Chłopak z ulicy zawsze gdzieś ma matkę.
Czuł się prawie, jakby wracał do domu, idąc przez wąskie gali pomiędzy budami, nurkując pod kablami elektrycznymi, starając się stąpać eleganckimi butami tylko po kartonowych ścieżkach, bo ulice Chandni Basti nawet podczas najsuchszej z susz były pełne błota koloru szczyn. Ścieżki nieustannie się zmieniały, gdy budy się zawalały, albo dobudowywano nowe, ale Shiv szedł na punkty orientacyjne: Niezniszczalne Części. Samochodowe pana Rama, gdzie bracia Shasi i Ashish rozbierali volkswagena na śrubki; Maszyna do Szycia pana Pilaia, pod swoim parasolem; Ambedkar, agent skupujący dzieci, siedzący na swoim podwyższeniu z europalet i palący słodką gandzię. Wszędzie ludzie; patrzą, odsuwają się, gestem odganiają się od uroku, wodzą za nim spojrzeniem, bo zobaczyli coś spoza swojego świata, coś ze smakiem, klasą, w świetnych butach, po prostu coś. Prawdziwego mężczyznę.
Matka uniosła wzrok na jego cień w drzwiach. Wcisnął jej pieniądze, rulon zatłuszczonych rupii. Dostał trochę gotówki od gościa, który zabrał szczątki merola. Niewiele mu zostało, ale syn zawsze powinien spłacać dług matce. Udawała, że nie chce, ale zaraz zauważył, że wtyka je pod cegłę przy ogniu.
Wrócił. Ma tu tylko ćarpoja w rogu, ale jest dach nad głową, ogień, dwa razy na dzień soczewica i bezpieczna świadomość, że nikt i nic, żadna mordercza maszyna z krzywymi szablami zamiast rąk go tutaj nie znajdzie. I w tym jest jednak pewne zagrożenie. Łatwo byłoby ześliznąć się znów w dawną rutynę: coś zjeść, trochę kimnąć się w południe, tu coś podkraść, trochę połazić z kolegami, pogadać o tym, o tamtym, pogapić się na dziewczyny i minie dzień, rok, całe życie. Nie, on musi myśleć, gadać z ludźmi, ściągać długi, egzekwować przysługi. Yogendra lata po basti i po mieście, nasłuchując, co mówią o Shivie ulice, kto odwraca się do niego plecami, a kto ma jeszcze resztkę honoru.
I jeszcze ta siostra.
Leela stanowi napomnienie, że syn i brat nie powinien zostawiać rodziny bez opieki od święta Divali do Guru Purnimy. Kiedyś ładna, cicha, nieśmiała, ale rozsądna siedemnastolatka — mogłaby dobrze wyjść za mąż — stała się chrześcijanką, metodystką. Raz wieczorem poszła z koleżanką na jakąś religijną imprezę organizowaną przez stację kablówki i wróciła urodzona na nowo. Znalazła Pana Swojego Jezusa Chrystusa, ale to nie dość: wszyscy inni też muszą go znaleźć. Szczególnie jej brat, naaajgorszy baaadmaś. Więc podchodzi do niego ze swoją Biblią na cienkim jak mgiełka papierze, z którego, jak Shiv wie, robi się najlepsze skręty, swoimi broszurkami i upierdliwym zapałem.
— Siostro, ja tu przyszedłem na odpoczynek i relaks. Zakłócasz mi go. Gdyby twoje chrześcijaństwo było dla ciebie ważne, szanowałabyś swojego brata. Tam chyba jest gdzieś napisane, czcij i szanuj brata swego.
— Moi bracia to moi bracia i siostry w Chrystusie. On powiedział: przeze mnie znienawidzisz swoją matkę i ojca. I brata też.
— W takim razie to bardzo głupia religia. Któryś z twoich braci i sióstr w Chrystusie załatwił ci leki, kiedy umierałaś na gruźlicę? Który z nich rozwalił aptekę tego bogatego gościa? Zostaniesz nikim, niczym. Jak nie będziesz Hinduską jak należy, nikt nie zechce się z tobą ożenić. Wyschnie ci macica. Będziesz płakać o dzieci. Nie jest mi to miło mówić, ale nikt oprócz mnie nie powie ci tej prawdy w oczy. Mama nie powie, twoi chrześcijańscy kolesie też nie. Robisz ogromny błąd, powinnaś natychmiast przestać.
— Ogromny błąd to postanowić pójść do piekła — rzuca buntowniczo Leela.
— A tutaj, to co jest, jak myślisz? — pyta Shiv.
Yogendra obnaża swoje popsute zęby.
Po południu Shiv ma spotkanie: Priya z klubu Musst. Nie zapomniano, jak się tam dobrze bawił. Obserwuje herbaciarnię przez piętnaście minut, żeby mieć pewność, że to ona i że jest sama. Aż boli serce, kiedy ją widzi w tych spodniach opinających krągłość tyłka, w delikatnej jedwabnej bluzeczce, bursztynowych okularach, z bladą skórą i czerwonymi ustami, które wypuczają się, gdy niecierpliwie rozgląda się za nim, próbując wypatrzyć jego włosy, twarz, chód pośród kłębiących się ciał. Uosabia wszystko, co stracił. Musi się stąd wydostać. Znów wspiąć się do góry. Na nowo zostać radźią.
Zamawia jej herbatę, siadają na ławce przy metalowym blacie. Ona proponuje, że zapłaci, ale nie: on wyciąga banknot z kurczącego się zwitka. Nikt na Chandni Basti nie zobaczy, jak kobieta stawia Shivowi Faraji herbatę. Nogi ma długie, szczupłe, wielkomiejskie. Mężczyźni z Chandni Basti mierzą je wzrokiem, potem zauważają rąbek skórzanej kurtki faceta obok. I ruszają w swoją stronę. Yogendra siada na odwróconej plastikowej beczce po nawozie i dłubie w zębach.
— I jak tam, tęsknią za mną moje kobiety i barman? — Podaje jej bidi, sam zapala od palnika gazowego pod bulgocącym kociołkiem z wodą.
— Jesteś w niezłym kanale. — Zapala swoje od niego, hollywoodzki pocałunek. — Wiesz kto to jest Agencja Windykacyjna Ahimsa?
— Jakaś banda bandytów.
— Gang Dawooda. Dla nich skupowanie długów to nowa branża. Shiv, chodzą za tobą Dawoodowie. To goście, co żywcem obdarli Gurnita Azniego ze skóry na tylnym siedzeniu jego własnej limuzyny.
— To wszystko negocjacje: oni idą górą, ja idę dołem, spotykamy się pośrodku. Tak się robi w biznesie.
— Nie. Oni chcą tyle, ile im wisisz. Ani rupii mniej.
Shiv śmieje się, uwalnia swobodny, obłąkańczy śmiech. Znów widzi błękit na skraju pola widzenia, czysty błękit Kryszny.
— Takich pieniędzy nikt nie ma.
— No to nie żyjesz, przykro mi strasznie.
Shiv kładzie dłoń na udzie Priyi. Ona zamiera.
— Przyszłaś tu, żeby mi to powiedzieć? Spodziewałem się, że coś mi przyniesiesz.
— Shiv, na każdym rogu stoi stu takich wielkich gangsta jak ty, i wszyscy liczą, że… — Urywa w pół zdania, gdy Shiv łapie ją za szczękę, mocno wbijając palce w miękkie ciało, przeciągając kciukiem po kości. Siniaki. Zostaną siniaki jak niebieskie róże.
Priya skomli. Yogendra obnaża siekacze. Tego gówniarza kręci ból, myśli Shiv. Budzi u niego uśmiech. Mieszkańcy Chandni Basti gapią się. Czuje na sobie masę spojrzeń. Patrzcie uważnie.
— Radźa — szepcze. — Ja jestem radźią. Puszcza ją. Priya rozciera szczękę.
— To bolało, madar ćud.
— Coś masz, prawda?
— Nie zasługujesz na to. Zasługujesz, żeby Dawoodowie posiekali cię robotem, behen ćud. — Uchyla się, gdy Shiv jeszcze raz wyciąga rękę ku jej twarzy. — Drobiazg, ale może potem wyciągniesz coś więcej. Dużo więcej. Taki początek. Mówią, że jak to ci wyjdzie, to…
— Kto mówi?
— Nitish i Chunni Nath.
— Nie pracuję dla Braminów.
— Shiv…
— To kwestia zasad. Ja mam zasady.
— To dobra zasada, dać się Dawoodom pokroić na kebab?
— Nie będą mi rozkazywać jakieś dzieciaki.
— To nie są dzieciaki.
— Są tutaj. — Shiv nakrywa krocze dłonią, porusza nią. — Nie, dla Nathów nie.
— W takim razie nie musisz iść pod ten adres. — Otwiera torebkę, przesuwa po tłustym blacie skrawek papieru. Adres gdzieś w pasie przemysłowym. — I nie przyda ci się ten samochód. — Obok adresu parkuje kwitek z wypożyczalni. Merol, wielki, czarny jak Kali czterolitrowy terenowy mercedes, w sam raz dla radźi. — Skoro to ci niepotrzebne, to ja chyba pójdę i będę się modlić o mokśię dla ciebie.
Zbiera torebkę, zsuwa się z wysokiej ławy, przepycha obok Yogendry i odchodzi po kartonie w tych kozakach na szpilkach od których jej tyłek kołysze się na boki.
Yogendra patrzy na niego. Widząc tę cwaną minę, Shiv ma ochotę walić jego głową w blaszany stół, aż poczuje trzask i wszystko zmięknie.
— Skończyłeś? — Łapie jego blaszankę z herbatą, wylewa zawartość na ziemię. — Teraz tak. Mamy ważniejsze sprawy.
Dzieciak ma rację, jego milczenie mówi „pierdol się”. W głowie jest równie dorosły jak ci Bramini. Shiv nie po raz pierwszy zastanawia się, czy nie jest aby bogatym dzieckiem, synem i dziedzicem jakiegoś pirackiego magnata, wyrzuconego z limuzyny pod neonami Kashi, żeby się nauczył, jak naprawdę działa ten świat. Przeżyć. Rozkwitnąć. Inne reguły nie dotyczą.
— Idziesz czy nie?! — wrzeszczy na niego. Dzieciak wygrzebał skądś porcję paana.
Lella wieczorem wraca, żeby pomóc matce zrobić puri z kalafiorem. Shiv je uwielbia, ale od zapachu gorącego ghi w ciasnym, ciemnym domu skóra mu cierpnie, swędzi głowa. Matka i siostra kucają przy palniku. Yogendra siada z nimi i odsącza pomarszczone puri na zmiętej gazecie. Shiv obserwuje go, klęczącego z kobietami, wygarniającego rozżarzone chlebki do papierowych gniazdek. Musi to coś dla niego znaczyć, coś z przeszłości: palenisko, ogień, chleb, papier. Spogląda na Leelę lepiącą z ciasta małe owale i wrzucającą je do głębokiego tłuszczu.
Mówi w ciszę domu:
— Zastanawiam się, czy nie zmienić sobie imienia na Marta. To z Biblii. Leela pochodzi od Leelavati, pogańskiej bogini, ale tak naprawdę szatańskiego demona z piekła. Wiesz, jak wygląda piekło? — Przegarnia kalafiorowe puri w drucianym koszyczku. — Piekło to ogień, który nigdy nie gaśnie, wielka, ciemna sala, jak świątynia, tylko że większa niż wszystkie ziemskie świątynie, bo musi pomieścić wszystkich ludzi, którzy nigdy nie poznali Pana Jezusa. Ściany i kolumny mają dziesiątki kilometrów wysokości, żarzą się na żółto, a powietrze jest jak płomień. Mówię „ściany”, ale poza piekłem nie ma nic, tylko w każdą stronę nieskończona lita skała, więc nawet gdybyś uciekł, a nie możesz, bo jesteś skuty łańcuchami jak kufer, to nie miałbyś gdzie pójść. I tę całą przestrzeń wypełniają miliardy i miliardy ludzi, jedni na drugich na kupie i tysiące takich stosów. Ci w środku w ogóle nic nie widzą i słyszą tylko ryk ich wszystkich. To w piekle jedyny dźwięk, nieustający ludzki wrzask, miliardów ludzi, skutych i płonących, ale nigdy się nie spalających. Na tym to polega, palisz się płomieniem, który cię nie trawi.
Shiv wierci się na ćarpoju. Piekło to tym chrześcijanom wyszło. Czuje, jak fiut staje mu w spodniach. Zgiełk, wrzask, ciała skurczone w bólu, nagość, bezradność, zawsze go podniecały. Yogendra przerzuca odsączone puri do koszyka. Oczy ma martwe, tępe, twarz zwierzęcą.
— A co najważniejsze, to trwa wiecznie. Tam tysiąc lat to nie jest nawet sekunda. Wiek Brahmy mniej niż jedna chwila. Tysiąc wieków Brahmy i dalej, nie bliżej do końca. Nawet jeszcze się nie zaczęło. I tam właśnie pójdziesz. Zabiorą cię demony, skują i rzucą na kupę ludzi, twoje ciało zapali się, będziesz próbował nie oddychać, ale w końcu będziesz musiał, i potem już nic się nigdy nie zmieni. Jedynym sposobem na uniknięcie piekła jest zawierzenie Jezusowi Chrystusowi i uznanie go za swojego Pana i Zbawiciela. Nie ma innego sposobu. Wyobraź to sobie: piekło. Wyobrażasz sobie, jak tam jest?
— O tak? — Yogendra jest szybki, jak nóż w zaułku. Łapie przegub Leeli. Ta krzyczy, ale nie może się wyrwać. Z tym samym pustym, zwierzęcym wyrazem twarzy pcha jej dłoń do wrzącego ghi.
But Shiva uderza go w bok głowy i przewraca, rozsypując puri. Leela/Marta ucieka z krzykiem do drugiego pokoju. Matka Shiva cofa się od piecyka, gorącego tłuszczu, zdradliwego gazowego płomienia.
— Zabieraj go z mojego domu!
— Pewnie, że tak.
Shiv dopada go w dwóch krokach, łapie obiema rękami za koszulkę i wywleka na gali. Z drobnego rozcięcia nad uchem sączy się krew, ale Yogendra dalej ma ten swój tępy, zwierzęcy uśmiech. Shiv rzuca go na ziemię i zaczyna kopać. Yogendra nie walczy, nie próbuje się bronić, uciec, ani zwinąć w kłębek. Znosi wszystko z mówiącym „pierdol się” uśmiechem. Jakby bić kota. Koty nigdy nie wybaczają. A, pieprzyć go. Koty się topi, w rzece. Shiv kopie, aż przechodzi mu błękit. Potem siada pod ścianą chałupki i zapala bidi. Zapala drugie, podaje Yogendrze. Palą i patrzą na zaułek. Shiv gasi peta na tekturze obcasem swojego włoskiego pantofla.
Radźa z gówna.
— No, idziemy, trzeba odebrać samochód.
Lisa Durnau ręka za ręką podciąga się tunelem ku sercu asteroidy. Tunel jest niewiele szerszy od jej ciała, skafandry próżniowe obcisłe i białe: nie może pozbyć się myśli, że jest należącym do NASA plemnikiem płynącym w górę kosmicznej joni. Podciąga się wzdłuż białej, nylonowej liny, zaraz za bieżnikowanymi podeszwami Sama Raineya. Stopy dyrektora projektu zatrzymują się. Lisa odpycha się od węzła na linie i polatuje, w połowie kamiennej waginy, ćwierć miliona mil od domu. Robot-manipulator wracający z rdzenia przepycha się obok, wyciągnięty, odpychający się maleńkimi paluszkami. Lisa wzdryga się, gdy ociera się o jej skafander. Japońskie kraby kamczackie to jej koszmar z dzieciństwa; wszystko co chitynowe i kolczaste. Kiedyś ciągle jej się śniło, że zdejmuje z łóżka narzutę i widzi takiego, wymachującego szczypcami przed jej twarzą.
— Czemu stoimy?
— Taka komora, żeby się obrócić. Odtąd będziesz czuć grawitację. Niefajnie jest leźć twarzą w dół.
— To głupie Tabernakulum ma własną grawitację?
Stopy Sama Raineya podciągają się, znika w ciemności pomiędzy świetlówkami. Lisa widzi, jak przewala się tam i manewruje coś rozmazanego i białego, potem jego oczy za szybką łypią jej prosto w twarz.
— Uważaj, żeby nie zablokować rąk w pozycji, w jakiej nie możesz ich użyć.
Lisa Durnau nieufnie podciąga się do punktu zawracania. Jest akurat na tyle szeroki, by pomieścić skulone ciało w skafandrze, i tak jak ostrzega Sam, by zaklinowało się na zawsze. Krzywi się, trąc łopatkami po skale.
Odkąd śluza wypluła ją do Kwatery Głównej Wydobycia na Darnleyu 285, nic tylko pełzała, przeciskała się i wciskała w wąskie przejścia. Śmierdziało i na ISS, ale tutaj odór był przedestylowany i leżakujący przez rok w beczkach. Darnley był opanowany przez niestabilną trójcę uczonych od kosmosu, archeologów i nafciarzy z północnych rubieży Alaski. Największą niespodziankę odkryli właśnie ci wiertacze, kiedy ich świdry przegryzły się przez skałę, a w otwory spuszczono kamery. To nie był system napędowy, mityczny napęd kosmiczny. To było coś zupełnie innego.
Skafander, który dostała, leżał ciasno jak druga skóra, zrobiony z tkaniny o mikrosplocie mniejszym niż cząsteczka tlenu, dość elastyczny, by móc się poruszać w ciasnych wnętrzach Darnleya, ale na tyle mocny, by chronić ludzkie ciało przed ekspozycją na próżnię. Lisa, której ciągle kręciło się w głowie od przejścia z wahadłowca, trzymała się mocno uchwytu w śluzie, kiedy poczuła, że biały materiał jeszcze mocniej opina jej skórę. Załoga, jeden po drugim, stanęła na głowie i dała nutka do króliczej nory, stanowiącej wejście do asteroidy. Zegar tykał. Miała czterdzieści pięć minut, by tam zejść, załatwić to, co było do załatwienia w sercu Darnleya 285, wyjść i dostać się do wahadłowca kapitan-pilot Beth przed odlotem.
W gardzieli asteroidy Lisa splata ręce na piersi, podkurcza nogi i wykonuje eleganckie salto. Idąc dalej wzdłuż liny, czuje, że coś jej delikatnie pomaga, ciągnąc za stopy. Już wiadomo, gdzie jest góra, gdzie dół — żołądek bulgocze, powracając do swojej naturalnej orientacji. Zerka pomiędzy stopy. Wokół wypełniającej tunel głowy Sama jest aureola. Coś tam świeci na dole.
Kilkaset supłów w dół i można już się odpychać i szybować stumetrowymi susami. Lisa skacze. Mikro-g wydaje się o wiele przyjemniejsza i wyzwalająca niż opuchnięta, mdła nieważkość.
— Nie zapominaj, że musisz potem wrócić na górę — mówi Sam.
Kolejne pięć minut wędrówki i wszystko rozświetla się jaskrawym srebrem. Ciało Lisy mówi „pół ziemskiej grawitacji”, ale ona nasila się z każdym metrem. Jej umysł buntuje się przeciwko ciężarowi w zupełnej próżni. Nagle głowa Sama znika. Przywiera palcami rąk i stóp do ściany i mrużąc oczy, patrzy na dysk srebrnego światła między stopami. Wydaje jej się, że widzi pajęczynę lin i kabli.
— Sam?
— Schodź, aż zobaczysz drabinkę linową. Złap ją mocno, zobaczysz mnie.
Nogami do przodu, w za ciasnym plemnikowym skafandrze, Lisa wchodzi do centralnej komory Darnleya 285. Pod stopami ma sieć kabli i wyblinek porozpinanych pod pułapem komory. Łapiąc się odciągów, przechodzi po siatce ku Samowi Raineyowi, leżącemu twarzą w dół na linach.
— Nie patrz w dół — ostrzega Sam. — Jeszcze. Chodź tutaj i połóż się koło mnie. — Lisa Durnau układa się na brzuchu w plątaninie lin i spogląda w serce Tabernakulum.
Obiekt to idealna srebrzystoszara sfera. Jest wielkości niewielkiego domu i wisi dokładnie w środku ciężkości asteroidy, dwadzieścia metrów przed szybką czołową Lisy Durnau. Emituje równomierne, tępe, metaliczne światło. Gdy jej oczy przyzwyczajają się do chromowego poblasku, dostrzega w nim zmiany, falki światłocienia. Są nieznaczne, ale, przypatrzywszy się, widzi zderzające się i zlewające układy fal, generujące nowe prążki dyfrakcyjne, szare na szarym tle.
— Co będzie, jeśli coś tam upuszczę? — pyta.
— Każdy o to pyta — odzywa się w uchu Sam Rainey.
— No i?
— Sprawdź sama.
Jedynym przedmiotem, który można bezpiecznie odczepić, wydaje jej się jeden z identyfikatorów. Odczepia go od rzepa na piersi i puszcza między linami. Wyobrażała sobie, że zatrzepocze, tymczasem on spada prosto i równo przez ścisłą próżnię Darnleya 285. Odcina się przez moment na tle światła, potem znika w szarej powierzchni, jak rzucona do wody moneta. Po powierzchni rozchodzą się zmarszczki, zderzając się, zlewając, skręcając w chwilowe wiry i spirale. Spadł szybciej niż powinien, myśli. Zauważyła jeszcze jedno: nie wszedł do środka. Zanihilował, przechodząc przez powierzchnię. Rozpadł się.
— Grawitacja tam się zwiększa — stwierdza.
— Przy powierzchni jest około pięćdziesięciu g. Jak czarna dziura. Tylko że…
— …nie jest czarna. Więc… teraz głupie i oczywiste pytanie: co to jest?
Słyszy w interkomie, jak Sam nabiera powietrza, cedząc je przez zęby.
— Emituje fale elektromagnetyczne w widzialnym paśmie, ale to jedyna informacja, jaką od niego otrzymujemy. Wszystkie próby zdalnego badania po prostu zdychają. Oprócz tego światła, pod każdym innym względem jest czarną dziurą. Jasną czarną dziurą.
Tylko że nie jest, uświadamia sobie Lisa Durnau. Robi z waszymi radarami i rentgenami to, co z moją plakietką. Rozkłada je i anihiluje. Ale na co? Wtem czuje delikatną, przyjemną odrobinę mdłości w żołądku. To nie reakcja na grawitację, robak klaustrofobii, czy intelektualny lęk przed obcym i nieznanym. To uczucie, które pamięta z damskiej toalety na dworcu Paddington: poczęcie idei. Poranne mdłości przed narodzinami oryginalnej myśli.
— Mogę się bliżej przyjrzeć? — pyta.
Sam przetacza się po pajęczej sieci ku technikom, zbitym w gromadkę w chybotliwym gnieździe starych foteli lotniczych i owiniętych pasami poobijanych skrzyń z instrumentami. Postać o kobiecych ramionach i imieniu Daen na androgynicznej piersi podaje dyrektorowi Raineyowi wzmacniacz obrazu. On zaś zahacza go na hełmie Lisy i pokazuje jej, jak kręcić skomplikowanymi, małymi gałeczkami. Lisa zwiększa i zmniejsza zoom, kręci jej się w głowie — nie ma się tam na czym zogniskować. Wtem wpływa w jej pole widzenia. Skóra Tabernakulum buzuje aktywnością. Przypomina sobie lekcje biologii z podstawówki, gdzie podstawiało się pod kamerę szkiełko z wodą z kałuży, a na nim buzowało od mikroskopijnych potworów. Terkocze gałką, aż rozchwiany ruch Browna zamienia się we wzory i prawidłowości. To srebro to gazetowa szarość, złożona z czarno-białych atomów, nieustannie zmieniających się z czarnych w białe i odwrotnie. Powierzchnia Tabernakulum to kipiel fraktalnych wzorów, od powolnych, ciągnących się fal, po przelotnie wykluwające się szyki, które zderzają się i anihilują nawzajem, albo zlewają w większe, jeszcze bardziej krótkotrwałe formy, niknące jak ślady w komorze pęcherzykowej, rozkładające się na egzotyczne i nieprzewidywalne fragmenty.
Lisa Durnau kręci pokrętłem, aż na wyświetlaczu pojawia się „x 1000”. Rozmazane ziarno powiększa się do oszałamiającej czerni i bieli, wściekle migoczącej, setki razy na sekundę buchającej wzorami jak płomieniami. Rozdzielczości bardzo daleko do dobrej, lecz Lisa już wie, co by znalazła, gdyby mogła zejść jeszcze bardziej — prostą kratkę ze zmieniających się czarnych i białych kwadratów.
— Automaty komórkowe — szepcze, zawieszona nad fraktalnymi wirami, kreślącymi wzory, fale i demony, jak odwrotność Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej. Życie według Thomasa Lulla.
Lisa Durnau większość swojego życia spędziła w rozmigotanym, czarno-białym świecie automatów komórkowych. Dziadek Mac — porcja genów pełna szkocko-irlandzkich sprzeczności — pierwszy odkrył przed nią złożoność tkwiącą w z pozoru prostych układach kamieni na planszy do Otella. Kilka fundamentalnych zasad zamiany kolorów, zależnie od ilości sąsiadujących czarnych i białych kamieni i już na jej planszy budziły się i rosły koronkowe, barokowe wzory.
W sieci znalazła całe bestiariusze czarno-białych kształtów, pełzających, pływających, pikujących, rojących się na ekranie w osobliwym naśladownictwie życia. Piętro niżej pastor David G. Durnau w swoim pełnym teologicznych tomów gabinecie konstruował kazania dowodzące, że Ziemia ma osiem tysięcy lat, a kanion Kolorado wyrzeźbiły wody biblijnego potopu.
W ostatniej klasie szkoły średniej, gdy wszystkie koleżanki zostawiły ją dla Abercrombiego, Fitcha i chłopaczków na deskorolkach, zaczęła ukrywać swoją towarzyską nieporadność za ścianami ze lśniących lusterek automatów komórkowych. Jej praca dyplomowa, kojarząca subtelne kształty wygenerowane w komputerze z misternymi skorupkami okrzemków zdumiała nawet nauczyciela matematyki. Dostała się dzięki niemu na wymarzony kierunek. Była więc kujonem. Ale potrafiła szybko biegać.
Na drugim roku biegała już dziesięć kilometrów dziennie i próbowała przebić się przez powierzchniowy blichtr swoich czarno-białych, wirtualnych światów do funkującej linii basowej zasad pod spodem. Proste programy generujące skomplikowane zachowania — esencja hipotezy Wolframa-Friedkina. Nie miała wątpliwości, że wszechświat komunikuje się sam ze sobą, chciała jednak wiedzieć, co w splocie czasoprzestrzeni i energii narzucało kontrapunkt temu dialogowi. Chciała podsłuchać chińszczyznę szeptu Boga. Poszukiwanie oderwało ją od szachownicy Sztucznego Życia w powietrzne przestrzenie, gdzie grasowały smoki — kosmologię, topologię, M-teorię i jej dziedziczkę, teorię M-gwiazdy. Łapała w każdą dłoń po wszechświecie ludzkiej myśli, zderzała je ze sobą i patrzyła, jak iskrzą i płoną.
Życie. Gra w życie.
— Mamy parę teorii — mówi Sam Rainey. Trzydzieści sześć godzin wspomaganego prochami snu później, Lisa Durnau znajduje się na ISS. Ona, Sam i Federalna, Daley, tworzą elegancką, kulturalną koniczynkę w nieważkości, nieświadomie powielając stalowy symbol wskazujący drogę do środka Darnleya 285. — Przypomnij sobie, jak rzuciłaś identyfikator.
— To idealny nośnik rejestrujący — mówi Lisa. — Wszystko, z czym wchodzi w kontakt, digitalizuje na czystą informację. — Jej imię i nazwisko jest teraz jego częścią. Nie do końca wie, jak się z tym czuje. — No właśnie, wszystko zbiera, ale cokolwiek kiedyś wypuścił? Jakiś przekaz albo sygnał?
Wychwytuje jakiś przekaz albo sygnał pomiędzy Samem i Daley. Daley mówi:
— Zaraz o tym powiem, ale najpierw Sam przedstawi krótki rys historyczny.
Sam mówi:
— Powiedziała historyczny, ale on jest archeologiczny. A właściwie nawet taki okres jest za krótki. Perspektywa jest kosmologiczna. Robiliśmy badania izotopowe.
— Wiem to i owo o paleontologii, nauką mi oczu nie zamydlisz.
— Nasza tablica produktów rozpadu U238 datuje go na siedem miliardów lat.
Lisa Durnau jest córką duchownego i nie lubi brać imienia Pana Boga nadaremno, ale teraz wyrywa jej się krótkie, pełne szacunku „Jezus”. Eony Alterre, mijające jak jeden wieczór, dały jej poczucie zamierzchłej przeszłości. Ale rozpad izotopów radioaktywnych sugeruje przeszłość najgłębszą ze wszystkich, otchłań przeszłości i przyszłości. Darnley 285 jest starszy niż Układ Słoneczny. Nagle uświadamia sobie, że jest ledwie strzępem chrząstek i nerwów grzechoczącym w puszce po kawie pośrodku nicości.
— A właściwie to czemu — pyta ostrożnie — chcieliście mi to powiedzieć najpierw?
Daley Suarez-Martin i Sam Rainey popatrują po sobie. Lisa Durnau zdaje sobie sprawę, że to właśnie są ludzie, na których jej państwo będzie musiało polegać podczas pierwszego kontaktu z obcymi. Nie superbohaterowie, nie supernaukowcy, nie supermanagerowie. W ogóle nie super-ktokolwiek. Pospolici naukowcy i urzędnicy państwowi. Posuwający się krok za krokiem, na bieżąco wymyślający rozwiązania. Największe z ludzkich bogactw: zdolność improwizacji.
— Nagrywaliśmy powierzchnię Tabernakulum w zasadzie od pierwszego dnia — mówi Sam Rainey. — Trochę zajęło, nim wpadliśmy, że aby wyizolować układy, trzeba puścić kamerę na piętnaście tysięcy klatek na sekundę. I zleciliśmy analizę tego.
— Żeby spróbowała ustalić reguły tego automatu.
— Chyba nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli powiem, że w tym kraju nie ma mocy przetwarzania, żeby to zrobić.
Ten kraj, myśli Lisa Durnau, orbitując w piątym punkcie Lagrange'a. Załatwiony przez własną Ustawę Hamiltona. Mówi:
— Potrzeba by wysokopoziomowych aeai do rozpoznawania wzorców, co, pewnie z 2,8 albo i lepiej?
— Na świecie jest paru specjalistów od kryptoanalizy i rozpoznawania wzorców — odpowiada Daley Suarez-Martin. — Niestety, nie mieszkają w najstabilniejszym politycznie miejscu.
— Więc nie potrzebujecie mnie, żeby znaleźć sobie kamień z Rosetty. To po co wam jestem potrzebna?
— Parę razy otrzymaliśmy niekontrowersyjny, rozpoznawalny wzór.
— Ile razy?
— Trzy, w trzech kolejnych kadrach. Trzeciego lipca tego roku. To jest pierwszy z nich.
Daley podsuwa Lisie dużą, błyszczącą odbitkę formatu dwadzieścia na trzydzieści. W szarym na szarym jest wytrawiona twarz kobiety. Rozdzielczość automatu komórkowego jest wystarczająco duża, by oddać delikatnie zdziwioną minę, lekko rozchylone usta, nawet błysk zębów. Jest młoda, ładna, nieokreślonej rasy; zamrożonym w czasie bielom i czerniom udało się uchwycić znużone zmarszczenie czoła.
— Wiecie, kto to jest?
— Domyślasz się, że ustalenie tego to priorytet numer jeden — mówi Daley. — Przepytaliśmy FBI, CIA, Skarbówkę, bazy Ubezpieczeń Społecznych i paszportowe. Zero wyników.
— Nie musi być Amerykanką — zauważa Lisa Durnau.
Daley wydaje się tym autentycznie zaskoczona. Następną odbitkę podaje jej odwróconą. Lisa przekręca arkusz papieru i instynktownie wyciąga rękę, żeby się czegoś złapać, żeby nie upaść. Tylko, że tutaj wszystko razem spada, cały czas.
Zmienił okulary, przystrzygł brodę do paska krótkiej szczeciny; odrosły mu włosy i stracił mocno na wadze, ale małe szare komóreczki uchwyciły sardoniczną, skrępowaną, mówiącą „zabierzcie ten aparat” minę.
Thomas Lull.
— O rany boskie — sapie.
— Zanim cokolwiek powiesz, zerknij na ten ostatni.
Daley puszcza zdjęcie swobodnie, obramowane przez kosmos.
Ona. To jej twarz, narysowana srebrem, ale wystarczająco wyraźna, by dostrzec dołki na policzkach, kurze łapki wokół oczu, krótszą, bardziej sportową fryzurę, i wyraz twarzy, którego nie może odczytać: otwarte usta, wytrzeszczone oczy, napięte mięśnie. Strach? Lęk? Ekstaza? To niemożliwe, niewiarygodne, to wariactwo. To wariackie wariactwo i w dodatku przedstawia ją. Lisę Leonie Durnau.
— Nie — mówi powoli Lisa. — Wymyśliliście to, to te prochy, co nie? Jestem nadal na wahadłowcu. To w mojej głowie, nie? No, powiedzcie mi.
— Lisa, zapewniam, że nie cierpisz na żadne poprzelotowe halucynacje. Nie pokazuję ci fałszywek ani symulacji. Po co miałabym? Ciągnąć cię tak daleko, a potem pokazywać fałszywe zdjęcia?
Ten uspokajający ton. Ta MBA-owa, federalna gadka. Spokój. Zachowaj spokój. Wszystko jest pod kontrolą. Bądź rozsądna, w obliczu najbardziej nierozsądnej rzeczy we wszechświecie. Trzymając się jedną dłonią paska siatki pokrywającego pikowaną powłokę centralnej piasty stacji ISS, Lisa Durnau rozumie, że to wszystko było łańcuchem jeszcze cięższych i większych nierozsądnych ogniw, od momentu, kiedy ludzie w garniturach pojawili się u niej w gabinecie. Albo i wcześniej; od chwili, gdy jej twarz wyłoniła się z kotłowaniny kratek, bez jej wiedzy, bez jej zgody — kiedy Tabernakulum ją wybrało. Wszystko jest predestynowane przez to coś w kosmosie.
— Nie wiem! — krzyczy. — Nie wiem czemu… on sieje szumem, a potem nagle pokazuje moją twarz. Nie wiem, rozumiecie? Nie prosiłam go, nie chciałam tego, nie mam z tym nic wspólnego, jasne?
— Lisa. — Znów ten kojący ton.
To ona, ale taka, jakiej nigdy dotąd nie widziała. Nigdy nie miała takiej fryzury. Lull też nigdy tak nie wyglądał. Starszy, swobodniejszy, mający więcej poczucia winy. I ta dziewczyna — nigdy jej nie spotkała, ale wie, że to się na pewno stanie. Bo patrzy na migawkę z własnej przyszłości, zrobioną siedem miliardów lat temu.
— Lisa — powtarza po raz trzeci Daley Suarez-Martin. Trzeci raz, jak święty Piotr. Trzeci raz równa się zdradzie. — Powiem ci, co chcemy, żebyś zrobiła.
Lisa Durnau bierze głęboki oddech.
— Wiem, co to będzie — odpowiada. — Znajdę go. Bo nic innego nie potrafię, prawda?
