Amerykanin to wielki facet; na piaszczysty ring leci z niego dużo krwi. Shiv, niewidoczny w zacienionej loży na balkonie, przypatruje mu się. W amerykańskich gangsterskich filmach zawsze podobało mu się jedno określenie — „zarzynana świnia”. Nigdy nie widział zarzynanej świni, ale może to sobie wyobrazić, krótkie świńskie nóżki uniesione, wierzgające, gdy walczy z rękoma odciągającymi jej głowę, odsłaniającymi szyję dla ostrza. Potem nóż wchodzi w czuły punkt, krwawy punkt. Wyobraża sobie, że świńskie nóżki przypominają blade włochate golenie sterczące z tych workowatych szortów. Wyobraża sobie, że wydaje dźwięk jak to jękliwe sapanie, płaskie, brzydkie, przeciskające się przez warstwy tłuszczu. Tak samo by się rozglądała, szukając swojego zabójcy. Ubiera tę wyimaginowaną świnię w takie amerykańskie ciuchy. Brzydzi się świniami.
„To było tylko drobne draśnięcie, tylko żeby poleciała krew. Gdy w powietrzu jest krew, robią się bardziej agresywne” — powiedziała dziewczyna w koszulce bez rękawów. Ale można też uznać to za deklarację stylu: ten kolczyk wyglądał absurdalnie u dorosłego faceta. Już lepiej w ogóle nie mieć małżowiny.
— Pytam jeszcze raz. Gdzie jest ten sundarban?
— Posłuchaj, mówiłem ci już tyle razy: nie mam pojęcia, o czym ty, kurwa, gadasz… Pomyliliście mnie z kimś innym.
Shiv wzdycha. Kiwa na Yogendrę. Dzieciak włazi na poręcz, podstawia nożyczki pod promienie słońca.
— I nie waż się mnie ruszyć. Skaleczysz mnie i będzie incydent dyplomatyczny. I macie przejebane. Słyszysz?
Yogendra szczerzy zęby, bierze się pod boki, kołysze biodrami, ciacha nożyczkami ciach-ciach-ciach. Shiv patrzy na jeziorko krwi rozlewające się po szyi Amerykanina. Część już wyschła i skrzepła, pokarm dla much. Śledzi, jak wpływa pod okrągły kołnierzyk surfingowej koszuli — trochę już przebija przez tkaninę — i ścieka po rękach, tworząc czerwone gładkie kręgi na otartych od kajdanków przegubach. Zarzynana świnia, myśli Shiv.
— Nazywasz się Hayman Dane?
— Nie! Tak. Słuchaj, ja nawet nie mam pojęcia, kim jesteście.
— Hayman Dane. Gdzie jest ten sundarban?
— Sundarban? Sundarban? Jaki, kurwa, sundarban?
Shiv wstaje. Otrzepuje swój nowy długi skórzany płaszcz. Jak mówią przewodnicy oprowadzający turystów po ghatach o świcie, w porannym słońcu wszystko wygląda inaczej. Poranne słońce pokazuje, że neon Walki! Walki! reklamuje tandetny hazardowy lokal w brudnej bocznej uliczce. Podkreśla brud, ślady po papierosach i tanie deski. Bez walczących, sattamanów, graczy i zapowiadacza krążącego po arenie w wyszytym cekinami kostiumie, śpiewającego do mikrofonu, nie ma duszy, nie ma atmanu. Otwiera drzwiczki loży i wychodzi na płytkie schodki.
— Sundarban, w którym amerykański rząd dekoduje informację z kosmosu.
Gruby Amerykanin odrzuca głowę do tyłu.
— Facet, odpierdol się od tego. Posłuchaj, ten mały kutafon z nożyczkami może sobie ciachać, jak chce, ale Białemu Domowi się nie podskakuje.
Shiv przesiada się do pierwszego rzędu. Taki ustalił sygnał. Drzwiczki na arenę się otwierają, dziewczyna wtacza na wózku z gumowymi kółkami klatkę z mikroszablą.
Super było wsiąść z powrotem do samochodu, poczuć dotyk skórzanej tapicerki, ustawić radio, wiedząc, że teraz to nie wynajęte, teraz to jego; rydwan radźi, jego osobista ratha jatra. Super mieć w kieszeni nielimitowaną czarną kredytówkę, do spółki z rulonem banknotów, bo każdy dżentelmen wie, że co ważniejsze transakcje załatwia się tylko w gotówce. Super było pokazać ulicom, że Shiv Faraji wrócił i jest nie do ruszenia. W klubie Musst odliczył banknoty, tysiąc dwa trzy cztery tysiące i ułożył z nich na niebieskim blacie przekaz „Chuj ci w dupę” dla Salmana.
— Sir, to więcej niż dług. — Gruby Salman szturchnął palcem ostatni z banknotów, wielki, dziesięciotysięczny. Mistrz baru Talvin obsługiwał klientów po drugiej stronie, ale pomiędzy koktajlowymi akrobacjami odwrócił głowę.
— To napiwek.
Kiedy wychodził, wszystkie laski gapiły się na niego. Szukał wzrokiem Priyi, chciał jej podziękować, dać coś w ramach podziękowania, ale w ten wieczór akurat piła gdzie indziej.
— Nie myślisz, żeby trochę się zabrać teraz za robotę?
To było najdłuższe zdanie, jakie kiedykolwiek usłyszał od Yogendry. Od czasu Construxksa wyczuł zmianę w ich stosunkach. Gówniarz zrobił się bezczelny. Miał jaja, żeby zrobić coś, czego Shiv nie mógł, bo coś czuł, bo był słaby, bo na chwilę się zatkał. Nigdy więcej. Dzieciak to zobaczy. Nauczy się. I był kolejny trup oprócz płynącej Gangesem kobiety w sari: Juhi spadająca za barierkę, nogi wierzgają, ręce chwytają się powietrza. Lecz najlepiej widział jej oczy. Długie doklejane rzęsy, sygnalizujące ostateczną, zrezygnowaną świadomość zdrady. Teraz to byłoby łatwiejsze, wiedział, że z czasem zrobi się jeszcze łatwiej, ale fakt jest faktem, zawahał się na moment. Wiedział, że to źle, źle jak cholera, ale znów był mężczyzną. Radźią. I zaraz się zabierze za robotę.
A teraz jest ranek i Hayman Dane cofa się przed warczącym w klatce mikroszablą: warczy, bo Sai, jego śliczna treserka w za dużych bojówkach i małym obcisłym bezrękawniku wstrzyknęła mu w dupę mnóstwo stymulantów i halucynogenów, więc, patrząc na tłustego Amerykanina, widzi złego wrogiego znienawidzonego kota zabić kota zabić szybciej szybciej. Och jej, gruby Hayman Dane zapomniał, że ma kajdanki i zwala się ciężko, jak ładunek spadający z ciężarówki, po czym, wierzgając i wijąc się, próbuje wstać, a to raczej trudne, gdy jest się takim grubym i ręce ma się skute za plecami.
— Pechowo — mówi Shiv, wstając i schodząc w dół jeden stopień, dwa, trzy do pierwszego rzędu.
— Pierdol się, facet! — krzyczy Hayman Dane. — Będziesz miał niezły problem. Już właściwie nie żyjesz. Ty, ten twój przydupas, ta dupa i jebany koteczek.
— Ależ nie ma żadnego problemu — mówi Shiv, siadając i opierając podbródek na dłoniach złożonych na drewnianej poręczy. — Możesz mi po prostu powiedzieć, dla którego sundarbanu pracujesz.
— Ile razy mam to, kurwa, powtarzać?! — drze się Hayman Dane. Nitka śliny ścieka mu z kącika ust na piasek, na którym leży na boku, z twarzą czerwoną z wściekłości.
Jak na geniusza, to robi z siebie niezłego idiotę, myśli Shiv. Ale tak to jest z tymi zachodnimi geniuszami — goście są nieludzko dobrzy w jakimś wąskim wycinku.
Przewiewny ranek rozpoczynał się feerią karmazynu i szafranu, pod obwisłymi splotami kabli zasilających i komunikacyjnych, gdy Yogendra brał samochód, żeby zgarnąć klienta. Idą niespokojne czasy. Może nawet ten dawno obiecany monsun. Shiv owinął się kurtką, nagle zmarznięty, i poszedł złożyć wizytę swojemu doradcy technicznemu. Anand był aspirującym dataradźią, hodującym małą stajenkę nielicencjonowanych aeai poziomu 2.5 w Panch Koshi, na zapleczu warsztatu szewskiego swojego wuja. W ten właśnie sposób poznał go Shiv — kiedyś zanosił tam buty. Wuj znał się na skórze. Zszywał je pięknie i gładko, na poczekaniu, najdrobniejszym ściegiem, jaki Shiv w życiu widział. Anand podawał klientom kawę, dobrą, mocną, arabską, dla chętnych rozpuszczał jeszcze w słodkim, wrzącym płynie kulkę nepalskiego haszu.
Tego ranka Anand zasłaniał czerwone, łuszczące się oczodoły wielkimi okularami od Gucciego. Chodził na amerykańskim czasie. Shiv ułożył się na niskich poduszkach, uniósł maleńką, pięknie pachnącą filiżankę i pociągnął łyk. W klatkach zwisających z belek otwartego, drewnianego balkonu trzeszczały i gadały gwarki. Shiv przekrzywił głowę, czekając, aż Nepalczyk zaskoczy.
— Nalot na sundarban. — Anand zasznurował usta i pokiwał głową; aspirujący dataradźowie w ten sposób wyrażali podziw. — Moja pierwsza rada: jeśli możesz się jakoś od tego wykręcić, to się wykręć.
— A druga?
— Tam będzie permanentna inwigilacja. Mogę ci wyhodować jakiś soft, który prawdopodobnie zapewni ci niewidoczność dla najpospolitszych monitorujących aeai — mało która w ogóle wychodzi poza poziom 1, tylko że ci goście z definicji nie posługują się typowymi branżowymi standardami. Dopóki nie wiem, o kogo chodzi, mogę sobie tylko zgadywać. — Anand nadął policzki: konsternacja aspirującego dataradźi.
— Właśnie nad tym pracujemy.
Yogendra będzie już prawie na miejscu. Zarezerwowali sobie miejsce parkingowe przed hotelem — dogadali się z portierem. Będzie właśnie opuszczał szybę, sięgał po żądło na siedzeniu obok. Żadnej broni palnej. Shiv nie cierpiał broni palnej. Chłopcze, masz jeden strzał, więc traf.
Shiv wyprostował się na niskiej, haftowanej sofie. Kawa bulgotała na trójnogu nad węglowym piecykiem. Anand nalał dwie kolejne filiżanki. Może i wygląda jak lawda, ale to, co robi, robi nieźle, pomyślał Shiv.
— Moje kolejne pytanie?
— Jak bardzo wierzysz w spiskową teorię dziejów.
— Ja nie wierzę w żadną teorię.
— No, stary, każdy ma jakąś teorię. Pod wszystkim kryje się teoria. Szwagier mojego kuzyna przetwarza dane dla ESA i tam się mówi tak. Pamiętasz, jak jakiś czas temu Amerykanie, Ruscy, Chińczycy i Europejczycy ogłosili, że wysyłają bezzałogową misję na Tierrę?
Shiv pokręcił głową. Po drugiej filiżance głos Ananda zaczął brzmieć jak potoczysta bajka, jak jego matka opowiadająca mu historię o Ramie i mężnym Hanumanie.
— Pierwsza PTZ? Planeta Typu Ziemskiego? Nie? No, w każdym razie, znaleźli tę całą Tierrę i na wszystkich kanałach newsowych trąbiło się w kółko, że budują sondę, żeby ją tam wysłać. I teraz słuchaj, tu jest spisek: nie ma żadnej misji na Tierrę. I nigdy nie było. To wszystko ścierna, zasłona dymna, kryjąca to, co naprawdę tam kombinują. Plotka mówi, że coś znaleźli. Coś, czego nie stworzył Bóg, ani my. Jakiś obiekt, w dodatku stary. Nieźle stary. Nie miliony, ale miliardy lat. Wyobrażasz to sobie? Arahby lat. Skala czasowa Brahmy. Zaczęli robić w gacie ze strachu, tak bardzo, że są gotowi narazić tajemnicę i przychodzą do jedynych ludzi na świecie, którzy znają się na kwantowym krypto. Czyli do nas. — Dźgnął się kciukami w pierś.
Amerykanin właśnie wychodzi, pomyślał Shiv, unosząc się ze słodkim dymem w sześcian wypełniającego podwórze powietrza, z daleka od płaskich słów, na ulicę, gdzie pracują kobiety, gdzie czeka wielki, wynajęty samochód ze skrytą w środku igłą. Będzie teraz wychodził, blady, mrugający, zmarznięty. Nawet nie spojrzy na samochód. Będzie myślał o swojej kawie i pączku, kawie i pączku, kawie i pączku. Przyzwyczajenia nas zabijają. Shiv usłyszał splunięcie żądła. Zobaczył kolana grubasa załamujące się od środków chemicznych przeciążających mu neurony motoryczne. Zobaczył Yogendrę taszczącego go do bagażnika. Uśmiechnął się na widok chudego dziecka ulicy próbującego wepchnąć przez klapę potężnego faceta.
Shiv siedział, z rękoma na kolanach, na miękkiej poduszce. Pasma porannych chmur roztapiały się, niebo błękitniało. Jeszcze jeden śmiertelnie suchy dzień. Słyszał radio gdzieś w oddali. Spiker był czymś bardzo podniecony. Uniesione głowy, dyskusje, potępiający ton. Zadarł głowę, obserwował parę unoszącą się znad kawy — kiedy zmrużył oczy zlewała mu się ze smugami kondensacyjnymi na niebie. Nepalska kulka świątynna mówiła: Uwierz. Nic nie jest pewne, wszystko jest wiarygodne. Wszechświat jest wielki. Kurna. Wszechświat był mały, ciasny, wredny i wepchnięty w klin jasności, muzyki i ciała, mający zaledwie dwadzieścia parę lat, nie szerszy niż twoje pole widzenia. A kto myśli inaczej, ten jest amatorem.
— A moje trzecie pytanie?
Yogendra na pewno już go ma, już jakoś władował go na tył, zanim ustąpiły spazmy, już zawrócił w korku, mówiąc „walcie się” autom fatfatom ciężarówkom autobusom motorowerom i świętym krowom, już go wiezie na miejsce.
Oczy Ananda rozszerzyły się, jakby obejmowały prawdę za wielką nawet dla wierzącego w spiskowe teorie aspirującego dataradźi.
— Teraz naprawdę niewiarygodna sprawa. Nathowie się nie pierdolą, im się nie podskakuje, ale pogłoska mówi, dla kogo oni pracują, kim jest ich klient.
— Teorie spiskowe i pogłoski.
— Skoro nie ma Boga, pozostaje ci tylko tyle.
— Co to za klient?
— Pan Chodząca Dobroć we własnej osobie, przyjaciel biednych i obrońca uciśnionych, postrach Ranów i młot Awadhu: proszę państwa, wielmożny N.K. Jivanjee.
Shiv darował sobie trzecią filiżankę kawy z prądem.
Wstaje i przesuwa się, powoli, jak nakazuje dramaturgia, do pierwszego rzędu. To wskazówka dla Yogendry, żeby zeskoczył na piasek. Spacerowym krokiem podchodzi do Haymana Dane’a, który zaczyna sapać. Yogendra przekrzywia głowę, potem w drugą stronę, przyglądając mu się jak nieznanemu owocowi. Mruży oczy, sprawdza, czy Dane widzi, co robi: unosi odciętą małżowinę. Tanecznym krokiem podchodzi do uwięzionej mikroszabli i delikatnie upuszcza ucho przez pręty. Jedno kłapnięcie. Shiv słyszy cichy, lecz wyraźny chrzęst. Hayman Dane zaczyna wyć: wysoki, sikający w gacie skowyt, jęk człowieka obawiającego się o własne życie, jęk człowieka, który nie jest już człowiekiem. Krzywi się na ten wstrętny, ohydny dźwięk. Przypomina sobie, jak Yogendra wprowadził go z tunelu na ring, popychając szturchnięciami obu rąk. Grubas drobił małymi, niepewnymi kroczkami, bojąc się stracić równowagę, rozglądając się, mrugając, próbując dojść, co to właściwie za miejsce. Teraz widzi szczyny rozlewające się ciepłą, ciemną kałużą po jego beżowych szortach, jak wody płodowe — nie wierzy własnym oczom, że ten biały, zachodni geniusz do wynajęcia może skończyć tak szybko i tak głupio.
Yogendra z powrotem wskakuje na poręcz. Sai podchodzi do klatki. Unosi mikroszablę nad głowę i zaczyna paradę, starannie, powoli stawiając stopy jedna przed drugą. Raz, dwa, trzy, obrót. Raz, dwa, trzy, obrót. Rytualny taniec, który zahipnotyzował i uwiódł Shiva w wieczór, kiedy pierwszy raz ją zobaczył: na tym ringu, na tym piasku. W wieczór, kiedy wszystko przegrał. A teraz ona tańczy dla niego. Taniec ma w sobie coś starożytnego, kobieta krocząca po arenie do walk, potężna, w tańcu Kali. Mikroszabla powinien rozpruć jej nadgarstek, albo bok twarzy. Ale wisi w górze, głaskany, zahipnotyzowany.
Shiv przesuwa się na ławkę przy samym ringu.
— Pytam raz jeszcze, Hayman Dane. Gdzie jest ten sundarban?
Sai przysiada przed nim, zginając jedną nogę, drugą odstawiając w bok. Wbija wzrok w załzawione oczy Dane'a. Drapuje sobie kota na szyi. Shiv wstrzymuje oddech. Tego numeru jeszcze nie widział. Czuje nagłą, twardą, przyjemną erekcję.
— Chunar. — Hayman Dane szlocha. — Chunar Fort. Ramanandacharya. Nazywa się Ramanandacharya. Koleś, rozepnij mi ręce! Rozepnij mi, kurwa, ręce!
— Jeszcze nie, Hayman Dane — mówi Shiv. — Jeszcze nazwa pliku i kod.
Facet jest już w histerii — jak zwierzę, ani śladu sprytu, ani śladu myśli.
Shiv kiwa na Yogendrę. Ten, piejąc jak kogut, podbiega do Amerykanina i otwiera kajdanki. Hayman Dane jęczy, gdy krew wraca mu do nadgarstków.
— Skurwysyny jebane, skurwysyny — mruczy, choć już zupełnie nie ma w tym woli walki.
Shiv unosi palec. Sai gładzi obdartą głowę mikroszabli, o milimetry od własnego prawego oka.
— Hayman Dane, nazwa i klucz.
Dane unosi ręce — widzicie, jestem bezbronny, bezradny, nie stanowię zagrożenia. Grzebie w kieszeni na piersi swojej pstrokatej koszuli. Ma większe cycki niż niektóre kobiety, które posuwał w życiu Shiv. Unosi palmera.
— Widzisz? Cały czas miałem go, kurwa, w kieszeni.
Shiv unosi palec. Yogendra wyrywa mu palmera i przeskakuje nad bandą z powrotem na ławkę. Sai gładzi obdartą głowę mikroszabli.
— Teraz mnie puść, gościu. Masz, co chciałeś, teraz mnie puść.
Yogendra jest już w połowie przejścia. Sai też wstała, cofa się w stronę tunelu. Shiv wchodzi, noga za nogą, po płytkich schodkach.
— Ej, i co teraz?
Sai stoi przy bramce. Patrzy wyczekująco na Shiva. Shiv unosi palec. Sai robi obrót i ciska mikroszablę na skrwawiony piaskowy ring. Pora świniobicia.
Sajida Rana w białej yukacie wychyla się znad rzeźbionej, kamiennej balustrady i wypuszcza dym w aromatyczny, przedświtowy mrok.
— Khan, wyruchałeś mnie w dupę.
Shaheen Badoor Khan, gdy jego samochód o trzeciej nad ranem przemykał ulicami do Rana Bhavan, myślał, że w życiu nie czuł gorszego strachu, poczucia winy i głębszej nicości. Patrzył, jak rośnie temperatura na termometrze w desce rozdzielczej. Nadchodzi monsun, myślał. Zawsze, zanim się rozpada, jest nie do wytrzymania. Ale widział ten bengalski lód. Państwa Bengalu i ich oswojona góra zadziałały lodową magią. Próbował sobie ją wyobrazić, zacumowaną w Zatoce Bengalskiej, mrugającą światełkami nawigacyjnymi. Widział krążące nad nią mewy. Cokolwiek się wydarzy, deszcz spadnie i na mnie, i na te ulice. Osiągnąłem dno, pomyślał. Jestem rozbity na płasko. Głębiej już nie pójdę. Na werandzie Rana Bhavan zrozumiał, że nie spadł jeszcze nawet z szelfu. Równina abisalna leży dziesiątki kilometrów pod nim, w miażdżącej ciemności. A nad nim jest lód, lód przez który nigdy się nie przebije.
— Nie wiem co mam powiedzieć.
Strasznie to słabe. I w dodatku nieprawda. Bo wie. Ćwiczył, podskakując w fatfacie wiozącym go do haweli. Słowa, kolejność wyznań, wyciąganie sekretów całego życia, wszystko spadło na niego jedną masą, jednym potokiem, w myślach już idealnie ukształtowane. Wiedział, co ma zrobić. Ale ona musi mu na to pozwolić. Musi przyznać mu te łaskę.
— Chyba na coś zasługuję.
Shaheen Badoor Khan unosi w udręce jedną dłoń, ale nie zazna pociechy, nie zazna ukojenia. Nie zasłużył na litość.
W starej zenanie paliły się lampy. Stojąc na krużganku, z wysiłkiem rozróżniał damskie głosy. Przez większość czasu ma tu gości: pisarki, prawniczki, kobiety zajmujące się polityką, kobiety opiniotwórcze. Przegadują całe noce pod osłoną purdy, jak kiedyś. Powinien był powiedzieć Bilquis, przed wszystkimi, nawet przed panią premier, ale nie przy gościach. Nigdy przy gościach.
Gohil, szofer, przyszedł zaspany, utykający od zwiniętej w bucie skarpetki. Stłumił ziewanie. Zawrócił rządowym samochodem na dziedzińcu.
— Do Rana Bhavan — zarządził Shaheen Badoor Khan.
— Co to będzie, sahib? — zapytał Gohil, wyjeżdżając przez automatyczną bramę w nieustająco pełznący korek. — Jakaś sprawa wagi państwowej?
— Tak — odparł Shaheen Badoor Khan. — Wagi państwowej.
Zanim samochód dojechał do skrzyżowania, zdążył napisać dymisję na rządowym notesie zainstalowanym w podłokietniku. Potem założył hoeka, nastawił go na sam głos i wywołał numer, który trzymał na sercu od dnia, kiedy zaproszono go do biura premiera i zaproponowano posadę Wielkiego Wezyra, numer, co do którego miał pewność, że nigdy go nie użyje.
— Shah — usłyszał drżenie w jej głosie. — Dzięki bogom, to ty. Już myślałam, że nas atakują.
Shaheen Badoor Khan wyobrażał sobie ją w łóżku. Na pewno białe; szerokie i białe. Światło — mała, płytka kałuża pod lampką. Nachyla się nad szafką nocną. Włosy ma rozpuszczone, spadają jej ciemną falą na twarz. Próbował wyobrazić sobie, w czym ona śpi. Zdradziłeś swój rząd, kraj, wiarę, małżeństwo, godność i zastanawiasz się, czy twoja pani premier śpi nago. U jej boku będzie Narendra, zawinięty jak biały naleśnik; śpij, sprawy państwowe. Wszyscy wiedzieli, że sypiają ze sobą. Sajida Rana była kobietą o wielkim apetycie, ale zależało jej na nazwisku.
— Pani premier, muszę natychmiast podać się do dymisji.
Trzeba było podnieść szybę, pomyślał Shaheen Badoor Khan. Żeby między mną a Gohilem było szkło. A zresztą, po co? Z rana i tak wszystkiego się dowie. Wszyscy zobaczą wszystko. Przynajmniej będzie miał ładną historię, pełną podsłuchanych sekretów. Winien ci jestem chociaż tyle, mój dobry i wierny szoferze.
— Shah, co to za bzdury?
Shaheen Badoor Khan powtórzył jeszcze raz słowo w słowo, potem dodał:
— Pani premier, znalazłem się w sytuacji, która zagraża stabilności rządu. Ciche westchnienie, jak ulatująca dusza. Takie słabe, takie znużone.
Szelest eleganckiej, sztywnej, pachnącej czystością białej bawełny.
— Chyba musisz tu podjechać.
— Już jadę, pani premier — odpowiedział Shaheen Badoor Khan, ale ona już się rozłączyła: słyszał tylko buczenie cyberszumu, jak Zen w sanktuarium własnej czaszki.
Sajida Rana opiera się o białą balustradę. Dłońmi mocno ściska poręcz.
— A jak z jakością tych zdjęć?
— Wyraźnie widać moją twarz. Nie będzie wątpliwości, że to ja. Pani premier, zrobili mi zdjęcie, jak siedzę w klubie z neutkiem i wręczam mu pieniądze.
Ona obnaża zęby, kręci głową, zapala kolejnego papierosa. Shaheen Badoor Khan nigdy nie podejrzewał, że pali. Kolejna tajemnica, tak jak jej wulgarny język. Zapewne dlatego przyprowadziła go tutaj, żeby nie zadymiać Rana Bhavan. To niesamowite, jakie szczegóły teraz zauważa.
— Neutko.
Teraz zaczyna umierać od środka. W tych dwóch sylabach cały jej niesmak, niezrozumienie, zdrada i gniew.
— To taka… płeć…
— Wiem, co to. A ten… klub…
Wydziera mu kolejny kawał ciała. Samo wydzieranie boli potwornie, ale zaraz potem ból znika. Przyjemnie jest choć raz w życiu móc powiedzieć prawdę.
— To lokal, gdzie przychodzą ludzie spotykać się z neutkami. Ludzie, których neutki pociągają seksualnie.
Dym z papierosa Sajidy Rany unosi się prostą smugą, potem rozpada na leniwe, widmowe zygzaki. Powietrze jest niewiarygodnie nieruchome. Ucichł nawet wieczny szum miasta.
— Powiedz mi jedno. Co ty myślałeś, że będziesz z nimi robić?
Nigdy nie chodziło o „robienie”, chciałby wykrzyczeć Shaheen Badoor Khan. Tego właśnie nigdy nie zrozumiesz, wyciągnięta prosto z łóżka, nosząca na ciele zapach męża. A neutki zawsze to rozumiały. Nie chodzi o robienie czegokolwiek. Chodzi o przebywanie. Właśnie po to tam chodzimy, do tego klubu, żeby widzieć, żeby przebywać pomiędzy istotami z własnych fantazji, istotami, którymi zawsze chcieliśmy zostać, ale nigdy nie wystarczy nam na to odwagi. Dla tych krótkich, palących ukłuć zachwytu. Sajida Rana nie pozwala mu tego powiedzieć, przerywa:
— Nie potrzebuję więcej wiedzieć. Oczywiście, nie ma nadziei, żebyś pozostał w administracji.
— Nie miałem takiej nadziei, pani premier. Wrobiono mnie.
— To żadne wytłumaczenie. Właściwie, to jeszcze… Co ty sobie myślałeś? Nie, nie odpowiadaj. Od jak dawna to robisz?
Kolejne niewłaściwe pytanie.
— Przez całe życie. Odkąd pamiętam. To było zawsze.
— Jak wracaliśmy spod tamy, powiedziałeś, że macie z żoną ochłodzenie stosunków… kurwa mać, Khan… — Sajida Rana zdeptuje niedopałek obcasem białego atłasowego klapka. — Powiedziałeś jej, prawda?
— O tym nie.
— No to o czym?
— Ona wie o moich… skłonnościach. Od jakiegoś czasu. Od dłuższego czasu.
— Od jak dawna?
— Parędziesiąt lat, pani premier.
— Przestań mnie tak nazywać! Nie nazywaj mnie tak. Od dwudziestu lat jesteś zagrożeniem dla stabilności tego rządu i masz jeszcze czelność mi „panipremierować”. Byłeś mi potrzebny. Bo to można przegrać. Tak, tę wojnę można przegrać. Generałowie nic, tylko pokazują mi swoje obrazki satelitarne i modele aeai i powtarzają, że Awadh przesuwa wojska na północ, ku Jaunpurowi. A ja nie jestem taka pewna. To zbyt oczywiste. A jedną rzecz trzeba Awadhowi przyznać: takich oczywistych rzeczy nie robią. Potrzebny mi byłeś, Khan, do rozgrywki z tym bałwanem Chowdhurym.
— Przykro mi, naprawdę potwornie mi przykro.
Nie chce słyszeć, co pani premier ma do powiedzenia. Już wszystko to słyszał, przepowiedział to sobie raz po razie, gdy samochód przekradał się przez duszący poranek. Shaheen Badoor Khan chciałby porozmawiać, pozwolić wszystkim słowom gromadzonym przez całe życie rozlać się jak woda z kamiennych ust fontanny w jakimś dekadenckim europejskim mieście. Jest teraz wolny. Nie ma żadnych tajemnic, nic go nie krępuje, ale tak bardzo pragnie, żeby go zrozumiała, spojrzała jego oczyma, poczuła, co on czuje, ten sam ból.
Sajida Rana opiera się ciężko o balustradę.
— W Maracie pada, wiesz o tym? Dojdzie tu przed końcem tygodnia. Już przesuwa się nad Dekanem. W tej chwili w Nagpurze dzieci tańczą w deszczu. Jeszcze parę dni i zatańczą na ulicach Varanasi. Trzy lata. Mogłam poczekać. Nie musiałam okupować tamy. Ale nie mogłam ryzykować niezajęcia jej. Więc teraz pójdę do bharackich dźawanów patrolujących tamę Kunda Khadar w deszczu. Jak to będzie wyglądać w oczach prostych ludzi z Patny? Ale miałeś rację. Faktycznie wyruchaliśmy N.K. Jivanjeego w dupę. A teraz on mi się odpłaca. Nie doceniliśmy go. Ty go nie doceniłeś. To jest nasz koniec.
— Pani pre… pani Rana, ale nie wiadomo…
— A któżby inny? Khan, nie jesteś taki bystry, jak ci się wydaje. I nikt z nas nie jest. Dymisja jest przyjęta. — Sajida Rana zaciska zęby i wali pięścią w rzeźbioną, wapienną poręcz. Z knykci cieknie krew. — Dlaczego mi to robisz? Dałabym ci wszystko. I żona, i dzieci… Czemu faceci to wszystko ryzykują? Potępię cię.
— Oczywiście.
— Nie jestem w stanie już cię chronić, Shaheen, nie mam pojęcia, co się z tobą teraz stanie. Zniknij mi z oczu. Będziemy mieli dużo szczęścia, jeśli w ogóle przeżyjemy ten dzień.
Gdy Shaheen Badoor Khan idzie po chrzęszczącym żwirze do rządowego samochodu, ciemne drzewa i krzewy wokół rozświetlają się ptasim śpiewem. Przez moment wydaje mu się, że to dzwonią mu w głowie wszystkie kłamstwa, z jakich składa się jego życie, ocierając się o siebie i lecąc do światła. Potem uświadamia sobie, że to uwertura przedświtu, ptaki zwiastujące dzień, śpiewające jeszcze po ciemku. Shaheen Badoor Khan przystaje, obraca się, unosi głowę, słucha. Powietrze jest gorące, ale przenikliwie czyste i wyczuwalne. Oddycha czystą ciemnością. Wyczuwa nad sobą kopułę nieboskłonu, każda z gwiazd jest świetlną szpilą wbijającą mu się w serce. Shaheen Badoor Khan czuje, że wszechświat obraca się wokół niego. Jest jednocześnie osią i silnikiem, przedmiotem i podmiotem, obracającym i obracanym. Drobiazg, pioseneczka nawołująca niezliczonych pobratymców przez otchłanną ciemność. Czas wygładzi złe i dobre uczynki, historia wdepcze jego imię w ziemię razem z innymi. To nieważne. Po raz pierwszy, odkąd zobaczył chlapiące się i bawiące dzieciaki rybaków z Kerali, rozumie, co to znaczy „wolny”. Radość rozpala mu manipura ćakrę. Suficka chwila bezinteresowności, bezczasowości. Bóg objawia się niespodziewanie. Nie zasłużył na to. Na tym właśnie polega tajemnica: nigdy nie przychodzi do tych, co myślą, że zasługują.
— Dokąd, sahib?
Odpowiedzialność. Po oświeceniu obowiązki.
— Do haweli.
Teraz jest już z górki. Słowa raz wypowiedziane łatwo powtórzyć ponownie. Sajida Rana miała rację. Trzeba było najpierw powiedzieć żonie. To oskarżenie zaskoczyło go: przypomniało mu, ostro, że jego pani premier jest kobietą, mężatką, która nie chciała przyjąć nazwiska męża. Polaryzuje szybę dla ochrony przed wścibskimi oczyma.
Bilquis na to nie zasłużyła. Zasługuje na dobrego męża, prawdziwego mężczyznę, który, nawet jeśli go już nie kocha i nie dzieli z nim łoża ani życia, nie przyniesie jej publicznej niesławy, będzie uśmiechał się, mówił co trzeba i nigdy nie sprawi, by musiała zakrywać twarz ze wstydu w swoim Kole Kobiet Prawniczek. Miał to wszystko — nawet Sajida Rana tak powiedziała — miał to wszystko, a jednak nie mógł się powstrzymać, by tego nie zniszczyć. Jakże zasłużył na to, co się mu przydarzyło. I nagle, na spękanej od słońca skórze bharackiej rządowej tapicerki, świadomość Shaheena Badoor Khana wykonuje zwrot. Nie zasłużył. Nikt na to nie zasłużył. Nikt — i każdy. Kto może z uniesioną głową postawić się w roli sędziego? Jest dobrym doradcą. Najlepszym doradcą. Mądrze i dobrze służył swojemu państwu. Państwo wciąż go potrzebuje. Może uda mu się gdzieś zaszyć, zakopać na dnie błotnistej jamy, jak ropucha przed suszą, i doczekać zmiany klimatu.
Ostrze światła wypełnia ulice przemierzane przez szumiącą cicho jak ćma rządową limuzynę. Shaheen Badoor Khan, w swojej klatce z przyciemnianego szkła pozwala sobie na uśmiech. Auto skręca na skrzyżowaniu, gdzie na betonowym bloku siedzi sadhu z ręką wyciągniętą do góry w temblaku przyczepionym do słupa. Shaheen Badoor Khan zna tę sztuczkę. Po pewnym czasie traci się czucie. Samochód raptownie hamuje. Shaheen Badoor Khan musi podeprzeć się dłońmi, żeby nie spaść z siedzenia.
— Co jest?
— Kłopoty, sahib.
Shaheen Badoor Khan odpolaryzowuje szybę. Drogę przed nim tamuje wczesny korek. Ludzie wysiedli z taksówek i poopierani o drzwi obserwują zatrzymujące ich przedstawienie. Przez skrzyżowanie maszerują ludzie — podejrzane typy w białych koszulach i ciemnych spodniach, młodzieńcy z pierwszym wąsem, gniewnym, równomiernym krokiem, podrzucając lathi w dłoniach. Przechodzi szyk bębniarzy, grupka rozjuszonych kobiet o ostrych rysach, odzianych w czerwień Kali; naga sadhu, biali od popiołu, z prowizorycznymi trójzębami Śiwy. Shaheen Badoor Khan patrzy na gramolącą się w pole widzenia ogromną figurę Ganeśi z różowego papier mâché, jaskrawą, niemal fluorescencyjną w świetle wschodzącego słońca. Kiwa się na boki, prowadzona niepewnie przez bosonogich lalkarzy. Za Ganeśią jeszcze bardziej niesamowity widok: kłębiący się oranż i czerwona iglica ratha jatry. I pochodnie. W każdej dłoni, u każdego demonstranta i akolity, pochodnia. Shaheen Badoor Khan odważa się delikatnie uchylić okno. Spada nań lawina dźwięków: ogłuszający, prymitywny ryk. Wybijają się poszczególne głosy, podejmują refren i znów wtapiają się w tło: śpiewy, modlitwy, slogany, nacjonalistyczne pieśni, hymny karsewaków. Nie trzeba słyszeć słów, by wiedzieć, kim są. Wielki wir demonstrantów z ronda Sarkhand rozwinął się i rozlewa się teraz po Varanasi. A skoro tak, musieli znaleźć gdzieś ważniejszy cel dla swej nienawiści. Shaheen Badoor Khan wie, gdzie idą z pochodniami w dłoniach. Wieść już się rozeszła. Miał nadzieję, że to nie będzie tak szybko.
— Zabieraj mnie stąd.
Gohil słucha bez słowa. Wielka limuzyna cofa się, zawraca, trąbiąc wściekle na auta, wjeżdża na środkowy, betonowy pas i ze zgrzytem zjeżdża na drugą stronę drogi. Shaheen Badoor Khan, zaciemniając okna, dostrzega na wschodzie dym wijący się po niebie, oleisty, jakby z tłuszczu palonego na stosie pogrzebowym, na tle żółtego, porannego nieba.
Fatfat jedzie donikąd, po prostu sobie jedzie. Tal rzuciło taksówkarzowi zwitek rupii i tak właśnie powiedziało: „Po prostu jedź”.
Musi stąd wyjeżdżać. Porzucić pracę, dom, wszystko, co sobie w Varanasi urządziło. Pojechać gdzieś, gdzie nikt go nie zna. Mumbai. Z powrotem do mamy. Za blisko. Za dużo mendzenia. Dalekie południe, Bangalore, Chennai. Duże koncerny medialne. Zawsze znajdzie się praca dla dobrego scenografa. Lecz nawet Chennai może się okazać nie dość daleko. Gdyby tak mogło znów zmienić sobie nazwisko i twarz. Mogłoby pojechać przez Patnę, kupić u Nanaka kolejną operację. Na krechę. O ile ma u Nanaka jeszcze jakiś kredyt. Szybko będzie potrzebowało jakiejś pracy. Tak, właśnie tak: zabrać wszystko, na dworzec, pojechać do Patny, załatwić sobie nową tożsamość.
