Każdy, kto wędruje dni i tygodnie przez pustynię, bez widoku ludzi i zwierząt – wie, jak wspaniałą rzeczą jest pierwszy ślad cywilizacji, choćby najbiedniejszej i najbardziej prymitywnej. Na widok pierwszej osady ludzkiej zgodny okrzyk radości wyrwał się z piersi jedenastu turystów i pięciu kierowców-przewodników, podróżujących przez pustynię pięcioma landroverami. Spoceni, brudni i zmęczeni tygodniową podróżą przez pustkowie uczestnicy wycieczki "Safari na Saharze", zorganizowanej przez firmę Backworld Explorations, cieszyli się zwłaszcza perspektywą kąpieli.
Mieli przed sobą miejscowość Asselar, małą oazę w centrum Sahary, na terytorium Mali. Gliniane chaty otaczały studnię w korycie dawno wyschniętej rzeki, która przecinała aluwialną równinę. Domy na obrzeżach wioski były opuszczone i zrujnowane. Szare zabudowania tak dalece wtapiały się w bezbarwny i surowy pejzaż, że wioska z większej odległości była niewidoczna.
– No, nareszcie dotarliśmy – rzekł major Ian Fairweather, kierownik wycieczki, do turystów, którzy wysiedli już z samochodów i skupili się wokół niego.
– Patrząc na dzisiejsze Asselar – powiedział – nikt by się nie domyślił, że stanowiło kiedyś ważne skrzyżowanie dróg różnych kultur zachodniej Afryki. Przez pięć stuleci, dzięki obfitym zasobom wody, służyło za miejsce postoju i odpoczynku wielkim karawanom handlowym i transportom niewolników.
– Dlaczego aż tak podupadło? – spytała ładna Kanadyjka, ubrana tylko w biustonosz i szorty.
– Wpłynęło na to wiele rzeczy. Wojny, podboje Maurów i Francuzów, zniesienie niewolnictwa, a przede wszystkim fakt, że karawany poszły innym szlakiem, bliżej wybrzeża. Powiew śmierci przeszedł tędy czterdzieści lat temu, kiedy studnie zaczęły wysychać. Dzisiaj woda jest już tylko w jednej, a i to dopiero na głębokości pięćdziesięciu metrów.
– Trudno nazwać to wielkomiejskim rajem – mruknął grubas mówiący silnym hiszpańskim akcentem.
Major Fairweather, wysoki, szczupły mężczyzna, były oficer Marynarki Królewskiej, uśmiechnął się grzecznie.
– Mieszka tu parę rodzin Tuaregow. Porzucili tradycje nomadyczne i głównym źródłem ich utrzymania są niewielkie stada kóz oraz piaszczyste działki, podlewane wodą ze studni. Zbierają także na pustyni półszlachetne kamienie; polerują je, potem wiozą do Gao i tam sprzedają jako pamiątki dla turystów.
Londyński adwokat, ubrany w nieskazitelny strój safari w kolorze khaki i tropikalny hełm, wskazał na osadę hebanową laską.
– Wygląda na opuszczoną. Według waszego folderu, o ile dobrze pamiętam, mieliśmy być "oczarowani romantyczną muzyką i tańcem ludów pustyni w migotliwych światłach oazy Assefar".
– Wysłaliśmy tu wcześniej pilota, aby wszystko przygotował; jestem pewien, że zadbał o państwa wygodę i rozrywki. – Fairweather uśmiechnął się beztrosko.
Przez chwilę przyglądał się zachodzącemu słońcu.
– Wkrótce zrobi się ciemno. Jedźmy już do wioski.
– Czy jest tu jakiś hotel? – spytała Kanadyjka. Fairweather próbował ukryć zakłopotanie.
– Nie, pani Lansing. Rozbijemy obóz w ruinach za osadą.
Turyści wydali jęk rozczarowania. Każdy marzył o pokoju z łazienką i wygodnym łóżkiem. W Asselar były to zapewne rzeczy zupełnie nieznane. Cała grupa załadowała się do samochodów. Zjechali w koryto wyschniętej rzeki i szybko zbliżali się do wioski. Coraz trudniej im było wyobrazić sobie kwitnącą przeszłość tego miejsca. Osada wydawała się kompletnie opuszczona i martwa. Nie było widać świateł, nie zaszczekał ani jeden pies. W żadnej z lepianek nie było śladu życia. Wyglądało to tak, jakby mieszkańcy spakowali się nagle i wywędrowali na pustynię.
Fairweather poczuł się nieswojo. Coś było nie w porządku. Nie było także śladu pilota. Wydało mu się, że jakieś duże czworonożne zwierzę czmychnęło za próg jednego z domów; potem jednak doszedł do wniosku, że był to tylko cień jego landrovera.Turyści nie będą dzisiaj zachwyceni, pomyślał. Do diabła z tymi folderami, przesadnie reklamującymi uroki pustyni. "Okazja, jaka zdarza się raz w życiu: fascynująca podróż przez ruchome piaski Sahary!" – przypomniał sobie idiotyczny tekst. Mógłby się założyć, że ten, kto to pisał, nigdy w życiu nie wytknął nosa poza Dover.Byli prawie osiemdziesiąt kilometrów na zachód od transsaharyjskiego szlaku motorowego i dwieście czterdzieści kilometrów na północ od położonego nad Nigrem miasta Gao. Mieli jednak dużo żywności, wody i paliwa; mogli pozwolić sobie na ominięcie Asselar w razie nieprzewidzianych okoliczności.Firma Backworld Explorations dobrze dbała o bezpieczeństwo swoich klientów.
Przez dwadzieścia osiem lat nie zdarzyło im się nic złego, jeśli nie liczyć przypadku pewnego amerykańskiego emeryta-hydraulika, który z głupoty drażnił wielbłąda i zarobił kopniaka w głowę.Teraz jednak w Asselar nie było ani wielbłądów, ani kóz; co dziwniejsze, na piasku nie było też śladów stóp ludzkich. Fairweather zauważył natomiast bardzo dziwne ślady dużych szponiastych łap, którym towarzyszyły półokrągłe koleiny, jakby ktoś ciągnął równolegle dwie kłody. Małe tubylcze chatki, zbudowane z kamienia, z dachami z czerwonawej gliny, sprawiały znacznie gorsze wrażenie niż jeszcze dwa miesiące temu, kiedy prowadził tędy poprzednią wycieczkę.
Stanowczo coś tu było nie w porządku. Gdyby nawet mieszkańcy z jakichś nieznanych powodów opuścili osadę, wysłany wcześniej pilot wycieczki już by o tym wiedział i niewątpliwie zawiadomiłby Fairweathera. Ibn Hadżib, pilotujący jego wycieczki przez wszystkie te lata, nigdy dotąd nie zawiódł.Postanowił, że rozbiją obóz na noc gdzieś dalej na pustyni. Chciał jednak zatrzymać się na chwilę przy studni w środku wsi, by ludzie mogli umyć się i odświeżyć po trudach upalnego dnia. Trzeba mieć się na baczności, pomyślał. Wyciągnął ze schowka swój stary automat patchett, postawił go pionowo między kolanami i nakręcił na lufę tłumik. Teraz broń wyglądała jak wielka egzotyczna fajka.
– Jest jakieś niebezpieczeństwo? – spytała pani Lansing, jadąca wraz z mężem w samochodzie przewodnika.
– Nie, to tylko dla odstraszenia żebraków – skłamał Fairweather. Zatrzymał landrovera i wyskoczył, by uprzedzić o możliwym niebezpieczeństwie pozostałych kierowców.
Potem wrócił za kierownicę i poprowadził kolumnę przez wąskie, piaszczyste uliczki do centrum osady. W końcu zatrzymał się pod samotną palmą daktylową pośrodku dużego placu. Nieopodal znajdowała się okrągła kamienna studnia o średnicy czterech metrów.W gasnącym świetle dnia uważnie przyjrzał się piaszczystemu gruntowi wokół studni. Widniały na nim takie same dziwne ślady, jakie dostrzegł przedtem na ulicach. Zajrzał do studni; ledwie dojrzał w czeluści odległy refleks wody. Przypomniał sobie, że woda w Asselar ma dużo składników mineralnych, co daje jej metaliczny smak i mętne, zielonkawe zabarwienie. Niewątpliwie skutecznie zaspokajała przez setki lat pragnienie tysięcy ludzi i zwierząt. Czy byłaby również zdrowa dla delikatnych żołądków jego klientów, to już Fairweathera nie obchodziło. Nie muszą jej pić; wystarczy, że się w niej umyją.Polecił kierowcom rozglądać się czujnie, a sam pokazał turystom, jak zawieszonym na linie skórzanym bukłakiem czerpać wodę z głębokiej studni. Już po chwili turyści porzucili wszelką myśl o muzyce i tańcach na pustyni, bez reszty pochłonięci radością prymitywnej kąpieli. Chlapali się jak dzieci w miejskiej fontannie w ciepłe letnie popołudnie.Wesołą scenę oświetlały reflektory landrovera; cienie rozbawionych ludzi tańczyły po ścianach martwych budynków. Kierowcy obserwowali to wszystko ze śmiechem. Tymczasem Fairweather zapuścił się w jedną z bocznych uliczek i wszedł do domu obok meczetu. Sklepiona kamienna sień o brudnych ścianach zaprowadziła go na podwórko. Było tak zaśmiecone, że ledwie mógł się po nim poruszać.