Ziemia trzyma statek o lekkim kadłubie w mocnym uścisku. Mijają trzy minuty — Lisa liczyła sekundy — odkąd ostatni raz odpalały silniczki manewrowe. Aeai już się zdecydowała, teraz wszystko zależy od prędkości i ciążenia. Lisa, zwrócona plecami w dół, krzyczy na krawędzi atmosfery, zamknięta w skorupce, która wciąż kojarzy jej się z odbajerzonym wyciskaczem do cytrusów, tylko że teraz, przy temperaturze kadłuba dochodzącej do trzech tysięcy, to skojarzenie nie jest już tak zabawne, jak na Canaveral. Jedna cyferka w tę czy w tamtą i rzadkie powietrze zmienia się w lity mur, od którego rykoszetujesz prosto w kosmos i nie ma kto cię złapać, zanim wyczerpie się klima, albo zmieniasz się w ognistą kulę i kończysz jako szczypta przyprawionych węglową sadzą tytanowych jonów.
Kiedy jeszcze była nastolatką, w nocy, sama w pokoju w internacie, pośród hałaśliwych rur, wywołała u siebie najsilniejszy stan lękowy w życiu, wyobrażając sobie, jak to będzie, kiedy umrze. Zacinający się oddech. Coraz silniejsza panika, gdy serce walczy o krew. Podchodząca ze wszystkich stron czerń. Świadomość tego, co się dzieje, świadomość, że niczego nie można powstrzymać i że po tej ostatniej, nic niewartej, nędznej chwili przytomności, nie będzie już nic. I to właśnie stanie się z Lisą Durnau. Żadnej ucieczki. Żadnego wyjścia. Wyrok śmierci jest nieodwołalny. Obudziła się z żołądkiem skutym lodem, sercem zdławionym od pewności. Dźgnęła palcem wyłącznik światła i próbowała myśleć coś pozytywnego, jasnego, coś o facetach, o bieganiu, jaki wybierze sobie temat pracy semestralnej i gdzie pójdzie z koleżankami w piątek na lunch, lecz wyobraźnia uporczywie wracała do tego okropnego, przewspaniałego lęku, jak kot, co rzyga i rzyga.
Podczas wejścia w atmosferę jest podobnie. Próbuje myśleć pozytywnie, jasno, ale ma do wyboru tylko złe rzeczy, a najgorsze z nich jest na wyciągnięcie ręki, za wyściełaną, siatkową ścianą, podgrzewa ją do temperatury krematorium. Przepala się przez prochy uspokajające. Przepala wszystko. Jesteś kobietą, która spadła na ziemię.
— Spokojnie, nic takiego, drobna asymetria powłoki plazmowej. — Sam Rainey leży przypięty do leżanki przeciążeniowej numer dwa. Jest weteranem, latał na górę i w dół kilkanaście razy, Lisa wyczuwa jednak ściemę.
Rozprostowuje palce zaciśnięte na podłokietniku, dotyka serca w geście chwilowej pociechy. W kieszeni na piersi czuje ten płaski, kwadratowy przedmiot z wypisanym jej nazwiskiem.
Kiedy znajdzie Thomasa Lulla, ma mu pokazać zawartość tej kieszeni — kość pamięci zawierającą wszystkie fakty i spekulacje dotyczące Tabernakulum. Ma tylko przekonać go, żeby przyłączył się do projektu badawczego. Swego czasu był najbardziej znanym, eklektycznym, wizjonerskim i wpływowym uczonym-myślicielem. Z jego zdaniem liczyły się i rządy, i gospodarze talk-shows. Jeśli ktokolwiek może mieć wizję, sen, wyobrażenie, czym jest Tabernakulum, jeśli ktokolwiek może rozszyfrować jego przekaz, to właśnie Thomas Lull.
Ta kość jest jednocześnie guru. Ma specjalną moc — umie analizować obraz z dowolnych kamer, publicznych, czy prywatnych systemów bezpieczeństwa, pod kątem znajomych twarzy. Sprzęt jest tak cenny, że po godzinie z dala od zapachu ciała Lisy Durnau rozłoży się na maź proteinowych obwodów. Instrukcja mówi, że trzeba uważać z prysznicami, pływaniem i trzymać go przy sobie podczas snu. Jej jedyny trop to niepotwierdzony fakt zaobserwowania Thomasa Lulla trzy i pół roku temu w Kerali w południowych Indiach. Objawienie Tabernakulum wisi na jednej, niepotwierdzonej plotce zasłyszanej od studenta-turysty. Ambasady i konsulaty postawiono w stan „Udzielić wszelkiej pomocy”. Przydzielono jej kartę na wydatki — nie ma limitu, ale Daley Suarez-Martin, która już zawsze, na Ziemi, czy na orbicie, będzie jej opiekunem, chciałaby dostać jakieś rozliczenie wydatków.
Mały, popychany światłem stateczek twardo uderza w atmosferę, pięść grawitacji wciska Lisę głęboko w żelową leżankę, wszystko zaczyna się trząść, grzechotać i kiwać. Boi się bardziej niż kiedykolwiek i zupełnie, najzupełniej nie ma się czego złapać. Wyciąga rękę. Sam Rainey chwyta ją. Jego łapa w rękawicy jest wielka, ma kształt rodem z kreskówki i jest jedynym punkcikiem stabilności w rozpadającym się, rozdygotanym świecie.
— Kiedyś! — krzyczy Sam, trzęsącym się głosem. — Kiedyś! Jak wylądujemy! Może! Byśmy! Poszli! Na piwo! Czy coś!
— No pewnie! I w ogóle! — pojękuje Lisa Durnau, spadając na centrum Kennedy'ego i ciągnąc za sobą przez prerie Kansas długi, przepiękny warkocz plazmy.
Po czym Thomas Lull poznał, że jest antyamerykański: nie cierpi samochodów, za to uwielbia pociągi, indyjskie pociągi, olbrzymie, jakby naraz przeprowadzał się cały naród. Napawa się przyjemną sprzecznością, że są hierarchiczne i demokratyczne zarazem, tworzą tymczasową wspólnotę z ludzi skupionych na czas podróży i wtedy istotną, ale rozpraszającą się jak poranna mgiełka, z chwilą przyjazdu do stacji docelowej. Każda podróż to pielgrzymka, a Indie to państwo pielgrzymów. Rzeki, wielkie arterie szos, pociągi — świętości dla licznych narodów Indii. Od tysięcy lat przepływali po tym ogromnym romboidalnym lądzie. Wszystko płynie rzeką, spotyka się na krótko, podróżuje razem, potem się rozpierzcha.
Zachodnia myśl buntuje się przeciw temu. Zachodnia filozofia myśli kategoriami samochodu. Swoboda ruchu. Samodzielne sterowanie. Indywidualny wybór, środek wyrazu, seks na tylnym siedzeniu. Wielkie samochodowe społeczeństwo. W całej literaturze i muzyce pociągi służyły za narzędzia losu, ślepo i nieodwołalnie wiozące indywidualności na śmierć. Pociągi podjeżdżały przez podwójną bramę Auschwitz, prosto pod szopy z prysznicami. Indie nie tak rozumieją pociągi. Nie chodzi o to, gdzie cię wiezie niewidoczna lokomotywa — liczy się to, co zobaczysz z okna, co powiesz swoim współpasażerom, wszyscy bowiem podróżujecie razem.
Śmierć to gigantyczny, zatłoczony dworzec, pełen ledwo słyszalnych zapowiedzi dalszych połączeń, nowych linii, nowych podróży. Stacja przesiadkowa.
Pociąg z Thiruvananthapuram przeciska się przez plątaninę torów na wielki dworzec. Smukłe śatabdi wiją się po zwrotnicach ku liniom przelotowym. Długie podmiejskie pociągi wloką się z wyciem, drzwi i stopnie obwieszone gronami pasażerów, zatłoczone dachy, ręce powystawiane przez okna, więźniowie przyziemności. Mumbai. Zawsze napawał Lulla odrazą. Na tym niegdysiejszym archipelagu siedmiu aromatycznych wysp mieszka dwadzieścia milionów ludzi i właśnie zaczyna się wieczorny szczyt. Centrum Mumbaju to największy budynek na świecie — centra handlowe i osiedla mieszkalne, biura i miejsca rozrywki stopione w jednego, wielorękiego, wielogłowego demona. W jego sercu gnieździ się dworzec Chattrapati Shivaji, kamień żółciowy wiktoriańskiego przepychu i arogancji, teraz całkowicie przykryty kopułą centrów handlowych i biurowców, jak ropucha uwięziona w wapieniu. Chattrapati Shivaji ani przez chwilę nie stoi nieruchomo i cicho. To miasto w mieście. Są kasty, które się przechwalają, że występują tylko tutaj; są rodziny, które wychowały pokolenia pomiędzy peronami, torami i filarami z czerwonej cegły, nigdy niewidzącymi światła dziennego. Stopy pięciu milionów pielgrzymów codziennie depczą po marmurze z czasów Radźu. Są doglądani przez całe miasta bagażowych, handlarzy, kanciarzy, sprzedawców ubezpieczeń i odczytywaczy horoskopów.
Lull i Aj wysiadają na peron pomiędzy rodzinami i bagażem. Zgiełk jest jak napad. Zapowiedzi pociągów to nieczytelne porykiwania z głośników. Bagażowi zbiegają się do białych twarzy — po ich torby wyciąga się dwadzieścia dłoni. Chudy facet w czerwonej kamizelce Maratha Rail z postawionym kołnierzem unosi torbę Aj. Jej ręka, szybka jak nóż, unosi się i zatrzymuje go. Aj przekrzywia głowę, patrzy mu w oczy.
— Nazywasz się Dheeraj Tendulkar i siedziałeś za kradzież.
Nibybagażowy odskakuje jak ukąszony.
— Sami sobie poniesiemy. — Thomas Lull bierze Aj za łokieć, prowadzi ją jak pannę młodą przez ciżbę twarzy i zapachów. W tłumie jej wzrok przeskakuje od twarzy do twarzy.
— Nazwiska. Tyle nazwisk, za dużo, żeby je odczytać.
— Dalej nie rozumiem, jak to jest z tymi bogami — mówi on.
Czerwone kamizelki otaczają fałszywego bagażowego. Podniesione głosy, krzyk.
Śatabdi do Varanasi odjeżdża za godzinę. Thomas Lull znajduje azyl w kawiarni z globalnej sieci. Płaci zachodnią cenę za dwa kartonowe wiaderka z drewnianym mieszadełkiem. Coś ściska go w piersi, somatyczna reakcja astmatyka na to klaustrofobiczne, bezlitosne miasto w mieście. Przez nos. Oddychaj przez nos. Usta do gadania.
— Strasznie podła kawa, nie wydaje ci się? — pyta Aj.
Thomas Lull wypija ją i nie odzywa się słowem, obserwuje przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi, strugę ludzi pędzących w pielgrzymce. A pośród nich człowiek kierujący się w ostatnie miejsce, w które powinien iść człowiek w jego wieku i o jego poglądach — w stronę brudnej wojenki o wodę. Ale wabi go tajemnica; to szaleństwo i lekkomyślne uczynki w czasach, gdy spodziewasz się już tylko szumiącego w szpiku kostnym uniwersalnego mikrofalowego tła.
— Aj, pokaż mi jeszcze raz to zdjęcie. Muszę ci coś powiedzieć.
Ale jej tu nie ma. Przenika przez tłum jak duch. Ludzie rozstępują się przed nią i gapią. Thomas Lull ciska pieniądze na stół, nurkuje za nią, opędzając się od łapiących za torby bagażowych.
— Aj! Nasz pociąg stoi tam!
Idzie dalej, nie słysząc. Jest Madonną Dworca Chattrapati Shivaji. Pod wyświetlaczem z pociągami na dhuri siedzi rodzina, popija herbatę z termosów: matka, ojciec, babka, dwie wczesnonastoletnie córki. Aj podchodzi do nich, niespieszna, niepowstrzymana. Jedno za drugim unoszą wzrok, czując, że zwraca się na nich uwaga całego dworca. Aj staje. Thomas Lull staje. Stają drepcący za nim bagażowi. Thomas Lull czuje na jakimś kwantowym poziomie, że zatrzymują się też wszystkie pociągi, bagażówki i lokomotywy manewrowe, zamiera każdy pasażer, maszynista i strażnik, każdy sygnał, znak i tablica zawisa między jednym stanem a drugim. Aj kuca obok przerażonej rodziny.
— Muszę wam coś powiedzieć: jedziecie do Ahmedabadu, ale on po was nie wyjdzie. Ma kłopoty, został aresztowany. Poważna sprawa, kradzież motoru. Trzymają go na komisariacie w dzielnicy Surendragar, numer GBZ16652. Będzie mu potrzebny prawnik. Jedna z najlepszych firm od prawa kryminalnego w Ahmedabadzie to Azad and Sons. Macie szybszy pociąg, za pięć minut z dziewiętnastego peronu. Tylko trzeba się przesiąść w Surat. Jeśli się pośpieszycie, jeszcze go złapiecie. Lećcie!
Lull chwyta ją za ramię. Aj odwraca się; widzi w jej oczach emocje, które budzą lęk, ale tę chwilę już przełamał. Zdenerwowana rodzina różnie reaguje na strach: ojciec chęcią walki, matka chęcią ucieczki, babka unosi dłonie w modlitwie, córki usiłują pozbierać sprzęty od herbaty. Po dhuri rozprzestrzenia się gorąca, mokra plama rozlanego ćaju.
— Prawdę mówi! — woła Thomas Lull, odciągając Aj. Teraz nie stawia oporu, ołowiana, jak dziewczyny, które odprowadzał z imprez na plaży, potykające się po piasku, te w złej podróży. — Ona zawsze mówi prawdę. Jak mówi „lećcie”, to lećcie.
Dworzec Chattrapati Shivaji wypuszcza powietrze i wraca do swojego półgłośnego krzyku.
— Co ci, kurwa, strzeliło do głowy? — mówi Lull, pospiesznie holując ją na peron piąty, gdzie już zapowiadano odjazd śatabdi Mumbai-Varanasi Raj, długiej, krzywej, zielono-srebrnej szabli lśniącej w dworcowych reflektorach. — Co im powiedziałaś? Mogłabyś ich namówić do czegokolwiek, co tylko byś zechciała.
— Jechali do syna, ale on znalazł się w tarapatach — wyjaśnia słabiutko. Lull się zastanawia, czy nie zemdleje.
— Tędy, sir, tędy! — bagażowy przeprowadza ich przez tłum. — Ten wagon ten wagon! — Thomas Lull płaci mu jak za zboże, żeby zaprowadził Aj na miejsce.
Mają zarezerwowany dwuosobowy półprzedział, oświetlony lampką, intymny. Nachylając się w stożek światła, Lull pyta:
— Skąd ty to wszystko wiesz?
Nie chce na niego spojrzeć. Obraca głowę, wtula w miękki zagłówek. Twarz ma barwę popiołu. Thomas Lull poważnie obawia się, że zaraz będzie miała kolejny atak astmy.
— Widziałam, bogowie…
Rzuca się naprzód, ujmuje jej sercowatą twarz w obie dłonie, odwraca, żeby spojrzała na niego.
— Nikt tak nie potrafi, oszukujesz.
Dotyka jego rąk. Lull czuje, jak się odsuwają.
— Mówiłam ci. Widzę wokół ludzi coś jakby aureolę. Różne rzeczy o nich — kim są, gdzie jadą, na jaki pociąg mają bilet. Tak jak ci, jechali do syna, ale on by nie przyszedł. I tyle, a oni by nie wiedzieli, siedzieliby na tym dworcu, czekali i czekali, pociągi by przyjeżdżały, odjeżdżały, może ojciec w końcu pojechałby pod jego adres, ale tam wiedzieliby tylko, że wyszedł rano do pracy i mówił, że później idzie po nich na dworzec, więc poszliby na policję i tam dowiedzieli się, że aresztowano go za kradzież motoru i że muszą zapłacić kaucję, i nie mieliby pojęcia, do kogo się zwrócić, żeby go wyciągnąć.
Thomas Lull opada ciężko na siedzenie. Przegrał. Jego gniew, jego tępy jankeski racjonalizm zawodzi w obliczu prostych słów tej dziewczyny.
— A ten syn marnotrawny, jak on ma na imię?
— Sanjay?
Zamykają się automatyczne drzwi. Gdzieś z przodu przez zgiełk stacji przebija się ostry dźwięk gwizdka.
— Masz to zdjęcie? Pokaż mi to zdjęcie, co wtedy, na łodzi.
Pociąg cicho i gładko zaczyna się poruszać. Dworcowi handlarze i odprowadzający dotrzymują mu kroku, licząc na ostatnią sprzedaż albo ostatniego buziaka. Aj wyciąga palmera na stolik.
— Nie powiedziałem ci prawdy — mówi Lull.
— Zapytałam cię. Powiedziałeś: „Jacyś turyści. Pewnie mają dokładnie takie samo zdjęcie”. To nieprawda?
Elektryczny ekspres podskakuje na złączach, z każdym metrem nabierając szybkości. Rzuca się w tunel, oświetlony niesamowitym światłem iskier z trakcji.
— To prawda. Byli turystami, wszyscy byliśmy, tylko że ja ich znam. Znałem ich od lat. Na tyle dobrze, że razem pojechaliśmy do Indii. Nazywają się Jean-Yves i Anjali Trudeau; są teoretykami sztucznego życia z uniwersytetu w Strasburgu. On Francuz, ona Hinduska. Liczący się naukowcy. Kiedy ostatni raz się z nimi kontaktowałem, myśleli o przeprowadzce na University of Bharat, żeby mieć bliżej do sundarbanów. Bo sądzili, że właśnie tam robi się naprawdę nowe badania, nie przejmując się Ustawą Hamiltona ani licencjonowaniem aeai. I chyba faktycznie się tu przenieśli, ale to nie są twoi prawdziwi rodzice.
— Bo co? — pyta Aj.
— Dwa powody. Po pierwsze, ile ty masz lat? Osiemnaście? Dziewiętnaście? Cztery lata temu, kiedy ich widziałem, nie mieli dziecka. Ale naprawdę decydująca jest druga kwestia: Anjali od urodzenia nie ma macicy. Jean-Yves mi powiedział. Nigdy nie mogła mieć dzieci, nawet in vitro. Nie może być twoją biologiczną matką.
Śatabdi wypada z podziemi miasta na światło. Nad stolikiem nachyla się zza okna rozległa złota płaszczyzna. Fotochemiczny mumbajski smog obdarzył miasto hollywoodzkimi zachodami słońca. Wiecznotrwała brunatna mgiełka przydaje zikkuratom apartamentowców eteryczności świętych gór. W tył migają bramy słupów trakcyjnych; Thomas Lull patrzy, jak migocą na twarzy Aj, próbuje odczytać jej emocje, reakcje za oślepiającą, złotą maską. Ona zamyka oczy. Lull słyszy wdech. Aj unosi wzrok.
— Profesorze Lull, odczuwam teraz kilka silnych i nieprzyjemnych emocji. Opiszę je po kolei. Choć znajduję się we względnie nieruchomej pozycji, czuję zawrót głowy, jakbym spadała; nie w sensie fizycznym, ale wewnątrz. Czuję także mdłości i coś, co można by określić słowem „pustka”. Czuję odrealnienie, jakby to, co jest teraz, nie działo się naprawdę, lecz śniło mi się, w łóżku w hotelu w Thekkady. Czuję wstrząs, jakby zadano mi fizyczny cios. Wyobrażam sobie, że fizyczna materia świata jest krucha i delikatna, że w każdej chwili mogę spaść przez nią w pustkę, a jednocześnie czuję, że przez głowę przelatuje mi tysiąc myśli naraz. Pan profesor może wyjaśnić moje sprzeczne emocje?
Szybkie indyjskie słońce zachodzi, barwiąc twarz Aj na czerwono, jakby była wyznawczynią Kali. Ekspres leci przez rozległe bastilandy Mumbaju. Thomas Lull mówi:
— Każdy to czuje, gdy jego życie okazuje się kłamstwem. To gniew, poczucie zdrady, dezorientacja, utrata, strach, uraza i ból, ale to wszystko tylko nazwy. Dla emocji nie ma innego języka niż same emocje.
— Czuję, że łzy napływają mi do oczu. Bardzo dziwne.
Wtem głos Aj się załamuje. Lull odprowadza ją do toalety, żeby obce emocje mogły się wydostać, z dala od wzroku pasażerów. Wróciwszy do siedzenia, woła stewarda i zamawia butelkę wody. Nalewa szklankę, dodaje silnego uspokajacza ze swojej małej, ale skutecznej podróżnej apteczki i zachwyca się prostą złożonością falek na jej powierzchni, wzbudzanych przez przenoszone od kół drgania. Gdy Aj wraca, przesuwa ku niej drżącą szklankę, zanim zdąży wykrztusić kolejne pytania. Ma już aż nadto swoich.
— Duszkiem.
Uspokajacz zaraz zaczyna działać. Aj mruga jak pijana sowa, zwija się na siedzeniu w koci kłębek, na ile pozwala miejsce. I już jej nie ma. Ręka Thomasa Lulla wędruje do tilaki, zatrzymuje się. Byłoby to równie monstrualne naruszenie godności, jak wsunięcie tej dłoni z przodu w jej luźne, szare, wiązane w talii spodnie. Jednak dopiero w tej sekundzie werbalizuje tę myśl.
Dziwna dziewczyna, zwinięta na siedzeniu jak patykowata dziesięciolatka. Powiedział jej prawdę, która rozorałaby każde serce, a ona potraktowała ją jak filozoficzną hipotezę. Jakby dla niej też była obca, nowa. Nie z tej ziemi. Czemu jej powiedział? Aby zniszczyć złudzenia, a może dlatego, że wiedział, jak zareaguje? Aby zobaczyć wyraz jej twarzy, kiedy usiłuje zrozumieć, co przeżywa jej ciało? Zna to zalęknione zakłopotanie z twarzy plażowych dzieciaków, kiedy budzą się u nich emocje wytworzone na macierzach białkowych procesorów cyberabadów. Emocje zbędne ich ciałom, emocje, dla których nie posiadają odpowiedników, przeżywają je, ale nie mogą zrozumieć. Uczucia z innego świata.
Ma dużo pracy. Gdy ekspres zaczyna pędzić przez stepowiejące, oczyszczające pustkowia Narmady, tnąc noc między wsiami, miasteczkami i martwymi od suszy lasami, myśl Thomasa Lulla robi rozbieg. Tak to w domu nazywała Lisa Durnau — myślenie o niebieskich migdałach, kiedy siedzi się i pozwala umysłowi wędrować po najdalszych rubieżach tego co możliwe. Taką pracę lubi najbardziej i jest to u starego poganina, Thomasa Lulla, przeżycie najbliższe duchowości. Sama esencja duchowości — myśli. Bóg to nasze jaźnie, prawdziwe, przedświadome jaźnie. Jogini wiedzieli to od tysiącleci. Rozpracowywanie idei nigdy nie jest tak ekscytujące, jak sam płomień kreacji, moment ognistego rozbłysku, kiedy naraz wiesz wszystko. Obserwuje Aj, a koncepcje koziołkują, zderzają się, rozpryskują i skupiają ponownie, ściągane intelektualną grawitacją. Z czasem skleja się w nowy świat, lecz jest ich już wystarczająca liczba, by Thomas Lull mógł domyślać się jego natury. I zaczyna się bać. Pociąg pędzi dalej, opływowym dziobem fałdując noc w falę dziobową, pożerając w każdą godzinę dwieście osiemdziesiąt kilometrów Indii. Wyczerpanie walczy z intelektualną ekscytacją i w końcu wygrywa. Thomas Lull zasypia. Budzi się tylko na krótki przystanek w Jabalpurze, gdzie celnicy Awadhów dokonują zdawkowej kontroli granicznej. Zerka na niego dwóch facetów w czapkach z daszkiem. Aj śpi dalej, głowa wtulona w ramiona. Biały człowiek i zachodnia kobieta. Nic nagannego. Lull znów zasypia, wzdrygając się i budząc tylko raz, na nagły stukot kół pod podłogą. Zapada w długi i spokojny sen, przerwany nieprzewidzianym w rozkładzie szarpnięciem, które wyrywa go z nieświadomości, gwałtownie rzucając na stolik.
Z półek na górze sypie się bagaż. W przejściu przewracają się pasażerowie. Krzyki zlewają się w paniczny jazgot. Śatabdi mocno szarpie, jeszcze raz; z piskiem i dygotem gwałtownie hamuje. Głosy osiągają punkt kulminacyjny i milkną. Pociąg staje bez ruchu. Głośniki krótko trzeszczą i cichną. Wiejska noc jest nieprzenikniona, spowijająca, joniczna. Zdaje mu się, że widzi dalekie światła samochodu i inne, podskakujące jak pochodnie. Teraz sypią się pytania: „Wszyscy cali, co się stało?”.
Aj mamrocze coś, rusza się. Uspokajacz jest mocniejszy niż myślał Lull. Uświadamia sobie teraz przybliżającą się wzdłuż pociągu ścianę głosów i smród palonego poliwęglanu dobiegający z przewodów klimatyzacji. Jedną ręką łapie torbę Aj, drugą stawia ją na nogi. Aj mruga powoli.
— Wstajemy, śpiąca królewno. Mamy nieplanowaną wysiadkę.
Wyciąga ją, wciąż półprzytomną, w przejście, łapie torby i pcha wszystko ku tylnym przesuwnym drzwiom. Za nim, czarne panoramiczne okno eksploduje pianą szklanych kosteczek, do środka wlatuje betonowy blok z przyczepioną liną. Odbija się od stołu, trafia w kobietę po drugiej stronie przejścia. Ta pada, ze zmiażdżonego kolana tryska krew. Ciżba uciekających pasażerów potyka się o nią i pada. Już nie żyje, uświadamia sobie Thomas Lull z okropnym, sięgającym do głębi chłodem. Ta kobieta i każdy inny, kto upadnie pod tą falą.
— Ruszaj się, kurwa! — Przepycha oszołomioną Aj przejściem, dając jej klapsy w tyłek. Przez wybite okno mignęły mu płomienie; płomienie i twarze. — Dawaj dawaj dawaj. — Za nimi tworzy się potworny zator. Pierwsze, zwiadowcze pasma dymu wykradają się z kratek wentylacyjnych i spod drzwi do wcześniejszego wagonu. Głosy narastają, tworząc chór przerażenia.
— Do mnie! Do mnie! — wrzeszczy Sikh-steward w kolejarskim mundurze, stojący na stole przy drzwiach do wnętrza wagonu. — Po kolei, proszę się nie pchać, mamy dużo czasu. Pan. Teraz pan. Pani. — Swoją kartą magnetyczną zamienia suwane drzwi w śluzę. Po jednej rodzinie.
— Co się tu, kurna, dzieje? — pyta Thomas Lull, dochodząc na początek kolejki.
— Bharaccy karsewakowie podpalili pociąg — odpowiada cicho steward. — Proszę nic nie mówić. Proszę przechodzić.
Thomas Lull przepycha Aj na platformę wagonu, zerka w ciemność na zewnątrz.
— Ja pierdolę. — Małe obozowisko oszołomionych, wystraszonych pasażerów i ich bagaży otacza pierścień ognia. Po parudziesięciu latach pracy z automatami komórkowymi Thomas Lull umie sprawnie, jednym rzutem oka, oceniać liczby. Jest ich tam z pięciuset, z pochodniami. Od czoła pociągu niosą się iskry; pomarańczowy dym, świecący w tym półmroku, ewidentny znak, że pali się plastik. — Zmiana planów. Tu nie wysiadamy.
— Co się stało, co się dzieje? — pyta Aj, gdy Lull otwiera na siłę drzwi do następnego wagonu. Ten już jest na wpół pusty.
— Zatrzymali pociąg, jakiś protest Shivaji.
— Shivaji?
— Myślałem, że ty wszystko wiesz. Hinduskich fundamentalistów. Ostatnio trochę się na Awadh wkurwili.
— Strasznie agresywnie gadasz — rzuca Aj, a Lull nie wie, czy to koniec uspokajaczy, czy początek jej dziwacznej mądrości. Lecz łuna na zewnątrz się nasila, słyszy też łomot i rozpryskiwanie się przedmiotów, którymi obrzucają trupa pociągu.
— Bo się bardzo boję — odpowiada Thomas Lull. Popycha Aj w kolejne drzwi otwarte w noc. Nie chce, żeby usłyszała wrzaski i trzaski, w których domyśla się strzałów z lekkiej broni. Wagony są już prawie puste, przeciskają się przez jeden, dwa, trzy, wtem pociąg przeszywa potężny dreszcz i grzmot, omal ich nie przewracając. — Jezus — odzywa się Thomas Lull. To pewnie wybuchła lokomotywa. Tłuszcza na zewnątrz wiwatuje. Thomas Lull i Aj brną dalej w tył pociągu. W czwartym wagonie spotykają wytrzeszczonego kontrolera biletów Maratha Rail.
— Sir, dalej nie można.
— Idę, choćby i po pana trupie.
— Sir sir, pan nie rozumie. Drugi koniec też podpalili.
Thomas Lull wybałusza oczy na konduktora w eleganckim garniturze. Tym razem to Aj go odciąga. Gdy docierają do przejścia między wagonami, dym przeciska się już między uszczelkami drzwi. Gasną światła. Thomas Lull mruga w ciemności, po czym włącza się awaryjne oświetlenie przy podłodze, jak dolne światła rampy, w nieziemski, gotycki sposób podświetlające zmarszczki i zakamarki ludzkich twarzy. Zewnętrzne drzwi ani drgną. Zapieczętowane. Martwe. Thomas Lull patrzy, jak dym wypełnia wnętrze wagonu za przesuwnymi drzwiami. Próbuje znaleźć jakiś punkt oparcia na gumowej uszczelce.
— Sir sir, mam klucz.
Konduktor wyciąga z kieszeni ciężki imbus na łańcuchu, wtyka go w nakrętkę z sześciokątnym otworem i zaczyna ręcznie uchylać drzwi. Te prowadzące do środka są już czarne od sadzy i zaczynają pękać i się łuszczyć.
— Jeszcze chwila, sir.
Drzwi uchylają się na tyle, by mogły je otworzyć trzy pary rąk. Thomas Lull rzuca bagaż w ciemność i sam skacze za nim. Ląduje źle, pada, toczy się po kamieniach i torach. Aj i kolejarz skaczą za nim. Staje na równe nogi w samą porę, żeby zobaczyć, jak wnętrze opuszczonego przez nich wagonu rozjarza się oślepiającą żółtą barwą. Potem eksplodują wszystkie okna, sypiąc gradem szklanych kostek.
— Aj! — krzyczy wśród zgiełku Thomas Lull.
W życiu nie słyszał takich odgłosów. Wrzaski, jęki, strzępiasta zbitka krzyków, ryków, języków, wielowarstwowa i wymieszana aż do niezrozumiałości. Przegazowywane silniki, równomierny stukot pocisków. Płacz przerażonych dzieci. A w tle tego wszystkiego sykliwy, bulgotliwy huk pożaru, pochłaniającego pociąg z dwóch końców jak upiorne kadzidło. Tak pewnie brzmi piekło.
— Aj!
Ludzie są wszędzie i biegają we wszystkie strony. Thomas Lull nabiera orientacji w geografii katastrofy. Ludzie uciekają od czoła pociągu, gdzie jedna po drugiej aktynicznie wybuchają skrzynki rozdzielcze, gdzie napiera na nich liczny szereg mężczyzn w bieli, jak armia Radźu. Większość jest uzbrojona w lathi, niektórzy mają motyki, grace, maczety. Armia rolna. Błyska przynajmniej jeden miecz, uniesiony wysoko nad horyzontem głów. Niektórzy są nadzy, siwi od popiołu, naga sadhu. Kapłani-wojownicy. Każdy ma na sobie coś czerwonego, barwy Śiwy. Płomienie odbłyskują od rzucanych przedmiotów: butelek, kamieni, kawałków konstrukcji pociągu zasypujących pasażerów, którzy kulą się i chowają, nie wiedząc, skąd spodziewać się kolejnego ataku, wlokąc za sobą bagaże. W powietrze bucha dym od wystrzałów. Ziemię zaściełają porzucone, rozwalone toboły, koszule, sari i szczoteczki do zębów, podeptane i rozwłóczone po piachu. Jakiś człowiek trzyma się za rozbitą głowę. Pomiędzy kłębowiskiem stóp siedzi małe dziecko, rozgląda się w przerażeniu, usta rozdziawione, milczące ze strachu zbyt silnego na krzyk, policzki lśniące od łez. Stopy depczą kupę szmat. Kupa się porusza, potrącana buciorami. Trzaskają kości. Thomas Lull domyśla się teraz celu i kierunku ucieczki: z dala od mężczyzn w bieli, ku niskiej linii chałup, które stają się widoczne, gdy oczy przyzwyczajają się do ciemności bharackiej wsi. Wioska. Azyl. Tylko że zza płonącego tyłu pociągu wybiega druga grupa karsewaków, odcinając drogę ucieczki. Ludzie stają. Nie ma dokąd iść. Padają bezładnie na ziemię. Zgiełk się podwaja.
— Aj!
I wtem ona stoi tuż przed nim, jakby właśnie wstała z ziemi. Wytrzepuje z włosów szklane okruchy.
— Profesorze Lull.
Chwyta ją za rękę, ciągnie z powrotem do pociągu.
— Z tej strony wszystko jest odcięte. Idziemy drugą.
Dwa skrzydła napastników zahaczają o siebie, zamykając półokrążenie. Thomas Lull wie, że kto został na tej arenie, już nie żyje. Pozostała tylko wąska luka prowadząca na ciemne, wyschnięte pola. Rodziny nurkują w nią, rzucając wszystko i ratując życie. Popiół wiruje w bijących od pociągu prądach powietrznych. Lull i Aj są teraz w zasięgu miotanych przedmiotów. Kamienie i butelki zaczynają rykoszetować od pociągu, rozpryskując się na szklane odłamki.
— Pod spód! — Thomas Lull przykuca i wpełza pod pociąg. — Uważaj na to. — W podwoziu czają się śmiercionośne kable wysokiego napięcia i zbiorniki z olejem pod ciśnieniem. Lull wychyla się po drugiej stronie i stwierdza, że patrzy na ścianę samochodowych świateł. — Kurwa mać. — Pojazdy parkują sto metrów od pociągu w długim szeregu. Furgonetki, busy, pikapy, rodzinne auta, fatfaty. — Są ze wszystkich stron. Trzeba będzie i tak spróbować.
Aj zadziera głowę ku niebu.
— Przylecieli.
Thomas Lull odwraca się, widzi nad pociągiem terkoczące helikoptery, szybkie, lecące wystarczająco nisko, by skręcić płomienie w ogniste tornado. Wyglądają jak ślepe owady, z ich tułowi ważek zwisają bojowe roboty. Na nosach mają wymalowany zielono-pomarańczowy jin-jang Awadhu. Lasery do zwalczania celów ludzkich obracają się w wieżyczkach, wyszukując cele. Gdzieś daleko, pod Delhi, piloci helikopterów leżą na żelowych leżankach, patrząc przez szyszkowate oczy, sterując lotem centymetrowymi, nieznacznymi poruszeniami dłoni. Trzy śmigłowce obracają się w powietrzu nad zaparkowanymi autami, kiwają do siebie w robocim gawocie i ruszają do ataku. Zza linii reflektorów rozlegają się strzały, kule odskakują białymi iskrami od pancerzy z diamentowego włókna. Z wysokości dziesięciu metrów wypuszczają roboty do kontroli zamieszek, potem wchodzą wyżej, obracają się i wysuwają impulsowe lasery. Roboty lądują na ziemi i natychmiast szarżują. Krzyki, strzały. Ludzie wybiegają spomiędzy samochodów na otwartą przestrzeń. Helikoptery namierzają cele i strzelają. Miękkie uderzenia, przyćmione błyski, ciała padają, pełzają. Impulsowe lasery zamieniają pierwszą napotkaną rzecz w plazmę, z której tworzy się fala uderzeniowa, obojętne, czy to ubranie, czy wysmarowana popiołem skóra gołego nagi. Karsewakowie zataczają się, obdarci laserem do nagiej piersi. Roboty przeciwzamieszkowe przeskakują nad autami susami rodem z japońskich komiksów i rozkładają pałki do rozganiania tłumu.