Tal poklepuje kierowcę.
— Do White Fortu.
— Nie jeżdżę tam o tej porze.
— Zapłacę podwójnie.
Trzeba było wziąć te pieniądze. Gotówka z torebki wycieka jak woda przez piasek. Te karty, które nie mają jeszcze przekroczonego limitu, są na krawędzi. Krora rupii nie do wyśledzenia, nie do zablokowania, mogłaby zabrać Tala wszędzie. W dowolne miejsce na Ziemi. Ale to znaczyłoby, że przyjmuje pisaną mu rolę. Gdzie jest napisane, że ma zostać ukarane? Czym zasłużyło sobie na globalną niesławę? Tal patrzy na swe niepozorne życie, analizuje okropne słabości, które zamieniły je w ślepą polityczną broń. Odmienne, obce, odizolowane, nowe. Czekali od chwili, kiedy wysiadło z śatabdi. Tranh, noc płomiennego delirium w przylotniskowym hotelu — najlepszy seks w życiu — impreza w świątyni, kremowe zaproszenie ze złotymi krawędziami, którym wymachiwało w pracy jak ikoną… Każdy kolejny chota peg wlewany w złote gardło… Zagrano na nim jak na bansuri.
Tal zaciska pięści w nagłej wściekłości. Zaskakuje je jej siła. Rozsądne, mądre neutko uciekłoby. Ono jednak chce wiedzieć. Chce raz, choć jeden raz, dobrze przyjrzeć się twarzy, która na nie to wszystko ściągnęła.
— No dobra, przyjacielu, dalej nie jadę. — Kierowca macha ręką ku radiu. — Po mieście kręcą się te świry z Shivaji. Zeszli z ronda Sarkhand.
— I zostawiasz mnie tu z nimi?! — krzyczy Tal za znikającym fatfatem. Słyszy wściekłość Hindurwa, nasilającą się i cichnącą wśród otchłannych ulic. A te budzą się, sklep za straganem za budką za dhabą. Pikap zwala na pas betonu pośrodku ulicy paczki porannych gazet. Gazeciarze spadają na nie jak czarne kanie. Tal okrywa kołnierzem swoje zdradzieckie rysy Ogolona czaszka wydaje się potwornie bezbronna, jak kruche, brązowe jajko. Dwie drogi w bezpieczne miejsce. Widzi już umocnienia White Fortu, upstrzone talerzami satelitarnymi pod zbiornikami z wodą i panelami słonecznymi. Tal prześlizguje się przez szereg pojazdów, ze spuszczoną głową, unikając kontaktu wzrokowego z podciągającymi rolety sklepikarzami, z pracownikami nocnej zmiany wracającymi z szychty na amerykańskim Czasie Pacyficznym. Wcześniej czy później ktoś zauważy, co ono za jedno. Zerka na bele gazet. Pierwsza strona, nagłówek na całą szerokość, pełnokolorowa wielka fota.
Odgłos tłuszczy przesuwa się za nim na lewo, potem na prawo, potem się przybliża. Tal puszcza się biegiem, mimo wzmagającego się upału otulając się płaszczem ciasno pod szyją. Wszyscy już patrzą. Jeszcze jedna przecznica. Jeszcze jedna przecznica. Nieartykułowane wycie przemieszcza się znów, teraz wydaje się, że jest z przodu — i robi się dużo głośniejsze i gwałtowniejsze. Tal się rozgląda. Są teraz za nim. Szpaler biegnących mężczyzn w białych koszulach wypada z bocznej ulicy na arterię. Chwila milczenia. Nawet ruch uliczny na chwilę milknie. Potem zogniskowany wrzask uderza Tala z niemal fizyczną siłą. Wydaje z siebie krótki skowyt strachu, odrzuca ten debilny, krępujący ruchy płaszcz i biegnie. Za nim gna wycie i ujadanie. Karsewakowie rzucają się w pogoń. Niedaleko. Niedaleko. Nie. Daleko. Nie. Daleko. Blisko. Blisko. Blisko. Tal wystrzela przez las filarów stanowiących kryptę pod White Fortem. Wycie odbija się echem od betonowych kolumn. Zbliżamy się. Jesteśmy szybcy. Szybsi od ciebie, ty nienaturalne, zboczone stworzenie. Aż puchniesz od nienaturalności i grzechu. Zdepczemy cię, ślimaku. Usłyszymy, jak pękasz pod naszymi butami. Wokół niego z brzękiem rykoszetują puszki, butelki, kawałki połamanych układów elektronicznych. A Tal słabnie i słabnie. Niknie. Nic już w nim nie zostało. Skończyły się baterie, zero napięcia. Wystukuje polecenia podskórnymi przyciskami. Parę sekund później uderza adrenalina. Później drogo za to zapłaci. Ale teraz łyknie każdą cenę. Oddala się od pościgu. Widzi już windy. Niechże jedna tu będzie. Ardhanarisvaro, panie rzeczy podzielonych, spraw, żeby jedna tu stała i żeby działała. Ścigający klaskają dłońmi o kolumny z oleistego betonu. Nad. Cho. Dzi. My. Cię. Za. Bić. Nad. Cho. Dzi. My. Cię. Za. Bić.
Zielone światełko. Zielone światełko to zbawienie, zielone światełko to życie. Tal nurkuje ku zielonemu światełku windy, gdy tylko rozsuwają się drzwi. Przeciska się przez ciemną szczelinę, wali dłonią w guzik. Drzwi się zasuwają. Palce przeciskają się do środka, wymacują czujniki, wyłączniki, pasażera, cokolwiek. Centymetr po centymetrze rozpychają drzwi.
— Tam jest, ćutja!
— Ono! Ono! — krzyczy cicho Tal, waląc w palce pięściami, ostrymi obcasami butów.
Cofają się, drzwi mogą się zamknąć. Winda rusza do góry. Tal wjeżdża o dwa piętra poniżej swojego mieszkania, by zwabić ich na górę, czeka, aż drzwi otworzą się i zamkną, po czym wjeżdża jeszcze jedno. Skradając się po klatce schodowej, błyszczącej od zadeptania bosymi stopami i nawet w suszę cuchnącej wilgotnym amoniakiem, słyszy narastający jazgot głosów. Wysuwa się zza zakrętu. Sąsiedzi tłoczą się pod otwartymi drzwiami Mamy Bharat. Tal cofa się o stopień. Wszyscy gadają, gestykulują, niektóre kobiety przyciskają w szoku dupatty do twarzy. Przez zgiełk i lamenty przebijają się męskie głosy, tu słowo, tam fragment zdania. „Tak, rodzina już jedzie, zaraz będzie, jak tak można, zostawiać staruszkę samą sobie, wstyd wstyd, już policja ich znajdzie”.
Jeden stopień naprzód.
Wyważone drzwi do mieszkania Mamy Bharat leżą na podłodze. Ponad głowami gniewnych mężczyzn Tal widzi zbezczeszczony pokój. Ściany, okna, obrazy bogów i awatarów, wszystko usiane dziurami. Tal gapi się na nie, nie chcąc zrozumieć. Dziury po kulach. Gapi się odrobinę za długo. Krzyk.
— Tam jest!
Zrzędliwy głos sąsiada, Paswana. Tłum rozstępuje się, robiąc miejsce linii łączącej Tala, oskarżycielski paluch sąsiada i ślady stóp na podłodze. Obraca się każda głowa. Stoją stopami w kałuży krwi. Kałuży zdumiewającej, świeżej, czerwonej krwi, pełnej życia i tlenu, już zwabiającej muchy. Muchy są w pokoju. Muchy są w jego głowie.
„Jesteś teraz zbędne” — powiedziało Tranh.
Stopy w świeżej, tłustej krwi. Oni są nadal w budynku. Tal odwraca się, znów zaczyna biec.
— Tam on jest, ten potwór! — ryczy Paswan.
Sąsiedzi Tala podejmują krzyk. Betonowy szyb klatki schodowej dudni od głosów. Tal łapie potężnymi zamachami stalową poręcz, podciąga się w górę schodów. Wszystko je boli. Wszystko skarży się i pojękuje i mówi mu, że to koniec, że dalej nie da rady. Ale Mama Bharat nie żyje. Zastrzelili Mamę Bharat, a w ten sierpniowy ranek z pierwszymi promieniami słońca schodzącymi w dół betonowego szybu z brudnej kopuły na dachu, nienawiść, złość, strach i gniew Bharatu skupiają się na pełznącym w górę schodów jednym neutku. Jego sąsiedzi, ludzie, wśród których spokojnie mieszkało przez tyle miesięcy, chcą je rozedrzeć na strzępy.
Na podeście siódmego piętra przepycha się między dwoma mężczyznami. Coś migoce w pamięci: Tal się ogląda. Są młodzi i ubrani w workowate spodnie i białe koszule, uliczny uniform młodego bharackiego mężczyzny, ale coś mu w nich nie pasuje. Nie pasuje do White Fortu. Ich oczy się spotykają, Tal przypomina sobie, gdzie ich już widziało. Wtedy mieli na sobie garnitury, eleganckie, ciemne garnitury. Minęli je na półpiętrze, kiedy Mama Bharat wynosiła śmieci, a ono przetańczyło obok, posyłając jej całusa, całe podekscytowane i rozemocjonowane wyjściem na miasto, podczas którego nastąpił koniec. Obejrzeli się, tak jak ono teraz. Dobry scenograf nigdy nie zapomina takich szczegółów.
„Jesteś teraz zbędne”.
W sekundę, którą zajmuje im uświadomienie sobie własnego błędu, Tal zyskuje półtora piętra, oni są jednak młodzi, płci męskiej, sprawni, nie noszą modnych kozaków i nie biegli całą noc — bo tak się Tal czuje.
— Z drogi! — wrzeszczy, przepychając się przez codzienną procesję po wodę: dziewczyny z górnych pięter schodzące po niekończących się schodach, z plastikowymi butlami na głowach. Musi się wydostać na dwór. White Fort to pułapka, potężna, betonowa, śmiercionośna maszyna. Musi się stąd wydostać. Znaleźć się w tłumie, między ludźmi. Osłonią je swoimi ciałami. Tal skręca na kolejnym półpiętrze, szarpie się z drzwiami i wypada na zewnętrzną galeryjkę.
Urbaniści Diljita Rany, wszyscy gorliwi neo-Le Corbusierowcy, pomyśleli White Fort jako podniebną wioskę i zaprojektowali tu szerokie, słoneczne tarasy do wielkomiejskich upraw. Podczas długiej suszy większość nawadnianych kropelkowo zagonków zmieniła się w proch, pył i kryzys wodociągowy, chyba że porastają je genetycznie zmodyfikowane konopie, hodowane z pieczołowitą miłością i podlewane butelkowaną wodą mineralną. Na kupach śmieci i wyschniętych warzywnikach pasą się zdziczałe kozy, pięć pokoleń od swoich pierwszych miejskich przodków. Skaczą po betonowych wybiegach i balustradach White Fortu równie pewnie, jak po rodzimych urwiskach. Roboty remontowe zajadle polują na nie paralizatorami z wysokim napięciem. Bo kozy z upodobaniem zżerają izolację z kabli.
Tal biegnie. Kozy unoszą głowy, przeżuwając. Matki zabierają dzieci ze ścieżki szalonej, rozpędzonej, zboczonej istoty. Starsi mężczyźni, palący bidi i rozwiązujący krzyżówki w porannym słońcu, wodzą za nim wzrokiem, uradowani, że coś, cokolwiek, się dzieje. Młodzi, znudzeni mężczyźni krzyczą i buczą.
Przypływ chemii kończy się, słabnie. Tal nie jest stworzone do biegania. Ogląda się przez ramię. Pistolety w dłoniach mężczyzn latają w górę i w dół. Czarne, brutalne pistolety. To wszystko zmienia na rolniczych piętrach White Fortu. Kobiety unoszą dzieci do środka. Staruszkowie się chowają. Młodzi cofają odrobinę.
— Pomóżcie! — krzyczy Tal.
Łapie pojemniki, kupy papieru, koszyki, cokolwiek, co może ich kosztować choćby sekundę, zwala to w dół za sobą. Nad szerokimi podniebnymi alejami wisi na obwisłych sznurkach codzienne pranie — sari, dhoti, lungi. Przemyka pod ociekającym dhobi, wyciąga ręce, wywracając drążek za drążkiem. Słyszy wilgotne przekleństwa, odwraca się i widzi, jak pogoń wyplątuje się z mokrego, zielonego sari. W zasięgu wzroku ma azyl, windę towarową na końcu uliczki, wypełniającą się uczniami po lekcjach. Tal rzuca się w zasuwające się drzwi, przemyka mimo spłoszonej opiekunki. Winda szarpie i zaczyna zjeżdżać. Tal słyszy głosy. Zerka w górę, widzi wychylonych za poręcz dwóch dakoitów z wyciągniętą bronią. Tal, wciśnięte między czarnookie uczennice podstawówki w eleganckich mundurkach, macha im dłonią.
Słońce rzuca parzące promienie w kaniony ulic Varanasi, a Tal nurkuje w godzinę tłoku. Prześlizguje się między uczniami, urzędnikami w białych koszulach na rowerach, ulicznymi i sklepowymi sprzedawcami, wyłażącymi z bram bezdomnymi, studentami w markowych ciuchach i japońskich butach, dwukółkami załadowanymi wysoko kartonami z bielizną Lux Macroman i eleganckimi damami pod baldachimami rowerowych riksz. W każdej chwili ktoś z tego tłumu może skojarzyć je z pierwszą stroną niesionej pod pachą gazety, śniadaniowym biuletynem informacyjnym na palmerze, z reklamującym gazety stojakiem albo informacją przewijającą się po ekranie reklamowym, jakich pełno na każdym skrzyżowaniu i placyku. Jeden krzyk; jeden łapiący za rękaw ruch ręki; jedno „Ej, ty, stój!” i cały ten chaotyczny ruch indywidualności skrystalizuje się w tłum, jedną wolę, jeden cel.
Tal zeskakuje po zaśmieconych schodach do miejskiej kolejki. Nawet jeśli zabójcom udało się wyśledzić je w ulicznym zamęcie, nie mogą liczyć, że wytropią je w labiryncie varanaskiego metra. Tal omija kolejkę do czytnika tęczówek, wślizguje się w ogonek dla pań, które nie pozwalają Varanaskiej Szybkiej Kolei Miejskiej na taką poufałość wobec własnych oczu. Wrzuca pięć rupii do kołowrotka i przeciska się przez niego, zanim kobiety Nowego Varanasi zdążą zaprotestować.
Przeciska się po peronie do części dla kobiet. Wypatruje w tłumie kilwateru za przepychającymi się zabójcami. Tak łatwo tu zginąć. Jedno szturchnięcie, gdy z tunelu wypada pociąg. I nadchodzi fala depresyjna, popioły po sztucznej adrenalinie wypłukują się z krwiobiegu. Tal wzdryga się, małe, samotne i bardzo, bardzo paranoiczne. Napływa mdląco gorące, elektryczne powietrze; na stację wpada metro. Tal przejeżdża dwie stacje w wagonie tylko dla kobiet i wysiada. Odlicza jeden pociąg, dwa, potem znów wsiada do części zastrzeżonej dla kobiet. Nie ma pojęcia, czy dobrze robi — nie wie, jak się dobrze robi. Czy są jakieś poradniki, jak zgubić morderców w metrze?
Automatyczny pociąg pędzi przez bebechy Varanasi, podskakując na złączach i zwrotnicach. Pośród kobiet Tal czuje się nagie. Słyszy ich myśli: „To nie miejsce dla ciebie, nie wiemy, kim byłoś, ale jedną z nas już nie jesteś, hidżro”. Wtem serce mu zamiera. Biurowa dziewczyna wciśnięta między słupek a gaśnicę, znalazła miejsce, by rozłożyć „Bharat Timesa”. Skupia się na ostatniej stronie, wynikach krykieta. Jedynka — krzyczy osiemdziesięciopunktowym tytułem i zdjęciem na pół strony. Patrzy na siebie, twarz blada w świetle lampy błyskowej, oczy wielkie jak księżyce.
Pociąg podskakuje na złączach. Pasażerowie chwieją się jak zboże na wietrze. Tal puszcza wiszący uchwyt i zatacza się przez wagon. Zbiera się dokładnie na wprost rozkrzyczanego nagłówka. Dziewczyna zgina poranną lekturę, by na nie spojrzeć, i z powrotem pogrąża się w plotkach o bohaterze meczu testowego V.J. Mazumdarze i jego zbliżającym się gwiazdorskim weselu. Mniejszy tytuł na dole strony głosi: OFIARY PODPALENIA W KLUBIE DLA ZBOCZEŃCÓW.
Varanasi City, ogłasza aeai ponad jazgotem odbiorników radiowych i rozmów. Tal wypada na peron, wyprzedzając powoli rozlewającą się plamę dojeżdżających do pracy. Czas, aby pomedytować i zastanowić się nad tym tytułem przyjdzie później, kiedy śatabdi nabierze prędkości, a Varanasi zostanie sto kilometrów z tyłu.
Ruchome schody wynoszą Tala do głównego hallu. Już sprawdziło na palmerze, co stąd najszybciej odjeżdża. Kolkata Hi-Speed. Prostą stalową linią do Państw Bengalu. Patna i Nanak mogą zaczekać. Inne państwo przyda mu się bardziej niż nowa twarz. Banglowie są cywilizowani, kulturalni, tolerancyjni. Kolkata stanie się jego nowym domem. Ale rezerwacja przez sieć jest wolna wolna wolna, a kłąb ciał wokół kas śmiertelnie groźny. Niechciane gazety walają się między porzuconymi miseczkami z liści mango po zupie dal i alu. Zbieracze szmat dźgają to wszystko kijami i przesiewają. Każdy z nich podkablowałby Tala za garstkę rupii.
Trzydzieści minut do odjazdu.
Rezerwacja online znów się zawiesza. A automaty do biletów mają szczeliny na karty zalepione kartkami z wypisanym mazakiem napisem „AWARIA”.
Pieprzony Bharat.
— Halo halo, przyjacielu, chcesz kupić bilet od ręki? — Konik ma pierwociny wąsika i sportowy ubiór, podchodzi bardzo blisko, sugerując dyskretną transakcję. Rozkłada wachlarz biletów. — Bezpieczne, solidne. Rezerwacja gwarantowana. Na bilecie twoje nazwisko, nikt o nic nie pyta. Mamy wejścia do systemu Bharat Rail. — Machnięcie rzęchowatym palmerem.
No, zaraz, zaraz. Nie uda mu się. Na pewno się nie uda.
— Ile?
Chłopaczek w dresie rzuca cenę, na którą w każdych innych okolicznościach, w każdym innym czasie, Tal wybuchłoby śmiechem.
— Proszę, proszę. — Wciska konikowi zwitek rupii.
— Ej, zaraz, po kolei po kolei — mówi chłopaczek, prowadząc Tala ku peronom. — Jaki pociąg jaki pociąg?
Tal mówi mu.
— Chodź ze mną.
Prowadzi go przez tłum na tyły straganu z herbatą, gdzie poranni pasażerowie siorbią z maleńkich, plastikowych kubeczków słodką herbatę z mlekiem. Wsuwa blankiet biletowy w szczelinę palmera, wstukuje jego dane, wciska parę ikonek.
— Proszę. Bon voyage. — Z uśmiechem wręcza bilet Talowi.
Uśmiech zamiera. Rozdziawiają się usta. Na kołnierzyku jego koszulki z napisem „Adidas” wykwita maleńka, czerwona kokardka. Rozszerza się w strużkę. Wyraz twarzy przechodzi z zadowolonego z siebie w zaskoczony, a potem martwy. Chłopak zwala się na Tala, krzyczy kobieta w fioletowym sari, krzyk podejmuje cały tłum, gdy Tal widzi nad ramieniem zastrzelonego konika faceta w eleganckim garniturze w stylu Nehru, z czarnym pistoletem z tłumikiem, rozdartego między pragnieniem ewakuacji po spieprzonej robocie a dokończeniem jej tu i teraz, na oczach wszystkich.
Nagle spomiędzy ludzi wypada skuterek, skręca zygzakiem, trąbiąc: skuter, prowadzony przez dziewczynę celuje prosto w zabójcę, który słyszy, widzi i reaguje o jedną milisekundę za późno. Zderza się z nim w chwili, gdy ten zaczyna odwracać broń. Wrzaski. Pistolet wiruje mu w dłoni. Facet w czerni zatacza się po peronie, pada na burtę wagonu, zsuwa się pod koła, na tory, pod pociąg firmy Kolkata Unlimited.
Gdy tłum pędzi ku wagonom, żeby zobaczyć, co się stało z zabójcą, dziewczyna zawraca skuter ku Talowi.
— Wsiadaj! — krzyczy po angielsku. Spod wagonu wyłania się ręka. Inne ręce sięgają w dół, pomagają mu się wygramolić. — Jak chcesz żyć, to wsiadaj!
Każda inna opcja to jeszcze większe szaleństwo. Dziewczyna wciąga neutko. Tal siada blisko i przywiera do niej. Dodaje gazu, pędzi, roztrącając tłok na peronie, wściekle trąbiąc. Zjeżdża z końca peronu, przejeżdża podskakującym skuterkiem przez tory i podkłady, tuż przed powoli jadącym pociągiem podmiejskim, przyspiesza na zaśmieconym poboczu wzdłuż torów, rozganiając klaksonem pieszych, którzy skracają sobie tędy drogę.
— Powinnam się przedstawić — rzuca przez ramię. — Ty mnie nie znasz, ale w pewnym sensie jestem ci to winna.
— Co?! — krzyczy Tal z policzkiem przyciśniętym do jej pleców.
— Jestem Najia Askarzadah. To ja cię w to wszystko wplątałam.
Do jedenastej regularne ataki policyjnych pałek oczyszczają ulice. Policjanci uganiają się po gali za pojedynczymi karsewakami, ale to po prostu miejskie łobuzy, chuligani, co to nie przepuszczą żadnej zadymy na swoim terenie. Zaułki są zbyt wąskie dla wozów strażackich, więc straż ciągnie nimi węże, łącząc je w dłuższe odcinki. Woda tryska ze złącz. Mieszkańcy Kashi zerkają zazdrośnie z werand i sprzed sklepów. Już za późno. To już koniec. Stare, drewniane haweli zawaliło się, pozostała kupa żarzących się, trzaskających węgli. Strażakom pozostało dogasić pogorzelisko i nie pozwolić, aby ogień rozprzestrzenił się na sąsiednie budynki. Ślizgają się i wywracają na skórkach od bananów.
Atak był staranny i skuteczny. Zdumiewające, że ogień poszedł tak szybko. Wszystko wyschnięte na wiór. Ta susza, ta długa susza. Noszowi wynoszą trupy. Varanasi, miasto płonących stosów. Ci, którzy uciekli frontowymi drzwiami, ściągnęli na siebie gniew Shivaji. Ciała zaściełają zaułek. Jedno ma na szyi spaloną do gołych drutów samochodową oponę. Korpus jest nietknięty, głowa to zwęglona czaszka. Inne przebito trójzębem Śiwy. Jeszcze inne wypatroszono i wepchnięto do środka płonące plastikowe śmieci. Policjanci zadeptują płomienie i odciągają tę istotę, starając się jak najmniej jej dotykać. Boją się nieczystego dotyku hidżry, bezpłciowca.
Latające kamery i palmery polują na zbliżenia, montażyści i wydawcy wiadomości w studiach analizują materiały i zastanawiają się, jaką linię obrać: liberalne oburzenie czy populistyczny gniew wobec zakłamania rządu Ranów. O jedenastej trzydzieści N.K. Jivanjee wyda oświadczenie. Wydawcy uwielbiają historie, które same się nakręcają. Krykiet skończył się przed kulminacją, wojna nie przyniosła nic poza transporterami opancerzonymi godzinami jeżdżącymi tam i z powrotem po długim meandrze zapory Kunda Khadar; natomiast spirala tego seksualnego skandalu wymyka się spod kontroli, przynosząc zwęglone trupy i uliczne zamieszki. Jedno zdjęcie szczególnie często przewija się w porannych informacjach: biedna, ślepa staruszka, której wściekły tłum roztrzaskał kijem bok głowy. Wszyscy zachodzą w głowę, czemu trzyma w dłoni banana.
Świat widziany spod ociekającego wodą brzegu kokosowej strzechy wygląda, jakby się topił. Palmy, kościół, stragany przy drodze, sama droga i jadące nią w obie strony auta, wszystko ma odcień szarości, wypłukany, płynny, przenikający się nawzajem jak na japońskim rysunku tuszem. Światła ciężarówek są blade i wodniste. Ziemia, rzeka i niebo płynnie przechodzą jedno w drugie.
Lisa Durnau, ubrana w bezkształtną plastikową pelerynę, nie widzi nawet końca trapu. W sąsiedniej kabinie dr Ghotse kuca nad palnikiem gazowym, obiecującym herbatę i pociechę. Lisa Durnau herbatę mogłaby sobie darować. Próbowała ich przekonywać, żeby dodawali tylko wodę i darowali sobie cukier. I tak zawsze przynosili jej słodką, z mlekiem. Mrożona — to byłaby ekstaza. Pod krępującą ruchy przeciwdeszczówką lepi się od potu. Z okapów kaskadami spływa deszcz.
Kiedy wylądowała w Thiruvananthapuram, już padało. Chłopak z parasolem odprowadził ją po spływającej wodą płycie lotniska do hali przylotów. Zachodniacy z klasy turystycznej biegali i klęli, osłaniając głowy kurtkami i gazetami. Hindusi po prostu radośnie mokli. Lisa Durnau widziała wiele rodzajów deszczu: stalowoszary wiosenny na północnym wschodzie Stanów; przenikliwa zacinająca w nieskończoność mżawka na północnym zachodzie; przerażające oberwania chmur na Wielkich Równinach, jakby w niebie powstawał wodospad, źródło nagłych powodzi i ablacji deszczowej. Ale radosny deszcz to nowość. Taksówka do hotelu jechała po osie w wodzie zalanymi ulicami pełnymi pływających śmieci. Krowy stały po kostki w błocie. Rowerowe riksze pruły przez roztańczoną brązową ciecz, zostawiając za sobą piwne kilwatery. Patrzyła, jak kurs taksówki przecina płynący szczur, odważna główka wysoko nad wodą. Dziś, lawirując między kałużami w drodze do trapu, widziała dziewczynkę pływającą po starorzeczu wątłą tratewką z paru bambusowych kijów na krzyż. Na nich balansował poobijany metalowy garnek. Włosy miała przylepione do czaszki jak jakiś opływowy wodny ssak. Za to twarzyczka promieniała.
CIA zapomniało powiedzieć jej na odprawie, że w Kerali będzie monsun.
Nie podoba się jej, że jest rządowym tajniakiem. Lekcje zaczęły się od razu, gdy lekki statek wylądował na słupie plazmy. Pierwszą odprawę odbyła, jadąc autobusem do centrum medycznego, nadal słaba i obolała od ponownego spotkania z grawitacją. Nie zdążyła się nawet przebrać, gdy uwieźli ją i wsadzili do samolotu do Nowego Jorku. Na lotnisku Kennedy'ego pouczono ją o oficerach łącznikowych w ambasadach oraz hasłach bezpieczeństwa. Jednocześnie wieźli ją limuzyną do poczekalni dla VIP-ów. Tam facet i kobieta w garniturach zrobili jej w jednym z pól wyciszających centrum biznesowego wykład z prawidłowego użytkowania urządzenia lokalizującego. Przy bramce wręczyli jej małą walizkę pełną odpowiednich ubrań w jej rozmiarze. Potem ponuro uścisnęli dłoń, życząc przyjemnej podróży i udanej misji. Lisa otworzyła bagaż, gdy taksówka podjechała do hotelu. Tak jak się obawiała: wszystkie koszulki miały nie takie rękawy, a bielizna po prostu nie nadawała się do niczego. Na samym dnie, złożone, spoczywały dwa eleganckie czarne kostiumy. Prawie spodziewała się, że zaraz z barku wylezie Daley Suarez-Martin. Następnego dnia wzięła czarną kartę bez dna na bazar i napełniła całą walizkę za połowę ceny pary majtek z Abercrombiego i Fitcha. Wliczając także stroje przeciwdeszczowe.
— Tak, wspaniale to wygląda — odzywa się dr Ghotse.
Lisa Durnau wzdryga się. Dała się zahipnotyzować palcom deszczu na kokosowej plecionce. Stoi w drzwiach z filiżankami herbaty w obu dłoniach. Jest taka, jak się obawiała, ale rzeczywiście jej pomaga. Łódka pachnie wilgocią i zaniedbaniem. Nie lubi myśleć, że Thomas Lull tu wylądował. Nie potrafi wyobrazić sobie tej krainy inaczej niż w niekończącym się białym deszczu. Odczytała tantryczne symbole na matach dachu, zauważyła białą nazwę Salve Vagina na dziobie. Nie ma wątpliwości, że był tu Thomas Lull. Obawiała się jednak tego, co tu znajdzie: rzeczy Lulla, życie Lulla poza nią, nowy świat Lulla. Teraz, gdy zobaczyła, jak niewiele tu jest, jak ubogie i ascetyczne są trzy kryte strzechą kajuty, niepokój przechodzi w melancholię. Całkiem, jakby umarł.
Dr Ghotse zaprasza, by usiadła na jednej z ciągnących się przez całą kabinę niskich, tapicerowanych ław. Lisa wyplątuje się z folii, zostawia ją ociekającą na miękkiej, włóknistej macie. Herbata jest dobra, zmysłowa.
— No, na Czarnej Północy zaczęli toczyć o nią wojny. Dzicy ludzie. Ciągle siedzą w tych swoich kastach. Ale właśnie, panno Durnau: czego chce pani od mojego serdecznego przyjaciela Thomasa Lulla?
Lisa Durnau uświadamia sobie, że taką scenę i wszystkie podobne może rozegrać na dwa sposoby. Może założyć, że Lull opowiedział swojemu serdecznemu przyjacielowi doktorowi Ghotse, co i kogo zostawił w kraju. Albo może pójść za linią szkoleń z wywiadu i zakładać, że nikt nic nie wie i wiedzieć nie może.
LD, teraz jesteś w Indiach.
Za poduszką schował się chip z sonatami fortepianowymi Schuberta.
— Amerykański rząd powierzył mi misję odnalezienia Lulla i przekazania mu pewnej informacji. W miarę możliwości, mam przekonać go, żeby wrócił ze mną do Stanów.
— A co to za informacja?
— Niestety, nie jestem uprawniona, by ją ujawnić. Wystarczy, jeśli powiem, że jest natury naukowej, a do jej zinterpretowana niezbędna jest posiadana przez Lulla unikatowa wiedza.
— Lull. Tak pani na niego mówiła?
— Powiedział panu o mnie?
— Wystarczająco dużo, żeby zaskoczył mnie fakt, że jest pani wysłanniczką rządu.
„Dobrze się nią opiekuj. Nie pozwól, żeby srali po chmurach tymi reklamami coca-coli” — polecił jej Lull. Jego wspomnienie z tamtego wieczoru w oksfordzkim barze dla studentów jest świeższe i żywsze niż ten przed chwilą opuszczony dom. Nie czuje go tutaj, pod tym brzmiącym deszczem dachem. Wyobraża sobie, że biegnie przez ten deszcz, prując jak wydra przez ciepłą niczym krew wodę rozlewiska, jak mała dziewczynka na tratwie z cynowym garnkiem. Kogo oni z ciebie zrobili?
Lisa Durnau wyjmuje blok danych i otwiera go kciukiem. Dr Ghotse siedzi, krzyżując nogi w kostkach, postawiwszy filiżankę z herbatą na niskim, rzeźbionym stoliku do kawy.
— Ma pan rację. Oto prawda. Może pan w to nie uwierzyć, ale o ile wiem, to prawda. — Wyświetla podobiznę Lulla z Tabernakulum.
— To profesor Lull — mówi doktor Ghotse. — Nie za dobre to zdjęcie. Strasznie ziarniste.
— To dlatego, że zostało wygenerowane przez pozaziemski artefakt, odkryty przez NASA w asteroidzie Darnley 285. Ten artefakt nazywa się Tabernakulum.
— Aaa, tabernakulum, azyl Arki Przymierza Hebrajczyków.
— Pan chyba nie usłyszał, co mówiłam. Tabernakulum to nie jest przedmiot wytworzony przez człowieka. Produkt pozaziemskiej cywilizacji.
— Usłyszałem, panno Durnau.
— I nie jest pan zdziwiony?
— Wszechświat to cudowne miejsce. Zdziwiłbym się, gdyby tak nie było. Lisa odkłada blok na stół, pomiędzy filiżanki.
— Musi pan zrozumieć jeszcze jedną rzecz. Ta asteroida, Darnley 285 jest potwornie stara. Starsza niż nasz Układ Słoneczny. Rozumie to pan?
— Panno Durnau, jestem kształcony zarówno w zachodniej, jak i hinduskiej kosmologii. To rzeczywiście cud, że jakiś przedmiot przetrwał zniszczenie kończące Dwaparajugę; a może pochodzi z jeszcze wcześniejszych wieków. To Tabernakulum może być nawet pozostałością z Ery Prawdy.
— Chcę znaleźć Thomasa Lulla właśnie, żeby zapytać go: czemu wewnątrz skały, która ma siedem miliardów lat znajduje się jego twarz?
— Dobre pytanie — zgadza się dr Ghotse.
Deszcz znalazł sobie drogę pod kokosową plecionkę. Krople powoli, ale coraz szybciej spadają na niski stolik rzeźbiony w postaci splecionych tantrycznych kochanków. Monsun jest nad Lisą Durnau, pod nią, za nią, przed nią, rozpuszcza wszystkie pewniki z Centrum Kennedy'ego, z Nowego Jorku, z ponaddźwiękowego samolotu. Ten deszcz, te Indie.
Hałas, deszcz, odór ścieków, przypraw i zgnilizny, bezustanny chaos ruchu ulicznego, napęczniały pies objedzony do czarnych kości w przelewającym się rynsztoku, krążące, wypatrujące padliny kanie, łuszczące się, zapleśniałe budynki, słodki smród alkopaliwa z trzciny cukrowej i przypalonego ghi od sprzedawców puri, lgnące do niej dzieciaki, czyste i odżywione, ale proszące o rupię rupię albo długopis długopis, handlarze, sprzedawcy, wróżbici i artyści masażu zlatujący się do zmokniętej białej kobiety: ludzie. Ludzie. Kerala powaliła ją o sto metrów od hotelu. Dźwięki, zapachy, widoki i odczucia skumulowały się w jeden zmasowany atak na jej wrażliwość. L. Durnau, córko kaznodziei. Oto świat Thomasa Lulla. Musisz wejść w niego na jego warunkach.
Dała przystrzyc włosy ślepemu fryzjerowi z Ganga Devi Booti Salon i, dopiero poklepawszy się po krótkim paziu, uświadomiła sobie, że na obrazku z Tabernakulum ma właśnie taką fryzurę. Pieczęć proroctwa. Pośród monsunu kupiła sobie wodę w butelce, trochę lekkich, wygodnych ciuchów na deszcz, a w małej firemce poligraficznej wciśniętej za święty fikus obwieszony czerwonymi i pomarańczowymi bramińskimi nitkami kazała wydrukować kilkadziesiąt kopii zdjęcia Thomasa Lulla z bloku danych — który w myślach już zaczęła nazywać Tabliczką. Potem rozpoczęła śledztwo.
Rikszarz wyglądał mniej więcej na dwanaście lat. Lisa powątpiewała, czy taki cherlak w ogóle jest w stanie uciągnąć pasażera, lecz on trzymał się jej spódnicy przez trzy przecznice, wołając: „Dzień dobry, dzień dobry, szanowna pani”, gdy lawirowała między parasolami. Zatrzymała go w zwężeniu drogi u bramy fortu.
— Znasz angielski?
— Indyjski, amerykański czy australijski, jaki pani sobie życzy?
— Potrzebuję dzieciaków, które gadają po angielsku.
— Pełno tu takich, szanowna pani.
— Masz tu sto rupii. Przyprowadź mi takich, ilu tylko dasz radę, za pół godziny do tej tam herbaciarni, a dostaniesz jeszcze dwie stówy. Potrzeba mi chłopaczków, którzy gadają po angielsku, wszystko wiedzą i wszystkich znają.
Wetknął banknot do kieszonki spodni „Adidasa”, zakołysał głową — nauczyła się już, że oznacza to potwierdzenie.
— Ej! A jak się nazywasz?! — zawołała, gdy włączył się do ruchu, melodyjnie podzwaniając dzwoneczkami.
Odwrócił się, wystrzelił uśmiechem, pedałując przez wodne wiry.
— Kumarmangalam.
Lisa Durnau zainstalowała się w herbaciarni i przez pół godziny surfowała po Alterre. Przy szybkości dwudziestu tysięcy lat na godzinę tydzień był tam — dosłownie — epoką. Zakwit glonów w Biomie 778 na Wschodnim Pacyfiku wygenerował sobie samostabilny oceaniczny mikroklimat, który spowodował odwrócenie naturalnego biegu wiatrów, podobnie do El Niño z Prawdziwej Ziemi. Górskie lasy w chmurach wymierały; rozpadały się złożone ekosystemy oparte na symbiozie kwitnących drzew, zapylających je, żyjących w koloniach ptaków oraz skomplikowanych gadzio-drzewiastych społeczeństw w koronach drzew. W ciągu paru dni kilkanaście gatunków i ekosystem o rzadkiej, zrównoważonej urodzie ześliźnie się w nieistnienie. Lisa wiedziała, że wobec Alterre powinna zachować naturę Buddy; to w końcu tylko wirtualne gatunki konkurujące o pamięć i zasoby obliczeniowe oraz zbiór matematycznych parametrów w jedenastu milionach komputerów, jednakże i tak ubolewała nad każdym wymarłym gatunkiem. Udowodniła fizyczną możliwość zaistnienia CyberZiemi gdzieś w postrozszerzeniowym poliwersum. Była w nim prawdziwa śmierć, prawdziwa anihilacja, realna na zawsze.