Oświetlił latarką główne pomieszczenie domostwa. Wnętrze przypominało budownictwo meksykańskie. Kamienne filary wspierały sufit, w brudnobialych ścianach widniały głębokie nisze, przeznaczone na sprzęty i naczynia kuchenne. Nisze były puste – cała zawartość, potłuczona, leżała na podłodze między połamanymi meblami. Ponieważ na pierwszy rzut oka niczego nie brakowało, Fairweather doszedł do wniosku, że dom – opuszczony przez prawowitych właścicieli – zrujnowali jacyś przypadkowi wandale.
Dopiero wtedy w kącie izby dostrzegł stos kości. Kiedy poznał, że to kości ludzkie, zrobiło mu się dziwnie nieswojo.Ruchome światło latarki wywoływało na ścianach grę cieni. Fairweather zdawał sobie sprawę z ułudy, gotów był jednak przysiąc, że jeden z tych cieni, przypominający duże zwierzę, wyskoczył przez okno na podwórze. Odbezpieczył patchetta; szósty zmysł podpowiadał mu, że w mrocznych uliczkach i domostwach oazy czai się niebezpieczeństwo.Nagle zza zamkniętych drzwi, prowadzących na niewielki taras, usłyszał jakiś szmer. Zbliżył się do drzwi, stąpając ostrożnie między szczątkami naczyń. Szmer ucichł.
Ktoś, kto tam był, też starał się nie czynić hałasu. Trzymając lewą ręką latarkę, a prawą wycelowany w drzwi pistolet, Fairweather otworzył je kopniakiem. Stare zawiasy nie wytrzymały i drzwi runęły na posadzkę tarasu, wzniecając chmurę kurzu.Rzeczywiście ktoś tam był. Czy może raczej coś? Szkaradny czarny stwór z piekła rodem, ni to zwierzę, ni to człowiek, klęczał podparty dłońmi i wpatrywał się dzikim wzrokiem w światło latarki. Białka oczu świeciły krwawo jak żarzące się węgle.Fairweather cofnął się instynktownie. Potwór podniósł się z kolan i skoczył na niego.
Anglik spokojnie nacisnął spust patchetta, opierając kolbę o napięte mięśnie brzucha. Krótka seria dziewięciomilimetrowych pocisków wypadła z wylotu tłumika z cichym odgłosem pękającej prażonej kukurydzy.
Odrażająca bestia wydała chrapliwy dźwięk i z piersią rozdartą pociskami runęła na ziemię. Fairweather podszedł do bezwładnego ciała i pochyliwszy się, oświetlił je latarką. Było kompletnie nagie i straszliwie brudne. Nieruchome już oczy wciąż zachowywały dziki, wściekły wyraz. Miał przed sobą twarz chłopca, najwyżej piętnastoletniego.Fala strachu sparaliżowała Fairweathera. Teraz wiedział już, skąd wzięły się dziwne ślady na piasku. Musiała tu żyć cała horda takich istot; czołgały się na kolanach, podpierając się szponiastymi dłońmi. Nagle przypomniał sobie o pozostawionych przy studni ludziach i ruszył biegiem w kierunku placyku. Ale było już za późno, grubo za późno.Chmara wrzeszczących demonów wypadła z wieczornego mroku i runęła prosto na beztroskich turystów. Już pierwsza fala zwaliła z nóg czuwających kierowców, zanim zdążyli podnieść alarm lub podjąć walkę. Banda dzikich istot, skaczących na dłoniach i kolanach niczym szakale, rzuciła się na bezbronnych ludzi. Szarpały ich ciała pazurami i wbijały zęby w nagą skórę. Dzięki włączonym światłom landroverow straszliwa scena powtarzała się, niczym upiorny teatr cieni, na murach sąsiednich domów. Przeraźliwe krzyki turystów zmieszały się z dzikim wrzaskiem napastników.
Pani Lansing wydała rozpaczliwy okrzyk bólu i zniknęła w masie kłębiących się ciał. Jej mąż próbował wspiąć się na dach jednego z samochodów, został jednak stamtąd ściągnięty na ziemię i osaczony jak chrząszcz, którego atakuje armia mrówek. Wytworny londyńczyk przekręcił rączkę laski i wyciągnął z niej krótką szpadę. Wymachując nią, przez jakiś czas trzymał napastników na dystans. Wkrótce jednak i on musiał ustąpić. Okolice studni stały się kłębowiskiem walczących ludzkich ciał. Tęgi Hiszpan, broczący obficie krwią po licznych ukąszeniach, wyrwał się i wskoczył do studni. Czterech oszalałych morderców skoczyło za nim.
Fairweather odbiegł na bok i przyklęknąwszy zaczął strzelać. Mierzył starannie; musiał uważać, by nie trafić kogoś ze swoich ludzi. Zabił prawie trzydziestu napastników, ale inni nie zwracali na to żadnej uwagi. Być może dlatego, że nie słyszeli strzałów; nie miał czasu zdjąć tłumika, zresztą nie pamiętał o tym.Wystrzelił ostatni nabój. Stał w ciemności, nadal nie zauważony i bezradny. Po chwili szał masakry zaczął przygasać; nikt z turystów i kierowców nie dawał już znaku życia.
– O Boże! – wyszeptał Fairweather cichym głosem. Zmartwiały patrzył na gromadę zdziczałych istot, spokojnie już pożerających ciała swoich ofiar. Nie mógł oderwać wzroku od potwornej sceny; fascynowała go do tego stopnia, że przez chwilę zapomniał nawet o własnym bezpieczeństwie. Ocknął się dopiero, gdy kilku kanibali, zapewne już najedzonych, rzuciło się z nową energią na landrovery. W bezrozumnym szale walili kamieniami w blachę i szyby, próbując unicestwić wszystko, co wydawało im się obce.
Cofnął się głębiej w mrok. Poczuł nagle straszliwy ciężar winy. To on, wyłącznie on był odpowiedzialny za śmierć tych ludzi. Nie zadbał dostatecznie o ich bezpieczeństwo, nie zapobiegł nieszczęściu. Przeklinał swoją bezradność i tchórzostwo; powinien był im pomóc – lub razem z nimi umrzeć.Wielkim wysiłkiem woli oderwał wzrok od sceny na placyku i pobiegł wąskimi uliczkami; biegł długo, do utraty tchu, dopóki nie wydostał się na otwartą pustynię. Czuł wstręt do siebie, ale musiał uratować własne życie, by ostrzec następnych amatorów pustynnych wypraw przed czekającą ich w Asselar śmiertelną pułapką. Pieszo nie miał szansy dotrzeć nawet do najbliższej oazy. Odległość była zbyt wielka, by mógł pokonać ją bez kropli wody w skwarze pustyni. Postanowił więc iść na wschód, do szlaku samochodowego.
Miał nadzieję, że spotka jakąś ciężarówkę lub patrol policyjny – jeśli wcześniej nie umrze w porażających promieniach słońca.Ustalił kierunek marszu według gwiazdy polarnej i ruszył szybkim krokiem przez pustynię, zdając sobie sprawę jak niewielkie są jego szansę przeżycia. Nie obejrzał się ani razu. Wciąż miał przed oczami scenę potwornej rzezi, w jego uszach wciąż brzmiały krzyki mordowanych ludzi.
