z najwyższego stopnia ghatu dostrzega też bladą postać, przesuwającą się po opróżnionym z ludzi marmurze. Czwarty awatar z Tabernakulum. Nandha, Pies Kryszny.

Jest takie opowiadanie Kafki, przypomina sobie Lull w tym wywoływanym przez ogromny wysiłek dziwnym zwróceniu do wewnątrz; posłaniec niosący poddanemu wiadomość o królewskiej łasce i zaszczycie. Choć unosi pieczęcie, przepustki i wypowiada hasła, nie może wyjść z pałacu, bo ciżba jest tak gęsta — i nigdy nie przebija się przez ten tłum, by zanieść ważną wieść. Poddany nigdy się nie dowiaduje — przynajmniej tak to pamięta ze swoich paranoicznych czasów.

— Aj! — Jest już wystarczająco blisko, by widzieć trzy brudne białe paski na boku jej szarych adidasów. — Aj… — Jego słowa wpadają w studnię dźwięku, stłumione i stłamszone przez ostrzejsze, głośniejsze dźwięki języka hindi. Zawodzi go oddech, pod koniec każdego wdechu czuje drobne, elastyczne napięcie.

Chuj z Kafką.

— Aj!

Już jej nie widzi.


* * *

Biegnij, szepczą popioły bogów. Klekoce stopami na metalowym pomoście, okręca się wokół filaru i zeskakuje po ostrych krawędziach stalowych stopni. Starszy człowiek krzyczy i przeklina, gdy wpada na niego.

— Przepraszam — szepcze, unosząc błagalnie ręce, ale jego już nie ma. Na najwyższym stopniu zatrzymuje się na moment.

Na piasku po jej prawej stronie stoi tilt-jet, przy samej wodzie. Fala w tłumie przesuwa się ku niej jak kobra. Za nią pomiędzy niskimi, ociekającymi deszczem straganami Dasashvamedha Gali przesuwają się bicze anten wojskowego hummera. Tamtędy nie ucieknie. Przy nabrzeżu stoi wodolot, a przy nim olbrzymi romb ludzi usiłujących wcisnąć się na pokład. Wielu stoi po ramiona w wodzie, trzymając na głowach swój dobytek. Kiedyś mogłaby próbować opanować rządzące statkiem maszyny i uciec wodą. Ale nie ma już tej władzy. Jest tylko człowiekiem. Po lewej stronie ku Gangesowi schodzą ściany i mury obserwatorium Mana Singha. Głowy, ręce, głosy, bagaże, barwy, mokra od deszczu skóra, oczy.

Blada twarz wystająca z tłumu, dzięki zachodniemu wzrostowi. Długie włosy, siwa szczecina. Niebieskie oczy. Niebieska koszula, głupkowata koszula, krzykliwa, jaskrawa koszula, zbawcza, cudowna koszula.

— Lull! — Wykrzykuje Aj i zeskakuje po stromych, śliskich ghatach, ślizgając się na kamieniach, przeskakując zwały tobołów, przewracając dzieci, przeskakując przez niskie murki i podesty, gdzie bramini solą i ogniem, muzyką i prasadem upamiętniają ofiarę z dziesięciu koni na cześć Brahmy. — Lull!


* * *

Pan Nandha jedną myślą odpędza bogów i demony. Dopadł celu. Już mu nie ucieknie w miasto. Rzeka jest przed nim zamknięta, za sobą ma pana Nandhę, jedyna droga: naprzód. Ludzie rozstępują się przed nim jak morze w jakimś cudzoziemskim religijnym micie. Widzi już tę aeai. Jest ubrana na szaro, w bezbarwną, maszynową szarość, tak łatwą do wykrycia i tak bardzo ją identyfikującą.

— Stój — mówi łagodnie pan Nandha. — Jesteś aresztowana. Jestem funkcjonariuszem organów ścigania, proszę się zatrzymać i położyć na ziemi.

Pomiędzy nim a aeai jest pusta przestrzeń. Pan Nandha widzi, że ona się nie zatrzyma, że wie, czego chce od niej prawo, i jedyna, minimalna szansa przeżycia jest w nieposłuszeństwie. Pan Nandha szczęka bezpiecznikami broni. Awatar Indry wyciąga długie ramię ku celowi. I wtedy prawy kciuk robi coś, czego nigdy wcześniej nie robił. Przełącza broń zdolnej lufy, zabijającej maszyny, na górną. Mechanizm przeskakuje z jedwabistym szczęknięciem.


* * *

Biegnij. Takie łatwe słowo, kiedy płuca nie zaciskają się jak pięści po każdym oddechu, kiedy tłum nie stawia oporu każdemu krokowi, szturchnięciu i kuksańcowi, kiedy jedno drobne pośliźnięcie nie posyła cię na zagładę pod jego stopami, kiedy mężczyzna, który może cię ocalić, nie znajduje się w najdalszym geometrycznie punkcie wszechświata. Biegnij. Takie łatwe słowo dla maszyny.


* * *

Pan Nandha, unosząc broń, zatrzymuje się z poślizgiem na zdradzieckim, wypolerowanym stopami kamieniu. Celownik nie może już zejść z celu, nie bardziej niż Słońce ze środka swojego Układu. India na to nie pozwoli. Boli go wyciągnięta ręka, bolą ramiona.

— W imieniu Ministerstwa, stać! — krzyczy.

To nic nie daje, jak zawsze. Formułuje w myśli zamiar, Indra strzela. Tłum krzyczy.

Pocisk jest wolframowy, o średniej prędkości — zdeformowany przez gwint w lufie, rozszerza się w locie do wirującego dysku rozżarzonego metalu o wielkości kółka z kciuka i palca wskazującego. Taki latający gest „OK”. Trafia Aj pośrodku krzyża, przebija kręgosłup, nerki, jajniki i jelito cienkie, zamieniając je w płynną miazgę. Przód szarej, bawełnianej tuniki bez rękawów eksploduje deszczem krwi. Uderzenie zbija ją z nóg i ciska, z rozłożonymi rękoma i nogami, na tłum. Ludzie się rozstępują. Twardo ląduje na marmurze. To uderzenie i uraz powinny ją zabić — dolna połowa ciała jest oderwana od górnej — a jednak wije się, drapie marmur w rozlewającej się kałuży ciepłej, słodkiej krwi, wydając ciche, drobne piski.

Pan Nandha wzdycha i podchodzi do niej. Kręci głową. Czy jemu nigdy nie uda się zachować godności?

— Proszę się odsunąć — rozkazuje ludziom. Staje nad Aj na rozstawionych nogach. India unosi pistolet. — To jest rutynowa ekskomunika, ale proszę, by się państwo odwrócili — mówi do publiczności.

Zerka po swoich ludziach. Jego wzrok napotyka niebieskie oczy, zachodnie oczy, zachodnią twarz, w dodatku znajomą. I poszukiwaną. Thomas Lull. Pan Nandha kłania mu się nieznacznie. Pistolet wypala. Drugi pocisk trafia Aj w potylicę.

Thomas Lull wrzeszczy.

Lisa Durnau jest przy nim, trzyma go, odciąga, całą siłą swoich atletycznych mięśni, całym ciężarem i historią. W uszach słyszy taki dźwięk, jakby się kończył świat. Te strużki ciepła na jej twarzy to łzy. A przecież cały czas leje deszcz.

Pan Nandha czuje za plecami obecność swoich żołnierzy. Odwraca się do nich. Na razie nie musi przyglądać się wyrazom ich twarzy. Wskazuje Thomasa Lulla i białą kobietę trzymającą go w objęciach.

— Aresztujcie tych ludzi pod zarzutem wykroczenia przeciwko Ustawie o Rejestrowaniu i Licencjonowaniu Sztucznych Inteligencji — rozkazuje. — Wszystkie jednostki natychmiast wysłać do Ośrodka Badawczego Ray Power na uniwersytecie. I niech ktoś się zajmie tym.

Chowa pistolet. Ma nadzieję, że nie będzie musiał już go dziś używać.