— Padnij! — wrzeszczy Thomas Lull, wciskając twarz Aj w ziemię.
Bojówkarze uciekają, ale skaczące boty są szybsze, odporniejsze i dokładniejsze. Obok Lulla na ziemię z dudnieniem pada ciało, z twarzą czerwoną od oparzenia słonecznego drugiego stopnia. Błyskają stalowe podkówki, nakrywa głowę dłońmi, potem odwraca się na plecy, by ujrzeć, jak maszyny przeskakują nad pociągiem. Czeka. Helikoptery ciągle w górze. Udaje martwego, póki nie przelecą, jak długonogie, kruche komarnice, w których nie przewidziano miejsca na człowieka.
— Wstawać! Uciekamy! Szybko!
Ukłucie podejrzliwości każe Lullowi zadrzeć głowę. Helikopter odwraca ku niemu zestaw czujników. Gatling impulsowego lasera zaczyna się przekręcać. Wtem pomiędzy człowieka a maszynę wpełza kłąb dymu, aeai traci namiar na cel, helikopter nurkuje za pociąg, plując laserowym ogniem.
— Za samochody, schować się za koła, najbezpieczniej! — wrzeszczy Lull ponad tumultem.
Wtem oboje zamierają w pół kroku, gdy powietrze nad samochodami wibruje, a łuna od świateł licznych reflektorów rozpada się na ruchome odłamki. Z cienia wyłaniają się ludzie w polowych mundurach, z bojowym sprzętem. Thomas Lull wyciąga z kieszeni paszport, unosi go wysoko, jak dawny ewangelizator Biblię.
— Jestem Amerykaninem! — krzyczy, gdy żołnierze przemykają obok. Ich mundury przybrały teraz lustrzany i podczerwony kamuflaż. — Jestem Amerykaninem! — Jakiś subadar z nieskazitelnie wypielęgnowanym wąsem przystaje i przygląda mu się. Na dystynkcjach ma wieczne karmiczne koło Bharatu. Nonszalancko trzyma wielozadaniowy karabinek szturmowy.
— Z tyłu mamy jednostki zmotoryzowane — mówi. — Pan tam przejdzie. Tam się wami zaopiekują.
Tymczasem znad pociągu znów wyłaniają się śmigłowce, teraz na wpół płonące. Subadar puszcza się biegiem, pierwszy z helikopterów celuje weń podbrzuszną wieżyczką i strzela. Thomas Lull widzi, jak jego mundur rozjarza się, pochłaniając energię, po czym bharacki żołnierz unosi karabin do twarzy i wystrzeliwuje pocisk przeciwlotniczy. Śmigłowiec unosi się i skręca w przechyle, sypiąc wokół wabikami, maleńka rakietka zygzakuje za nim, kreśląc w mroku ognistą kreskę. Na Lulla i Aj spada deszcz sreberek barwy płonącego ekspresu. Widząc poważniejsze zagrożenie, pluton przeciwzamieszkowych robotów zajął pozycję na dachu pociągu, starając się powstrzymać bharackie siły laserami i flarami do rozpraszania tłumów. Ogień pożaru błyska na chromowanych stawach i ścięgnach. Ludzie załatwiają je kolejno impulsami EMP. Każdy kolejny bot, zeskakując z pociągu wypuszcza z siebie stado mniejszych robotów wielkości pięści. Odbijają się od ziemi, rozkładają w pędzące żuki uzbrojone w wirujące ostre druty, jak żyłka w kosiarce. Zalewają żołnierzy. Thomas Lull widzi, jak jeden z nich pada; odwraca Aj głowę, zanim drut oskóruje go do kości. Widzi, jak subadar odkopuje jednego czubkiem buta, zamierza się kolbą karabinu i rozbija go w drobny mak. Ale ich jest ciągle za dużo. Na tym polega taktyka. Subadar odwołuje swoich ludzi. Biegną. Żuki pędzą za nimi. Thomas Lull wciąż ściska swój paszport, jakby machał świętym tekstem przed twarzą wampira.
— Chyba potrzeba będzie czegoś więcej — mówi subadar, szarpiąc Thomasa Lulla za ramię i ciągnąc go za sobą.
Za linią aut z kamuflażu wyłania się szereg ludzi z miotaczami ognia. Thomas Lull uświadamia sobie, że Aj puściła jego rękę. Wykrzykuje jej imię. Nie wie już, ile razy powtórzył to imię, tym zagubionym, chorym ze strachu tonem. Uwalnia się z uchwytu bharackiego oficera.
Aj staje przed rojem pędzących robotów. Klęka na jedno kolano. Są parę metrów, sekundy od niej, wirują ostrymi drutami. Unosi lewą rękę, wnętrzem dłoni ku nim. Lawina robotów się zatrzymuje. Jeden po drugim, dziesięć, dwadzieścia, wszystkie zatrzymują broń, zwijają się w spoczynkowe kule. Wtedy przyskakuje do niej bharacki dźawan, porywa ją w tył, a reszta otwiera ogień z miotaczy. Thomas Lull podchodzi do niej. Rozdygotana, załzawiona, umorusana dymem, w dłoni wciąż ściska skręconą rączkę swojej małej torby.
— Macie jakiś koc, czy coś? — pyta żołnierza przeciskającego się ku nim między samochodami.
Skądś pojawia się srebrzysty kosmiczny pled. Thomas Lull otula nim ramiona Aj. Żołnierz cofa się — widział w życiu sterowane przez aeai helikoptery bojowe, walczył z robotami, ale to napawa go przestrachem. Nic ci nie będzie, myśli Lull, prowadząc Aj do obozowiska transporterów piechoty. Nic nam nie będzie.
Każdy z pięciu trupów ma uniesione pięści. Pan Nandha widywał w życiu dość ofiar pożarów, by rozumieć, że to kwestia biologii i temperatury, jednak starsza, przedoświeceniowa wrażliwość nadal wyobraża sobie, że walczyli z wijącymi się, płomienistymi dżinnami. Bo demonicznie tu było naprawdę. Mieszkanie jest pełne polatujących kłaków sadzy ze spopielonego poliwęglanu i odparowanych komputerowych obudów. Kiedy osiadają panu Nandzie na skórze, rozmazują się jak miękki, najczystszy węgiel. Żeby sprowadzić plastik do takiej postaci, potrzebne jest ponad tysiąc stopni.
Varanasi, miasto kremacji.
Pracownicy kostnicy zapinają suwaki czarnych worków. Z ulicy dobiega głos syren — to odjeżdżają strażacy. Miejsce wypadku jest teraz w rękach organów, a ostatnim z nich jest Ministerstwo. Chłopaki z Kryminologii ocierają się o pana Nandhę, nagrywając palmerami wideo. Wchodzi na kolejne cudze podwórko. Ma własną metodologię, z którą mu wygodnie, i z pomocą zwykłej obserwacji i wyobraźni potrafi uzyskać spostrzeżenia i intuicje, których nigdy nie uchwyci trzymający się procedur policjant.
Pierwszym atakującym przestępcę zmysłem jest węch. Już w hallu czuł spalone mięso i tłusty, słodki, dławiący odór stopionego plastiku. Tak przytłacza wszystkie inne zmysły, że pan Nandha musi się mocno skupić, aby wydobyć zeń informację. Otwiera nozdrza, szukając sugestii, sprzeczności, subtelnych niespójności, które mogą podpowiedzieć, co się tutaj stało. Zwarcie instalacji elektrycznej w komputerach, zawyrokował natychmiast oficer śledczy straży. Czy uda mu się wywęszyć w tej mieszance tę nutkę energii elektrycznej — nie do pomylenia z niczym innym?
Drugi zmysł to wzrok. Co widział, wchodząc na miejsce przestępstwa? Podwójne drzwi wyważone strażackim hydraulicznym rozwierakiem, najpierw standardowe dla budynku ramiakowe drzwi wewnętrzne, potem pancerne stalowe, zielone, uparte i zamknięte na głucho, o zawiasach wygiętych przez narzędzia strażaków. Nie mogli ich otworzyć? Uwięziły ich własne systemy bezpieczeństwa? Na wewnętrznej stronie ciężkiego skrzydła złuszczyła się farba, widać goły, poczerniały metal. Dalej. Krótki przedpokój, główny salon, sypialnie, w których stała farma pamięci. Kuchnia; szkielety wiszących i stojących szafek, melamina stopiona, choć płyta wiórowa nienaruszona. Paździerz przetrwał. Popiół przemieszany z czernią. Okna wysadziło do środka. Spadek ciśnienia. Ogień musiał prawie zgasnąć z braku tlenu. Musiało być dużo czarnego dymu. Na pewno zaczadzieli, zanim wyleciały szyby i świeży tlen podsycił ognistego dżinna. Nadtopione kikuty komputerowych dysków zlewają się ze sobą. Vikram odzyska, co jest do odzyskania.
Słuch. Apartamentowy moloch ma trzy tysiące mieszkańców, jednak na piętrze, gdzie był pożar, panuje absolutna cisza. Nawet nie zaćwierka puszczone cicho radio. Strażacy zlikwidowali kordon, ale mieszkańcy nie chcą wracać do domów. Rozchodzą się plotki, że to był atak Awadhów w odwecie za masakrę śatabdi. Sąsiedzi po obu stronach zorientowali się dopiero, gdy ściany się rozgrzały i zaczęła odchodzić z nich farba.
Dotyk. Oleiste, krzepnące płaty sadzy w powietrzu. Polatująca czarna pajęczyna osiada na jego rękawie. Zaczyna ją ścierać, wtem przypomina sobie, że to w dziesięciu procentach ludzki tłuszcz.
Smak, piąty zmysł. Tej techniki pan Nandha nauczył się od kotów: rozszerzone nozdrza, delikatnie rozchylone usta, powietrze z sykiem opływające podniebienie. Nie wygląda elegancko, ale sprawdza się u małych myśliwych i Psów Kryszny.
— Nandha, co ty robisz? — Chauhan, Główny Patolog pakuje do wora przedostatnie zwłoki i przykleja na plastiku nalepkę z informacją.
— Takie tam, czynności przygotowawcze. A ty już coś dla mnie masz?
Chauhan wzrusza ramionami. Jest wielkim, niedźwiedziowatym facetem z bezduszną jowialnością typową dla zajmujących się wewnętrznymi sprawami osób, które zginęły w gwałtowny sposób.
— Zadzwoń do mnie po południu, może do tego czasu coś dla ciebie znajdę.
Vaish, prowadzący sprawę inspektor policji, unosi głowę z dezaprobatą na to naruszenie tajemnicy.
— A propos, Nandha — mówi Chauhan. Cofa się, jego ludzie w białych kombinezonach wkładają worek na nosze. — Słyszałem, że twoja ukochana odbudowuje wiszące ogrody Babilonu. Chyba naprawdę musi tęsknić za rodzinną wsią.
— Kto tak mówi?
— Wszyscy — odpowiada Chauhan, notując jakieś uwagi o czwartej ofierze. — Rozeszło się po imprezie u Dawarów. Ta tutaj to kobieta. Interesujące. Czyli co, Nandha, ukryty talent ogrodniczy?
— To prawda, kazałem zbudować sobie na dachu takie zielone zacisze. Pomyśleliśmy, że będziemy tam przyjmować gości, organizować różne spotkania towarzyskie, kolacje… W Bengalu to bardzo modne, ogrody na dachu.
— W Bengalu? U nas jest modne jak nie wiem.
Chauhan uważa się za równego panu Nandzie pod względem intelektu, wykształcenia, kariery i statusu — każdym, z wyjątkiem małżeństwa. Pan Nandha ożenił się w ramach dźati. Chauhan poniżej swojej podkasty.
Pan Nandha marszczy brwi, patrząc na sufit.
— W takim miejscu chyba nie może nie być halonowego systemu gaśniczego?
Chauhan wzrusza ramionami. Wstaje inspektor Vaish. On rozumie.
— Znaleźliście jakąś skrzynkę kontrolną, albo coś? — pyta pan Nandha…
— W kuchni — odpowiada inspektor.
Skrzynka jest pod zlewem, za syfonem, w wyjątkowo niewygodnym miejscu. Pan Nandha wyłamuje nadpalone drzwiczki szafki, przysiada i świeci wokół ołówkową latarką. Zużywali sporo uniwersalnego psikacza do czyszczenia. Pewnie do tych wszystkich obudów, domyśla się pan Nandha. Żar przeniknął nawet do tej bezpiecznej kryjówki, luzując spawy na rurach i wybrzuszając plastikową pokrywkę. Odkręca ją paroma ruchami multitoola. Gniazda serwisowe są nienaruszone. Pan Nandha podłącza skrzynkę z awatarami i przywołuje Krysznę. Aeai wydyma się z ciasnej szafki pod zlewem. Bóg drobnych sprzętów domowych. Inspektor Vaish kuca obok niego. Wcześniej emanował kolczastą niechęcią, teraz to delikatny podziw.
— Wchodzę do plików systemu bezpieczeństwa — wyjaśnia pan Nandha. — To nie zajmie długo. Paradoks: farmę pamięci zabezpieczali kwantowymi kluczami, ale do systemu gaśniczego mieli czterocyfrowy PIN. I to właśnie… — dodaje, gdy w polu widzenia przewijają mu się zapisane polecenia — …ich zgubiło. Wiadomo, o której mniej więcej wybuchł pożar?
— Zegar w piecyku stoi na siódmej dwadzieścia dwie.
— W logu jest polecenie z firmy ubezpieczeniowej, na pewno fałszywe, z siódmej pięć. Wyłącza system gaśniczy. I włącza zamki w drzwiach.
— Byli uwięzieni w środku.
— Tak. — Pan Nandha podnosi się, otrzepuje, z niesmakiem zauważając smugi miękkiej czerni, dziesięcioprocentowego ludzkiego tłuszczu, w miejscach gdzie osiadły na nim sadze. — Zatem to zabójstwo. — Składa awatary z powrotem do skrzyneczki. — Wrócę teraz do mojego biura i przygotuję wstępny raport z miejsca przestępstwa. Do południa chciałbym mieć u siebie najlepiej zachowane procesory. Aha, panie Chauhan. — Patolog unosi wzrok znad ostatniego ciała, spalonego do kości i krwawo-białego uśmiechu wśród czarnego węgla. Zna te zęby: to bezczelny małpi uśmiech Radhakrishny. — Zadzwonię o trzeciej, liczę, że będziesz już coś dla mnie miał.
Opuszczając pogorzelisko po sundarbanie Badrinath, wyobraża sobie uśmiechy kryminologów za plecami. Oni, jak Chauhan, nie mają ani pieniędzy, ani cierpliwości, by ożenić się w ramach dźati.
Przy śniadaniu rozmawiali głównie o przyjęciu u Dawarów.
— Też musimy takie urządzić — powiedziała Parvati, promienna i świeża, z kwiatem w długich, czarnych włosach i męskim, barytonowym bulgotem Piątego Dnia Meczu Testowego za plecami. — Jak skończymy ogród na dachu, urządzimy bankiet, zaprosimy wszystkich i będzie się o tym mówiło przez parę tygodni. — Wyciągnęła z torby kalendarz. — W październiku? Wtedy, po późnym monsunie, będzie najładniej wyglądać.
— Czemu leci krykiet? — zapytał pan Nandha.
— A, to? Nie wiem, samo się włączyło. — Machnęła ręką przed ekranem, gestem przywołującym Śniadanie z Bharti. Na ekran wskoczyła scena tańca w studiu. — Proszę, lepiej? Październik byłby dobry, wtedy nigdy nic się nie dzieje. Chociaż po Dawarach to może być rozczarowanie, no wiesz, to ogród, ja go uwielbiam, tak miło, że pozwoliłeś mi go tam zrobić, ale to w końcu tylko rośliny i nasiona. Jak myślisz, ile ich kosztowało to dziecko-Bramin?
— Tyle że oficera śledczego ds. licencjonowania sztucznych inteligencji na to nie stać.
— Oj, kochanie, nawet przez myśl mi nie przeszło…
Mój bulbul, posłuchaj sam siebie, pomyślał. Paplasz sobie, słowa wypadają ci z ust i sądzisz, że będą złotem, bo przez cały czas, każdego dnia, przebywasz wśród kolorów, ruchu, kwiatów. Słyszałem te kobiety z towarzystwa, którym tak zazdrościsz, i nie odezwałem się słowem, ponieważ miały rację. Jesteś staroświecka, otwarta i mówisz, co ci leży na sercu. Nie kryjesz swoich ambicji i dlatego nie powinienem cię puszczać do nich i do ich towarzystwa.
Bharti ze Śniadaniowego Bankietu z uśmiechem wytrajkotała swoje: Nasz! Specjalny! Poranny! Gość! Dzisiaj: przepyszne fanki puri przyrządzone przez naszego gościa, szefa kuchni Sanjeeva Kapura!
— Do widzenia, skarbie — powiedział pan Nandha, odsuwając pustą filiżankę po ajurwedyjskiej herbacie. — Zapomnij o tych snobach. Nic nam do nich. Mamy siebie. Mogę wrócić późno. Mam do rozpracowania miejsce przestępstwa. — Pan Nandha ucałował swą prześliczną żonę i udał się na oględziny zwęglonych szczątków pana Radhakrishny w jego sundarbanie, upchniętym skromnie w mieszkaniu na piętnastym piętrze apartamentowca w Diljit Rana Colony.
Machając wilgotną torebką z herbatą na sznurku, pan Nandha wygląda na Varanasi i próbuje uporządkować to, co zobaczył w spalonym mieszkaniu. Ogień był intensywny, ale ograniczony. Kontrolowany. Precyzyjny pożar. Jakiś ładunek kumulacyjny? Strzał z podczerwonego lasera przez okno?
Pan Nandha puszcza sobie z palmera koncerty skrzypcowe Bacha, siada wygodnie w skórzanym fotelu, składa palce w kształt stupy i odwraca się ku miastu za oknem. Zawsze było dlań niezawodnym i szczodrym guru. Pyta je jak wyrocznię. Varanasi to Miasto Człowieka i jego geografia odzwierciedla wszystkie ludzkie poczynania. Układy i traumy miasta rodziły już przemyślenia i mądrości wykraczające poza rozum i racjonalizm. Dziś miasto pokazuje mu ognie. Każdego dnia po niebie wije się co najmniej kilkanaście spiral dymu z domowych pożarów. Wśród przepychającej się łokciami klasy średniej zwyczaj palenia wdów zanikł, ale nie wątpi, że niektóre z odleglejszych, bledszych smużek dymu to właśnie „kuchenne ogniska”.
Ze mną jesteś bezpieczna, Parvati, myśli. Możesz mi ufać, że nigdy cię nie zranię, że nigdy mi się nie znudzisz, jesteś bowiem skarbem, bezcenną perłą. Jesteś chroniona przed sati nudy czy zawiścią o posag.
Wojskowe transportowce tną niebo w tym samym regularnym rytmie. Ile już lachów tych żołnierzy? W policyjnym radiowozie przejrzał dzisiejsze nagłówki. Dźawani Bharatu zmusili wojska Awadhu do wycofania się wzdłuż linii kolejowej do zachodniego Allahabadu. Amerykańskie roboty Awadhów zaatakowały grupę protestujących blokujących linię ekspresu Maratha z Awadhu. Zalatuje mu to PR-owskim manewrem Ranów, smrodkiem silniejszym niż zapach kadzidła, czy dymu kremacyjnego. To paradoks, że Amerykanie, twórcy Ustaw Hamiltona, decydują się prowadzić wojnę z pomocą maszyn, którym tak nie ufają. Gdyby aeai wyższych generacji dorwały się kiedyś do walczących robotów…
Palce pana Nandhy rozdzielają się. Intuicja. Oświecenie. Jakiś ruch z boku: chłopak od podawania herbaty unosi jego torebeczkę na srebrnym spodku.
— Ćaj-wallah. Przyślij mi tu Vikrama. Szybko.
— Już, sahib.
Wojskowe helikoptery kontr-kontrofensywne. Wyuczone, by tropić i spadać na sprzęt do prowadzenia cyberwojny, jak polujące sokoły. Uzbrojone w impulsowe lasery. Widzi przed sobą narzędzie morderstwa, kreślące patrolowe łuki w świętej przestrzeni powietrznej świętego miasta. Ktoś włamał się do wojskowego systemu.
Pan Nandha czuje zapach Vika, zanim którykolwiek inny zmysł zawiadomi o jego przybyciu.
— Vikram.
— Czym mogę służyć?
Pan Nandha odwraca się z fotelem.
— Chcę dostać zapis lotów każdego bezzałogowca aeai nad Varanasi z ostatnich dwunastu godzin.
Vikram zasysa górną wargę. Jest ubrany w ogromne buty do biegania, pseudoszorty sięgające dzisiaj do połowy łydki i obcisły podkoszulek, o jakim ktoś o jego poziomie konsumpcji węglowodanów nie powinien nawet myśleć.
— Dałoby radę. A po co?
— Przyszło mi do głowy, że to nie jest konwencjonalne podpalenie. Wydaje mi się, że to był silny, wysokoenergetyczny impuls lasera z wojskowego aeai-samolotu. — Brwi Vika się unoszą. — Ustaliliście, skąd wzięła się ta komenda zamknięcia drzwi?
— Na pewno nie przyszła od varanaskiego ubezpieczyciela Ahura Mazda. Ślady dobrze zatarte, ale my dotrzemy do domu. Są już jakieś pierwsze dane odzyskane z Badrinathu. Cokolwiek to było, co miało zniknąć, zlikwidowali razem z tym sporo rzeczy wynajmowanych za niezłe pieniądze. Straciliśmy bodhisofty Jima Carreya, Madonny, Phila Collinsa.
— Nie wydaje mi się, żeby im chodziło o bodhisofty, czy w ogóle informacje — mówi pan Nandha. — Według mnie chodziło o ludzi.
— Jak to się dzieje, że jesteśmy Wydziałem Licencjonowania Aeai, a zawsze kończy się na ludziach? — mówi Vikram, podskakując na swoich poduszkowatych buciorach. — A następnym razem, jak będę ci tak strasznie potrzebny, wystarczy wysłać wiadomość. Idzie zdechnąć od tego latania po schodach.
Ale to nie przystoi Starszemu Oficerowi, chciałby powiedzieć pan Nandha. Porządek, kultura, czyste garnitury; warna. Na jego dziesiątą Holi matka przebrała ich wszystkich za małych rycerzy Jedi — powiewające szaty i nowe superpistolety na wodę ze sklepu Chatterjeego, takie o pięciu lufach jak w gatlingu, a w każdej inna barwa na Święto Kolorów. Patrzył, jak jego młodszy brat i siostra naśladują te ruchy, zakapturzeni, w pelerynach zrobionych ze starych prześcieradeł, z rurami pełnymi jaskrawych świątecznych farb, jak robiąc „żżż, żżż”, roznoszą w drobny mak siły ciemnej strony mocy. Znów czuje tamte mdłości z zażenowania, na myśl, że mieli pokazać się publicznie w tych upokarzających szmatach, z tandetnymi zabawkami, na oczach wszystkich. Tamtej nocy wykradł się z pokoju, zabrał wszystko, wrzucił do piecyka stróża nocnego, Dipendry, i spalił. Wściekłość ojca była potworna, niezrozumienie i rozczarowanie matki jeszcze bardziej, on jednak znosił emocje i wyrzuty ze stoickim spokojem, wiedział bowiem, że zapobiegł czemuś znacznie gorszemu: wstydowi.
Palcami namacuje lighthoeka. Zadzwoni teraz do Parvati, pogada z nią o tych bramińskich dzieciach, powie jej, jakie naprawdę ma zdanie o tych stworach. Wytłumaczy jej wszystko, będzie już wiedziała i nic takiego się więcej nie powtórzy. Nasuwa hoeka na ucho, podświadomie poprawia induktor i wywołuje numer, gdy wtem z zewnątrz nadchodzi niespodziewane połączenie.
— Umf — mruczy zdegustowany pan Nandha. To Chauhan.
— Niespodzianka, to ja dzwonię. Mam ci coś do pokazania.
— To był podczerwony laser, prawda? — mówi pan Nandha, wchodząc do kostnicy. Ciała są rozłożone na ceramicznych stołach, czarne, pomarszczone mumie, zaciśnięte zęby.
— Masz ten łeb — mówi jowialny, brutalny Chauhan, ubrany w przynależną kostnicy zieleń, otoczony powściągliwymi pielęgniarkami od sekcji. — Krótki, intensywny błysk lasera podczerwonego o wysokiej mocy, prawie na pewno latającego, choć nie wykluczałbym wymierzonego strzału z Shanti Rana Apartments naprzeciwko.
Jedno z ciał, zwęglone znacznie bardziej niż reszta, jest czarnym kikutem, z którego wystają nagie żebra i żółte kości udowe; urywa się w kolanach. Odór spalonych włosów, ciała, spopielonej kości, jest w dziewiczo nowej kostnicy w Ranapurze znaczenie gorszy niż zamaskowany węglowodorami i poliwęglanami w mieszkaniu, ale w tym czystym, chłodnym pomieszczeniu nie ma niczego, co byłoby dla mieszkańca Varanasi nieznajome albo bulwersujące.
— Co mu się stało?
— Chyba stał przy oknie, kiedy buchnął ogień. Nie on jest interesujący. — Chauhan kontynuuje, kiedy pan Nandha pochyla się nad nieludzką literą Y zwłok pirata darwinowskiego softu. — Te tutaj. Nic ich nie identyfikuje, zresztą zdążyłem tylko trochę pogrzebać, ale ten to mężczyzna, a to kobieta. Mężczyzna jest Europejczykiem, gdzieś od Palermo do Paryża, kobieta jest Drawidyjką z południowych Indii. Mam przeczucie, że byli parą. Co ciekawe, kobieta urodziła się z poważnym zniekształceniem macicy. Na pewno jej nie działała. Staromodna policyjna procedura dojdzie w końcu, kto to taki, ale tu jest coś, co może cię zainteresuje.
Otwiera wyściełaną szufladę, wyciąga dwa plastikowe woreczki na dowody. W każdym jest mały wisiorek z kości słoniowej, osmalony i sczerniały. Przedstawia stającego dęba białego konia, na tle czakramowego koła stylizowanych płomieni.
— Wiesz, co to jest? — pyta.
— Kalki — odpowiada pan Nandha. Unosi dysk wisiorka pod światło. Pięknie jest wykonany. — Dziesiąte, ostatnie wcielenie Wisznu.
Kiedy ministerialny lexus podjeżdża do starego, mogolskiego pałacyku myśliwskiego, z drzew złazi dosłownie kupa świętych małp i podskakując na swoich miękkich knykciach, idzie przywitać ministerialnego lexusa. Zza krzaczastych rododendronów wychodzi robot, żeby sprawdzić dokumenty kierowcy. Obsługa pozwoliła ogrodowi zarosnąć i zdziczeć. Procedurę bezpieczeństwa przechodzi niewielu ogrodników, a ci nieliczni niezbyt długo zagrzewają miejsca na ministerialnej pensji. Maszyna przysiada przed samochodem, kreśląc lufą naramiennej wieżyczki linię ku panu Nandzie. Siłownik w lewej nodze od czasu do czasu przepuszcza, wskutek czego robot, skanując dokumenty, kołysze się. Widać, że konserwacja też szwankuje. Pan Nandha sznuruje usta, gdy małpy obłażą samochód, szperając karłowatymi paluszkami we wszystkich zakamarkach. Kojarzą mu się z dłońmi spalonych zwłok w czystej kostnicy Chauhana, tymi czarnymi, zwiędłymi piąstkami. Nad chłodnicą, jak figurka na masce, sadowi się langur i masturbuje się wściekle, a wokół pana Nandhy wiruje Pasja według świętego Mateusza.
Niedbalstwo plus niechlujstwo plus bałagan równa się katastrofie. Właśnie przez byle jaką konserwację i kiepską ochronę więzień już dwa razy stąd uciekł. Przez to i dzięki stadom niewykrywalnych robotów o wielkości i ruchliwości karaluchów.
Bot ochrony kończy sprawdzanie i odchodzi, zaczaja się w krzakach jak jakiś drapieżca z późnej kredy. Pan Nandha szarpie samochodem, żeby spłoszyć małpy. Ma taki dyżurny koszmar, że jakaś uwięźnie mu w nadkolu. Święty Pan Masturbator spada, koziołkując, z maski. Pan Nandha wyciąga szyję i przygląda się, czy nie zostawił na lakierze rozbryzgów obrzydliwej małpiej spermy.
Kiedy miał trzynaście lat, sponiewierany hormonami i wątpliwościami pielęgnował w sobie fantazję, w której łapał świętą małpę, trzymał ją w klatce i powoli, boleśnie łamał jej jedną ptasią kosteczkę po drugiej. Wciąż potrafi poczuć żar płynącej z tego rozkosznej wściekłości.
Parę upartych małpiszonów jedzie na lexusie łukowatym podjazdem aż pod sam pawilon. Pan Nandha skopuje je, wysiadając na chrzęszczący czerwony żwir, i zakłada ciemne okulary. Biały mogolski marmur olśniewa w popołudniowym słońcu. Pan Nandha cofa się od samochodu, by mieć niczym niezakłócony widok na pałacyk. Ukryta perła architektury, zbudowana w roku 1613 przez szacha Aszrafa, jako pawilon myśliwski. Tam, gdzie kiedyś na słoniowych haudach jechały na polowania gepardy, a mogolscy magnaci uganiali się z sokołami po bagnach Kirakat, teraz ze wszystkich stron przybliżają się ku niskiemu, chłodnemu pawilonowi fabryczki i magazynom z karbowanego aluminium. Lecz geniusz architekta przetrwał: dom z podcieniami pozostaje odizolowany, oddzielony od wszystkiego zamienionymi w dżunglę ogrodami, niewidoczny znikąd i sam niewidzący nic w zamian. Pan Nandha podziwia kompozycję kolumnady krużganka, niedomówienie kopuły. Nawet w Cambridge, gdzie triumfy święci angielski gotyk pionowy i barok, wciąż uważał, że mistrzami Wrena i Reginalda z Ely byli islamscy architekci. Budowali tak, jak komponował Bach, z siłą i mięsiście, ze światłem, przestrzenią i geometrią. Budowali ponadczasowo i na wsze czasy. Pan Nandha myśli, że nie miałby nic przeciw zamknięciu w takim więzieniu. Miałby tu samotność.
Wokół niego kłaniają się sprzątacze, miotły z gałązek idą w ruch, gdy pan Nandha wchodzi po niskich schodkach do chłodnego podcienia. Personel Ministerstwa wita go przy drzwiach, dyskretnie skanując go swoimi palmerami. Pan Nandha pochwała taką staranność, wyglądają jednak na znudzonych. Są dyplomowanymi operatorami sprzętu elektronicznego i nie przyszli do Ministerstwa, żeby pilnować jakiejś rozwalającej się kupy mogolskiego gruzu. Pan Nandha czeka, aż strażnik przełączy przezroczysty plastikowy zamek, wiszący na elegancko rzeźbionym marmurze jak brzydka erotyczna zabawka w kształcie joni. Ostatnie światełka bezpieczeństwa zapalają się zielono. Pan Nandha wchodzi do sali bankietowej. Jak zawsze wstrzymuje oddech, widząc białe, kamienne filigrany, pasiaste ściany, niskie, mocno przestronne cebulaste łuki, geometrycznie ułożone na suficie lazurowe kafle, wysokie ostrołukowe okna zasłonięte roletami z tkaniny. Lecz tym, co tu zwraca uwagę, nie jest promienna harmonia architektury. Ani nawet benedyktyńsko w nią wpleciona klatka Faradaya. Uwagę przykuwa plastikowy, przezroczysty sześcian pośrodku. Ma pięć metrów szerokości i wysokości, dom w domu podzielony przezroczystymi ściankami działowymi na przejrzyste pokoje, z przezroczystymi rurami i okablowaniem, krzesłami, stołami, przezroczystym łóżkiem i przezroczystym sedesem. Pośrodku tej przezroczystości siedzi śniady, otyły facet z gęstą brodą. Siedzi odwrócony plecami, ale wstaje, słysząc kroki na chłodnym marmurze. Mruży oczy, potem rozpoznaje gościa i przysuwa sobie krzesło do przezroczystej ściany. Palcem nogi poszturchuje książkę w miękkiej oprawie, z nadłamanym grzbietem. Ma na tym palcu przezroczysty pierścień.
— Słowa nadal się nie poruszają.
— One nie muszą. To pana mają poruszać.
— To, muszę przyznać, bardzo efektywny sposób kompresji wirtualnej rzeczywistości. Wszystko to w jednym i czterech dziesiątych mega? Tylko że to strasznie nieinteraktywne…
— Ale za to inne dla każdego, kto czyta — mówi pan Nandha.
Facet w plastikowej kostce kiwa z namysłem głową.
— Ale gdzie wspólnota doświadczeń? No dobra, w czym mogę pomóc, panie Nandha?
Pan Nandha zerka w górę, słysząc komarze brzęczenie latającej kamery. Kamera zwraca oko obiektywu na plastikową klatkę i unosi się pod fantastyczny kopulasty dach. Przez wąskie szprosy światło pada pasemkami kurzu. Pan Nandha wyjmuje z kieszeni marynarki plastikowe woreczki z dowodami rzeczowymi, unosi je. Facet na plastikowym krześle mruży oczy.
— Trochę bliżej, nic nie widzę bez okularów. Chociaż tyle mogliście mi zostawić.
— Nie po ostatnim numerze, panie Anreddy. Ten układzik był bardzo pomysłowy.
Pan Nandha przyciska torebki do plastikowej ściany. Więzień klęka. Pan Nandha widzi, jak ściana zaparowuje od oddechu. W końcu wydaje stłumione sapnięcie.
— Skąd pan je ma?
— Od ich właścicieli.
— Czyli nie żyją.
— Tak.
J.P. Anreddy jest niskim, przysadzistym, dwudziestokilkuletnim astmatykiem, mającym zbyt mało włosów na głowie i o wiele za dużo wokół pulchnych policzków. Stanowi największy triumf zawodowy pana Nandhy. Był dataradźią sundarbanu Sinha, liczącej się piwnicy w obracającym aeai podziemiu, kiedy Awadh ratyfikował Ustawy Hamiltona i zakazał wszelkich sztucznych inteligencji powyżej poziomu 2.0. Zarobił kosmologiczną ilość pieniędzy, klasyfikując wysokopoziomowe aeai jako niższe i fałszując ich certyfikaty licencyjne. Jego skrytym konikiem była fuzja człowieka z maszyną, rozszerzenie własnych stu pięćdziesięciu kilo, głównie tłuszczu, o zwinniejsze, szczuplejsze robocie ciała. Kiedy pan Nandha przyszedł aresztować go za naruszenie licencji, musiał odpierać, fala za falą, ataki robotów serwisowych. Przypomina sobie klekocące plastikowe odnóża: zlewają mu się z oblegającymi służbową limuzynę czarnymi małpimi łapkami. Wzdryga się w jasnym ciepłym, pachnącym kurzem pomieszczeniu. Ścigał dataradźię przez kolejne komnaty, aż wreszcie Indrze udało się namierzyć wszczepione Anreddy’emu pod czaszkę białkowe układy macierzowe, zapewniające bezpośredni interfejs do maszynowych przedłużeń ciała, i sfajczyć je wszystkie jednym impulsem EM. J.P. Anreddy leżał potem przez trzy miesiące w śpiączce, stracił pięćdziesiąt procent masy ciała, a po odzyskaniu świadomości odkrył, że sąd skonfiskował jego dom i zamienił go w więzienie dla niego. Mieszkał teraz pośrodku swojego przepięknego, mogolskiego pałacyku w przezroczystym plastikowym sześcianie, z latającymi kamerami monitorującymi każdy jego ruch i oddech, każdy łyk i każdą czynność, każde podrapanie się i pełznącą po skórze pchłę czy innego owada. Dwa razy uciekł z pomocą owadzich robotów. Choć nie mógł już kontrolować ich samą siłą woli, nigdy nie przestał uwielbiać maleńkich, biegających inteligencji. Pozostawał w areszcie domowym, dopóki nie wyrazi skruchy za popełnione czyny. Pan Nandha był jednak pewien, że umrze i zgnije w swoim plastikowym pudełku. J.P. Anreddy autentycznie nie widział w swoich czynach nic niewłaściwego.