Biały piasek plaży miękko układał się pod stopami Evy Rojas. Stanęła i popatrzyła na morze. Daleko od brzegu woda miała barwę kobaltowo-niebieską; bliżej, na płyciznach, stawała się szmaragdowa, by wreszcie przy samym brzegu, gdzie fale wbijały się w piasek, przejść w akwamarynę.Wypożyczonym samochodem przejechała ponad sto kilometrów na zachód od Aleksandrii, zanim wreszcie znalazła rzeczywiście pustą plażę w pobliżu El Alamein – w rejonie, gdzie w czasie drugiej wojny światowej toczyły się sławne pustynne bitwy. Zjechała z nadbrzeżnej szosy, zaparkowała samochód i z niewielką torbą podróżną poszła na plażę. Jednoczęściowy kostium kąpielowy z obcisłej elastycznej tkaniny przylegał do niej jak druga skóra. Stąpała lekko i z wdziękiem. Ciało miała mocne, szczupłe, pięknie opalone. Złote z rudym odcieniem włosy, opadające na plecy aż do pasa, lśniły w słońcu miedzianym połyskiem. Spoglądała na świat sponad wystających kości policzkowych dużymi, ciemnoniebieskimi oczyma.Miała już trzydzieści osiem lat, lecz wyglądała najwyżej na trzydzieści. Choć nigdy w życiu nie pojawiła się na okładce Vogue'a, była piękna urodą, jaką daje wspaniałe zdrowie. Mężczyźni, nawet o wiele od niej młodsi, uważali, że jest niezwykle pociągająca.Plaża wyglądała na pustą. Jedynie sto metrów od niej stał na wydmie między plażą a szosą turkusowy jeep "Cherokee" z wielkim napisem NUMA na drzwiach. Dostrzegła go już przedtem, zanim zaparkowała własny samochód. Jeep był jednak pusty i nigdzie nie było widać jego pasażerów. Eva ruszyła wolno w stronę morza. Mimo wczesnej pory słońce grzało już mocno. Gorący piasek parzył bose stopy. Zatrzymała się kilka metrów od brzegu i rozłożyła na ziemi duży plażowy ręcznik. Spojrzała na zegarek, potem schowała go do torby. Było dziesięć po dziesiątej. Nasmarowała ciało olejkiem, położyła się na plecach, zamknęła oczy i zaczęła chłonąć afrykańskie słońce.Ciągle jeszcze odczuwała skutki podróży z San Francisco, która w kilkanaście godzin przeniosła ją w bardzo odległą strefę czasową. Nie była też okazją do odpoczynku czterodniowa konferencja w Kairze, poświęcona dziwnej chorobie psychicznej, która nękała ostatnio ludność południowej Sahary. Teraz marzyła już tylko o jednym – by przed czekającą ją wyprawą z ekipą badawczą na pustynię choć na parę godzin zanurzyć się w samotności i odpocząć. Przez chwilę jeszcze odczuwała lekkie łaskotanie wiatru na skórze; potem zasnęła.
Obudziła się i spojrzała na zegarek. Jedenasta dwadzieścia. Spała na słońcu półtorej godziny. Stanowczo za długo, ale chroniona olejkiem skóra tylko nieznacznie się zaróżowiła. Przewróciła się na brzuch i rozejrzała dookoła. Dwaj mężczyźni w koszulach safari i szortach koloru khaki zbliżali się brzegiem morza w jej kierunku. Gdy zobaczyli, że kobieta ich obserwuje, zatrzymali się i odwrócili głowy, udając, że przyglądają się jakiemuś statkowi w oddali.
Po chwili przestała się nimi interesować. Jej uwagę przyciągnęło coś innego. Na powierzchni wody niedaleko od brzegu pojawiła się głowa pływaka. Musiała przysłonić oczy dłonią, by przyjrzeć mu się dokładniej. Dostrzegła maskę nurka. Zapewne łowił ryby z kuszą. Na dłuższą chwilę zniknął pod wodą; przestraszyła się nawet, że utonął – ale wynurzył się znowu i silnymi, długimi pociągnięciami ramion płynął w jej stronę. Dzięki fali przypływu już po paru minutach znalazł się na brzegu.W jednej ręce trzymał kuszę, uzbrojoną w ostry harpun, w drugiej druciane kółko, na którym nanizane było kilka ryb, każda ważąca co najmniej półtora kilograma. Mimo silnej opalenizny i hebanowo czarnych włosów nie wyglądał na Araba. Krople wody iskrzyły się na mocnej, miedzianej piersi. Był wysoki, dobrze zbudowany, o szerokich ramionach.
Poruszał się z rzadką u mężczyzn lekkością i wdziękiem. Mógł mieć około czterdziestki. Mijając Evę spojrzał na nią chłodno i badawczo; jego dziwne opalowozielone oczy miały jaśniejsze plamki na tęczówkach. Wzrok był tak przenikliwy, że Evie zdawało się, iż dociera do jej myśli i hipnotyzuje ją. Chciała, by się odezwał, a jednocześnie bała się tego. On jednak tylko skinął jej głową, błysnąwszy białymi zębami w uśmiechu i odszedł w kierunku szosy. Obserwowała go, aż zniknął za wydmą, mniej więcej tam, gdzie widziała przedtem jeepa z napisem NUMA.
Źle ze mną, pomyślała, mogłabym przynajmniej się do niego uśmiechnąć. Potem jednak doszła do wniosku, że cała znajomość byłaby stratą czasu; ten człowiek przypuszczalnie nawet nie zna angielskiego. Mimo to jej oczy nabrały blasku, jakiego nie miały od dawna. Jakie to dziwne, myślała, to uczucie świeżości i podniecenia. Tylko dlatego, że obcy mężczyzna, którego pewnie nigdy więcej nie spotkasz, przez krótką chwilę patrzył na ciebie. Miała ochotę wejść do wody, żeby nieco się ochłodzić, zauważyła jednak, że spacerujący wzdłuż brzegu mężczyźni znów zbliżają się do niej. Postanowiła poczekać, aż przejdą dalej. Nie mieli subtelnych rysów egipskich. Płaskie nosy, prawie czarna skóra i kręcone włosy koloru miedzi były typowe dla ludów zamieszkujących południową Saharę.
Zatrzymali się i ukradkiem rozejrzeli po plaży, już chyba po raz dwudziesty, odkąd ich obserwowała. Po czym nagle rzucili się na nią.
– Precz! – krzyknęła głośno, broniąc się instynktownie.
Walczyła ze wszystkich sił, by wyrwać się i uciec. Nie udało się. Mężczyzna o szczurzej twarzy z wąskimi oczami i dużymi czarnymi wąsami chwycił ją za włosy i przewrócił na plecy. Przeszył ją zimny dreszcz strachu. Napastnik siadł okrakiem na jej piersi, przyciskając kolanami ręce, tak że nie mogła nimi poruszać. Drugi mężczyzna uklęknął przy jej udach i przycisnął je mocno dłońmi do piasku. Widziała jego sadystycznie uśmiechniętą twarz z krzywymi, pożółkłymi od tytoniu zębami, wychyloną zza pleców pierwszego napastnika.
Zdziwiło ją, że w ich spojrzeniach nie ma śladu pożądania. Obezwładnili ją, ale nie próbowali zedrzeć z niej kostiumu. Nie zachowywali się jak gwałciciele. Zaczęła znowu krzyczeć, ale jedyną odpowiedzią był szum fal. Człowiek o szczurzej twarzy niemal natychmiast zakneblował dłonią jej usta, zaciskając jednocześnie nos. W przytłoczonych ciężarem napastnika płucach nie było już prawie powietrza; niemal natychmiast zaczęła się dusić. Dopiero teraz zrozumiała, że ci ludzie nie chcą jej zgwałcić; oni chcą ją zabić. Jeszcze raz spróbowała krzyknąć, ale z przygniecionych dłonią mordercy ust nie wydobył się żaden dźwięk. Nie czuła bólu, tylko paniczny, paraliżujący strach.Rozpaczliwie usiłowała przekręcić głowę, by złapać oddech, ale na próżno; była unieruchomiona jak w imadle. Płuca daremnie domagały się powietrza; przed oczyma zaczęły latać ciemne płatki. Była bliska utraty świadomości. Ponad ramieniem pierwszego napastnika widziała wciąż wstrętną twarz drugiego. Nagle ogarnął ją groteskowy żal, że ostatnia rzecz, jaką widzi na tym świecie, jest aż tak obrzydliwa. Nie chciała tego; szybko zamknęła oczy. Wtedy, w nagłym mroku, przyszło jej do głowy, że przeżywa tylko jakiś koszmar senny, że wystarczy otworzyć oczy, by wszystko to znikło. Z najwyższym trudem, resztkami świadomej woli uniosła powieki.
Tak, to jest koszmar! – pomyślała niemal z radością na widok tego, co zobaczyła.
To nie mogła być rzeczywistość. Z głowy człowieka o pożółkłych zębach sterczał w obie strony wąski metalowy pręt, jakby strzała, która przeszyła jego czaszkę. Z twarzy zniknął sadystyczny uśmiech; napastnik puścił jej uda i z rozrzuconymi szeroko rękami upadł do tyłu na piasek.
Ale człowiek, który dusił Evę, nawet tego nie zauważył; kontynuował mordercze dzieło. Gasnącym wzrokiem dostrzegła jeszcze, jak na jego głowie zacisnęły się jakieś potężne dłonie. Głowa napastnika zaczęła się obracać szybkim jednostajnym ruchem, jak kopuła latarni morskiej. Gdy jego oczy zatoczyły pełny krąg i znów zwróciły się na Evę – były już martwe. Uwolniona od dławiącego ucisku zaczerpnęła łapczywie powietrza w płuca i straciła przytomność.