* * *

Spójrzcie państwo w lewo, mówi kapitan. To Annapurna, a nieco poniżej Manaslu. Dalej Shishapangma. Wszystkie mają ponad osiem tysięcy metrów. Dla tych z państwa, którzy siedzą po lewej stronie, odezwę się jeszcze raz kiedy podejdziemy bliżej — w pogodne dni można zobaczyć Sagarmathę — to nasza nazwa dla Everestu.

Tal leży zwinięte w kłębek na szerokim fotelu klasy biznes, z głową na podłokietniku, śpi i cichutko pochrapuje sopranem, choć zaledwie czterdzieści minut temu wystartowali z Varanasi. Najia słyszy średnie tony rytmu w jego słuchawkach. Ścieżka dźwiękowa na każdą okazję. HIMALAYA MIX. Nachyla się nad nim, żeby wyjrzeć przez okno. Mały międzymiastowy samolocik pędzi nad Niziną Hindustańską, nepalskim pogórzem Terai, a potem robi wielki skok nad porytymi strumieniami wzgórzami strzegącymi Katmandu. Za nimi, jak fala załamująca się na skraju świata, górują Wysokie Himalaje, potężne, białe i wyższe niż w najśmielszych marzeniach, najpotężniejsze ze szczytów spowija rozdarta odrzutem chmura. Wyżej i dalej, szczyt za szczytem za szczytem, biel lodowców u góry, piegowata szarość dolin zlewają się w błękit na granicy pola widzenia, jak kamienny ocean. Najia nie widzi jego końca.

Serce się wyrywa. W gardle tkwi to, czego nie da rady przełknąć. Do oczu napływają łzy.

Pamięta tę scenę ze słoniowej pagody Lala Darfana, ale tamte góry nie potrafiły dotknąć, wzruszyć, natchnąć. Były tylko fałdami fraktali i liczb, zderzającymi się ze sobą dwoma wyimaginowanymi lądami. A Lal Darfan był także N.K. Jivanjeem i aeai trzeciej generacji, tak jak wschodni skraj tych gór stanowił szczyty, które widziała nad murem z dawnego ogrodu w Kabulu. Wie, że obraz ojca-oprawcy, jaki przedstawiła jej Trójka, jest fałszywy; nigdy nie szła tym korytarzem, do tego pokoju, do tej kobiety, która prawdopodobnie w ogóle nie istniała. Nie wątpi jednak, że istniały inne, że przywiązywano je do tego stołu, żeby wywrzeszczały, jak bardzo zagrażają reżimowi. I nie wątpi, że ten obraz na zawsze pozostanie w jej pamięci. „Pamięć to mój budulec”, powiedziała aeai. Nasza jaźń powstaje ze wspomnień, tworzymy je sami dla siebie. Pamięta innego ojca i inną Najię Askarzadah. Nie wie, jak ma żyć z którąkolwiek z nich. A góry są ostre, wysokie, zimne, sięgają dalej niż jej wzrok; jest wysoko, jest samotna w fotelu klasy biznes, który ma metr dwadzieścia szerokości.

Myśli teraz, że wie już, dlaczego aeai pokazała jej wyparte dzieciństwo. Ani okrucieństwo, ani gra na zwłokę: autentyczna, przejmująca ciekawość ze strony dżinna zbudowanego z baśni, chcącego zrozumieć cokolwiek poza swoimi mandalami sztuki i rzemiosła. Chciał mieć coś, czego sam nie wymyślił. Pragnął prawdziwego dramatu, źródła z którego płynie wszelka opowieść.

Najia Askarzadah podciąga nogi na siedzenie, kładzie się w poprzek Tala. Układa rękę na jego ręce, bierze jego palce w swoje. Tal wzdryga się, rzuca jakąś półsylabę, ale się nie budzi. Jego dłoń jest delikatna i gorąca; pod policzkiem czuje dotyk jego żeber. Jest tak lekkie, tak luźne, jak kot, ale w mięśniach, które robią wdech-wydech czuje kocią twardość. Leży tak i słucha bicia serca. Myśli, że chyba nigdy nie spotkała odważniejszej osoby. Zawsze musiało walczyć, żeby być sobą, a teraz ucieka na wygnanie, nawet nie wiedząc dokąd.

Patrząc z ośmiu tysięcy metrów, dostrzega, że Shaheen Badoor Khan był człowiekiem honoru. W Bharacie, nawet wtedy, gdy już przeprowadził ich taksówkę przez szlaban przy bramie dla VIP-ów i potem boczną drogą do vipowskiego saloniku, widziała tylko jego kłamstwa i słabości; kolejny facet, kolejna kanwa z nieprawd i komplikacji. Gdy czekała przy okienku, podczas gdy on cicho, stanowczo i szybko rozmawiał z urzędnikiem linii lotniczych, była prawie pewna, że za moment lotniskowa policja wyskoczy ze ścian i drzwi z bronią gotową do strzału i założy im na nadgarstki plastikowe szybkozłączki. Wszyscy tu byli zdrajcami. Wszyscy byli jej ojcami.

Pamięta, że obsługa bramki wytrzeszczyła oczy i zaszeptała do siebie, gdy dopełnił ostatnich formalności. Szybko i oficjalnie uścisnął jej dłoń, potem Talowi i pospiesznie odszedł.

Wahadłowy samolocik ledwo co przebił się przez podstawę monsunowej chmury, kiedy na wszystkich ekranach przed fotelami eksplodowały najnowsze informacje: N.K. Jivanjee zrezygnował. N.K. Jivanjee uciekł z Bharatu. Rząd Ocalenia Narodowego w rozsypce. Okryty hańbą doradca świętej pamięci pani premier, Shaheen Badoor Khan, wrócił z niezwykłymi rewelacjami — i miał na nie dokumenty — że były przywódca Shivaji stał na czele spisku mającego zniszczyć rząd Ranów i śmiertelnie osłabić Bharat wobec Awadhu. Bharat nie wierzy własnym oczom! Szokujące informacje! Niesamowity skandal! Ashok Rana wygłosi oświadczenie z Rana Bhavan! Khan zbawicielem narodu! Gdzie Jivanjee, pyta Bharat? Gdzie Jivanjee? Ten zdrajca?

Bharatem zatrząsł trzeci polityczny szok w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Nie był to jednak nawet ułamek trzęsienia ziemi, jakie rozpętałoby się, gdyby Shaheen Badoor Khan ujawnił, że Shivaji jest polityczną fasadą aeai trzeciej generacji powstałej z zakumulowanej inteligencji Miasta i wsi. Próba zamachu stanu ze strony najpopularniejszej telenoweli. Gdy samolot wyrównał lot i przyszły stewardesy z napojami, Tal wzięło dwa podwójne koniaki; właśnie uciekło przed zamachowcami, walczyło z Trzecią Generacją, przeżyło pogoń morderczego tłumu, więc zasługiwało na odrobinę luksusu, ćo ćuit — Najia zaś obserwowała w wiadomościach, jak intryga rozwija się z każdą sekundą, i podziwiała subtelność i zręczność, z jaką zarządza nią Shaheen Badoor Khan. Już kiedy samolot ruszał z miejsca postojowego, pewnie paktował z tą Trójką, żeby pozostawiła Bharat możliwie maksymalnie nienaruszony politycznie. To był jego fotel, jego miniaturka Hennessy; został dla swojego kraju, bo oprócz niego nie miał już nic.

Ale ona nie może wrócić do Szwecji. Najia Askarzadah jest teraz wygnańcem tak samo jak Tal. Dygoce, tuli się mocniej do niego. Przedramieniem czuje podskórne kontrolki. Nie mężczyzna, nie kobieta, nie jedno i drugie i nie żadne z nich. Neutko. Inny sposób na człowieczeństwo, inna, niezrozumiała mowa ciała. Bardziej obce niż jakikolwiek mężczyzna, jakikolwiek ojciec, a jednak lojalne, twarde, zabawne, odważne, inteligentne, miłe, zmysłowe i wrażliwe. Słodkie. Sexy. Wszystko, czego można oczekiwać od przyjaciela duszy. Albo kochanka. Wzdryga się na tę myśl, potem przyciska policzek do ramienia Tala. Wtem czuje, jak ich wspólny środek ciężkości przesuwa się — samolot skręca, podchodzi do lądowania w Katmandu, a ona obraca głowę, żeby wyjrzeć przez okno, licząc być może na olśniewający widok na daleką Sagarmathę, widzi jednak tylko dziwną chmurę, o której można by pomyśleć, że jest w kształcie słonia, gdyby takie rzeczy były w ogóle możliwe.