— Jak zginęli? — pyta dataradźa.
— W pożarze, na piętnastym piętrze…
— Zaraz. Badrinath? Radha?
— Nikt nie przeżył.
— Jak?
— Mamy parę teorii.
Anreddy siada ze spuszczoną głową na plastikowej podłodze. Pan Nandha potrząsa medalionami, unosi je na łańcuszkach.
— Czyli znani są panu.
— W ogóle byli znani.
— Nazwiska?
— Jakieś francuskie, chociaż ona była Hinduską. Kiedyś pracowali na uczelni, potem poszli do wolnego świata. Mieli jakiś superważny projekt, stała za nim duża kasa.
— Słyszał pan kiedyś o firmie inwestycyjnej Odeco?
— Każdy słyszał o Odeco. To znaczy, każdy z dżungli.
— Dostawał pan jakieś finansowanie od Odeco?
— Ja jestem dataradźa, wielki, groźny i dziki. Wróg publiczny numer jeden. No, w każdym razie, mój kawałek nieba im nie pasował. Ja interesowałem się nanorobotyką. Oni wysokopoziomowymi aeai: białkowymi obwodami, interfejsami mózg-komputer.
Pan Nandha przysuwa amulety do plastiku.
— Wie pan, co znaczy ten symbol?
— Biały koń bez jeźdźca, dziesiąty awatar.
— Kalki. Ostatni awatar, który zakończy Erę Kali. Legendarne imię.
— Varanasi to miasto legend.
— To legenda godna naszych czasów. Może Badrinath, finansowany przez te jakieś Odeco, budował aeai trzeciej generacji?
J.P. Anreddy wierci się na kości ogonowej, odrzuca głowę do tyłu, siddha pełzających robotów. Zamyka oczy. Pan Nandha kładzie amulety na kafelkach przed jego oczyma. Potem podchodzi do okna i powoli podciąga roletę, składającą się w szeroką harmonię wypłowiałej od słońca tkaniny.
— Powiem panu, jaką mamy teorię na temat tych śmierci w Badrinath. Uważamy, że to był celowy atak bezzałogowego samolotu uzbrojonego w laser — mówi pan Nandha. Podciąga kolejną zasłonę, wpuszczając do środka oślepiające słońce i zdradzieckie niebo.
— Ty kutasie! — krzyczy J.P. Anreddy, zrywając się na równe nogi. Pan Nandha podchodzi do trzeciego okna.
— Ta teoria nas przekonuje. Jeden strzał dużej energii. — Przechodzi na drugą stronę, do drugiego zestawu szybek. — Przez okno salonu. Precyzyjne. Aeai musiała namierzyć cel, zidentyfikować go i strzelić w parę milisekund. Od tego incydentu z pociągiem w powietrzu jest taki ruch, że nikt nie zauważy, że jakiś robot schodzi na chwilę z trasy patrolu.
Anreddy rozpostarł dłonie na plastikowej ścianie, oczy ma wytrzeszczone, wypatruje na białym niebie oznak zdrady.
— Co pan wie o Kalkim?
Ściąga kolejną roletę. Została tylko jedna. Na podłodze rozbłyskują ukośne świetlne przypory. Anreddy patrzy zbolały, parzony przez słońce cyberwampir.
— Człowieku, oni cię zabiją.
— Niech tylko spróbują. Czy Kalki to aeai trzeciej generacji?
— Ujmuje miękki bawełniany sznur ostatniej zasłony i ściąga go, dłoń za dłonią. Na terakocie rozszerza się klin światła. J.P. Anreddy skulił się na środku swojej plastikowej klatki — nie ma się gdzie skryć przed niebem.
— No i?
— Kalki to aeai trzeciej generacji. Istnieje naprawdę. Dłużej niż się panu wydaje. Jest wszędzie. Wie pan, co to znaczy, trzecia generacja? Inteligencja, według standardowej skali, dwadzieścia do trzydziestu tysięcy razy wyższa od standardowej ludzkiej. I to tylko na początek. To są własności emergentne. Tam ewolucja leci z milion razy szybciej. I jeśli one chcą cię dopaść, nigdzie nie uciekniesz, nigdzie się nie ukryjesz, nie możesz się przyczaić i liczyć, że o tobie zapomną. Widzą cię, wszystko co robisz. Kombinujesz sobie nową tożsamość, wiedzą o tym szybciej od ciebie. Gdziekolwiek pójdziesz, będą tam przed tobą, bo się domyśliły, zanim jeszcze sam pomyślałeś. Człowieku, to jest gen trzy. To są bogowie. Bogów nie da się licencjonować.
Pan Nandha czeka, aż tyrada ucichnie, potem zbiera tanie, osmalone od żaru amulety i wkłada je z powrotem do woreczków.
— Dziękuję. Znam teraz imię mojego wroga. Miłego dnia. Odwraca się i odchodzi, przecinając słupy pylistego, białego blasku.
Obcasy rezonują na eleganckim, islamskim marmurze. Za sobą słyszy cichy szmer pięści walących w elastyczny, przezroczysty plastik i odległy, stłumiony głos Anreddy'ego:
— Ej, rolety! Zasuń rolety! Człowieku! Rolety! Widzą mnie! Kurwa twoja mać, widzą mnie! Zasuń, kurwa, rolety!
Ma biurko, na którym dałoby się wylądować myśliwcem. Ma gabinet z drewna i szkła na najwyższym piętrze. Ma prezesowską oddzielną windę i łazienkę. Piętnaście garniturów skrojonych identycznie i uszytych z takiego samego materiału, jak ten, który nosił, dziedzicząc swoje imperium, do tego dopasowane ręcznie szyte buty. I ma osobistą asystentkę, Inder, która posiada niepokojącą umiejętność przebywania fizycznie przed nim i jednocześnie objawiania się w jego biurkowym organizerze i jako duch w jego korze wzrokowej. Dotąd tylko słyszał o tych korporacyjnych systemach asystenckich, które są pół ludźmi, pół aeai. Tak się teraz prowadzi biuro.
Oprócz tego wszystkiego Vishram Ray ma także potężnego kaca po Stredze i owalne oparzenie słoneczne wokół oczu od zbyt długiego i zbyt głębokiego zaglądania do innego wszechświata.
— Co to za ludzie?
— Siggurdson-Arthurs-Clementi Group — odpowiada Inder-na-dywanie, podczas gdy Inder-na-blacie otwiera swoje lotosowe dłonie, by pokazać mu terminarz, zaś Inder-w-głowie rozpływa się w zdjęcia z listów gończych przedstawiające dobrze odżywionych białych mężczyzn, mających porządne garnitury i jeszcze lepsze uzębienie. Jak na kogoś tak podobnego do Audrey Hebpurn, Inder-na-dywanie ma zaskakująco niski głos. — O szczegółach pani Fusco poinformuje pana w samochodzie. O spotkanie prosi sekretarz ds. energetyki Patel oraz rzecznik ds. energii partii Shivaji. Obaj chcą znać pana plany dotyczące firmy.
— Ja nawet sam ich jeszcze nie znam, ale szanowny sekretarz dowie się pierwszy. — Vishram zatrzymuje się w drzwiach. Wszystkie trzy Inder czekają z pytającą miną. — Inder, czy można by przenieść całe moje biuro z Ray Tower do Ośrodka Badawczo-Rozwojowego?
— Na pewno, panie Ray. Czy to panu nie odpowiada?
— Nie, gabinet jest znakomity. Bardzo… oficjalny. Tylko czuję się tu… trochę blisko rodziny. Braci. I, jak już o tym mowa, z domu też chciałbym się wyprowadzić. Trochę mnie… przytłacza. Możesz znaleźć mi fajny hotel, z dobrą obsługą?
— Oczywiście, panie Ray.
Gdy wychodzi, alternatywne Indery już dowiadują się o ceny firm przeprowadzkowych i apartamentów w hotelach. Vishram Ray w korporacyjnym merolu napawa się „Chanel 27” Marianny Fusco. Czuje także, że jest na niego wkurzona.
— Jest fizykiem.
— Kto jest fizykiem?
— Kobieta, z którą jadłem kolację wczoraj wieczorem. Fizyczka. Mówię ci to, bo jesteś jakaś taka… oschła.
— Oschła?
— Burkliwa. Zła. No wiesz. Oschła.
— A, rozumiem. I to dlatego, że umówiłeś się na kolację z jakąś fizyczką?
— Fizyczką-mężatką. Zamężną fizyczką-hinduistką.
— Ciekawe, dlaczego postanowiłeś mi powiedzieć, że jest mężatką.
— Zamężna hinduistyczna fizyczka. Na imię ma Sonia. Płacę jej pensję.
— Jakby to ci robiło jakąś różnicę.
— Oczywiście, że mi robi. To było na gruncie zawodowym. Zabrałem ją na kolację, a potem ona wzięła mnie do siebie i pokazała mi swój wszechświat. Jest mały, ale bardzo zgrabny.
— Tak się właśnie zastanawiałam, jak wytłumaczysz oczy pandy. Ten wszechświat składa się z solariów?
— Właściwie to z energii punktu zerowego. A ty masz bardzo eleganckie kostki.
Wydaje mu się, że widzi cień uśmiechu.
— No dobra, jak mam postępować z tymi ludźmi?
— Wcale — odpowiada Marianna Fusco. — Podasz rękę, uśmiechniesz się grzecznie, wysłuchasz, co mają do powiedzenia i nie zrobisz absolutnie nic. A potem zameldujesz się z powrotem u mnie.
— To nie idziesz ze mną?
— Panie zabawny, tu jest pan zdany na siebie. Ale bądź przygotowany, że po południu Govind złoży Rameshowi propozycję.
Kiedy dociera na lotnisko, czoło zaczyna mu się łuszczyć. Samochód przejeżdża przez strefę wysadzania pasażerów, odbierania pasażerów, przez strefę zakazu parkowania pod groźbą odholowania i dociera do strefy dla prywatnych odrzutowców, a stamtąd przez podwójne szlabany prosto na płytę, do prywatnego tilt-jeta stojącego na silnikach i ogonie jak modliszka. Assamska hostessa w nieskazitelnym tradycyjnym stroju otwiera drzwi, robi namaste jak rozkwitający kwiat i prowadzi Vishrama na miejsce. Macha Mariannie Fusco i merol odjeżdża. Samotny lot.
Ręka hostessy waha się przez moment, gdy sprawdza mu zapięcie pasa, on jednak nie zauważa, bo zaraz czuje, jak brzuch i jaja mu obwisają — tilt-jet wystrzela w powietrze, opuszcza nos i przelatuje ponad lśniącymi mosiądzem wieżami Varanasi. Jakaś stale czuwająca część jego osobowości rejestruje obecność atrakcyjnej kobiety w pobliżu, on jednak cały czas przyciska twarz do szyby: tilt-jet przemyka ponad nadrzecznymi kapliczkami, ghatami, pałacami i haweli, lecąc kursem wzdłuż Bogini Gangi. Śikara świątyni Vishwanath oślepia złotem. W końcu zwraca uwagę na dłoń na swoim udzie, kiedy silniki ustawiają się poziomo, a pilot wchodzi na pułap podróżny.
— Sahib, mogę przynieść panu jakąś maść na to czoło — mówi idealna, okrągła twarzyczka, jak księżyc w pełni, tuż przez jego twarzą.
— Dziękuję, przeżyję — odpowiada Vishram Ray.
Nadchodzi pierwsza lampka szampana. Przynajmniej Vishram zakłada, że to pierwsza. Dla niego także ostatnia, choć oczekuje się, że będzie nadużywał gościnności. Jest zimny i bardzo bardzo dobry, a Vishram, pijąc w powietrzu, zawsze czuje się jak bóg. W dole ciągną się basti, pstrokate plastikowe dachy, ściśnięte tak ciasno, że wyglądają jak rozłożony na ziemi piknikowy obrus. Tilt-jet leci wzdłuż rzeki aż na skraj przestrzeni powietrznej Patny, gdzie skręca na południe. Vishram powinien zapoznać się z przygotowanymi informacjami, ale Bharat go oszałamia. Tytaniczna konurbacja slumsów rozpada się we wzór z pól i wsi, w miarę oddalania się z zasięgu rzeki, zmieniający się nagle z wymęczonej żółcieni w wysuszoną biel. Dwa tysiące lat temu niewiele by się to różniło — a wtedy Vishram Ray byłby naprawdę bogiem lecącym nad świętym Bharatem w bój z rakszasami czarnego południa. Potem jego oczy wychwytują linię wysokiego napięcia i szereg turbin wiatrowych obracających się leniwie w ciężkim, suchym powietrzu. To turbiny Ray Power. Jego brata. Wpatruje się w żółtą mgiełkę na horyzoncie. Czyżby wyobrażał sobie linię cienia w brunatnym, unoszącym się wysoko w atmosferze smogu, linię zwiastującą nadchodzące chmury? W końcu będzie monsun? Wypalone skały równiny ciemnieją do beżu, do żółtego, w miarę jak teren się unosi, pojawiają się kępy zielonych drzew. Tilt-jet wznosi się skrajem płaskowyżu, potem wlatuje nad wysoki las. Po zachodniej stronie snuje się strużka dymu, zwiewana przez wiatr na północ. Ta zieleń to kłamstwo, las jest suchy jak pieprz, łatwopalny po trzech latach suszy. Vishram kończy szampana — bez gazu i nagrzanego od dłoni — gdy zapala się lampka polecająca zapięcie pasów.
— Zapiąć panu? — mówi hostessa, znów zanadto się przybliżając. Vishram wyobraża sobie tik irytacji na tej pięknej, zrobionej twarzy.
Nie dałem się uwieść. Tilt-jet wchodzi w spiralę przed lądowaniem. Turbiny zmieniają ton, co sygnalizuje, że silniki ustawiają się do lądowania, lecz Vishram, patrząc w dół, nie widzi nic, co przypominałoby lotnisko. Samolot dryfuje nad pokrywą leśną, tak nisko, że gazy odrzutowe zmiatają liście z gałęzi. Potem huk silników wzmaga się maksymalnie i Vishram opada między korony drzew, ptaki rozpierzchają się we wszystkie strony nagłą eksplozją skrzydeł, i tilt-jet z delikatnym podskokiem ląduje. Silniki cichną do jęku. Assamska dziewczyna robi coś z drzwiami. Wlewa się żar. Zaprasza go gestem.
— Panie Ray.
U podstawy schodów stoi stary Radźput z sumiastym siwym wąsem i turbanem zwiniętym tak ciasno, że Vishram czuje współczującą migrenę. Za nim stoi w szeregu kilkunastu mężczyzn w khaki w kolonialnych kapeluszach przekrzywionych bardzo mocno na bok, trzymających przekrzywione wielkie karabinki szturmowe.
— Panie Ray, witamy bardzo serdecznie w Rezerwacie Tygrysów Palamau — mówi z ukłonem Radźput.
Assamska dziewczyna zostaje w tilt-jecie. Kapelusznicy z karabinkami rozchodzą się we wszystkie strony, gdy Radźput prowadzi Vishrama od samolotu, który wylądował na kolistej polanie gołej ziemi pośród gęstego bambusa i krzaków. Pomiędzy drzewa prowadzi piaszczysta ścieżka. Wzdłuż niej stoi sporo solidnie zbudowanych drewnianych chat.
Vishramowi wydaje się, że jest ich o wiele za dużo. Żadna nie jest dalej niż o dystans panicznego sprintu.
— Po co ich tylu? — pyta.
— Na wypadek ataku tygrysów — odpowiada Radźput.
— Wyobrażam sobie, że po hałasie, jaki zrobiliśmy, lądując, wszystko, co mogłoby nas zjeść, jest wiele kilometrów stąd.
— O nie, sir, zupełnie nie. Nauczyły się kojarzyć odgłos silników.
„Z czym?” — ma ochotę zapytać Vishram, ale nie potrafi się skłonić. Jest chłopakiem z miasta. Chłopak. Z miasta. Słyszycie, ludojady? Po uszy różnych obrzydliwych chemikaliów.
Powietrze jest czyste i pachnie wzrostem, śmiercią i wspomnieniem wody. Kurzem i upałem. Ścieżka zakrzywia się tak, że lądowiska nie widać już po paru krokach. Na tej samej zasadzie do ostatniej chwili nie widać myśliwskiego pawiloniku. W jednej chwili zielono, pełno liści i szeleszczących pędów — w kolejnej pnie zmieniają się w pale, drabiny i schodki, a pomiędzy koronami drzew pojawia się wielki, drewniany myśliwski pawilon, jak galeon uniesiony monsunem i ciśnięty w las.
Biali mężczyźni w wygodnych, a więc kosztownych garniturach opierają się o balustradę balkonu, witając go machaniem rękami i uśmiechami.
— Panie Ray! Prosimy na pokład!
Ustawiają się w szpaler na drewnianym trapie, jakby witali na pokładzie admirała. Clementi, Arthurs, Weitz i Siggurdson. Mają energiczne uściski dłoni, patrzą prosto w oczy i emanują fałszywą serdecznością prosto ze szkół biznesu. Vishram nie wątpi, że przy golfie, czy innej muy macho grze symbolizującej władzę, wytarliby nim podłogę i wetknęli kij w dupę. Jego teoria na temat golfa głosi: nie należy uprawiać sportów, które wymagają przebrania się za własnego pradziadka. Rysują mu się pierwsze zaczątki skeczu o golfie. Gdyby tylko nadal prowadził życie, które pozwala mu na wygłaszanie monologów ze sceny.
— Świetne miejsce na lunch, nieprawdaż? — mówi Arthurs, wysoki, o profesorskiej aparycji, prowadząc Raya drewnianymi galeryjkami, pnącymi się spiralnie coraz wyżej i wyżej wśród gałęzi. Mężczyźni z karabinami zadzierają głowy. — Taka szkoda: Bhagwandas mówi, że prawie nie ma szans zobaczyć tygrysa. — Ma nosowy, lekko gęgający bostoński akcent.
Czyli księgowy, wyrokuje Vishram. W Glasgow mówiło się, że zawsze trzeba mieć prawników-katolików i księgowych-protestantów. Przechodzą przez szereg kelnerów w eleganckich piżamach i turbanach prosto z Rudyarda Kiplinga. Rozwierają się dwuskrzydłowe mahoniowe drzwi rzeźbione w sceny bitewne z Mahabharaty i maîte d’ prowadzi ich na posiłek, do obniżonej jadalni, wyłożonej poduchami, z niskim stołem, która byłaby potwornie kiczowata, gdyby panoramiczne okna pod okapami nie otwierały się na wodopój. Brzeg rzeki jest zdeptany na błoto, Vishramowi wydaje się jednak, że widzi aksisa nerwowo siorbiącego brudną, brunatną wodę, kręcącego uszami w nieustannej czujności, Przypomina sobie Varanasi, jego plugawą wodę i radarowe systemy obronne.
— Proszę siadać, proszę, proszę — nalega Clementi, barczysty, ciemnowłosy facet, żółtawy jak Hindus i już z początkami sinicy na podbródku.
Zachodniacy sadowią się z sapaniem i śmiechem. Nad głowami powiewają wachlarze pankha, mieszając ciepło. Vishram, wygodnie, elegancko, siada na niskiej otomanie. Maîte d’ przynosi butelkowaną wodę. Saiganga. Woda z Gangesu. Vishram Ray unosi szklankę.
— Panowie, oddaję się całkowicie w wasze ręce.
Śmieją się z przesadnym uznaniem.
— Po duszę przyjdziemy później — mówi Weitz: to ten, który ewidentnie nie musiał się za bardzo starać w gimnazjum, liceum, sportowym college'u oraz Szkole Prawa i Biznesu. Vishramowe oko do publiczności wychwytuje także, że Siggurdsonowi, wielkiemu, o trupim wyglądzie, wydało się to nieco mniej zabawne niż reszcie. Znaczy, wierzący. Ten, co trzyma pieniądze.
Lunch podają na trzydziestu maleńkich thali. Wyróżnia się tą nadzwyczajną prostotą, zawsze o wiele droższą niż przepych. Pięciu mężczyzn podaje sobie dania, wymrukując cichutkie alleluja pochwał na każde subtelne połączenie warzyw i przypraw. Vishram zauważa, że bez nieśmiałości jedzą po hindusku. Własne Marianny Fusco wyćwiczyły ich nawet w tym, której mają używać ręki. Lecz poza peanami na cześć smaku i wzajemnymi zachętami, by spróbować kęs tego i odrobinę tamtego, posiłek przebiega w ciszy. Wreszcie trzydzieści srebrnych thali pustoszeje. Chłopcy oberkelnera zbiegają się jak gołębie, by je uprzątnąć, a mężczyźni rozpierają się na haftowanych poduszkach.
— A więc, panie Ray, nie marnując słów: jesteśmy zainteresowani pana firmą. — Siggurdson mówi powoli, odmierzając akcenty jak tupot bizona, aż się prosi, żeby go niebezpiecznie nie docenić.
— Och, gdyby tylko była całkiem moja — odpowiada Vishram. Żałuje, że nie zajął sam całej jednej strony stołu. Wszystkie twarze zwracają się teraz ku niemu, skupia się na nim mowa ciała wszystkich obecnych.
— Ależ wiemy — odzywa się Weitz.
Wtrąca się Arthurs:
— Ma pan fajną, średniej wielkości firmę wytwarzającą i dystrybuującą energię. Dobra marka, prymitywny, półfeudalny system własności i, aby zmaksymalizować wartość dla udziałowców, właściwie powinien pan dawno temu zdywersyfikować działalność. Ale uznaję fakt: tu u was działa się troszkę inaczej. Nie rozumiem tego, ale macie dużo różnych rzeczy, które, szczerze mówiąc, w ogóle nie mają dla mnie sensu. Pewnie ma pan trochę za dużą kapitalizację i zainwestował o wiele za dużo w kapitał społeczny — pana budżet na badania i rozwój dziwiłby nawet u nas — ale ogólnie kondycja jest całkiem, całkiem. Może nie na skalę globalną, może nie lider sektora, ale dobra pozycja w lidze młodzików.
— Miło mi to słyszeć — odpowiada Vishram; tylko na tyle jadu może sobie pozwolić na tej tekowej arenie, wie bowiem, że chcą go podszczypywać, poszturchiwać, żeby wypsnęła mu się jakaś lekkomyślna uwaga. Spogląda na swoje dłonie. Spokojne na szklance, jak zawsze były spokojne na mikrofonie. Niczym się to nie różni od poskramiania upierdliwej publiczności.
Siggurdson kładzie potężne pięści na stole, pochyla się nad nimi. Teraz chce onieśmielać.
— Wydaje mi się, że pan nie docenia powagi tego, co powiedzieliśmy. Znamy firmę pańskiego ojca lepiej niż on sam. Jego ruch był nagły, ale nie do końca nieprzewidziany: mamy modele. Dobre modele. Prognozują z przyzwoitą dokładnością. Ta rozmowa nastąpiłaby niezależnie od tego, jaką podjąłby w stosunku do pana decyzję. A fakt, że odbywa się tutaj, niech świadczy, jak wiele wiemy nie tylko o Ray Power, ale także o panu.
Clementi wyciąga z kieszeni marynarki szkatułkę z cygarami. Otwiera ją. Piękne, czarne, kubańskie cigarillos jak naboje w magazynku. Vishram czuje, jak w śliniankach pulsuje mu pragnienie. Porządne faje.
— Kto za wami stoi? — pyta z udawaną nonszalancją. Wie, że jest dla nich przejrzysta, jak welon z gazy. — EnGen?
Siggurdson rzuca mu powłóczyste spojrzenie ojca upominającego głupiego syna.
— Panie Ray.
Arthurs zwilża usta językiem, delikatną, różową strzałeczką, jak malutki wąż zaczajony w zakamarkach jego podniebienia.
— Jesteśmy wyspecjalizowanym ramieniem przejęciowym dużego międzynarodowego koncernu.
— A czemu ten międzynarodowy koncern tak się międzynarodowo koncentruje na ośrodku badawczym Ray Power? Może chodzi o wyniki naszego laboratorium punktu zerowego? Wyniki, które dają eleganckie, nieduże plusiki tam, gdzie wszyscy inni wracają z wielkimi, czerwonymi minusami?
— Słyszeliśmy takie pogłoski — mówi Weitz.
Vishram decyduje, że to on jest mózgiem całej operacji. Arthurs trzyma kasę, Siggurdson jest baronem, a Clementi od pilnowania.
— To nie pogłoski — odpowiada Vishram. — Ale punkt zerowy nie jest na sprzedaż.
— Wydaje mi się, że pan mnie chyba źle zrozumiał — mówi powoli, z namysłem, Siggurdson. — Nie chcemy wykupywać całej pana firmy. Ale jeśli wasze wyniki dają się powtórzyć i zastosować na skalę komercyjną, jest to bardzo ekscytujący obszar o potencjalnie wysokiej rentowności. Inwestycja właśnie w ten obszar bardzo by nas interesowała. A więc chcemy kupić udziały w pana firmie. Tych pieniędzy wystarczyłoby na zrealizowanie demonstracji, w skali jeden do jednego, technologii gorącego punktu zerowego.
— Czyli nie chcecie mnie wykupić?
— Pan Siggurdson powiedział, że nie — rzuca zapalczywie Clementi. Siggurdson kiwa głową. Uśmiech ma jak zima w Minnesocie.
— Tak, chyba rzeczywiście źle pana zrozumiałem. Panowie, mogę przeprosić na chwilę? Muszę się udać do snangharu.
Zasiadłszy na tronie wśród boazerii z egzotycznego drewna, Vishram nasuwa hoeka na ucho i otwiera palmera. Już ma wywołać Inder, kiedy atakuje paranoja. Garniturowcy mieli dość czasu, by podrzucić do kibli parę pluskiew. Wywołuje pocztową aeai, unosi dłonie, jak pianista, gotowy do pisania w powietrzu. Mogą tu mieć kamerki bindi. Czujniki ruchu, odczytujące zgięcia palców. Nanochipy odczytujące radiowe bulgotanie palmera, sańasynów zaglądających w zakamarki jego duszy. Vishram Ray rozpiera się na wypolerowanym mahoniowym pierścieniu i wysyła zapytanie do Inder. Inder-w-głowie wraca w parę sekund; głowa i ramiona materializują się ponad wieszakiem na papier toaletowy na drzwiach.
Sypie nazwami i koneksjami, które Vishram zna tylko z różowych stron i działu ekonomicznego, przez które kiedyś przeklikiwał się bez patrzenia, zwracając uwagę jedynie na niezamierzenie śmieszne nazwy korporacyjnych stanowisk. Przypomina sobie facetów w khaki z tropikalnymi kapeluszami na bakier i karabinkami szturmowymi. Wiecie co, panowie, stoicie nie tam gdzie trzeba. Tygrysy są tu, na górze.
Pisze: TAKA HIPOTEZA: CZEMU CHCĄ UDZIAŁÓW W MOJEJ FIRMIE?
Następuje pauza, zupełnie niepodobna do aeai. Gdy Inder odzywa się ponownie, Vishram wie, że tym razem to ta z krwi i kości.
— Żeby związać panu ręce niekończącymi się zarzutami o niedopełnienie należytych starań, i w końcu przejąć całkowitą kontrolę nad projektem punktu zerowego.
Vishram prostuje się na ciepłym mahoniowym siedzeniu, całe to drewno wokół i pod spodem wydaje mu się duszne i przytłaczające, trumna zakopana w letniej ziemi. Od teraz już tak będzie cały czas.
— Dziękuję — mówi. Potem myje ręce, aby uprawomocnić alibi i wraca do ludzi przy stoliku.
— Przepraszam, że tak długo, to śmieszne, ale jeszcze nie przyzwyczaiłem się z powrotem do tutejszego jedzenia. — Siada zręcznie i wygodnie krzyżuje nogi. — W każdym razie, zastanowiłem się nad waszą propozycją…
— Proszę się nie śpieszyć — sugeruje Clementi. — To nie jest decyzja, którą można podjąć w minutę. Proszę zerknąć na naszą ofertę i skontaktować się z nami. — Podsuwa mu po stole plastikową teczkę z błyszczącymi wydrukami. Lecz Weitz siedzi odchylony w tył, nieobecny, planujący permutacje. On wie, myśli Vishram.
— Dziękuję, ale wydaje mi się, że nie będę już potrzebować więcej czasu, nie chciałbym także marnować waszego. Nie zamierzam przyjąć waszej propozycji. Rozumiem, że chcielibyście usłyszeć parę słów wyjaśnienia: nie będzie miało dla was specjalnego sensu. Główny powód jest taki: mój ojciec nie chciałby, żebym to zrobił. Był równie wyrachowanym biznesmenem jak wy wszyscy i nie bał się pieniędzy, jednak Ray Power jest przede wszystkim firmą indyjską, a ponieważ jest firmą indyjską, posiada system wartości moralnych i etycznych całkiem obcy waszemu zachodniemu sposobowi na biznes. To nie rasizm, ani nic w tym rodzaju, tak się po prostu w Ray Power pracuje, a te dwa systemy są nie do pogodzenia. Drugi powód: nie potrzebujemy waszych pieniędzy. Sam widziałem pole punktu zerowego. — Dotyka palcem skóry łuszczącej się w kąciku oka. — Wiem, że grzecznie staraliście się na to nie patrzeć, ale to właśnie jest zatwierdzająca pieczęć. Bez takiego znaku nie ma autentyku. Widziałem to, panowie. Widziałem inny wszechświat i oparzył mnie jego blask. — Potem nadchodzi ta fala, ta chwila, kiedy się odchodzi od scenariusza. Oszołomiony adrenaliną, Vishram oświadcza: — Bo właściwie, to za dwa tygodnie zamierzamy przeprowadzić publiczny pokaz w skali jeden do jednego. A na marginesie, trzy tygodnie temu rzuciłem palenie.
Potem następuje kawa i bardzo dobry armaniak, trunek, o którym Vishram wie, że już nigdy nie będzie w stanie go pić bez bagażu wspomnień, natomiast rozmowa jest grzeczna, uładzona i szybko pada ofiarą savoir-vivre'u. Vishram chciałby już stąd znikać, znaleźć się z dala od lasu, szkła i polujących zwierząt. Chce być sam na sam w miejscu, gdzie będzie mógł się cieszyć gwałtownym, choć kameralnym ogniem dobrze wykonanego zadania. To jego pierwsza menedżerska decyzja i wie, że właściwa. Potem następują uściski dłoni i pożegnania, jednak kiedy major i jego dźawani eskortują Vishrama do tilt-jeta, wyobraża sobie, że nawet idzie teraz inaczej, a oni wszyscy to widzą, rozumieją i akceptują.
W drodze powrotnej stewardesa nie próbuje się doń przystawiać.
W Ray Tower banda kulisów ładuje firmowe meble na flotyllę ciężarówek do przeprowadzek. Vishram, wciąż rozpalony adrenalinowym hajem, jedzie windą na górę do swojego eksgabinetu. Menedżerska winda niespodziewanie staje na trzecim piętrze, gdzie wsiada drobny, elegancki, ptasi Bengalczyk w czarnym garniturze i uśmiecha się do Vishrama, jakby znał go od urodzenia.
— Jeśli można, panie Ray, powiem, że podjął pan słuszną decyzję — mówi rozpromieniony.
Szklana winda pnie się po zakrzywionym drewnianym klifie Ray Tower. Na horyzoncie wciąż płoną ognie. Niebo ma prześliczny, aksamitno morelowy kolor.
— Ale kim pan, do cholery, jest?
Bengalczyk znów się rozpromienia.
— Zaledwie pokornym sługą. Nazwisko, jeśli pan nalega, brzmi Chakraborty.
— Proszę posłuchać: naprawdę nie jestem w nastroju na jakieś szarady.
— Dobrze, dobrze, już konkrety. Jestem prawnikiem, wynajętym przez pewną firmę, by przekazać panu pewną informację. Informacja brzmi: w pełni popieramy pana decyzję, by jak najszybciej zorganizować pokaz na pełnej mocy.
— A ci „my” to kto?
— Nie tyle „kto”, ile „co”, panie Ray.
Szklana winda pnie się jeszcze wyżej w bursztynowy blask świętego varanaskiego smogu.
— No więc co?
— Odeco, firma, która dokonuje nielicznych, starannie wybranych i bardzo konkretnych inwestycji.
— Wie pan przecież, że właśnie odrzuciłem ofertę firmy, o której przynajmniej słyszałem. Co może mi według pana zaproponować to jakieś Odeco?
— Dokładnie to samo, co pana ojcu.
W tym momencie Vishram żałuje, że ten szklany kokon nie ma fantastycznego guzika stop, obowiązkowego wyposażenia hollywoodzkich wind. Ale nie ma, więc dalej jadą po rzeźbionej fasadzie biurowca.
— Mój ojciec nie oddawał nikomu udziałów w firmie.
— Z całym szacunkiem, panie Ray, ale niezupełnie. Jak pan myśli, skąd miał pieniądze na inwestycję w akcelerator cząstek? Bez wsparcia, budżet projektu punktu zerowego to pewne bankructwo nawet dla Ranjita Raya.
— A ile zgarniacie? — pyta Vishram. Ciepełko Bohatera Publiczności się rozwiało. Gierki wewnątrz gier, poziomy wtajemniczenia i poufności, nazwiska, twarze, maski. Postacie, które mogą ci wejść do windy i opowiadać o twoich ściśle tajnych poczynaniach.
— Tylko sukces, panie Ray, tylko sukces. Powtórzę i zaakcentuję wiadomość od moich pracodawców. Zamierza pan przeprowadzić pełnowymiarową demonstrację energii punktu zerowego. Odeco to bardzo odpowiada. Odeco chce, żeby pan wiedział, że sukces tego projektu ma jego pełne poparcie. Pod każdym względem, panie Ray. O, to chyba moje piętro. Do widzenia, panie Ray.
Chakraborty wyślizguje się między drzwiami, zanim się do końca otworzą. Vishram wjeżdża piętro wyżej, zanim przychodzi mu do głowy zjechać i zobaczyć, gdzie wysiadł ten dziwny człowieczek. Wygląda w zakręcający korytarz. Nic i nikogo. Niby wszedł do biura, ale równie dobrze mógłby wejść do innego wszechświata, o innym punkcie zerowym. Opadające słońce grzeje windę, on jednak dygocze. Musi gdzieś wyjść dziś wieczorem, znaleźć się gdzieś z daleka od tego wszystkiego, choć na parę godzin. Ale z którą z kobiet się umówić?
Brzoskwinia leci wysokim, stromym łukiem ponad gzymsem, powoli wirując, ciągnąc za sobą ogon soku broczącego z rozbitej skórki. Spada poza pole widzenia, między budynki, daleko w dół, na ulicę.
— Przeszła przez granicę w powietrzu, czyli to jest…?
— Szóstka! — wykrzykuje Parvati, klaszcząc w dłonie.
Fałda to linia nakreślona ogrodniczą kredą, bramka jest z postawionej na sztorc skrzynki po sadzonkach z odbitymi trzema bokami. Krishan opiera się o swój kij — szpadel.
— Z technicznego punktu widzenia szóstka to słaby strzał — mówi. — Wybijający musi uderzać od dołu, więc nie ma właściwie kontroli nad tym, gdzie poleci piłka. Łapaczom z kolei bardzo łatwo wypatrzyć gdzie leci i złapać ją. Prawdziwy kibic zawsze mocniej oklaskuje czwórkę niż szóstkę. To o wiele bardziej kontrolowana piłka.