Obudził ją palący blask słońca i odgłos fal, łamiących się na piaszczystym brzegu. Widok, który ujrzała, gdy otworzyła oczy – spokojna, pusta plaża – wydał jej się najpiękniejszy w świecie. Nagle zerwała się z rozszerzonymi strachem oczyma; przypomniała sobie przerażające przeżycia ostatnich zapamiętanych chwil. Ale mordercy zniknęli. Czy w ogóle istnieli? Przyszło jej do głowy, że wszystko było jedynie halucynacją.
– Witam wśród żywych – usłyszała męski głos. – Już się obawiałem, że zapadła pani w śpiączkę.
Eva obróciła się i zobaczyła uśmiechniętą twarz nurka z kuszą, który klęczał obok niej.
– Gdzie są ci ludzie, którzy chcieli mnie zabić? – spytała przerażonym głosem.
– Zabrał ich odpływ – odrzekł z pogodną powagą.
– Odpływ?
– Uczono mnie, żeby nie zaśmiecać plaży. Więc zaciągnąłem ich ciała do wody. Kiedy widziałem ich po raz ostatni, dryfowali w kierunku Grecji.
Spojrzała na niego z przestrachem i odrazą.
– Zabił ich pan!
– Nie byli zbyt sympatyczni.
– Zabił ich pan – powtórzyła mechanicznie. – Jest pan takim samym mordercą jak oni.
Zrozumiał, że kobieta jest jeszcze w – szoku, że nie odzyskała zdolności logicznego myślenia. Wzruszył ramionami.
– Czy sądzi pani, że lepiej by było, gdybym się w to nie mieszał?
Milczała.
Minęła dobra minuta, zanim z jej oczu zniknęły lęk i odraza. Dopiero teraz pojęła, że ten człowiek uratował ją od strasznej śmierci.
– Niech mi pan wybaczy. Mówiłam głupstwa. Przecież tylko dzięki panu żyję, panie…
– Pitt. Dirk Pitt.
– Eva Rojas – przedstawiła się, wyciągając dłoń na powitanie. – Pan też jest Amerykaninem?
– Tak. Pracuję w NUMA… W Agencji Badań Morskich i Podwodnych – dodał widząc, że Eva nie zna tego skrótu. Prowadzimy tu badania archeologiczne dna Nilu.
– Myślałam, że pan odjechał.
– Prawie. Ale zostałem, bo zachowanie tych facetów wydawało mi się dziwne. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego zaparkowali samochód dobry kilometr stąd, żeby dalej iść brzegiem morza. Postanowiłem sprawdzić, o co tu chodzi.
Uśmiechnęła się.
– Pańska podejrzliwość uratowała mi życie.
– Dlaczego chcieli panią zabić?
– Nie wiem. Może to rabusie, napadający na turystów.
Potrząsnął sceptycznie głową.
– To nie rabusie. Nie mieli ze sobą żadnej broni. To nie byli zawodowi zabójcy; gdyby tak było, oboje byśmy już nie żyli. A jednak założyłbym się, że działali na czyjeś polecenie. Przyjechali za panią w to odludzie z zamiarem zabójstwa. Gdyby im się udało, wrzuciliby panią do wody, pozorując nieszczęśliwy wypadek. Dlatego zastosowali tak niewygodną technikę mordu, jak zadławienie; nie chcieli zostawić śladów.
– Trudno mi w to uwierzyć. Po co mieliby to robić? Jestem tylko szeregowym biochemikiem. Nikomu nie zagrażam, nie mam wrogów. Komu mogłoby zależeć na mojej śmierci?
– Za krótko panią znam, żeby móc odpowiedzieć na te pytania.
Eva dotknęła spieczonych warg.
– To chyba jakieś szaleństwo.
– Jak długo jest pani w Egipcie?
– Parę dni.
– Może w ciągu tych paru dni zrobiła pani coś, co kogoś doprowadziło do szaleństwa?
– Na pewno nie zrobiłam nic złego mieszkańcom Afryki – rzekła zastanawiając się. – Przyjechałam, żeby im pomóc.
Spojrzał na nią z zaciekawieniem.
– A więc nie jest pani na urlopie?
– Nie. To podróż zawodowa. Jestem członkiem ekipy badawczej Światowej Organizacji Zdrowia. WHO interesuje się dziwną chorobą psychiczną, szerzącą się wśród ludów południowej Sahary. W Kairze była konferencja na ten temat.
– To rzeczywiście słaby motyw do zabójstwa – przyznał Pitt.
Nagle coś przyszło rnu do głowy.
– Czy ta pustynna epidemia nie jest wywołana jakimiś toksynami?
– Jeszcze nie wiadomo. Nie mamy wystarczających danych do diagnozy. Przyczyna choroby wciąż jest dla nas tajemnicą. Tak to mogłaby być jakaś trucizna, ale zupełnie nie wiadomo, skąd by się tam wzięła. Symptomy choroby pojawiają się w miejscach odległych o setki kilometrów od jakiegokolwiek zakładu przemysłowego, gdzie stosuje się chemikalia.
– Ile zanotowano przypadków?
– W ciągu ostatnich dziesięciu dni osiem tysięcy przypadków wśród ludności Mali i Nigru.
– Nieprawdopodobna liczba jak na tak krótki okres – uniósł brwi. – Może to jakaś bakteria albo wirus?
– Niestety, ciągle tego nie wiemy.
– Dziwne, że nie ma nic na ten temat w prasie.
– Władze WHO nalegają, by zachować dyskrecję, dopóki nie uda się określić przyczyny choroby. Sądzę, że obawiają się niezdrowej sensacji i paniki.
Pitt już od dłuższego czasu przyglądał się wydmie oddzielającej plażę od szosy. W wibracji rozgrzanego powietrza było coś nienaturalnego.
– Jakie ma pani dalsze plany?
– Nasz zespół wybiera się jutro na Saharę, do Mali; zaczynamy badania.
– Zdajecie sobie sprawę, że Mali jest na progu krwawej wojny domowej?
Wzruszyła beztrosko ramionami.
– Ich rząd obiecał dać nam ochronę przez cały czas trwania badań… Ale po co zadaje mi pan te wszystkie pytania? Pracuje pan dla jakiejś agencji wywiadowczej?
– Nie, jestem tylko inżynierem, który nie lubi, gdy ktoś morduje piękne kobiety.
– Może pomylono mnie z kimś innym? – spytała z nadzieją w głosie.
– Nie sądzę, żeby to była pomyłka… – przerwał, bo dziwny ruch rozgrzanego powietrza za wydmą zmienił się w wielki słup dymu.
– Chodźmy, szybko! – krzyknął i chwyciwszy dłoń Evy pociągnął ją przez plażę.
Wynajęty samochód Evy stał w płomieniach. Pitt nie miał wątpliwości, że pożar nie jest przypadkowy. Sprawcą musiał być wspólnik zamachowców.Zrezygnował z próby gaszenia samochodu. Teraz trzeba było myśleć o ratowaniu własnego pojazdu – jeśli zamachowiec jeszcze nie zdążył się do niego dobrać.
Kiedy dobiegali do zaparkowanego za następną wydmą jeepa, zobaczyli mężczyznę ze zwiniętą w rulon i zapaloną gazetą w ręku; drugą ręką, uzbrojoną w latarkę, próbował zbić szybę samochodu. Najwyraźniej chciał wrzucić płonącą gazetę do środka. Ubrany był inaczej niż napastnicy z plaży. Na głowie miał zawój, przez którego szczelinę widać było tylko oczy; ciało okrywał długi, luźny burnus. Był tak zajęty swoją robotą, że nie zauważył zbliżających się ludzi. Pitt zatrzymał się.
– Jeśli mi się nie uda – szepnął – niech pani wraca na drogę i zatrzyma pierwszy przejeżdżający samochód.
Podszedł cicho do podpalacza.
– Stój! – krzyknął ostro.
Człowiek w burnusie odwrócił się. W jego oczach można było dostrzec zaskoczenie, ale nie lęk: raczej agresję. Pitt nie zwlekał; z pochyloną głową ruszył do ataku. Trafił dokładnie w splot słoneczny. Usłyszał trzask pękających żeber, ale na wszelki wypadek wymierzył jeszcze pięścią potężny cios w krocze.Podpalacz padł na ziemię, wijąc się z bólu. Z jego płuc wydobywał się nieartykułowany charkot. Pitt ukląkł przy nim i przeszukał kieszenie burnusa. Nie było w nich nic: ani broni, ani żadnego dokumentu; nawet drobnych monet czy grzebienia.
– Kto cię tu przysłał?!- ryknął, potrząsając głową leżącego.
Reakcja była jednak inna, niż można się było spodziewać. Mimo bólu podpalacz patrzył na niego ze złośliwym uśmiechem. Ukazały się zniszczone i pożółkłe zęby; tylko jeden połyskiwał metalicznie.
Nagle mężczyzna zaczął dziwnie poruszać językiem, jakby czyścił nim zęby. Ponownie zacisnął szczęki. Pitt zbyt późno zorientował się, że metalowy "ząb" był w istocie kapsułką z cyjankiem.Z ust mężczyzny zaczęła wydobywać się piana. Trucizna była bardzo silna; śmierć nastąpiła niemal natychmiast. Pitt i Eva patrzyli bezradnie na dogorywającego człowieka.