* * *

Historię mierzy się stuleciami, ale jej zmiany godzinami. Gdy czołgi wycofują się na Kunda Khadar, echo niespodziewanej dymisji N.K. Jivanjeego w związku z oskarżeniami Badoor Khana i odejście partii Shivaji z Rządu Ocalenia Narodowego każe Ashokowi Ranie zaakceptować propozycję Delhi: rokowania pokojowe w sprawie tamy, w Kolkacie. Niestety, dzień ma w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę dla osłupiałego bharackiego narodu. Całe rodziny siedzą w szoku, niezdolne wykrztusić słowa, zamarłe ze zdumienia przed telewizorami. Miasto i wieś znika z ekranów w połowie emitowanego o trzynastej odcinka.


* * *

Wchodzą po siedmioro, najpierw jadą windami, potem idą betonowymi schodami i przez śluzę do dusznej klitki Deby oraz doku obserwacyjnego obok; tam bankierzy inwestycyjni, spółdzielcy, kobiety, nieopierzeni dziennikarze, doradcy rodu Rayów i zszokowany Minister Energetyki Patel tłoczą się w kółku, żeby spojrzeć przez grubą szybę na ostre światło innego wszechświata.

— No już, już, nie więcej niż pięć sekund, Ray Power nie ponosi odpowiedzialności za podrażnienia oczu, oparzenia, czy inne obrażenia wywołane ultrafioletem — powtarza Deba, wyganiając ich i zapraszając kolejnych. — Nie więcej niż pięć sekund. Ray Power nie ponosi odpowiedzialności…

Aula wykładowa została obstawiona stacjami graficznymi i ekranami oraz hojnie wyposażona w drobne przekąski i wodę w butelkach. Sonia Yadav dzielnie zajmuje mównicę, próbując wyjaśnić zebranym, co widzą na monitorach: dwa proste słupki pokazujące energię pobieraną z sieci energetycznej na utrzymanie pola punktu zerowego, oraz energię uzyskaną z różnic potencjału bazowego między wszechświatami, toczy jednak dwie przegrane bitwy naraz: naukową i akustyczną.

— Otrzymujemy dwa procent ponad nasz wkład! — przekrzykuje falujący tłumek wiejskich bab wymieniających się opowieściami o wnukach, stukających w palmery biznesmenów i żurnalistów wiszących na hoekach, by poznać najnowsze, niesamowite doniesienia z Bharat Sabha: szokująca rezygnacja N.K. Jivanjeego z Rządu Jedności Narodowej. — Magazynujemy to w pojemnych kondensatorach służących do zasilania laserowego akceleratora, aż nazbieramy wystarczająco. Wtedy dodajemy energię z sieci i otwieramy okno do kolejnego, wyższego wszechświata, i tak dalej. W ten sposób możemy iść coraz wyżej po drabinie stanów energetycznych, aż osiągniemy około stu dwudziestu procent zwrotu na energii wejściowej…

Zaciska pięści, kręci głową, wzdycha sfrustrowana, gdy zgiełk w auli osiąga poziom niezbyt głośnego ryku. Vishram przejmuje mikrofon.

— Panie i panowie, mogę prosić o chwilę uwagi? Wiem, że dla wielu z was był to długi dzień i zdecydowanie pełen wrażeń, ale gdybyście mogli państwo przejść ze mną przez laboratorium, gdzie dokonano tego przełomowego odkrycia…

Personel zagania gości do laboratorium punktu zerowego.

— Żaden plan nie przetrwał jeszcze kontaktu z nieprzyjacielem — szepcze do Soni Yadav.

Nad jego głową przelatuje kamerka, irytująco blisko, jak owad. Przekazuje wszystko obecnym zdalnie udziałowcom: Vishram wyobraża sobie wirtualne duchy aeai-reprezentantek polatujące nad przesuwającą się powoli kolejką gości. Dyrektor ośrodka Surjeet stanowczo sprzeciwił się otworzeniu dla publiczności laboratorium punktu zerowego, z jego labiryntem naściennych bazgrołów i hieroglifów. Obawiał się, że cały projekt zacznie wyglądać po amatorsku — widzicie, jak to robią w Ray Power? Kredkami i farbą w spreju, na ścianach, jak gówniarze-grafficiarze. Vishram chciał tego dokładnie z tego samego powodu: to takie ludzkie, bałaganiarskie, twórcze. Daje właśnie taki efekt jak trzeba: ludzie się rozluźniają, patrzą ze zdumieniem na hieroglify. Nie będzie to czasem nowe Lascaux, albo Kaplica Sykstyńska? — zastanawia się. Symbole, które zrodziły nową epokę. Powinien już rozpytywać się, jak by tę salę zakonserwować.

Vishram Ray i jego pragnienie nieśmiertelności. Zauważa z przelotną, acz znaczną przyjemnością, że jego termin kolacji z Sonią Yadav wciąż lśni wypisany czerwonym markerem w rogu biurka. W mniej oficjalnym otoczeniu jej pełen pasji głos z łatwością przykuwa uwagę słuchaczy. Vishram patrzy, jak gestami wydziela szarym krawaciarzom kolejne odcinki zapisanego sufitu. Słyszy, jak mówi im:

— …na najbardziej podstawowym poziomie, gdzie przecina się teoria kwantowa, teoria M-gwiazdy i informatyka. Odkrywamy, że kwantowe komputery, za pomocą których utrzymujemy pola izolujące — a te pola z kolei wpływają na spiralną geometrię bran — mogą w istocie manipulować strukturą ziarna Wolframa-Friedkina tego nowego wszechświata. Zatem, na fundamentalnym poziomie, wszechświat ma naturę obliczeniową.

Szeroko rozdziawiają buźki.

Vishram podkrada się do Marianny Fusco.

— Kiedy będzie po wszystkim — mówi, podchodząc tak blisko, jak tylko pozwala korporacyjna kultura. — To może. Gdzieś. Się wyrwiemy. Gdzieś, gdzie jest słońce, morze, piasek, świetne bary, zero ludzi i przez miesiąc można latać tylko w samym olejku do opalania SPF 30?

Ona jednak przysuwa głowę jak najbliżej do jego twarzy i z nieruchomym, publicznym uśmiechem mówi:

— Nie mogę. Muszę jechać.

— O — mówi Vishram. I dodaje: — Kurde.

— Sprawa rodzinna — tłumaczy Marianna. — Wielka rocznica w mojej konstelacyjnej rodzinie. Wszyscy przyjeżdżają, z całego świata. Krewni, których nie było na świecie, kiedy ostatni raz działo się coś takiego. No nie, wrócę, wrócę, panie śmieszny. Powiedz mi tylko, gdzie mam się zjawić, sans baggage.

Wtem migocą światła, pokój drży. W oknach i drzwiach dzwonią szyby. Pomruk konsternacji. Dyrektor Surjeet uspokajająco unosi dłonie.

— Panie i panowie, panie i panowie, nie ma powodu do niepokoju. To był zupełnie normalny efekt uboczny odpalenia akceleratora. Zamknęliśmy jeden otwór i wykorzystaliśmy energię do odkształcenia brany w kolejny. Panie i panowie, przebiliśmy się do całkiem nowego wszechświata!

Następują grzeczne, pełne zakłopotania oklaski. Vishram nie przegapia okazji, by się zabawić w wodzireja.

— Oznacza to, moi drodzy, dwudziestoprocentowy zwrot z naszej energetycznej inwestycji. W utrzymanie tunelu wkładamy sto procent, dostajemy z powrotem to wszystko i dodatkowe dwadzieścia! To droga do zeropunktowej przyszłości!