— No tak, ale to wygląda o wiele bardziej imponująco — mówi Parvati i podnosi dłonie do ust, żeby stłumić chichot. — Przepraszam, tylko tak przyszło mi do głowy, że ktoś tam sobie stoi… i nic nie zrobił, aż tu nagle jest cały w morelach… i myśli sobie: co się dzieje? Morele lecą z nieba. To na pewno Awadh! Awadhczycy bombardują nas owocami! — Kuli się od niepowstrzymanego śmiechu.
Krishan nie rozumie żartu, ale czuje, że zaraźliwy śmiech szarpie go za klatkę piersiową.
— Jeszcze jeszcze! — Parvati wyciąga z płachty nową morelę, podkasuje sari, robi krótki rozbieg, rzuca owoc z bocznym zamachem. Krishan ścina go, morela, podskakując, spada ku otworom odpływowym w gzymsie. Sok obryzguje mu twarz.
— Czwórka! — woła Parvati, przyciskając do ramienia cztery palce.
— Właściwie to zero, bo prostowała pani łokieć przy rzucaniu.
— Ale nie wychodzi mi tak znad głowy.
— To nie jest trudne.
Krishan rzuca garść moreli jedną po drugiej, powoli wykonując zamach, przyspieszając przy opuszczaniu ręki, dla przeciwwagi wystawiając drugą. Miękkie owoce wlatują w podskokach pod krzak rododendronu.
— Teraz pani spróbuje.
Rzuca Parvati niedojrzałą morelę. Łapie ją zręcznie, obnażając rękaw coli. Krishan przygląda się grze jej mięśni, gdy usiłuje wykonać rozbieg, wykrok i zamach w swoim niewygodnym, eleganckim stroju. Morela wymyka się jej z palców, spada za plecy. Parvati nachyla się po nią, zaciskając zęby ze złości.
— Nie umiem!
— Już już, pomogę pani.
Słowa rozbrzmiewają, zanim Krishan zdołał je powstrzymać. Kiedyś, jako uczeń, wyczytał w szkolnej sieci, że cała świadomość jest pisana w czasie przeszłym. Skoro tak, to wszystkie decyzje są podejmowane bez udziału sumienia ani winy, a serce mówi prawdziwie, choć nieartykułowanie. Już zdecydował. Staje z tyłu za Parvati. Kładzie jej dłoń na ramieniu. Drugą ujmuje za nadgarstek. Ona wstrzymuje oddech, ale palce nadal zaciska na moreli.
Krishan przesuwa jej ramię do tyłu, do dołu, obraca wnętrzem dłoni do góry. Prowadzi ją do przodu, jeszcze do przodu, cisnąc w dół lewy bark, unosząc prawą rękę.
— Teraz obrót na lewej stopie. — Zawisają chwiejnie w swoim tańcu, potem Krishan przesuwa jej nadgarstek w zenit. — I puszczamy! — komenderuje.
Nadpęknięta morela wylatuje jej z palców, spada na deski, rozpryskuje się.
— Całkiem szybki serw — mówi Krishan. — Teraz proszę spróbować przeciwko mnie.
Zajmuje pozycję przy fałdzie, zamierza się kijem-szpadlem, wyświadczając Parvati wszelkie sportowe uprzejmości. Ona zaś cofa się za kredową linię, poprawia ubranie, wykonuje rozbieg. Wychyla się do przodu, wypuszcza owoc. Uderza w szparę między deskami, odbija się chybotliwie, wirując. Krishan wyskakuje w przód ze szpadlem, morela muska jego górną krawędź, przeskakuje nad nią i rozchlapuje się w bramce. Tandetna skrzyneczka się przewraca. Krishan wtyka sobie szpadel pod pachę i kłania się.
— Pani Nandha, ograła mnie pani na czysto.
Nazajutrz Parvati zapoznaje Krishana ze swoimi przyjaciółmi: Prekashami, Ranjanami, Kumarami i Malikami. Rozkłada kolorowe magazyny jak dhuri na ciepłych od słońca deskach. Tego ranka powietrze jest ciężkie i nieruchome jak lany metal, warstwą wysokiego ciśnienia nie dopuszcza z dołu ulicznego hałasu i spalin. Wczoraj wieczorem Parvati i jej mąż kłócili się. Kłócili się w zwykły sposób: on rzucał oświadczenia i potem bronił ich wyniosłym milczeniem, zbywając jej uwagi pogardliwymi spojrzeniami. Kłótnia była o to co zawsze: jego zmęczenie, jej nuda; jego dystans, jej potrzeba towarzystwa, jego coraz większy chłód, jej tykający w jajnikach zegar.
Otwiera plotkarskie magazyny na pełnokolorowych rozkładówkach. Idealni narzeczeni; wesela na wysoki połysk; rozkładówkowe rozwody. Krishan siada w pozycji krawca, ściskając dłońmi palce nóg.
— To jest Sonia Shetty, gra Ashu Kumar. Była żoną Lala Darfana — naprawdę, nie w Mieście i wsi — ale na wiosnę się rozwiedli. Byłam tym bardzo zaskoczona, wszyscy myśleli, że będą ze sobą na zawsze, ale ją widywano z Ronim Jhutti. Była na premierze Prem Das, w pięknej srebrnej sukni, więc to chyba tylko kwestia czasu, kiedy obwieszczą to publicznie. Jasne, Lal Darfan wygadywał o niej różne rzeczy, że fleja, i że to hańba. Czy to nie dziwne, że aktorzy mogą być zupełnie różni od swoich postaci w Mieście i wsi? To trochę zmieniło moje zdanie o doktorze Prekashu.
Krishan przewraca grube, lśniące kartki, pachnące petrochemią.
— Ale oni też nie są prawdziwi — mówi. — Ta kobieta za nikogo naprawdę nie wyszła, nie była na premierze z żadnym aktorem. To po prostu program, który myśli, że jest innym programem.
— No wiem przecież. Nikt nie myśli, że to prawdziwi ludzie. W sławie zresztą nie chodzi o prawdziwość. Ale fajnie jest poudawać. To tak, jakby Miasto i wieś miało na wierzchu jeszcze jeden wątek, ale o wiele bardziej podobny do tego, jak my żyjemy.
Krishan kołysze się delikatnie.
— Proszę wybaczyć, ale czy bardzo tęskni pani za rodziną?
Parvati unosi wzrok znad wylizanych rozkładówek.
— Czemu pytasz?
— Bo dziwi mnie to, że traktuje pani nieprawdziwych ludzi jak rodzinę. Przejmuje się pani ich związkami, kłopotami i sukcesami, życiem, jeśli w ogóle można tak to nazwać.
Parvati naciąga dupattę na głowę, chroniąc się przed wysoko stojącym słońcem.
— Myślę o mojej rodzinie codziennie. O matce. Nie, nie chciałabym tam wrócić, ani na chwilę, ale myślałam, że w stolicy, gdzie jest tyle ludzi, gdzie tyle się dzieje, będę miała sto światów do wyboru. Tylko że tutaj jest jeszcze łatwiej być niewidzialnym niż w Kothkai. Tu mogłabym całkiem zniknąć.
— A gdzie to jest, Kothkai? — pyta Krishan.
Ponad nim smugi samolotów łączą się i plączą, jeden szpiegowski, drugi zabójca, polują na siebie nawzajem dziesięć kilometrów nad Varanasi.
— W okręgu Kishanganj, w Biharze. Właśnie uświadomiłeś mi dziwną rzecz. Codziennie piszę do matki, ona pisze o swoim zdrowiu i jak się mają Rohini, Sushil i chłopcy i wszyscy ludzie, których znam z Kothkai, ale o samym Kothkai nigdy nic nie mówi.
Opowiada mu zatem o Kothkai, opowiadając, mówi to sama sobie. Potrafi wrócić do gromadek domów ze spękanej, suszonej na słońcu cegły; może ponownie przejść się lekko spadzistą główną ulicą, między sklepami i blaszanymi wiatami chroniącymi warsztaty kamieniarskie. To był świat mężczyzn, picia herbaty, słuchania radia i politycznych kłótni. Świat kobiet był na polu, przy pompach i cysternach, gdyż woda była żywiołem kobiet, i w szkole, gdzie nowa nauczycielka, pani Jaitly z miasta, prowadziła wieczorowe kursy, grupy dyskusyjne oraz spółdzielnię mikrokredytową założoną za kapitał zalążkowy. Potem się zmieniło. Przyjechały ciężarówki z Ray Power i wysypały ludzi, którzy założyli namiotowe miasteczko, tak że przez miesiąc obok siebie stały dwa Kothkai. Budowali turbiny wiatrowe, panele słoneczne, generatory na biomasę i stopniowo opletli wszystkie domy, sklepy i świątynie obwisłymi kablami. Sukrit, sprzedawca baterii, przeklął ich za to, że rozłożyli przyzwoitemu człowiekowi interes, a jego córkę popchnęli do prostytucji.
— Teraz jesteśmy częścią świata — powiedziała swojej wieczornej grupie kobiet pani Jaitly — Nasza sieć kabli łączy nas z inną siecią, tamta łączy się z jeszcze większą, a tamta z siecią oplatającą cały świat.
Ale stare Indie już umierały. Sen Nehru rozłaził się w szwach pod ciśnieniem etnicznych i kulturalnych podziałów oraz środowiska uginającego się pod ciężarem półtora miliarda ludzi. Kothkai cieszyło się, że przez zacofanie i położenie na uboczu znajduje się z dala od wyznawanej przez Diljita Ranę osobliwej mieszanki hinduizmu i wizjonerstwa. Ale mężczyźni pod dhabą już gadali, głośno odczytując artykuły z popołudniówek o Narodowych Armiach, zbrojnych bojówkach i błyskawicznych szturmach mających opanować i utrzymać garstkę biednych, piaszczystych wiosek, jak Kothkai, w ramach terytorialnego rozdrapywania. Dźai Bharat! Pierwsi poszli młodzi mężczyźni. Parvati widziała, że ojciec przygląda się, jak odjeżdżają. S.J. Sadurbhai nigdy nie wybaczył żonie, że obdarzyła go samymi córkami. Codziennie zazdrościł klasie średniej, że stać ją na wybieranie sobie płci dzieci. Budowali tu silne państwo, nie słabe, babskie, jak skłócone na śmierć dawne Indie. Rodzina Sadurbhaiów poczuła niemal ulgę, gdy obwieścił, że razem ze swoim praktykantem Gurpalem z warsztatu jadą na wojnę. Na porządną wojnę. Męską wojnę. Odjechali. Zostali jedynymi ofiarami wojny w całym Kothai, zabici podczas jazdy ciężarówką przez szturmowy helikopter aeai, który nie umiał odróżnić: swój czy obcy. Męska wojna, męska śmierć.
Trzy tygodnie później narodziło się państwo, a miejsce wojny zajął serial. W miesiąc od proklamacji nowego Bharatu, kolejni ludzie przywieźli jeszcze więcej kabli, teraz światłowodowych, a nimi przyszły informacje, gupśap i serial. Nauczycielka Jaitly ostro protestowała przeciwko Miastu i wsi jako zamulającej mózgi propagandzie, nadawanej przez państwo, by stłumić prawdziwą polityczną debatę, jednak frekwencja na jej zajęciach malała z tygodnia na tydzień, kobieta za kobietą, aż wreszcie musiała wrócić do miasta, zwyciężona przez sprawy Prekashów i Ranjanów. Teraz wieś spotykała się przed państwowym panoramicznym telewizorem. Parvati stawała się kobietą w świetle Miasta i wsi. Z niego nauczyła się wszystkiego, czego potrzeba, by być idealną żoną. Po sześciu miesiącach była w Varanasi, nabierając ostatecznego towarzyskiego poloru, który pozwoli jej brylować na najlepszych imprezach i durbarach w mieście. Pół roku później, na weselu jakiegoś kuzyna kuzynki, usłyszała szept swojego dziesiątego kuzyna po kisielu, Deeptiego, spojrzała, gdzie jej sugerował, na drugą stronę oświetlonego lampionami ogrodu, przez świetlistą markizę, na chudego, uczenie wyglądającego mężczyznę, który ukradkiem na nią zerkał. Pamięta, że drzewo, pod którym stał, było obwieszone świeczkami w wiklinowych klateczkach dla ptaków. Wyobraziła go sobie w aureoli z gwiazd.
Kolejne sześć miesięcy i wszystko było załatwione, posag wpłynął na konto matki Parvati w banku grameen, zamówiona taksówka zawiozła jej nieliczne bagaże do nowego apartamentu na ostatnim piętrze w samym sercu Varanasi. Tylko że w wyłożonych cedrem szafach te rzeczy wyglądały jak nieszczęście, a apartament może i był luksusowy, ale teraz wszyscy wyprowadzali się z brudnego, zatłoczonego i hałaśliwego Kashi do zielonego, spokojnego Cantonmentu, a chudy człowiek o wyglądzie naukowca okazał się tylko policjantem. Jednakże wystarczało jedno słowo albo skinienie ręki i pojawiali się Prekashowie i Ranjanowie, na każde zawołanie, równie chętnie w Varanasi, jak w Kothkai. Nie znali snobizmu, nie zważali na kasty, a ich wyskoki i skandale zawsze były ciekawe.
W czwartek Krishan pracuje na dachu do późna. Trzeba dokończyć wiele palących spraw; podciągnąć prąd do irygacji kropelkowej, wyfugować szczeliny między okrągłymi kamieniami na ścieżce, poskręcać wsporniki do bambusowych parawanów wokół medytacyjnego stawku. Powtarza sobie, że dopóki nie skończy tych kłopotliwych drobiazgów, nie będzie mógł zabrać się za kolejne rzeczy, naprawdę jednak ma ochotę znowu zobaczyć pana Nandhę, tego Psa Kryszny. Wie z gazet i gadki w radiu, co oni robią, ale nie rozumie, dlaczego to, na co polują, jest tak przerażająco niebezpieczne. Pracuje więc, aż słońce zmienia się w krwawą kulę na zachodzie, za wieżowcami dzielnicy finansowej, dokręcając śruby i czyszcząc narzędzia, aż usłyszy zamykające się piętro niżej drzwi i głos Parvati wychodzący na spotkanie głębszym, nieartykułowanym męskim pomrukom. Z każdym krokiem po schodach w dół słyszy coraz wyraźniej. Ona go błaga, prosi, żeby ją gdzieś zabrał. Chce gdzieś pójść, wydostać się z tego podniebnego mieszkania. Jego głos jest zmęczony, płaski, Krishan wie, że na nic się nie zgodzi. Stawia torbę i czeka przy drzwiach. Mówi sobie, że nie podsłuchuje. Drzwi są cienkie, a słowa i tak doskonale słychać. Policjant traci cierpliwość. Głos mu twardnieje, jak rodzicowi znużonemu marudnym dzieckiem. Wtem Krishan słyszy gniewne warknięcie, zgrzyt odsuwanego od stołu krzesła. Chwyta torbę, schodzi w dół głównych schodów. Pan Nandha, z twarzą zaciętą, jak wyrzeźbioną, przechodzi obok schodów ku drzwiom wejściowym. Mija Krishana, jakby był jaszczurką na ścianie. Parvati wychodzi z kuchni. Ona i pan Nandha patrzą na siebie z dwóch przeciwnych końców hallu. Krishan, niewidzialny, jest uwięziony między ich głosami.
— No to idź! — krzyczy ona. — Skoro to takie ważne.
— Tak — odpowiada pan Nandha. — To bardzo ważne. Ale nie będę zanudzał cię sprawami bezpieczeństwa narodowego. Otwiera drzwi na klatkę z windami.
— Będę sama, ciągle jestem sama! — Parvati opiera się o chromowaną balustradę, lecz drzwi już się zamknęły, mąż poszedł nie zaszczyciwszy jej spojrzeniem. Teraz dostrzega Krishana.
— Ty też idziesz?
— Powinienem.
— Nie zostawiaj mnie. Ciągle jestem sama, nie cierpię sama siedzieć.
— Naprawdę powinienem już iść.
— Jestem sama.
— Ma pani swoje Miasto i wieś — ryzykuje Krishan.
— To tylko durny serial! — krzyczy Parvati. — Durny program telewizyjny. Naprawdę myślisz, że w to wierzę? Myślisz, że jestem jakąś wiejską głupią babą, która nie odróżnia telewizji od życia? — Przełyka złość. Tresura kobiet z Kothkai bierze górę. — Przepraszam, że to powiedziałam. To nie do ciebie powinnam się z tym zwracać. Nie powinieneś słyszeć takich rzeczy.
— Nie, to mnie jest przykro — mówi Krishan. — On nie powinien się do pani odzywać jak do dziecka.
— To mój mąż.
— Proszę wybaczyć, to niestosowne, co powiedziałem. Muszę iść. Tak będzie najlepiej.
— Tak — szepcze Parvati. Oświetla ją obniżające się słońce, prześwietlające okna apartamentu, barwi jej skórę na złoto. — Tak będzie najlepiej.
Złoty blask jest jak bursztyn, w którym zatrzymuje się ta chwila. Krishanowi jest aż niedobrze z napięcia. Przyszłość balansuje na ostrzu igły. Ich upadek może go zmiażdżyć, zmiażdżyć ją, zniszczyć ich wszystkich w tym apartamencie. Unosi torbę. Jego zaś unosi pobudzenie.
— Jutro — mówi rozdygotanym głosem. — Jutro na stadionie doktora Sampurnananda będzie mecz krykieta. Anglia-Bharat, trzeci mecz testowy. I pewnie ostatni, bo Anglia zaraz odwoła swoją drużynę do kraju. Może pani mogłaby… może ewentualnie… mogłabyś pójść?
— Z tobą?
Serce Krishana wali, potem dochodzi świadomość.
— Nie, oczywiście że nie, nie mogłabyś się pokazać publicznie z…
— Ale bardzo chciałabym obejrzeć mecz testowy, szczególnie że z Anglią. Wiem! Damy z Cantonmentu się wybierają. Będziemy w innych sektorach, rozumiesz. Ale będziemy razem, wspólnie. Wirtualna randka, jak mówią Amerykanie. Tak, jutro tam pójdę i pokażę tym damulkom z Klubu, że w kwestii krykieta nie jestem wiejską ignorantką.
Słońce opadło, Parvati nie ma już złotej cery, bursztyn popękał, ale serce Krishana rozjaśnia światło.
— Tak zrobimy — odpowiada. — Jutro, mecz testowy. — Po czym chwyta torbę i winda porywa go w wieczny uliczny korek.
Stadion im. Doktora Sampurnananda to biała betonowa misa, gotująca się wolno pod beżowym niebem, pełna żaru i oczekiwania okalającego dysk świeżej, nawodnionej trawy, utrzymywanej w specjalnym mikroklimacie. Varanasi nigdy nie było liczącym się ośrodkiem krykieta, jak Kolkata, Chennai, Hyderabad czy nawet pobliska i niedawno rywalizująca o stołeczność Patna. Stadion Doktora niedawno jeszcze był wyboistym, wypalonym boiskiem ze zwiędłą trawą, na fałdzie którego nie ryzykowałby rzutu żaden liczący się międzynarodowy serwujący, której nie zechciałby bronić żaden wybijający. A potem nadszedł Bharat i ta sama odmieniająca wszystko ręka Ranów, która zmieniła Sarnath w bastion śmiałej architektury i nowoczesnej technologii, przeobraziła dawne boisko Sanskrit University w stadion na sto tysięcy miejsc. Typowa chybiona państwowa inwestycja — nigdy nie zapełnił się nawet do połowy, nawet na trzecim meczu testowym w roku 2038, kiedy Bharat rozgromił kulejącą Australię i wygrał puchar, po raz pierwszy i ostatni. Dzisiaj jego pole klimatyczne utrzymuje soczewkę chłodnego powietrza w rozgrzanym czterdziestostopniowym otoczeniu, mimo to biali ludzie na murawie ciągle potrzebują rzucanych na boisko plastikowych worków z wodą. Bharat ma 55 w 3, lunch spóźnia się o godzinę, a wysoko nad stadionem uganiają się bharackie i awadhskie aeailoty. Chwilowo akcja w stratosferze jest ciekawsza niż na boisku, przynajmniej dla kibicujących kobiet w ocienionym markizą Sektorze 17. Sektor należy do męża pani Sharma, właściciela firmy developerskiej w Sarnath, który kupił go, by odliczyć sobie od podatku w ramach wydatków reprezentacyjnych i przyjmuje w nim znajomych, gości oraz klientów. W tym sezonie jest to liczące się miejsce spotkań dam z towarzystwa. Są piękną plamą koloru, jak skrzynka z kwiatami na ścianie kamienicy. Mrużą oczy za ciemnymi okularami zachodnich marek, obserwując przeplatające się helisy smug kondensacyjnych. Odkąd dzielni dźawani Bharatu podczas śmiałego nocnego wypadu z Allahabadu zajęli tamę Kunda Khadar, wszystko się zmieniło. Pani Thakkur wyrokuje, że samoloty wypatrują awadhskiego ataku.
— Na Varanasi?
Pani Sharma jest oburzona. Pani Chopra sądzi, że to byłoby typowe dla Awadhu, mściwego, podstępnego narodu. Dźawani tak łatwo opanowali Kunda Khadar, bo wojska Awadhu już idą na stolicę. Pani Sood zastanawia się, czy rozsiewają epidemie.
— No wiecie, tak jak się opryskuje pola. — Jej mąż jest menedżerem średniego szczebla w wielkiej firmie biotechnologicznej, organizuje lotnicze opryski upraw monokulturowych wielkości całych okręgów. Wszystkie panie liczą, że Ministerstwo Zdrowia uprzedzi je na tyle wcześnie, by mogły przeprowadzić się do swoich letnich bungalowów na wzgórzach, zanim ruszy fala uchodźców.
— Chyba mogę się spodziewać, że ważniejsze warstwy społeczne zostaną poinformowane pierwsze — mówi pani Laxman. Jej mąż jest wysokim cywilnym urzędnikiem. Ale pani Chopra słyszała jeszcze jedną plotkę, że ta głupkowata góra lodowa Bengalczyków faktycznie zaczyna działać i wiatry się zmieniają, naprostowując kierunek monsunu. Dziś rano, pijąc herbatę na werandzie, była pewna, że po południowo-wschodniej stronie widzi na horyzoncie linię cienia.
— W takim razie nikt nie będzie musiał nikogo atakować — oświadcza pani Laxman, lecz begum Khan, żona prywatnego sekretarza Sajidy Rany, znająca poglądy Bharackiej Sabha, krzywi się pogardliwie.
— Jeśli cokolwiek, to wojna jest jeszcze bardziej prawdopodobna. Nawet gdyby monsun zaczął się jutro, poziom wody w Gangesie nie podniesie się jeszcze przez tydzień. I myślicie, że Awadh da nam coś z tego zobaczyć? Są równie spragnieni, jak my. Nie, mówię wam: módlmy się, żeby nie padało, bo jak tylko spadnie pierwsza kropla, Delhi zechce swoją tamę z powrotem. Oczywiście to wszystko pod warunkiem, że ta absurdalna bengalska góra lodowa okaże się czymś więcej niż tylko pseudonaukowym molochem, bo szczerze mówiąc, nie wydaje mi się.
Begum Khan ma opinię twardej, zadufanej w sobie kobiety: za dużo wykształcenia, a za mało kultury. Typowe dla muzułmanów — ale to nie jest coś, o czym wspominałoby się w towarzystwie. Jednakże mężczyźni słuchają jej głosu, jej artykułów, audycji w radiu i wypowiedzi. A o jej drobnym, cichym, zabieganym mężu krążą dziwne plotki.
— Wygląda na to, że jakkolwiek się kręcić, tama z tyłu. — Pani Sharma popisuje się angielską grą słów. Damy uśmiechają się, stadion przebiega szmer oklasków, gdy Bharat trafia w linię. Ten krykiet to sport pełen delikatnych, dalekich odgłosów; stłumionych oklasków, uderzeń piłki w kij, ściszonych głosów. Sędzia opuszcza palec, na tablicy ukazuje się wynik, smugi kondensacyjne rozwiewają się strzępiasto od wiejącego wysoko wiatru. Monsunowego wiatru. Nieśmiała pani Sood zastanawia się, kto wygrał.
— No, oczywiście nasi — odpowiada pani Chopra, Parvati widzi jednak, że begum Khan nie jest taka pewna.
Parvati Nandha osłania się przed słońcem wystającym spod markizy parasolem. Ocienia jej także palmera, na którym rozbłyskują wyniki i statystyki meczu testowego, przesyłane po przekątnej nad boiskiem, nad sędziami, polem zewnętrznym i wewnętrznym, bramkarzem, odbijającym i serwującym, od Krishana, stojącego na wprost linii autu, w sektorze z biletami na jeden dzień.
Angielski serwujący przygotowuje się do rzutu. TREVELYAN, mówi palmer. SOMERSET. SZYBKI. 100 WYSTĘP W BARWACH ANGLII. W DRUGIM MECZU TESTOWYM ZE SRI LANKĄ W COLOMBO, SEZON 2046, ZDOBYŁ 6 CZYSTYCH BRAMEK.
Wybijający robi krok w przód, wyciągając przed siebie kij jak wąską tarczę. Odbija nisko, jego przeciwnik przy bramce się spina. Nie. Piłka pada i toczy się odrobinę, aż zgarnie ją gracz z pola (POZYCJA SQUARE SHORT LEG, mówi palmer), rozejrzy się i nie widząc nikogo do spunktowania, ciśnie ją lobem do rzucającego.
OSTATNIA PIŁKA W OVERZE, wyjaśnia Krishan.
— Trafiło prosto na „square short leg” — odzywa się Parvati. Damy, lekko poruszone, przerywają rozmowę o sprawach państwowych. Parvati znów czuje, że nie nadąża, jak gracz z głębi pola bezradnie patrzący na piłkę turlającą się ku linii autu. Tak się starała, nauczyła się tego języka i reguł, a one i tak są daleko przed nią; wojna, strategia rządu, Ranowie, międzynarodowa polityka energetyczna. Brnie dalej: — Następny broni Husainy, zgarnie szybki rzut Trevelyana, jakby podano mu go na thali.
Jej słowa liczą się mniej niż wyparowujące z żółtego nieba nad stadionem smugi kondensacyjne. Parvati podkręca zoom na palmerze, przeszukuje twarze ustawione wzdłuż skraju murawy. Wpisuje: GDZIE JESTEŚ? Odpowiedź: NA PRAWO OD EKRANÓW. TYCH WIELKICH BIAŁYCH. Przesuwa obiektywem po brązowych, spoconych twarzach. Jest. Macha delikatnie, żeby nie rozpraszać graczy. To nie byłoby po krykietowemu.
Widzi go. A on jej nie. Delikatne rysy, naturalnie blada skóra ogorzała od pracy na słońcu na dachu Diljit Rana Apartments. Gładko ogolony — dopiero w kontraście z dżunglą wąsów wokoło uświadamia sobie, że to zawsze było dla niej ważne u mężczyzn. Nandha też się goli. Włosy, lekko natłuszczone, wymykają się ze swojej chemicznej uwięzi, rozsypują na czoło. Zęby, gdy krzyczy, uradowany jakąś męską atrakcją wynikłą z reguł, ładne, równe i kompletne. Koszula czysta, biała i świeża, spodnie — zauważa, gdy wstaje, by nagrodzić owacją dwa dobre biegi, proste i odprasowane. Pierwsza nauka, jaką wyniosła od kobiet z Kothkai: mężczyźni są najpiękniejsi i najprawdziwsi, kiedy nie są świadomi, że ktoś na nich patrzy.
Uderzenie kija. Tłum zrywa się na nogi. Aut. Terkoce tablica z wynikami. Begum Khan mówi teraz, że Ranowie zrobili z N.K. Jivanjeego durnia, bo jego głupia ratha jatra na wieść o inwazji Awadhu uciekła do Allahabadu szybciej niż Rawana na Sri Lankę.
PATRZĘ NA CIEBIE, szepce palmer. Ekran wyświetla uśmiechniętą twarz Krishana. Parvati przechyla parasolkę w dyskretnym pozdrowieniu. Kobiety za nią zaczęły teraz obrabiać przyjęcie u Dawarów i powody, dla których Shaheen Badoor Khan nie został na koncercie. Begum Khan zapewnia, że jest bardzo zajęty, a już szczególnie teraz, gdy Bharat jest w potrzebie. Parvati wyczuwa ich czepliwy ton. Odwraca się ku graczom: teraz, gdy Krishan otworzył przed nią sekrety krykieta, dostrzega, że jest w nim sporo subtelności i inteligencji. Mecz Testowy nie tak znowu się różni od Miasta i wsi.
JARDINE NA MAZUMDARA, śle Krishan. Jardine leniwie odchodzi od fałdy, przyglądając się piłce, polerując ją kciukiem. Ustawia się. Gracze z pola sprężają się na swoich dziwacznie ponazywanych pozycjach.
Mazumdar z dwiema tygrysimi pręgami przeciwodblaskowego kremu pod oczyma przygotowuje się do odebrania rzutu. Jardine rzuca. Piłka odbija się, trafia w wydeptany skrawek murawy, leci wysoko, pięknie. Wszyscy na stadionie Sampurnananda widzą, jak wysoko i jak pięknie; widzą, jak Mazumdar taksuje ją wzrokiem, waży, zmienia postawę, zamierza się kijem, wchodzi pod piłkę i posyła ją z wielką siłą w żółte niebo. Fantastyczne uderzenie, odważne, przepiękne. Tłum ryczy. Szóstka! Szóstka! Na sto procent. Wszyscy bogowie chcą tego. Gracze z pola biegną, wbijając wzrok w niebo. Nikt nigdy tego nie złapie. Piłka leci wysoko, daleko, poza stadion.
„Patrz na piłkę”, powtarzał Krishan Parvati, gdy grali na szpadle i brzoskwinie w ogrodzie na dachu. Parvati Nandha wbija więc wzrok w piłkę, która osiąga szczyt łuku, grawitacja wygrywa z prędkością i zaczyna spadać, w tłum, jak czerwona bindi, czerwone oko, czerwone słońce. Atak z powietrza. Pocisk Krishana, celujący w serce. Piłka spada, widzowie podrywają się, ale żaden tak szybko, jak Parvati. Zrywa się, piłka wpada w jej wyciągniętą prawą dłoń. Piszczy, bo ją zapiekło, potem, pijana chwilą, wrzeszczy:
— Dźai Bharat! — Tłum wiwatuje, izolując ją zgiełkiem. — Dźai Bharat!
Hałas się wzmacnia. A potem, dokładnie tak, jak pokazywał jej Krishan, podwija sari i rzuca piłkę przez linię. Anglik z pola łapie ją, dziękuje kiwnięciem głowy i podaje do rzucającego. Ale jest sześć, wspaniałe sześć dla Mazumdara i Bharatu. Nie spuściłam piłki z oka. Nie usztywniłam ręki, poruszałam się razem z nią. Odwraca się, by pokazać damom, jak jest dumna ze swojego osiągnięcia i widzi ich zesztywniałe z pogardy twarze.
Parvati pozwala sobie zatrzymać się dopiero daleko od stadionu, jednak nawet tam jeszcze słyszy te szepty i czuje na twarzy palący wstyd. Głupia dziewka ze wsi, rozentuzjazmowana jak motłoch, wstaje i robi z siebie widowisko, jak ktoś kompletnie pozbawiony manier, ktoś zupełnie bez klasy. No to im pokazała. Patrzcie na tę damę z Cantonmentu, co rzuca piłkę jak facet! Dźai Bharat!
Palmer cały czas wibrował, wiadomości szły jedna za drugą. Nie chce ich widzieć. Nie chce nawet się oglądać, boi się, że popędził za nią. Idzie przez wypielęgnowany teren do ulicy. Taksówki. Na pewno się znajdą, muszą tu stać w dzień meczu. Parvati staje na popękanym krawężniku, unosząc parasolkę, przed nią prześlizgują się fatfaty i miejskie taksówki. Gdzie jedziecie, kogo wieziecie o tej porze? Nie widzicie, że dama was potrzebuje?
Dama. Chciałaby. Dama. Pomarzyć. Dama. Nigdy w życiu. Motorowerowa riksza podjeżdża do krawężnika. Prowadzi ją młodziak o wystających zębach, z pasemkiem puchu zamiast wąsów. — Parvati! — woła ktoś.
To gorsze niż śmierć. Siada z tyłu, kierowca przyspiesza, mijając zdumioną, wytrzeszczoną postać w czarnych spodniach z kantem i nieskazitelnie odprasowanej śnieżnobiałej koszuli. Wróciwszy do pustego mieszkania, rozdygotana ze wstydu, pragnąca umrzeć, Parvati zastaje otwarte drzwi, a w kuchni biwakującą wśród bagaży własną matkę.
Tama jest długą, niską krzywą spiętrzonej buldożerami ziemi, gigantyczną jak horyzont, jeden koniec niewidoczny z drugiego, zakotwiczoną w łagodnym obrysie doliny Gangesu. Bharacki wojskowy tilt-jet nadlatuje nad Kunda Khadar ze wschodu. Przelatuje nisko nad machającymi dźawanami, zakręca nad zalewem. Helikopterki aeai kłębią się tak blisko, że Shaheen Badoor Khan odczuwa dyskomfort. Latają jak ptaki, ważą się na manewry, jakich nie podjąłby się żaden pilot-człowiek, kierują się instynktem, są jednością ze swymi pojazdami. Tilt-jet przechyla się, aeailoty otaczają go osłoną, Shaheen Badoor Khan nagle patrzy w szeroką, płytką nieckę pełną zabarwionej algami wody, daleko, gdzie ledwo sięga oko, obrzeżoną brudnym piaskiem i żwirem, białym i toksycznym jak sól. Muliste bajoro, z którego nie napiłaby się nawet krowa. Po drugiej stronie przejścia Sajida Rana kręci głową i szepcze:
— Wspaniałe.
Gdyby tylko mnie usłuchali, gdyby nie rzucili tu tych żołnierzy z głowami pełnymi „Dźai Bharat”, myśli Shaheen Badoor Khan. „Ludzie chcą wojny”, powiedziała Sajida Rana na posiedzeniu gabinetu. No to będą ją mieli, za chwilę.
Premierowski samolot ląduje na pospiesznie oczyszczonym polu na skraju wioski leżącej dziesięć kilometrów od bharackiej strony tamy. Aeailoty roją się nad nim, jak kanie czarne nad Wieżą Milczenia. Tu rozłożyła się kwatera główna okupującej dywizji. Jednostki zmechanizowane okopują się na wschodzie, roboty obsiewają pole minowe. Shaheen Badoor Khan w swoim miejskim garniturze mruży oczy za markowymi okularami przed ostrym światłem i zauważa wieśniaków stojących na skraju swoich zarekwirowanych i zniszczonych pól. Sajida Rana, w uszytym na miarę mundurze polowym już idzie zdecydowanym krokiem ku szeregowi oficerów, strażników oraz V.S. Chowdhury'emu. Chce być dziewczyną numer jeden do wieszania na ścianach koszar — Mamą Bharat, zaraz obok Niny Chandry. Oficerowie wykonują namaste i eskortują panią premier i jej głównego doradcę przez suchą ziemię do hummerów. Sajida Rana idzie zamaszyście, minister Chowdhury drobi obok, usiłując udzielić jej informacji. Mały, ujadający kundelek, myśli Shaheen Badoor Khan. Wspinając się do pasażerskiego przedziału hummera, gorącego jak łaźnia, zerka w tył na tilt-jeta, który przysiadł na kołach i silnikach, jakby się obawiał zabrudzić. Pilot, zasłonięty czarną szybką hełmu, jest kleszczem wbitym w głowę samolotu. Długa lufa automatycznego działka pod wypchanym czujnikami nosem przypomina aparat gębowy jakiegoś owada żywiącego się sokami wysysanymi z innych. Filigranowy zabójca.
Shaheen Badoor Khan widzi bananowy klub, ślepy uśmiech staruszki rozpoznającej swoich gości po feromonach, mroczne wnęki, w których mieszają się głosy, śmiechy, zrelaksowane ciała. Obcą, przepiękną istotę, wypływającą z mroku, dhol wybijający rytm jak dla tancerki nauć.