– Czy on… – Eva przerwała i zaczęła jeszcze raz. – Czy on umarł?
– Tak, albo raczej zdechł – odrzekł Pitt bez śladu współczucia.
Eva chwyciła kurczowo jego ramię. Mimo panującego upału miała lodowate dłonie i trzęsła się z zimna. Nigdy jeszcze nie widziała umierającego człowieka. Poczuła odruch wymiotny; opanowała się jednak.
– Dlaczego się otruł? – spytała. – Po co?
– Żebyśmy się nie dowiedzieli, kto go wysłał.
– Zabił się tylko po to, żeby chronić kogoś innego?
– Fanatyczna lojalność – próbował znaleźć wyjaśnienie Pitt. – Albo może coś innego. Wiedział, że jeśli sam się nie zabije, to mu pomogą. I będzie to raczej bolesne.
Potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
– To wszystko wydaje mi się dziwne. Jakiś spisek?
– Wszystko za tym przemawia. Ktoś zadał sobie wiele trudu, by panią zlikwidować. – Popatrzył na Evę; miała minę małej dziewczynki, zagubionej w wielkim domu towarowym.
– Ktoś nie życzy sobie pani obecności w Afryce. Osobiście radziłbym odlecieć pierwszym samolotem do Stanów.
– Wykluczone. Przynajmniej tak długo, dopóki umierają tutaj ludzie, którym mogłabym pomóc.
– Trudno panią przekonać. Ale powtarzam: pozostanie w Afryce po tym wszystkim to duże ryzyko.
– Zaryzykuję.
– Raczej: zaryzykujecie. To może dotyczyć całego waszego zespołu. Wszyscy możecie być na liście "osób niepożądanych". Niech pani natychmiast po powrocie do Kairu uprzedzi kolegów. Być może wszyscy ludzie uczestniczący w tych badaniach są w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Spojrzała jeszcze raz na martwego człowieka w burnusie.
– Co z nim zrobimy? – spytała. Pitt wzruszył ramionami.
– Wrzucę go do morza, ma tam już dobre towarzystwo. – Jego twarz rozjaśnił demoniczny uśmiech. – Chciałbym widzieć minę jego szefa, kiedy dowie się, że wynajęci mordercy zaginęli bez śladu, a pani żyje sobie, jakby nic się nie stało.
Urzędnicy biura Backworld Explorations w Kairze zrozumieli, że stało się coś złego, kiedy grupa wycieczkowa prowadzona przez majora Fairweathera nie dotarła do Timbuktu nawet w dwadzieścia cztery godziny po przewidzianym terminie. Załoga samolotu, który przyleciał tu po nich z Marakeszu, wykonała lot poszukiwawczy nad pustynią, ale nie znalazła żadnego śladu ludzi ani samochodów i wróciła do bazy.Po trzech dniach sprawą zainteresowały się władze Mali i zaoferowały pomoc. Wysłano na trasę wycieczki patrole lotnicze i samochodowe. Gdy jednak po czterech kolejnych dniach intensywnych poszukiwań nikogo z uczestników wycieczki nie znaleziono, wybuchła panika.W siedem dni po zaginięciu grupy Fairweathera francuska ekipa geologiczna spotkała na południowym odcinku szlaku transsaharyjskiego samotnego człowieka. Gdy ich zobaczył, zaczął wymachiwać rękami jak szalony, wykrzykując coś niezrozumiale; w końcu upadł twarzą na piasek tuż przed nadjeżdżającą ciężarówką. Przestraszony kierowca ledwie zdążył zahamować.
Fairweather był na wpół żywy. Niemal zupełnie się odwodnił. Suchą skórę pokrywała warstewka soli. Francuzi ostrożnie wlewali w usta nieprzytomnego człowieka małe ilości wody. Gdy doszedł do siebie, wychylił łapczywie kilka dużych butelek – i wreszcie przemówił. W wojskowym skrócie zrelacjonował historię masakry w Asselar i swojej ucieczki.Słabo znającym angielski Francuzom opowieść Fairweathera wydała się fantazją udręczonego umysłu, choć wiele jej elementów brzmiało wiarygodnie. Mimo nalegań Anglika nie skręcili w stronę Asselar. Postanowili jechać prosto do Gao, by umieścić wycieńczonego człowieka w szpitalu. Dotarli tam tego samego dnia, jeszcze przed zmrokiem.
Upewniwszy się, że Fairweather jest pod dobrą opieką lekarzy i pielęgniarek, postanowili zawiadomić o zdarzeniu miejscową policję. Poproszono ich o spisanie oficjalnego protokołu. W czasie, kiedy to robili, szef komisariatu skontaktował się telefonicznie ze swymi przełożonymi w stolicy Mali, Bamako.
Ku zdziwieniu Francuzów, zatrzymano ich na noc w budynku policji. Przybyła nazajutrz ekipa śledcza z Bamako zażądała od każdego z nich z osobna szczegółowych zeznań na temat Fairweathera. Odmówili, domagając się kontaktu ze swoim konsulatem, ale żądanie pozostało bez echa. Wtedy zrozumieli, że cała sprawa może się dla nich bardzo źle skończyć. Nie wiedzieli, że nie są pierwszymi ludźmi, po których – odkąd weszli do budynku malijskiej policji – wszelki słuch zaginął.Po paru dniach marsylska dyrekcja przedsiębiorstwa geologicznego zaniepokoiła się, dlaczego jej pracownicy nie przysyłają żadnych raportów z Afryki. Wszczęto akcję poszukiwawczą. Także tym razem malijskie służby bezpieczeństwa zaproponowały pomoc. I, tak samo jak w przypadku grupy Fairweathera, ostateczna odpowiedź brzmiała: mimo usilnych poszukiwań nikogo nie znaleziono. Natrafiono jedynie na pustą ciężarówkę ekipy, porzuconą na pustyni, daleko od osad ludzkich i szlaków samochodowych.
Nazwiska geologów i turystów z Backworld Explorations dopisano do długiej listy ludzi, którzy zaginęli bez wieści na Saharze.
Doktor Haroun Madani stał na schodach przed bramą szpitala w Gao; nerwowo spoglądał w perspektywę zakurzonej ulicy, biegnącej między rzędami starych kolonialnych, parterowych domków. Północny wiatr przysypywał miasto cienką warstwą piaszczystego pyłu. Niegdyś stolica wielkich imperiów, dziś stanowiła już tylko żałosną pozostałość francuskiego kolonializmu.Z wznoszących się nad miejskim meczetem minaretów głos muezzina wzywał wiernych do modlitwy. Ale na wieżyczkach nie było już kapłanów; były tylko głośniki, przekazujące głos mruczącego na dziedzińcu kapłana.W pobliżu meczetu odbijało się w Nigrze światło księżyca. Piękna, malownicza rzeka, płynąca leniwym prądem, stanowiła jedynie blady cień tego, czym była dawniej. Niegdyś jej wody, zwłaszcza w porze deszczowej, podchodziły pod mury meczetu; teraz, po wielu dekadach uporczywej suszy, brzeg Nigru oddalił się od świątyni o dwie przecznice.
Ludność malijska jest mieszaniną białych Francuzów i Berberów, ciemnoskórych Arabów i Maurów z pustyń północy oraz Murzynów z południowej dżungli. Doktor Madani był czarny jak węgiel, miał wyraźnie negroidalne rysy, hebanowe oczy i płaski, szeroki nos. Był to duży, silnie zbudowany mężczyzna miedzy czterdziestką a pięćdziesiątką. Wywodził się z niewolników ze szczepu Mandingo, sprowadzonych na północ przez Marokańczyków w szesnastym wieku. Jego ojciec był rolnikiem. Uprawiał żyzne pole na południu kraju i całkiem nieźle mu się wiodło; niestety umarł młodo, osierocając syna. Chłopcem zaopiekował się oficer francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Wykształcił go i wysłał na studia medyczne do Paryża. Madani nigdy się nie dowiedział, jakie pobudki kierowały starym oficerem.Na widok dużych żółtych reflektorów starego, ale wspaniałego samochodu, zbliżającego się po wyboistej jezdni, doktor zmartwiał ze strachu. Elegancka, jaskrawoczerwona karoseria połyskiwała w świetle nielicznych latarń. Wyposażona w mocny i trwały sześciocylindrowy silnik, limuzyna citroen Avions Voisin z 1936 roku w przedziwny sposób łączyła w sobie ideały aerodynamicznej konstrukcji, sztuki kubizmu i architektury Franka Lloyda Wrighta. To wspaniałe dzieło sztuki motoryzacyjnej należało w czasach, gdy kraj ten był częścią Francuskiej Afryki Zachodniej, do generalnego gubernatora Mali.