Inder zaczyna bębnić do entuzjastycznej korporacyjnej owacji.

— Trzeba było zostać prawnikiem — rzuca Marianna Fusco. — Masz talent, potrafisz bez końca pierdzielić o rzeczach, o których nie masz pojęcia.

— Nie mówiłem ci, że tato właśnie tego chciał? — odpowiada Vishram, ustawiając się tak, żeby móc zajrzeć jej w dekolt. Wyobraża sobie, jak powoli, zmysłowo smaruje oliwką wypełniające dłoń sutki.

— Pamiętam tylko, że coś tam mówiłeś, że i prawnicy, i komicy zarabiają na życie na arenie — mówi ona.

— Naprawdę? Pewnie po seksie.

Nie przypomina sobie tej rozmowy. Musiała się odbyć w poprzedniej geologicznej erze, w poprzednim wcieleniu. Pokój trzęsie się ponownie, mocniej i dłużej. Z biurka spadają długopisy; w środku baniaka z wodą pojawiają się koncentryczne zmarszczki.

— Kolejny wszechświat, kolejny skok ceny akcji — dowcipkuje Vishram, lecz mina Soni Yadav jest zatroskana. Vishram napotyka jej wzrok.

Sonia zostawia wycieczkę. Mijają grupę udziałowców i wchodzą z powrotem do pustej auli wykładowej.

— Problem? — szepcze.

Sonia wskazuje na ekrany. Na wyjściu: sto trzydzieści pięć procent.

— Nie powinniśmy się nawet zbliżyć do takiego wyniku.

— Działa lepiej niż się spodziewaliśmy.

— Panie Ray, to fizyka. My dokładnie znamy właściwości wszechświatów, które tworzymy, nie ma tu niespodzianek, zgadywanek, żadnego „lepiej niż się spodziewaliśmy, dobry chłopak, siadaj, piątka”.

Vishram wysyła wiadomość do dyrektora Surjeeta. Gdy wchodzi, zamyka drzwi przed latającymi kamerami i podsłuchiwaczami.

— Sonia mówi mi, że jest jakiś problem z punktem zerowym.

Surjeet ma taki sposób zasysania warg, od którego Vishramowi cierpną sutki, zwłaszcza że pokazuje w ten sposób, że jadł na obiad saag.

— Otrzymujemy błędne odczyty.

— To mówi mi dokładnie tyle co: „Vishram, mamy problem.”

— No dobrze, panie Ray. Dostaliśmy wszechświat, ale nie ten, który zamawialiśmy.

Vishram czuje, jak kurczą mu się jaja. Surjeet ma otwartego palmera: wirują na nim matematyczne modele i druciane szkielety wykresów. Sonia też odczytuje jakieś cyfry.

— Osiem trzy zero.

— A powinien być…

— Dwa dwa cztery.

— Zaraz zaraz zaraz, dość już tej loterii.

Sonia Yadav tłumaczy ostrożnie:

— Wszystkie wszechświaty mają coś, co nazywamy numerem zwoju. Im wyższy numer, tym więcej energii potrzeba na dotarcie tam i tym więcej daje się z niego wyciągnąć.

— Czyli jesteśmy o sześćset wszechświatów za daleko.

— Tak — odpowiada Sonia Yadav.

— Co robimy?

— Panie Ray, trzeba natychmiast wyłączyć pole punktu zerowego.

Vishram mu przerywa.

— To absolutna ostateczność. Jak to będzie wyglądało w oczach naszych akcjonariuszy i prasy? Bharat kolejny raz naje się wstydu… Jeśli da się bezpiecznie osiągnąć maksymalną moc… — Zwraca się do Soni Yadav: — To czymś grozi?

— Panie Ray, energia uwolniona, jeśli zetkną się membrany…

— Nie — wcina się Sonia.

— Jesteś pewna.

— Doktor Surjeet ma rację, że energia uwolniona przy przecięciu się membran byłaby jak nano-Big Bang, ale do tego potrzeba wkładu tysiące razy potężniejszego niż to, co możemy tutaj wygenerować.

— Tak, ale efekt drabinki Atiyi…

Gościa, który doprowadził do drugiego Big Bangu, myśli Vishram. Akt stworzenia II. Największa salwa śmiechu, jaką otrzymał komik w historii świata. Mówi jednak:

— Robimy tak: ciągniemy pokaz zgodnie z planem. Jeśli przekroczy sto siedemdziesiąt, wszystko wyłączamy, kurtyna, zapraszamy do wyjścia i sklepiku z pamiątkami. Obojętne, co się zdarzy, nic, co powiedzieliśmy w tej sali, nie może wyjść na zewnątrz. Informujcie mnie o wszystkim na bieżąco.

Gdy zmierza do drzwi laboratorium, myśląc: widzę przed panią Sonią Yadav, hinduskim fizykiem, świetlaną ścieżkę kariery, przez Ośrodek Badawczy przechodzi kolejny dreszcz, tym razem mocniejszy, aż po fundamenty; każe Vishramowi Rayowi, Soni Yadav i dyrektorowi Surjeetowi chwiać się, szukać podparcia, czegoś bezpiecznego i solidnego, nieporuszającego się, strząsa z sufitu kurz, tynk i luźne płytki, grzechocze monitorami, tymi samymi, które pokazują sto osiemdziesiąt cztery procent wyniku energetycznego.

Wszechświat 2597. Otwór ucieka im, pnąc się w górę przez kolejne światy.

Dzwoni palmer Vishrama, dzwonią palmery wszystkich obecnych w sali — przykładają dłonie do uszu, ten sam głos mówi wszystkim trojgu, że aeai kontrolujące otwór nie reagują na polecenia.

Stracili kontrolę nad punktem zerowym.


* * *

Pan Nandha, jak chrześcijański anioł, jak spadający z nieba miecz Michała-mściciela, nurkuje ku Ośrodkowi Badawczemu Ray Power. Wie, że jego grupa ekskomunikacyjna w ładowni tilt-jeta jest milcząca, niepewna, przerażona i u progu buntu. Więźniowie na pewno z nimi gadają, sieją wątpliwości i niewiarę. To ich problem; nie podzielają jego oddania i nie może tego od nich oczekiwać. Utrata ich szacunku to ofiara, którą jest gotów ponieść. Kobieta-wojownik siedząca obok niego w kabinie dowiezie go na wyznaczone miejsce.

Podkręca głośniej kąśliwą sonatę skrzypcową Bacha, podczas gdy pani pilot przechyla tilt-jeta i długo, powoli opada ku zielonym rombom University of Bharat.

Czyjaś obecność, odchrząknięcie, dotknięcie ramienia przerywają nieskończone geometrie skrzypiec solo. Pan Nandha powoli zdejmuje hoeka.

— Co jest, Vikram?

— Szefie, ta Amerykanka znowu gada o incydentach dyplomatycznych.

— To załatwimy później, już mówiłem.

— A sahib znów chce z panem rozmawiać.

— Jestem zajęty.

— Jest potwornie wkurwiony, że nie może się z panem połączyć.

— Mój komunikator został uszkodzony, kiedy walczyłem z Kalkim. Nie mam innego wytłumaczenia. — Wyłączył go, żeby uniknąć skrzeczących pytań, żądań, rozkazów niweczących doskonałość akcji.

— Powinien pan z nim pogadać, tak czy owak.

Pan Nandha wzdycha. Tilt-jet ustawia się do lądowania, schodząc z nieba ku zwiewnym, kolorowym jak zabawki budynkom uniwersytetu Ranów, lśniąc w rozdzierającym monsunowe chmury słońcu. Zakłada hoeka.

— Nandha.

Głos mówi coś o nadgorliwości, użyciu broni, zagrożeniu dla ludzi, pytaniach, dochodzeniach, przesadziłeś, Nandha, przesadziłeś, wiemy, że twoją żonę widziano na dworcu Gaya, ale tak naprawdę dźwięczy i brzmi jak miecz tego chrześcijańskiego, renesansowego anioła pod kopułą niebios: przez huk silników przebija się tylko głos Vika, powtarzającego przypiętej do foteli załodze w pełnym bojowym pancerzu: bitwa z aeai Kalki.