Hummer śmierdzi sosnowym odświeżaczem powietrza. Shaheen Badoor Khan przytomnieje, mrużąc oczy na odblaski słońca od betonowej nawierzchni. Jadą drogą wiodącą na wierzch tamy. W powietrzu wisi odór martwej ziemi i zastałej wody. Już chyba lepsza jest ta sosna. Cieniutki strumyczek szczyn spływa korytem przelewu. Oto Matka Ganga.
Dźawani pospiesznie ustawiają się w poczet honorowy. Shaheen Badoor Khan dostrzega roboty przeciwlotnicze i nerwowe spojrzenia niższych oficerów. Dziesięć godzin temu była tu Republika Awadhu — żołnierze na identycznym kameleonowym kamuflażu nosili potrójne, zielono-biało-pomarańczowe znaki jin-jang. Bez problemu sięgnie tu moździerz z wiosek-widm odsłoniętych w całej swojej architektonicznej nagości przez niski poziom wody. Albo nawet działający w pojedynkę snajper.
Sajida Rana kroczy dalej, stukając ręcznie szytymi butami po nawierzchni. Wojsko ustawiło się przed podwyższeniem. Ktoś testuje megafon serią piskliwych sprzężeń. Operatorzy kanałów informacyjnych zauważają panią premier w kamuflażu i szarżują ku niej. Żandarmeria Wojskowa wyciąga pałki i spycha ich na bok. Gdy na podest wchodzi pani premier, sekretarz ds. obrony i generał dywizji, Shaheen Badoor Khan czeka na dole schodków. Wie, co powie Sajida Rana. Sam nadawał temu ostatnie szlify, jadąc rano limuzyną na wojskowe lotnisko. Ogólny szmer mężczyzn zebranych razem pod palącym słońcem przycicha, gdy widzą naczelnego wodza biorącego do ręki mikrofon. Shaheen Badoor Khan kiwa głową z milczącym zadowoleniem, kiedy pani premier wytrzymuje ciszę.
— Dźai Bharat!
Tego nie ma w scenariuszu. Serce Shaheena Badoor Khana zamiera mu w gardle. Ci ludzie też o tym wiedzą. Cisza zawisa na moment i eksploduje. Dźai Bharat! Sajida Rana powtarza hasło i odzew trzy razy. Potem wygłasza swoją mowę. Nie jest adresowana do żołnierzy stojących na spocznij na szczycie tamy i nachylonych nad uzbrojeniem w transporterach opancerzonych. Jest dla kamer, mikrofonów i redaktorów telewizyjnych wiadomości. Dążyliśmy do pokojowego rozwiązania. Państwo Bharat nie pragnie wojny. Rozdrażniono tygrysicę. Schować pazury. Liczyliśmy na dyplomatyczne rozwiązanie. Wciąż możemy dojść drogą negocjacji do honorowego, pokojowego rozwiązania. Wielkoduszna propozycja dla naszych wrogów. Wodą należy się zawsze dzielić. Nie ma jednego państwa, ale jest Ganges jedną życiodajną żyłą.
Żołnierze stoją nieporuszeni. Ani drgną. Stoją w swoim bojowym rynsztunku pod prażącym słońcem, z ciężką bronią, łykają to wszystko, wiwatują w przerwach na wiwaty i cichną, gdy Sajida Rana ucisza ich oczyma i dłońmi oraz gdy zostawia ich z puentą przemówienia:
— A na koniec przynoszę wam jeszcze jeden wielki triumf: panowie, Bharat prowadzi trzysta osiemdziesiąt siedem w siedmiu!
Wtedy wybuchają i zaczyna się skandowanie: Dźai Bharat! Dźai Bharat! Sajida Rana odbiera oklaski i odchodzi, póki jeszcze brzmią pełną siłą.
— Nieźle, co, Khan?
— Mazumdar właśnie zdobył sto siedemnaście — mówi Shaheen Badoor Khan, ruszając za swoją przywódczynią.
Konwój hummerów uwozi ich z powrotem do kwatery głównej przyczółku. To miał być właśnie taki chwilowy wypad. Sztab Generalny odradzał go na wszelkie sposoby, lecz Sajida Rana się uparła. Propozycja ugody musi zostać wygłoszona z pozycji siły, która nie poniżałaby rządu Rany. Analitycy przestudiowali dane satelitarne i cyberwywiadowcze, wskazując z rozsądnym prawdopodobieństwem, że Awadh w ciągu około godziny nie zdąży zorganizować kontrataku. Hummery i transportery pędzą z powrotem wyboistymi, wiejskimi gruntowymi drogami. Chmury spalin widać pewnie z orbity. Aeailoty roją się za nimi jak stado drapieżników. Strażnicy niespokojnie zerkają w niebo, zaganiając panią premier i jej doradcę do odpalającego silniki tilt-jeta. Klapa się zamyka, Shaheen Badoor Khan zapina pasy, samolot podrywa się w niebo, pozostawiając jego żołądek w dole, na rozdeptanym, osmalonym zbożu. Pilot wznosi się na pełnym gazie, o włos od przeciągnięcia. Shaheen Badoor Khan nie urodził się do latania. Każde szarpnięcie, każde opadnięcie jest dla niego jak mała śmierć. Bieleją dłonie zaciśnięte na oparciach. Wtedy tilt-jet przechodzi do lotu poziomego.
— Wyszło dość dramatycznie, nie? — mówi Sajida Rana, rozpinając pas. — Cholerne trepy zawsze ci pamiętają, że jesteś kobietą. Dźai Bharat! No, ale wyszło dobrze. Wynik meczu ładnie wszystko podsumował.
— Skoro pani tak mówi…
— Mówię… — Sajida Rana wierci się w obcisłym mundurze. — Strasznie to, kurna, niewygodne. Nie wiem, jak oni mogą w tym wojować. No, a twoja analiza?
— Powiem szczerze.
— Czyli jak zawsze.
— Według mnie okupacja tamy to ryzykanctwo. Plan przewidywał…
— Plan był w sumie bardzo dobry, ale nie miał jaj.
— Pani premier, z całym szacunkiem…
— Ja wiem, to dyplomacja. Ale, kurwa mać, przecież nie pozwolę temu N.K. Jivanjeemu robić z siebie męczennika Hindutwa. Na litość boską, my jesteśmy Ranowie. — Czeka, aż ta odrobina dramatyzmu wybrzmi, potem pyta: — Nasza pozycja jest jeszcze do uratowania?
— Do uratowania, chociaż kiedy to wszystko trafi do wiadomości, będzie trzeba się liczyć z międzynarodowymi naciskami. Ale może Anglicy będą mieli pretekst, żeby znowu namawiać do międzynarodowej konferencji.
— Żeby tylko nie w Londynie, tam sklepy zupełnie się skiepściły. Ale Amerykanie…
— Myślimy o tym samym, pani premier. Specjalny Układ…
— W ogóle nie jest tak obopólny, jak chcieliby myśleć Brytole. Wiesz, co ci powiem, Khan, w tym całym chaosie jedna rzecz mnie cieszy. Załatwiliśmy tę ćutję, Jivanjeego. Myślał, że jest taki cwany, puszczając przeciek z tymi zdjęciami swojego Świętego Koszyka na Zakupy; a teraz musi uciekać do domu z jajcami w zębach.
— Niemniej, pani minister, on nie zniknął. Myślę, że jeszcze o nim usłyszymy, jeśli załatwimy sobie tę konferencję.
— Nie „jeśli”, Khan, „kiedy”.
Shaheen Badoor Khan potulnie spuszcza głowę. Wie jednak, że to wszystko jest kompletnie nienaukowe. On, jego rząd i jego państwo po prostu na razie mieli szczęście. Sajida Rana skubie źle przeszyty szew w swoich bojówkach, przesuwa się niżej w fotelu i pyta:
— Jest już coś o mnie?
Shaheen Badoor Khan wyciąga palmera i przegląda kanały informacyjne i serwisy agencyjne. W jego polu widzenia pojawiają się fantomowe strony gazet. Wiadomości wybuchają wokół cichymi, barwnymi detonacjami.
— CNN, BBC i News International przerywają program, żeby podać informację. Reuters leci tym, co już było w prasie.
— Jaki jest ogólny wydźwięk u Wielkiego Szatana?
Shaheen Badoor Khan przegląda nagłówki artykułów od Bostonu po San Diego.
— Od lekkiego sceptycyzmu po otwarte odrzucenie. Konserwatyści wzywają, żebyśmy się najpierw wycofali, potem być może przeszli do negocjacji.
Sajida Rana delikatnie pociąga palcami za dolną wargę — to prywatny gest znany tylko bliskim osobom, podobnie jak jej ogromna skłonność do wulgaryzmów.
— Przynajmniej nie wysyłają komandosów. Ale w końcu to tylko woda, nie ropa. Zresztą to nie z Waszyngtonem wojujemy. Coś z Delhi?
— W sieciowych kanałach nic.
Premier Sajida Rana odciąga wargę jeszcze niżej.
— Nie podoba mi się to. Napisali sobie przecież inne nagłówki.
— Dane satelitarne mówią, że siły Awadhu nadal stoją na pozycjach.
Rana puszcza wargę, prostuje się w fotelu.
— A pieprzyć ich. Dla nas to wielki dzień! Trzeba się cieszyć! Shaheen. — Po imieniu. — Tak w zaufaniu: Chowdhury, co o nim myślisz?
— Minister Chowdhury to bardzo zdolny członek konstytuanty…
— Minister Chowdhury to hidżra. Shaheen, od pewnego czasu chodzi mi po głowie taki pomysł. Pewnie jakoś w przyszłym roku w Deedarganj będą wybory uzupełniające. Ahuja zgrywa twardziela, ale rak zżera go od środka. Biedak. Miejsce z dobrego, konserwatywnego okręgu: kurna, oni zagłosowaliby nawet na Jamesa F. McAuleya, gdyby tylko pomachał przed Ganeśią jakimś kadzidełkiem.
— Z całym szacunkiem, pani premier, ale prezydent McAuley nie jest muzułmaninem.
— I chuj: Khan, z ciebie też żaden bin Laden. Kim ty jesteś, sufitą czy coś takiego?
— Wychowano mnie w tradycji sufickiej, to prawda.
— No, dokładnie o tym mówię. Widzisz, rozegrałeś tu i teraz dobrego seta, twoje umiejętności przydadzą mi się na bardziej publicznej arenie. Jasne, najpierw będziesz musiał poterminować trochę na ławce rezerwowych, ale szybko wyszykuję dla ciebie jakąś ministerialną tekę.
— Pani premier, nie wiem co powiedzieć.
— Na początek może by tak jakieś „dziękuję”. Ja pierdolę, co za sufickie skąpiradło. Oczywiście tajne przez poufne.
— Oczywiście, pani premier.
Uniżony, gnący się w ukłonach, potulny — skromny cywilny urzędnik, ale serce mu rośnie. Miał taki moment, na Harvardzie, zaraz po ogłoszeniu wyników pierwszego roku, kiedy napięcie pękło, lato otworzyło się przed nim na oścież i zapomniał zarówno o cnotach szkoły biznesu, jak i dyscyplinie swojej islamskiej szkoły. Po przydługim instruktażu właściciela sklepu monopolowego kupił sobie butelkę importowanej whisky single malt ze Speyside i oblał sukces we wpadających przez okno pokoju pylistych promieniach światła. Pomiędzy skrzypnięciem korka w szyjce butelki i pustymi skurczami mdłości w fioletowym brzasku był wyraźny okres, kiedy czuł się skąpany w radości, blasku, pewności siebie oraz bezgranicznym, otwartym przed nim świecie. Podszedł wtedy do okna, z butelką w dłoni, i zaryczał na cały świat. Ten jeden błysk objawienia wart był późniejszego kaca i moralniaka. Teraz, w wojskowym tilt-jecie, przypięty pasami obok swojej pani premier, znowu to czuje. Minister w rządzie. Próbuje spojrzeć na siebie z zewnątrz, wyobrazić sobie inny fotel w pięknej, jasnej sali posiedzeń; zwizualizować siebie wstającego z miejsca pod kopułą Bharat Sabha. Poseł do parlamentu z okręgu Deedarganj. I wszystko jest jak należy. To po prostu nagroda, nie za jego niestrudzoną, pilną służbę, lecz za jego talent. Zasługuje na to. Zasługuje, więc to otrzyma.
— Ile my już razem pracujemy? — pyta Sajida Rana.
— Siedem lat — odpowiada Shaheen Badoor Khan. Myśli sobie: trzy miesiące i dwadzieścia dwa dni.
Sajida Rana kiwa głową. Potem znów robi to coś z wargą.
— Shaheen.
— Tak, pani premier?
— Czy wszystko w porządku?
— Obawiam się, że nie rozumiem pytania.
— No bo, wiesz, ostatnio byłeś jakiś rozkojarzony. Słyszałam jedną plotkę.
Shaheen Badoor Khan czuje, jak serce mu staje, oddech zamiera, mózg się krystalizuje. Już nie żyje. Zaraz, nie. Nie proponowałaby mu czegoś takiego w tym podniebnym odosobnieniu, żeby potem wszystko odebrać przez to chwilowe szaleństwo. Ale to nie szaleństwo, Shaheen Badoor Khan. Ty taki jesteś. Myśl, że uda się to ukryć, zaprzeczyć, zdementować — to jest szaleństwo. Zwilża wargi językiem. Nie wolno mu się teraz zająknąć, załamać głosu, zabrzmieć zbyt sucho.
— Rząd żywi się plotkami, pani premier.
— Właśnie słyszałam, że wymknąłeś się wcześniej z jakiejś imprezy w Cantonmencie.
— Byłem zmęczony, pani premier. To było w dniu… — Jeszcze nie jest bezpieczny.
— Naszej narady, tak. Słyszałam jednak, to bez wątpienia obrzydliwe pomówienie, że między tobą a begum Bilquis były jakieś… tarcia. Wiem, Shaheen, to bezczelne pytanie, ale czy w domu wszystko w porządku?
Powiedz jej, krzyczy na siebie Shaheen Badoor. Lepiej niech dowie się teraz niż od jakiegoś partyjnego propagandzisty albo, Boże uchowaj, N.K. Jivanjeego. Jeśli już nie wie, jeśli to nie próba uczciwości i lojalności. Powiedz jej, gdzie poszedłeś, z kim się spotykałeś, czego on nie chciał z tobą robić. Nie chciało. Ono. Wyłóż kawę na ławę matce narodu, niech ona tym pozarządza, poobrabia i położy przed kamerami, niech zrobi to, co on robił dla niej, z oddaniem, lojalnie, przez tyle lat. Nie może. Jego wrogowie w partii i poza nią wystarczająco nienawidzą go jako muzułmanina. Kiedy zostanie porzucającym żonę zboczeńcem, kochankiem istot, w których większość z nich nie dostrzega nawet ludzi, jego kariera będzie skończona. Rząd Ranów nie przetrwałby tego. Shaheen Badoor Khan jest nade wszystko urzędnikiem państwowym. Gabinet musi przetrwać.
— Szczerze, pani premier?
Sajida Rana wychyla się w wąskie przejście.
— Shaheen, to już drugi raz w tej rozmowie.
— Moja żona… Bilquis… no cóż, ostatnio przeżywamy ochłodzenie. Kiedy chłopcy poszli na studia, wie pani, poza nimi nie mieliśmy za wiele wspólnych tematów. Prowadzimy teraz niezależne życie, Bilquis ma swoją rubrykę w gazecie i swoje kobiece forum. Mogę jednak zapewnić, że to nie zakłóci w żaden sposób moich obowiązków. Więcej nie przyniosę pani wstydu w ten sposób.
— Żadnego wstydu — szepcze Sajida Rana.
Wtem wojskowy pilot zwięźle informuje, że za dziesięć minut lądowanie w bazie lotnictwa Nabha Sparasham, a Shaheen Badoor Khan wykorzystuje odwrócenie uwagi, by wpatrzyć się przez okno w wielką, brązową plamę monstrualnych varanaskich slumsów. Pozwala sobie na nieznaczny uśmiech. Jest bezpieczny. Ona nie wie. Zagadał ją. Lecz teraz są inne zadania do wykonania. A tam daleko, na południowym horyzoncie, czy to aby nie ciemna linia chmur?
Shaheen Badoor Khan dopiero kiedy umarł ojciec zrozumiał, jak nie cierpi domu nad rzeką. Haweli nie było wprawdzie brzydkie ani przytłaczające — wręcz przeciwnie. Lecz jego przewiewne krużganki, werandy i przestronne, wysokie, białe pokoje są ciężkie od historii, pokoleń, obowiązków. Shaheen Badoor Khan nie jest w stanie wejść schodami, minąć wielkiej, mosiężnej latarni nad gankiem, zobaczyć ogromnego hallu z dwiema spiralnymi klatkami schodowymi, męską i damską, nie wspominając, jak jako chłopak chował się za kolumną, gdy na miejsce pochówku koło starego pawilonu myśliwskiego na bagnach wynoszono jego dziadka, Sayida Raiz Khana, ani jak potem szedł za swoim ojcem odbywającym tę samą krótką podróż przez tekowe drzwi. Sam też uda się kiedyś w tę podróż, przez eleganckie, tekowe drzwi. Poniosą go jego synowie i wnuki. W haweli jest tłoczno. Ani zakamarka wolnego od krewnych, przyjaciół i służących. Każde słowo, uczynek, zamiar jest widoczny i znany wszystkim. Z wielką przyjemnością przypomina sobie ideę „samotni” z Harvardu. Pojęcie prywatności, nowoangielska rezerwa — rezerwa, a więc coś odłożonego na bok, do innego celu.
Przechodzi półpiętrem na kobiecą stronę domu; waha się, jak zawsze, przed drzwiami zenany. W domu Khanów zniesiono purdę jeszcze w czasach jego dziadka, jednak Shaheen Badoor Khan w kobiecych pokojach zawsze czuje się zawstydzony: inne przedmioty, skryte w ścianach historie, sposób na życie, z którym nie ma nic wspólnego. Dom podzielony, jak półkule mózgu.
— Bilquis. — Jego żona urządziła sobie gabinet na ocienionym balkonie z widokiem na tłoczne, tętniące życiem ghaty i martwą rzekę. Tu pisze swoje artykuły, radiowe przemowy i eseje. W pełnym śpiewających ptaków ogrodzie poniżej podejmuje swoje inteligentne, pozbawione głosu przyjaciółki — tam piją kawę i knują, jak przystało na inteligentne, pozbawione głosu kobiety.
„Jesteśmy kalekim społeczeństwem”, powiedział urzędnik-meloman, kiedy na scenę wchodziła Mumtaz Huq.
— Bilquis.
Kroki. Drzwi się otwierają, ukazuje się twarz służącej; Shaheen Badoor Khan nie kojarzy jej.
— Sahib, begum nie ma w domu.
Shaheen Badoor Khan opiera się ciężko o masywną framugę. Akurat dziś bardzo potrzebowałby kilku zdań wymienionych na styku dwóch zabieganych istnień. Słowa, dotyku. Jest zmęczony. Zmęczony własną nieugiętością. Zmęczony ohydną prawdą, że nawet gdyby usiadł i nic nie robił, jak sadhu na rogu ulicy, zdarzenia zainicjowane przez niego w przeszłości napuchłyby mu za plecami, karmiąc się jedno drugim, urosłyby jak fala powodziowa. Zatem musi być zawsze o parę kroków naprzód. Zmęczony maską, twarzą, kłamstwem. Powiedz jej. Będzie wiedziała co zrobić.
— No właśnie, nigdy jej nie ma.
— Panie Khan?
— Wszystko jedno.
Drzwi się zamykają, kryjąc odłamek twarzy. Shaheen Badoor Khan po raz pierwszy, odkąd pamięta, czuje się zagubiony we własnym domu. Nie rozpoznaje drzwi, ścian, korytarzy. Stoi w jasnym pokoju z widokiem na rzekę, białym, z wielkimi węzłami związanych moskitier, wypełnionym ukośnymi promieniami światła i kurzu oraz zapachem, który przywołuje go do przeszłości. Zapach to klucz do pamięci. Zna ten pokój, kochał go kiedyś. To dawny pokój dziecinny, pokój jego synów. I jego pokój, położony wysoko nad wodą. Tu co rano budzili go witający wielką rzekę bramini. Jest tu czysto, blado i pusto. Zapewne polecił go uprzątnąć, gdy chłopcy wyjechali na studia, ale zupełnie sobie tego nie przypomina. Aja Gul zmarła dziesięć lat temu, lecz w drewnianych żaluzjach i drapowanych zasłonach nadal czuć perfumy jej piersi, korzenny aromat jej ubrań, choć Shaheen Badoor Khan uświadamia sobie ze zdumieniem, że nie wchodził tu od dziesięcioleci. Mruży oczy, wpatruje się w światło. „Bóg jest światłem niebios i ziemi… Światło na świetle! Bóg prowadzi drogą prostą ku światłu, kogo chce. Bóg przytacza przykłady dla ludzi. Bóg o każdej rzeczy jest wszechwiedzący!”[3]. Sura rozwija się w jego pamięci jak pasmo dymu.
Tylko dlatego, że odkąd sięgnie pamięcią, po raz pierwszy nie czuje na sobie spojrzenia cudzych oczu, jest teraz w stanie to zrobić. Wyciąga ręce na boki i zaczyna się kręcić, najpierw powoli, wymacując stopami równowagę. Suficki taniec wirowy, który budził u derwiszów wewnętrzną boską świadomość. Na jego języku formuje się dikr, święte imię Boga. Przebłysk wyraźnego wspomnienia z dzieciństwa, dziadek utrzymujący się idealnie w tym samym punkcie na geometrycznej, wykafelkowanej podłodze iwanu, przy rozbrzmiewającym qawwale. Mevlewi przyjechał z Ankary, by nauczyć Hindusów semy, świętego Bożego tańca.
Boże w mojej duszy, wyrwij mnie wirem z tego świata.
Miękka mata marszczy mu się pod nogami. Intensywne skupienie, myśli wyłącznie o poruszeniach stóp, obrotach rąk; w dół — błogosławieństwo, w górę — odebranie łask. Wiruje, cofając się przez wspomnienia.
Obłąkane lato Nowej Anglii, kiedy nad purytańskim Cambridge zacumował wyż, a temperatura wzrosła i tak została, kiedy wszyscy otwierali drzwi, okna, wychodzili na ulice, do parków, na trawniki, albo po prostu siedzieli w drzwiach i na balkonach, kiedy Shaheen Badoor Khan, student drugiego roku, zapomniał, co znaczy chłód i powściągliwość. Wyszedł na miasto z kolegami, wracał późno z festiwalu muzycznego w Bostonie. Tam to nadeszło, prosto z miękkiej, aksamitnej, pachnącej nocy i sparaliżowało Shaheena Badoor Khana, stanął jak wryty, jak Gwiazda Polarna, podobnie jak ćwierć wieku później na lotnisku w Dhace, zobaczywszy coś nieziemskiego, obcego, pełnego niedoścignionego piękna. Neutko zmarszczyło brwi na widok bandy hałaśliwych studenciaków, próbowało ominąć go bokiem. To było jego pierwsze widziane na żywo. Czytał, widywał zdjęcia, intrygowało go, kusiło, męczyło to ucieleśnienie marzenia z dzieciństwa. Tu — z krwi i kości: prawdziwe, nie mityczne. Na tym harvardzkim trawniku zakochał się. I już nigdy się nie odkochał. Dwadzieścia pięć lat nosił w sercu cierń.
Stopy się poruszają, ręce tkają, usta kształtują mantrę dikr. Wiruje dalej w tył.
Opakowanie było doskonałe, proste, eleganckie. Papier drukowany w czerwone, czarne i białe ozdobne karpie, pojedyncze pasemko celofanowej rafii, złoto. Minimalizm. Hindusi by to uładnili, udekorowali serduszkami, łukami, figurkami Ganeśi, kazali grać melodyjki i sypać po otwarciu confetti z życzeniami. Shaheen Badoor Khan już w wieku trzynastu lat wiedział, zobaczywszy tę paczkę z Japonii, że nigdy nie będzie mieć prawdziwie indyjskiej duszy. Ojciec przywiózł z delegacji handlowej do Tokio prezenty dla całej rodziny. Dla jego młodszych braci — latawce w kształcie ławicy karpi, puszczane na Dzień Dziecka; długo jeszcze dumnie powiewały z balkonów haweli Khanów. A dla najstarszego syna — Japonia w pudełku. Shaheen wytrzeszczał oczy na tubki z „Action Drinkiem”, czekoladę „Boat in the Mist”, karty kolekcjonerskie, machającego łapką robota-kociaka, szaliki zmieniające kolor zależnie od nastroju oraz płytki z Nippon-popem. Jednakże jego życie, jak motocykl zmieniający się w rozjuszonego bitewnego robota, odmieniła manga. Z początku nie spodobała mu się łatwa mieszanka przemocy, seksu i nastoletnich niepokojów. Tandetne i obce. Uwiodły go natomiast postacie: smukłe, aseksualne nastolatki o jelenich oczach, zadartych nosach i wiecznie otwartych ustach. Ratowały świat, miały problemy z rodzicami, nosiły fantastyczne przebrania, niesamowite fryzury i buty, niepokoiły się o swoich chłopaków-dziewczyny, gdy Tokio szturmowały niszczycielskie roboty-anioły, przede wszystkim jednak były niezależne, stylowe, niesamowite, długonogie i androgyniczne. Zapragnął ich pełnego emocji i pasji życia tak bardzo, że aż się popłakał. Pozazdrościł im urody, seksownej aseksualności i tego, że wszyscy ich znają, kochają i podziwiają. Chciał zostać nimi na śmierć i życie. Leżąc w łóżku wśród zgiełkliwej varanaskiej nocy, wymyślał dla nich kontynuacje przygód — co się działo po pokonaniu aniołów wylewających się ze szczeliny w niebie, jak się kochają i bawią razem w swojej wyłożonej futerkiem kopule do walk. Potem zaciągali go do przytulnego, wyściełanego różowym puchem zacisznego kącika, gdzie ocierali się o siebie, niedookreśleni seksualnie, ale namiętni, a trwało to i trwało i trwało. Po tych nocach, kiedy mianowano go Magiem-Jeźdźcem Grassen Elementoi, Shaheen Badoor Khan budził się dusznym rankiem ze sztywnym przodem spodni od piżamy.
Jeszcze wiele lat później ukradkiem wyciągał te pożółkłe, miękkie i postrzępione komiksy z pudełka po butach. Chłopięco-dziewczęcy piloci Grassen Elementoi, wiecznie młodzi, wiecznie szczupli, piękni i awanturniczy, stali z założonymi rękoma i celowali weń swymi kośćmi policzkowymi, zwierzęcymi oczyma i nadąsanymi, zapraszającymi do całowania usteczkami.
Shaheen Badoor Khan, wirując na granicy pamięci, czuje, jak łzy kłują go w oczy. Wir semy ciągnie go jeszcze dalej, na plażę.
Matka narzekała na wilgoć, na socjalizm i na to, że rybacy srają na piasek przed bungalowem. Ojciec był nerwowy, nadęty i tęsknił za północą. Ciągle się tym gryzł, ubrany w spodnie z kantem, popelinowe koszule z krótkim rękawem i sandały bez palców, w duszącym keralskim upale — to były najgorsze wakacje, jakie pamięta Shaheen Badoor Khan, właśnie dlatego, że tak bardzo na nie czekał. Południe południe południe!
Wieczorem od strony morza nadchodziły rybackie dzieci. Czarne od słońca, nagie, uśmiechnięte, bawiły się, wrzeszczały i chlapały, podczas gdy Shaheen Badoor Khan i jego bracia siedzieli na werandzie, popijali lemoniadę i słuchali wykładu matki, jakie te okropne dzieciaki są straszne. Shaheenowi nie wydawały się straszne. Miały małą łódeczkę z pływakiem. Cały dzień bawiły się, to włażąc na nią, to zeskakując. Shaheen Badoor Khan wyobrażał sobie, że żeglują po oceanach ku wielkiej przygodzie — piraci, wyprawy ratunkowe, odkrywcy. A kiedy wyciągały łódkę na piasek i grały na plaży w krykieta, myślał, że umrze z pożądania. Pragnął odpłynąć w dal z czarnymi, wyszczerzonymi chłopcami-dziewczynkami z Kerali, wśliznąć się nago do ciepłej jak krew wody, nosić ją na sobie jak drugą skórę. Chciał biegać, wrzeszczeć, być chudy, nie dbać, że ktoś patrzy. Być wolny.
W sąsiednim bungalowie mieszkała rodzina cywilnych urzędników z Bangalore, pod każdym względem niżsi w hierarchii, Shaheen Badoor Khan widział jednak, że ich dzieci, chłopiec i dziewczynka, bawią się na łódeczce, zeskakują z niej w przejrzystą wodę i wynurzają się, dysząc, omszone kropelkami, po czym roześmiane, nieustająco roześmiane powtarzają wszystko jeszcze raz. Tam zapadło mu w duszę nasionko pustki, które podczas długiej podróży powrotnym pociągiem, wzdłuż całych Indii, wykiełkowało w ból, nadzieję, pragnienie pozbawione imienia i słów, ale pachnące kremem do opalania, świerzbiące jak piasek między palcami stóp, w dotyku jak ciepła, kokosowa mata, brzmiące jak dobiegające znad wody krzyki dzieci.
Shaheen Badoor Khan przestaje wirować. Powstrzymuje wewnątrz siebie potężne ciśnienie szlochu. Tak bardzo tego pragnął, ale nie dostało mu się życie, w którym mógłby kiedykolwiek zaznać takiej wolności. Oddałby wszystko, żeby być tak pięknym, choćby przez jeden dzień.
Stopy. Za drzwiami. Bose. Shaheen Badoor Khan otrząsa się z sukuba.
— Kto tam?
— Sir? Wszystko w porządku?
— Tak. Proszę mnie zostawić.
Wszystko w porządku, w stopniu, w jakim porządek może panować w ruinach. Shaheen Badoor Khan poprawia garnitur, wygładza pomarszczone dhuri w miejscu, gdzie tańczył i gdzie zstąpił nań Bóg. Zabrał go w otchłań naf — pełnego pragnień jądra duszy — i pokazał prawdziwą naturę mieszkającego w człowieku Boga, odpowiadając na jego niezrozumiałe wołanie o pomoc.
Wie już, jak ma postąpić z tym neutkiem.
Przez resztę tygodnia Tal rzuca się w wir pracy, ale demonów nie są w stanie okiełznać nawet wnętrza haweli, do której wprowadzą się po wirtualnym ślubie Aparny Chawla i Ajay Najiadwala. Płciowiec. Facet. I Khan. Tal próbuje wytrząsnąć z głowy jego obraz, ale poowijał mu się wokół neuronów jak lampki na święto Diwali. To jego największy strach: tam w środku wszystko się psuje, wszystkie biochipy i pompy hormonalne rozpuszczają się w krwiobiegu. Tal boi się, że wysikuje całą swoją neutkowość. Wciąż czuje smak warg tego całego Khana.
Pod koniec tygodnia nawet Neeta mówi mu, że powinno wziąć wolne.
— Weź, pojedź gdzieś, wyjedź stąd — poleca kierownik produkcji Devgan.
Tal bierze, jedzie, wyjeżdża stąd do Patny. Nikomu poza neutkiem nie przyszłoby do głowy spędzać weekendu w tym bezkresnym, upalnym, bezdusznym przemysłowym mieście. Lecz Tal musi się tam z kimś zobaczyć. Ze swoim guru.
Dwie godziny później znajduje się nad rzeką, mrugając polaryzującymi soczewkami kontaktowymi na skrzącą się brylantami wodę. Rezerwuje bilet powrotny pierwszej klasy (ważniejsze, baba, by jechać pierwszą niż przybyć na miejsce) na szybki wodolot do Patny. Trzydzieści minut później już zwija się w kłębek na siedzeniu, zaciskając powieki i małe, delikatne piąstki do pierwszych taktów GURU GRANTH MIX, podczas gdy za oknem przesuwają się stojące na wyschłym drugim brzegu fabryki. Aż dziwne, że wystarcza wody, żeby to coś unieść.
Na nasiąkniętych zanieczyszczeniami ulicach Patny widać nową modę. Mroczną i opływową. Tak jak włosy, wystrzyżone w jednego, asymetrycznego irokeza i zarzucone na czoło. I nikomu tu przez myśl nie przejdzie, by założyć narciarskie gogle. Z fryzurą Tala nic się nie da zrobić, ale ClimBunni na Amrit Marg ma wszystko co potrzeba z ciuchów, poukładane i gotowe do sprzedania. Tu góry, tu doły, tu bielizna, obuwie z tyłu. Karta przyjmuje na siebie kolejny potężny cios, ale pół godziny później Tal wynurza się kołyszącym krokiem na ulicę, w powiewnych szarych jedwabiach, srebrno-czarnych kowbojskich, czy raczej kow-neuckich butach na pięciocentymetrowych obcasach z nieodzownymi frędzlami przy klamrach. Faceci chodzą chwiejnie, dziewczyny popatrują zazdrośnie, kobiety w kawiarniach nachylają się ku sobie i plotkują, zasłaniając usta dłońmi, policjant z drogówki dyżurujący na rondzie omal nie okręca się o trzysta sześćdziesiąt stopni, gdy Tal — pstryk! — polaryzuje przeciwsłoneczne soczewki na pełną czerń i jest tak dobrze, tak świetnie, tak zdumiewająco niespodziewanie i fantastycznie i przezabawnie być z powrotem na ulicach Patny, pod słońcem Patny, wdychać patnański smog, przewijać się między patnańskimi twarzami i ciałami, falując do rytmu patnańskiego miksu w słuchawkach. Wszystko tańczy do jego rytmu. Wszystko jest musicalem, każdy przypadkowy kontakt dwóch przechodniów to morderstwo, cudzołóstwo, napad lub spotkanie kochanków rozdzielonych przed laty. Ubrania są tu jaskrawsze, szyldy krzykliwsze, wszystko wygląda, jakby za chwilę miało przeistoczyć się w jeden gigantyczny, obejmujący całe miasto, taneczny numer, specjalnie dla Tala. Modli się do Ardhanarisvary, boga neutków, aby pozwolił mu być pierwszym, które przywiezie ten nowy styl do Varanasi.
Do Varanasi. Do mężczyzny nazwiskiem Khan. I wszystkich.
Wtajemniczeni znają szybką łódź, która zawozi ich spod szklanych wież nabrzeża handlowego na sangam, gdzie guru przeprowadza swe operacje. Łódź, jak zauważa z aprobatą Tal, jest mahoniowa, marki Riva. Dwa silniki stawiają ją na ogonie, błyskawicznie mija pełznące małe promy i zestawy barek. Wypada na główny nurt i kieruje się na lewo, ku wielkiej, piaszczystej łasze w miejscu, gdzie Gandak wpada do świętego Gangesu. W tej szerokiej, piaskowej delcie i wokół niej ulokowała się największa, najtańsza, najbrudniejsza i najmniej kontrolowana strefa wolnego handlu w całym Bharacie. Larri-galle i magazyny z aluminiowej blachy pospychały się z dostępnego lądu na wodę; cała łacha jest otoczona kordonem lichtug, owiniętym wokół niej co najmniej dwadzieścia razy. Żyją tu na łodziach rodziny szczycące się tym, że nigdy nie postawiły stopy na stałym lądzie — wszystko, czego potrzebują od narodzin, poprzez życie, do śmierci, mogą otrzymać, biegając labiryntem pomostów i trapów z łodzi na łódź.