Aż do teraz. W keralskiej herbaciarni wydało jej się to grą, zabawką. Kieszonkowym gabinetem osobliwości. Na płaskim ekranie leciał serial. Oczy wszystkich były weń wpatrzone. Czytała, że aeai generują nie tylko postacie, ale także grających je aktorów. Potężna fikcyjna konstrukcja groziła przytłoczeniem samej fabuły, jak te potężne, inkrustowane wieże dominujące nad drawidyjskimi świątyniami. CyberZiemia nie jest jedna, uświadomiła sobie. Są ich tysiące.
Kumarmangalam wrócił po półgodzinie. Była to rzecz, którą dopiero odkrywała w tym obcym świecie. On tylko wygląda chaotycznie. Da się tu zrobić różne rzeczy, i to porządnie. Można zaufać ludziom, że poniosą ci bagaże, wypiorą ubrania, znajdą dawnego ukochanego. Uliczni chłopcy wlali się do herbaciarni. Właściciel rzucił odważnej kobiecie z Zachodu gniewne spojrzenie. Inni klienci poprzesuwali krzesła i zaczęli głośno narzekać, że nie słyszą telewizora. Kumarmangalam stanął obok Lisy i krzyknął na tego, potem na tamtego — wyglądało na to, że go słuchają. Już przydzielił sobie rolę jej zastępcy. Tak jak podejrzewała Lisa, większość znała parę angielskich słówek pozwalających przywitać, zagadać i naciągnąć turystę, ale rozłożyła na stole zdjęcia Thomasa Lulla.
— Po jednym dla każdego — poleciła Kumarmangalamowi.
Dłonie wyrywały odbitki rozdającemu je rikszarzowi. Niektórych odprawił bez fotografii, nad innymi długo perorował w malajalam.
— Dobra. Chcę znaleźć tego człowieka. Nazywa się Thomas Lull. Jest Amerykaninem. Pochodzi z Kansas. Rozumiecie?
Kansas, zaintonowali chłopcy z ulicy. Uniosła zdjęcie. To była fotografia zrobiona przez jego wydawcę do celów reklamowych, w pozie podpierającego się jedną dłonią wrażliwca o mądrym uśmiechu. Jakże jej nie cierpiał.
— Tak wyglądał mniej więcej cztery lata temu. Może nadal tutaj jest, a może wyjechał. Wiecie, gdzie chodzą turyści, gdzie chodzą ludzie, którzy chcą zostać tu dłużej. Chcę wiedzieć, czy jest tutaj, albo dokąd wyjechał. Rozumiecie?
Oceaniczny pomruk.
— Okej. Dam Kumarmangalamowi trochę pieniędzy. Na razie po stówie na łebka. Jeśli który wróci z informacją, dostanie jeszcze czterysta. Ale nim zapłacę, sprawdzę, czy to prawda.
Kumarmangalam tłumaczył. Głowy potakiwały. Zabrała swojego nowego przybocznego na bok i wręczyła mu zwitek banknotów.
— Tu jest twoje dwieście, a dostaniesz jeszcze tysiąc, jeśli będziesz mieć na nich oko.
— Pani szanowna, będę trzymał ich w ryzach, jak to się mówi w Ameryce.
Na pierwszym roku w oksfordzkim Keble College Lisa Durnau przeszła ekspresowy kurs anglofilii i przeczytała całego Sherlocka Holmesa. Zawsze miała wrażenie, że jego urwisy z Baker Street zasługują na szerszy opis. Teraz miała swoich własnych. Kiedy Kumarmangalam wiózł ją przez deszcz do hotelu, wyobrażała sobie, jak biegną przez miasto, tu zajrzą do sklepu, tam do kawiarni, restauracji, świątyni, biura podróży, kantoru wymiany, prawnika, agenta od nieruchomości, kasy pożyczkowej. „Ten człowiek ten człowiek?”. Bardzo ją to radowało. Kobiety to najlepsi prywatni detektywi. W hotelu przepłynęła w zacinającym deszczu pięćdziesiąt długości otwartego basenu, pod ponurymi spojrzeniami obsługi zbitej w gromadkę pod markizą. Potem przebrała się w sarong i podkoszulkę drukowaną w jaskrawoniebieskich bogów i pojechała fatfatem do lokali, które odwiedziłby Thomas Lull, barów dla turystów, gdzie można poderwać dziewczyny.
Deszcz jakby nałożył na te piętrowe bary i kluby taneczne kolejną warstewkę obskurności. Zachodniacy, którzy byli na tyle głupi, żeby dać się złapać w mieście deszczowi, byli co do jednego korporacyjnymi lub politycznymi szpiclami. Właściciele klubów, bariści i restauratorzy, kręcący głowami i sznurujący usta nad zdjęciami przypominali jej setkę potencjalnych przyszłych Lullów: z nadwagą, łysiejący, w plażowych szortach rozmiaru XL, zwisających z brzuszysk jak żagle rejowe. Miejscowe barowe chłopaki złaziły ze stołków i podchodziły, żeby zagadać i spróbować wsunąć jej dłoń w stringi. Odfajkowała dwadzieścia barów i więcej już nie mogła. Jadąc do hotelu w pyrkoczącym fatfacie, siedziała na wpół zahipnotyzowana rytmem deszczu w snopach reflektorów i zastanawiała się, jak to jest, że chmurom nigdy nie kończy się woda. W hotelu spróbowała obejrzeć CNN, ale wydał jej się równie obcy i błahy, jak Alterre. Jednakże w głowie utkwił jej jeden obraz: ciepły, monsunowy deszcz padający na górę lodową w Zatoce Bengalskiej.
Kiedy wyprawiła się na zewnątrz następnego ranka, Kumarmangalam krążył rikszą przed wejściem. Zrobił zamaszystą zawrotkę wśród pojazdów i przewiózł ją na drugą stronę ulicy do kafejki internetowej. W tym kraju nikt nie chodzi na piechotę. Zupełnie jak w domu.
— On ma informację — powiedział.
Lisa nie była nawet pewna, czy chłopaczek pojawił się wczoraj w tłumie innych. Zamachał fotografią.
— Czterysta rupii czterysta rupii.
— Najpierw sprawdzimy. Potem dostaniesz pieniądze.
Kumarmangalam zgromił chłopaczka wzrokiem za bezczelność. Wsiedli do rikszy. Dzieciak nie chciał jechać na siedzeniu razem z zachodnią kobietą; wgramolił się przed Kumarmangalama, stanął na nakrętkach przedniej piasty i opierając się plecami o kierownicę prowadził rikszarza przez ulice. Jazda była długa i ciężka. Parę razy Kumarmangalam musiał wysiąść i pchać wehikuł. Chłopaczek mu pomagał. Lisa Durnau ściskała torbę, prezbiteriański etos pracy dawał jej się we znaki. Wreszcie stoczyli się z górki i przez łuk upstrzony rozsianymi afiszami filmowymi wjechali na podwórze okolone typowymi dla Kerali drewnianymi balkonikami i krużgankami. Krowa przeżuwała mokrą słomę. Mężczyźni unieśli głowy znad baterii maszyn do szycia. Dzieciak zaprowadził ich na górę, mijając kantorek agenta ubezpieczeniowego, hurtownię ajurwedyjskiej żywności, prosto do otwartego biura pod łuszczącym się szyldem Pływający Lotos Gunaratna — wynajem łodzi. Spojrzeli na nich siwiejący Keralczyk i młodszy Zachodniak w koszulce producenta sprzętu surfingowego.
— W sprawie tego dżentelmena ze zdjęcia? — zapytał miejscowy, Gunaratna.
Lisa Durnau skinęła głową. Pan Gunaratna machnięciem dłoni wygonił uliczników z biura. Przysiedli na balkonie, nadstawiając uszu.
— Tego. — Przesunęła Tabliczkę po biurku jak pokerowy krupier.
Gunaratna pokazał ją wspólnikowi. Surfingowiec kiwnął głową.
— To było jakiś czas temu. — Był z Oceanii, Australijec, a może Kiwi; Lisa nigdy ich nie odróżniała, tak jak niektórzy nie odróżniali Kanadyjczyków od Amerykanów.
— Parę lat temu — potwierdził Gunaratna.
Wtem Lisa uświadomiła sobie, że czekają na bakszysz. Zamachała trzema tysiącami rupii.
— Za udostępnienie informacji — zasugerowała.
Gunaratna chętnie zgarnął banknoty.
— Zapamiętaliśmy go tylko dlatego, że kupił od nas łódkę — powiedział Australijec.
— Zajmujemy się indywidualnymi czarterami łódek na rozlewisku — wtrącił się Gunaratna. — To bardzo nietypowe, żeby ktoś chciał kupić łódkę, ale oferta była…
— Za gotówkę. — Australijec siedział teraz na skraju biurka.
— Za gotówkę, propozycja nie do odrzucenia. Bardzo porządna łódka. Miała nie jedno, ale dwa świadectwa zdolności żeglugowej z Inspektoratu Żeglugi.
— Macie jakieś papiery tej transakcji?
— Ależ proszę pani, to jest rzetelna firma o nieskazitelnym imieniu i wszystko jest dokumentowane w trzech kopiach zgodnie z przepisami urzędu skarbowego.
Australijec włączył zwijany ekran i postukał w bazę danych.
— Proszę, mamy tego pana.
22 lipca 2043. Dziesięciometrowy kettuwallam zaadaptowany na łódź mieszkalną z instalacjami, dziesięciokonne silniki na alkopaliwo, ostatnia data przeglądu 18/08/42, miejsce postoju: Alumkadavu. Nabywca: J. Noble Boyd, obywatel USA, nr paszportu… Idealnie w stylu Lulla, zrobić sobie fałszywy dokument na nazwisko kansaskiego pastora, który uważał za swój religijny obowiązek zwalczać ewolucjonistyczne herezje Alterre. Lisa Durnau przepisała sobie na Tabliczkę szczegóły rejestracji łodzi.
— Dziękuję, bardzo mi panowie pomogli. Australijec z powrotem przesunął tysiąc rupii po blacie.
— Jak pani znajdzie doktora Lulla, może go pani namówić, żeby zrobił jeszcze jeden taki serial, jak Żyjący wszechświat! Najlepszy program naukowy, jaki widziałem od lat. Daje do myślenia. A teraz nic tylko telenowele.
Wychodząc, wręczyła chłopaczkowi jego czterysta rupii. W budce rikszy, popychana przez Kumarmangalama po powolnym, długim podjeździe ku centrum miasta, pierwszy raz wykorzystała potęgę Tabliczki. Zanim wsiadł z powrotem na siodełko, znała odpowiedź. Regionalne biuro Ray Power Electric w Pallakad zarejestrowało przyłącze energetyczne do kettuwallama Salve Vagina, nr. rej. 18736BG w Thekkady, nabrzeże St. Thomas Road. Nazwisko klienta: wiel. J. Noble Boyd.
Salve Vagina.
Przybrzeżny wodolot nie kursuje w sezonie monsunowym, Lisa Durnau musiała więc spędzić cztery godziny z nosem przy szybie klimatyzowanego pospiesznego autokaru, patrząc na bawoły w bajorach i wiejskie kobiety uginające się pod ciężarami na ścieżkach usypanych między zalanymi polami, próbując nie słyszeć dsz-dsz-dsz ze słuchawek sąsiada, równie uporczywego i irytującego, jak poświstujące nozdrza pani kapitan-pilot Beth. Wciąż nie wierzyła, że była w kosmosie. Wyciągnęła Tabliczkę i przejrzała dane z Tabernakulum. „Ej, ty, Hindi Hits”, miała ochotę rzucić do gościa na siedzeniu obok, „masz jakieś pojęcie, co to znaczy?”.
Takie właśnie pytanie trzeba będzie zadać Lullowi. Stwierdziła, że boi się tego spotkania. Kiedy jego zniknięcie przekroczyło subtelną, acz wyraźną granicę między tymczasowym a trwałym, często wyobrażała sobie, co mu powie, kiedy, po elvisowemu, wpadnie na niego w jakimś hipermarkecie albo wolnocłówce na lotnisku. Łatwo wymyśla się dobre teksty, kiedy wiadomo, że nigdy się ich nie użyje. A teraz, gdy każdy kilometr wśród deszczu i ociekających wodą palm przybliża ją do tego — wydawałoby się niemożliwego — spotkania, nie ma pojęcia, co powiedzieć. Na chwilę odepchnęła to od siebie, poszukując fatfata w namokniętym wirze ludzi i pojazdów na rozszerzeniu drogi stanowiącym dworzec autobusowy w Thekkady. Lecz gdy fatfat podskakiwał między kałużami wielkości lagun na długiej, prostej drodze wzdłuż rozlewiska, lęk powrócił, zmieniając się w groźne uczucie mdłości w żołądku. Minęli starszego człowieka pedałującego przez deszcz na wielkim czerwonym rowerze na trzech kołach. Kierowca fatfata wypuścił ją przy samym nabrzeżu. Lisa Durnau stanęła w deszczu, sparaliżowana. Wtem poskrzypujący czerwony trójkołowiec wyjechał jej zza pleców, wykonał skręt pod kątem prostym i wskoczył po trapie na rufowy pokład.
— No cóż, panno Durnau, choć nie jestem przekonany, że profesor Lull będzie mógł pani pomóc, przynajmniej szczerze pani ze mną porozmawiała, powinienem zatem się odwzajemnić — mówi doktor Ghotse. Człapie w deszczu, szpera w kufrze swojego czerwonego, trójkołowego roweru i wraca ze złożoną, nasiąkniętą wodą kartką papieru. — Proszę.
To wydruk e-maila.
Hotel Amar Mahal, Manasarovar Ghat, Varanasi. Mój drogi Dariusie. Niestety, nie piszę z tej szkółki nurkowania, jaką sobie obiecywałem. Wbrew wszystkim Twoim radom, pojechałem z Aj na czarną północ. Z tą od astmy, pamiętasz? Chodzi o wielka tajemnicę — nigdy nie byłem w stanie oprzeć się tajemnicy. To ostatnie miejsce na Ziemi, gdzie powinienem teraz być — już i tak wplątaliśmy się w drobny wypadek na kolei, pewnie o nim czytałeś, ale czy mógłbyś ulżyć mi trochę podczas pobytu w piekle i przesłać resztę rzeczy na ten adres? Zwrócę Ci za przesyłkę przelewem.
Dalej następuje lista książek i nagrań, w tym gnieżdżący się za poduszką Schubert.
— Adż?
Doktor Ghotse poprawia jej wymowę.
— Młoda dama, którą pan profesor poznał w klubie. Uczył ją, jak opanować astmę.
— Metody Butejki?
— Otóż to. Bulwersujące. Jako lekarz nigdy bym jej nie zalecił. Ale najbardziej nim wstrząsnęło, że ta młoda dama zna jego nazwisko.
— Zaraz. Czyli nie jestem pierwsza?
— Wątpię, żeby była agentką jakiegokolwiek państwa.
Lisa Durnau wzdryga się, choć w wilgotnej kabinie jest parno. Wyświetla na Tabliczce pierwszy wizerunek z Tabernakulum i odwraca ją ku doktorowi.
— Też kiepsko widać, ale tak, to ta młoda dama.
— Doktorze Ghotse, to również jest artefakt z wnętrza Darnleya 285.
Doktor Ghotse rozpiera się na ławie.
— No cóż, panno Durnau, tak jak pisze profesor Lull, mamy do czynienia z wielką tajemnicą.
Deszcz na zewnątrz powoli ustaje.
W biurze mecenasa Nagpala otwarte są na oścież wszystkie okna i okiennice. Zgiełk ulicy jest ogłuszający.
— Przepraszam przepraszam — gada mecenas, sadzając gości w popękanych skórzanych fotelach i sadowiąc się za bogato rzeźbionym biurkiem. — Ale inaczej ten upał… Nasza klimatyzacja… właściciel budynku powinien ją należycie konserwować. Chyba napiszę dosadnie sformułowane pismo… Proszę, ćaj. Uważam, że na dotkliwy skwar najlepiej działa gorący ćaj.
Thomas Lull jest innego zdania, ale mecenas Nagpal już zadzwonił po biurowego wallaha.
— Słyszałem, że w Jharkhandzie już pada.
Chłopak przynosi mdląco słodki gorący ćaj na mosiężnej tacy. Nagpal unosi filiżankę i wypija ją duszkiem. Mecenas Nagpal z kancelarii Nagpal, Pahelwan i Bhavan udaje starszego niż jest w rzeczywistości. Thomas Lull od dawna wyznaje teorię, że każdy człowiek ma wewnętrzny duchowy wiek, w którym pozostaje przez całe życie. On utknął w wieku dwudziestu dwóch lat. Adwokat jest dobrze po pięćdziesiątce, choć sądząc po dłoniach i twarzy nie ma więcej niż trzydzieści.
— A teraz, czym mogę służyć?
— Pana kancelaria wysłała do obecnej tu mojej współpracowniczki zdjęcie — mówi.
Nagpal marszczy czoło, ściąga usta w małe „o?”. Aj przesuwa swojego palmera po stole. Thomas Lull ocenia temperaturę na czterdzieści parę stopni, ona jednak jest chłodna i opanowana. W cienistym biurze jej tilaka niemal lśni.
— Wysłano mi to w dniu osiemnastych urodzin — podpowiada.
— A, tak, już kojarzę! — Nagpal otwiera swojego palmera w ręcznie robionym skórzanym etui; postukując, szuka pism.
Thomas Lull odczytuje grę jego palców, ruchy oczu, rozszerzenie nozdrzy. Czego pan się tak boi, panie mecenasie ze ścianą obwieszoną tytułami, dyplomami i świadectwami?
— Mam, Ajmer Rao. Przyjechała pani tutaj aż z Bangalore; niesamowite, zwłaszcza w tych niebezpiecznych czasach. Na zdjęciu są, jak sądzę, pani prawdziwi rodzice.
— Gówno prawda — mówi Thomas Lull.
— Sir, fotografia przedstawia…
— Jeana-Yvesa i Anjali Trudeau. To znani naukowcy od sztucznego życia. Współpracowałem z nimi przez wiele lat. I kiedy ona teoretycznie powinna nosić Aj, widywałem się z nimi codziennie, w Strasburgu. Gdyby była w ciąży, na pewno bym wiedział.
— Z całym szacunkiem, panie Lull, są różne nowoczesne techniki, matki zastępcze…
— Panie Nagpal, Anjali Trudeau w życiu nie wytworzyła ani jednego jajeczka.
Mecenas z niesmakiem zagryza dolną wargę.
— Nasze pytanie brzmi zatem: kim są prawdziwi rodzice Aj i kto polecił panu wysłać to zdjęcie? Ktoś bawi się, mącąc jej w głowie.
— Niezmiernie mi przykro z powodu dezorientacji panny Rao, ale nie wolno mi tego ujawniać, panie Lull. To tajemnica zawodowa.
— Zawsze mogę porozmawiać z nimi bezpośrednio. Wizyta u pana to tylko formalność.
— Niestety, sir, nie wydaje mi się. Proszę wybaczyć, ale powiem prosto z mostu: pan i pani Trudeau nie żyją.
Thomas Lull czuje, że ciemny, zagracony i zapocony pokój wywraca się na lewą stronę.
— Co?
— Sir, przykro mi to mówić, ale wczoraj rano państwo Trudeau zginęli w pożarze mieszkania. Okoliczności są podejrzane, policja prowadzi śledztwo.
— Mówi pan, że zostali zamordowani?
— Sugeruję, sir, że wypadek zwrócił uwagę rządowego departamentu zwanego nieoficjalnie Ministerstwem.
— Psów Kryszny?
— Dokładnie. Podejrzewa się, że w tym mieszkaniu mieścił się sundarban Badrinath.
— Współpracowali z dataradźami?
Mecenas Nagpal rozkłada ręce.
— Nie będę spekulował.
Thomas Lull mówi teraz wolno i wyraźnie, żeby prawnik nie miał wątpliwości, co ma na myśli.
— Czy to sundarban Badrinath polecił panu wysłać to zdjęcie do Aj?
— Panie Lull. Mam matkę, brata, siostrę z mężem i trojgiem dzieci, niech jej bogowie sprzyjają. Świadczę usługi notarialne i odbieram przysięgi w niezupełnie porządnej dzielnicy. Działają tutaj siły, których nie muszę rozumieć, by wiedzieć, że są potężne. Ja tylko wypełniam polecenia i kasuję honorarium. Nie mogę panu pomóc, proszę mnie zrozumieć. Mogę natomiast wypełnić ostatnią instrukcję moich klientów.
Mecenas dzwoni dzwonkiem, wyćwierkuje rozkaz w hindi swojemu babu, który wraca z opakowanym w varanaski jedwab pudełkiem wielkości książki. Pan Nagpal rozwija kwadrat ręcznie tkanego materiału. W środku są dwa przedmioty, zdjęcie i rzeźbiona szkatułka na biżuterię. Podaje fotografię Aj. Typowe rodzinne zdjęcie: matka, ojciec i córka, uśmiechnięci, nad wodą, w tle wieże słonecznego miasta. Lecz mężczyzna i kobieta już nie żyją, a dziewczynka, mrużąca oczy w porannym blasku, ma ogoloną czaszkę z widocznymi bliznami po niedawnej operacji.
Aj przesuwa dłonią po włosach.
— Przepraszam za kłopoty — mówi mecenas Nagpal. — To jest druga rzecz, którą chcieli pani przekazać. — Wręcza jej szkatułkę i czeka aż ją otworzy. Gdy Aj odpina mosiężny zatrzask, Thomas Lull czuje zapach drzewa sandałowego.
— Mój konik!
Między kciukiem a palcem wskazującym ma czakramowe koło płomieni. Pośrodku niego tańczy stojący dęba biały koń.
Ponad walącymi się wieżowcami i farmami zbiornikowymi Wschodniego Brzegu, niebo przybiera barwę obsydianu — wysoki na dziesięć kilometrów mur obronny twierdzy. Thomas Lull czuje w skroniach jego ciśnienie, nawet tu gdzie siedzi, na najwyższych tarasach ghatu Dasashvamedha. Zamglone żółte słońce panuje nad miastem i rzeką. Szerokie łachy piasku na wschodnim brzegu, gdzie nagowie ćwiczą się w swym ascetyzmie, wydają się białe na tle czarnego nieba. Powiew wiatru goni po ghacie płatki aksamitek, kołysze łodziami na wodzie. Nawet w Kerali nigdy nie doświadczył aż takiej wilgotności powietrza. Wyobraża sobie, jak ten upał, wilgoć, chemiczne substancje wiją się i tężeją w jego drogach oddechowych.
Nos do oddychania, usta do gadania.
Nastroje w mieście są napięte, powęźlone. Skwar i wojna. Gniew wykipiał z ronda Sarkhand na ulice. Pożary. Ofiary. Najpierw neutki, potem muzułmanie, jak zawsze. A teraz pikapy marki Mahindra taranują na Nowym Mieście amerykańskie sieciowe fast foody, a karsewakowie polewają alkopaliwem świętokradcze wołowe burgery. Thomas Lull po raz pierwszy czuje, że wszyscy zwracają uwagę na jego akcent i kolor skóry.
Oficer zabrał jego paszport i zostawił go samego w pokoiku bez okien, w małym, wiejskim ośrodku zdrowia, gdzie Bharackie Siły Zbrojne obsługiwały ocalonych z ataku na pociąg. Siedział na metalowym krzesełku pod jedną gołą żarówką, nagle czując strach, czując się nagi, podczas gdy w sąsiednim pomieszczeniu mężczyźni głośno terkotali przez telefon w hindi, w sprawie jego paszportu. Nigdy świadomie nie wierzył w jakieś amerykańskie uprzywilejowanie, w to, że ta mała książeczka czyni go globalnym arystokratą, spowija go w nieśmiertelność, ale i tak trzymał ją w górze jak krucyfiks, znalazłszy się pomiędzy dwiema niezrozumiałymi walczącymi siłami. Nie przyszło mu do głowy, że ten dokument z niego także czyni gracza, w najlepszym razie psa łańcuchowego wrogów tego państwa, w najgorszym szpiega. Siedział w tym pokoju przez trzy godziny, w grzechocie klawiatur wojskowych babu zapisujących zeznania lawiny głosów, słysząc dobiegające z ulicy lamenty kobiet. Potem pulchny młodszy oficer, z wyraźną niebieską tilaką na języku od ślinienia czubka długopisu, wyrwał parę kwitów, ostemplował parę kartek i wręczył Lullowi plik papierów, różowo-niebieskich i żółtych oraz paszport, cały czarny.
— Proszę, to wiza podróżna, to pana tymczasowy dokument, to bilet. — Wskazał po kolei długopisem. — Autobusy odjeżdżają spod świątyni Durgi. Pana autobus ma numer dziewiętnaście. Chciałbym też przekazać panu wyrazy ubolewania od władz Bharatu i życzyć bezpiecznej dalszej podróży.
— A moja towarzyszka podróży, młoda kobieta z tilaką Wisznu?
— Wszystkie autobusy i wszyscy ludzie są przed świątynią. Szczęśliwej podróży, sir!
Młodszy oficer odprawił Thomasa Lulla machnięciem końca długopisu. Wiejską drogę oświetlały światła samochodów. Thomas Lull przeszedł między rzędami trupów, ułożonych blisko siebie jak zakochani. W połowie drogi do stada białych autobusów wojsku skończyły się worki, dalsze zwłoki leżały niczym nieprzykryte. Starał się nie wdychać odoru zwęglonych ciał. Wojskowi medycy już pracowali nad nimi, ekstrahując rogówki.
— Aj! — zawołał. Błyskały lampy błyskowe, podskakiwały reflektory kamer, ekipy telewizyjne wypatrywały ciekawych ujęć. Za lasem tyczek z mikrofonami, na satelitarnych wozach transmisyjnych rozkwitały talerze anten, jak maki. — Aj!
— Lull! Lull! — Blada dłoń zamachała z okna autobusu. Tilaka błysnęła w świetle.
Lull przepchnął się przez tłum, odwracając się plecami do kamer z logo amerykańskich stacji.
— Tak długo cię trzymali — powiedziała, gdy gramolił się na siedzenie obok niej.
— Musieli sprawdzić, czy nie jestem agentem wrogich sił. A ty? Myślałem, że po takim popisie…
— E tam, puścili mnie od razu. Chyba się bali.
Autobus jechał przez resztę nocy i cały następny dzień. Godziny rozmazywały się w skwar, płaski teren, wsie pełne malowanych reklam wody i bielizny oraz nieustające trąbienie klaksonów. Lecz Thomas Lull widział tylko zaściełające wiejską drogę trupy o czerwonych oczach oraz Aj klęczącą na jednym kolanie, z wyciągniętą ręką i posłuszne jej wrogie roboty.
— Muszę cię zapytać…
— Widziałam ich bogów i poprosiłam ich. Tak zresztą powiedziałam żołnierzom. Chyba mi nie uwierzyli, ale odtąd zaczęli się mnie bać.
— Roboty mają bogów?
— Wszystko ma bogów, panie profesorze. Trzeba ich tylko znaleźć.
Na następnym postoju Thomas Lull kupił sobie gazetę, żeby przekonać samego siebie, że wszystkie te ochłapy wrażeń i przeżyć to najprawdziwsza prawda. Bharaccy ekstremiści z Hindurwa zaatakowali pociąg śatabdi Maratha Rail w pożałowania godnym patriotycznym szale (mówił komentarz) natomiast dzielni dźawani z dywizji z Allahabadu powstrzymali brutalne i nieuzasadnione odwetowe uderzenie Awadhu.
Zachodniak może być nie wiadomo jak liberalny, a i tak zawsze nim wstrząśnie jakiś element Indii. Dla Thomasa Lulla jest to ta ukryta warstwa nienawiści i gniewu, która potrafi sprawić, że sąsiad, mieszkający obok przez całe życie, wpadnie do domu drugiego sąsiada, rozpłata mu głowę siekierą, podpali łóżka ze śpiącą żoną i dziećmi, a potem, gdy będzie już po wszystkim, powróci jak gdyby nigdy nic do sąsiedzkiego życia. Nawet na ghatach, wśród wiernych, dhobi-wallahów i handlarzy z samego dna branży turystycznej, jeden krzyk wystarczy, by powstał wściekły tłum. Jego filozofia nie znajduje na to wytłumaczenia.
— Był taki czas, kiedy zastanawiałem się, czy nie zacząć współpracować z sundarbanami — mówi Thomas Lull. — To było po moich hamiltonowskich przesłuchaniach. Mieli prawo być podejrzliwi; idea Alterre co najmniej w połowie polegała na stworzeniu alternatywnego ekosystemu, gdzie inteligencja mogłaby samodzielnie wyewoluować. Wtedy chyba nie mógłbym pozostać w Stanach. Chciałbym myśleć, że podczas prześladowań zachowywałbym się godnie i szlachetnie, jak Chomsky podczas Wojen Bushów, ale wobec uzbrojonej władzy jestem kompletnym mięczakiem. Najbardziej bałem się zignorowania. Że piszę, wykładam, mówię, ale pies z kulawą nogą nie zwraca na mnie uwagi. Że jestem zamknięty w białym pokoju. Krzyczę w poduszkę. To gorsze od śmierci. To właśnie zrobił na koniec Chomsky. Stłamsiła go bezmyślność. Wiedziałem, co oni tu robią, każdy, kto miał choć trochę do czynienia z aeai, wiedział, co się kryje w tutejszych cyberabadach. Na miesiąc przed wejściem w życie Ustawy Hamiltona ze Stanów przepychali tutaj bewabajty danych. Waszyngton niezwykle mocno naciskał na wszystkie indyjskie państwa, żeby ratyfikowały Międzynarodowe Porozumienie w sprawie Rejestracji i Licencjonowania Sztucznych Inteligencji. I pomyślałem: może by tak ktoś przemówił w ich imieniu, może jakiś amerykański głos przedstawiłby racje drugiej strony. Jean-Yves i Anjali chcieli, żebym przyjechał; wiedzieli, że nawet jeśli Awadh posłucha Waszyngtonu, Ranowie pójdą co najwyżej na jakieś połowiczne, licencyjne rozwiązanie, żeby nie rozłożyć swoich telenowel. A potem odeszła ode mnie żona, zabierając połowę moich dóbr doczesnych, więc pomyślałem, że jestem pozbierany, wyrafinowany, opanowany i ponad to wszystko. A było dokładnie odwrotnie. Przez jakiś czas chyba wariowałem. Jeszcze z tego nie wyszedłem. Jezus, nie mogę uwierzyć, że oni nie żyją.
— Jak myślisz, co oni robili w tym sundarbanie?
Aj siedzi po turecku na drewnianym podeście, gdzie wieczorem kapłani czynią pudźię dla bogini Gangi. Wierni rzucają przeciągłe spojrzenia na jej tilakę, wisznaitkę w sercu królestwa Śiwy.
— Myślę, że mieli tam Trzecią Generację.
Aj bawi się zwitkiem płatków aksamitek.
— To my osiągnęliśmy osobliwość?
Thomas Lull wzdryga się na to ezoteryczne słowo spadające jak perła z ust Aj.
— No dobrze, tajemnicza dziewczyno, a co ty rozumiesz przez osobliwość?
— To nie jest taki teoretyczny punkt, w którym aeai stają się najpierw równie inteligentne jak ludzie, a potem błyskawicznie zostawiają nas w tyle?
— Moja odpowiedź brzmi: tak i nie. Tak, bez wątpienia istnieją aeai trzeciej generacji, równie żywe, inteligentne i samoświadome, jak ja sam. Ale nie zrobią sobie z nas niewolników, ani zwierząt domowych, ani nie obrzucą nas atomówkami, bo uznają, że konkurujemy o tę samą niszę ekologiczną. To takie hamiltonowskie myślenie, guzik warte. To jest ta odpowiedź na „nie” — są inteligentne, ale nie tak jak ludzie. Aeai to obca inteligencja. To reakcja na konkretne środowiskowe warunki i bodźce, a tym środowiskiem jest dla nich CyberZiemia, gdzie zasady różnią się bardzo od prawdziwej Ziemi. Pierwsza zasada CyberZiemi: informacji nie da się przemieścić, trzeba ją skopiować. Na Prawdziwej fizyczne przemieszczanie informacji to pikuś — za każdym razem, kiedy wstajemy, przenosimy gdzieś ten samoświadomy soft, który siedzi nam w głowach. Aeai tego nie potrafią, ale potrafią coś, czego nie umiemy my — mogą się kopiować. Co się wtedy dzieje z twoją jaźnią, nie mam pojęcia, i ściśle rzecz biorąc, mieć nie mogę. Dla nas to filozoficznie niemożliwe, być w dwóch miejscach naraz; dla aeai wcale. Dla nich fundamentalnie ważne są inne filozoficzne kwestie: co się dzieje z twoją kopią zapasową, gdy przenosisz się na nową macierz. Czy cała ta jaźń wtedy umiera, czy po prostu staje się częścią większej całości? Widzisz, już wchodzimy w zupełnie obcą mentalność. Zatem, nawet jeśli aeai osiągnęły osobliwość i lecą ze swoim IQ w miliony, to co to właściwie znaczy dla ludzi? Jak to zmierzyć? I z czym porównać? Inteligencja nie jest bezwzględna, zawsze wiąże się ze swym środowiskiem. Aeai nie potrzebują fabrykować krachów giełdowych, wypuszczać atomówek, ani rozwalać naszych globalnych sieci, żeby dać ludziom popalić; nie konkurujemy o te zasoby, w ich świecie takie rzeczy w ogóle się nie liczą. Jesteśmy sąsiadami w światach równoległych i jako sąsiedzi możemy żyć w pokoju, czerpiąc z tego wzajemne korzyści. Natomiast Ustawy Hamiltona oznaczają, że powstaliśmy przeciwko swoim sąsiadom i chcemy zepchnąć ich w nicość. W jakimś momencie zaczną walczyć, jak każda istota przyparta do muru. To będzie straszna i zacięta walka. Wojna jest najstraszniejsza, kiedy walczą bogowie, a my nawzajem jesteśmy dla siebie bogami. Tak, jesteśmy dla aeai bogami. Nasze słowa mogą odmienić postać każdego aspektu ich świata. Dla nich to rzeczywistość, w której mieszkają — niematerialne istoty, które mogą odwołać każdy element rzeczywistości, są fundamentem ich świata, jak u nas zasada nieoznaczoności i teoria M-gwiazdy. Kiedyś też żyliśmy w świecie, gdzie się tak myślało: duchy, przodkowie i w ogóle wszystko trzymało się na słowie bożym. Potrzebujemy siebie nawzajem do utrzymania własnych światów.
— Może jest inne wyjście — odzywa się łagodnie Aj. — Może wojna nie jest konieczna.
Thomas Lull czuje na twarzy powiew wiatru, słyszy odległy tygrysi pomruk grzmotu. To nadchodzi.
— Ale to byłoby coś, prawda? Pierwsza taka wojna. Nie, nie, teraz mamy erę Kali. — Wstaje, otrzepuje z ubrania naniesiony wiatrem piasek i ludzkie popioły. — No to chodź. — Wyciąga rękę do Aj. — Idę na Wydział Informatyki Uniwersytetu w Varanasi.
Aj przekrzywia głowę.
— Profesor Naresh Chandra jest dziś w pracy, ale będziesz musiał się pospieszyć. I wybacz mi, Lull, ale nie pójdę z tobą.
— A dokąd pójdziesz? — zapytał jak zazdrosny chłopak.
— Do Bharackiego Archiwum Państwowego, na Raja Bazaar Road. Czynne do piątej. Inne metody zawiodły, więc przeczuwam, że profil DNA mitochondrialnego powie mi, kim są moi prawdziwi rodzice.
Narastający wiatr rozwiewa jej krótkie włosy, łopocze nogawkami spodni Lulla jak flagami. Na dole, łodzie na nagle wzburzonej wodzie panicznie uciekają ku brzegowi.
— Jesteś pewna?
Aj obraca w palcach konia z kości słoniowej.
— Tak. Przemyślałam to wszystko i muszę wiedzieć.
— No to powodzenia. — Lull przytula ją: wbrew sobie, machinalnie. Jest drobna, koścista i tak lekka, że obawia się, że trzaśnie mu w rękach, jak szklany pręt.
Thomas Lull szczyci się posiadaniem tej męskiej umiejętności, pozwalającej raz odwiedzić dane miejsce i już zawsze umieć niezawodnie do niego trafić. I dlatego właśnie gubi się w dwie minuty od wyjścia z fatfata na gęsty zielony trawnik University of Bharat w Varanasi. Kiedy wygłaszał swój wykład na powstającym tu wydziale informatyki, to miejsce było w osiemdziesięciu procentach placem budowy.
— Przepraszam? — pyta ogrodnika, z niewiadomych powodów noszącego gumowce podczas największej suszy w krótkiej historii Bharatu.
Chmury piętrzą się ciemną, wysoką ścianą za lekkimi, powietrznymi budynkami uczelni, migocąc ostrzami błyskawic. Gorący wiatr robi się coraz silniejszy. Elektryczny wiatr. Mógłby unieść w chmury ten filigranowy uniwersytecik. „Niech już lunie, niech lunie, niech lunie”, modli się Thomas Lull, pędząc schodami obok ćowkidara i wpadając przez podwójne drzwi do dziekanatu, gdzie ośmiu młodych mężczyzn i jedna kobieta w średnim wieku wachlują się telenowelowymi magazynami. Bierze na cel kobietę.