Madani dobrze znał ten samochód. Znał go – tak, jak jego obecnego właściciela – prawie każdy mieszkaniec Mali; i prawie każdy drżał na jego widok. Doktor zauważył, że za wspaniałą limuzyną jedzie wojskowy ambulans, i przestraszył się. Gdy kierowca bezszelestnie zatrzymał wóz przed bramą szpitala, Madani rzucił się do klamki i otworzył tylne drzwi.
Z samochodu wysiadł wysokiej rangi oficer w nienagannie skrojonym, choć nieco osobliwym mundurze. Osobliwość nie polegała na ilości orderów, odznak, wstęg, sznurów i innych ozdób – generał Zateb Kazim nie nosił ich więcej niż przeciętny afrykański przywódca – lecz na nakryciu głowy, które stanowił stylizowany litham, tradycyjny błękitny zawój Tuaregów. Jego twarz miała kolor gorzkiej czekolady, rysy jednak miał mauretańskie; w wyrzeźbionej jakby z kamienia twarzy tkwiły wąskie oczy koloru topazu. Byłby nawet przystojny, gdyby nie okrągły i bardzo krótki nos, podkreślony rzadkimi wąsami zachodzącymi na policzki.
Kazim wyprostował się wyniośle, strzepnął z munduru niewidzialny pyłek i skinął od niechcenia głową doktorowi.
– Można go już zabrać? – spytał oficjalnym tonem.
– Tak; pan Fairweather miał poważny kryzys nerwowy, ale teraz jest pod działaniem silnego środka uspokajającego.
– Rozmawiał z kimś, odkąd przywieźli go ci Francuzi?
– Nie. Opiekowały się nim tylko dwie osoby: ja i pielęgniarka. Ona jest ze szczepu Tukulor, nie zna żadnego języka poza dialektem fulak. Zgodnie z instrukcją, pan Fairweather przebywał przez cały czas w separatce, w oddzielnym pawilonie, z dala od innych chorych. Mogę również zaręczyć, że wszelkie ślady jego pobytu w szpitalu zostaną zatarte.
Kazim wydawał się zadowolony.
– To dobrze, doktorze. Dziękuję za sumienną współpracę.
– On nie jest w najlepszym stanie. Czy mogę spytać, dokąd go pan zabiera?
Kazim uśmiechnął się złowrogo.
– Do Tebezzy.
– Och, nie! – zaprotestował trzęsącym się głosem Madani. – Dlaczego? Za co? Czy popełnił jakąś zbrodnię?
Kazim obrzucił Madaniego takim wzrokiem, jakim patrzy się na uciążliwe insekty.
– Za dużo pytań, doktorze – rzekł chłodno.
Ale Madaniemu cisnęło się na usta jeszcze jedno pytanie.
– A Francuzi, którzy go tu przywieźli?
– Trafią w to samo miejsce.
– Tam nikt nie wytrzymuje dłużej niż kilka tygodni…
– Więc mają podarowane jeszcze kilka tygodni życia – odparł Kazim cynicznie. – Niech przynajmniej zrobią w tym czasie coś pożytecznego dla Mali. Tam będą mieli okazję.
– Ma pan całkowitą rację, generale – powiedział szybko Madani, choć własny służalczy ton napawał go wstrętem. Wiedział jednak, że od Kazima zależy cały jego los. Ten człowiek był w Mali najwyższym sędzią, trybunałem i katem w jednej osobie.
– Cieszę się, że pana przekonałem, doktorze. Aha, jeszcze jedno: w interesie naszego kraju leży, aby jak najszybciej zapomniał pan o wizycie Fairweathera.
Madani skłonił się.
– Oczywiście!
– Życzę wszystkiego najlepszego panu i pańskiej rodzinie.
Lekarz bez trudu pojął sens życzeń Kazima. Rzeczywiście miał liczną rodzinę. Dopóki będzie milczał o sprawie Fairweathera, wszyscy będą bezpieczni. O tym, co stałoby się w przeciwnym razie, bał się nawet myśleć.
Kilka minut później dwaj ludzie Kazima wynieśli na noszach nieprzytomnego Anglika i umieścili go w ambulansie. Generał pożegnał Madaniego gestem dłoni i wsiadł do Voisina. Gdy oba pojazdy odjechały, ciało doktora przeszył zimny dreszcz. Nie próbował jednak odgadnąć, w jakiej to kolejnej strasznej tragedii przyszło mu uczestniczyć. Modlił się raczej o to, by nigdy się tego nie dowiedzieć.
W apartamencie hotelu Nile Hilton doktor Frank Hopper, półleżąc na skórzanej sofie, słuchał uważnie. Po drugiej stronie stolika z kawą, równie wygodnie rozparty w fotelu, Ismaił Yerli w zamyśleniu pykał fajkę z morskiej pianki, której cybuch wyrzeźbiony był w kształcie głowy sułtana w turbanie. Zafascynowana hałasem orientalnego miasta, który wdzierał się nawet przez zamknięte okna, Eva na chwilę zapomniała o koszmarnej walce, jaką stoczyła na plaży.
Stanowczy głos Hoppera przypomniał jej jednak, po co się tu spotkali.
– Jesteś pewną, że chcieli cię zabić?
– Nie mam cienia wątpliwości – odparła.
– Mówi pani, że byli czarni? – włączył się Yerli.
– Nie czarni, ale ciemnoskórzy. Mieli ostre, wyraziste rysy twarzy; jakby mieszanka cech arabskich i hinduskich. O tym, który spalił samochód, nie mogę wiele powiedzieć: miał długi burnus i zawój przykrywający twarz. Widziałam tylko hebanowe oczy i ostry, orli nos.
– Czy zawój był bawełniany, kilkakrotnie owinięty wokół głowy? – pytał dalej Yerli.
– Tak, przyszło mi nawet na myśl, że musiał być zrobiony z bardzo długiego kawałka materiału.
– A jakiego był koloru?
– Ciemnoniebieski, prawie jak atrament.
– Indygo? – podpowiedział Yerli.
– Tak, to chyba właśnie ten kolor.
Ismaił Yerli, koordynator akcji terenowych Światowej Organizacji Zdrowia, zamyślił się przez chwilę. Szczupły, wysportowany, był jednocześnie niezwykle sprawny intelektualnie i organizacyjnie. Z niezwykłą pedanterią dbał o wszystkie ważne szczegóły, a zarazem świetnie rozumiał strategiczny i polityczny wymiar prowadzonych spraw. Był Turkiem z Anatolii, twierdził jednak, że ma w sobie krew kurdyjską. Deklarował się jako muzułmanin, choć już od wielu lat nie odwiedził żadnego meczetu. Jak większość Turków miał gęste, sztywne, czarne włosy, równie czarne krzaczaste brwi i wielkie wąsy. Zawsze w dobrym humorze, zawsze uśmiechnięty, był jednocześnie człowiekiem niezwykle poważnym i solidnym.
– Tuaregowie – rzekł po chwili.
Powiedział to tak cicho, że Hopper musiał się pochylić w jego stronę.
– Kto? – spytał.
Yerli spojrzał przez stół na Kanadyjczyka. Szef zespołu medycznego był człowiekiem spokojnym, małomównym, lecz umiał słuchać innych. Fizycznie przypominał sławnego Wikinga, Eryka Czerwonego. Był wielki, rumiany, z rzadką rudą brodą; brakowało tylko stożkowatego hełmu z rogami. Niezwykle sumienny i wnikliwy badacz, w Światowym Towarzystwie Epidemiologicznym uchodził za jednego z najlepszych w świecie toksykologów.
– Tuaregowie – powtórzył Yerli. – Niegdyś najsilniejszy i najważniejszy szczep koczowniczy na pustyni, który nieraz zwyciężał Maurów i Francuzów. Być może także najwięksi bandyci w stylu romantycznych legend. Ale dzisiaj już nie prowadzą rozbojów. Utrzymują się z hodowli kóz albo żebrzą w miastach na obrzeżach Sahary. Mężczyźni tego szczepu noszą zawoje zwane titham, zwykle bardzo długie. Długość rozwiniętego zawoju może dochodzić nawet do dwóch metrów.
– No dobrze, ale dlaczego ci pustynni nomadzi mieliby napadać na Evę? – spytał Hopper. – Nie widzę żadnego motywu.
Yerli pokiwał głową w zamyśleniu, ale nic nie powiedział.
– Przecież musieli mieć jakiś powód – ciągnął Hopper. – Nie możemy wykluczyć, że chcą zlikwidować cały zespół, który bada przyczyny zatrucia w południowej części Sahary.
– Pitt też tak twierdzi – odezwała się Eva.
– Kto? – spytał znów Hopper.
– Dirk Pitt, Amerykanin, który uratował mi życie. Uważa, że ktoś nie życzy sobie mojej obecności w Afryce; i że to samo dotyczy całej naszej grupy.
Yerli machnął lekceważąco ręką.