Riva wiezie Tala przez coraz węższe i węższe kanały pomiędzy stalowymi kadłubami wymalowanymi w coraz ciekawsze hinduskie teksty, aż wreszcie wciska się w przesmyk niewiele szerszy od niej i podpływa do starego holownika o niezwykłej nazwie — Fugazi. Przez trzydzieści lat woził sypkie ładunki w górę rzeki, z Kolkaty, dla powstających w Patnie nowych branż przemysłu. Potem wykupił ją holding White Eagle, przyprowadził na ostatnie miejsce postoju w Strefie Wolnego Handlu Gandak i wypatroszył z silników. White Eagle Holding to bardzo szacowna firma zarządzająca aktywami, z siedzibą w Omaha w Nebrasce, specjalizująca się w planach emerytalnych dla pracowników służby zdrowia. Należy do niej kilka pływających zakładów w Patnie, specjalizujących się w tych usługach medycznych, do których czczący Biblię wyborcy ze Środkowego Wschodu zawzięcie odmawiają dostępu swoim krajanom. Setki bardzo dochodowych i nie bardzo legalnych branż mają swoje korporacyjne centrale w Gangak Ef Ti Zi: miksujące na zamówienie pirackie rozgłośnie radiowe, farmafałszerze, serwisy do udostępniania plików, przechowalnie danych, destylarnie emotyków, genetyczne dziuple, laboratoria klonujące, komórkowi terapeuci, dżungle darwinowskiego softu, goście zdejmujący zabezpieczenia przed kopiowaniem, serwisy do półlegalnych spekulacji na walutach, fałszerze etykiet, hodowcy komórek macierzystych, pornokraci, co najmniej jedna aeai trzeciej generacji (dyskusyjne) oraz Nanak, czuły doktor, dobre neutko, guru zbawczych skalpeli.
Tal wspina się po stalowej drabinie, nerwowe, świadome czającej się za plecami metalowej ściany sąsiedniej barki, jeden wir w zlewających się tu wodach i dwa stalowe masywy rozłupią go jak upuszczone jajko. Znad relingu wygląda twarz: to Nanak, dobry doktor, jak zawsze niechlujne w trzy razy za dużych szortach-bojówkach, obcisłym siatkowym topie i buciorach żywcem jak u Tank Girl, wyszczerzone jak święta małpa.
Obejmują się. Dotykają. Całują. Wyzwalają u siebie nawzajem emocje radości, obdarowania, dziecięcych nasiadówek do późna, świeżego chleba na śniadanie i barokowych glissand, za pomocą tych właśnie neuralnych przełączników, które zrobotyzowani chirurdzy Nanaka powpinali we włókna nerwowe rozprutego ciała Tala. Potem odsuwają się, uśmiechają, wydają głupawe odgłosy radości. Są na nowo przeszczęśliwe.
— Widzę, że dopadła cię ta moda — mówi Nanak. Jest drobne, nieśmiałe, wstydliwe i nieco bardziej zgięte pod własnym ciężarem, ale wciąż ma swój przemiły uśmiech. Jego skóra jest ochrowa od słońca.
— Przynajmniej trochę się postarałom — odpowiada Tal, kiwając głową na Nanakowy strój dokera.
— Ale tutaj patrz pod nogi, na tych obcasach — ostrzega je Nanak. Pokład to zabójczy dla modnisia tor przeszkód, pełen przepustów na liny, zamknięć od włazów, rur — każda z nich mogłaby zmusić niedbałe neutko do gwałtownego zetknięcia z twardą stalową płytą. — Zostaniesz na herbatę, prawda? Tu uważaj.
Wspinają się po stromej drabince do sterówki. Jeden krok przed szczytem Tal zatrzymuje się i zerka na miasto na wodzie. Tętni życiem jak każdy bazar na świecie. Poza zarabianiem pieniędzy, na każdym statku jest zawsze coś do roboty: malarze i sprzątacze pokładów, ogrodnicy, specjaliści od wody pitnej, fachowcy od baterii słonecznych i radiostacji. Dudni muzyka, wzmacniana przez występujące w obfitości puste metalowe komory.
— No i co się dzieje? — pyta Nanak, prowadząc Tala do wyłożonego drewnem, pachnącego cedrem pokoju gościnnego.
Zapach wywołuje u Tala równie silną reakcję emocjonalną, jak jego neuronalne wyzwalacze. Wraca do drewnianego łona. Przypomina sobie, jak poskrzypują skórzane sofy, jak Suniti nuci na pokładzie hollywoodzkie hity, kiedy myśli, że nikt nie słucha.
— A nic, przyszedłom na rutynową kontrolę — mówi Tal.
— Oczywiście, zrobimy ci — odpowiada Nanak i przywołuje windę zjeżdżającą w puste serce statku, gdzie dokonuje swoich metamorfoz.
— Zajęte jesteś? — pyta Tal, aby ukryć niepokój.
Winda otwiera się na mahoniowy korytarz z mosiężnymi drzwiami. Tal spędziło miesiąc za jednym z nich, świrując od środków przeciwbólowych i immunosupresyjnych, podczas gdy jego ciało powoli godziło się z tym, co zrobiły z nim operujące roboty. Prawdziwy obłęd nadszedł, gdy białkowe chipy podłączone do jego rdzenia przedłużonego rozpakowały swój kod i zaczęły nadpisywać cztery miliony lat biologicznego imperatywu.
— Mam dwóch pacjentów — mówi Nanak. — Jeden czeka — śliczny, mały Malaj, ale mocno nerwowy, w każdej chwili może zwiać, byłaby wielka szkoda — i jednego na pooperacyjnej. Wygląda na to, że zgarniamy coraz więcej transseksów w starym stylu, więc nasza renoma zaczyna wychodzić poza branżę, ale mnie się to tak średnio podoba. To rzeźnictwo. Zero finezji.
Ale będą za to płacić, tak jak płaci Tal: dziesięć procent z góry i miesięczne raty przez większość życia. Kredyt pod zastaw ciała.
— Tal — mówi łagodnie Nanak. — Nie do tej, chodź tutaj. — Tal stwierdza, że trzyma dłoń na klamce sali operacyjnej. Nanak natomiast otwiera drzwi kliniki. — Przecież tylko na kontrolę, ćo ćuit. Nawet nie musisz się rozbierać.
Tal jednak zrzuca buty i wyślizguje się z chłodnego ubrania, zanim położy się na białym, miękko wyściełanym stole. Mruga, onieśmielone, gdy Nanak krząta się przy rekalibracji skanera. Przypomina sobie, że Nanak, dobry doktor, nie ma nawet szkoły pielęgniarskiej. Jest po prostu pośrednikiem, sztauerem chirurgii. Tal zostało rozebrane na części i poskładane z powrotem przez roboty, mikromanipulatory, grube na jedną cząsteczkę skalpele sterowane przez chirurgów w Brazylii. Talenty Nanaka leżą w podejściu do chorego i umiejętności znajdowania najlepszych medyków po najlepszych cenach, gdy tylko na globalnym rynku otwiera się jakaś luka.
— No, baba, powiedz Nanakowi: naprawdę sprowadza cię tu medycyna czy chciałoś się rozejrzeć po scenie w Patnie? — pyta Nanak, zakładając hoeka za swoje pokaźne ucho.
— Nanak, ja jestem neutko pracujące, robię karierę, pamiętasz? W trzy miesiące zostałom kierownikiem sekcji. Za rok będę szefem całego show.
— To będziesz mogło przyjechać do mnie i kupić całe nowe komplety emotyków — mówi Nanak. — Mam nowy towar, prosto z mikserów. Dobre rzeczy. Bardzo dziwne. No dobra. Gotowe. Po prostu oddychaj normalnie.
Kreśli dłonią mudrę i półkola białego metalu wysuwają się z podstawy łóżka, zamykając w pierścień wokół stóp Tala. Mimo polecenia, Tal czuje, że wstrzymuje oddech, gdy skaner zaczyna pielgrzymkę w górę ciała. Zamyka oczy, gdy świetlny pierścień prześlizguje mu się nad krtanią, i stara się nie wyobrażać sobie tego drugiego stołu, za tamtymi drzwiami. Tamten stół to nie stół, ale żelowa leżanka w zbiorniku pełnym robotów.
Leżało na tamtym stole, znieczulone o włos od śmierci, z odruchami autonomicznymi przełączonymi na aeai kontrolującą pompowanie płuc, bicie serca, obieg krwi. Tal nie pamięta, jak opadło i zamknęło się wieko zbiornika, wypełniając go jeszcze większą ilością znieczulającego żelu pod ciśnieniem. Może sobie to jednak wyobrażać — i to wyobrażenie stało się już wspomnieniem: pamięta klaustrofobiczne uczucie, że tonie. Nie potrafi natomiast — nie odważa się — wyobrazić sobie poruszających się w żelu robotów z wyciągniętymi ostrzami, odcinających mu od ciała każdy centymetr skóry. To była pierwsza faza.
Gdy starą skórę już zutylizowano, a nowa, której hodowla rozpoczęła się trzy miesiące wcześniej z próbki jego DNA oraz jajeczka sprzedanego przez jakąś kobietę z basti, dojrzała już w swoim zbiorniku, maszyny zabrały się do pracy. Poruszały się powoli przez lepki, organiczny żel, wbijając się pod powięź mięśni, wyskrobując tłuszcz, omijając naczynka krwionośne i nabiegłe krwią tętnice, odłączając ścięgna, by dostać się do kości. Tani chirurdzy operowali w powietrzu w swoich gabinetach w Sao Paulo; odziani w rękawiczki manipulatorów otwierali przed sobą nowe, krwawe krajobrazy. Osteoboty rzeźbiły w kości, tu zmieniając kontur policzka, tam poszerzając miednicę, odłupując wiór za wiórem z łopatek; przemieszczały, przesuwały, amputowały, wypełniały plastikiem i tytanem. Tymczasem grupy GUM-botów usuwały wszystkie narządy płciowe, przełączały moczowód i cewkę moczową, podpinały hormonalne wyzwalacze i ścieżki reakcji nerwowych do układu wszczepionych w lewe przedramię podskórnych przycisków.
Tal słyszy śmiech Nanaka.
— Widzę, co masz w środku — mówi, chichocząc.
Trzy dni Tal wisiało w tym zbiorniku; bez skóry, nieustannie krwawiące, jeden wielki stygmat, maszyny zaś pracowały powoli, miarowo, zmiana za zmianą rozmontowując i przebudowując mu ciało. Wreszcie ukończyły to, wycofały się, zastąpione przez neuroboty. Tymi sterowali już inni lekarze, zespół z Kuala Lumpur. W ciągu trzech dni męki Tala zmienił się rynek neurochirurgii. To była już inna nauka — bardziej wyrafinowana niż wycinanie i wklejanie kawałków mięsa. Szczękające szczypcami kraboroboty podpinały białkowe układy do włókien nerwowych, podłączały nerwy do induktorów, reorganizowały całą Talową endokrynologię. Gdy one były zajęte tym przeszczepianiem, większe maszyny odjęły Talowi wierzch czaszki, a mikromanipulatory wśliznęły się między splątane sploty nerwowe jak drapieżniki w mangrowy gąszcz, by punktowo poprzytwierdzać białkowe procesory do ośrodków nerwowych w rdzeniu przedłużonym i ciele migdałowatym, mrocznych, głęboko zakorzenionych filarów jaźni. A potem, czwartego dnia rano, zawróciły Tala z krawędzi śmierci i obudziły. Aeai podłączona z tyłu do jego czaszki musiała przeprowadzić teraz pełen test autonomicznego układu nerwowego, zweryfikować, czy wszystkie białkowe chipy kontaktują i czy reakcje neuronów skojarzone dotąd z płcią wyzwalają teraz nowe, wszczepione zachowania. Pozbawione skóry, z mięśniami zwisającymi jak worki z porozłączanych ścięgien, z gałkami ocznymi i mózgiem nagim pod łagodzącym żelem, Tal się obudziło.
— Prawie koniec, baba — mówi Nanak. — Ale wiesz, możesz otworzyć oczy.
Nie umarło z bólu tylko dzięki kokonowi znieczulającego żelu. Aeai zagrało na jego sieci neuronowej jak na sitarze. Tal wyobrażało sobie, że porusza palcami, że nogi mu biegną, czuło poruszenia i żądzę w miejscach, gdzie dotąd ich nie było, widziało wizje i cuda, słyszało anielskie chóry i boskie pogwizdywania, wsysały je nieznane dotąd wiry wrażeń zmysłowych i emocji, zwidywały mu się gigantyczne, pasiaste, brzęczące owady wypełniające usta jak knebel; w tym samym momencie kurczyło się do rozmiarów groszku, odwiedzało ponownie miejsca, w których nigdy nie było, witało przyjaciół, których nigdy nie spotkało, wspominało życie, którego nie miało, próbowało wykrzyczeć imię matki, imię ojca, imię Boga, krzyczało i krzyczało, lecz ciało było wyłączone, bezuste, bezradne. Potem aeai znów wyłączyła mu mózg, i dzięki tej anestezjologicznej amnezji zapomniało wszystkie cuda i okropności, jakie przeżyło w żelowym zbiorniku. Uczynne maszyny założyły mu czerep z powrotem na głowę, podłączyły wszystko co odłączone i ubrały je w nowiutką skórę, prosto z tanku z komórkami macierzystymi. Pięć kolejnych dni wisiało, zaledwie nieprzytomne, w kąpieli z komórkowego stymulantu, śniąc zdumiewające sny. Dziesiątego ranka aeai wypięła się z głowy Tala, opróżniła zbiornik i opłukała jego nowiutką skórę, ono zaś leżało, ukończone, nowe, na przezroczystym plastiku, z płaską piersią unoszącą się i opadającą w białym świetle reflektorów.
— No dobra, wszystko — mówi Nanak.
Tal otwiera oczy, by ujrzeć, jak pierścień skanera rozdziela się na połówki i chowa pod stołem diagnostycznym.
— I jak?
— Poza typowym zębem czasu, wyglądasz pięknie w środku. Pełno światła. I pozostaje tylko standardowe kazanie: tłuszcze nasycone, alkohol, tytoń, leki bez recepty i umiarkowana ilość ćwiczeń.
— A co z… — Tal unosi rękę do głowy.
— Wszystko jest z tobą w porządku. Wystawiam ci nieskazitelne świadectwo zdrowia. Co, nie cieszysz się? A teraz wstawaj, zjesz ze mną kolację i opowiesz, o co tak naprawdę chodzi.
Zsuwając się z krawędzi leżanki, Tal wypróbowuje tuzin pretekstów do odrzucenia zaproszenia, po czym uświadamia sobie, że jeśli nie powie Nanakowi, co mu leży na sercu, cała wycieczka do Patny to głupkowaty kaprys.
— Dobrze — odpowiada. — Przyjmuję.
Kolacja jest prosta, wyśmienite wegetariańskie thali podane na pomoście nawigacyjnym, z którego kiedyś kapitanowie obserwowali swoją flotyllę barek.
Suniti, asystentka i kucharka Nanaka, serwuje butelki zimnego kingfishera oraz rady, jak należy jeść każde z dań, „ugryź kęs i trzymaj go, aż język zdrętwieje”, „dwa kęsy”, „łyżeczka tego, łyk tego i na koniec limonka”. Strefa wolnego handlu Gandak zwija się właśnie po dniu zarabiania dywidend dla przedstawicieli branży medycznej z Nebraski. Z barek przywiewa muzykę i zapach gandzi: to przedsiębiorcy wychodzą ze swych warsztatów, aby w ostatnich promieniach słońca poopierać się o reling, zapalić i łyknąć piwa.
— No, teraz musisz mi zapłacić — mówi Nanak, a widząc konsternację na twarzy Tala, dotyka jej delikatnie, uspokajająco. — Oj, nie, nie. Tym się zajmie Suniti. Ty musisz mi zapłacić to, co należy się za to znakomite jedzenie, piękny wieczór i moje świetne towarzystwo — zapłacić tym, baba, co ukrywałoś przede mną przez cały dzień.
Tal przekręca się na plecy na miękkiej macie tatami. Niebo nad nim przecinają pasma fioletowych chmur, pierwsze, jakie widziało od miesięcy. Wyobraża sobie, że czuje zapach deszczu, tak wyczekiwanego. Wyimaginowane wspomnienie.
— Ktoś się pojawił, ale to już wiesz.
— Domyślałom się.
W aksamitniejącym mroku wybrzmiewają nuty samotnego bansuri. Gdzieś na dole pośród badmaśiów siedzi sobie muzyk i wygrywa starożytną biharską ludową pieśń.
— Ktoś, kto jest inteligentny, odnosi sukcesy, jest cichy i zamyślony, ma świetny gust, dużo tajemnic i sekretów, i wszystkiego się boi, ale bardzo tego pragnie.
— Oj, dźanum, czyż nie wszyscy tego szukamy?
— Ale ten ktoś przypadkiem jest mężczyzną.
Nanak nachyla się ku niemu.
— I to dla ciebie problem?
— Wyjechałom z Mumbaju, żeby uciec od skomplikowanych związków, i dostałom się w jeszcze bardziej skomplikowany. Odeszłom, bo nie chciałom grać w tę grę — w grę pod tytułem kobieta i mężczyzna. Dałoś mi nowe reguły, włożyłoś mi je do głowy, głęboko, a teraz one też przestały działać.
— Chciałoś, żebym sprawdziło, czy wszystko działa w prawidłowym zakresie parametrów.
— Ale ze mną musi być coś nie tak.
— Tal, nic nie jest z tobą nie tak. Przejrzałom cię na wylot. Jesteś idealnie zdrowe na ciele, umyśle i w kwestii relacji międzyludzkich. A ty chcesz, żebym ci powiedziało, co masz robić. Nazywasz mnie „guru”, myślisz, że jestem mądre, ale nie zrobię tego. Nie ma takiej reguły ludzkiego zachowania, której ktoś by gdzieś, kiedyś nie złamał, w niezwykłych, czy też pospolitych okolicznościach. Człowieczeństwo to umiejętność wzniesienia się ponad reguły. Taki już mamy wszechświat, że najprostsze reguły mogą wygenerować bardzo skomplikowane zachowania. Twoje implanty po prostu zapewniają zestaw nowych imperatywów, wolnych od ciśnienia reprodukcyjnego. I tyle. Reszta, dzięki bogom, zależy od ciebie. Gdyby nie powstawały z tego kłopotliwe i złożone problemy serca, całość byłaby nic niewarta. Bo to dzięki temu całe to przewspaniałe szaleństwo ma sens. Jesteśmy urodzeni dla kłopotów, tak jak iskry do lotu w górę — to właśnie jest w nas piękne — w kobiecie, mężczyźnie, transseksie, neutku.
Dźwięki fletu prześladują Tala. W wiejącej znad rzeki wieczornej bryzie wyczuwa sugestię deszczu.
— Pytanie brzmi „kto”, nie „co” — rzuca Suniti, zbierając thali. — Kochasz go?
— Myślę o nim przez cały czas, cały czas chodzi mi po głowie, chcę dzwonić do niego, kupować mu buty, robić mu miksy muzyczne i dowiedzieć się co lubi jeść. Wiem, że lubi kuchnię Środkowego Wschodu.
Nanak kołysze biodrami.
— Tak tak tak tak. Moja asystentka ma oczywiście rację, jak zawsze, ale nie odpowiedziałoś na jej pytanie. Kochasz go?
Tal robi wdech.
— Chyba tak.
— To wiesz, co musisz zrobić — mówi Nanak, a Suniti zgarnia z obrusa metalowe talerze i zabiera je, lecz po ułożeniu jej ramion Tal poznaje, że jest zadowolona.
Po kolacji idą do jacuzzi. Nanak i Tal chlapią się w sięgającej do sutków wodzie, w wielkiej, drewnianej wannie stojącej na drugim skrzydle pomostu nawigacyjnego, posypanej płatkami aksamitek, z odrobiną olejku z drzewa herbacianego, na uporczywą grzybicę stóp Nanaka. Po trzech stronach pionowo wznosi się dym z kadzidełek, powietrze nadnaturalnie nieruchome, pogoda w stanie nierozstrzygnięcia, oczekiwania.
Łuna nad Patną jest złotą mgławicą na zachodnim horyzoncie. Nanak gładzi Tala po udzie swoimi długimi, giętkimi palcami stóp. Nie ma w tym płciowego podniecenia. To dotyk, coś, co robią neutki przyjaciele. Tal wyciąga z plastikowej termoizolatki kolejne dwa kingfishety, otwiera je o krawędź wanny. Jedno dla siebie, drugie dla jego guru.
— Nanak, myślisz, że wszystko będzie dobrze?
— Z tobą, osobiście? Ze mną? Tak. Ludziom łatwo przychodzą pozytywne zakończenia. Z tym miastem, krajem, wojną? Nie jestem już takie pewne. Nanak sporo widzi ze swojego mostka. Przez większość dni widzę Atmosferyczną Brązową Chmurę, widzę, jak spada poziom wody, widuję szkielety na plaży, ale ich się nie boję. Boję się tych okropnych dzieciaków, zwanych Braminami. Ktoś, kto wymyślił tę nazwę, miał łeb. Powiem ci, co jest w nich takiego strasznego dla Nanaka. Nie chodzi o to, że żyją dwa razy dłużej, dwa razy wolniej niż my, ani że są dziećmi o prawach i upodobaniach dorosłych. Przeraża mnie, że przyszedł moment, w którym pieniądz może zmienić bieg ludzkiej ewolucji. Dotąd mogłoś dostać w spadku krory forsy, posłać dzieci do amerykańskich szkół — tak jak ci wszyscy pokrzyżowani wsobnie, mocno pieprznięci maharadźowie — ale nie dało się kupić IQ, zdolności, ani choćby ładnego wyglądu. Możliwe były tylko kosmetyczne zmiany. Ale w przypadku Braminów — możesz kupić całą nową infrastrukturę. Rodzice zawsze chcieli zapewnić swoim dzieciom przewagę, teraz mogą przekazać ją wszystkim przyszłym pokoleniom. Jest jakiś rodzic, który by tego nie chciał? Świętej pamięci Mahatma był bardzo bardzo mądry, ale nigdy nie powiedział większej bzdury niż ta, że sercem Indii są jej wsie. Sercem Indii i ich głową jest klasa średnia. Brytole o tym wiedzieli, dzięki temu ich garstka mogła rządzić nami przez sto lat. Nasze społeczeństwo jest zaciekle burżuazyjne — kasa, pozycja, szacunek. A teraz to wszystko zaczyna się bezpośrednio dziedziczyć — w genach. Możesz stracić wszystkie pieniądze na rynkach, zbankrutować, przegrać je, stracić w powodzi, ale genetycznej przewagi nikt ci nie zabierze. Skarb, którego nie ima się żaden złodziej, spadek, który swobodnie przechodzi na potomnych… Ostatnio sporo się nad tym zastanawiałom.
— Nanakji, nie powinnoś się tym martwić. Z nami to nie ma nic wspólnego. My jesteśmy po Odejściu. — Czuje, jak Nanak sztywnieje pod jego dotykiem.
— Ale wcale nie, baba. Od tego nikt nie odejdzie. Na tej wojnie nie ma cywilów. Mamy nasze wspaniałe życie i nasze drobne cudowności w sercu, ale nadal jesteśmy ludźmi. Nas to też dotyczy. Tylko że teraz ludzie zwrócą się przeciwko ludziom. Skoczymy sobie do gardeł w walce o przyszłość dzieci. Klasa średnia nauczyła się na dziesięcioleciach Niedoboru Kobiet, jak łatwo jest wykreować nową kastę i jakie to fajne, szczególnie kiedy bindi tej kasty nosi się we własnym DNA. Ten genetyczny Radź będzie rządzić nami przez tysiąc lat.
Jest już zupełnie ciemno. Tal czuje na skórze niespodziewany powiew chłodu od rufy. Wzdryga się, drobiażdżek na wielkim kontynencie, czując, że w przyszłości nie ma dla niego miejsca — dla cywila na genetycznej wojnie. Z dołu dobiega australijski akcent:
— Hej, Nanakji, tam na górze! Dobry wieczór! Deszcz w Hyderabadzie, właśnie słyszałem.
Nanak podnosi się do połowy z aromatycznej wody, ale wołającego i tak nie widać.
— Zaiste, dobra nowina! — odkrzykuje. — Trzeba to uczcić!
— Napiję się za to!
Cichy dźwięk dobiega od strony włazu na główny mostek. Kąpiący się odwracają. Stoi tam neutko ubrane w piękną błękitną yukatę, obejmujące się ramionami.
— Usłyszałem… i pomyślałem… mogę?
— Wszyscy są mile widziani — odpowiada Nanak, gmerając w izolatce za kolejnym kingfisherem.
— To prawda, naprawdę będzie padać? — pyta neutko, wyślizgując się z niebieskiej bawełnianej szaty.
Tal przeżywa zimny wstrząs na widok wąskich ramion, szerokich, rodzących dzieci bioder, spłaszczonych od hormonalnych zastrzyków pączków piersi, świętego trójkąta wygolonej joni. Preop. To to nieśmiałe, to o nim Nanak mówił, że może uciec. Próbuje sobie przypomnieć trzy lata, kiedy samo żyło jako preop, próbując zaoszczędzić na miejsce na Fugazi. To seria fragmentarycznych wspomnień, jak pamięć jakiegoś koszmaru. Trzy zastrzyki hormonalne dziennie. Ciągłe golenie. Bezustanne powtarzanie mantr, żeby przestać myśleć jak płciowiec, zacząć jak neutko.
— Tak, myślę, że nareszcie będzie — mówi Nanak, gdy neutko zstępuje w wodę obok niego i zatraca wszelką płciową tożsamość. Przesuwają się ku sobie w ciepłej jak krew wodzie, dotykają, jak to neutki.
Tal śpi tej nocy u boku Nanaka, głęboko, skulone, dotykając go, jak to neutki, jak przyjaciele, którzy czasem sypiają razem.
— Uważaj na siebie w tym Varanasi! — woła Nanak, gdy Tal schodzi po obdrapanej burcie Fugazi na czekającą Rivę, podskakującą na brudnej wodzie.
— Postaram się! — odkrzykuje Tal. — Ale to sprawa sercowa…
Wyglądając przez okno wodolotu odbijającego od wspaniałego nabrzeża Bundu, Tal widzi rozciągającą się po horyzont na wschodzie i południu płaszczyznę skłębionych szarych chmur. W jego wewnętrznym uchu dudni miks ROMANS i PRZYGODA.
Tak jak się spodziewało, Varanasi się nim zachwyca. A konkretnie zachwyca się nim Dział Scenografii Metaserialu w Indiapendent Productions. A jeszcze konkretniej Neeta w recepcji. Klaszcze w dłonie, mówi mu, że wygląda faaaantastycznie, że widać, że świetnie się bawiło w tej okropnej Patnie i… oj, prawie zapomniałam, jest do ciebie list, priorytet i w ogóle.
Priorytet jest ubrany w plastikową koszulkę z nalepkami „Priorytet”, „Do rąk własnych”, błyskawicami i chytrymi sznureczkami, które się pociąga, by uwolnić zakładeczki, które z kolei pozwalają oderwać perforowany pasek i wyciągnąć ze środka kopertę z Ważnym Dokumentem, którą trzeba nacisnąć, pociągnąć i rozerwać hermetyczny plastik wzdłuż perforacji i dopiero wtedy można przeczytać wiadomość. Jedna kartka papieru. Odręcznie napisane słowa. „Muszę się z Tobą znowu zobaczyć. Możesz dzisiaj, 12 sierpnia? W klubie czy gdziekolwiek. Proszę. Dziękuję”. I jeden zawijas inicjału pod spodem.
— Jak Miasto i wieś, tylko że naprawdę! — oświadcza Neeta.
W fatfacie jadącym do White Fortu Tal czyta list kilkanaście razy. Gdy odpicowuje się na wielkie wyjście (jeśli w klubie będzie jeszcze ktoś stylowy, na pewno nie będzie mógł oderwać od niego wzroku), telewizja puszcza same wojenne smęty, a na kanałach rozrywkowych jest pełno uśmiechniętych, tańczących w szyku ludzi — po raz pierwszy nie może na to patrzeć. Nic tu dla niego nie ma. Łapie torbę i pędzi. Na podeście stoi Mama Bharat, wynosi śmieci.
— Nie mam czasu, nie mam czasu, lecę na randkę, bardzo bardzo się śpieszę! — wykrzykuje Tal.
Mama Bharat robi namaste i Tal już leci dalej w dół schodami, przeciskając się obok paru facetów w garniturach, którzy przyglądają mu się o parę sekund za długo. Obserwuje, jak mijają jego drzwi i idą dalej w górę. W pełnym filarów podziemiu czeka już taksówka — tego wieczoru dzieciaki mogą sobie krzyczeć, co tylko zechcą, wydawać zwierzęce odgłosy, syczeć, a z Tala to wszystko opada jak płatki aksamitek. Na jego systemie w ten wieczór wieczorów grają miksy DZIWNY KLUB, ZBIORNIK NA FUGAZI oraz — czyż się odważy? — MIKS NA SEKS.
Wchodząc w zaułek prowadzący do Banana Club, Tal podwija rękaw i wprogramowuje sobie blogipłynnyżaroczekiwania. Białkowe chipy odpalają, gdy otwierają się szare drewniane drzwi. Ślepa staruszka o ptasiej twarzy jest na posterunku, w karmazynowym sari, głowa lekko odchylona w tył, dłonie pełne karłowatych bananów. Wygląda, jakby nie ruszała się stąd od ostatniej wizyty Tala.
— Witam, witam znów, moje śliczne! Proszę, częstuj się. — Podaje owoce.
Tal delikatnie zgina jej palce wokół bananów.
— Nie, nie dzisiaj. — Tal waha się, boi się zapytać. — Czy jest może…
Ślepa staruszka wskazuje na najwyższą galerię. Dziś nie ma nikogo, choć jest początek miesiąca. Przez plotki o wojnie i deszczu. Na dole, na głównym dziedzińcu neutko w długiej, powiewnej spódnicy tańczy kathak z ponadklasyczną gracją. Pierwsze piętro jest puste, jeśli nie liczyć dwóch zagadanych par na kanapach. Drugie piętro to skórzane klubowe fotele i niskie stoliki. Mosiężne latarnie na stołach robią klimat jak robaczki świętojańskie. Strefa chilloutu. Dziś siedzi tam tylko jeden gość: Khan, na fotelu na samym końcu tarasu, z rękoma położonymi symetrycznie na poręczach w sposób, który Talowi zawsze wydawał się ponadczasowo stylowy. Bardzo po angielsku. Ich oczy spotykają się. Tal mruga na powitanie. Khan, rozkoszny Khan, nie zna tego języka. Tal przeciąga dłonią po drewnianej poręczy. Do jej budowy użyto drzewa sandałowego, we wnętrzu ręki Tala zostawia feromonowy odcisk.
— Oj, ty — mówi, zwijając się na fotelu pod kątem prostym do Khana. Czeka na uśmiech, pocałunek, jakiekolwiek powitanie. Khan porusza się nerwowo, z mruknięciem. Na niskim, grubonogim stoliku leży biała koperta. Tal wyjmuje swój list, złożony schludnie na cztery i kładzie go obok. Zakłada gładką nogę na nogę.
— Powiedz mi chociaż, że przepięknie wyglądam — żartuje. Mężczyzna się wzdryga. To nie idzie według jego scenariusza. Przesuwa kopertę w stronę Tala.
— Proszę, weź to.
Tal odgina klapkę, zagląda do środka, nie dowierza własnym oczom i przygląda się dłużej, jeszcze bardziej niedowierzająco. W środku jest plik tysiącrupiowych banknotów, sto sztuk.
— Co to ma być?
— To dla ciebie.
— Jak to dla mnie? To…
— Ja wiem, co to jest.
Tal kładzie kopertę płasko na stole.
— No cóż, to bardzo hojnie, ale żeby je przyjąć, muszę wiedzieć coś więcej. To w końcu kupa forsy.
Mężczyzna się krzywi.
— Nie mogę się z tobą więcej widzieć.
— Co? O co chodzi, co ja zrobiłom?
— Nic! — I nagle, łagodnie, ze smutkiem: — Nic, to o mnie chodzi. W ogóle nie powinienem… Nie mogę się z tobą widywać. Nawet tutaj, dzisiaj. — Śmieje się boleśnie. — Wydawało mi się, że to najbezpieczniejsze miejsce… Weź, to dla ciebie. Weź, proszę.
Tal wie, że ma otwarte usta. Czuje coś, co wyobraża sobie jak uderzenie mózgu o tył czaszki po ciosie kijem do krykieta. Czuje także, gładką, świętą skórą na potylicy, że na balkonie drugiego piętra ktoś z nimi jest, ktoś, kto dopiero przyszedł.
— Chcesz mi zapłacić za milczenie? Wręczasz mi lach rupii i mówisz, że nie chcesz mnie widzieć, że mam ci już nie wchodzić w drogę? Ja wiem, co to znaczy. To są pieniądze za wyjazd z Varanasi. Ty palancie. Ty palancie. Co myślałeś, że zrobię? Że będę cię szantażować? Powiem żonie albo facetowi? Polecę do gazet? Powiem moim kumplom-zboczkom, neutkom, bo my o wszystkim plotkujemy, wszyscy to wiedzą, nie? Za kogo ty się masz?
Twarz mężczyzny marszczy się w udręce, lecz Tal nie da się powstrzymać. Czuje czerwoną wściekłość. Łapie pieniądze, zrywa się, by cisnąć Khanowi w twarz zdradziecki list. Mężczyzna unosi dłonie, odwraca twarz, lecz nie ma obrony.
— I tak trzymaj, Tal — mówi ktoś. Błysk światła. Na końcu stołu stoi Tranh, na rozstawionych nogach, stabilnie trzymając palmera w prawej dłoni. — I jeszcze jedno. — Błysk. Mężczyzna zasłania twarz dłońmi, rozgląda się za ucieczką, lecz za Tranhem stoją mięśniacy w garniturach. — Powiem ci, ćo ćuit, kto to taki. To Shaheen Badoor Khan, osobisty sekretarz parlamentarny Sajidy Rany. We własnej osobie. Strasznie cię przepraszam, strasznie mi przykro, że to musiałoś być ty. Nic osobistego, wierz mi, proszę. To polityka. Cholerna polityka. Przepraszam, Tal. — Tranh zamyka palmera, waha się, z dłonią przyciśniętą do ust, jakby skrywał obrzydliwy sekret. — Tal, uciekaj z Varanasi. Zostałoś wrobione od samego początku. Wysłano mnie, żebym cię znalazł; byłoś młode, niewinne, teraz jesteś zbędne. Jedź!
Masywni panowie sprowadzają je po schodach, jak napadniętego przez wrony kolibra.
Najia Askarzadah ćwiczy z przyjaciółkami szybki chód. W kusym topie, króciutkich szortach i butach-nówkach, które otulają stopy i zapamiętują, co poczuły. Kupiła je za pieniądze ze zdjęć Ratha Jatry, a oprócz nich mnóstwo innych rzeczy. Dla siebie, dla przyjaciółek, aby dalej się z nią przyjaźniły. Relacje Najii Askarzadah zawsze były kontraktami.
Odkąd Najia dołączyła do towarzystwa Imperialu International, chodzą na te spacery przed śniadaniem w każdy wtorek i czwartek. Dziś jest to jej bardzo potrzebne. Wczoraj wieczorem wszystkie zmasakrowały się szampanem Omar Khayyam. Zjawił się i Bernard, niechętnie pogratulował jej dziennikarskiego losu, a przez resztę wieczoru gadał o reprezentacji, epistemologicznych wieloświatach i o tym, że jedyną możliwą intelektualną reakcją jest potraktować to wszystko jak odcinek Miasta i wsi, nie mniej, a z pewnością nie więcej, to rozwijająca się fabuła serialu, w którym nie ma miejsca na dramatyczne zakończenia — czy poza obrazem w telewizji ktoś ma jakiś dowód, że Sajida Rana faktycznie postawiła stopę na szczycie tamy Kunda Khadar? A jeśli chodzi o N.K. Jivanjeego to dobry polityczny żart: wszyscy go widzieli, ale nikt nie przypomina sobie, by się z nim spotykał; już zbliżające się wesele Aparny Chawli i Ajay Najiadwali jest dzięki swojej kiczowatości bardziej wiarygodne. Cieszył się jednak z jej sukcesu, cieszył się, bo teraz uświadomiła sobie wszechogarniającą energię wojny.