— Chciałbym się widzieć z profesorem Chandrą.
— Profesor Chandra jest w tej chwili niedostępny.
— A ja wiem z bardzo dobrego źródła, że siedzi w swoim gabinecie.
— To wbrew regulaminowi — mówi sekretarka. — Spotkania ustala się z wyprzedzeniem, przez moje biuro. Muszą być wpisane do kalendarza spotkań przed dziesiątą rano w poniedziałek.
Thomas Lull parkuje swój tyłek na biurku. Czuje wzbierającą w nim chmurę burzową, ale wie, że indyjską biurokrację można pokonać tylko cierpliwością, przekupstwem, albo wyższą rangą. Nachyla się i naciska dłonią wszystkie przyciski interkomu naraz.
— A może byłaby pani tak uprzejma i przekazała profesorowi Chandrze, że chce z nim porozmawiać profesor Thomas Lull?
Gdzieś w korytarzu otwierają się drzwi.
Zaczęło się na dworcu. Bagażowi okazali się złodziejami i gundami, kontrola bezpieczeństwa była zniewagą dla szanowanej wdowy z lojalnej wsi w spokojnym rejonie, taksówkarz poobijał jej walizkę, ciskając ją do bagażnika, a potem jechał dookoła, pędził jak wariat i specjalnie wyskakiwał zza autobusów, żeby nastraszyć starszą kobietę ze wsi, a potem, kiedy już prawie wystraszył ją na śmierć, zażądał jeszcze dziesięciu rupii za wniesienie torby po schodach i musiała mu je dać, bo sama nigdy by nie dała rady, nie po tym jak wykaszlała sobie płuca od okropnych spalin w tym mieście. A teraz kucharka przyniosła jej ćaj, który ma kwaśny posmak; w tym mieście nigdy nie ma porządnej, czystej wody.
Parvati Nandha odgania naburmuszoną kucharkę, wita matkę z należytym, godnym córki entuzjazmem i każe sprzątaczce zanieść bagaże do pokoju gościnnego i wszystko tam przygotować.
— Zaraz ci zrobię porządny ćaj i pójdziemy sobie na dach.
Pani Sadurbhai mięknie, jak rzeźba z ghi na meli.
Sprzątaczka obwieszcza, że pokój jest gotowy. Gdy matka idzie go skontrolować i rozpakować się, Parvati zajmuje się czajnikiem, wyciera, sprząta i czyści wszelkie pozostałości po swoim upokorzeniu na meczu krykieta.
— Nie podoba mi się, że musisz to robić — mówi pani Sadurbhai, przepychając się obok niej do czajnika. — Od kucharki wymaga się, żeby przynajmniej umiała zrobić filiżankę ćaju. A ta sprzątaczka cię oszukuje. Okropnie leniwa dziewczyna. Pod łóżkiem znalazłam taaakie koty z kurzu. Służbę trzeba trzymać krótko. Proszę. — Stawia na blacie jaskrawą paczkę herbaty. — Coś, co ma smak.
Siadają w półcieniu drzewa jaśminowego. Pani Sadurbhai lustruje jakość ogrodniczej roboty, potem sąsiednie dachy.
— Trochę cię tu widać — rzuca, naciągając dupattę na głowę. Zaczął się wieczorny szczyt, rozmowa konkuruje z klaksonami samochodów. Z balkonu po drugiej stronie ulicy radio pluje przebojami. — Ładnie będzie, jak to wszystko trochę podrośnie. Bardziej zacisznie. Oczywiście nie tak zacisznie, jak w Cantonmencie, gdzie rosną prawdziwe drzewa, ale wieczory będą całkiem przyjemne. O ile nadal będziesz tu mieszkać.
— Mamo, co ty tu robisz? — pyta Parvati.
— A co, matce nie wolno odwiedzić własnej córki? To jakaś nowa moda w stolicy?
— Nawet na wsi przyjęte jest dać jakieś ostrzeżenie.
— Ostrzeżenie? Co to ja jestem, powódź, szarańcza, nalot? Nie, przyjechałam, bo się o ciebie martwię, w tym mieście, przy dzisiejszej sytuacji… Niby tak, piszesz do mnie codziennie, ale ja wiem, co pokazują w telewizorze, nic tylko żołnierze, czołgi, samoloty i ten podpalony pociąg, okropne, okropne. A tutaj też: siedzę, patrzę w górę i widzę tylko te maszyny.
Aeailoty patrolują skraj monsunu, białe skrzydła odbłyskują zachodnie słońce, gdy przechylają się i skręcają, wiele kilometrów ponad Varanasi. Mogą się tam kręcić przez całe lata, powiedział jej Krishan. Nigdy nie dotknąć ziemi, jak chrześcijańskie anioły.
— Mamo, one tam latają, żeby bronić nas przed Awadhem.
Matka wzrusza ramionami.
— Ech. Oni chcą żebyś tak myślała, ale ja swoje wiem.
— Mamo, po co przyjechałaś?
Pani Sadurbhai podciąga pallaw sari.
— Chcę, żebyś wróciła ze mną do domu.
Parvati wyrzuca ręce w górę, ale matka przerywa, tłamsząc jej protest.
— Parvati, po co ryzykować bez sensu? Mówisz, że jesteś tutaj bezpieczna: może i tak, ale co, jeśli te wszystkie supermachiny zepsują się i na twój śliczny ogródek polecą bomby? Parvati, może to tylko ryzyko wielkości ziarnka ryżu, ale po co w ogóle godzić się na jakieś ryzyko? Wróć ze mną do Kothkai, tam awadhskie bojowe maszyny nigdy cię nie znajdą. Tylko na chwilę, dopóki te problemy się nie skończą.
Parvati Nandha odstawia filiżankę ćaju. Niskie słońce świeci jej prosto w twarz i Parvati musi ocienić oczy, by odczytać wyraz twarzy matki.
— O co ci tak naprawdę chodzi?
— Nie rozumiem, o czym mówisz.
— Że zawsze myślałaś, że mój mąż nie dość mnie szanuje.
— Nieprawda, Parvati, nieprawda. Wyszłaś za mąż w obrębie dźati, to bezcenny skarb. Po prostu smuci mnie, kiedy ambitne kobiety… nie, dzisiaj tu rozmawiamy sobie szczerze, więc nazwę je otwarcie, kastowe karierowiczki, no właśnie, dobre określenie — kiedy karierowiczki obnoszą się ze swoim bogactwem, mężami i statusem, do którego mają mniejsze prawo niż ty. To mnie boli, Parvati…
— Mój mąż jest bardzo szanowanym i ważnym funkcjonariuszem państwowym. Nie znam nikogo, kto mówiłby o nim inaczej niż z najwyższym szacunkiem. Widzisz, jaki elegancki ogród? Ta okolica to najbardziej poszukiwane rządowe apartamenty.
— No tak, Parvati, ale rządowe…
— Wcale nie mam ochoty przenosić się do Cantonmentu. Jestem tutaj szczęśliwa. Nie mam też ochoty jechać z tobą do Kothkai w ramach jakiejś sztuczki, mającej zwrócić uwagę męża na moje potrzeby, bo tobie się wydaje, że on nie dość mnie ceni.
— Parvati, ja wcale…
— O. Proszę wybaczyć. — Milkną na dźwięk trzeciego głosu. Krishan staje u szczytu schodów, wystrojony na mecz krykieta. — Przyszedłem, eee… sprawdzić, czy działa nawodnienie.
— Mamo, to jest Krishan, projektant mojego ogrodu. To wszystko jego dzieło.
Krishan wykonuje namaste.
— Niezwykła przemiana — przyznaje niechętnie pani Sadurbhai.
— Na najmniej obiecującej glebie często wyrastają najpiękniejsze ogrody — mówi Krishan i odchodzi, by manipulować bez celu przy rurkach, zaworach i regulatorach.
— On mi się nie podoba — szepcze pani Sadurbhai do córki.
Parvati dostrzega wzrok Krishana, w świetle dogasającego dnia zapalającego małe, terakotowe lampki oliwne wokół kwietnych grządek. Płomyczki drgają i chwieją się na wietrze, który zerwał się pomiędzy dachami. Gdzieś na ciemnym wschodzie porykuje grzmot.
— Jakiś taki poufały — kontynuuje Sadurbhai. — Rzuca spojrzenia. To zawsze źle świadczy, kiedy oni rzucają spojrzenia.
Przyszedł się ze mną zobaczyć, myśli Parvati. Przyszedł tutaj, żeby być ze mną, żeby ochronić mnie przed językami kastowych karierowiczek, żeby zaoferować mi siłę, gdy jej potrzebuję.
Ogród zamienia się w konstelację lampek. Krishan kłania się paniom domu.
— Życzę paniom dobrej nocy i pomyślnego ranka.
— Musisz mu kazać pozbierać te pestki od brzoskwiń — rzuca pani Sadurbhai za schodzącym po schodach Krishanem. — Bo zlezą się do nich małpy.
Marianna Fusco naprawdę ma przecudowne sutki, myśli Vishram, patrząc na nią, wychodzącą z basenu i strząsającą krople wody na kafelki po drodze do leżaka. Śledzi je przez mokrą lycrę; okrągłe, wypełniające dłoń, pory wypuczone w maleńkie podsutki, miłe w dotyku, zaspokajające. Zimna woda sprawiła, że są niczym korki od szampana.
— Och rany, jak przyjemnie — oświadcza Marianna Fusco, potrząsając mokrymi włosami i wiążąc wokół talii jedwabną chustę. Siada ciężko w fotelu obok Vishrama, rozpiera się, nasuwa ciemne okulary.
Vishram kiwa na kelnera, żeby nalał kawy.
Nie planował zatrzymywać się w tym samym hotelu, co jego prawna doradczyni. Ale wojna uczyniła z apartamentów dobro rzadkie; na każdym hotelowym parkingu w Varanasi tłoczyły się satelitarne wozy transmisyjne, w każdym barze było pełno zagranicznych korespondentów nadrabiających zaległości podczas nudnych przerw między starciami. Nie uświadomił sobie nawet, że to ten sam hotel, w którym zostawił ją po tej katastrofalnej pierwszej przejażdżce limuzyną — dopiero, kiedy zobaczył, jak przejeżdża windą przez szklane atrium. Krój tego kostiumu poznałby wszędzie.
Apartament jest nieskazitelnie wygodny, ale Vishram ma w nim problemy ze snem. Brakuje mu hipnagogicznych wici wzorów na malowanym suficie domowej sypialni. Brakuje łagodzących porannego drąga erotycznych rzeźb Shanker Mahal. Brakuje seksu. Przypatruje się, jak na jej ramieniu pojawiają się koraliki potu, jeszcze zanim wyschły krople wody.
— Vish. — Nigdy wcześniej go tak nie nazywała. — Możliwe, że niedługo wyjadę.
Vishram starannie odstawia filiżankę z kawą, żeby grzechotem nie zdradzić rozczarowania.
— Chodzi o wojnę?
— Dzwonili już do mnie z kancelarii. MSZ radzi, aby posiadacze brytyjskich paszportów, których obecność nie jest niezbędna, opuścili ten kraj. Rodzina też się denerwuje, zwłaszcza po tych zamieszkach…
Jej rodzina, ta awanturnicza konstelacja związków partnerskich i powtórnych małżeństw pomiędzy pięcioma różnymi rasami rozsianymi po południowolondyńskiej krainie szeregowców z czerwonej cegły. Przód jej kostiumu podsechł na słońcu, ale tam, gdzie przylega do fotela, wciąż jest wilgotny i obcisły. Vishram zawsze miał słabość do jednoczęściowych. Im suknia mniej kusa, tym większa pokusa. Mokry kształt podkreśla muskularną krzywiznę bioder Marianny Fusco. Vishram czuje, jak kutas porusza mu się w varanaskich jedwabnych kąpielówkach. Z rozkoszą wziąłby ją tu na miejscu, potem w basenie, splatając się nogami w chlupocącej wodzie, z rykiem porannego szczytu z ulicy za plecami odbijającym się od ściany naprzeciwko.
— Muszę ci powiedzieć, Vish, naprawdę nie chciałam tego brać. Pracowałam nad innymi projektami.
— To też nie jest moja bajka — odpowiada Vishram. — Robiłem obiecującą karierę jako kabareciarz. Byłem zabawny. Ludzie się śmiali. Nie powinno się tego, ot tak, lekceważyć: „Och Vishram, co ty znowu tam głupiego kombinujesz? No przestań natychmiast i chodź tutaj, mam ważną sprawę do ciebie”. A wiesz, co jest w tym najgorsze, co naprawdę mnie dławi? Że to uwielbiam. Kocham to, kurwa. Kocham tę korporację, ludzi, którzy w niej pracują, to, co próbują osiągnąć, i to, co już osiągnęli w tym ośrodku badawczym. I to mnie wkurwia najbardziej: starego gówno obchodziły moje uczucia, ale przez cały czas miał rację. Będę walczyć o przetrwanie firmy, z tobą czy bez ciebie, a jeśli bez ciebie, to muszę ci otwarcie powiedzieć parę rzeczy. Pierwszą jest to, że zachwycają mnie twoje sutki w tym kostiumie, drugą, że nie ma ani jednej chwili podczas spotkania, briefingu, przy biurku czy przy telefonie, kiedy nie myślałbym o seksie z tobą w spiczastym końcu Bharat Air 375.
Jej dłonie leżą płasko na podłokietnikach. Patrzy prosto przed siebie, oczy niewidoczne za włoskimi okularami.
— Panie Ray.
O, kurwa.
— To chodźmy.
Gdy potykają się o próg, dygocąc z żądzy, Marianna Fusco jest na tyle profesjonalna i podniecona, by nie gruchać nad wielkością penthouse'a Vishrama. On omal nie zapomina, że ma się rozebrać na sposób dżentelmena, czyli od dołu; później ona zamaszyście zrywa z siebie jedwabny sarong i idzie z nim przez pokój, skręcając przezroczystą tkaninę w sznur i wiążąc go w węzły, jakby należała do thugów. Niełatwo rozerwać rozciągliwy materiał kostiumu, ale ona tego właśnie chce, a Vishram z przyjemnością się podporządkowuje, fajnie tak ściskać go w dłoniach, szarpać, rwać, odsłaniać. Próbuje wcisnąć się do jej waginy, lecz ona odsuwa się, mówiąc:
— Nie, nie, nie, tego tu nie wpuszczamy.
Pozwala mu natomiast włożyć do obu dziurek trzy palce, po czym przeklina i rzuca się na macie u nóg łóżka. Potem pomaga włożyć sobie do środka jedwabną chustę, delikatnie, supeł za supłem i dosiada go, wielkie sutki odcinające się na żółtym, burzowym tle, pieszcząc go dłonią aż do końca; kiedy kończy, odwraca się na plecy i każe mu pieścić swoją łechtaczkę opuszką palca nogi, a kiedy znów zaczyna kląć i walić pięściami w dywan, zwija się w pozycję pługu, jakby ćwiczyła jogę, on zaś owija sobie wokół dłoni drugi koniec chusty i powoli ją wyciąga, bluźnierstwo i skurcz całego ciała po każdym węźle.
Gdy oboje odzyskują mowę, na ściennym zegarze w stylu retro z lat zerowych jest dwadzieścia po jedenastej. Leżą obok siebie na macie, popijając single malta z minibarkowej buteleczki i zachwycając się błyskami i pomrukami nadciągającej burzy.
— Już zawsze będę inaczej patrzeć na tę jedwabną chustę — mówi Vishram. — Gdzie się tego nauczyłaś?
— A kto powiedział, że trzeba mnie uczyć? — Marianna Fusco odwraca się na bok. — To wy, Hindusi, macie świra na punkcie guru.
Silniejsza błyskawica rozświetla pokój na błękitno. Vishram myśli o zdjęciu na pierwszej stronie porannego serwisu informacyjnego; białe twarze w świetle lampy błyskowej, mężczyzna z otwartymi ustami, i obcy, bezpłciowo prześliczne neutko z banknotami w dłoni. Co oni robią? — zastanawia się. Co oni w ogóle mogliby robić? I czy to, co ewentualnie mogliby robić, uzasadnia zniszczenie mężczyźnie kariery i rodziny? Zawsze uważał, że seks to jedno, i tak też go praktykował: jeden zestaw czynności i reakcji niezależny od orientacji seksualnej, natomiast tu, na podłodze z Marianną Fusco, pośród strzępów jej kostiumu i węźlastego węża apaszki, którego miłośnie wyciągał jej z odbytnicy, zdał sobie sprawę, że to kraina przeróżnych erogenni i reakcji, zróżnicowana językowo i kulturowo jak całe Indie.
— Marianno — mówi, patrząc w sufit. — Nie jedź.
— Vish. — Znów to zdrobnienie. — Tym razem na poważnie, muszę ci coś powiedzieć. — Siada. — Vish, powiedziałam ci, że zatrudnił mnie twój ojciec, żeby nadzorować przekazanie władzy.
— Zatrudnił, no, dobra, to jak nazwać to, co przed chwilą robiliśmy?
— Wiesz co, żaden porządny komik nie sili się na dowcipy w prawdziwym życiu. Wynajęła mnie inna firma. Odeco.
Vishram ma wrażenie, że zapada się w podłogę. Mięśnie słabną, dłonie się otwierają, nieświadoma Pozycja Trupa.
— Teraz to wszystko się składa w kupę, prawda? Zmiękczyć jebanego napaleńca, zanim wbije mu się nóż w plecy…
— Ej! — Marianna Fusco podnosi się i nachyla nad nim. Włosy opadają jej na twarz, łagodnym, ciemnym konturem na tle okien. — To nieprawda i to niesprawiedliwe. Nie jestem jakąś firmową… dziwką. Nie robiliśmy tego, bo tak chciała jakaś tam intryga lub spisek. Wal się na ryj, Ray. Powiedziałam ci, bo ci ufałam, bo cię lubię, bo podoba mi się seks z tobą. Wsadzałeś mi rękę w dupę, ile jeszcze ci potrzeba, żeby komuś ufać?
Vishram odlicza przerwę między błyskiem a grzmotem. Raz Odeco, dwa Odeco, trzy Odeco, cztery… Deszcz jest tuż-tuż.
— Nie mam zielonego pojęcia, co tu się, kurna, wyprawia — mówi do nudnego, europejskiego sufitu. — Kto jest za kim, kto kogo finansuje, kto jest w co umoczony i kto pracuje dla kogo i dlaczego.
— Myślisz, że ja wiem coś więcej? — mówi Marianna Fusco, obracając się na bok i przywierając do Vishrama swoim nabitym, mocnym ciałem. Czuje na udzie delikatny dotyk jej włosów łonowych. Zastanawia się, co to za joniczne tajemnice przed nim skrywa. — Jestem młodszym partnerem w londyńskiej kancelarii prawnej. Zajmujemy się fuzjami, połączeniami i wrogimi przejęciami. Nie specjalizujemy się w płaszczu i szpadzie, machlojkach i spiskach.
— To może powiesz mi, co to takiego to Odeco?
— Międzynarodowa grupa inwestorów typu venture capital, rozlokowanych w różnych rajach podatkowych. Specjalizują się w technologiach z pogranicza mrzonek oraz w tym, co niektórzy nazywają szarą strefą — branżach, które nie są, ściśle rzecz biorąc, nielegalne, ale mają wątpliwą reputację, jak darwinowski soft. Mają inwestycje w krzemowe dżungle w cyberabadach całego rozwijającego się świata, w tym jeden sundarban tutaj, w Varanasi.
— I wyłożyli kasę na akcelerator w moim ośrodku badawczym. Spotkałem Chakraborty'ego, czy raczej Chakraborty mnie spotkał.
— Wiem. Chakraborty to mój kontakt tutaj w Varanasi. Możesz mi wierzyć lub nie, ale Odeco chce, żeby projekt punktu zerowego się udał.
— Powiedział mi, że nie posiada się z radości, że zrobimy pokaz w pełnej skali. Jedyni ludzie, którym o tym wcześniej napomknąłem, byli z EnGena.
— EnGen to nie Odeco.
— To skąd Chakraborty wiedział o pokazie?
Marianna Fusco zagryza górną wargę.
— Musiałbyś jego zapytać. Mnie nie wolno ci powiedzieć. Ale wierz mi: Odeco wyłoży równowartość każdej kwoty, jaką zaproponuje EnGen, żeby przerwać wasz eksperyment. Równowartość i więcej.
— Świetnie — mówi Vishram, wstając. — Bo skłaniam się ku temu, żeby wziąć ich pieniądze. Możesz mi zorganizować spotkanie z twoim kontaktem? Zakładając, że on jeszcze nie wie, telepatycznie czy jakoś tak. I może moglibyśmy to zrobić jeszcze raz, bardzo niedługo?
Marianna Fusco odrzuca włosy, wciąż wilgotne i uperfumowane chlorem.
— Mogę pożyczyć szlafrok? Chyba nie powinnam tak wchodzić do windy.
Czterdzieści minut później Vishram Ray jest już wykąpany, ogolony, ubrany w garnitur i nuci pod nosem, przejeżdżając windą przez szklany dach hotelowego atrium. Samochód czeka między wozami satelitarnymi. Jedwabna chustka moczy się w jacuzzi, wciąż powiązana w supły, żeby tym bardziej zbulwersować wścibską obsługę.
Aksamitki na czarnej wodzie. W otwartej łodzi Vishram odbiera ścianę chmur jak uniesiony nad sobą boży młot. Wiatr spod podstawy monsunu burzy wodę w spore fale. Bawoły tłoczą się blisko brzegu, wystawiając nad powierzchnię wody nozdrza, rozdymają je, czując zmianę pogody. Kobiety na ghatach z trudem utrzymują sari w skromnym położeniu. To jedna z odwiecznych sprzeczności tego narodu, że kultura, która napisała i zilustrowała Kamasutrę może być tak lodowato pruderyjna. To już ludzie w zimnym i mokrym chrześcijańskim Glasgow mają w sobie większy ogień. Podejrzewa, że za to, co robił przed chwilą z Marianną Fusco, gdzieś na biharskim zadupiu dostałby jak nic dwadzieścia lat.
Łódkę prowadzi piętnastoletni chłopaczek, któremu szeroki uśmiech zamiera na ustach. Walczy z falami i prądami. Vishram czuje się w obliczu błyskawic nagi i bezbronny. Fabryki po drugiej stronie rzeki pozapalały już światła.
— Przykro mi to mówić, ale EnGen przysłał po mnie tilt-jeta? Do rezerwatu tygrysów? Z uzbrojoną strażą i naprawdę dobrym obiadem. A załoga samolotu wyglądała o wiele ładniej od niego.
— Hm? — mówi Chakraborty. Stoi pośrodku łodzi i w roztargnieniu patrzy na rozmaitość mijanego nadbrzeżnego życia.
Vishram wolałby, żeby tego nie robił. Przypomina mu się stary numer z Guys and Dolls wystawianych przez kółko dramatyczne w college'u. Siadaj, kołyszesz łodzią. I diabeł ściągnie cię na dno… Oj Vishram, dziś nic tylko chrześcijański grzech, sąd ostateczny i potępienie, myśli.
— Mówię, że trochę buja.
Chłopak od wioseł się wyszczerza. Ma czystą niebieską koszulę i bardzo białe zęby.
— A, tak, trochę wzburzona woda, panie Ray. — Chakraborty dotyka palcem ust, potem kiwa nim w stronę ghatów. — Nie uważa pan, że to uspokaja, taka świadomość, gdzie będzie koniec, na tych stopniach, nad tym brzegiem, na oczach wszystkich ludzi?
— Przyznam, że nad tym akurat za wiele się nie zastanawiałem. — Łódka się chwieje, Vishram chwyta się nadburcia.
— Naprawdę? To powinien pan. Ja każdego dnia odrobinę myślę o śmierci. To bardzo koncentruje. To wielka pociecha: wiedzieć, że zostawiamy to co indywidualne i łączymy się z tym co uniwersalne. Na tym według mnie polega mokśa, jaką daje Ganges. Zlewamy się z historyczną rzeką jak kropla deszczu, nasze historie zostają opowiedziane i wplecione w strumień czasu. Proszę mi powiedzieć — mieszkał pan na Zachodzie — to prawda, że oni palą swoich zmarłych potajemnie, w ukryciu przed wszystkimi, jakby to było coś wstydliwego?
Vishram wspomina pogrzeb w dzielnicy brudnych domów z piaskowca w Glasgow. Nie znał zmarłej za dobrze — była współlokatorką dziewczyny, z którą sypiał, bo miała renomę liczącego się reżysera w kółku teatralnym — ale pamięta, że wstrząsnęło nim, gdy się dowiedział, że zginęła w wypadku podczas wspinaczki, w Glencoe. I rzeczywiście pamięta tę zgrozę w krematorium; stłumione szlochy, mowę wygłaszaną przez obcą osobę, która pomyliła imiona jej przyjaciół, Bacha lecącego z taśmy, kiedy zamknięta trumna podskoczyła na katafalku, a potem powoli wjechała do niewidocznego pieca pod spodem.
— To prawda — odpowiada Chakraborty’emu. — Nie mogą znieść tego widoku, bo się go boją. Dla nich to koniec wszystkiego.
Na zasłanych popiołem nadbrzeżnych schodach toczy się proces śmierci i mokśi. Nad samą wodą przewrócił się stos, wyłaniają się z niego ramiona i głowa zmarłego, dziwnie nietknięte płomieniami. Oto płonący człowiek, myśli Vishram. Wir wiatru miecie dymem i popiołem nad rozpalonym ghatem. Vishram Ray patrzy, jak płonące ciało przechyla się na stosie, zapada i zawala, w iskrach i sadzy, i myśli, że Chakraborty ma rację: o wiele lepiej skończyć tutaj, umrzeć pośród życia, porzucić to co indywidualne i połączyć się z uniwersalnym.
— Panie Chakraborty, chciałbym od was otrzymać bardzo dużą sumę pieniędzy — mówi.
— Ile panu potrzeba?
— Tyle, żeby wykupić część firmy należącą do Ramesha.
— Czyli w granicach trzystu miliardów rupii. Mogę zaoferować panu taką kwotę w dolarach, jeśli zajdzie potrzeba.
— Muszę po prostu wiedzieć, że mam tyle do dyspozycji.
Pan Chakraborty się nie waha.
— Tak, może pan.
— Jeszcze jedna sprawa. Marianna powiedziała mi, że jest coś, o co powinienem pana zapytać, że tylko pan może mi na to odpowiedzieć.
— Jakie to pytanie, panie Ray?
— Co to jest Odeco?
Chłopak przestaje wiosłować i prąd unosi łódkę spod stosów pod przechyloną świątynię na ghacie Scindia, zapadającą się w popękany muł.
— Odeco to jedna z wielu firm-wydmuszek, za którymi stoi sztuczna inteligencja trzeciej generacji, znana nieoficjalnie jako Brahma.
— Chyba muszę jeszcze raz zadać panu to pytanie — mówi Vishram.
— I otrzyma pan dokładnie taką samą odpowiedź.
— No, ale zaraz. — Bengalczyk mógł równie dobrze odpowiedzieć „Jezus Chrystus”, „James Bond” albo „Lal Darfan”.
Chakraborty odwraca się do Vishrama.
— W co pan nie wierzy w mojej odpowiedzi?
— Aeai trzeciej generacji to science fiction.
— Zapewniam pana, że mój pracodawca jest całkiem rzeczywisty. Odeco to faktycznie holding firm inwestujących w wysokie ryzyko, tylko tak się składa, że ich właścicielem jest sztuczna inteligencja.
— Ale Ustawy Hamiltona, Psy Kryszny…
— Są przestrzenie, gdzie aeai może sobie żyć. Zwłaszcza w czymś takim jak międzynarodowe rynki finansowe, które wymagają luźnych regulacji, by korzystać z tak zwanych swobód rynkowych. Te aeai to zupełnie inny rodzaj inteligencji niż nasza: są rozproszone, i to w wielu miejscach.
— Mówi mi pan, że ten… Brahma… to rynek giełdowy, który ożył?
— Międzynarodowe rynki finansowe wykorzystują niskopoziomowe aeai do kupowania i sprzedawania od końca zeszłego stulecia. A kiedy złożoność transakcji finansowych gwałtownie się zwiększyła, złożoność aeai także poszła w górę.
— Ale kto zaprojektowałby coś takiego?
— Brahma nie został zaprojektowany, nie bardziej niż pan. On wyewoluował.
Vishram kręci głową. Upał na krawędzi monsunu jest okropny, obłąkańczy, wysysający wszelki rozum i energię.
— Brahma? — pyta słabym głosem.
— To imię. Tytuł. To nic nie znaczy. Na CyberZiemi tożsamość to o wiele obszerniejsze i luźniejsze pojęcie. Brahma jest rozproszony geograficznie po wielu węzłach i składa się z wielu komponentów, aeai niższych poziomów, które mogą nawet nie zdawać sobie sprawy, że są częścią większej świadomości.
— I ta… trzecia generacja… jest gotowa i chętna dać mi sto milionów dolarów.
— Albo więcej. Musi pan zrozumieć, panie Ray, że dla istoty takiej jak Brahma zarabianie pieniędzy to najprostsza rzecz pod słońcem. Nie trudniejsza niż dla pana oddychanie.
— Ale dlaczego, panie Chakraborty?
— Prawnik dopiero teraz siada. Chłopak sięga po wiosła, żeby mała skorupka nie wysypała zawartości do wody Gangi, która obmywa z karmy każdego, kogo otrzyma.
— Mój pracodawca pragnie, by projekt punktu zerowego był bezpieczny i zakończył się sukcesem.
— I znów pytam: dlaczego?
Pan Chakraborty powoli i ekspresyjnie wzrusza ramionami okrytymi dobrze skrojonym czarnym garniturem.
— To istota, której finansowa potęga mogłaby zniszczyć całe gospodarki. Nie jestem wtajemniczony w zamiary tego rodzaju inteligencji, panie Ray. Jej pojmowanie ludzkiego świata jest fragmentaryczne. Na rynkach finansowych, będących jego niszą ekologiczną, Brahma przerasta ludzki umysł tak jak my górujemy nad wężami, ale gdyby porozmawiać z nim bezpośrednio, sprawiłby wrażenie naiwnego, neurotycznego, nawet trochę autystycznego.
— Muszę zapytać: czy mój ojciec wie… wiedział?
Chakraborty przechyla głowę. Potwierdza.
— Pieniądze mogą zostać przelane na pana konto w ciągu godziny.
— A ja muszę się zastanowić, komu zaufać: bandzie amerykańskich korporacyjnych piratów, którzy chcą rozwalić moją firmę, czy aeai, która przypadkiem nosi boskie imię i może wyzerować dowolny rachunek bankowy na świecie.
— Zwięźle podsumowane, sir.
— To żaden wybór, prawda?
Vishram kiwa na chłopca. Ten napiera na lewe wiosło i zawraca płaskodenkę na czarnej wodzie z powrotem ku wielkiemu ghatowi Dasashvamedha. Vishramowi wydaje się, że czuje na ustach kroplę deszczu.
Szept:
— On nie może tu zostać.
Jest obezwładniająco duszno, ale istota na materacu śpi snem Brahmy.
— To nie on, tylko ono. — Najia odpowiada Bernardowi również szeptem.
Stoją w drzwiach zaciemnionego pokoju jak rodzice obserwujący cierpiące na kolkę dziecko. Z każdą minutą światło słabnie, a wilgotność rośnie. Woale gazy wiszą prosto, ciężko, przygniecione grawitacją.
— Wszystko jedno, nie może tu zostać.
— Bernard, oni próbowali je zabić — syczy Najia.
Wszystko wydawało się takie odważne i sprytne, kiedy przejechała skuterkiem przez murawę do polo, między wrzeszczącymi ogrodnikami i po werandzie, lawirując między stolikami i studentami na dziekankach, do pokoju Bernarda. Gdzieś się ukryć. W miejscu, którego nigdy nie skojarzą, ale gdzieś blisko.
Gdy weszli przez drzwi, Bernard nie odezwał się słowem. Neutko było nieprzytomne, majaczyło coś o adrenalinie swoim dziwnym głosem o silnym akcencie. Zanim położyli je do łóżka, już spało. Bernard zdjął mu buty, potem cofnął się, wystraszony. Później stanęli w drzwiach i zaczęli się spierać szeptem.
— I teraz, dzięki tobie, mnie też mają na celowniku — syczy Bernard. — W ogóle nie myślisz. Wbiegasz tu, krzyczysz i wydaje ci się, że wszyscy będą wiwatować, jaka to z ciebie bohaterka.
— Bernard, zawsze wiedziałam, że twoja własna dupa to jedyna, która cię interesuje, ale teraz to nowy rekord świata. — Niestety, szpila trafia i zostaje. Kocha akcję. Kocha ten niebezpieczny urok wszystkiego, co wygląda jak film akcji, jak dramat. To ułuda. Życie to nie dramat. Punkty kulminacyjne i zwroty akcji są wynikiem przypadku albo spisku. Główny bohater może przeżyć upadek. Pozytywne postacie mogą wszystkie zginąć w ostatniej scenie. Żyjąc jak na ekranie, nikt z nas by nie przetrwał. — Nie wiem gdzie pójść — przyznaje słabym głosem.
On zaraz potem wychodzi. Zamykające się drzwi wpuszczają na pokoje powiew gorącego powietrza, nieświeżego od potu i kadzidełek. Zwisające siatki i gaza wydymają się wokół sylwetki śpiącej w pozycji embrionalnej. Najia obgryza zrogowaciałą skórkę na kciuku, zastanawiając się, czy w ogóle potrafi coś zrobić jak trzeba.
Ponownie czuje trzask żeber bandyty, na którego wjechała skuterem; wstrząs przeniesiony przez ramę i jej biodra, gdy karsewacki zabójca osuwa się na peron. Zaczyna się trząść w dusznym, ciemnym pokoju. Nie może się pohamować: znajduje krzesło i siada, obejmując się ciasno rękoma, dygocąc z wewnętrznego zimna. To czyste szaleństwo, a ty wskoczyłaś w nie po szyję. Neutko i szwedzka dziennikarka. Możecie zniknąć z dziesięciomilionowego Varanasi i nikt nawet nie mrugnie.
Odwraca krzesło tak, aby widzieć zarówno drzwi, jak i okno w sypialni. Przestawia drewniane żaluzje, by móc coś zobaczyć, ale bandycie utrudnić zajrzenie do środka. Siada i obserwuje, jak świetlne pasy wędrują po podłodze.
Budzi się i podskakuje. Odgłosy. Ruch. Zamiera, potem nurkuje do kuchni, gdzie są francuskie noże kuchenne. Raptownie otwiera drzwi, postać przy lodówce wiruje, łapie nóż. On. Ono.
— Przepraszam przepraszam — mówi swoim dziwacznym, dziecięcym głosikiem. — Jest tu coś do jedzenia? Strasznie jestem głodne.
W lodówce Bernarda są różne niedojedzone rzeczy, trochę przekąsek i butelka szampana. A jakże. Neutko obwąchuje je i zjada prosto z półki.
— Przepraszam. Strasznie jestem głodne. Bo hormony… Za mocno je podkręciłom.
— Zrobić ci herbaty? — pyta Najia, bohaterka-wybawczyni nadal potrzebuje grać jakąś rolę.
— Ćaj, tak, ćaj, świetnie.
Siadają na materacu, z małymi szklaneczkami w dłoniach. Neutko pije ćaj po europejsku, czarny, bez cukru. Najia podskakuje przy każdym cieniu na żaluzjach.
— Nie wiem jak ci dziękować.
— Nie dziękuj. Bo to ja cię w to wpakowałam.
— Tak, powiedziałaś to na dworcu. Ale gdyby nie ty, zrobiłby to ktoś inny. I pewnie nie poczuwałby się do winy. Bo to poczucie winy, prawda?
Najia w życiu nie była tak blisko żadnego neutka. Coś tam o nich wie: kim są, skąd się biorą, co potrafią ze sobą zrobić, rozumie nawet trochę ich wzajemną atrakcyjność i akceptuje je z należytą skandynawską tolerancją, ale to całe Tal inaczej pachnie. Wie, że chodzi o ich manipulacje hormonami i neuroprzekaźnikami, boi się jednak, że Tal to wyczuje i pomyśli, że to neutrofobia.
— Przypomniałam sobie — mówi. — Zobaczyłam te zdjęcia i przypomniałam sobie, gdzie cię już kiedyś widziałam.
Tal marszczy brwi. Pośród spowitego tiulami złotego zmierzchu ten wyraz twarzy wygląda niezmiernie obco.
— W Indiapendent — dodaje Najia.
Tal podpiera głowę dłońmi, zamyka oczy. Ma długie rzęsy. Najii wydają się przepiękne.
— Boli mnie to wszystko. Nie wiem co myśleć.
— Robiłam wywiad z Lalem Darfanem. Satnam oprowadzał mnie po studiu. I dał mi zdjęcia.
— A, ten z triśulą — wykrzykuje Tal. — Ćutja! Wrobił nas oboje! Ach! — Zaczyna dygotać, leją się łzy, unosi dłonie jak szpony trędowatego. — Biedna Mama Bharat, myśleli, że to moje mieszkanie, pomylili… — Dygot przeradza się w urywane łkanie, rozdzierane wyczerpaniem i szokiem.
Najia wykrada się do kuchni i robi nowy ćaj, dopóki nie usłyszy, że lamenty cichną. Jak na Afgankę, ma całkiem północnoeuropejski lęk przed silnymi emocjami.
— Jeszcze ćaju?
Tal owija się prześcieradłem. Kiwa głową. Trzymająca szklankę dłoń drży.
— Skąd wiedziałaś, że będę na dworcu?
— Dziennikarska intuicja — odpowiada Najia. Chciałaby dotknąć jego twarzy i nagiej delikatnej głowy. — Sama bym tam właśnie poszła.