– Bzdura! Facetowi wydaje się, że to jakaś sycylijska mafia.
– Może ma rację – rzekł Hopper. – Był przecież na tej plaży, widział tych ludzi.
– I chwała Bogu, że był, i że miał odwagę stawić czoło trzem bandytom – powiedział Yerli. – Ale nie przywiązywałbym wielkiej wagi do jego słów… Chyba że… jego obecność tam też była zaplanowana.
– Zaplanowana? Ależ to bez sensu – obruszyła się Eva.
– A jeśli znalazł się tam właśnie po to, żeby nakłonić panią do powrotu do Stanów?
– I w tym celu zabił w mojej obecności trzech ludzi? Czy nie prościej byłoby zabić mnie, zamiast inscenizować taki krwawy teatr?
– Skąd właściwie ten dobry samarytanin tam się znalazł?
– Mówił, że przebywa w Egipcie z misją archeologiczną, badającą dno Nilu; prowadzi to NUMA, jedna z naszych agencji rządowych. Nie mam powodu, żeby mu nie wierzyć.
Hopper spojrzał na Yerli'ego.
– To można chyba sprawdzić?
– Tak, całkiem łatwo. Znam biologa, który pracuje w NUMA.
– Jeśli nawet ten Pitt jest w porządku – mruknął Hopper – to i tak nadal nie wiemy, dlaczego tamci napadli na Evę.
– Może to rzeczywiście jest spisek – zgodził się w końcu Yerli. – Może chodzi o to, żeby nie dopuścić do waszej misji.
Tym razem jednak Hopper nie wydawał się przekonany.
– WHO ma przecież w tej chwili pięć zespołów badawczych na południu Sahary; w pięciu krajach, od Sudanu do Mauretanii. I nie był to żaden przymus, żaden odgórny wymysł ONZ. Wszystkie ekipy są tam na prośbę tych krajów.
– Nie wszystkie – zauważył Yerli. – Zapomniał pan, że jedno z tych państw nie chciało naszej wizyty.
– Rzeczywiście – przytaknął Hopper. – Prezydent Tahir z Mali był wręcz niechętny naszej misji.
– Raczej generał Kazim – rzekł Yerli. – Tahir to marionetka. W istocie całą władzę w Mali sprawuje generał Zateb Kazim.
– Ale co on może mieć przeciwko grupie biologów, prowadzących badania w celu ratowania ludzkiego życia? – spytała Eva.
Yerli rozłożył bezradnie ręce.
– Tego niestety nie wiem.
– Może to ma jakiś związek – rzekł cicho Hopper – z niewyjaśnionymi przypadkami zaginięcia obcokrajowców w Mali. W ciągu ostatniego roku zdarzyło się to parokrotnie.
– Tak, choćby ostatnio ci turyści – przypomniała Eva.
– Nadal nie ma o nich żadnych wieści – zauważył Yerli. – Ale jeśli to nie był nieszczęśliwy wypadek, jeśli Kazim maczał w tym palce, to mógł też zorganizować zamachy na członków waszej ekspedycji. Po prostu po to, by was odstraszyć, żebyście nie wtykali nosa do jego ogródka.
Eva roześmiała się.
– Z taką wyobraźnią mógłby pan pisać scenariusze w Hollywood.
– Może to i przerost wyobraźni, ale myślę, że powinniście zachować ostrożność. Nie lećcie do Mali, dopóki sprawa się choć trochę nie wyjaśni.
– Moim zdaniem, byłaby to przesadna ostrożność – rzekł Hopper. – A ty jak sądzisz, Eva? Lecimy do Mali, czy nie?
– Uważam, że powinniśmy lecieć – odparła. – Ale nie mogę decydować za innych.
– Oczywiście – Hopper skinął głową. – Każdy będzie decydował za siebie. Nie możemy jednak odwołać misji, kiedy tam giną tysiące ludzi. Do Mali polecą tylko ochotnicy; poprowadzę ten zespół osobiście.
– Nie, Frank – zaprotestowała Eva. – A jeśli pan Yerli ma rację, jeśli tam zdarzy się coś złego? Nie możemy cię stracić.
– Polecicie czy nie – powiedział z ponurą miną Yerli – powinniście chyba najpierw zgłosić policji sprawę tej napaści na plaży.
– Nie – odparł stanowczo Hopper. – Jak do wyjaśniania tej sprawy wezmą się tutejsi biurokraci, to zatrzymają nas w Kairze miesiąc albo dłużej, a wtedy cała misja straci jakikolwiek sens.
– Mam tu trochę kontaktów, mógłbym przyspieszyć procedurę dochodzeniową – nalegał Yerli.
– Nie – powtórzył twardo Hopper. – Nie możemy sobie pozwolić na ani jeden dzień zwłoki. Wyruszymy zgodnie z planem.
– Naraża pan swoich ludzi – przestrzegł jeszcze raz Yerli.
– Wymyśliłem pewne zabezpieczenie.
– Zabezpieczenie?
– Tak. Zrobimy przed wyjazdem konferencję prasową. Opowiemy o naszej misji, a przy okazji o niebezpieczeństwach, jakie nam grożą na Saharze, zwłaszcza w Mali. Po czymś takim general Kazim trzy razy się zastanowi, zanim zrobi jakąś krzywdę naszym naukowcom.
– Może tak, a może nie – mruknął Yerli sceptycznie. – Naprawdę nie przekonują was moje argumenty?
– Argumenty są dobre – rzekła Eva. – Ale tam umierają ludzie, tysiące ludzi. I to też jest argument.
– Niech was Allach ma w swojej opiece – rzekł Yerli z rezygnacją.
Kiedy Eva wychodziła z windy hotelu Nile-Hilton, Pitt czekał już w holu. Ubrany był w lekki brązowy garnitur i jasnoniebieską koszulę, z jedwabnym krawatem w kolorze granatowym z czarno-złotym wzorem.
Z rękami na plecach i z głową nieco przechyloną na bok przyglądał się młodej, pięknej Egipcjance w obcisłej, złotej sukience. Idąc kołysała okrągłymi biodrami; jej ruchy przypominały wahadło zegara. Zwracała powszechną uwagę nie tylko z powodu urody i efektownego stroju, ale także z powodu człowieka, który jej towarzyszył, a który był chyba trzy razy od niej starszy. Bez przerwy coś do niego mówiła.
We wzroku Pitta nie było pożądania – obserwował dziewczynę raczej jak interesujący fenomen przyrody. Eva podeszła do niego cicho i spytała bezceremonialnie:
– Podoba ci się?
Odwrócił się i spojrzał na nią najbardziej niezwykłymi zielonymi oczyma, jakie widziała w życiu.
– Owszem, robi wrażenie.
– Jest w twoim typie?
– Nie, wolę kobiety małomówne i rozważne.
Bardzo miły głos, pomyślała. Poczuła zapach dobrej wody kolońskiej, znacznie bardziej wyrafinowany niż większość aromatów sławnych francuskich wyrobów perfumeryjnych.
– Czy mam traktować to jako komplement?
– Możesz.
Zawstydziła się własnej swobody i spuściła wzrok.
– Jutro rano ruszamy – rzekła. – Powinnam wcześnie pójść spać.
Boże, to okropne, pomyślała. Zachowuję się jak smarkula na pierwszej randce.
– Szkoda. Chciałem ci pokazać wszystkie nocne siedliska rozpusty i grzechu w Kairze. Miejsca nie znane turystom.
– Mówisz poważnie?
Roześmiał się.
– Ależ skąd. Myślę, że najrozsądniej będzie, jeśli zjemy kolację w hotelu i nie będziemy pokazywać się na ulicach. Twoi przyjaciele mogą chcieć spróbować jeszcze raz.
Rozejrzała się po ruchliwym holu.
– Hotel jest przepełniony. Nie wiem, czy dostaniemy stolik.
– Już go zarezerwowałem – odparł Pitt, po czym wziął ją za rękę i poprowadził z powrotem do windy.
Pojechali na najwyższe piętro.
Jak większość kobiet, Eva lubiła mężczyzn przejmujących inicjatywę. Lekki, ale stanowczy uścisk dłoni Pitta także sprawiał jej przyjemność.Maitre d'hotel wskazał im stolik przy oknie; mieli cudowny widok na Nil i cały Kair. Miasto jarzyło się światłami. Samochody zapełniały mosty, by rozpłynąć się potem w gęstwinie ulic, wśród konnych dorożek i wózków dostawczych.
– Proponuję wino – rzekł Pitt – chyba że wolisz zacząć od jakiegoś koktajlu.
– Może być wino – skinęła głową z uśmiechem.
Przez chwilę studiował kartę.
– Spróbujemy "Grenadis Village".
– Świetny wybór – rzekł kelner. – To jedno z naszych najlepszych win.
Pitt zamówił jeszcze oberżynę z ziarnem sezamowym, jogurt zwany leban zahadii tacę marynowanych jarzyn. Pszenne placki pita zamknęły listę przystawek.Kiedy wino było już nalane, podniósł wysoko kieliszek.