Gardzi mną, myśli pan Nandha. Ma mnie za potwora… To się nie liczy. Miecz nie potrzebuje rozumieć. Zdejmuje hoeka i energicznym, szybkim ruchem rąk łamie go na pół.

Pani pilot odwraca ku niemu lustrzaną szybkę projekcyjnego hełmu. Usta ma jak przepiękny czerwony pączek róży.


* * *

Czwarty wstrząs ogarnia ośrodek, kiedy Vishram uderza w przycisk alarmu przeciwpożarowego. Regały się przewracają, ze ścian spadają białe tablice, chwieją się lampy, pękają gzymsy i osłony kabli. Dozownik wody chwieje się w lewo, w prawo, potem pada wdzięcznie na podłogę, rozwalając sobie wydęty plastikowy brzuszek.

— Proszę państwa, panie i panowie, nie ma powodu do paniki, dotarł do mnie sygnał o drobnym przegrzaniu systemu przekaźnikowego. — Vishram kłamie ludziom z rękoma na głowach, szukającym wzrokiem wyjścia. — Wszystko jest pod kontrolą. Punkt zbiórki jest na placu na zewnątrz, proszę zachować spokój. Wychodzimy ostrożnie, nie biegniemy, nasz personel jest znakomicie wyszkolony i zaprowadzi państwa w bezpieczne miejsce.

Rój latających kamerek jest w drzwiach przed wszystkimi, nawet przed ministrem energetyki Patelem. Sonia Yadav i Marianna Fusco chcą nań poczekać, ale on nakazuje im gestem wyjść. Oczywiście ani śladu Surjeeta. Kapitan zawsze schodzi ostatni. Gdy się odwraca, piąty i najsilniejszy wstrząs zrywa monitory z sufitu auli. Vishramowi udaje się rzucić ostatnie, trwające jako powidok spojrzenie na wyświetloną na nich informację.

Wynik: sto osiemdziesiąt osiem procent. Wszechświat: 11276.

Lekka, przestrzenna, elegancka architektura Ray Power wygina się i wydyma wokół biegnącego Vishrama Raya jak na jego jedynym tripie po grzybkach — leci bez godności, bez ostrożności, bez świecenia przykładem, niesiony przerażeniem, do drzwi. Po szóstym wstrząsie na podłodze w stylu Ramajana pojawia się pęknięcie. Klepki parkietu rozdzielają się od naprężeń, szklane panele w drzwiach rozpryskują się w silikonową śnieżną zamieć, gdy przez nie przebiega. Udziałowcy, już daleko od budynku, cofają się jeszcze bardziej.

— To nie jest jakieś przegrzanie elektryki — słyszy od pulchnej kobiety z banku grameen, odzianej we wdowią biel.

Wypatruje Soni Yadav. Jej twarz jest blada jak popiół.

— Co się, kurwa, dzieje?

— Przejęły system — odpowiada ona słabym głosem.

Wielu akcjonariuszy leży płasko na wciąż mokrej trawie, czekając na kolejny, jeszcze silniejszy wstrząs.

— Kto, co? — pyta Vishram.

— Wyłączyliśmy sieć, rządzi nią ktoś inny. I coś się tu do nas ładuje, nie możemy tego przerwać, wszystkimi kanałami naraz, coś ogromnego.

— Aeai — rzuca Vishram i Sonia Yadav słyszy, że to nie pytanie. Wyjście ewakuacyjne, ostatnia droga ucieczki dla Trzecich Generacji stojących w obliczu ostatecznej zagłady. — Powiedz mi, czy aeai trzeciej generacji mogłyby wykorzystać punkt zerowy, żeby zbudować sobie własny wszechświat?

— Nie mógłby być taki jak ten, potrzebowałyby wszechświata, gdzie obliczenia i cyfry, z których składa się ich rzeczywistość stałyby się częścią fizycznej materii.

— Wszechświat, który myśli?

— Nazywamy to myśloprzestrzenią, ale tak. — Patrzy mu w oczy, sprawdzając, czy ośmieli się wyrazić pogardę. — Świat prawdziwych bogów.

Zbliżające się pędem syreny w oddali. Przebicie między wszechświatami, wezwijcie straż pożarną. Przez wycie wozów straży przebija się jeszcze jeden odgłos: silniki samolotu.

— Dałem się, kurwa, zrobić jak głupek.

Vishram krzywi się i wtedy wszystko bieleje w doskonałym, przeczystym oślepiającym blasku nadświatła, a kiedy odzyskuje wzrok, w centrum budynku Ośrodka świeci gwiazda, idealnie biała, oszałamiająca.


* * *

Biel tak jaskrawa, tak mocna, że przebija lustrzaną szybę hełmu pilotki, że panu Nandzie przed chwilową utratą wzroku wypala się na siatkówce obraz dużych piwnych oczu, wydatnych kości policzkowych, drobnego nosa. Prześliczna. Jak bogini. Tylu mężczyzn z pewnością pragnie się z tobą ożenić, moja wojowniczko, myśli pan Nandha. Twarz blednie do powidoku, potem purpurowymi plamami i kleksami powraca świat, pan Nandha czuje w oczach łzy słuszności, oto bowiem jest pieczęć, oto znak zaświadczający, że miał rację. W sercu miasta płonie gwiazda pochodząca z czeluści ziemi. Kiwa dłonią na panią pilot. Lądujemy.

— Z dala od ludzi — dodaje. — Nie narażamy lekkomyślnie czyjegoś życia.


* * *

Vishramowi wydaje się, że kiedyś widział taką scenę w filmie. A jeśli nie, trzeba by ją napisać samemu: tłum ludzi stojących na rozległym, zielonym polu; wszyscy zwróceni w tę samą stronę, uniesionymi dłońmi osłaniają oczy przed oślepiającą, aktyniczną iskrą w oddali. Na takim kadrze można zbudować całą opowieść. Ma zmrużone oczy, więc świat redukuje się do dziwnie wyciągniętych sylwetek.

— Jeśli to jest to, co myślę, to leci stamtąd o wiele więcej niż tylko jasne światło — słyszy za plecami głos Ramesha.

— A co to jest to, co myślisz? — pyta Vishram, przypominając sobie własne oparzenie słoneczne od jednego spojrzenia w okienko obserwacyjne. A to był wszechświat niskiego poziomu. Rzut oka na palmera Soni Yadav, wciąż odbierającego dane z systemu monitorującego otwór, mówi, że teraz mają wszechświat numer 212255. Dwa lachy z hakiem różnych wszechświatów.

— Że rodzi się nowy wszechświat — mówi rozmarzonym głosem Ramesh. — Jeśli wciąż tu stoimy, jeśli coś w ogóle zostało, to tylko dlatego, że pola izolujące wciąż go trzymają. Z punktu widzenia subiektywnej fizyki tamtego wszechświata, musi to wyglądać, jakby supergrawitacja ściskała mu czasoprzestrzeń, tak że nie może się rozszerzać. Ale ta energia rozszerzania musi w coś pójść.

— Ile jeszcze wytrzymają rdzenie? — pyta Vishram Sonię Yadav. Wyobraża sobie, że powinien krzyczeć. Na filmach zawsze krzyczą.

Wzruszenie jej ramion mówi mu wszystko co trzeba, potwierdza wszelkie obawy. Nowy wstrząs. Ludzie padają na ziemię, choć jest zdradziecka. Vishram ledwo ich widzi. Gwiazda, oślepiająca gwiazda. Teraz to już maleńka kulka. Wtem słyszy krzyk. Sonia Yadav.

— Deba! Ktoś widział Debę?

Gdy krzyk leci falą przez trawnik, Vishram Ray zdaje sobie sprawę, że już biegnie. Wie, że nie znajdzie między nimi Deby. Deba siedzi na dole, w swojej klitce, w czarnej dziurze pod ziemią, na skraju nicości. Ktoś woła go po imieniu, nie rozpoznaje tego głosu. Ogląda się, biegnie za nim Marianna Fusco. Zrzuciła buty, biegnie niezgrabnie w eleganckiej spódnicy. Nigdy wcześniej nie słyszał, by wykrzykiwała jego imię.