— Twoje dziennikarskie przeczucia to niezła rzecz. Jaki ze mnie głupek! Uśmiechałom się, śmiałom, tańczyłom i myślałom, że wszyscy mnie uwielbiają! Nowe neutko w mieście, każdy chce je poznać, przyjdź na wielką imprezę, chodź do klubu…
Najia wyciąga dłoń, by dotknąć Tala, by pocieszyć i ogrzać. I nagle uświadamia sobie, że przyciska je do piersi, jej policzek ociera się o gładką, natłuszczoną skórę głowy. Jakby tulić kota, nic tylko kości i napięcie. Palcami muska wypustki na ramieniu, jak szereg symetrycznych ukąszeń komarów. Wzdryga się.
— Nie, proszę, tutaj — mówi Tal.
Najia delikatnie naciska punkt. Czuje, jak pod skórą przelewają się płyny.
— I tutaj, proszę… — Jego palce prowadzą jej palce ku innej wypustce koło przegubu. — I tu. — O szerokość dłoni od łokcia. Neutko drży w jej objęciach. Jego oddech się uspokaja. Mięśnie tężeją. Chwiejnie wstaje na nogi, niepewnie przechadza się po pokoju.
Najia niemal czuje zapach tej nerwowości. Mówi:
— Nie wyobrażam sobie, jak to jest móc tak sobie wybierać emocje.
— My nie wybieramy emocji, tylko reakcje. To jest… intensywne. Mało które z nas dożywa sześćdziesiątki. — Teraz chodzi w kółko, jak mangusta w klatce, zerkając przez szczeliny między żaluzjami i zasuwając je z powrotem.
— I jak mogłoś…
— Podjąć taką decyzję? Dla urody to wystarczająco długo.
Najia kręci głową. Jedna niesamowitość na drugiej. Tal łomocze pięścią o ścianę.
— Idiota! Powininnom zginąć, powininnom zginąć, jestem za głupie, żeby żyć.
— Nie tylko ty, ja też byłam głupia, myślałam sobie, że mam specjalny kontakt z N.K. Jivanjeem.
— Spotkałaś Jivanjeego?
— Rozmawiałam z nim, na wideo, kiedy zorganizował spotkanie, na którym Satnam dał mi te zdjęcia.
Na żaluzje pada cień. Neutko i kobieta zamierają. Tal powoli kuca, chowając się poniżej parapetu. Kiwa na Najię, żeby dołączyła do niego pod ścianą. Najia, zamieniwszy się w słuch, czołga się po macie zasłanej warstwami tiulu. Wtem damski głos odzywa się po niemiecku. Żołądek Najii odpuszcza. Przez chwilę wydawało jej się, że zaraz zwymiotuje ze strachu.
— Musimy uciekać z Bharatu. Widzieli cię ze mną — szepcze Tal. — Teraz jesteśmy jak jedno. Musimy kupić sobie bezpieczną drogę.
— Nie powinniśmy pójść na policję?
— Czy ty nie masz pojęcia, jak działa ten kraj? Sajida Rana rządzi policją i chce mnie dopaść, jako zdrajcę, a ci policjanci, nad którymi nie ma władzy, siedzą w kieszeni Jivanjeego. Trzeba znaleźć coś, co będzie na tyle cenne, że zapewni nam ochronę. Mówisz, że rozmawiałaś z Jivanjeem na wideo. Myślę, że jesteś na tyle bystra, że je sobie zostawiłaś. Pokaż. Może tam coś będzie.
Siadają obok siebie pod ścianą. Najia wyciąga palmera; ręka jej się trzęsie. Tal chwyta ją za przegub, uspokaja.
— Taki sobie model — mówi.
Dźwięk odtwarzanego nagrania jest boleśnie głośny. Na zewnątrz w klubie słychać pykanie piłek tenisowych i uderzenia rakiet. Rozfalowany, obwieszony kalamkari pawilon N.K. Jivanjeego na ekranie wydaje się boskim przeciwieństwem mrocznej, przegrzanej sypialni dusznej od strachu.
— Stop stop stop!
Najia nie trafia kciukiem w przycisk.
— Co to jest?
— N.K. Jivanjee.
— Wiem, głupia. Gdzie to jest?
— To jego gabinet, albo prywatne mieszkanie, a może i ta jego ratha jatra, nie wiem.
— Kłamstwa kłamstwa kłamstwa — syczy Tal. — Za to ja wiem. To nie jest ani mieszkanie, ani ratha jatra, ani biuro pana N.K. Jivanjeego. To apartament weselny Aparny Chawli i Ajay Najiadwali na najhuczniejszy ślub roku w Mieście i wsi. Samo projektowałom te kalamkari.
— Dekoracje?
— Moje dekoracje. Do sceny, której jeszcze nie kręcili.
Najia Askarzadah czuje, jak rozszerzają jej się oczy. Żałuje, że nie ma takiego podskórnego menu, z którego mogłaby sobie zarządzić strumień neuroprzekaźników do rozpuszczenia paraliżującego niedowierzania.
— Nikt nigdy nie spotkał N.K. Jivanjeego twarzą w twarz — mówi.
— To nasz paszport — mówi Tal. — Muszę się dostać do Indiapendent. Lecimy, i to już.
— Nie możesz tak iść, wypatrzą cię na kilometr, trzeba cię jakoś przebrać…
Wtem stukot piłek tenisowych i okrzyki graczy milkną w jednej chwili. Tal i Najia padają i przetaczają się po podłodze, gdy cienie dotykają żaluzji. Głosy. Nie niemieckie. I nie damskie. Najia, pochylona, wyprowadza skuter z przedpokoju do kuchni. Kuli się po jednej jego stronie, Tal po drugiej. Wiedzą, na co trzeba poczekać, choć to najstraszniejsze oczekiwanie na świecie. Klik klik. Wtem sypialnia eksploduje pociskami z automatycznej broni. W tej samej sekundzie Najia odpala mały alkoholowy silniczek, wskakuje na siodełko. Tal za nią. Pociski sypią się i sypią. Nie oglądaj się. Nie wolno się obejrzeć. Omija składany stolik Bernarda, otwiera tylne drzwi i wypada na zaśmiecony placyk za barem. Kelnerzy unoszą wzrok, kiedy lawiruje między kartonami kingfishera i schweppsa.
— Spierdalać! — wrzeszczy.
Rozpierzchają się jak sroki. Kątem oka dostrzega dwie ciemne sylwetki wychodzące zza rogu skrzydła mieszkalnego, sylwetki trzymające coś w dłoniach.
— O Boże — modli się i wjeżdża skuterem po trzech betonowych stopniach do klubowej kuchni. — Z drogi z drogi z drogi! — drze się, zygzakując między stalowymi chłodziarkami wielkości czołgów, workami z ryżem, soczewicą i ziemniakami, kucharzami z tacami, kucharzami z nożami, kucharzami z gorącym tłuszczem.
Skręca poślizgiem na plamie wylanego ghi, zderza się z wahadłowymi drzwiami, przelatuje przez jadalnię pomiędzy równymi rzędami nakrytych obrusami stołów, trąbi klaksonem na parę w identycznych T-shirtach i okularach i wyjeżdża na korytarz. W głównym hallu odbywa się lekcja jogi: Najia i Tal pędzą pomiędzy ćwiczącymi w pozycji świecy, wywracającymi się jak las na wietrze. Przez oszklone drzwi — zawsze otwarte, by zapewnić wentylację kobietom w bawełnie i lycrze — ponad grządkami spragnionych kwiatów i przez główną bramę w bezpieczną anonimowość wczesnowieczornego tłoku. Najia śmieje się. Grzmot odpowiada echem.
Przygotowana przez pana Nandhę prezentacja uzasadniająca wszczęcie kroków przeciwko Kalkiemu przybiera kształt kuli unoszącej się w hoekach menedżerów, jednocześnie na tyle małej, by zmieścić się pod kopułą ludzkiej czaszki, i wystarczająco dużej, by zamknąć w środku szklaną wieżę Ministerstwa, jak storczyk w dłoni. Obraca się przed oczyma duszy komisarza Arory oraz dyrektora generalnego Sudarshana, ukazując nowe krajobrazy informacyjne. Płaszczyzna kartek papieru, okienek, obrazków i kadrów wielkości kontynentu przeobraża się w dwuwymiarową mapę informacji. Podkładająca głos aeai nazywa się Saraswati, jak bogini mowy i komunikacji. Saraswati śledzi ucieczkę nielicencjonowanej aeai z podświetlonego diagramu systemów informatycznych firmy Pasta Tikka Inc. w neuronowy szum miasta Kashi, potem powiększa obraz o kilka fraktalnych poziomów, schodząc w dendrytową plątaninę sieci dzielnicy Janpur, węzła Malaviri, lokalizacji Schroniska Jashwanta Dźajnisty (wszystkie jego cyberkundle to widmowe szkielety, sękate od serwomotorów i układów sterujących; sam Jashwant to obwisły niebieski wór nagiego ciała). Następne okienko informacyjne: nagranie z Departamentu Kryminologii — wypalona skorupa sundarbanu Badrinath. Latająca kamera przefruwa przez czarne pomieszczenia, zatrzymując się na moment nad na wpół opalonymi z ciała szkieletami, stopionymi jak wosk obudowami procesorów i zaglądającym do skrzynki rozdzielczej panem Nandhą z minilatarką. Dwie zapadnięte kłody węgla drzewnego rozwijają się w żywe, uśmiechnięte zdjęcia paszportowe pary Zachodniaków: Jean-Yves Trudeau; Annency, Francja, U.E., ur. 15-04-2022; Anjali Trudeau z d. Patii, Bangalore, Karnataka, ur. 25-11-2026.
— Jean-Yves i Anjali Trudeau byli wcześniej pracownikami naukowymi uniwersytetu w Strasburgu, w laboratorium Sztucznego Życia na Wydziale Informatyki. Przez ostatnie cztery lata należeli do kadry badawczej Zakładu Informatyki Bharat University w Varanasi, pod skrzydłami profesora Chandry, specjalizującego się w zastosowaniu darwinowskich paradygmatów do układów opartych na macierzach białkowych — mówi Saraswati. Jej głos imituje Kalpanę Dhupię z Miasta i wsi.
Państwo Trudeau oddzielają się od swojej ćwiartki sfery i zawisają na orbicie stacjonarnej. Okienko wideo wypełnia się ziarnistym obrazem o podłej rozdzielczości, przedstawiającym wnętrze mieszkania. Na pierwszym planie nagi osiemnastolatek, ściskający w prawej ręce półtwardego penisa. Mierzy, odchylony do tyłu, celując w środek kadru. Na twarzy głupawy uśmieszek. Środkowe piętro apartamentów Shanti Rany, otwarte drzwi balkonowe, balkon, jakieś pranie. Po drugiej stronie kanionu ulicy okna innego bloku i pordzewiałe pudła klimatyzatorów. Przez obramowany kwadratowo widok na zewnątrz przemyka coś białego. Wtem ramę jednego z okien wypełniają płomienie. Pan Kapucyn odwraca się, krzyczy coś, głosem zniekształconym przez kompresję i przesterowanie mikrofonu kamerki. Stop-klatka, szczupły tyłeczek na tle wybuchającego szkła i płomieni, lewa ręka sięga po jedwabny szal.
— System Kryszny przeanalizował cały ruch sieciowy wychodzący z tej okolicy w godzinę przed i po zdarzeniu — mówi słodkim głosem Saraswati. — Ten szczęśliwy materiał z kamerki internetowej pochodzi z mieszkania znajdującego się dokładnie naprzeciwko miejsca przestępstwa.
Nagranie cofa się do przemykającego odłamka bieli, zatrzymuje się, obramowuje go i powiększa. Powstaje plama pikseli, ale pakiety do obróbki obrazu wyostrzają ją, rozmazują i wywracają na lewą stronę, zamieniając siatkę szarych kwadracików w maszynę latającą, białego ptaka z zadartymi końcówkami skrzydeł, pływakowym ogonem i baniastą dmuchawą w brzuchu. Pakiety graficzne obrysowują jego kontur, wyodrębniają go i renderują na jego miejscu katalogowej jakości, jak z plakatu z wojennym porno, podobiznę bezzałogowego samolotu obrony powietrznej Ayappa, bharacka wersja licencyjna, z uzbrojonym podczerwonym laserem.
Tafle danych wypełniają się roztrzepotanymi dokumentami ilustrującymi niewytłumaczalną lukę w zapisach wojskowych, którą wypełnia atak bezzałogowca na siedzibę sundarbanu Badrinath. Pan Nandha zerka na nienaganne obrazy, ale myślami jest z profesorem Nareshem Chandrą, głęboko wstrząśniętym sposobem, w jaki zginęli jego współpracownicy. Większość kadry robi jakieś konsultacje dla biznesu — tak to jest z finansowaniem nauki — ale sundarban? Potulnie otworzył mu ich pokój. Pan Nandha już wezwał ekipę do przeszukań. Psy Kryszny kopały w dokumentach, a on sam wąchał niezliczone słoje z kawą — chyba na każdą okazję mieli inną mieszankę. Bardzo chciałby móc pić kawę i nie czuć przy tym, że rozpuszcza mu się żołądek. W parę minut znaleźli powiązanie.
Grafika może oszałamiać i uwodzić, ale każde udane zlecenie na ekskomunikę dociera do punktu, w którym maszyny zawodzą, i odtąd polega się wyłącznie na ludzkim dramacie. Pan Nandha wyciąga jedwabną chusteczkę z kieszonki swojej marynarki w stylu Nehru, rozwija ją. Unosi osmalony dysk z wizerunkiem stającego dęba białego konia.
— Kalki — mówi. — Dziesiąty awatar Wisznu, kończący Epokę Kali. Jak się przekonamy, trafna nazwa dla bezbożnego kontraktu między prywatną firmą — Odeco — uczelnią, a sundarbanem Badrinath. Nawet Ray Power dostaje od Odeco finanse na badania. Ale co to jest to Odeco?
Za jego plecami wirtualny globus rozpłaszcza się w projekcję Mercatora. Miasta, państwa, wyspy unoszą się z powierzchni, jakby uwolnione od ciążenia; łączą je niebieskie linie, wyskakujące wysoko w wirtualną stratosferę. To przepływy pieniędzy, firmy-wydmuszki pozagnieżdżane jedna w drugiej, biura-przykrywki, holdingi, grupy kapitałowe i trusty. Świetlna siatka oplata mapę, zwijającą się z powrotem w globus, gdy ostatni promień światła wystrzela z Seszeli i nurkuje balistycznie ku Varanasi: odwrócona Dźjotirlinga, stwórcze światło Śiwy, które buchnęło z ziemi Kashi, powracając tam po okrążeniu krzywizny świata.
— Odeco to fundusz venture capital z siedzibami w rajach podatkowych — ciągnie pan Nandha. — Metody ma dość… nieortodoksyjne. Prowadzi nieduże biuro-przykrywkę w Kashi, ale preferuje działanie za pośrednictwem sieci rozproszonych systemów handlowych opartych na aeai. Ekskomunika w Pasta-Tikka dotyczyła jednego z takich systemów, który przypadkowo wytropił Jashwant. Badrinath zhybrydyzował go, żeby prowadził nielegalne zakłady, ale jego trzonem działalności zawsze były dyskretne transakcje w tle, w imieniu Odeco.
— Po co to wszystko? — pyta Arora.
— Sądzę, że w celu sfinansowania powstania Kalkiego, sztucznej inteligencji trzeciej generacji.
Pomruki wysokich funkcjonariuszy Ministerstwa. Pan Nandha unosi dłoń, kula informacji zapada się w siebie. Szefowie Ministerstwa mrugają w jaskrawym słońcu.
— Prezentacja jak zawsze imponująca, Nandha — mówi Arora, zdejmując hoeka.
— Stymulująca, acz klarowna prezentacja to najskuteczniejszy sposób uzasadniania tez. — Pan Nandha kładzie na blacie biurka dysk z kości słoniowej.
— Sundarban Badrinath został zniszczony — mówi Sudarshan.
— Tak. Uważam, że zrobiła to aeai Kalki, żeby zatrzeć ślady.
— Wspomniał pan, że Odeco finansuje również Ray Power. Jak daleko to wszystko sięga? Sugeruje pan, że powinniśmy wziąć się za Ranjita Raya? Przecież ten człowiek to teraz istny Mahatma.
— Sugerowałbym raczej ścisłą obserwację jego najmłodszego syna, Vishrama Raya, który objął ośrodek badawczo-rozwojowy.
— Zanim weźmie się pan za któregoś Raya, niech pan przygotuje naprawdę cholernie mocne dowody.
— Sir, ta sprawa dotyczy aeai trzeciej generacji. Należy zbadać wszystkie możliwości. Odeco sfinansowało także eksterytorialny ośrodek medyczny w Strefie Wolnego Handlu w Patnie, poprzez pewną firmę zarządzającą aktywami z amerykańskiego Środkowego Zachodu. To także jest przedmiotem dochodzenia. W obecnej chwili niczego nie mogę wykluczać.
— Odeco to pana bezpośredni cel — mówi Arora.
Front burzowy za nim załamuje się w panoramicznych oknach jak czarna fala.
— Uważam, że to jedyne powiązanie z tą Trzecią Generacją. Potrzebuję pełnej jednostki lotniczego wsparcia taktycznego, ze wsparciem także policji i z natychmiastowym embargo na wszystkie informacje wchodzące i wychodzące z Odeco. Potrzebne mi także…
— Panie Nandha, ten kraj jest w stanie wojny.
— Wiem o tym, sir.
— Nasze siły wojskowe są w stu procentach zaangażowane w obronę przed zagrożeniami dla państwa.
— Sir, mamy do czynienia z aeai trzeciej generacji. Istotą dziesięć tysięcy razy inteligentniejszą od każdego z nas. To, jak sądzę, także jest zagrożeniem dla państwa.
— Będę musiał to sprzedać Ministerstwu Obrony — mówi Arora. — No i jest jeszcze problem karsewaków. Mogą w każdej chwili wybuchnąć na nowo. — Ma taką minę, jakby połknął węża. — Nandha, kiedy ostatni raz prosiliśmy o całą jednostkę wsparcia taktycznego?
— Jak pan wie, sir…
— Ale obecny tu pan Sudarshan może nie wiedzieć.
— Do ponownego ujęcia i bezpiecznego uwięzienia J.P. Anreddy'ego. — Trochę więcej, na użytek mojego współpracownika.
— Anreddy był osławionym dataradźią, ósemką pik w talii najbardziej poszukiwanych przestępców FBI. Dwa razy uciekł z aresztu, wykorzystując mikroroboty do infiltracji swojego więzienia. Zażądałem pełnej jednostki wsparcia taktycznego, by ująć go ponownie i uwięzić w specjalnie skonstruowanej celi-panoptikonie pod maksymalną obserwacją.
— To da się tanio załatwić — mruczy Sudarshan.
— Panie Nandha, zapewne nie jest pan świadom, że J.P. Anreddy oskarża pana o znęcanie się.
Pan Nandha mruga.
— Nie byłem tego świadom, sir.
— Twierdzi, że przesłuchiwał go pan bez obecności prawnego przedstawiciela, że użył pan tortur psychicznych i że naraził go na fizyczne zagrożenie życia.
— Sir, jeśli można, w tej chwili nie będę zaprzątać sobie głowy zarzutami pana Anreddy’ego. Chodzi o to…
— Nandha, muszę zadać to pytanie. Czy w domu wszystko w porządku?
— Sir, czy kwestionuje pan mój profesjonalizm?
Czuje się jednak tak, jakby pojedynczy pocisk w stalowej koszulce wypruł mu pół kręgosłupa, że już nie żyje i nadal stoi prosto tylko na skutek szoku.
— Twoi koledzy zaobserwowali, że jesteś pochłonięty pracą, aż za bardzo pochłonięty. Nakręcony, tak to chyba określili.
— Czy to źle, kiedy człowiek poważnie traktuje poważne zajęcie?
— Tak, ale nie kosztem innych rzeczy.
— Sir, moja żona to skarb mojego życia. Jest moim gołąbkiem, moim bulbulem, moją gwiazdeczką na niebie. Kiedy wracam do domu, zachwyca mnie…
— Dziękuję, Nandha — ucina Sudarshan. — W tych czasach wszyscy mamy aż nadto absorbujących zajęć.
— Jeśli wydaję się zaabsorbowany, albo nawet roztargniony, to tylko dlatego, że sądzę, że ta Trzecia Generacja to największe zagrożenie, z jakim spotkał się ten departament od momentu powstania. Moje zdanie, jeśli można…
— Pańskie zdanie, Nandha, jest tu zawsze bardzo cenione — mówi Arora.
— Ten departament został utworzony, bo nasz rząd miał wolę udowodnić, że stara się przestrzegać międzynarodowych umów wymagających licencjonowania sztucznych inteligencji. Niepodjęcie kroków przeciwko aeai Trzeciej Generacji może dać Amerykanom pretekst, aby namówić swoich awadhskich sojuszników do inwazji, pod hasłem, że Bharat jest azylem cyberterrorystów.
Arora wpatruje się w słoje blatu biurka. Sudarshan siedzi w skórzanym fotelu. Stykając i rozłączając czubki palców, zastanawia się nad wypowiedzią Nandhy. Wreszcie mówi:
— Proszę nas na moment zostawić. — Unosi dłoń, powietrze wokół pana Nandhy głuchnie. Nadinspektor włączył pole wyciszające. Dwaj mężczyźni obracają się w fotelach, skórzanymi oparciami do niego. Pan Nandha machinalnie składa ręce w namaste i przygląda się oplatającym skraj monsunu rozbłyskom piorunów. Musi pęknąć. Dziś wieczorem. Na pewno pęknie.
Moja gwiazdeczka. Mój gołąbeczek, mój bulbul. Mój skarb. Zachwyca mnie, kiedy wracam do domu. Kiedy wracam do domu. Pan Nandha zamyka oczy, zdjęty nagłym skurczem paniki. Nie wie co zastanie, kiedy wróci do domu.
Głucha cisza otwiera się na dźwięki i przestrzeń. Koniec narady.
— Twoje argumenty mają wagę, Nandha. Czego dokładnie potrzebujesz?
— Mam przygotowaną odprawę dla wojska, mogę ją wysłać za sekundę.
— Ma pan to wszystko opracowane — mówi Sudarshan.
— Sir, to się musi stać.
— Nie ma wątpliwości. Wyrażam zgodę na podjęcie kroków wobec Odeco.
Tego poranka Bharti z Telewizji Śniadaniowej założyła Twarz do Poważnych Informacji. Dziękujemy Rajowi za tę analizę, co Afera Khana może oznaczać dla Sajidy Rany, a oto przesłanie ze Śniadania z Bharti dla naszych dzielnych dźawanów na tamie Kunda Khadar: tak trzymać, chłopcy, dobra robota, wszyscy trzymamy za was kciuki. Lecz oto najnowszy gupśap z Miasta i wsi, gdzie na ustach wszystkich jest zbliżające się wesele Aparny i Ajay, wydarzenie sezonu, a teraz coś niezwykłego, specjalnie dla Śniadania z Bharti: zerkniemy sobie na suknię ślubną Aparny.
Pocieszona Parvati Nandha żegluje do kuchni, by zastać matkę przy kuchence, mieszającą dal w garnku.
— Mamo, co ty robisz?
— Przyrządzam ci porządne śniadanie. W ogóle o siebie nie dbasz.
— A gdzie Ashu?
— Ta leniwa niedorajda? Wymówiłam jej. Jestem pewna, że cię okradała.
Poranna przyjemność z Miasta i wsi wyparowuje.
— Co zrobiłaś?
— Powiedziałam, że ma sobie iść. Dałam jej na odchodne tygodniowe pobory. Tysiąc pięćset rupii. Zapłaciłam to z własnej kieszeni.
— Mamo, to nie ty tu decydujesz.
— Ktoś musiał. Okradała cię bezczelnie, że już nie wspomnę jej gotowania.
— Pan Nandha wymaga specjalnej diety. Masz w ogóle pojęcie, jak trudno jest w dzisiejszych czasach o porządną kucharkę? A propos, widziałaś mojego męża?
— Wyszedł z samego rana. Pracuje nad bardzo ważną i trudną sprawą, tak powiedział. Nie chciał śniadania. Musisz się nim zająć, wytłumaczyć mu, że śniadanie to najważniejszy posiłek w ciągu dnia. Jeśli żołądek nie jest odpowiednio wypełniony, mózg nie może funkcjonować. Ciągle się dziwię, jak głupi okazują się ludzie, niby tacy wykształceni. Gdyby tylko spróbował mojego dal i roti…
— On jest chory, nie może jeść takich rzeczy.
— Bzdury, to dobre, pożywne jedzenie. Ta mdła miejska dieta wcale mu nie służy. On ci marnieje. Popatrz no tylko na niego, ciągle blady, zmęczony i nie ma na nic siły, rozumiesz, o czym mówię. Potrzebne mu dobre, prawdziwe wiejskie jedzenie. Jak wszedł tu dzisiaj rano, myślałam, że to jakaś hidżra czy neutko z telewizyjnych wiadomości.
— Mamo! — Parvati wali dłońmi w stół. — Mówisz o moim mężu.
— Ale on nie zachowuje się jak twój mąż — oświadcza pani Sadurbhai. — Przykro mi, ale muszę to powiedzieć. Jesteście mężem i żoną od roku i co, czy słyszę jak śpiewa aja, albo dziecięcy śmiech? Parvati, muszę zapytać: czy on przykłada się do roboty? Da się na to zaradzić, są specjalni doktorzy dla mężczyzn. Widziałam reklamy w niedzielnej gazecie.
Parvati zrywa się z miejsca, kręcąc z niedowierzaniem głową.
— Mamo… Nie, ja idę do ogrodu, będę tam do południa.
— Mam trochę spraw do załatwienia. Muszę kupić różne rzeczy na kolację. Swoją drogą, gdzie trzymasz pieniądze dla kucharki na zakupy? Parvati? — Lecz ona już wyszła. — Parvati? Powinnaś zjeść trochę dal i roti.
Tego ranka Krishan podpiera palikami młode rośliny, podwiązuje pnącza i przykrywa sadzonki dla ochrony przed burzą. W jedną noc ściana chmur podeszła bliżej; Parvati wydaje się, że zaraz się na nią zawali, zmiażdży ją swoją czernią, razem z jej ogrodem i całym rządowym blokiem mieszkalnym. Upał i wilgoć są okropne, ale nie może zejść na dół, jeszcze nie.
— Wczoraj przyszedłeś, żeby się ze mną zobaczyć — mówi.
Krishan wyłącza system nawadniający.
— Tak — odpowiada. — Jak zobaczyłem, że pani wstaje i wychodzi, zastanawiałem się…
— Nad czym?
— Czy coś nie tak powiedziałem albo zrobiłem. Albo czy to ten krykiet…
— Krykiet bardzo mi się podobał. Chętnie bym tam wróciła…
— Drużyna gości pojechała już do domu. Ich władze zaapelowały o powrót, bo tu jest niebezpiecznie ze względu na wojnę.
— Tak, ze względu na wojnę.
— Ale dlaczego pani tak wybiegła?
Parvati rozkłada dhuri na ziemi pod pachnącymi drzewami. Układa poduszki i wałki i sadowi się między nimi.
— Chodź tu i połóż się koło mnie.
— Pani Nandha…
— Nikt nie patrzy. A nawet jeśli, to nikogo to nie obchodzi. Chodź tu i połóż się koło mnie.
Poklepuje ziemię. Krishan zrzuca robocze buty i siada obok, kładzie się na boku, podpiera łokciem. Parvati leży na wznak, z rękoma splecionymi na piersi. Niebo jest śmietankowe, wisi nisko, jak kopuła żaru. Ma wrażenie, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, żeby sięgnąć do środka. Byłoby mleczne i gęste w dotyku.
— I co sądzisz o tym ogrodzie?
— Ja? Nie mnie sądzić, ja go tylko buduję.
— No dobrze, to co sądzisz jako człowiek, który go buduje? Odwraca się na plecy. Parvati czuje na twarzy muśnięcie ciepłego wiatru.
— To najbardziej ambitny ze wszystkich moich projektów. I najbardziej jestem z niego dumy. Myślę, że gdyby ludzie mogli go oglądać, bardzo by mi to pomogło w karierze.
— Matka myśli, że dla mnie to za mało — mówi Parvati. Dzisiaj grzmi już bliżej, intymnie blisko. — Myśli, że powinnam mieć drzewa, dla osłony; szpalery drzew asioka jak w ogrodach w Cantonmencie. A mnie się wydaje, że i tu jest całkiem dyskretnie, prawda?
— Powiedziałbym, że tak.
— To dziwne: wygląda na to, że intymności nigdy nie można mieć dość. Pewnie, w Cantonmencie masz swoje ogrody za murami, drzewa asioka i ćarbagh, ale i tak wszyscy co do godziny wiedzą, co robisz.
— Coś tam się stało, na meczu?
— Byłam głupia i tyle. Bardzo głupia. Wyobrażałam sobie, że kasta to to samo co klasa.
— Co się stało.
— Pokazałam swój brak klasy. Albo raczej, nie taką klasę jak trzeba. Krishan, matka chce, żebym pojechała z nią do Kothkai. Denerwuje się tą wojną. Boi się, że napadną na Varanasi. Od trzech tysięcy lat nikt nie napadał na Varanasi; ona chce po prostu wziąć mnie jako zakładniczkę, żeby pan Nandha naobiecywał mi milion różnych rzeczy, dom w Cantonmencie, samochód z szoferem i dziecko-Bramina.
Czuje, jak jego mięśnie tężeją.
— I pojedzie pani?
— Nie mogę pojechać do Kothkai i nie mogę do Cantonmentu. Ale wiesz, Krishan, tu, na tym dachu, też nie mogę zostać. — Nagle siada i nasłuchuje. — Która godzina?
— Wpół do dwunastej.
— Muszę iść. Matka zaraz wróci. Za żadne skarby nie przegapi Miasta i wsi. — Otrzepuje z ubrania dachowe paprochy, poprawia ułożenie sari, zarzuca długie, proste włosy za lewe ramię. — Przepraszam, Krishan. Nie powinnam cię tym obciążać. Masz robotę w ogrodzie.
Przemyka boso przez ogród na dachu. Chwilę później Krishana dobiega ze schodów dudniący motyw muzyczny serialu. Chodzi od grządki do grządki, podwiązując swoje roślinki.
Pan Nandha odsuwa talerz z nietkniętym jedzeniem.
— To jest brązowe. Nie mogę jeść brązowych rzeczy. Pani Sadurbhai nie zabiera mu thali, lecz przybiera stanowczą pozycję przy kuchence.
— Porządne, uczciwe wiejskie jedzenie. Co jest nie tak z moim gotowaniem, że nie możesz tego jeść?
Pan Nandha wzdycha.
— Pszenica, strączkowe, ziemniaki. Węglowodany węglowodany węglowodany. Cebula, czosnkowe ghi. I dużo dużo przypraw.
— Mój mąż… — zaczyna Parvati, lecz pan Nandha przerywa jej.
— Mam białą dietę. Wszystko po ajurwedyjsku wyliczone i zbilansowane. Gdzie mój jadłospis?
— A, to. Kucharka zabrała.
Pan Nandha ściska brzeg stołu. To zbierało się od dawna, jak monsun, który sygnalizuje mu ucisk w zatokach. Jeszcze przed desantem pani Sadurbhai, która zjechała tu jak elitarne oddziały Sajidy Rany, jeszcze przed popołudniowym spotkaniem, na którym polityczna rzeczywistość zdeptała jego poświęcenie i poczucie misji, nawet przed pojawieniem się tej sprawy Kalkiego, nękało go poczucie, że samotnie walczy z szaleństwem, że ład ma jednego bojownika zmagającego się z rosnącym chaosem, że wszyscy inni mogą ulec, on natomiast musi samotnie dźwigać miecz kończący epokę Kali. I proszę, teraz to zalęgło mu się we własnym domu, w kuchni, przy stole, widzi jak oplata białymi, ślepymi korzeniami jego własną żonę.
— Przyjeżdża mi mama do domu, wywraca wszystko do góry nogami, zwalnia kucharkę, wyrzuca moje jadłospisy. Przychodzę po dniu ciężkiej i wymagającej pracy i co dostaję? Jakieś pomyje, których nie mogę jeść!
— Skarbie, naprawdę, mama chciała dobrze — mówi Parvati, lecz knykcie pana Nandhy są już białe.
— Tam, skąd ja przyjeżdżam, synowie szanują swoje matki — ripostuje pani Sadurbhai. — Nie okazujesz mi szacunku, bo myślisz, że jestem niedouczoną i zabobonną babą ze wsi. Myślisz, że wiesz wszystko najlepiej, ty i te twoje angielskie wykształcenie, okropna zachodnia muzyka bez melodii i mdłe białe jedzenie, jak dla dzieci, nie dla prawdziwego mężczyzny zajmującego się prawdziwą robotą. Myślisz, że jesteś gora; myślisz, że jesteś lepszy niż ja, i lepszy niż twoja żona, a moja córka — wiem o tym — ale nie jesteś, i nie jesteś firengi; gdyby biali cię zobaczyli, śmialiby się z ciebie, patrzcie no, babu myśli, że jest Europejczykiem! Wiesz, co ci powiem? Indyjskiego gory nikt nie szanuje.
Pan Nandha zdumiewa się bielą własnych knykci. Pod skórą widać naczynia krwionośne.
— Pani Sadurbhai, jest pani gościem pod moim dachem…
— Pięknym, państwowym dachem…
— Tak — mówi powoli, dobitnie pan Nandha, jakby każde słowo było wyciąganym ze studni wiadrem wody. — Pięknym, państwowym dachem, na który zarobiłem dzięki mojej staranności i oddaniu pracy. Dachem, pod którym oczekuję spokoju i porządku, którego wymaga mój zawód. Nie ma pani pojęcia, czym się zajmuję. Nie rozumie sił, z którymi walczę, wrogów, których ścigam. To istoty o boskich aspiracjach, pani szanowna. Stworzenia, których nawet nie dałoby się zrozumieć, które zagrażają wszystkim naszym przekonaniom — a ja stawiam im czoło regularnie, codziennie. I jeśli moja okropna, pozbawiona melodii zachodnia muzyka, moja mdła, biała dieta firengi, moja kucharka i sprzątaczka zapewniają mi ten spokój i domowy ład, żebym mógł zmierzyć się z kolejnym dniem pracy, to co w tym niewłaściwego?
— Nic — przyznaje pani Sadurbhai. Czuje, że jest na przegranej pozycji, ale rozumie też, że tylko głupiec ginie, nie dobywając broni. — Niewłaściwe jest to, że w tym nie ma żadnego miejsca dla Parvati.
— Parvati, mój kwiatuszku. — Powietrze w kuchni jest gęste jak syrop. Pan Nandha czuje ciężar i bezwładność każdego słowa, każdego ruchu głowy. — Jesteś nieszczęśliwa? Czegoś ci brakuje?
Parvati chce odpowiedzieć, ale matka wchodzi jej w słowo.
— Moja córka chciałaby mieć trochę uznania za to, że jest żoną ważnego i oddanego pracy fachowca, a nie siedzieć ukryta na dachu bloku w centrum miasta.
— Parvati, to prawda?
— Nie — odpowiada ona. — Myślałam, że może…
Lecz matka znów ją przekrzykuje:
— Mogła wybierać i przebierać, kogo tylko zechciała: urzędników państwowych, prawników, biznesmenów, nawet polityków, a każdy z nich zapewniłby jej należny dom, eksponował ją jak kwiat i dał wszystko, na co zasługuje!
— Parvati, skarbie, ja nic nie rozumiem. Myślałem, że jesteśmy tutaj szczęśliwi.
— To naprawdę nic nie rozumiesz, jeśli nie wiesz, że moja córka mogła mieć wszystkie skarby Mogołów i zrzekłaby się ich wszystkich dla dziecka…
— Mamo! Nie! — Parvati płacze.
— …dla porządnego dziecka. Dziecka godnego jej statusu. Prawdziwego dziedzica.
Powietrze gęstnieje jeszcze bardziej. Pan Nandha ledwo może obrócić głowę ku pani Sadurbhai.
— Bramina? O to wam chodzi? Parvati, to prawda?
Żona szlocha na końcu stołu z twarzą skrytą w dupatcie. Pan Nandha czuje, jak od jej szlochów drży stół.
— Bramin. Dziecko genetycznie zmodyfikowane. Dziecko, które żyje dwa razy dłużej, dorasta dwa razy szybciej. Które nigdy nie dostanie raka, ani Alzheimera, ani artretyzmu, czy innych chorób starości, które nas czekają. Nasze dziecko, Parvati. Owoc naszego związku. Naprawdę tego chcesz? Zabierzemy nasz zarodek do lekarzy, którzy otworzą go, rozbiorą go na części i pozmieniają tak, że nie będzie już nasz, a potem poskładają i włożą ci do środka. Naszprycują cię hormonami i lekami na płodność i wepchną ci go do macicy, aż ten obcy twór się przyjmie i zacznie rosnąć, rozdymając cię od środka.
— Dlaczego jej tego odmawiać?! — wykrzykuje pani Sadurbhai. — Jaki rodzic nie skorzysta z szansy, żeby mieć idealne dziecko? Chcesz odmówić tego matce?
— Bo oni nie są ludźmi! — krzyczy pan Nandha. — Widzieliście ich? Ja ich widziałem. Widzę ich codziennie, na ulicach, w biurach. Wyglądają młodo, ale nie ma w nich niczego, co byśmy znali. Aeai i Bramini to nasza zguba. Jesteśmy niepotrzebni. Ślepa ścieżka ewolucji. Ja walczę z nieludzkimi potworami, nie wpuszczę czegoś takiego do łona własnej żony. — Ręce mu się trzęsą. To nie powinno tak wyglądać. Widzisz, do czego cię doprowadziły te kobiety? Pan Nandha odpycha się od stołu i wstaje. Czuje się wysoki, potężny i rozmyty jak awatar z jego skrzynki, wypełniający całe budynki. — Teraz wychodzę. Mam sprawy służbowe. Możliwe, że wrócę dopiero jutro, ale kiedy wrócę, twojej matki ma już nie być pod tym dachem.