Będzie chciał mnie znów ściągnąć do siebie, pomyślała. Jest zazdrosny i od tygodnia się nie pieprzył.
Może chciałaby wrócić, popracować z nim nad teorią tego wszystkiego? Ma w domu trochę skuna Red Roof Garden.
Miał w domu pełno gazy. Obwiesił nią wszystkie pokoje w wielkie falbany i draperie, falujące delikatnie w wietrzyku wpadającym przez lufcik. Słyszał, że deszcz dotarł już nad Dekan i całe wsie wychodzą, żeby tańczyć. To by mu się podobało: tańczyć w deszczu, tańczyć z nią. Spodobała jej się ta myśl. Red Roof Garden był bardzo przyjemny i już po półgodzinie kucała nago, z udami podciągniętymi w pozie ostrygi, na jego kolanach, trzymając w środku jego prostego i twardego penisa, zaciskając go i puszczając, zaciskając i puszczając w rytm nuconej mantry, w świetle tuzina terakotowych oliwnych lampek. Ale to czarowi półtorej butelki Omara Khayyama zawdzięczała, że osiągnęli to, co Bernard od dawna obiecywał — że utrzyma fiuta w niej przez bitą godzinę, nie poruszając się, oddychając i mantrując jak jedno, zaciskając się i luzując, zaciskając i rozluźniając, zaciskając i rozluźniając, aż, ku zaskoczeniu Najii, rozświetlił ją powolny ognik orgazmu, rozlewając się po ciele, jak oliwa z lampki: w końcu oboje poczuli białą eksplozję nasienia i Kundaliniego wypalającego dziurę w szczycie ich ćakramu Sahasrar.
Przyjaciółki skręcają z ocienionego podjazdu Imperiala na Mall. Zieleń jest chłodna, pachnie wilgocią i wzrostem, ale jest godzinę po wschodzie słońca, a skwar na bulwarze już wali jak młotem. Poci się. Wypaca nocne ekscesy. Dłonie w rękawiczkach dyrygują rytmem, szczupła pupcia przesuwa się w obcisłych, króciutkich szortach wzdłuż dwupasmowego korka, wiodącego do Varanasi, złotego i różowego w porannej mgiełce. Faceci gwiżdżą i wołają, ale szybko chodzące cudzoziemki są szybsze niż poranny varanaski ekstremalny korek. Lepiące się do stóp sportowe buty mogą przenieść Najię Askarzadah o całe przecznice w czasie, w którym oni przesuną się szarpnięciem o długość samochodu. Przy nowym parku handlarze już rozkładają swoje plastikowe płachty, układają owoce, akumulatory do samochodów i podroby lekarstw w obwisłym, pylistym cieniu na wpół uschłych migdałowców. To będzie najgorętszy dzień jak dotąd, mówią Najii pory skóry. Zanim się załamie, osiąga szczyt nieznośności, mówi Bernard. Popijając wodę z butelki, przepatruje horyzont, lecz niebo nad wieżowcami Ranapuru przypomina odwróconą misę z kutego brązu.
Czuje ciepło promieniujące z wielkiego auta o cichym silniku, zanim jeszcze zbliży się do niej wielki terenowy merol, opalizujący skarabeuszową czernią. Opuszcza się lustrzana szyba, dudnienie dhol'n'bass wzmaga się o oczko.
— Cześć! Cześć!
Gapi się na nią szczerbaty, śniady gunda. Wokół szyi ma owinięty sznur pereł.
Spuść głowę, unieś pięści. Nie zatrzymuj się. Czuje drganie na pośladku; ktoś dzwoni na przypiętego do paska palmera. To nie połączenie głosowe, ani wideo, ani tekst — lecz bezpośredni transfer danych. Potem merol przyspiesza, kierowca macha jej swoim palmerem i pokazuje „OK”. Wciska się czarnym autem w lukę między miejskim autobusem a cysterną z wodą w wojskowej eskorcie.
Najia ma ochotę paść w chłodek imperialnego basenu, ale tajemnicza wiadomość nie pozwala. To plik wideo. Dziennikarski instynkt nakazuje ostrożność. Zabiera palmera do kabiny prysznicowej i klika w nagranie. N.K. Jivanjee zasiada w lekkim, przewiewnym pawilonie wyściełanym przepięknymi, wzorzystymi kalamkari. Tkaniny delikatnie powiewają, wydymając się ciążowo. N.K. Jivanjee robi namaste.
— Dobre rano, pani Askarzadah. Zakładam, że moi posłańcy o takiej właśnie porze dostarczą pani wiadomość. Spacer na pewno był odświeżający, ćwiczenia fizyczne z samego rana to zaiste najlepszy początek dnia. Żałuję, że nie mogę powiedzieć, że sam witam pierwsze promienie słońca odprawiając Surja Namaskarę, ale wie pani… wiek… W każdym razie, gratuluję użytku, jaki zrobiła pani z mojej ostatniej informacji. Znacznie lepiej niż oczekiwałem, jestem bardzo, bardzo zadowolony. Dlatego postanowiłem powierzyć pani kolejną publikację zastrzeżonych danych. Przejmie je pani od mojego pracownika dziś o północy, pod adresem, który pojawi się na tym ekranie. Będzie to informacja o najwyższej wrażliwości, myślę, że nie przesadzam, mówiąc, że odmieni ona polityczny obraz tego kraju. Powtarzam i podkreślam wszystkie moje poprzednie ostrzeżenia. Niemniej jednak, jestem pewien, że mogę na pani polegać. Dziękuję i wszystkiego najlepszego.
Najia Askarzadah zna ten adres. Zanim dołączy do swoich współspacerowiczek, pluskających się w błękitnym basenie, pamięta, by zamknąć palmera w pokoju.
Wystarczy gdzieś pójść raz, żeby znaleźć się tam powtórnie szybciej niż ci się wydaje. Zgiełk klubu atakuje uszy. Ławki z odpadowego drewna są zatłoczone mężczyznami wymachującymi pokwitowaniami zakładów i drącymi się na upstrzonym krwią piasku. Wielu jest w mundurach. Każda wojna to zakład. Wskazówki z palmera kierują ją w dół schodami, prosto w pierwszy rząd. Dźwięk, zapach potu, rozlanego piwa, utlenionych perfum, po prostu przytłaczają. Najia przepycha się między rozkrzyczanymi, rozgestykulowanymi ciałami. Przez las dłoni dostrzega mikroszable trzymane wysoko przez właścicieli, paradujące wokoło piaszczystego ringu. Zastanawia się nad tym zwierzęco przystojnym chłopakiem, który wpadł jej w oko pierwszego razu tutaj. Potem koty spadają na piasek, ich właściciele nurkują pod barierą ringu, a tłum wali naprzód z rykiem jak hymn. Najia przepycha się do budek satta. Bukmacherzy mierzą ją spojrzeniami oczu zza liliowych, okrągłych okularków. Gruba kobieta przyzywa ją do siebie.
— Siadaj, siadaj, tu koło mnie.
Najia wciska się na ławkę obok niej. Jej ubranie śmierdzi przypalonym ghi i czosnkiem.
— Ma pani coś dla mnie?
Bukmacherka nie zwraca na nią uwagi, wzrok ma utkwiony w swoim zeszycie. Jej pomocnik, chudy staruszek, zgarnia szponami kasę i pstryka kwitkami po wypolerowanym drewnianym blacie. Zapowiadacz zeskakuje z wysokiego krzesełka i wbiega na ring, by ogłosić kolejną rundę. Dziś jest przebrany za pierrota.
— Nie, ale ja mam — słyszy za jej plecami. Odwraca się.
Facet nachyla się nad oparciem jej ławki. Jest ubrany w czarną skórę, Najia czuje jej zapach, dymny, zmysłowy. Dziki chłopaczek z mercedesa stoi u jego boku: ta sama koszula ten sam uśmiech ten sam sznur pereł. Mężczyzna unosi mocną, żółtą kopertę formatu A4.
— To dla ciebie. — Ma ciemne, wilgotne oczy, piękne jak u dziewczyny. Takich oczu się nie zapomina, Najia wie, że już je wcześniej widziała. Lecz waha się przed wzięciem koperty.
— Kim ty jesteś?
— Płatnym agentem — odpowiada facet.
— Wiesz, co tam jest?
— Ja tylko to doręczam. Ale wiem, że wszystko co tam jest, jest autentyczne i da się zweryfikować.
Najia bierze kopertę, otwiera ją.
Ręka chłopaka z merola wystrzela nad ścianką, zatrzymując ją. — Nie tutaj — mówi mężczyzna.
Najia wsuwa kopertę do swojej torby na ramię. Kiedy odwraca się ponownie, miejsce jest puste. Chciałaby zadać to dręczące pytanie: „Dlaczego ja?”. Lecz mężczyzna o przepięknych oczach na to również nie znałby odpowiedzi. Wkłada torbę na ramię i lawiruje z powrotem przez tłum, podczas gdy zapowiadacz skrada się wokół ringu, trąbiąc pneumatycznym klaksonem i krzycząc: „Obstawiać! Obstawiać! Obstawiać!”. Przypomina sobie, skąd zna te oczy. Spotkała je właśnie w tej perspektywie — ona przy balustradzie balkonu, on w zagrodzie satta.
Wraca na skuter, włącza się do ruchu. Dziś miasto wydaje się bliskie, groźne, z nożem w zanadrzu. Auta i ciężarówki chcą mieć ją pod kołami. Ulica korkuje się z powodu krowy niespiesznie, radośnie sikającej sobie pośrodku jezdni. Najia otwiera żółtą kopertę, wyciąga górną jedną trzecią pierwszego zdjęcia. Wyciąga połowę. Potem całość. Potem następne zdjęcie. I następne.
Krowa powędrowała dalej. Furgonetki trąbią, kierowcy krzyczą, machają, obrzucają ją barwnymi przekleństwami.
I następną. I następną. Ten człowiek. Ten człowiek to. Ten człowiek, rozpoznaje go, choć to twarz, która umie skrywać się dobrze przed kamerami. Mówi się, że jest wolą sprawczą Sajidy Rany. Jej osobisty sekretarz. Daje forsę. Cały plik. Neutko. W klubie. Shaheen Badoor Khan.
Gapi się na nią cała ulica. Idzie już wymachujący lathi policjant. Najia Askarzadah wciska fotografie do koperty, z bijącym sercem przekręca gaz, rusza, pyrkocząc pyk-pykpyk-pyr alkoholowym silniczkiem. Shaheen Badoor Khan. W rozdudnionym, jadowitym potoku pojazdów steruje nią samo ciało migdałowate, widzi pieniądze, widzi apartament nad rzeką w New Sarnath, widzi ciuchy-nówki i gigamegawakacje i szampana, który nie jest Omarem Khayyamem, i wywiady i jej nazwisko na nagłówkach idących przez wszystkie kolumny w całym Bharacie, w całych Indiach, na całym świecie, i rodziców otwierających „Dagens Nyheter” w dalekiej, eleganckiej, chłodnej Szwecji, a tam pod nagłówkiem wiadomości z zagranicy zdjęcie podpisane przez ich córkę.
Zatrzymuje się. Jej serce bije arytmicznie, trzepocze, wyrywa się. Tak działa kofeina tak działa szok tak działa ostry seks tak działa radość. Tak działa otrzymanie wszystkiego, czego się pragnęło. Widzi. Słyszy. Czuje. Stoi w obliczu wiru barw i dźwięków. Jej przedświadomość nie mogła jej zaprowadzić gdzie indziej niż w samo serce bharackiego obłędu i sprzeczności. Rondo Sarkhand.
Nic, co ma silnik i koła, nie przedostanie się przez to skrzyżowanie. Odchodzące odeń promieniście drogi nabrzmiały jak chore żyły, obrastając miasteczkami namiotów i obozami ciężarówek, lśniącymi od żółtych ulicznych świateł i blasku przydrożnych kapliczek. Najia stawia stopy na ziemi i prowadzi skuter na obrzeża, wabiona urodą chaosu. Wirująca ściana koloru, przebłyskująca między plątaniną ciężarówek i plastikowych folii, to ludzka karuzela, tańcząca i śpiewająca wokół jaskrawo pomalowanej betonowej figury Ganeśi. Niektórzy niosą transparenty, inni trzymają lathi za czubek, tak że ich końce kołyszą się i podskakują nad głowami jak trzcinowe zarośla na przedmonsunowym wietrze. Noszą dhoti i koszule, niektórzy są w zachodnich spodniach, a nawet garniturach. Paru nagich, wysmarowanych popiołem sadhu. Przebiega grupka kobiet w czerwieni, wyznawczyń Kali. Wszyscy mimo woli wyrównali krok, poruszają się idealnie w jednym rytmie. Pojedyncze osoby odchodzą i przychodzą, ale krąg porusza się wiecznie. Walec powietrza pomiędzy fasadami budynków wibruje jak bęben.
W jej pole widzenia wtacza się ogromny czerwono-pomarańczowy obiekt — ratha jatra, jak ta, którą widziała na Industrial Road. Może nawet ta sama. Rydwan Śiwy N.K. Jivanjeego. Prowadzi skuter w głąb. Synkopowane skandowanie to szalony, radosny hymn. Czuje, jak jej oddech i puls synchronizują się z tym tańcem, jak ściska się łono i twardnieją sutki. Szaleństwo ją wchłania, zaczyna ją określać. To właśnie to wariactwo i niebezpieczeństwo, którego poszukiwała na odtrutkę od swojej bezpiecznej szwedzkości. Mówi, że jest tu jeszcze życie pełne niespodzianek, warte przetrzymania. Podniecająco żebrowane! Sztruksowe spodnie! — krzyczy ogromna, żółta reklama nad zwariowanym odpustem.
Karsevak z wystającymi zębami wciska jej kartkę formatu A5.
— Czyta czyta! Demony nas atakują, napaleni gwałciciele dzieci! — krzyczy. Ulotka ma z przodu tekst w hindi, z tyłu po angielsku. — Nasi przywódcy idą na pasku chrześcijan i demonicznych mahometan! Założyciele Mata Bharat! Czyta ulotkę!
Na ulotce jest spory rysunek przedstawiający Sajidę Ranę jako kukiełkę z teatru cieni, tańczącą w swoim designerskim mundurze polowym, za drążki trzyma hakonosy, karykaturalny Arab w czerwono-białej kefii na głowie. Rana wskazuje drogę amerykańskiemu telewizyjnemu kaznodziei, siedzącemu za sterami wielkiego buldożera, z cygarem w zębach, najeżdżającemu na hinduską matkę z dzieckiem, kryjącą się pod szczurem-wahaną rozjuszonego Ganeśi, z uniesioną trąbą i gotowym do ciosu toporem.
Muzułmanie, pedofile, gwałciciele dzieci knują kapitulację przed kulturą coca-coli. Najpierw ukradli wodę Matki Gangi, potem ukradną Sarkhand, a potem cały Święty Bharat! Twój kraj, twoja dusza są w niebezpieczeństwie!
Nienawidzą go, myśli Najia Askarzadah, wciąż dygocąc od wchłoniętej ludzkiej energii. Nienawidzą go bardziej niż mogę sobie wyobrazić. A ja mogę im go dać. Mogę im dać, czego pragną: potworny, zabójczy upadek z wysoka. Pedofil, gwałciciel dzieci? Nie, znacznie, znacznie gorzej: wielbiciel stworzeń ani męskich, ani żeńskich. Potworów. Neutków. Niemęski. Blask światła, rozkwita żółty płomień, rozhasany tłum grzmi owacją. W jej polu widzenia pojawia się płonąca flaga Awadhu, wijąca się jak dusza w piekielnym ogniu. Może unieść palec i posłać przyszłość ich wszystkich wirem w nieznane wymiary. Nigdy nie czuła się tak żywa, tak potężna, tak wielka i kapryśna. Przez całe życie była outsiderką, uchodźcą, poszukiwaczką azylu, Szwedką afgańskiego pochodzenia, szukającą afiliacji, większej całości, jądra, krwi. Czuje oszałamiającą wilgoć w miejscu, gdzie ociera się o winylowe siodełko skutera.
Shiv i Yogendra jadą w górę przez walec dźwięku. Construxx szczyci się zespołem architektonicznych tropicieli, którzy wyszukują w dżunglach budów Varanasi i Ranapuru najlepsze przed- i postindustrialne lokalizacje. Niszą Construxksa są ujemne słupki na wykresach przepływów gotówki. W ostatnim miesiącu były to najwyższe, penthouse'owe piętra Narayan Tower w zachodnim Varauna: osiemdziesiąt osiem pięter aranżowalnej powierzchni biurowej do wynajęcia, najemców sztuk cztery. W tym miesiącu to potężny betonowy wał, który, kiedy po wojnie znów pojawią się pieniądze, zmieni się w stację metra Uniwersytet. Construxx szczyci się imponującymi walorami architektonicznymi i reklamą wyłącznie pocztą pantoflową. Jeśli chcesz ich znaleźć, musisz zapytać właściwych ludzi we właściwych miejscach.
Lokalizacja Construxksa na sierpień 2047: pojedź metrem do stacji Panch Koshi, ostatniej na nowej Pętli Południowej, całej z chromu, szkła i tego tłustego w dotyku betonu. Na końcu peronu są prowizoryczne drewniane schodki prowadzące na tory. Ten odcinek jest wyłączony z ruchu. Idź tunelem, aż zobaczysz mały krąg migocących świateł. Po obu stronach tego rozszerzającego się kręgu wyłonią się z mroku dwa ciemne kształty: to ochrona. Musisz albo zaimponować im swoim wyglądem, stylem, sławą czy statusem, albo być zaproszonym gościem Nitisha i Chunni Nathów.
Construxx sierpień 2047 — dla większego wrażenia spójrz w górę. Błękitne punkty kołyszą się pod platformą oświetleniową podwieszoną do prowizorycznego plastikowego dachu. Galeryjki, platformy, linki odciągów, stalowe kraty i siatki rozbijają światło w sieć cieni i odblasków barwy wody. Poruszające się cienie to ludzie, tańczący, podrygujący do spersonalizowanej muzyki idącej przez ich palmery. Stanowisko DJ-a znajduje się w połowie wysokości ściany, na chwiejnej tratwie z prętów do budowy rusztowań i budowlanej siatki. Tutaj składająca się z dwóch ludzi i piętnastu aeai załoga nadaje mix Construxx sierpień 2047, dostosowany indywidualnie dla każdego tancerza na peronie.
Construxx sierpień 2047 przestrzega ścisłej i nieskomplikowanej pionowej hierarchii. Shiv i Yogendra jadą windą towarową przez świeże mięsko i biurowe feministki, cały miesiąc oszczędzające na ten jeden wieczór chwały, przez stada ludzi chcących się znaleźć w serialach, pięknych młodych kryminalistów oraz czyichś synów i córek, a wszyscy poustawiani na odpowiednich dla siebie platformach. Winda holuje ich wzdłuż czerwonych, wypisanych sprejem liter, mających po dziesięć metrów wysokości: to motto Construxksa, wypełniające pół orbity betonowego walca: Art Empire Industry. Shiv wyrzuca pstryknięciem dopalone bidi. Koziołkuje przez stalowe kraty pod jego stopami i spada w drżący błękit, sypiąc iskrami. Główny bar i główny tłok mieszczą się w przyszłej hali kasowej. Prawdziwi bogowie siedzą na piętrze dla VIP-ów, wysuniętym nad otchłań jak wachlarzyk kart. Shiv podchodzi do ochrony: dwóch zwalistych blond Rosjanek w pomarańczowych kombinezonach ozdobionych Construxksową mantrą, z wypukłościami mówiącymi o ukrytej, ale łatwo dostępnej sile ognia. Gdy taksują jego zaproszenie, Shiv patrzy, co się dzieje na poziomie dla VIP-ów. Nathowie to dwie drobne postaci ubrane w złoto, jak podobizny bóstw, darzące suplikantów darśanami. Groźna ruska laska machnięciem ręki wskazuje Shivowi bar. Znalazł się dużo niżej w towarzyskiej hierarchii.
Drinki serwuje się w kasach biletowych. Szeregi cocktail-wallahów miksują, mieszają, schładzają i nalewają w rytmie kojarzącym się trochę z tańcem, a trochę ze sztuką walki. Koktajl wieczoru to coś pod nazwą Kunda Khadar. Wrzuca się lodowy bąbelek do czystej wódki. Lód pęka, wypuszczając bezbarwny płyn barwiący się na czerwono w reakcji z alkoholem. Krew Świętego Bharatu wytoczona w wodę Matki Gangi. Shiv nie miałby nic przeciwko jednemu takiemu, nie miałby nic przeciwko niczemu, co zawiera wódkę, by uspokoić nerwy, ale nie stać go tu nawet na kranówę. Ale ktoś mu postawi. Jedyne oczy odwzajemniające jego spojrzenie należą do dziewczyny przy poręczy, samotnej, na skraju spirali towarzyskich rozmów. Jest koloru czerwonego: krótka czerwona spódniczka barwy terakoty, burza długich, prostych, karmazynowych włosów. W jej pępku usadowił się opal. Ma kozaczki ze skóry gawiala, z dyndającymi na paskach piórkami i dzwoneczkami — nowa moda, którą Shiv musiał przeoczyć na wygnaniu w Syfnym Mieście. Patrzy na niego przez jedną dwie trzy sekundy, potem odwraca się i spogląda w przepaść. Shiv opiera się o poręcz, zerka w światło, w ruch.
— To przynosi pecha, wiesz?
— Co przynosi pecha? — pyta dziewczyna. Wymawia słowa, przeciągając zgłoski.
— To. — Poklepuje ją po kamieniu w pępku. Krzywi się, ale nie odsuwa. Stawia swój żyroskopowy koktajl na poręczy i odwraca się ku niemu. W przejrzystym alkoholu wiją się spiralnie czerwone macki. — Opale, Kamienie nieszczęścia. Tak uważali wiktoriańscy Anglicy.
— Nie wydaje mi się, żebym była jakoś specjalnie nieszczęśliwa — mówi dziewczyna. — A ty przynosisz pecha?
— Największego na świecie — mówi Shiv. Rozluźnia się i rozpiera na poręczy, strącając jej drinka. Spada jak boska łza, odbijając światło jak klejnot. Z dołu dobiega krzyk kobiety. — I proszę. Oto pech. Bardzo cię przepraszam. Postawię ci drugiego…
— Nie przejmuj się.
Nazywa się Juhi. Shiv prowadzi ją ku kasom. Yogendra przestaje gapić się na ładne towary i idzie za nim w dyskretnej odległości. Kunda Khadary rzeczywiście są bardzo zimne i bardzo dobre i bardzo drogie. Czerwone coś ma smak cynamonu i lekko kopie THC. Juhi paple o klubie i ludziach. Shiv zerka w strefę VIP-ów. Rodzeństwo Nath przesiadło się na jeszcze wyższy poziom, dwie złote gwiazdki pod marszczącą się plastikową markizą. Juhi delikatnie jak gra wstępna kopie go swoim gawialowym butem. Z piórkami i w ogóle.
— Widzę, badmaśiu, że tam patrzysz. Dla kogo ty pracujesz? — Przysuwa się do niego.
Shiv wskazuje brodą Nathów, otoczonych przez ponurych przydupasów. Juhi wykrzywia twarz.
— Ćutje. Kręcisz coś z nimi? To uważaj. Mogą robić, co chcą, bo mają kupę kasy, a ich stary ma policję w kieszeni. Wyglądają jak aniołki, ale w środku są starzy i ponurzy. Źle traktują kobiety. On chce się pieprzyć, bo w głowie ma dwadzieścia lat, ale mu nie staje i musi brać te hormony i inne takie, i potem też nie za bardzo. Widziałam większego u psa. Dlatego używa zabawek i innych rzeczy. A ona jest nie lepsza. Patrzy, jak się zabawiają. Wiem, bo moja koleżanka kiedyś z nimi poszła. Jedno warte drugiego.
Groźna ruska laska chwyta spojrzenie Shiva, zaprasza go kiwnięciem głowy. I twoją małpeczkę też.
— Chodź ze mną na górę — mówi do Juhi. — Nie musisz z nimi gadać.
Myśli już, co zrobi, kiedy dostanie zaliczkę. Będą następne Kunda Khadary, pokój w hotelu i jakiś lokal z telewizorem i żarciem dla Yogendry. Zaczyna już czuć ciepło w żołądku. Barki się cofają. Podbródek idzie do góry, krok robi się dłuższy i lżejszy. Złota śmietanka odwraca się, Kunda Khadary jak małe morderstwa w ich dłoniach. Pośrodku nich złote dzieci. Nitish i Chunni Nath obok siebie, w identycznych brokatowych śerwani. Twarze mają gładkie, z dziecięcym tłuszczykiem, o wiele bardziej szczere i niewinne niż powinny być. Chunni ma włosy do pasa, Nitish ogoloną głowę, jego czaszka połyskuje miką. Shivowi kojarzy się z dzieckiem chorym na raka. Uśmiechają się. Teraz widzi, gdzie się to skrywa. W tych starych, starych uśmiechach. Nitish go przyzywa.
— Pan Faraji. — Głos Nitisha Natha jest wysoki i dźwięczny, przebija się przez muzyczny miks. — A ten chłopak to…?
— Mój asystent.
— Rozumiem.
Shiv czuje pod skórzaną kurtką kropelki potu. Czytają i analizują każde jego słowo, niuans, ton, układ mięśni. Znów czuje ten zapach. Nie wie czy to prawda, czy złudzenie, ale w pobliżu Braminów zawsze czuje, że coś jest nie tak, coś mają popieprzone w genach. Nie pachną jak ludzie.
— A ta… samiczka?
— Nikt. Poznałem przed chwilą. Nic ważnego.
— Świetnie. Pan pozwoli ze mną.
Idą na poziom nad wszystkimi poziomami, zwisającą z głównego dźwigu klateczkę z siatki zbrojeniowej. Shiv, Yogendra i Nitish Nath wpasowują się w nią, jak cząstki pomarańczy w skórkę. Cały zgiełk, echa, szmer ciał tańczących w ciszy na tarasowych peronach cichnie tak nagle, że Shiv odczuwa to jak ostry ból.
— Tu jest pole wyciszające — mówi Nitish Nath. Jego głos brzmi płasko, jakby mówił Shivowi prosto w bębenek. — Sprytne, nie? Bardzo przydatne do dyskretnych spraw. Jesteśmy zadowoleni z pana wyników, jak dotąd. Pana etyka biznesowa jest czymś niespotykanym. Przekazano panu, że jeśli będziemy usatysfakcjonowani pana pracą, pojawią się nowe zadania. Chcemy zaoferować panu kolejny kontrakt. Będzie niebezpieczny. Z pewnym prawdopodobieństwem może pan zostać zabity. W zamian przejmiemy pana długi wobec Dawoodów. Ich maszyny nie będą już pana odwiedzać. I dorzucimy dość, żeby się pan urządził, w tym mieście, czy w innym.
— A jakie to zadanie?
— Ekstrakcja, panie Faraji. Najpierw rys historyczny. Niewiele pan z tego zrozumie, ale nie będzie pan mógł powiedzieć, że nie został w stu procentach poinformowany. Amerykański rząd od pewnego czasu zleca na zewnątrz różne związane z wywiadem zadania obliczeniowe, których nie może przetworzyć u siebie, z uwagi na Ustawy Hamiltona. Przeważnie wykorzystują przechowalnie danych w krajach, które nie podpisały międzynarodowych umów i mają dostęp do wysokopoziomowych sztucznych inteligencji. Wie pan, co to znaczy: generacja dwa i pół?
— Komputer, którego nie da się odróżnić od człowieka przez siedemdziesiąt pięć procent czasu.
— Dobre podsumowanie. Ustawy zakazują wszystkiego, co jest powyżej tego poziomu. A wszystko co poniżej trzeba licencjonować. Bharat nie jest sygnatariuszem, ale samodzielnie licencjonuje wszystko do dwóch i pół, aby zachować swoją dominującą pozycję na rynku medialnym, przez Miasto i wieś i tym podobne. Nasz klient ustalił, że pewien sundarban w Bharacie zajmuje się deszyfracją dla Stanów Zjednoczonych — są w to zaangażowane NASA, Pentagon i CIA, co jest dość niezwykłe, ale sugeruje, jak ważne jest to zadanie. Nasz klient chce dostać klucz do tego szyfru.
— Co konkretnie miałbym zrobić? — Od pola wyciszającego Shiva aż bolą trzonowce.
Nitish Nath klaszcze w małe, pulchne rączki.
— Bardzo konkretnie! Zadanie składa się z dwóch części. Najpierw trzeba ustalić, który sundarban to robi. Potem dokonać infiltracji i wykraść klucz. Wiemy, że trzy tygodnie temu przyjechał do Bharatu ten człowiek. — Nitish Nath unosi dłoń. Ma na niej rękawiczkę od palmera. Wyświetla w nim wideo przedstawiające brodatego zachodniaka w tych workowatych ciuchach, które nigdy im dobrze nie pasują. Zdybano go w Kashi, jak wysiada z fatfata, patrzy w lewo, w prawo, przechodzi przez ulicę i przepycha się przez tłum do baru. Wideo się zapętla. — Nazywa się Hayman Dane, jest Amerykaninem, niezależnym specem od krypto.
Shiv przygląda się grubasowi.
— Wygląda na to, że czeka go dotkliwy ból.
Nitish Nath chichocze. Nie jest to dźwięk, który Shiv chciałby usłyszeć jeszcze raz.
— Kiedy będzie pan dysponował lokalizacją i planem zorganizowania ekstrakcji, nasz klient pokryje faktyczne pana koszty. My oprócz tego dorzucimy hojne wynagrodzenie. A teraz możemy już stąd zejść? Od pana zapachu robi mi się niedobrze.
Pole wyciszające znika z pyknięciem. Wokół Shiva imploduje Construxx sierpień 2047. Wydaje mu się świeży, zwinny, oddychający, czysty. Shiv schodzi za Nitishem Nathem po stromych schodkach do strefy dla VIP-ów.
— Mam wolną rękę?
— Tak. Ale nic nie może pozwolić powiązać pana z nami, czy naszym klientem. A teraz, pana decyzja.
Decyzja jest oczywista.
— Wchodzę w to.
— Super super super! — Nitish Nath zatrzymuje się na dole schodów i wciska swoją małą, gładką rączkę w dłoń Shiva.
Shiv zwalcza odruch cofnięcia jej. Ręka wydaje mu się martwa. Widzi trupa kobiety wysuwającego się z czarnego plastiku w czarną wodę rzeki.
— Chunni! Pan Faraji jest z nami!
Chunni Nath jest o połowę niższa od Shiva, ale kiedy unosi wzrok i patrzy mu w oczy, włosy na jajach jeżą mu się ze strachu. Oczy ma jak ołowiane kulki.
— Jest pan z nami. Świetnie. — Przędzie słowa jak bawełnę. — Ale czy jest pan jednym z nas?
Jej brat uśmiecha się.
— Co ma pani na myśli, pani Nath?
— Mam na myśli, że wykazał się pan w paru drobiazgach, ale to może zrobić byle gunda z ulicy.
— Nie jestem jakimś tam gundą z ulicy… — Na dole na parkietach migocze błękitem.
— Proszę to udowodnić, panie Faraji. — Zerka na brata, Shiv czuje dłoń Yogendry na rękawie. — Ta dziewczyna, z którą pan przyszedł i wszedł tu na górę. Zdaje się, mówił pan, że poznał ją przy barze?
— Spotkałem ją tutaj, chciała zobaczyć piętro dla VIP-ów.
— Powiedział pan, że to „nikt”.
— Tak powiedziałem.
— Świetnie. Niech pan ją zrzuci za poręcz.
Shiv ma ochotę się roześmiać, potężnym, rozkaszlanym, warkotliwym śmiechem wielkości tej potężnej podziemnej komory, uśmiać się ze słów, których przecież nie da się powiedzieć.
— Bardzo wiele panu powierzyliśmy, panie Faraji. Możemy żądać chociaż takiego dowodu, że jest pan godny zaufania.
Śmiech zamiera mu w gardle. Platforma jest wysoka, zimna i niepewna nad głęboką otchłanią. Światełka kojarzą się z atakiem padaczki.
— Żartujecie sobie. Świry. Powiedziała, że jesteście pierdolniętymi świrami, że lubicie robić takie rzeczy, pogrywać w durne gry.
— Tym lepszy mamy powód. Nie tolerujemy obelg, panie Faraji. To będzie próba dla pana, ale i dla nas. Czy wierzy pan nam, że można to tutaj zrobić i nikt nie tknie pana nawet palcem?
To byłoby łatwe. Stoi przy balustradzie, zerka na niego i resztę astronomicznie bogatych na antresoli. Rozluźniona Kunda Khadarami. Podciąć stopą, popchnąć, obrót wokół metalowej poręczy i poleciałaby. Ale nie może tego zrobić. Jest handlarzem narządami, pośrednikiem, rzeźnikiem, wyrzuca trupy do rzeki, ale nie jest mordercą. Zresztą sam już nie żyje. Równie dobrze mógłby wleźć teraz na tę poręcz, rozłożyć ręce i spaść.
Shiv kręci głową. Odezwałby się, powiedział im to wszystko, ale Yogendra jest szybszy. Juhi się uśmiecha, marszczy brwi, otwiera usta do krzyku — wszystko w jednej chwili, gdy zderza się z nią. Gówniarz jest chudy, ale ma rozpęd. Szklanka wylatuje w powietrze, chlapiąc krwawą wódką. Juhi odchyla się w tył. Yogendra pochyla głowę i wali ją z byka w twarz. Ręce lecą jej w górę. Traci równowagę. Przelatuje tyłem nad poręczą. Buty z gawiala wierzgają, trzepocą piórka, młócą ramiona. Spada pomiędzy ostrzami świateł i milczącymi tancerzami. Krótki krzyk, dźwięczny trzask, gdy uderza w skraj dolnego peronu, niosą się echem po betonowej studni Construxksa sierpień 2047. Odbija się. Wiruje, dziwna, niekształtna, zmiażdżona masa. Shiv ma nadzieję, że to ją zabiło. Że czysto i szybko złamało jej kręgosłup. Wszyscy słyszą miękkie, kruszące łupnięcie o dno szybu. Leciała o wiele dłużej niż sobie wyobrażał. Wychylając się znad balustrady, widzi jak przybiegają mięśniacy-bramkarze. Nic już nie mogą zrobić, tylko gadać do swoich obroży. Zadzierają głowy, patrzą w promieniach świateł wprost na niego. Z dołu rozlegają się krzyki. Construxx sierpień 2047 zmienia się w walec pełen panicznych wrzasków.
Chciała się rozerwać. I tyle. Drinki. Tańce. Flirt. Otrzeć się o sławy. Zabawić. Żeby jutro mieć co opowiadać dziewczynom. Pusta szklanka dalej kręci bączka na podłodze. Nitish i Chunni Nath patrzą po sobie. Nie jest mordercą. Nie jest mordercą.
Ruska laska wręcza mu gruby plastikowy portfel. Przez przyciemniony winyl widzi, że jest wypchany plikiem banknotów. Wydaje mu się, że pływa przed jego nosem, nie dociera do niego. Widzi Yogendrę przy balustradzie, zapadniętego w sobie, z twarzą bladą jak ściana. Nie rozumie dlaczego.
Przyszła się rozerwać. Trup, zsuwający się do ciemnej wody. Juhi, spadająca, młócąca rękoma i nogami.
— Tak na marginesie. — To mówi Nitish. Jego głos nawet w polu wyciszającym nie brzmiał tak płasko i martwo. — Jakbyś się kiedyś zastanawiał, co ci Amerykanie tam dekodują. Znaleźli coś w kosmosie i nie mają pojęcia co to takiego.
Art Empire Industry, szepcze czerwone graffiti.