— Vish! Wracaj, nic się nie da zrobić!

Bąbel znów się rozszerza. Ma teraz trzydzieści metrów średnicy, wznosi się nad ośrodkiem jak mogolska kopuła. I tak jak kopuła Mughal Taj, jest pusty w środku, pusty bardziej niż grób chorego na zgryzotę cesarza. Sama nicość. Anihilacja tak absolutna, że nieogarnialna umysłem. A Vishram biegnie ku niej.

— Deba!

Z oślepiającego blasku wyłania się sylwetka. Bezładnie wymachuje rękami.

— Tutaj! — wrzeszczy Vishram. — Tutaj!

Chwyta Debę w ramiona. Chłopak ma ciężko poparzoną twarz, jego skóra pachnie ultrafioletem. Bez przerwy trze oczy.

— Boli! — jęczy. — Boli, kurwa, boli!

Vishram odwraca go w drugą stronę, a bąbel znów wykonuje tytaniczny kwantowy skok. Vishram patrzy teraz na ścianę światła, lecz wydaje mu się, że w tym świetle rozróżnia kształty, wzory, migotanie jaśniejszych i mniej jasnych odcieni, światło i cień. Czerń i biel. Gapi się w to, zahipnotyzowany. Nagle czuje, że zaczyna mu parzyć skórę.

Marianna Fusco chwyta Debę za ramię, razem prowadzą go w bezpieczne miejsce. Akcjonariusze Ray Power cofnęli się w najdalszy kąt eleganckiego ćarbaghu. Vishram myśli, że to dziwne, a zarazem ludzkie, że nikt jeszcze sobie nie poszedł.

— Twoja ocena? — pyta Sonię Yadav. Syreny są już blisko, ma nadzieję, że to pogotowie. A ten samolot jest już bardzo, bardzo blisko.

— Nasze komputery coś wysyłają, niesamowicie szybko.

— Dokąd?

— Do tego.

— Coś możemy zrobić?

— Nie — odpowiada. — Wymknęło nam się z rąk.

Masz już, co chciałaś — Vishram modli się do świetlnej sfery. Nie musisz robić nic więcej. Po prostu zamknij drzwi i idź. I w chwili, kiedy tak myśli, następuje drugi rozbłysk i potężny grzmot powietrza, światła, energii i czasoprzestrzeni wpadającej w absolutną próżnię. Odzyskując wzrok, widzi dwie rzeczy.

Pierwsza to wielki, idealnie półkulisty i gładki krater w miejscu, gdzie kiedyś stał Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Ray Power.

Druga to szereg żołnierzy w pełnym bojowym rynsztunku, przesuwający się po pięknym, nawodnionym trawniku, z bronią w pogotowiu.

Na ich czele stoi wysoki, chudy facet w drogim garniturze, z mocnym cieniem popołudniowego zarostu na twarzy i pistoletem w dłoni.

— Proszę o uwagę! — krzyczy facet. — Nikomu nie wolno stąd odchodzić. Wszyscy jesteście aresztowani.


* * *

Lisa Durnau widzi, jak Thomas Lull klęczy na trawie, z dłońmi wciąż skutymi czarną plastikową szybkozłączką. Jest już daleko poza łzami, daleko poza rozpaczą. Pozostaje tylko ten straszny bezwład.

Niezgrabnie siada obok niego na trawie, szarpie zębami własne plastikowe kajdanki.

— Uciekły — mówi Thomas Lull, robiąc długi, rozdygotany wdech.

— Energia rozszerzania, nie mając ujścia, musiała rozepchnąć zwinięte wymiary — odpowiada Lisa Durnau. — Potworne ryzyko.

— Zajrzałem w to — szepcze Thomas Lull. — Kiedy do tego podlatywaliśmy, zajrzałem do środka. To było Tabernakulum.

„Ale jak to?” — chciałaby zapytać Lisa, lecz Thomas Lull pada na plecy. Ze skutymi dłońmi na lekko wystającym brzuchu, gapi się w światło słońca.

— Ona im pokazała, że nie mają tu czego szukać — mówi. — Że tu są tylko ludzie, tylko pieprzeni ludzie. Chciałbym wierzyć, że dokonała wyboru. Dla ludzi. Dla nas… Mimo że…

Lisa widzi, jak dygoce, i wie, że niedługo wydobędzie się zeń to, co jest skryte poza łzami. Nigdy jeszcze nie miała takiej świadomości. Odwraca wzrok. Już kiedyś widziała go pokonanego — taki raz wystarcza na całe życie.


* * *

Pan Nandha ma wielką ochotę poluzować palcem kołnierzyk. Na korytarzu jest potworny upał; klimatyzująca aeai stosuje się do praktyk etycznych Ray Power, dla oszczędzania energii nie od razu reaguje na nagłe zmiany mikroklimatu. Słońce przebiło się przez monsunowe chmury, szklana fasada siedziby Ministerstwa jest jak cieplarnia. Ma wymięty garnitur, skórę tłustą od potu. Obawia się, że może nawet nieprzyjemnie śmierdzieć — i przełożeni poczują to, gdy tylko wejdzie do gabinetu Arory.

Wydaje mu się, że ma krew na butach.

Aeia do klimatyzacji. Dżinny siedzą nawet w kratkach wentylacyjnych. Z fotela może patrzeć z góry na swe miasto, jak czynił to tyle razy, radząc się go jak wyroczni. Teraz nic w nim nie ma. Moje Varanasi poddało się dżinnom, myśli.

Chmury przesuwają się, przemieszczając świetlne słupy i snopy. Pan Nandha krzywi się, widząc nagły jasny rozbłysk na tle zielonego, zachodniego przedmieścia. Telegraf słoneczny, rysujący obrazy tylko dla jego oczu na stumetrowej półkuli wzniesionej przez obcą czasoprzestrzeń w miejscu, gdzie kiedyś stał Ośrodek Badawczy Ray Power. Precyzyjne aż do kwantowego poziomu, doskonałe lustro. Wie, bo stał tam, strzelał i strzelał i strzelał do własnego zniekształconego odbicia, aż Vik obalił go na ziemię i wytrącił z dłoni boską broń. Vik, w swoich posykujących, za dużych sportowych buciorach.

Ciągle widzi jej buty, schludnie poustawiane, w parach, jak złożone do modlitwy dłonie.

Za drzwiami Arory dogadają się co do scenariusza. Przekroczenie uprawnień. Zastosowanie nadmiernej siły. Stworzenie publicznego zagrożenia. Minister Energetyki w kajdankach… Kary dyscyplinarne. Zawieszenie w obowiązkach. Oczywiście. Muszą. Tylko nie wiedzą, że już nic nie mogą mu zrobić. Pan Nandha czuje, jak kwas zaczyna przepalać mu przełyk. Wszyscy go zawodzą. Przełożeni. Żołądek. Miasto. Wymazuje z pamięci bezbożne śikary i mandapy Varanasi, wyobraża sobie kampanile, piazze i katedry Cremony. Cremony z wyobraźni, jedynego wiecznego miasta. I jedynego prawdziwego.

Drzwi się otwierają. Arora nerwowo wystawia głowę, jak ptak z gniazda.

— Możesz wejść, Nandha.

Pan Nandha wstaje, poprawia marynarkę i mankiety koszuli. Gdy wchodzi przez drzwi, w jego umyśle rozbrzmiewają pierwsze takty pierwszej sonaty wiolonczelowej Bacha.


* * *

Stary człowiek, siedzący po turecku w ciemnym pomieszczeniu pośrodku świątyni mrocznej bogini, wymazany krwią i prochami zmarłych, kiwa się na chudych pośladkach i śmieje się, śmieje i śmieje.