Głos Parvati goni go po schodach.
— To starsza kobieta, gdzie ona się podzieje o tej porze? Nie możesz wyrzucać starszej kobiety na ulicę!
Pan Nandha nie odpowiada. Ma aeai do ekskomunikowania. Kiedy wychodzi z hallu państwowego bloku mieszkalnego i idzie do państwowego samochodu, spod stóp zrywają mu się gołębie, klaszcząc świszcząco skrzydłami. W pięści ściska wizerunek Kalkiego z kości słoniowej.
Niegdyś z tej wieżyczki bębniarze witali gości idących tu ścieżką przez bagna. Po obu stronach fruwało wodne ptactwo — czaple, żurawie, warzęchy, dzikie kaczki — to one skłoniły Moazama Ali Khana do wybudowania domku myśliwskiego właśnie na zimowym terenie zalewowym Ghaghry, nieopodal jeziora Ramgarh. Jezioro dawno wyschło, bagna są połacią spękanego błota, ptaki odleciały. Za życia Shaheen Badoor Khana dźwięk bębnów ani razu nie zabrzmiał z nakkar chany. Pawilon był na wpół zrujnowany nawet za czasów jego ojca, Asada Badoor Khana, śpiącego w objęciach Allacha pod prostym marmurowym prostokątem na rodzinnym cmentarzu. W ciągu jego życia — najpierw pokoje, potem apartamenty, a później całe skrzydła poddawały się upałowi, kurzowi, gnijącym i odklejającym się tkaninom, tynkom pleśniejącym i łuszczącym się w monsunowej wilgoci. Nawet cmentarzyk jest zarośnięty trawą i wybujałymi chwastami, teraz zwiędłymi i pożółkłymi od suszy. Ocieniające pawilon asioki gospodarze wycięli jedno po drugim na opał.
Shaheen Badoor Khan nigdy nie lubił starego myśliwskiego pawilonu w Ramgarh Kothi. Dlatego właśnie przyjechał tu się ukryć. Nikt poza ludźmi, którym ufa, nie ma pojęcia, że on jeszcze stoi.
Trąbił klaksonem przez dziesięć minut, zanim personelowi przyszło do głowy, że ktoś może zechcieć odwiedzić pawilon. Stróżowała tu para starych, biednych, ale dumnych muzułmanów, on był kiedyś nauczycielem. W zamian za zmaganie się z entropią mogli za darmo mieszkać w jednym skrzydle i dostawali co tydzień garść rupii na ryż i dal. Mężczyzna, Musa, otwierając mu podwójną bramę, nie mógł ukryć zdumienia. Może chodzi o niezapowiedzianą wizytę po czterech latach zapomnienia. A może wie wszystko z „Głosu Bharatu”. Shaheen Badoor Khan wjechał pod osłonę stajennego dachu i polecił gospodarzowi zamknąć i podeprzeć bramę.
Pod horyzontem, po wschodniej stronie przypominającym czarny mur, Shaheen Badoor Khan chodził między zapylonymi grobami swego rodu. Jego mogolscy przodkowie nazywali monsun Młotem Boga. Ten młot już opadł, a on wciąż żyje. Może planować. Może nawet żywić nadzieję.
Mauzoleum Moazama Ali Khana stało pomiędzy obłymi kikutami drzew w najstarszej części cmentarza — był to pierwszy Khan pochowany tutaj, na żwirowym wzniesieniu ponad rzecznymi osadami. Musowie stopniowo wycięli ocieniające go rośliny, ale obecnemu zarządcy Ramgarhu odpowiadało takie ogołocenie. Pozwalało grobowcowi, małemu, acz o klasycznych proporcjach, rozprostować kości, dawało odetchnąć jego piaskowcowej skórze, eksponowało go. Shaheen Badoor Khan pochylił się i wszedł przez wschodni łuk do zwieńczonego kopułą wnętrza. Delikatne, filigranowe ścianki dawno się powykruszały, wiedział też z dziecięcych wypraw, że kryptę pod spodem zamieszkują nietoperze, ale nawet w tym opłakanym stanie grób założyciela linii Khanów-polityków cieszył wzrok gościa. Moazam Ali wiódł życie pełne zaszczytów i intryg, jako premier Nawabów z Awadhu w czasach gdy słabnący Mogołowie z Agry wykrwawiali się z władzy na rzecz swoich tytularnych wasali w Lucknow. Doglądał przemiany brudnego średniowiecznego kupieckiego miasta w kwiat islamskiej cywilizacji, a potem, wyczuwając kruchość tego wszystkiego w zapachu pomady do włosów wysłanników Kompanii Wschodnioindyjskiej, wycofał się z życia publicznego, razem z niedużym, ale legendarnym haremem perskich poetek, by studiować suficki mistycyzm w podarowanym mu przez wdzięczny naród pawilonie myśliwskim. Pierwszy i największy z Khanów. Od czasu gdy Moazam Ali i jego poetessy żyły tu i studiowały wśród nawołujących się bagiennych ptaków, wszystko powoli rozsypywało się w proch. Mrok pod kopułą tężał z każdą chwilą, gdy nad Ramgarh Kothi nacierał monsun, ze swoją obietnicą nawodnienia bagien i odrestaurowania jezior. Palce Shaheena Badoor Khana obwodzą kontur mihraba, niszy wskazującej kierunek na Mekkę.
Dwa pokolenia później Mushtaq Khan spoczywa pod eleganckim ćhatri, otwartym na wiatr i pył. Uratował reputację i fortunę rodu, pozostając lojalny Radźowi, gdy buntowały się północne Indie. Ryciny w gazetach z roku 1857 ukazują go broniącego majątku i rodziny przed oblężeniem hord sipajów, z pistoletami w obu rękach, w kłębach prochowego dymu. Prawda była mniej spektakularna; mały oddział buntowników zaatakował Ramgarh i został odparty bez ofiar ogniem z lekkiej broni, ale i to wystarczyło, by dosłużył się od Brytyjczyków tytułu Wiernego Mahometanina, a od Hindusów Khana Mordercy; plusy u władców Radźu skrzętnie przekuł w kampanię domagającą się specjalnych praw politycznych dla muzułmanów. Jakże byłby dumny, myśli Shaheen Badoor Khan, widząc jak z tych nasion rodzi się muzułmańskie państwo, Kraj Czystych[4]. Jakże złamałoby mu się serce, gdyby Kraj Czystych stał się średniowieczną teokracją, rozdartą potem plemiennymi wojnami. Słowo Boże głoszone kałachami. Czas, śmierć i proch. Nad martwym bagnem rozniósł się dźwięk świątynnych dzwonów. Z południa dobiegał nieustający ryk syreny pociągu. Powietrzem wstrząsnął cichy grzmot.
A tu, pod marmurową stelą na żwirowym brzegu, w jedynym miejscu o ziemi głębokiej na tyle, by pomieścić grób, leżał jego dziadek, Sayid Raiz Khan, sędzia i budowniczy państwa, dzięki któremu jego żona i rodzina bezpiecznie przetrwały Wojny Rozbiorowe, w których zginęło milion osób, nieugięty w przekonaniu, że muszą być Indie, a w tych Indiach, aby były wierne idei Nehru z roku 1947, miejsce honorowe powinni zajmować muzułmanie. Tu zaś, jego ojciec: prawnik-lobbysta i aktywny poseł dwóch parlamentów, pierwszego w Delhi, drugiego w Varanasi. Też walczył we własnych Wojnach Rozbiorowych. Khanowie: Wierni Mahometanie — każde pokolenie walczy przeciwko osiągnięciom poprzedniego, do ostatniej kropli krwi.
Na płaskiej, bezdrzewnej przestrzeni światła samochodu widać z wielu kilometrów. Shaheen Badoor Khan sam schodzi rozpadającymi się schodami z wieżyczki bębniarzy, by otworzyć bramę. Służący w Ramgarh są starzy, potulni i zasługują na sen. Wzdryga się, czując na wardze kroplę deszczu, delikatnie smakuje ją językiem.
Po to rozpętałem tę wojnę.
Lexus wjeżdża na dziedziniec. Jego opływowa, czarna skorupa jest inkrustowana kroplami deszczu. Shaheen Badoor Khan otwiera drzwi. Wysiada Bilquis Badoor Khan. Ma na sobie oficjalne niebiesko-złote szarawary, na głowie czador. Rozumie to. Nie pokazuj twarzy. Wśród ludu, z którego pochodzi, zdarzały się przypadki śmierci ze wstydu.
— Dziękuję, że przyjechałaś — mówi.
Ona unosi rękę. Nie tutaj. Nie teraz. Nie przy służących. On wskazuje kolumnową ćhatri wieżyczki, odsuwa się, gdy żona przechodzi obok, unosząc rąbek czadoru, by wejść po stromych schodkach. Deszcz nabrał już rytmu, horyzont na południowym wschodzie jest feerią błyskawic. Woda leje się strugami z krawędzi kopulastego dachu mogolskiej wieżyczki. Shaheen Badoor Khan mówi:
— Na samym początku muszę ci powiedzieć, że jest mi niezmiernie, niezmiernie przykro za to, co się stało. — Te słowa smakują mu pyłem, prochami przodków przemieszanymi z przesączającym się ku nim deszczem. Pęcznieją mu w ustach. — Ja… nie, my… mieliśmy umowę, złamałem ją i jakimś sposobem to się rozniosło. Reszta należy do historii. Byłem niewybaczalnie głupi, i to się na mnie zemściło.
Nie wiedział, kiedy zaczęła go podejrzewać, ale zaraz po urodzeniu Dary stało się jasne, że Bilquis to nie wszystko, czego pożąda. Ich ślub był ostatnim mogolskim małżeństwem, zawartym dla rodu, władzy i politycznych celów. Tylko raz rozmawiali o tym otwarcie, po tym, jak Jehan wyjechał na studia i nagle okazało się, że w haweli jest za dużo służących, a po korytarzach niesie się echo. Rozmowa była wymuszona, oschła, bolesna — każde zdanie pełne aluzji i elizji na użytek służby, bo wszystkie ściany miały uszy — i długa w sam raz na tyle, by zawrzeć ugodę: on nigdy nie pozwoli, by to zagroziło rodzinie czy rządowi, ona zaś pozostanie porządną, obowiązkową żoną polityka. Nie sypiali ze sobą od dziesięciu lat.
To. Nigdy tego problemu między sobą nie nazwali. Shaheen Badoor Khan nie jest nawet pewien, czy istnieje odpowiednia nazwa. Jego skłonność? Jego grzech? Słabość, cierń w boku? Zboczenie? W języku dwojga ludzi nie ma na to słów.
Deszcz jest tak silny, że ledwo słychać, co Shaheen mówi.
— Mam jeszcze parę znajomości; uda nam się bezpiecznie wydostać z Bharatu. Bezpośrednim samolotem do Kathmandu. Do Nepalu wpuszczą nas bez problemu. A stamtąd mamy połączenia na cały świat. Ja preferowałbym północną Europę, może Finlandię albo Norwegię. To duże, słabo zaludnione kraje, będziemy mogli bezpiecznie sobie żyć. Mam fundusze w czekach bankowych na okaziciela, wystarczy, żeby kupić sobie dom i żyć na odpowiednim poziomie, choć może nie w takim komforcie, jakim cieszymy się w Bharacie. Jest tam drogo i ciężko będzie przyzwyczaić się do klimatu, ale myślę że Skandynawia to najlepszy wybór. Bilquis zamyka oczy. Unosi rękę.
— Proszę, przestań już.
— Nie musi być Skandynawia. Inny dobry, daleki kraj to Nowa Zelandia…
— Shaheen: ani Skandynawia, ani Nowa Zelandia. Nigdzie z tobą nie pojadę. Już dość: to nie ty powinieneś przepraszać. To ja, Shaheen, złamałam umowę. Ja im powiedziałam. Myślisz, że tylko ty masz podwójne życie? Nie! Nie tylko! Z tobą tak zawsze, Shaheen, taki zarozumiały, myślisz, że tylko ty możesz mieć swoje tajemnice i kłamstwa. Shaheen, od pięciu lat pracuję dla N.K. Jivanjeego. Dla Shivaji, Shaheen. To ja, begum Bilquis Badoor Khan, wydałam cię hinduskim nacjonalistom.
Shaheen Badoor Khan czuje, że deszcz, grzmoty i głos żony zlewają się w jeden cichy szum. Teraz rozumie, jak to jest: umrzeć od szoku.
— Co to ma być? — słyszy własny głos. — To bzdury, bzdury, bzdury gadasz, kobieto.
— Tak, to chyba musi wyglądać jak bzdury: żeby żona wydała męża jego największemu wrogowi? Ale zrobiłam to, Shaheen. Zdradziłam cię dla hindusów. Twoja własna żona. Od której odwracałeś się każdej nocy, kiedy jeszcze spaliśmy razem. Pieprzyliśmy się pięć razy i pięć razy poczęliśmy. Liczyłam: pięć razy, kobiety pamiętają takie rzeczy. I tylko dwa razy udało się donosić, to nasi wspaniali synowie. Pięć razy. Przykro mi. Co, szokuje cię moje grubiaństwo? Nie tak powinny mówić begum? Powinieneś usłyszeć, co begum gadają między sobą, Shaheen. Bo kobiety gadają. Uszy by ci spłonęły ze wstydu. Bezwstydnice z nas, w naszych pokojach, w naszym towarzystwie. One wiedzą, wszystkie kobiety wiedzą. Pieprzyliśmy się pięć razy, Khan. Powiedziałam im, ale nie o tym. Tego im nie powiedziałam. Shaheen. Nie powiedziałam im, bo nadal sobie myślałam: to wielki człowiek, gwiazda idąca w górę po czarnym niebie, przed nim wysokie stanowiska, zaszczyty, nawet jeśli leży w oddzielnym łóżku i marzy o stworzeniach, które dla mnie nawet nie są ludźmi. Żona potrafi upychać różne sprawy na dnie umysłu, jeśli tylko myśli, że jej mąż może dokonać wielkich czynów, równie wielkich, jak ci pochowani tutaj twoi przodkowie. Kobieta, która mogła przebierać w mężczyznach, którzy kochaliby ją sercem i ciałem, którzy może także osiągnęliby wysokie stanowiska. Kobieta, która ma własne wykształcenie, własny potencjał i została zapędzona pod złotą purdę, bo na każdą prawniczkę przypada teraz pięciu prawników. Rozumiesz, Shaheen, co mówię? Taka kobieta ma swoje oczekiwania. I jeśli ta gwiazda idzie w górę, a potem zatrzymuje się i tak stoi, i nie idzie wyżej, a inne gwiazdy pną się dalej i ją przyćmiewają…
To co ma zrobić taka kobieta? Co ma zrobić taka żona i taka begum?
Shaheen Badoor Khan w hańbie zakrywa twarz dłońmi, ale nie powstrzymuje to słów, które przebijają się przez deszcz, przez gromy, przez jego własne palce. Miał się za dobrego i uczciwego doradcę swojej przywódczyni, rządu i państwa, pamięta jednak, jak zareagował, kiedy podczas lotu powrotnego znad Kunda Khadar Sajida Rana zaproponowała mu posadę w rządzie: lęk przed zdemaskowaniem, lęk, że to wylewa się z niego, jak krew z poderżniętego gardła. Widzi teraz, ile razy, przy ilu okazjach mógł uczynić ten krok we władzę i się wycofał, sparaliżowany groźbą nieuniknionego upadku.
— Jivanjee? — mówi słabym głosem. Ta starożytna mogolska bębniarska wieżyczka jest teraz okiem szaleństwa: jego żona agentką N.K. Jivanjeego.
Bilquis się śmieje. To najokropniejszy dźwięk na świecie.
— Tak, Jivanjee. We wszystkie te popołudnia, kiedy ty siedziałeś w Sabha, a ja przyjmowałam swoje koleżanki prawniczki, myślałeś, że o czym tam rozmawiamy? O cenach nieruchomości, dzieciach-Braminach i wynikach krykieta? O polityce, Shaheen. Najlepsze prawniczki w Varanasi, co innego mogłoby nas zająć? Byłyśmy gabinetem cieni. Na palmerach puszczałyśmy sobie symulację. Wiesz, co ci powiem? Na mojej dźharoce miałam ludzi zdolniejszych niż cały gabinet Sajidy Rany. Och tak, Sajidy Rany, wielkiej matki, której nie dorówna żadna kobieta. No cóż, w naszym Bharacie nie było wojny o wodę. Nasz Bharat nie zaznał trzyletniej suszy, ani wrogości Ameryki za siedzenie w kieszeni dataradźów. W naszym Bharacie razem z Awadhem i Zjednoczonym Bengalem wdrożyliśmy Plan Zarządzania Wodą w Dolinie Gangesu. Rządziliśmy tym państwem lepiej niż ty, Shaheen, a wiesz po co? Żeby się przekonać, czy umiemy. Żeby zobaczyć, czy damy radę zrobić to lepiej. I dałyśmy. Gadała o tym cała stolica, ale ty nie słyszysz takiej gadki, prawda? Babskiego gadania. Gadania po próżnicy. Natomiast N.K. Jivanjee usłyszał. Usłyszeli Shivaji, i to kolejna rzecz, której nie mogę ci wybaczyć. Hinduski polityk poznał się na talencie, bez względu na jego płeć i religię, na którym nie poznał się własny mąż. Staliśmy się dla Shivaji doradcami strategicznymi, nasza skromna popołudniowa herbatka w ogrodzie. Była to gra warta świeczki, nawet teraz. Ciągle tylko miałam nadzieję, że jak przyjdziesz do domu, to nie wspomnisz ani słowem, co tam knujecie w Sabha, żebym mogła czytać ci w myślach, pytać siebie, co zrobiłabym na twoim miejscu, i próbować cię przechytrzyć i wymanewrować. Za każdym razem, kiedy wracałeś, klnąc, że ten Jivanjee zawsze jest o jeden krok do przodu, to byłam ja. — Dotyka piersi, nie widząc już męża, nie widząc spadającego na Ramgarh deszczu, widząc jedynie swoje wspomnienie wspaniałej gry, która zawładnęła jej życiem.
— Jivanjee — szepcze Shaheen Badoor Khan. — Sprzedałaś mnie Jivanjeemu.
Tama, która trzymała tak długo, szeroka i wysoka, pęka: Shaheen Badoor Khan czuje, że w środku, tam, gdzie tkwią nagromadzone przez lata kłamstwa i sekrety, ma tylko ryk, prymitywny skowyt, jak nicość przed stworzeniem. Wyrywa się teraz z niego. Nie umie go powstrzymać, nie potrafi zamknąć go w sobie. Jego próżnia szarpie mu organy wewnętrzne. Pada na kolana. Pełznie na kolanach ku żonie; wszystko runęło. Śmiał żywić nadzieję i za to zadufanie odebrano mu ją, odebrano mu wszystko. Nie ma już nadziei. Zwierzęcy skowyt zamienia się w skomlenie, łkanie na pograniczu mdłości. Bilquis się cofa. Boi się. Tego jej plan gry i strategia nie przewidywały. Shaheen Badoor Khan stoi na czworakach, jak pies, wydając jęki bólu.
— Przestań, proszę, przestań — błaga Bilquis. — Miejże choć trochę godności.
Shaheen Badoor Khan podnosi na nią wzrok. Bilquis w przerażeniu zakrywa dłonią usta. Nie poznaje go, jest innym człowiekiem. Ta gra zniszczyła ich oboje.
Odchodzi od istoty skulonej na gładkim piaskowcu podłogi wieży, wymiotującej skażoną ropą własnego życia. Wymacuje stopą schody z piaskowca, ucieka między kurtyny deszczu.
Surowa polifonia Magnificat Bacha wiruje wokół pana Nandhy, gdy tilt-jet zakręca nad rzeką. Zwiastujący monsun gorący wiatr uderza w ghaty. Podmuchy wywołane przez front atmosferyczny rozsiewają po Matce Gandze ładnie uporządkowane flotylle łódeczek dija i miotają tilt-jetem. Pan Nandha widzi błyskawice odbijające się w hełmie pani pilot, potem jej dłonie bezpiecznie ich zawracają. Przed nimi, trzy pozostałe samoloty w formacji kreślą ruchome świetlne wzory na tle łuny nad miastem. Kashi. Miasto światła.
W polu wspomaganego widzenia pana Nandhy nad Varanasi górują bogowie, wyżsi nawet od monsunu, ich wahany pełzną po błocie i gównie, korony sięgają stratosfery. Bogowie jak zwały burzowych chmur, z uniesionymi, trzeszczącymi od błyskawic atrybutami, zwielokrotnione ręce wykonują z meteorologiczną powolnością święte mudry. Łączność została odcięta, gdy oddział ekskomunikantów wystartował z wojskowego lotniska. Prasada przechwyciła w kablach paręset aeai pierwszego poziomu, ale poza tym w biurze na piątym piętrze było cicho, ciszą niewinną lub martwą. Szyk się rozpada, światełka pozycyjne tańczą akrobatycznie pomiędzy Ganeśią, Karttikeją, Kali i Kryszną. Usta pana Nandhy bezgłośnie modlą się „magnificat magnificat”, gdy tilt-jet przechyla się i nurkuje przez Ganeśię rozpadającego się na piksele wielkości dłoni. Jak włócznia w boku, myśli. Pani pilot przestawia silniki na końcach skrzydeł w tryb lądowania i zaczyna schodzić przez kolejne woale boskiego światła. Pan Nandha klika, wyłączając grafikę. Bogowie znikają, jak tknięci niewiarą — po latach przyjaźni z nimi i tak wyczuwa ich obecność, jako coś elektryzującego w tyle głowy. Broń ciąży mu ponuro na sercu.
Główna siedziba Odeco to tani biurowiec w labiryncie sprzedawców mundurków szkolnych i sari. Pilot obraca tilt-jeta, by wpasować go w wąską ulicę; gdy opuszcza samolot na skrzyżowanie, światełka na końcach skrzydeł obrysowują balkony i słupy elektryczne. Podmuch silników przewraca stojaki z rowerami po drugiej stronie ulicy. Z drogi leniwie złazi krowa. Sklepikarze łapią swe wydymające się, roztrzepotane towary. Rozkładają się koła, muskają beton. Pan Nandha schodzi do przedziału desantowego, gdzie siedzi jego ekipa: Ram Lalli, Prasad, Mukul Dev, Vik — podenerwowany w pancerzu oddziałów prewencji nałożonym na jego zwykły strój gwiazdy muzycznej z kanału Star Asia.
Tilt-jet osiada na amortyzatorach. Nic nawet nie drgnie, nic się nie rusza, poza wiatrem z krawędzi monsunu, miotającym przez wąskie ulice papierami i strzępami filmowych plakatów. Warczy bezdomny pies. Silniki cichną, opuszcza się rampa. Dwa inne tilt-jety lądują idealnie w pozostałych punktach desantu. Czwarty obraca się na niebie, na tle neonowych wież New Varanasi, pikuje na dach biurowca, po czym ustawia maszynę w zawisie. Po wąskich uliczkach niesie się huk, jakby na niebie ścierały się wedyjskie armie. Jego brzuch otwiera się i wypuszcza zjeżdżający na linach pluton sowarów bharackiej kawalerii powietrznej. Na wyświetlaczu w hełmie pani pilot jadą prosto w rozdziawiony kanion między bogami. Plastyczne ładunki wybuchowe otwierają dach jak puszkę ghi. Sowarowie, porozumiewając się gestami, przypinają karabinki do dachowej baterii słonecznej i nurkują do środka.
Pan Nandha posuwa się przez cmentarzysko rowerów. Dotyk prawego ucha włącza hoeka, nad dzielnicą galanteryjną starego Kashi rozkłębia się sylwetka Indry, Pana Deszczu i Błyskawic, dosiadającego swej słoniowej wahany, Airawaty o czterech kłach. W prawej dłoni unosi Wadźrę Sądu. Pan Nandha sięga po swoją broń. Błyskawica przenika półprzezroczyste, czerwone ciało Indry; pan Nandha unosi głowę. Deszcz. Prosto w twarz. Przystaje, ociera krople z czoła, gapi się na nie w zdumieniu. W tej samej chwili Indra obraca się, a pan Nandha czuje, że pistolet celuje za niego.
Nieoświetlonym zaułkiem nadbiegają roboty, podskakując, szeleszcząc małymi nóżkami i pazurkami. Roboty-małpy, roboty-koty, roboty jak nielotne ptaki i długonogie owady, fala klekocącego ruchu spływająca ku głównej ulicy. Pan Nandha wyrównuje broń, strzela, celuje, strzela celuje strzela celuje strzela. W uszach grzmią mu monumentalne bachowskie kontrapunkty. Nigdy nie pudłuje. India mierzy pewnie i celnie. Roboty zataczają się, zderzają ze sobą, wjeżdżają na ściany i drzwi, podczas gdy grube, przypadkowe krople gęstnieją do deszczu. Pan Nandha posuwa się w głąb uliczki z pistoletem przed sobą, bezbłędnie wyszukując cele czerwonym laserowym okiem i krótkimi, profilowanymi impulsami elektromagnetycznymi, każe im wirować i dymić. Roboty-małpy pną się po kablach, plakatach plotkarskich magazynów, metalowych billboardach reklamujących butelkowaną wodę i szkoły językowe, wdrapują się na dachy i kable komunikacyjne. Indra zrzuca je na dół swoim piorunem. Agenci Ministerstwa stoją w szeregu za panem Nandha, likwidując niedobitki, które przedostaną się w strefę ekskomuniki. Pan Nandha wycisza Jana Sebastiana i unosi rękę.
— Przerwać ogień!
Linie energetyczne skwierczą od przeciążenia, gdy ostatni uciekinierzy są spisywani na złom. Zerkając do tyłu, pan Nandha zauważa niesmak na twarzy Vika, mocującego się z wielkim, uniwersalnym karabinem szturmowym. Sam chciałeś, myśli pan Nandha. Akcja bezpośrednia. Broń i sprzęt.
Deszcz spada jasnymi strugami w blasku reflektorów tilt-jeta. Podmuch silników i coraz silniejszy wiatr rozwiewają krople w świetlistą mgiełkę.
— Coś tu jest nie tak — mówi cicho pan Nandha i wtedy na Varanasi spada monsun. Pan Nandha w jednej chwili przemaka do nitki. Gołębioszary garnitur oblepia mu skórę. Oślepiony, próbuje otrzeć oczy z deszczu. Indra, niepokonany przez deszcz, dalej góruje nad pięciotysiącletnim Kashi pośród ulewy i piorunów.
Sowarowie spadają przez dach na biurka i szafki z aktami, urwane sufitowe wentylatory, przewracając gabloty, filiżanki po ćaju i dystrybutory wody. Z wymierzoną bronią szatkują pozbawione ścian biuro promieniami nocnych latarek. W deszczu wszystkie sprzęty wydają się smoliście czarne. Woda leje się kaskadami przez wybite w dachu dziury. Subadar-major sygnalizuje swoim żołnierzom, że mają zabezpieczać dowody. Gdy wynoszą spod deszczu kostki procesorów i stosy papierów, wywołuje laryngofonem pana Nandhę. Kolejna mudra i jej sowarowie rozchodzą się, w pełnym wspomaganym sensorium, szukając śladów aeai. Błyskawica upiornie oświetla jej twarz. Słyszy, jak regularni policyjni dźawani zdobywają piętra od dołu. Gestem rozkazuje swoim ludziom rozproszyć się i zabezpieczyć wszystko. Nic tu nie ma. Wszystkie mieszkające tutaj duchy dawno uciekły.
Pan Nandha sygnalizuje ekipie, że ma podejść.
— Co jest nie tak? — pyta Vik. Mokre włosy przylegają do czaszki, z nosa kapie deszcz, workowate ubranie ocieka wodą ze wszystkich fałd. Unosi wzrok ku Indrze, wysoko nad chaotycznym krajobrazem dachów Kashi.
— To wszystko zmyłka. — Pan Nandha kopie zwinięte truchło robota naprawczego. — To nie jest Trzecia Generacja, która dzieli się na mniejsze aeai i ucieka. To jest specjalnie. Chcą, żebyśmy tu wszystko zniszczyli. — Woła do rękawiczki-palmera: — Do wszystkich jednostek! Przerwać ogień! Nie atakować!
Lecz dwie grupy na północy i zachodzie są zbyt zajęte pogonią za robotami-małpami przez bele jedwabiu na sari i wieszaki mundurków dla uczennic, podczas gdy sklepikarze wyrzucają ręce w głośnych lamentach — impulsy elektromagnetyczne kasują im pamięci w kasach. Mundury dźawanów barwią się na kolor sari, gdy tak biegną, pokrzykując za skaczącymi, odbijającymi się maszynami przez magazyny, mijając chowających się w drzwiach ćowkidarów z rękoma na karku, w górę, w górę po betonowych schodach, aż ostatnie z robotów padną od strzałów sowarów. Jak polowanie na kaczki za czasów Radźu. Momentami blask indukowanych ładunków elektrycznych przyćmiewa błyskawice.
Pan Nandha wchodzi do zniszczonego biura. Patrzy na koliste wodospady lejące się na tanią wykładzinę. Patrzy na dymiące roboty, porozbijane monitory i biurka. Sznuruje usta w zdenerwowaniu.
— Kto tu dowodzi?
Hełm pani subadar-major otwiera się i chowa w kapturze polowego munduru.
— Subadar-major Kaur, sir.
— Pani subadar-major, to miejsce przestępstwa, my tu prowadzimy śledztwo.
Głosy, tupot stóp za drzwiami. Sowarowie zatrzymują drobnego, ale ewidentnie bardzo energicznego Bengalczyka, eleganckiego jak gwarek w niewytłumaczalnie suchym, czarnym garniturze.
— Chcę rozmawiać z…
— Wpuśćcie go — rozkazuje pan Nandha.
Biuro oświetlają snopy świateł przedostające się przez ociekające wodą otwory w suficie. Wstrząśnięty Bengalczyk popatruje na stojących pod ścianami żołnierzy.
— Co to wszystko ma znaczyć? — pyta.
— Kim pan jest, sir? — odpowiada pytaniem pan Nandha, boleśnie świadomy własnego przemoczonego garnituru.
— Chakraborty, jestem radcą prawnym w tej firmie.
Pan Nandha unosi lewą dłoń. Rysunek w jej wnętrzu przedstawia otwartą dłoń, symbol Ministerstwa. Dłoń w dłoni.
— Prowadzę śledztwo w sprawie nielegalnego udzielania schronienia sztucznej inteligencji trzeciej generacji, wbrew rozdziałowi dwudziestemu siódmemu Międzynarodowego Traktatu z Limy — dodaje.
Bengalczyk mruga.
— Błazen.
— Sir, czy to siedziba firmy Odeco Incorporated?
— Tak.
— Proszę przeczytać ten nakaz.
Sowarowie uruchomili już generator i rozciągnęli po biurze przypinane lampki.
Chakraborty przesuwa dłoń pana Nandhy pod światło najbliższej z nich.
— Jak rozumiem, tak zwany, nieoficjalnie, nakaz ekskomuniki.
— Prosto z gabinetu samego ministra sprawiedliwości.
— Złożę oficjalną apelację i cywilny pozew o odszkodowanie.
— Oczywiście, sir. Inaczej byłoby nieprofesjonalnie. A teraz proszę uważać: moi agenci mają tu robotę do wykonania, i wszyscy tutaj poruszają się z odbezpieczoną bronią.
Sowarowie-inżynierowie zakładają na dziury w suficie wodoszczelne plomby. Dźawanowie podciągają do procesorów kable zasilające; Vik już siedzi za terminalami, jego własna skrzynka awatarów jest podłączona do macierzy.
— Nic tu nie ma.
— Pokaż.
Pan Nandha czuje, że Chakraborty zerka mu zza ramienia, uśmiechając się złośliwie, gdy nachyla się nad Vikiem skulonym przed rozwijanym ekranem. Vik przewija jeden zapis za drugim.
— Jeśli nawet była tu jakaś Trójka, to dawno uciekła. Ale czekaj, zobacz no! Nasz przyjaciel, Vishram Ray!
— Sir — odzywa się Madhvi Prasad zza swojego ekranu.
Przysuwa dwa biurowe krzesła z połamanymi oparciami. Pan Nandha siada obok niej. Skarpetki poskrzypują mu w butach, krzywi się na to upokorzenie. Źle jest prowadzić najważniejsze śledztwo w twojej karierze w skrzypiących, bawełnianych skarpetkach. Jeszcze gorzej zostać nazwanym błaznem przez bengalskiego prawnika-gogusia. Ale najgorzej usłyszeć oskarżenie, że w ogóle nie jest się mężczyzną, lecz hidżrą bez jaj, we własnej kuchni, pod własnym dachem, z ust własnej teściowej, pomarszczonej wdowy ze wsi. Pan Nandha odpycha od siebie to upokorzenie. Tańczący w deszczu nadzy sadhu znoszą więcej za mniej.
— Co my tu mamy? — pyta.
Prasad odwraca ekran ku niemu.
Jest słoneczny ranek na nowym ghacie w Patnie. Na obrzeżach kadru tłoczą się promy i wodoloty, w tle kłębią się biznesmeni i robotnicy; za nimi we wschodnim słońcu połyskują wieże nowej dzielnicy biurowej. Na pierwszym planie stoją trzy uśmiechnięte osoby. Jedna to Jean-Yves Trudeau, druga — jego żona, Anjali. Obejmują trzecią osobę, stojącą między nimi. Siedemnasto- czy osiemnastoletnią dziewczynę, o jasnej karnacji jak w najlepszych ogłoszeniach matrymonialnych. Jest od nich o głowę niższa, ale uśmiecha się szeroko i promiennie, mimo ogolonej czaszki, na której pan Nandha zauważa blizny wzdłuż linii włosów, ślad po niedawnej operacji.
Nachyla się bardziej. Jego oddech, schłodzony deszczem, zamienia się w parę w błękitnym świetle przypiętych do ścian świetlówek.
— No i właśnie: chcieli, żebyśmy to zniszczyli. — Dotyka palcem twarzy na ekranie. — Bo ona nadal żyje.
Dziesięć dni powolne pociski pokonywały płaską, spaloną słońcem równinę zachodniego Bharatu. Kiedy awadhski garnizon na Kunda Khadar uciekał przed dzielnymi bharackimi dźawanami, jednostki artylerii wzdłuż ośmiokilometrowego frontu wypuściły z przysadzistych walcowatych pojemników od dwustu do trzystu autonomicznych robotów. Każdy niesie ładunek dziesięciu kilogramów silnego materiału wybuchowego i jest wielkości i kształtu małego, napakowanego mięśniami kota. Dnie przesypiają w płytkich norach albo zagrzebane w pryzmach obornika. Gdy nadchodzi noc, wysuwają czułki do księżyca, machają składanymi, metalowymi nóżkami i pędzą przez pola i suche koryta wiejskich rowów melioracyjnych, czujne jak koty, jak one płochliwe, orientując się według światła księżyca i cichutkich popiskiwań GPS-u. Płoszą je światła ciężarówek, zamierają, ufając swemu prostemu kameleonowemu kamuflażowi. Nikt nic nie widzi, nikt nic nie słyszy, choć przemykają o centymetry od mechanika naprawiającego ciągniki, śpiącego na swoim ćarpoju. Kiedy pierwszy bramin wita słońce nad brzegiem świętej Gangi, już zdążyły zaryć się w piasku, uwiesić na krokwiach zadymionej i ciemnej świątyni, albo schować nad dnie wiejskiej cysterny z wodą. To aeai poziomu 1.4, ale ich ogniwa paliwowe chodzą na spowalnianej wolframem reakcji metanowej. Zbiegają się w jednym punkcie Bharatu, poruszając się od krowiego pierdnięcia do krowiego pierdnięcia.
W późny lipcowy wieczór powolne pociski docierają do celu. Przez ostatnie dwie godziny szły przez miasto, biegały po podmiejskich ogrodowych murkach, strasząc polujące koty, przeskakiwały z balkonu na balkon, by w ciszy i mroku biec przez ulicę, zbierały się po dwa i trzy, po dziesięć i dwanaście, wreszcie po sto — rój plastikowych łapek i elastycznych anten-czułków — obszczekiwane przez bezdomne psy. Ale kto by się tam przejmował ujadaniem bezdomnych psów.
O dziesiątej trzydzieści dwieście dwadzieścia powolnych pocisków infiltruje wszystkie kluczowe systemy głównej rozdzielni energetycznej Ray Power w Allahabadzie i jednocześnie detonuje. Prądu nie ma w całym zachodnim Bharacie, od Allahabadu do granicy. Milkną linie komunikacyjne. Centra dowodzenia są sparaliżowane, walczą z uruchomieniem awaryjnego zasilania. Ślepną naziemne stacje satelitarne. Obrona powietrzna jedzie na rezerwie. Przywrócenie mocy po awarii trwa trzy minuty. Podniesienie łącz komunikacyjnych i centrów dowodzenia kolejne dwie. I jeszcze trzy, zanim Bharat w pełni odzyska zdolność obronną.
W ciągu tych ośmiu minut sto pięćdziesiąt helikopterów transportowych Awadhu, wspieranych przez aeailoty z uzbrojeniem powietrze-ziemia, wychodzi z kamuflażu i wyładowuje piechotę i lekkie jednostki zmechanizowane pięć kilometrów za bharacką granicą. Gdy transportery opancerzone toczą się przez zapylone przygraniczne wioski, a załogi moździerzy zajmują wysunięte pozycje, ciężkie jednostki pancerne z lotniczą osłoną ruszają z miejsc postoju ku północnemu skrajowi tamy. Jednocześnie dwie dywizje pancerne przebijają się przez słabo bronioną granicę Bharatu w Rewie i prą drogą na Jabalpur do Allahabadu.
Zanim włączy się zasilanie rezerwowe i wystartują systemy dowodzenia i wywiadu, bharacka artyleria rozlokowana na zachodzie kraju patrzy w lufy ciężkich czołgów Franks, roje robotów-szczurów rozbrajają obronne pola minowe, a na tamę Kunda Khadar lecą z upiornym świstem pociski z moździerzy. Generał Jha, okrążony, odcięty od dowództwa i wystawiony na ataki z powietrza, gdyż całe wsparcie broni Allahabadu, poddaje się. Broń składa pięć tysięcy żołnierzy. To najbardziej triumfalne osiem minut w historii awadhskiej wojskowości. I najbardziej haniebne w historii Bharatu.
O dziesiątej czterdzieści udaje się z powrotem uruchomić sieć komórkową. W ciągu dziesięciu minut w całym sieczonym deszczem Varanasi rozdzwaniają się palmery.
W Shanker Mahal służba ogrodowa pod wodzą starego Rama Dasa wnosi ogrodowe meble pod osłonę przestronnych werand. Vishram idzie wzdłuż przecinającego trawnik szeregu przedmiotów z białego żeliwa i wikliny. Matka siedzi samotnie w samym końcu ogrodu, drobna, blada kobieta przy małym białym stoliku odcinającym się jaskrawo na tle spiętrzonej czerni monsunu. Zupełnie jak brytyjska utytułowana wdowa: zejdzie ze swej reduty dopiero, gdy nad nią rozpęta się burza. Vishram od zawsze pamięta ją właśnie taką, na trawnikach, przy białych stołach, pod gronami parasoli, ze swymi damami i ćajem na srebrnej tacy. Zawsze najbardziej lubił ten dom w czasie deszczu, kiedy jakby unosił się na wodzie pośród zieleni i czarnych chmur. Wtedy do życia powracały odwodnione duchy: pokój rozbrzmiewał ich poskrzypywaniami i trzaskami. W tę porę Shanker Mahal pachnie starym drewnem, wilgocią i wzrostem, całkiem jakby roślinne ornamenty na suficie jego sypialni mogły nagle wypuścić pączki i kwiaty. Splecione postacie na kolumnach i wspornikach relaksują się w deszczu.
— Vishram, ptaszyno moja. Świetnie na tobie leży ten garnitur.
Vishram zgięciem palca każe przynieść z powrotem ostatnie z ogrodowych krzeseł.
Za drzewami asioka połyskuje błyskawica. Jeszcze dalej mrok tną światła samochodów.
— Mamadźi. — Vishram się kłania. — Nie będę ci zawracał głowy. Chcę tylko wiedzieć, gdzie on jest.
— Kto, skarbie?
— A jak myślisz?
— Twój ojciec to człowiek traktujący życie duchowe poważnie. Skoro wybrał samotną drogę sadhu, trzeba to uszanować. Czego od niego chcesz?
— Niczego — odpowiada Vishram. Wydaje mu się, że dostrzega u matki skrywany, chytry uśmiech, gdy unosi do ust filiżankę darjeeling. Elektryczny, gorący wiatr targa rabatkami; pawie drą się w panice. — Chcę mu powiedzieć o pewnej mojej decyzji.
— W biznesie? Wiesz, że ja nigdy nie miałam głowy do biznesu.
— Oj, mamo — mówi Vishram.
Przez całe życie podtrzymywała to kłamstewko: prosta Mamata nie zna się na biznesie, nie chce mieć z nim nic wspólnego; interesy, pieniądze i władza to męskie sprawy. Jednakże żadna decyzja nie zapadła, nie poczyniono żadnej inwestycji czy zakupu, nie zatwierdzono kierunku badań bez obecności Mamaty Ray, mówiącej, że ona się na tym nie zna, ale co by się stało, gdyby, i co będzie, jeżeli, i czy na dłuższą metę nie to i tamto? Vishram nie wątpił, że jej niepewne pytania leżą u podstaw szekspirowskiego podziału Ray Power, że to jej głos udzielił Ranjitowi Rayowi błogosławieństwa na odejście z doczesnego świata.
Nalewa sobie filiżankę aromatycznej herbaty darjeeling. Uważa ten smak za przerafinowany, ale przynajmniej ma co zrobić z rękami. Pierwsza zasada satyryka: zawsze miej co zrobić z rękami.
— Wykupuję Ramesha. Zwołałem walne.
— Rozmawiałeś z panem Chakrabortym.
Oczy matki są jak ołowiane soczewki, odbicie pochmurnego, szarego nieba.
— Wiem, co stoi za Odeco.
— To chcesz powiedzieć ojcu?
— Nie. Chcę mu powiedzieć, że mam tu bardzo ograniczony wybór i staram się wybrać to, co według mnie będzie najlepsze.
Mamata Ray odstawia filiżankę na stolik i przekręca ją na spodku, tak by ucho było skierowane dokładnie na lewo. Ogrodnicy i pomocnicy podchodzą bliżej, spodziewając się zaraz wejść do akcji. Nasilający się wiatr szarpie ich turbany i frędzle.
— Ja byłam przeciwko, wiesz? Decyzji podziału firmy. Może cię to zdziwi. Byłam przeciwna, z uwagi na ciebie, Vishram. Sądziłam, że zmarnujesz firmę, roztrwonisz ją. Pod tym względem nie różnię się od Govinda. Tylko twój ojciec w ciebie wierzył. Zawsze się interesował, co robisz w tej okropnej Szkocji. I bardzo cię szanował, że masz odwagę mieć własne przekonania. Zawsze je miałeś, Vishram. A ja… mówiłam, że nie znam się na biznesie, ale może to na ludziach się nie znam. Na własnych synach. Może jestem za stara, żeby zmieniać zdanie.
Mamata Ray zadziera głowę. Vishram czuje na twarzy deszcz. Odstawia filiżankę — herbata jest zimna i gorzka — i mali zabierają najpierw ją, a potem stół. Deszcz spada ciężko na liście bugenwilli.
— Twój ojciec odprawia pudźię w świątyni Kali w Mirzapurze! — woła Mamata Ray z końca procesji ogrodowych mebli. Leje potężnie, ale nie aż tak głośno, by przytłumić odgłos silników lądującego samolotu. — Odprawia pudźię na koniec wieku. Stopa Śiwy już opada. Zaczyna się taniec. Oddano nas na pastwę bogini zniszczenia.
Gdy docierają pod osłonę wschodniej werandy, chmury się rozpękają. Grzmi, a nad oczkiem wodnym pojawia się tilt-jet. Światełka pozycyjne rozpraszają siekące krople w kurtynę, podczas gdy silniki obracają się do lądowania, a koła opadają na wypielęgnowany przez Rama Dasa trawnik. Ogrodnicy zasłaniają oczy.
— W takim razie miałaś rację, mamo. Zawsze byłem gościem, który lubi zabłysnąć — mówi Vishram do matki i puszcza się biegiem przez deszcz; z postawionymi klapami eleganckiego garnituru pędzi do swojego pojazdu.
Marianna Fusco macha podekscytowana z tylnego siedzenia.
Stary Shastri prowadzi Vishrama i Mariannę Fusco po stromych tarasowych naroślach Mirzapuru. Uliczki są tu wąskie, ciemne, pachną szczynami i starym kadzidłem. Dzieciaki zbierają się z tyłu za ich skromnym pochodem idącym od betonowych ghatów. Vishram ogląda się na tilt-jeta na nadrzecznej plaży. Pilot zdjął hełm i siedzi na piasku w pełnej szacunku odległości od zbiorników paliwa, paląc papierosa. Monsun, który rozszalał się nad Varanasi, nie dotarł do Mirzapuru, o sześćdziesiąt kilometrów na zachód. Zaułki skupiają gorąco w coś niemal namacalnego; dżinny duszącego, cuchnącego powietrza kręcą wirami śmieci. Marianna Fusco wchodzi miarowo, pozwalając spojrzeniom młodych i starych mężczyzn ześlizgiwać się po peryferyjnym polu widzenia.
Świątynia Kali to marmurowy postument zatłoczony ze wszystkich stron sklepami sprzedającymi wota, gadźry i symbole bogini drukowane na zamówienie z potężnej bazy obrazów. W Mirzapurze Kali to podstawowy biznes: to podupadające prowincjonalne miasteczko przegapiło rewolucję informacyjną i wciąż zachodzi w głowę, co się stało. Wydeptane ścieżki prowadzą na białe od wody marmurowe stopnie i nawet o tak późnej porze jeszcze kłębi się na nich tłum wiernych. Dzwony brzęczą nieustannie. Metalowe przegrody dla bydła zaganiają wiernych do wnętrza garbagrihy. Po schodach tam i z powrotem wałęsa się krowa, wór żółtej skóry pełen luźno latających kości. Między rogami ktoś maznął ją czerwoną i żółtą tikką.
— Ja zostaję — mówi Marianna Fusco. — Ktoś musi popilnować butów.
Vishram rozumie obawę w jej głosie. To miejsce spoza spektrum jej doświadczenia. Niewytłumaczalna kwintesencja hinduskości. To miejsce oddawania czci i okazywania miłości groźnemu wcieleniu pierwotnej kobiecości — Czarnej Kali z wieńcem czaszek i strasznym, szybkim mieczem — nie czyni ustępstw wobec innych rodzajów wrażliwości, lecz ucieleśnia wszelkie sprzeczności i przeciwieństwa Bharatu. Nawet Vishrama ściska w dołku uczucie obcości, gdy pochyla się, przechodząc pod belką ozdobioną grającymi Mahawidja, dziesięcioma mądrościami emanującymi z joni czarnej bogini.
Shastri zostaje z Marianną Fusco. Vishrama zaś pochłania wijący się w labiryncie strumień pielgrzymów. Świątynia jest niska, zadymiona, klaustrofobiczna. Vishram kłania się sadhu, za garstkę rupii pozwala sobie maznąć tilakę. Garbagriha jest maleńka, wąska jak trumna, na końcu której czarny posąg o wyłupiastych oczach tonie w wieńcach z aksamitek. Od strony tłumu cisnącego się do sanktuarium wąskie drzwi są niemal nie do przejścia — ludzie wciskają ręce przez joniczną szczelinę, by zapalić kadzidło, złożyć libację z mleka, krwi, barwionego na czerwono ghi. Spragniona Kali domaga się siedmiu litrów krwi dziennie. W wyrafinowanych metropoliach, jak Mirzapur, zapewniają ją teraz kozy. Oczy Vishrama spotykają wzrok bogini, która widzi przeszłość teraźniejszość przyszłość i przenika wszelkie kłamstwa. Darśan. Strumień ludzi kręci nim dalej. Świątynią wstrząsa grom. Monsun dotarł na zachód. Skwar jest nie do wytrzymania. Dzwonią dzwony. Wierni śpiewają hymny.
Vishram znajduje ojca w małej bocznej kapliczce bez okien. Prawie potyka się o niego w ciemności. Wyciąga rękę, żeby się podeprzeć, cofa ją z framugi, mokrą. Krew. Podłoga jest grubo zasłana popiołem. Gdy wzrok przyzwyczaja mu się do ciemności, pośrodku pomieszczenia dostrzega prostokątny dół. Smasana Kali to również bogini ghatów. To kaplica do kremacji. Ranjit Ray siedzi po turecku w popiele. Ma na sobie dhoti sadhu, chustę i czerwoną tilakę Kali. Jego skóra jest szara od wibhuti; święty biały popiół pokrywa mu pasmami włosy i zarost. Dla Vishrama to nie ojciec. Takich widuje się pod ulicznymi kapliczkami albo leżących nago w drzwiach świątyń — to obcy z innego świata.
— Tato?
Ranjit Ray kiwa głową.
— Vishram. Siadaj. Siadaj.
Vishram rozgląda się, ale wokół jest tylko popiół. To zapewne dość przyziemne, martwić się o własny garnitur. Ale z kolei on jest na tyle przyziemny, żeby wiedzieć, że może sobie kupić nowy. Siada obok ojca. Świątynią wstrząsa grzmot. Brzmi dzwon, wierni się modlą.
— Tato, co ty tu robisz?
— Pudźię za koniec epoki.
— Co za okropne miejsce.
— To celowo. Lecz oko wiary widzi inaczej i mnie nie wydaje się takie straszne. Jest odpowiednie. W sam raz.
— Zniszczenie, tato?
— Przemiana. Śmierć i ponowne narodzenie. Koło się obraca.
— Wykupuję Ramesha — oświadcza Vishram, siedząc boso w prochach zmarłych. — Będę kontrolować dwie trzecie firmy i zablokuję Govinda i jego zachodnich partnerów. Nie pytam cię. Po prostu mówię.
Widzi w oczach ojca przebłysk dawnej doczesności.
— Na pewno domyślasz się, skąd mam pieniądze.
— Mój serdeczny przyjaciel Chakraborty.
— Wiesz kto — czy raczej co — za nim stoi?
— Wiem.
— Od jak dawna?
— Od początku. Odeco skontaktowało się ze mną, kiedy uruchamialiśmy projekt punktu zerowego. Chakraborty był nadzwyczaj bezpośredni.
— To było cholernie ryzykowne. Gdyby Psy Kryszny się dowiedziały… Ray Power, energia z ludzką twarzą, staramy się nie niszczyć środowiska, i tak dalej?
— Nie widzę żadnej sprzeczności. To żywe istoty, rozumne istoty. Jesteśmy im winni opiekę. Niektórzy z bankierów grameen…
— Istoty. Powiedziałeś „istoty”.
— Tak, dokładnie. Wygląda, że są to trzy aeai trzeciej generacji, ale oczywiście ich subiektywne światy niekoniecznie pokrywają się ze sobą, choć pewne podprogramy mają wspólne. Odeco, jak sądzę, jest wspólnym kanałem dla co najmniej dwóch.
— Chakraborty nazwał to aeai Odeco Brahmą.
Ranjit Ray uśmiecha się lekko, porozumiewawczo.
— Spotkałeś się kiedyś z Brahmą?
— Vishram, a co by przyszło na takie spotkanie? Spotykałem się z facetami w garniturach, gadałem z twarzami przez telefon. Może były Brahmą, a może jego wcieleniami. W ogóle ma jakiś sens mówienie o „spotkaniu” z taką rozproszoną istotą?
— Powiedzieli kiedyś, czemu chcą finansować projekt punktu zerowego?
— Nie zrozumiesz tego. Ja tego nie rozumiem.
Błyskawica rozświetla na moment wnętrze sali kremacyjnej. Grzmot nadchodzi, ciężki i potężny; popiołem miotają dziwne wichry.
— Powiedz mi.
Dzwoni palmer Vishrama. Krzywi się ze złości. Wierni łypią groźnie na taki bluźnierczy wtręt w ich sanctum. Wysoki priorytet. Vishram przełącza się na sam głos. Gdy Marianna Fusco kończy mówić, wsuwa urządzonko do wewnętrznej kieszeni.
— Tato, musimy stąd iść. Ranjit Ray marszczy czoło.
— Nie rozumiem, co mówisz.
— Musimy natychmiast stąd uciekać. Tu nie jest bezpiecznie. Awadh opanował tamę Kunda Khadar. Nasi żołnierze się poddali. Nic już nie dzieli ich od Allahabadu. Mogą dotrzeć tam w dwadzieścia cztery godziny. Tato, jedziesz ze mną. Mam wolne miejsca w samolocie. Koniec tego wszystkiego, i to już. Jesteś zbyt ważnym człowiekiem z międzynarodową reputacją.
Vishram wstaje, wyciąga rękę do ojca.
— Nie, nigdzie nie idę, a mój własny syn nie będzie mi rozkazywał, jak jakiejś matce-wdowie. Podjąłem już decyzję, odszedłem i nigdzie nie wracam. Nie mogę wrócić; tamten Ranjit Ray już nie istnieje.
Zirytowany Vishram kręci głową.
— Tato.
— Nie. Nic mi się nie stanie. Ja nie mieszkam w tym napadniętym Bharacie, to inne państwo. Nie mogą mnie dotknąć. Idź już, idź, idź. — Odpycha jego kolana. — Masz dużo spraw, idź już. Nie może ci się nic stać. Będę się za ciebie modlić, będziesz bezpieczny. No, idź. — Ranjit Ray zamyka oczy.
— Wrócę…
— Nie znajdziesz mnie. Nie życzę sobie. Sam wiesz, co masz robić. — Gdy Vishram pochyla się pod okrwawioną belką, ojciec woła za nim: — Ale już miałem ci powiedzieć! Odeco, Brahma, aeai… czego ona szuka w naszym punkcie zerowym. Wyjścia. Gdzieś tam, we wszystkich tych splotach z teorii M-gwiazdy istnieje wszechświat, gdzie Brahma i podobne mu istoty mogą sobie żyć, swobodnie i bezpiecznie, i nigdy ich nie znajdziemy. I dlatego właśnie siedzę w tej świątyni: chcę zobaczyć, jaką minę będzie miała Kali, gdy skończy się jej epoka.
Gdy Vishram opuszcza świątynię, deszcz pada już nieprzerwanie. Marmur jest śliski od wody i popiołu. Wąskie uliczki wokół świątyni wciąż są pełne ludzi, ale klimat się zmienił. To już nie religijny zapał ani wspólna radość z deszczu padającego na wyschnięte miasto. Wieść o upokorzeniu pod Kunda Khadar się rozniosła, gali roją się od braminów, wdów w bieli, wyznawców Kali w czerwieni i młodych gniewnych w markowych dżinsach i bardzo świeżych koszulach. Zerkają w ekrany telewizyjne, wydzierają wydruki z drukarek, albo zbierają się wokół odbiorników radiowych w rikszach czy chłopaczków z kanałami informacyjnymi na palmerach. Zgiełk na ulicach się wzmaga, w miarę jak informacja przeobraża się w plotkę, w dezinformację, w slogany. Dzielni bharaccy dźawani są pokonani. Chwała Bharatu zwyciężona. Dywizje Awadhu jadą już obwodnicą Allahabadu. Weszli na świętą ziemię. Kto nas ocali? Kto nas pomści? Jivanjee Jivanjee Jivanjee! Karsewaccy wojownicy maszerują, by odrzucić najeźdźców falą własnej krwi. Shivaji zmyje hańbę Ranów.
— Gdzie twój ojciec?
Gdy Vishram wkłada buty, wokół niego lawirują rikszarze.
— On nie jedzie ze mną.
— Tak myślałem, że nie pojedzie, panie Ray. — Dziwnie brzmią te słowa w ustach Shastriego: „Panie Ray”.
— No to może ja zaproponuję, żebyśmy stąd zjeżdżali, bo czuję się tu bardzo biała, bardzo zachodnia i bardzo kobieca — mówi Marianna Fusco. Strome alejki są zdradziecko śliskie od spływającej wody. — Co to jest, że u was wszystko zawsze kończy się zamieszkami? — pyta.
Klimat ulicy jest ostry, nieprzyjemny, zaraźliwy. Między nadwieszającymi się nad zaułkiem budynkami Vishram widzi już tilt-jeta na plaży. A z tyłu — katastrofa; zgiełk głosów wzmaga się aż po panikę. Odwracając się, widzi blaszany wózek z samosami przewrócony na bok, ładunek pikantnych trójkącików rozsypany po całym gali, gorący olej ściekający po wąskich schodkach. Muśnięcie zapalonego gazowego palnika; ogień wypełnia całą uliczkę. Krzyki, wrzaski.
— No, chodź. — Vishram ujmuje Mariannę pod łokieć i pospiesznie sprowadza po schodkach.
Gdy nurkują na siedzenia za pilotem, ten już grzeje silniki. Shastri cofa się z ich strumienia, unosząc ręce w błogosławieństwie. Tilt-jet unosi się w ulewie, kiedy po schodkach leją się już ludzie, jak pędzące ku wodzie szczury, wymachując lathi, podnosząc kije i kamienie, żeby rzucać w obcego, w najeźdźcę. Na szczęście pilot jest już za wysoko. Odwraca samolot, Vishram widzi pożar jako plamę żaru, przelewającą się z budynku na budynek jak ciecz, niezrażoną padającym deszczem.
— Epoka Kali — szepcze.
Najgorszy wynik rzutu kośćmi, gdy pleni się ludzka niezgoda i zepsucie, gdy niebo się zamyka, gdy uszy bogów są głuche, entropia — maksymalna i nie ma żadnej wartej wspomnienia nadziei. Gdy ziemię niszczy ogień i woda, myśli Vishram, kiedy tilt-jet przechodzi do lotu poziomego, kiedy czas się zatrzymuje, a wszechświat rodzi się na nowo.
Przed podcieniem pada deszcz, jak kurtyna, a Lisa Durnau pije właśnie trzecią szklaneczkę ginu. Siedzi na wiklinowym fotelu na marmurowym krużganku. Oprócz niej jest tu tylko dwóch mężczyzn w tanich garniturach i sandałach. Popijają herbatę. Ze swojego miejsca obejmuje wzrokiem główną bramę i recepcję. Łoskot deszczu uderzającego w zmęczony kamień jest niewiarygodnie głośny. Niezła burza, nawet jak na standardy amerykańskiego Środkowego Wschodu. Błyskawice i w ogóle.
Znowu pusta. Kiwa na kelnera. Wszyscy są młodymi, nieśmiałymi Nepalczykami, przebranymi za Radźputów, w bharackim Varanasi. Nie ogarnia tego. Nie ogarnia większości rzeczy tu, na czarnej północy. Już zaczynała pojmować to piękne, cywilizowane południe z jego łagodną anarchią, kiedy wylądowała pośrodku kraju i miasta, gdzie ludzie wyglądają i ubierają się tak samo, lecz wszystko jest pod każdym względem inne.
Taksówkarz potraktował słowa „Amerykański konsulat” jako zaproszenie, by ją naciągnąć — obwiózł ją wokół ronda z wielką figurą Ganeśi pod śmiesznym kopulastym pawilonikiem i billboardem reklamującym Podniecająco żebrowane! Sztruksowe spodnie!
— Rondo Sarkhand! — woła taksówkarz. — Niebezpieczne płać ekstra. Płać ekstra.
Na każdej płaskiej powierzchni wymalowano sprejem swastyki. Lisa nie pamięta, w którą stronę jest ta słuszna, a w którą faszystowska, ale niepokój budzą obie.
Urzędnik konsularny Rhodes przejrzał jej akredytację.
— Do czego to właściwie panią uprawnia?
— Mam znaleźć pewnego człowieka.
— To nie jest dobry czas. Ambasada zaleca wyjazd wszystkim obywatelom USA. Nie możemy zagwarantować pani bezpieczeństwa. Tu mierzą w interesy Ameryki. Spalili Burger Kinga.
— Ekstra grillowane nad ogniem.
Wymknął mu się ledwo dostrzegalny, nerwowy uśmieszek. Uniósł brwi na widok Tabliczki. Lisa Durnau sama by je chętnie uniosła. Elegancko podał jej z powrotem dokumenty.
— Życzę powodzenia w pani misji, obojętne, co to za misja. Udzielimy wszelkiej możliwej pomocy. I cokolwiek by mówiono, to piękne miasto.
Lecz Lisie Varanasi, mimo neonów, wieżowców i podświetlanych śikar, wydało się miastem popiołu. Prochy na ulicach, w kapliczkach i świątyniach, na czołach świętych, na opływowych spojlerach i dachach maruti i fatfatów. Niebo barwy popiołu, ciemne i przynoszące falę miękkiej sadzy. Nawet z klimatyzacji w hotelu czuła osiadający jej na skórze tłusty, węglowodorowy popiół. Hotel Lulla był pięknym, starym muzułmańskim domem, z marmurowymi podłogami, balkonikami i schodami w niespodziewanych miejscach, ale w pokoju było brudnawo. A w barku pusto. Przez sedes przeciągnięty pasek papierowego ręcznika. Na wszystkich piętrach i balkonach było pełno ekip reporterskich. Przez wzgląd na dawne czasy zajrzała pod prysznic. W książce rezerwacji było oprócz Lulla jeszcze jedno nazwisko. Ajmer Rao. Tabliczka ściągnęła kadr z kamery w hallu, o kiepskiej rozdzielczości — ona. Laska z kosmosu. Niższa niż Lisa sobie wyobrażała. Szeroka w tyłku, ale może to takie ujęcie. Tylko co ona ma na czole?
Ajmer Rao. Pierwsze, co przyszło jej do głowy: ucieszyła się, że Lull z nią nie śpi. A oto i on sam. Szczuplejszy. Łagodniejsza twarz. Okropne, okropne ciuchy. Powiększająca się łysina, dla równowagi z tyłu dłuższe włosy. Pod każdym względem jakby wyłonił się z wirujących pikseli Tabernakulum.
Lisa patrzy na deszcz i czuje, że jest wściekła, że aż kipi od gniewu. Całe życie walczyła z ojcowską, kalwińską doktryną predestynacji, a teraz patrzy, jak na Varanasi spada monsun, i jest to wynik karmicznych sił liczących sobie siedem miliardów lat. Ona, Lull, ta dziewczyna z szerokim tyłkiem, wszystko to gra według scenariusza równie predestynacyjnego i fatalistycznego, jak odcinki Miasta i wsi. Jest zła, bo uświadamia sobie, że nigdy nie uciekła. Skomplikowane zachowania Alterre, jej przestrzeni umysłów Calabiego-Yaua, rozrabiających na monitorze automatów komórkowych, powstawały z prostych, nieugiętych zasad. Tak prostych, że możesz nigdy nie zauważyć, że tobą rządzą.
Wpalcowuje się do Alterre. Dla zabawy wprowadza swoje aktualne współrzędne GPS, skorygowane o dryf kontynentalny, włącza pełną propriocepcję i wkracza do piekła. Stoi na pobrużdżonej połaci czarnej lawy pożyłkowanej czerwonymi, żarzącymi się pęknięciami. Niebo skrzepło w dym rozjaśniany błyskawicami, spada na nią deszcz popiołu. Prawie dusi się siarką i dymem, pstryknięciem wyłącza wrażenia węchowe. Równina unosi się łagodnie ku szeregowi niskich stożków wypluwających grube, bystre strumienie magmy. Zza horyzontu nadlatują snopy iskier. Sięga wzrokiem na dwadzieścia kilometrów w każdą stronę i nigdzie nie dostrzega choćby odrobiny życia.
Spanikowana Lisa Durnau mruga i przenosi się z powrotem do deszczowego Varanasi. Serce jej wali, w głowie się kręci; całkiem jakby skręcić na skrzyżowaniu ulic i bez ostrzeżenia wpakować się na rumowisko po wieżach WTC. Czuje organiczny szok. Boi się uczynić gest, który przeniósłby ją tam z powrotem. Otwiera Alterre w trybie okienkowym. Komentarz mówi jej, że następuje erupcja Trapów Dekańskich.
Pół miliona kilometrów sześciennych lawy wylewa się z płaszcza Ziemi w miejscu, gdzie za sześćdziesiąt pięć milionów lat będzie wyspa Reunion. Wulkan Święta Helena, kiedy zatrząsł całym północno-zachodnim Pacyfikiem, wypluł z siebie jeden skromny kilometr sześcienny. Pół miliona takich świętych Helen. Rozstaw je równomiernie, a zalałyby stany Waszyngton i Oregon dwukilometrową warstwą płynnego bazaltu. Prawdziwe Trapy Dekańskie tworzyły warstwę dwa kilometry pod środkowozachodnimi Indiami, kiedy ten subkontynent pędził (w geologicznej skali) ku masywowi Azji na czołowe zderzenie, które wypiętrzyło największy łańcuch górski na Ziemi. Uwolnione wtedy CO2 przytłoczyło wszystkie istniejące mechanizmy wiązania węgla i spuściło kurtynę na koniec okresu kredowego. Życie na ziemi wiele razy stało na skraju przepaści. Alterre nie byłaby alternatywną ewolucją bez wywołujących masowe wymieranie mechanizmów w rodzaju wulkanizmu, wędrowania biegunów, zderzeń z ciałami niebieskimi. Pierwsza liga zabaw w Boga. Nie tym się jednak przeraziła, nie dekańskimi erupcjami. Chodzi o to, że na Ziemi powódź dekańskich bazaltów nigdy nie dotarła na Nizinę Hindustańską. W Alterre Varanasi pokrywa równia rozżarzonego bazaltu.
Wchodzi w tryb boskiego oka. Palec poczucia winy z dzieciństwa grozi jej, gdy koziołkuje wysoko nad Oceanem Indyjskim. Z prawdziwego kosmosu nigdy nie było tak ładnie widać. Europa to łańcuch wysp i półwyspów wzdłuż zachodniej krzywizny planety, Azja — płynąca na północ połać lądu. Północna Azja płonie. Chmury popiołów pokrywają pół kontynentu. Ognie rozświetlają nocną stronę ziemi. Lisa Durnau otwiera okienko z danymi. Wydaje cichy, nieartykułowany krzyk. Wybuchają też Trapy Syberyjskie.
Alterre umiera, uwięziona między pożarem głowy i talii. Dwutlenek tlenu ze skorupy, uwolniony przez pienisty, gazowany bazalt, utworzy wraz z węglem z płonących lasów potworną cieplarnię, podnosząc temperaturę atmosfery i oceanów na tyle, by wywołać eksplozję klatratu metanu: gigantyczne uwolnienie metanu uwięzionego głęboko pod wodą w lodowych klatkach. Oceany spienią się jak upuszczona puszka gazowanego napoju. Poziom tlenu spadnie, wzrośnie temperatura. Fotosynteza w oceanach ustanie. Morza zmienią się w zbiorniki pełne gnijącego planktonu.
Jedną katastrofę życie może przetrwać. Ziemia przetrwała zderzenie z Chicxulubem i wynikłe z tego dekańskie erupcje po drugiej stronie planety, co kosztowało dwadzieścia pięć procent wszystkich gatunków. Erupcja Trapów Syberyjskich dwieście pięćdziesiąt milionów lat temu zakończyła eksplozję życia w okresie permu, wybijając dziewięćdziesiąt pięć procent żyjących organizmów. Życie zachwiało się nad otchłanią i wróciło z powrotem. Jednakże dwie erupcje w tym samym czasie oznaczają koniec biologii na Ziemi.
Lisa Durnau patrzy, jak jej świat się rozpada.
To nie jest naturalne. To atak. Thomas Lull wbudował w Alterre sprawny system immunologiczny broniący jej przed nieuniknionymi próbami włamań. Żeby zaatakować od strony aeai zawiadujących systemami geofizycznymi, oceanologicznymi i klimatologicznymi, trzeba mieć dostęp do centralnej bazy. To musi być ktoś z wewnątrz.
Lisa Durnau wyskakuje z Alterre z powrotem na taras haweli w letniej ulewie. Dygocze. Raz w Londynie została napadnięta przy wyjściu ze stacji metra. Było to krótkie, nagłe i niezbyt brutalne, raczej szybkie i konkretne: pieniądze, karty, palmer, buty. Skończyło się, zanim dotarło do jej świadomości. Przeszła przez to z tępym przyzwoleniem, niemal naukową ciekawością. Dopiero potem uderzył strach, dygot, złość, oburzenie na to, co jej zrobiono, i na własną obojętność. Tutaj napadnięto na cały świat.
Zanim pomyśli, już zaczyna łączyć się ze swoim wydziałem. Potem machnięciem ręki przerywa, składa Tabliczkę, wsuwa ją z powrotem do kieszeni. Nie może dać się zdemaskować. Nie wie, co ma robić. I wtem go widzi: Thomas Lull pochyla się nad kontuarem recepcji, prosi o klucz, woda cieknie mu z przemoczonej hawajskiej koszuli, workowatych szortów i przylizanych włosów, tworząc na białym marmurze rozlewające się kałuże. On jej nie widzi. Dla niego jest po drugiej stronie planety, na wzgórzu w Kansas. Lisa Durnau zaczyna wołać go po nazwisku i wtedy dwaj faceci w tanich garniturach zrywają się i podchodzą do recepcji. Jeden pokazuje Lullowi coś w dłoni. Drugi kładzie mu stanowczo rękę na ramieniu. Lull wygląda na oszołomionego, zdezorientowanego. Potem pierwszy facet otwiera wielki, czarny parasol i we trójkę wychodzą pospiesznie przez nasiąknięty wodą ogród, do bramy, gdzie tymczasem podjechał, rozchlapując wodę, policyjny radiowóz.
Gra wygląda tak: zły policjant i zły policjant. Siedzisz w pokoju przesłuchań. Może to być cela, konfesjonał albo sala tortur, liczy się tylko, że nie słyszysz i nie widzisz, co się dzieje na zewnątrz. Wiesz tylko tyle, ile ci powiedzą gliniarze. I masz wspólnika w identycznym pomieszczeniu. Jesteście bowiem oskarżeni.
No więc trzymają cię w zielonym pokoju przesłuchań, pachnącym grubą warstwą farby i środkiem dezynfekcyjnym. „Widzisz, co za jeden z tego twojego wspólnika/kumpla/kochanka? Jak tylko puściliśmy taśmę, od razu wszystko wyśpiewał. I ciebie też wsypał”. I teraz musisz zdecydować. Może mówią prawdę. A może mącą ci w głowie, żebyś sam wsypał wspólnika. Nie wiesz i źli policjanci ci nie powiedzą. Bo są źli. A potem zostawiają cię, żebyś skruszał, nie dając ci nawet policyjnej kawy.
Widzisz to tak. Możesz iść w zaparte i twój wspólnik/kumpel/kochanek tak samo, i wypuszczają was obu. Brak dowodów. Albo zeznajecie obaj i policjanci okazują się wcale nie tacy źli, bo policjant niczego nie cierpi bardziej niż papierkowej roboty, a właśnie uniknęli masy tejże — więc będą domagać się kary w zawieszeniu. Albo możesz wszystkiemu zaprzeczyć, a twój wspólnik w sąsiedniej celi cię wsypie. On wychodzi, wszystko obciąża ciebie. Jakie jest dla ciebie najlepsze wyjście? Znajdujesz odpowiedź jeszcze zanim kroki oddalą się korytarzem. Walisz w drzwi. „Ej, halo, wracajcie, wszystko wam powiem”.
Ta gra to Dylemat Więźnia. Nie jest tak fajna jak blackjack czy „Dungeons and Dragons”, ale dla badaczy sztucznego życia stanowi narzędzie do badania zachowań złożonych układów. Rozegraj odpowiednio dużo partii, a ukażą się wszelkie ludzkie prawdy. Co dobre — na dłużej, co słabe — w krótkiej perspektywie. Nie rób drugiemu co tobie niemiło, a jeśli nie, to oko za oko, ząb za ząb. Thomas Lull milion razy grał w Dylemat Więźnia i całą masę innych gier z ograniczoną informacją. Ale grać naprawdę to zupełnie coś innego.
Pokój jest zielony i pachnie środkiem dezynfekcyjnym. A także pleśnią, starym moczem, gorącym ghi i wilgocią z koszul przemokniętych na deszczu glin. Ani to źli policjanci, ani dobrzy — po prostu policjanci, którzy woleliby wrócić do żon i dzieci. Jeden cały czas buja się na krześle i patrzy na Lulla z uniesionymi brwiami, jakby oczekiwał objawienia. Drugi bez przerwy ogląda sobie paznokcie i jakoś tak nerwowo wykrzywia usta, co kojarzy się Lullowi ze starymi filmami z Tomem Hanksem.
Rób co potrzeba, Lull. Nie bądź cwany, nie bądź chytry. Wydostań się stąd. Czuje w piersi narastającą duszność.
— Posłuchajcie. Już mówiłem żołnierzom. Przyjechałem razem z nią, ona ma rodzinę w Varanasi.
Bujacz pochyla się i pisze coś w hindi w notatniku na spirali. Bo rejestrator nie działa. Tak twierdzą. Tom Hanks znów robi ten swój tik z ustami. To też zaczyna Lullowi przeszkadzać. Więc może i to jest elementem gry.
— Jakimś dźawanom z prowincji może i to wystarczyło, ale tu jest Varanasi, sir.
— Nie rozumiem, co tu się, kurna, dzieje.
— Sir, bardzo prosta sprawa. Pana koleżanka zwróciła się z zapytaniem do państwowej bazy DNA. Standardowy skan bezpieczeństwa wykazał w jej czaszce pewne… nieprawidłowe struktury. Zatrzymała ją ochrona i przekazała nam.
— Cały czas te „nieprawidłowe struktury”, co to w ogóle znaczy, co to za „nieprawidłowe struktury”?
Tom Hanks znów ogląda paznokcie. Krzywi z niezadowoleniem usta.
— Teraz to już kwestia bezpieczeństwa narodowego.
— Jak, kurwa, u Franza Kafki.
Tom Hanks zerka na bujacza, który notuje nazwisko.
— To czeski pisarz — wyjaśnia Thomas Lull. — Nie żyje od stu lat. Próbowałem wyrazić się ironicznie.
— Sir, proszę nie wyrażać się ironicznie. To bardzo poważna sprawa.
Bujacz ostentacyjnie przekreśla nazwisko i odchyla się, by spojrzeć na Lulla z lepszej perspektywy. W pokoju bez okien jest niewiarygodnie gorąco. Dusi smród przemokniętego policjanta.
— Co pan wie o tej kobiecie?
— Poznałem ją na plażowym party w Thekkady, w Kerali. Wyciągnąłem ją z ataku astmy. Spodobała mi się, a że jechała na północ, pojechałem razem z nią.
Tom Hanks odgina róg leżącej na biurku teczki, udaje, że coś czyta.
— Sir, ona machnięciem ręki zatrzymała grupę awadhskich robotów przeciwzamieszkowych.
— To przestępstwo?
Bujacz opada w przód. Nogi krzesła łupią o wypastowaną betonową posadzkę.
— Dywizje powietrznodesantowe Awadhu właśnie opanowały tamę Kunda Khadar. Skapitulował cały garnizon. Może to i nie przestępstwo, ale zgodzi się pan, że zbieg okoliczności jest dość… niesamowity.