ROZDZIAŁ 47 LULL, LISA

Wieczorem znad rzeki przychodzi chłodne tchnienie bryzy. Przemiata ghaty, miecie pył i goni po nagrzanym w ciągu dnia kamieniu wiry płatków aksamitek. Szeleści gazetami starych wdowców, którzy wiedzą, że już nigdy się nie ożenią, i przychodzą na ghaty, żeby podyskutować ze znajomymi o dzisiejszych doniesieniach, szarpie rąbkami i fałdami sari kobiet. Kołysze płomykami palącego się ghi w dijach, marszczy w drobne falki powierzchnię wody, którą kąpiący się nabierają mosiężnymi miskami i wylewają sobie na głowy. Szkarłatne jedwabne flagi owijają się wokół bambusowych masztów. Przesuwają się rozłożyste wiklinowe parasole, gdy bryza sięga im pod ozdobne kopuły i unosi je. Wietrzyk przynosi zapach wody. Pachnie chłodem, upływem czasu i nową porą roku. Na dole pod pogrzebowymi ghatami, mężczyźni odcedzający z wody złoto umarłych unoszą głowy, tknięci poczuciem czegoś jeszcze, czegoś głębszego niż ich ponura praca. Dźwięk zanurzających się w wodę i unoszących wioseł brzmi bogato i przestrzennie.

Było wczesne popołudnie, kiedy deszcz ustał, kiedy pękła pokrywa szarych chmur, a za nią, wyżej, ukazało się cudownie błękitne niebo, błękit Kryszny. W tym czystym, rozmytym błękicie można było dojrzeć cały wszechświat. Świeciło słońce, kamienne ghaty parowały. Zadeptane błoto w parę minut wyschło na proszek. Ludzie powychodzili spod parasoli, poodkrywali głowy, rozłożyli gazety, zapalili papierosy. Deszcz już był, deszcz przyjdzie znowu: wielkie kłaki cumulusów przemierzają wschodni horyzont ponad smugami dymu i pary przemysłowego nabrzeża, absurdalnie fioletowe i żółte w świetle szybko obniżającego się słońca. Ludzie już teraz zajmują miejsca do aarti, wieczornego obrzędu ognia. Ghaty mogą widzieć panikę, ucieczkę, wielkie migracje ludzi, krwawą śmierć, lecz teraz matce Gandze należy się podziękowanie, wieczne jak sama rzeka. Bębniarze, perkusjoniści sadowią się po bokach drewnianych podestów, gdzie bramini odprawiają ceremonię. Bosonogie kobiety ostrożnie schodzą po stopniach, zanurzają dłonie w podnoszącej się wodzie, nim zajmą swoje stałe miejsca. Obchodzą dwoje Zachodniaków siedzących nad samą rzeką, kiwają głowami, uśmiechają się. Nad rzeką wszyscy są mile widziani.

Pod udami Lisy Durnau marmur jest ciepły, gładki jak skóra. Czuje zapach wody, wijącej się w milczeniu u jej stóp. Pierwsze flotylle dij dzielnie wyprawiają się w nurt, uparte małe światełka na ciemniejącej wodzie. Wiatr chłodzi jej nagie ramiona, kobieta wracająca znad wybaczającej wody pozdrawia ją namaste. Indie przetrwają, myśli. I Indie zapomną. To ich dwie siły, splecione ze sobą jak kochankowie na świątynnej płaskorzeźbie. Armie się ścierają, dynastie rosną w siłę i upadają, umierają władcy, rodzą się państwa i wszechświaty, a rzeka płynie dalej, a ludzie płyną ku rzece. Ta kobieta tutaj może nawet nie zauważyła rozbłysku światła, w którym aeai uciekały do własnego wszechświata. A gdyby zauważyła, co by sobie pomyślała? To pewnie jakaś nowa broń, jakaś awaria elektroniki, zepsuł się jakiś niewytłumaczalny kawałek dzisiejszego, skomplikowanego świata. Nie jej się nad tym zastanawiać. Jej dotyczy tylko jeden aspekt tych zdarzeń — nagłe zniknięcie Miasta i wsi. A zresztą, może uniosła wzrok i zobaczyła całkiem inną prawdę? Dźjotirlingę, sprawczą siłę Śiwy wytryskującą kolumną światła z ziemi, która nie mogła jej dłużej więzić.

Patrzy na Thomasa Lulla siedzącego obok na ciepłym kamieniu, obejmującego rękoma podciągnięte kolana, patrzy na drugą stronę rzeki na fantastyczne fortece chmur. Mówił niewiele, odkąd Rhodes z ambasady załatwił im uwolnienie z aresztu Ministerstwa, zaimprowizowanego z sali konferencyjnej przez usunięcie wszystkich krzeseł i stołów, wypełnionego zirytowanymi biznesmenami, energicznymi kobietami z banków grameen i wściekłymi naukowcami z ośrodka Ray Power. Powietrze aż syczało od telefonów do prawników.

Thomas Lull nawet nie mrugnął. Samochód wysadził ich pod haweli, lecz on odwrócił się od zdobnej drewnianej bramy i ruszył w plątaninę uliczek i targowisk schodzącą w dół ku ghatom. Lisa nie próbowała go zatrzymywać, pytać ani rozmawiać z nim. Obserwowała, jak chodzi w górę i w dół stopniami, wzdłuż i w poprzek, szukając miejsca, gdzie stopy wdeptały krew w kamień. Patrzyła na jego twarz, kiedy stał wśród ludzkiej krzątaniny w miejscu, gdzie zginęła Aj, i myślała: znam tę minę z pozbawionego mebli rozległego salonu w Lawrence. I od razu wiedziała, co musi zrobić, i że jej misja jest skazana na klęskę. Zatem kiedy wreszcie pokręcił głową w słabiutkim geście niedowierzania, bardziej wymownym niż jakiekolwiek emocjonalne dramatyzowanie, podszedł do rzeki i siadł nad wodą, ruszyła za nim i usiadła na ogrzanym słońcem kamieniu, czekając aż będzie gotowy.

Muzycy zaczęli od cichego, powolnego rytmu, jak bicie serca. Tłum rośnie z każdą minutą. Czuje się oczekiwanie i ludzką obecność.

— L. Durnau — mówi Thomas Lull.

Wbrew sobie Lisa uśmiecha się.

— Daj mi to.

Podaje mu Tabliczkę. Lull wertuje jej strony. Widzi, jak przywołuje obrazy z Tabernakulum — Lisa, Lull, Aj, Nandha Pies Kryszny. Ukrywa twarze z powrotem w urządzonku. Tajemnica, która pozostanie nierozwiązana. Wie tylko, że on nigdzie z nią nie wróci.

— Wydaje ci się, że się czegoś dowiedziałaś, myślisz, że wreszcie udało się coś rozpracować. Zabrało to dużo czasu, potu i łez, potrzeba było od chuja doświadczenia, ale wreszcie wydaje ci się, że masz jakie takie pojęcie, jak to wszystko działa, jak to się, kurwa, kręci. Myślałby kto, że ja jestem mądrzejszy, a ja, szczerze, chcę wierzyć, że w gruncie rzeczy jesteśmy dobrzy, że jesteśmy czymś więcej niż pospolity planetarny szlam, i dlatego za każdym razem tak mnie to podłamuje. Za każdym razem.

— Przekleństwo optymisty, Lull. Ludzie wchodzą mu w drogę.

— Nie, L. Durnau, nie ludzie. Z ludzi dawno temu zrezygnowałem. Nie, miałem taką nadzieję, kiedy się domyśliłem, co robią te aeai. Pomyślałem: Jezus, co za pieprzony paradoks, maszyny, które chcą zrozumieć, jak to jest być człowiekiem, są w istocie bardziej ludzkie od nas. W nas nigdy nie wierzyłem, L. Durnau, ale miałem nadzieję, że u tych Trzecich Generacji wyewoluuje jakaś moralność. A jednak nie, zostawiły ją. Porzuciły ją, gdy tylko doszły do wniosku, że między mięchem a metalem nigdy nie zapanuje pokój. Naucz się, jak to jest być człowiekiem. Bo one na jednym akcie zdrady nauczyły się wszystkiego co potrzeba.

— Uratowały siebie. Uratowały swój gatunek.