— Żarty sobie, kurwa, robicie? Myślicie, że ona ma coś z tym wspólnego?
— Nie robimy żartów, kiedy chodzi o bezpieczeństwo państwa — odpowiada Tom Hanks. — Wiem tylko, że pana towarzyszka włączyła alarmy, próbując się dostać do państwowej bazy DNA.
— Muszę wiedzieć, co to za nieprawidłowości.
Tom Hanks przenosi wzrok na bujacza.
— Wiecie, kim ja jestem?
— Profesor Thomas Lull.
— Nie wydaje wam się, że jestem w stanie lepiej niż wy sformułować jakąś hipotezę? Gdybym tylko wiedział, o czym mowa?
Bujacz naradza się krótkim, warkliwym hindi z Tomem Hanksem. Thomas Lull nie może dojść, który jest przełożonym którego.
— No dobrze, sir. Jak pan wie, jesteśmy w stanie zwiększonej czujności, z uwagi na napięte stosunki z naszym sąsiadem, Awadhem. To logiczne, że próbujemy się bronić także przed cyberwojną. Dlatego we wrażliwych lokalizacjach zainstalowaliśmy szereg czujników do wykrywania powolnych pocisków, prób infiltracji, agentów i tak dalej. Kradzieże tożsamości to znana metoda tajnych agentów, więc archiwum było standardowo wyposażone w urządzenia do monitorowania. Skanery w archiwum DNA wykryły w czaszce tej kobiety struktury podobne do białkowych układów komputerowych.
Lull nie ma już pojęcia, co jest grą, co prawdą, a co wykracza poza jedno i drugie. Myśli o szoku, w jaki wprawił Aj w pociągu, ujawniając, że jej życie składa się z kłamstw. Odwzajemniła mu się dziesięciokrotnie.
Tom Hanks podsuwa Lullowi palmera. Nie chce patrzeć, nie chce widzieć zagnieżdżonego w Aj obcego, lecz policjant podtyka mu urządzenie pod nos. To poskładane ze skanów USG niby-prześwietlenie głowy w pseudokolorze. Jej przepiękna czaszka jest bladoniebieska. Kule oczu, splątane pnącza nerwu wzrokowego, widmowe przestrzenie zatok, naczynia krwionośne są szare na ciemnoszarym tle. Aj jest duchem samego siebie, a jej mózg najbardziej ze wszystkiego — zjawa samoświadomości mieszkająca w plątaninie włókien. Lecz w tym duchu jest jeszcze jeden duch — rysujące się łukami pod pokrywą czaszki pasma i rzędy nanoukładów. Tilaka to ciemna bramka wejściowa na czole, jak darwaz w meczecie. Od niej łańcuchy i sieci białkowego okablowania wiją się poprzez płaty czołowe, przez bruzdę Rolanda ku spoidłu wielkiemu, owijając ciasno ośrodki układu limbicznego, wchodząc głęboko w rdzeń przedłużony i jednocześnie obudowując białkowymi procesorami płat potyliczny. Mózg Aj jest zakuty w układy.
— Kalki — szepcze i w pokoju zapada ciemność. Kompletny brak światła. Ani lampki, ani awaryjnych światełek, nic. Thomas Lull wyszarpuje palmera z kieszeni. W korytarzu rozlegają się jakieś wrzaski w hindi, coraz głośniejsze.
— Profesorze Lull, proszę się nie ruszać! — Głos Toma Hanksa drży od paniki. — Dla własnego bezpieczeństwa: proszę zostać na miejscu, ja sprawdzę co się stało.
Głosy na korytarzu jeszcze się wzmagają. Trzask, błysk; bujacz zapala zapałkę. Trzy twarze w bąblu światła i znów mrok. Thomas Lull porusza się szybko. Jego palce wymacują slot na kartę pamięci z boku policyjnego palmera i ją otwierają. Trzask, cofa ręce, znów światło. Tom Hanks stoi przy drzwiach. Zgiełk głosów przeszedł w urywane wołania i odpowiedzi. Gdy zapałka dogasa, Lullowi wydaje się, że widzi pod drzwiami pulsującą linię światła, niesioną przez kogoś latarkę. Wysuwa kartę pamięci. Kolejny błysk zapałki. Drzwi są teraz otwarte, Tom Hanks rozmawia z niewidocznym funkcjonariuszem w korytarzu.
— Co jest, atakują Varanasi?! — woła Thomas Lull. Cokolwiek, aby zasiać niepewność.
Zapałka się wypala. Thomas Lull wydłubuje kartę pamięci z własnego palmera. Parę zręcznych ruchów i są zamienione.
Na obrazie wnętrza Aj mignęło mu jeszcze parę innych duchów, duchów, które mogłyby potwierdzić jego podejrzenia: podejrzenia, co jej zrobiono i dlaczego.
— Pana przyjaciółka uciekła — mówi Tom Hanks, celując latarką w twarz Thomasa Lulla. Jego ręce, wciąż w cieniu, zamykają zaślepkę.
— Jak jej się to udało?
— Myślałem, że może pan mi powie.
— Przecież przez cały czas siedziałem z wami.
— Padły wszystkie systemy — stwierdza Tom Hanks. Usta pracują na dwie zmiany. — Nie wiemy, jak rozległa jest awaria, ale przynajmniej jedna dzielnica.
— I tak sobie po prostu wyszła.
— Tak — mówi policjant. — Chyba rozumie pan, że zatrzymamy pana do dalszych wyjaśnień. — Następuje salwa hindi do bujacza, który wstaje i zamyka drzwi.
Thomas Lull słyszy, jak przeskakuje staroświecka zasuwa.
— Ej! — krzyczy w ciemność.
Myśli faceta w średnim wieku zamkniętego w ciemnym pokoju przesłuchań. Podejrzenia, kalkulacje, spekulacje rozdymają się do wymiarów pokoju, olbrzymy strachu i szoku cisną go, wypierając powietrze z płuc. Nos do oddychania, usta do gadania. Mózg do mrocznych fantazji. Kalki. Ona jest Kalkim, ostatnim awatarem. Potrzebny mu tylko dowód, który mignął mu na obrazie ze skanera.
Po bezmiarze oczekiwania, które według zegara trwało zaledwie dziesięć minut, zapalają się światła. Otwierają się drzwi. Tom Hanks cofa się i przepuszcza czarnego mężczyznę w mokrym od deszczu płaszczu, od razu ujawniającym jego narodowość i zawód.
— Pan profesor Thomas Lull?
Lull kiwa głową.
— Jestem Peter Paul Rhodes z konsulatu Stanów Zjednoczonych. Proszę ze mną.
Wyciąga dłoń. Thomas Lull ujmuje ją z wahaniem.
— O co chodzi?
— Sir, bharacki Departament Sprawiedliwości wydaje pana pod moją opiekę, ponieważ posiada pan status dyplomatyczny naszego Departamentu Spraw Zagranicznych.
— Spraw Zagranicznych? — Thomas Lull wie, jak głupio brzmi: jak złamany na przesłuchaniu drobny złodziejaszek. — Senator Joe O'Malley wie, że siedzę w Bharacie na komisariacie, i mnie stąd wyciąga?
— Dokładnie. Wszystko panu wyjaśnimy. Proszę ze mną.
Thomas Lull chwyta dłoń, ale drugą chowa palmera do kieszeni. Tom Hanks odprowadza ich korytarzem. W dyżurce siedzi pełno policjantów i jedna kobieta. Wstaje z drewnianej ławki. U stóp ma kałużę deszczówki. Ubranie mokre, twarz lśni od wilgoci, jest chudsza i starsza, ale poznaje ją natychmiast — to już stuprocentowy obłęd.
— L. Durnau?
Osiem i pół tysiąca rupii wystarcza, żeby przekupić ćowkidara. Szczupłymi palcami liczy banknoty, podczas gdy Najia Askarzadah kapie wodą na marmury i szkło foyer Indiapendent. Potem przeciąga przez czytnik swoją uniwersalną kartą i gestem namaste odprowadza ich przez szklane barierki.
— Nie uwierzyłem, że to ty, Taldźi — woła za nimi, wciskając do kieszeni na piersi liberii ze stójką zwitek banknotów Najii. — Czego to teraz nie da się zrobić na zdjęciu.
— Wiesz, strzelali do mnie — odpowiada Tal, gdy kierują się ku windom.
W filmach to nigdy tak nie wygląda, myśli Najia Askarzadah, gdy szklana winda opada w dół jak świetlna perła. Powinni przebijać się tu megasiłą ognia i pokazanymi w zwolnionym tempie kopnięciami z wyskoku, rodem ze sztuk walki. Piękna bohaterka nie powinna być zmuszona dzwonić do rodziców w Szwecji, żeby przelali jej pieniądze na łapówkę. Jak dotąd najszybszą akcją było przeliczanie przez stróża Pandego hojnego bakszyszu. Ale to taka śmieszna, drobna intryga — raczej Bollywood niż Hollywood.
Szklane ściany skrzydła metaserialu spływają deszczem. Zaczął się, kiedy taksówka, w której ukrywali się przez cały dzień, zajechała przed Indiapendent Productions. Parking był istnym basti z ceglano-kartonowych bud, pełnym grupek wiernych fanów telenoweli tulących się do siebie pod foliowymi płachtami.
— Zawsze przychodzą, jak jest jakiś ślub — powiedziało Tal. — To jak religia. Lal Darfan nigdy nie zawodzi. Dział PR mówi, że przypisuje mu się dwadzieścioro cudownych narodzin.
Tal pogania Najię przez rzędy ciemnych stanowisk roboczych do najdalszego biurka. Przysuwa dwa krzesła, loguje się — „cóż, baba, tego się nie przeskoczy” — rozkłada dookólny ekran i lądują w Brahmpurze, tytułowym Mieście podbijającej świat telenoweli Indiapendent Productions.
Tal prowadzi ją wirem przez ulice i gali, ghaty i centra handlowe tego wirtualnego miasta. Najia jest oszołomiona. Miasto odrobione co do najmniejszego szczegółu, włącznie z plakatami reklamowymi i rojącymi się fatfatami. W Brahmpurze, jak w Varanasi, jest wieczór i pada deszcz: do tego wyimaginowanego miasta też dotarł monsun. Najia jest zbyt dumna, by kiedykolwiek obejrzeć w całości odcinek Miasta i wsi, lecz nawet jako nowicjuszka uświadamia sobie, że to miasto-iluzja ma całe dzielnice, w których nigdy nie toczy się akcja, a jednak zostały pieczołowicie zbudowane i zajmują eksabajty pamięci i masę mocy obliczeniowej tylko po to, by reszta trzymała się kupy. Tal unosi dłonie i z lotu dżinna stają jak wryci przed fasadą zrujnowanego nadrzecznego haweli. Ma wrażenie, że mogłaby dotknąć dłonią łuszczących się stiuków. Kolejna mudra i przenikają przez ściany do głównego hallu haweli rodu Najiadwala.
— Wow — mówi Najia. Widzi nawet pęknięcia na niskich, skórzanych sofach.
— Eee, to nie jest prawdziwy Brahmpur — mówi Tal. Kolejny elegancki gest i czas, rozmazując się, rusza naprzód. — No, oczywiście obsada myśli, że tak, ale my mówimy na to „Brahmpur B”. To metamiasto, w którym toczy się akcja metaserialu. Teraz przewijam do przodu do ślubu Chawli i Najiadwala. Masz pod ręką to wideo?
Najia jest oszołomiona widmami przyszłych intryg fabularnych przeskakującymi w mignięciach przez nieruchome pomieszczenie. Dzień i noc zlewają się stroboskopowo przed jej oczami. Tal zgina dłoń w szpon, skręca ją, czas zwalnia do migotania dni i nocy. Teraz widać ludzi, pędzących przez eleganckie, chłodne, marmurowe foyer. Tal spowalnia czas jeszcze bardziej, hall nagle rozjaśniają kolorowe draperie. Naciska powietrze otwartą dłonią, czas staje.
— Dawaj, dawaj. — Niecierpliwie pstryka palcami.
Najia wręcza mu palmera. Nie odrywając wzroku od ekranu, ściąga z niego dane. Pośrodku hallu otwiera się dziura, zaraz wypełnia ją N.K. Jivanjee. Delikatnymi ruchami palców Tal przesuwa obraz w przód, dopasowując go do tła, potem cofa dłoń, obrysowuje ramką ścianę z udrapowaną tkaniną, wydziera ją ze świata N.K. Jivanjeego i wrzuca do fałszywego Brahmpuru. Nawet Najia Askarzadah widzi, że pasuje.
— To jest mniej więcej za sześć miesięcy na osi czasowej metaserialu — mówi Tal, pozwalając punktowi widzenia wędrować po pokoju, omiatając zamarłych gości weselnych w kosztownych strojach i simulacra reporterów plotkarskich magazynów z prawdziwego świata wbitych w tekstury swoich najlepszych garniturów, czekających na przybycie nieprawdziwego pana młodego na białym koniu. — Istnieją w kilku ramach czasowych jednocześnie.
Najia wspomina fantastyczny słoniowy pawilon Lala Darfana unoszący się nad Himalajami. „Czy możemy ufać w to, co zdaje się nam, że pamiętamy?”. Wydawało jej się, że to, o czym z nim dyskutuje, to już niezła sofistyka, lecz Tal gra w jeszcze bardziej wyrafinowaną grę, w meta-metagrę. Najia wspomina pradawną bajkę z dzieciństwa, którą opowiedziała jej niania w zimową noc, niepokojącą, jak to potrafią tylko te naprawdę niesamowite; że bajkowe światy są zagnieżdżone jeden w drugim jak matrioszki, ale każdy następny jest o wiele większy niż ten, w którym jest zawarty, a do tego w samym środku trzeba się przeciskać przez drzwiczki mniejsze niż ziarenko gorczycy, za to wewnątrz są całe wszechświaty.
— Są oskryptowani szczegółowo na jakieś osiem miesięcy do przodu. Nie ma pogody, aeai przewiduje ją na dwadzieścia cztery godziny naprzód i dokłada na końcu. Do czasu, gdy scenariusz wchodzi w czas rzeczywisty, pamięć jest już utrwalona i żadne z nich nie pamięta, że kiedyś było inaczej. Jest też aeai, która dokłada gupśap, wyniki meczów i inne takie. Główne postacie są o wiele dalej na swoich osiach czasowych niż drugoplanowe, pracujemy więc na kilku płaszczyznach czasowych naraz. Prawidłowo mówiąc, ich wektory czasowe odchylają się od naszego o pewien kąt.
— Trochę dziwnie.
— Podoba mi się, jak jest dziwnie. Ale co innego: nikt spoza Indiapendent nie ma do tego dostępu.
— Satnam?
Tal marszczy brwi.
— Myślałom, że nawet nie umie tego obsługiwać. Dobra, zaraz. Wejdziemy w pełną propę. Podłączę ci tu hoeka.
Zakłada swojego, z inteligentnego plastiku otulającego czule krzywiznę czaszki, potem dopasowuje Najii drugiego. Palce ma bardzo zręczne i bardzo delikatne. Gdyby nie włamywała się właśnie do zabezpieczonego systemu z Najbardziej Poszukiwanym Neurkiem, które być może właśnie obaliło rząd, i które dopiero co uratowała dziś rano, na dworcu, przed mordercą, mogłaby nawet zamruczeć.
— Wejdę do logów. Może być trochę dezorientujące.
Najia omal nie przewraca się w tył z krzesłem. Spada w środek olbrzymiej sfery wypełnionej kreseczkami zapisów, a wszystko to jest nałożone na ciemną salę, łuk ekranu i deszcz lejący się po grubym, niebieskim szkle. Jest w centrum galaktyki danych; gdziekolwiek spojrzy, w dal ciągnie się strumień kodów. Tal przesuwa dłonie, sfera wiruje, linie adresowe rozmazują się jej w oczach, jakby na dane działał efekt Dopplera. Kręci się jej w głowie, chwiejnie łapie za poręcze krzesła.
— O rany.
— Przyzwyczaisz się. Jeśli ktoś grzebał w moim wspaniałym ślubie, zostawił w rejestrze ślad, właśnie tego szukam. Najnowsze wpisy są pośrodku, starsze schodzą dalej. O — mówi Tal.
Kody rozmazują się jak gwiazdy przy przejściu w nadświetlną. Najia Askarzadah jest pewna, że czuje wiatr danych we włosach. Wypada z cyberloru, zatrzymując się bez bezwładności przy zielonym fragmencie zapisu. Kula świecących się wskaźników do plików wygląda na niezmienioną. Wszędzie środek, nigdzie obrzeża. Jak we wszechświecie. Tal łapie zapis.
— O, to dopiero jest dziwne.
— I podoba ci się? — pyta Najia.
— Istotnie, to mi się wcale nie podoba. Ktoś grzebał w plikach moich projektów, ale to nie żaden znajomy kod. Bo nie wygląda na coś z zewnątrz.
— Jakiś inny kawałek softu przegląda twoje pliki?
— Bardziej, jakby aktorzy modyfikowali własne scenariusze. Wchodzę. Jeśli ci się kręci w głowie, zamknij oczy.
Nie zamyka i żołądek się jej wywraca, gdy otaczający ją świat powoli falujących zapisów szarpie, przybliża się i zakrzywia. Tal przeskakuje w nadprzestrzeni od skupiska do skupiska kodów.
— Bardzo, bardzo dziwne. To faktycznie robota kogoś z wewnątrz, ale nikogo z obsady. Zobacz. Widzisz? — Tal łapie naręcze kodów, układa je na siatce w przestrzeni. — Wszystkie te elementy są wspólne. Żeby oszczędzić na pamięci, wielu niskopoziomowych aktorów aeai jest podaplikacjami tych wyższych. Anita Mahapatra zawiera także Narindera Rao, panią Devgan, begum Vorę, a oni z kolei po jakieś pięćdziesiąt czerwonych koszul.
— Czerwonych koszul?
— Jednorazowych statystów. To chyba amerykański termin. Tu jest lista ostatnich wejść do systemu projektowania scenografii. Widzisz? Ktoś zagląda do moich projektów regularnie od osiemnastu miesięcy. Ale niesamowite jest coś innego: te wszystkie powtarzające się sekcje kodu wskazują na aktora jeszcze wyższego poziomu, takiego, który zawiera w sobie Lala Darfana, Aparnę Chawlę i Ajay Najiadwalę. Całkiem jakby chodziło tam coś jeszcze, czego nie widać, bo jest za duże.
W kremowym domku nad wodą był atlas wielkości małego dziecka. W zimowe wieczory, kiedy zatoczka zamarzała, ośmioletnia Najia z trudem ściągała go z półki, rozkładała na podłodze i zatracała się w innych klimatach. Grywała z matką i ojcem w taką grę, w której wybierali na mapie jakieś słowo i ścigali się, kto pierwszy wskaże je palcem. Szybko sobie uświadomiła, że najłatwiej wygrać, wybierając coś wielkiego i oczywistego. Oko wypatrujące miasteczek, wsi i stacyjek na Mato Grosso mogło nie zauważyć rozciągniętego na mapie napisu BRAZYLIA, wypisanego bladoszarymi literami wielkości jej kciuka. Ukrywającego się na widoku pomiędzy drobnymi literkami.
Najia wymruguje się ze spiralnego tańca kodów i wskaźników plików z powrotem do ciemnego biura. Jest uwięziona w sześcianie deszczu. Główny scenariusz, który sam się pisze? Telenowela jak siedem milionów indyjskich bogów, awatary i emanacje schodzące na coraz niższe poziomy boskości od Brahmana, Ostatecznego i Jedynego?
Potem widzi, jak Tal cofa się od komputera, z ustami otwartymi w przestrachu, uniesioną dłonią w geście obrony przed złym okiem. W tej samej perspektywie widzi także Pandego w jego mundurze ze stójką i żółtym turbanie — wbiega, podrygując, do pomieszczenia.
Tal:
— To niemożliwe…
Pande:
— Państwo państwo chodźcie szybko, premier właśnie…
Wtem hoek Najii Askarzadah przeskakuje w pełną propę — odlatuje od Tala, Pandego, Indiapendentu w monsunie, do świetlistego, podniebnego miejsca, udrapowanej w jedwabie konstrukcji między chmurami. Już ją w to miejsce zapraszano. To napowietrzna słoniowa hauda Lala Darfana, żeglująca na skraju Himalajów. Jednakże na tronie z poduszek przed nią nie zasiada Lal Darfan. To N.K. Jivanjee.
Yogendra wpływa łódką między płonące świeczkami dije. Monsun wzburza Ganges, ale delikatne łódeczki z liści mango dalej podskakują na rozfalowanej wodzie. Shiv siedzi po turecku pod plastikową płachtą, trzymając się nadburci i próbując wyczuć równowagę. Modli się, żeby nie musiał skakać. Zerka w tył na Yogendrę kucającego na rufie, z dłonią pewnie trzymającą rumpel alkoholowego silnika; rozgląda się po rzece. Na skórze ma paciorki deszczu, spływające mu z włosów po twarzy; ubranie lepi się do ciała. Shivowi przypominają się szczury, które widział, pływające w otwartych ulicznych rynsztokach. Jednakże perły owinięte wokół szyi Yogendry lśnią.
— Pompuj, pompuj — rozkazuje Yogendra.
Shiv pochyla się ku pompce zęzowej. Deszcz napełnia małą, poręczną amerykańską sportową łódkę, z obrazkiem na dziobie rodem z Północnego Zachodu, znad oceanu — choć Shiv wolałby w tym miejscu widzieć Oko Śiwy — szybciej niż wyrabia się ręczna pompka. Nie ma ochoty przyglądać się dokładnie tej arytmetyce. Nie umie pływać. Godny radźi kontakt z wodą to płytszy koniec basenu, między dziewczynami i pływającymi tacami z drinkami.
Aby tylko dotrzeć do Chunaru.
— Lądujecie gdzieś tutaj. — Anand rozłożył na stoliku do kawy kartki A4 z wysokorozdzielczymi wydrukami mapy okręgu Chunar. Kawa z haszem gotowała się powolutku na palniku. Puknął w mapę palcem. — Miasto Chunar jest jakieś pięć kilometrów na północ. Na określenie „miasto” zasłużyło sobie tylko dlatego, że ma most przez Ganges. Bo poza tym to wiejskie zadupie, gdzie posuwają krowy i połowa mieszkańców to kazirodcy. Jedyna ciekawa rzecz to stary fort. Proszę, tu są wydruki. — Rozdał talię błyszczących odbitek.
Shiv przejrzał je. Historia Gangesu to historia właśnie takich fortów jak ten w Chunarze — wyrosłych z historycznej konieczności na cyplach i wzgórzach nad zakrętami rzeki i wabiących ku sobie władzę, dynastie, intrygi, uwięzienia, oblężenia, ataki. A teraz ostatni taki atak. Zatrzymał się przy widokach ze środka, zrujnowanej mogolsko-brytyjskiej architekturze duszącej się pod zadaszeniami z włókna węglowego, w słońcu białymi jak sól.
— Ramanandacharya to cipa, twardziel na pokaz, ale jedyny w tej dziurze. Oprócz sundarbanu ma jeszcze call centre. Chcesz wejść do komputera męża, zobaczyć co kombinuje, albo wymazać się z kredytowej czarnej listy, to złamią to dla ciebie na poczekaniu. I każdy adiwasi jest lojalny wobec wodza. Czyli wchodzisz, załatwiasz sprawę i spadasz, nie czekasz na podziękowania i buziaczki. A teraz: do obrony mają…
Łoskot samolotów rozlega się tak nisko i jest taki głośny, że Shiv zakrywa uszy. Yogendra stoi na rufie, wodzi wzrokiem za ich światełkami; cztery wojskowe tilt-jety w ciasnym szyku. Shiv widzi, jak jego zęby lśnią w światłach miasta.
— Pompuj, pompuj!
Macha wajchą skrzypiącej pompki, patrzy na kałuże wody gromadzącej się wokół zaklejonych w folię pakunków. Lepiej byłoby wyrzucić tę bezmyślną maszynkę za burtę i zacząć czerpać rękami. Ci Amerykanie i ich maszynki! Na każdą okazję jakieś ustrojstwo. Nauczcie się, że ludzie są lepsi i tańsi. Można ich karać i się uczą.
Grzmot przemieszcza się na zachód. Tuż po nim deszcz uderza ze zdwojoną siłą. Na lewym brzegu gazowe pochodnie fabryk ustępują miejsca piaskowcowemu cielsku fortu Ramnagar, monumentalnego, podświetlonego reflektorami uzurpatora. Yogendra przeprowadza łódź pod mostem pontonowym, nawet wśród ulewy będącym ostrzem hałasu. Shiv patrzy na Ramnagar, tarasy i pawilony wznoszące się za czerwonymi murami stojącymi w wodzie. Stój sobie, stój, myśli Shiv. Poczekaj, aż będę wracał, po tym, jak wziąłem twoją siostrę w górze rzeki. Zobaczymy, czy będziesz taki dumny i bojowy z tymi murami i wieżami. Zadanie godne radźi — szturm na zamek. Nie przez oblężenie, nie na czele tysiąca słoni, ale inteligencją i stylem. Shiv Faraji, bohater filmów akcji.
Teraz zwinna łódka zbliża się do nowego mostu. Yogendra wynajduje miejsce pozbawione nurtu i puszcza się nim. Ciężarówka spadła z szosy i utkwiła na mieliźnie, jak wystający pień ozdobnie pogiętego metalu, ledwie przypominający samochód. Woda wciąż pachnie alkopaliwem. A ponad smrodem rzeki perfumy: Shiv unosi głowę, czując mdlący aromat aksamitek. Zapach to klucz do pamięci; w nagłym przebłysku uświadamia sobie, gdzie czuł go poprzednio; grube opony terenowego mercedesa miażdżące płatki, gdy wjeżdżał tu pod górę. Aksamitki maskujące obracające się w wodzie zwłoki, napuchłego trupa. Wrzucił go do Gangi, tu, gdzie teraz płynie. Powtórzył podróż tego ciała, z dala od światła mokśi.
— Ej! — Yogendra wyciąga z ucha słuchawkę palmera i pokazuje Shivowi. — Daj na Radio Kashi.
Shiv wybiera stację. Podekscytowani spikerzy przekrzykują się nawzajem, mówią coś o żołnierzach, atakach powietrznych, maszynach bojowych. Kunda Khadar. Awadhczycy odbili Kunda Khadar. Awadhczycy wdarli się na świętą ziemię Bharatu. Awadh niedługo zajmie Allahabad, święty Allahabad, miasto Kumbhameli. Żołnierze Sajidy Rany uciekają przed nimi jak myszy z palonego ścierniska. Wychwalani dźawani Sajidy Rany rzucili broń i unieśli ręce. Plan Sajidy Rany sprowadził na Bharat katastrofę. Sajida Rana zawiodła Bharat, okryła go hańbą, rzuciła na kolana. Co zrobi teraz Sajida Rana?
Shiv wyłącza radio.
— A co to nas obchodzi? — mówi do Yogendry. — Słonie walczą, a szczury zajmują się swoimi sprawami.
Chłopak kręci głową i dodaje gazu. Łódka unosi dziób i prze w górę rzeki przez ścianę deszczu.
— Dobry sprzęt. Nie najlepszy, ale dobry. Pokażę ci po kolei. Paralizatory plazmowe. Wiesz, jak działają? To proste. Tu ręka, żółty guzik. Celujesz i strzelasz, tyle. Nie trzeba nawet specjalnie celować, na tym polega ich urok, dlatego będą twoją podstawową bronią. W zbiorniku jest gaz na dwanaście strzałów. Macie każdy po pięć, powinno wystarczyć. Jak się skończą, to je wyrzucasz, są do niczego. Zatrzymają maszyny, ale najlepsze są przeciwko celom biologicznym. Nasz przyjaciel Ramanandacharya ma świra na punkcie techniki, i to jest jego fatalna słabość, ale trochę mięsa tam trzyma, do seksu i do noszenia broni. Lubi kobiety. Bardzo. Ma jakiś taki bondowski odpał, tak mówi Mukherjee. No rozumiesz, widziałeś ten zamek? Nie wiem, czy są w takich obcisłych czerwonych kombinezonach, ale parę może trzeba będzie potraktować prądem, tak dla nauczki, nie? A każdy chłopek to jego lojalny sługa. I jest jeszcze paru prawdziwych gości z bronią. Mukherjee mówi, że znają też sztuki walki. Ale jest na nich jeden sposób — nie dać im podejść za blisko. Myślisz, że one są w czerwonych kombinezonach? Może zrobisz dla mnie parę zdjęć? Paralizatory — na mięso. Na maszyny potrzebne jest coś, co wymiata cały obszar. Te cukiereczki. Granaty EMP. Super są. Jakby polewać skorpiony benzyną. Tylko uważaj, żeby nie mieć wtedy wpiętego hoeka, ani w ogóle niczego, bo ogłuchniesz i oślepniesz. I uważaj przy tym sofcie. Nie muszę ci mówić, że to sfajczy każdy sprzęt. Dobra, a teraz suddhawasa, gdzie trzyma te swoje deszyfratory. Zrobił ją ze starej świątyni Śiwy na terenie posiadłości. O, tu jest na mapie. Całość nie będzie bardzo duża, może tylko parę giga, ale lepiej nie wysyłaj jej pocztą. Zmieści się spokojnie na palmera. Tylko ostrożnie przy niej z EMP-ami, dobra? Masz nazwę pliku i klucz kwantowy, więc powinno ci się udać wyciągnąć to z suddhawasy. Po co to naszemu kochanemu N.K. Jivanjeemu, nie mam pojęcia, ale my nie pytamy. W każdym razie nie Nathowie. No i powrót, to zawsze kawałek, gdzie plan jest trochę niedorobiony. Trochę trzeba będzie kombinować na bieżąco. Ale to nie znaczy, że nie ma żadnej nadrzędnej strategii. Chodzi o to, żeby nie tracić czasu. Wchodzisz, załatwiasz ich, zabierasz to coś, uciekasz i niech cię nic nie rozprasza. Bo od tego się ginie. Uciekasz i nie zatrzymujesz się dla nikogo i niczego, a już zwłaszcza dla żadnego wiejskiego chłopka. Wracasz do łodzi, wracasz tutaj i jesteś wolnym człowiekiem, a ja cię witam jak boga i przyjaciela. Skąd ja to wszystko wiem? A co ja robię cały dzień, jak myślisz? Gram w strzelanki i skradanki i oglądam tonami filmy. No bo skąd ludzie wiedzą takie rzeczy?
Półtorej godziny później, w miarę parcia w górę rzeki monsun słabnie z ulewy do równomiernego deszczu. Gdy rytm bębnienia w plastik się zmienia, Shiv unosi wzrok znad gry „Commando Attack” na palmerze. To byłaby dopiero ironia nad ironie, gdyby po trzech latach suszy i wojnie o wodę, toczonej pośród ulewy, zbawczy monsun zużył się w jedną noc.
Za Ramnagarem rzeka jest ciemniejsza niż noc. Yogendra steruje na wyczucie prądu i współrzędne GPS mielizn. Shiv nieraz czuje zgrzytanie piasku o dno. Mielizny tworzą się i znikają szybciej niż nadążają za nimi satelity, kreślące mapy z wysokości dziesięciu tysięcy metrów. Łódka się przechyla — to Yogendra wykonuje ostry ruch rumplem. Wbija się dziobem w brzeg. Yogendra nurkuje pod daszek i zeskakuje.
— No, idziemy, idziemy.
Miękki piasek brzegu pod stopami zapada się i odpływa z nurtem. Ciemność jest nieprzenikniona. Shiv musi przypominać sobie, że znajduje się zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów od swojego klubu i barmana. Grupka świateł na południu to Chunar. W niezwykłej wiejskiej ciszy słyszy ruch na moście pontonowym i nieustające sapanie stacji uzdatniania wody w dole rzeki. Gdzieś daleko ujadają zdziczałe psy i szakale. Shiv zbroi się w pośpiechu. Rozdziela miny paraliżujące między siebie i Yogendrę, ale piloty zostawia sobie. Nazwę pliku i klucz Haymana Dane'a ma w palmerze tego grubasa, zawieszonym na szyi.
Shiv szykuje się do bitwy pomiędzy poszatkowanymi kolczastym żywopłotem polami chunarskiej soczewicy. To szaleństwo. Zginie tutaj, na tych polach, wśród tych kości.
— No, dobra — mówi z ciężkim westchnieniem. — Wytaczamy je.
Razem z Yogendrą taszczą na piasek dwa wielkie, ściśle opakowane prostopadłościany. Przez folię odciskają się jakieś żebra i dźwigary, krzywizny i wypukłości. Yogendra błyska długim ostrzem.
— Co to jest? — pyta Shiv.
Yogendra pokazuje mu nóż, obracając go, żeby zalśnił w światłach dalekiego miasta. Jest długości przedramienia, zębaty, zakrzywiony na końcu, okuty. Dwoma zręcznymi cięciami przepoławia plastikowe powłoki i wsuwa ostrze z powrotem do pochwy, przy samej skórze. W folii leżą dwa nowiutkie, prosto z fabryki, lśniące chromem japońskie terenowe motocykle, zatankowane i gotowe do jazdy. Zapalają od pierwszego strzału. Shiv od razu wsiada, Yogendra prowadzi swój przez chwilę po piasku, badając, co potrafi. Potem Shiv kiwa nań głową, dodają gazu, silniki „Made in Yokohama” wiozą ich przez mokre pola soczewicy.
O jedenastej trzydzieści grupka parasoli wysuwa się spod werandy Rana Bhavan ku mercedesowi zaparkowanemu na żwirowym kręgu podjazdu. Mają nienaturalnie biały kolor i cisną się ku sobie jak falanga, tak że nie przedostaje się przez nie ani jedna kropla. Deszcz to już prawdziwy potop, grzmiąca, podtapiająca wszystko ulewa przetykana niewyraźnymi błyskawicami. Pośrodku zbitki kopulastych parasoli idzie pani premier Sajida Rana. Ma na sobie białe sari z zielonymi i pomarańczowymi akcentami. Dziś wieczorem czeka ją bardzo poważne wystąpienie. Chodzi o obronę jej kraju i jej autorytetu. W całym Varanasi spod gustownych rządowych bungalowów odjeżdżają identyczne mercedesy. Parasole cisną się do boku samochodu jak prosiaki do cycka czarnej maciory. Sajida Rana, bezpieczna i sucha, wślizguje się na tylne siedzenie. Instynktownie siada po lewej stronie. Po prawej powinien siedzieć Shaheen Badoor Khan i sypać analizami, radami, spostrzeżeniami. Kiedy drzwi się zamykają i samochód rusza w deszcz, czuje się samotna. Teraz widać, kim jest naprawdę: kobietą w średnim wieku z brzemieniem państwa na głowie. Parasole rozdzielają się i pędzą z powrotem pod osłonę głębokich werand Rana Bhavan.
Sajida Rana wertuje pospiesznie przygotowany briefing. Fakty są skąpe i powierzchowne. Szturm Awadhu był doskonały technicznie. Znakomity. Bezkrwawy. W wojskowych szkołach będą się o nim uczyć przez dziesięciolecia. Ich czołgi i piechota zmechanizowana są o dwadzieścia kilometrów od Allahabadu, systemy łączności i przeciwlotnicze pod stałym natarciem aeai, broniący tamy batalion — w rozsypce — już nad nią nie panuje, rozpaczliwie próbuje nawiązać łączność ze sztabem dywizji w Jaunpurze. A do tego pada. Sajida Rana przegrywa wojnę o wodę pośród deszczu. Ale przyszedł za późno. Jej kraj może umrzeć z pragnienia wśród potopu.
Wiedzieli. Skurczybyki wyliczyli to wszystko co do minuty.
Sajida Rana, w swoim biało-złoto-zielonym sari, wyobraża sobie, jaki smak będą miały w jej ustach słowa kapitulacji. Czy będą rosły, dławiły, a może będą suche i żrące? Czy popłyną gładko, jak słowa rozwodzącego się z żoną muzułmanina? Talak, talak, talak.
Khan. Niewierny muzułmanin. Zdradził ją z kimś innym, czymś innym. Właśnie kiedy potrzebuje jego słów, przemyśleń, jego obecności obok, na kremowej skórzanej tapicerce. Jakby tak Jivanjee i jego karsewakowie wiedzieli, że wozi się na skórze barwy krowy… „Niech Jivanjee odwali robotę za nas”, powiedział wtedy Khan. I teraz on przejedzie swoją ratha jatrą po jej kościach. Nie. Jest w końcu z Ranów, jest córką ojca narodu, twórcy dynastii. Ona to Bharat. Będzie walczyć. I niech Ganges spłynie krwią.
— Gdzie my jedziemy?
— Korek, proszę pani — wyjaśnia kierowca.
Sajida Rana rozpiera się z powrotem na fotelu i wygląda przez zalane deszczem okna. Neony, tylne światła samochodów, ciężarówki jaskrawo wymalowane w motywy święta Diwali. Pstryka interkomem.
— Tędy się nie jedzie do Bharat Sabha.
— Nie, proszę pani — zgadza się kierowca i wciska gaz.
Sajida Rana chwieje się, tracąc równowagę. Próbuje otworzyć drzwi, wiedząc, że na próżno, że słyszała solidne szczęknięcie niemieckich mechanizmów centralnego zamka. Otwiera palmera, dzwoni do ochrony, podczas gdy mercedes rozpędza się do stu dwudziestu.
— Mówi premier. Alarm bezpieczeństwa. Namierzcie mój sygnał GPS. Zostałam porwana. Powtarzam, mówi Sajida Rana, zostałam porwana.
Szum nieba. Potem rozlega się głos szefa ochrony:
— Nie zrobię tego, pani premier. Nikt pani nie pomoże. Zdradziła pani Święty Bharat i Bharat panią ukarze.
Wtedy mercedes skręca na rondo Sarkhand i zaczyna się wrzask.