— Czy ty w ogóle słuchasz, L. Durnau, co ja mówię?

Po schodkach schodzi dziewczynka, mała, w kwiecistej sukience, bosa, niepewnie poruszająca się po ghatach. Jej twarz jest samym skupieniem. Za jedną rękę trzyma ją ojciec, w drugiej, wyciągniętej dla równowagi, ma wianek z aksamitek. Ojciec wskazuje rzekę, kiwa głową: „Rzucaj, no, rzucaj na wodę”. Dziewczynka zamachuje się gadźrą, z radością macha rękami, widząc, jak wianek ląduje na ciemniejącej wodzie. Na pewno ma nie więcej niż dwa lata.

„Nie, mylisz się, Lull”, chciałaby powiedzieć Lisa. Chodzi właśnie o te uparte, małe światełka, których nikomu nie uda się zgasić. Te kwanty radości, zdumienia i zaskoczenia, które bez końca będą wypączkowywać z uniwersalnych i stałych prawd naszego człowieczeństwa.

— No i dokąd pojedziesz? — pyta.

— Gdzieś na Lance, od strony Tajlandii, jest jeszcze szkoła nurkowania z moim nazwiskiem na szyldzie — odpowiada Thomas Lull. — Jest jedna noc, tuż po pierwszej listopadowej pełni, kiedy koral wypuszcza jajeczka i nasienie, wszystko naraz. To wspaniałe, to jakby pływać w jednym wielkim orgazmie. Chciałbym to zobaczyć. No i jeszcze Nepal, góry; chciałbym zobaczyć te góry, tak porządnie zobaczyć, spędzić w nich jakiś czas. Poćwiczyć jakiś górski buddyzm, te demony i okropieństwa: o, to religia, która do mnie przemawia. Pojechać do Katmandu, do Pokhary, gdzieś wysoko, w jakieś miejsce z dobrym widokiem na Himalaje. Miałabyś przez to jakieś problemy z federalnymi?

Ojciec z córką stoją nad wodą, patrzą, jak gadźra podskakuje na falach. Dziecko uśmiecha się do niej podejrzliwie. Co robiłaś, Liso Durnau, przez całe życie, co byłoby ważniejsze niż to?

— W końcu gdzieś by mnie dorwali.

— No dobrze, to oddaj im to. Chyba jestem ci to winien, L. Durnau.

Thomas Lull wręcza jej Tabliczkę. Na widok schematu Lisa Durnau marszczy brwi.

— Co to jest?

— Mapa skręcenia przestrzeni Calabiego-Yaua, stworzonej przez Trójki w Ray Power.

— To standardowy zbiór transformat przestrzeni informacyjnej o quasi-umysłowej strukturze czasoprzestrzeni. Przyczyniłam się do powstania tych teorii, pamiętasz? Dzięki temu znalazłam się w twojej katedrze.

I łóżku, dodaje w myślach.

— Pamiętasz, L. Durnau, co mówiłem na statku? O Aj? Jest odwrotnie.

Lisa Durnau marszczy czoło i wtedy to widzi, jak widziała wcześniej wzory wypisane ręką Boga na drzwiach toalety na dworcu Paddington — jest czyste i piękne, jakby przeszył ją na wskroś ostry promień światła, przyszpilając ją do białego kamienia. To jest jak śmierć, jak ekstaza i jak czyjś śpiew. Do oczu napływają jej łzy, ociera je, nie może przestać patrzeć na ten jeden, cudowny, świetlisty znak „minus”. Ujemny czas. Odwrócona strzałka czasu. Przestrzeń quasi-umysłowa, gdzie inteligencje aeai mogą wtopić się w strukturę wszechświata i dowolnie nią manipulować. Jak bogowie. Zegary chodzą tam w tył. Kiedy się starzeje i komplikuje, nasz wszechświat robi się coraz młodszy, głupszy i prostszy. Planety rozpadają się w pył, gwiazdy wyparowują w chmury gazu, zbiegające się w efemeryczne supernowe, które nie są rozbłyskami zniszczenia, lecz lampami stworzenia, przestrzeń zapada się sama w siebie, coraz gorętsza i gorętsza zbiega się w pierwotny ylem.

Trzęsącymi się rękami wywołuje prostą matematyczną aeai, puszcza parę szybkich przekształceń. Tak jak podejrzewała, strzałka czasu nie tylko ma przeciwny zwrot, jest także szybsza. Szybszy, gwałtowniejszy wszechświat, sprężony w chwile. Szybkość zegara, to planckowskie migotanie, taktujące szybkość, z jaką aeai przeliczają swoją rzeczywistość, jest tam sto razy szybsza niż we wszechświecie zerowym. Bez tchu wstukuje w Tabliczkę kolejne obliczenia, choć wie, już wie, co ona jej powie. Wszechświat 212255 przebiega od narodzin do ponownego kolapsu w osobliwość w siedem i siedemdziesiąt osiem setnych miliarda lat.

— To Boltzmon! — wykrzykuje z prostoduszną radością.

Dziewczynka w sukience w kwiaty odwraca się i wytrzeszcza na nią oczy. Boltzmon, popiół wszechświata; ostateczna czarna dziura, która zawiera kwantową informację ze wszystkiego, co pożarła, przebijająca się z ginącej rzeczywistości do innej. I tam czekająca, jak spadek, aż ludzkość dorośnie.

— To ich dar dla nas — mówi Thomas Lull. — Wszystko, co wiedziały, wszystko, co przeżyły, co stworzyły, czego się nauczyły, wysłane nam w ramach ostatecznego podziękowania. Tabernakulum to prosty, uniwersalny automat, przekodowujący zawartą w Boltzmonie informację na postać zrozumiałą dla nas.

— I my, nasze twarze.

— Jesteśmy ich bogami. Ich Brahmą i Śiwą, Wisznu i Kali. Ich mitem stworzenia.

Światło już niemal zgasło, niebo nad rzeką przybrało barwę intensywnego indygo. Powietrze jest chłodne, odległe chmury mają podświetlone krawędzie, wydają się ogromne i nieprawdopodobne, jak sny. Muzycy przyspieszyli tempo, wierni podchwytują pieśń na cześć Matki Gangi. Bramini schodzą w tłum. Ojciec z córką już sobie poszli.

Nigdy o nas nie zapomniały, myśli Lisa Durnau. Przez tyle miliardów — bilionów — subiektywnych lat ich historii, ich przeżyć, zawsze pamiętały o tym akcie zdrady na brzegu Gangesu i nakłaniały nas, abyśmy go odegrali. Płomienne koło odrodzenia jest wieczne. Tabernakulum to proroctwo i wyrocznia. Zawiera odpowiedź na wszystkie nasze pytania, trzeba tylko wiedzieć, jak je zadać.

— Lull…

Przytyka palec do ust: „Pst, nic nie mów”. Wstaje sztywno. Lisa po raz pierwszy widzi starego człowieka, którym się stanie, samotnego człowieka, którym chce się stać. Tam, gdzie się tym razem uda, nie dojrzy go nawet Tabliczka.

— L. Durnau.

— Czyli Katmandu. Albo Tajlandia.

— Gdzieś tam.

Wyciąga rękę, a Lisa wie, że kiedy ją uściśnie, już nigdy go nie zobaczy.

— Lull, nie wiem, jak ci dziękować…

— Nie musisz. Sama byś to zobaczyła.

Ujmuje jego dłoń.

— Do widzenia, Lull.

Thomas Lull pochyla głowę w lekkim ukłonie.

— L. Durnau. Myślę, że wszystkie rozstania powinny być nagłe.

Muzycy grają o ton głośniej, tłum potężnie, bezładnie wzdycha i kieruje się ku pięciu podwyższeniom, gdzie kapłani składają pudźię. Światełka aarti braminów buchają płomieniem, na chwilę oślepiając Lisę. Kiedy odzyskuje wzrok, Lulla już nie ma.

Nad wodą budzi się powiew wiatru, nurt chwyta wianek z aksamitek, obraca go i unosi w dal ciemnej rzeki.

Загрузка...