– Za pomyślność wyprawy!
– Za sensacyjne odkrycia w rzece! – odparła i spojrzała na niego z ciekawością. – Czego wy tam właściwie szukacie?
– Wraków starych łodzi. Szczególnie jednej: barki pogrzebowej faraona Menkurasa, zwanego też po grecku Mycerinusem. Należał do Czwartej Dynastii; to on zbudował najmniejszą z trzech piramid w Gizeh.
– Jest w niej pochowany? – spytała Eva.
– Już w 1830 roku pewien brytyjski oficer znalazł komorę grzebalną, a w niej sarkofag ze zwłokami, ale dokładniejsza analiza wykazała, że pochodzą one raczej z okresu greckiego lub rzymskiego.Przyniesiono przystawki. Zabrali się do nich z apetytem. Zanurzali kawałki smażonej oberżyny w ziarnie sezamowym i łykali je łapczywie. Delektowali się niezwykłym smakiem marynowanych jarzyn. Wszystko, łącznie z rzeczywiście wybornym winem, zaostrzyło ich apetyt. Pitt zamówił główne danie.
– Dlaczego sądzisz, że Menkuras jest na dnie rzeki? – spytała.
– Odczytaliśmy hieroglify na kamieniu, znalezionym niedawno w pobliżu Kairu. Wynika i nich, że barka pogrzebowa spaliła się i utonęła w Nilu między dawną stolicą, Memfis, a piramidą w Gizeh. Według tej inskrypcji prawdziwy sarkofag z mumią Menkurasa i dużą ilością złota nigdy nie został odnaleziony.
Przyniesiono jogurt, gęsty jak śmietana. Eva zawahała się.
– Spróbuj – zachęcił ją Pitt. – Leban zahadi znakomicie wpływa na trawienie. A jak raz spróbujesz, nie będziesz chciała nawet patrzeć na amerykańskie jogurty.
Spróbowała. Jogurt był dobry; jego smak wydał jej się znajomy.
– Zsiadłe mleko… – przypomniała sobie i szybko wróciła do tematu ich rozmowy. – Co zrobicie, jak znajdziecie tę barkę? Zabierzecie sobie złoto?
– To nie takie proste – odrzekł Pitt. – My jedynie zaznaczamy na mapie znalezione na dnie obiekty i informujemy o nich Egipski Instytut Starożytności. To oni będą wydobywać wrak spod dna, oczywiście jak zdobędą na to fundusze.
– Spod dna? – zdziwiła się Eva.
– Minęło czterdzieści pięć stuleci; szlam przykrył wszystko grubą warstwą.
– Co to znaczy: grubą?
– Trudno dokładnie powiedzieć. Naukowcy egipscy twierdzą, że na tym odcinku rzeki główne koryto przesunęło się od roku 2400 przed naszą erą o sto metrów na wschód. Jeśli łódź zatonęła blisko brzegu, to może być dzisiaj przykryta nawet dziesięciometrową warstwą piasku i mułu.
Pojawił się kelner z ogromną srebrną tacą, zastawioną owalnymi półmiskami. Były na nich pieczeń z jagnięcia, ryba smażona na grillu, filet wołowy, dziwny jaskrawozielony szpinak, ryż z winogronami i orzechami. Po krótkiej naradzie z kelnerem Pitt zamówił jeszcze kilka pikantnych sosów.
– Co to za dziwna choroba, którą zamierzacie badać na pustyni? – spytał, kiedy kelner odszedł.
– Informacje z Mali i Nigru są zbyt powierzchowne, by można było na ich podstawie wyrobić sobie jakąś opinię. Mówi się o typowych symptomach zatrucia: konwulsje, ataki skurczów, śpiączka, w końcu śmierć. Ale słyszeliśmy też o zaburzeniach psychicznych oraz o dziwnych zachowaniach chorych. To jagnię jest wspaniałe!
– Dodaj jakiegoś sosu. Może Worcester?!
– A ten zielony?
– Też dobry. Jest słodko-ostry, z drobnymi kawałkami langusty.
– Znakomity – przyznała Eva, wziąwszy odrobinę na koniec języka. – W ogóle wszystko jest pyszne, z wyjątkiem tego zielska, przypominającego szpinak. Ma jakiś dziwny smak.
– To tak zwany mulukesz. Ma rzeczywiście osobliwy smak, ale można w tym zagustować… Wracając do tej choroby – mówiłaś o jakichś dziwnych zachowaniach.
– Tak. Podobno ludzie wyrywają sobie włosy, walą głowami w mur, wkładają ręce do ognia. Biegają nago na czworakach jak zwierzęta i pożerają się nawzajem, jakby wpadli w kanibalizm… Znakomicie przyprawiony ryż. Jak to się nazywa?
– Khalta.
– Chętnie wzięłabym przepis od szefa kuchni.
– Myślę, że to się da zrobić – rzekł Pitt. – Kanibalizm jako efekt zatrucia? To dość dziwna hipoteza.
– Nie bardzo, jeśli wziąć pod uwagę, z jaką kulturą mamy do czynienia. W tamtych krajach ludzie są bardziej przyzwyczajeni do zabijania zwierząt niż mieszkańcy Północy. Na co dzień obcują z widokiem obdartych ze skóry i poćwiartowanych zwierząt. Od dzieciństwa widzą, jak ich ojcowie zabijają kozy i owce na ofiarę, od małego uczą się łowić i oprawiać ryby, króliki, wiewiórki czy ptaki, które potem pieką na ogniu i zjadają. Dla biedaków zabijanie nie jest niczym niezwykłym; muszą zabijać, żeby przeżyć. Wystarczy niewielka dawka toksyn, degenerujących umysł albo układ trawienny, zakłócających normalny tok rozumowania albo sposób zaspokajania potrzeb, aby zaczęli traktować innych ludzi jak zwierzęta. Zabicie i zjedzenie człowieka staje się tym samym, co ukręcenie łba kurze i ugotowanie jej na obiad… Wspaniały ten sos chutneyl.
– Rzeczywiście świetny.
– Zwłaszcza z tym… jak powiedziałeś?… khalta. Otóż my, tak zwani ludzie cywilizowani, też kupujemy surowe mięso, ale w supermarketach; podzielone na eleganckie porcje i zapakowane tak że już nawet nie kojarzy się z zabitym zwierzęciem. Nie oglądamy na co dzień tego, co dzieje się w rzeźniach: mordowania pistoletem elektrycznym, podrzynania gardeł. To wszystko jest nam oszczędzone. W rezultacie inaczej wariujemy, inaczej też reagujemy na ogłupiające trucizny. Szaleniec z Europy czy Ameryki może wprawdzie wystrzelać wszystkich sąsiadów, ale nie będzie ich potem jadł; w jego świadomości czy podświadomości nie ma takich wzorów.
– Jaki rodzaj egzotycznych trucizn mógłby wywoływać tę chorobę?
Wypiła resztę wina z kieliszka i z przyjemnością obserwowała, jak kelner napełnia go ponownie.
– To wcale nie musi być egzotyczna trucizna. Człowiek zatruty zwykłym ołowiem zdolny jest do bardzo dziwnych rzeczy. Aha, jest jeszcze jeden objaw tego zatrucia: silne przekrwienie białek oczu w wyniku osłabienia naczyń krwionośnych.
– Znajdziesz jeszcze trochę miejsca na deser? – spytał Pitt.
– Chyba znajdę. Wszystko jest tu tak dobre, że nie mogę sobie niczego odmówić.
– Potem kawa czy herbata?
– Kawa, ale po amerykańsku; oni tu parzą straszną smołę.
Pitt skinął na kelnera, który natychmiast rzucił się w ich kierunku.
– Dla pani proszę um ali i kawę po amerykańsku; dla mnie też kawa, ale egipska.
– Co to jest um ali? – spytała.
– Gorący mleczny budyń o smaku kokosowym. Ułatwia trawienie po obfitym posiłku.
– To brzmi nieźle.
Pitt odchylił się w fotelu i popatrzył na nią poważnie.
– Mówiłaś, że już jutro odlatujecie do Mali. Czy to nie za duże ryzyko?
– Ciągle jeszcze czujesz się jak mój opiekun?
– Podróż przez pustynię może każdego wykończyć. Ale mówiąc o ryzyku, mam na myśli nie tylko upał. Ktoś, być może właśnie w Mali, chce zlikwidować ciebie i twoich kolegów.
– A zabraknie rycerza w srebrzystej zbroi, który by mnie wyratował z opresji – zakpiła. – Nie przestraszysz mnie. Wiem, że potrafię sobie poradzić.
– Nie jesteś pierwszą kobietą, która tak twierdzi, a potem ląduje w kostnicy – zażartował makabrycznie.
Ale w jego opałowych oczach dostrzegła prawdziwy, głęboki niepokój.
W tym czasie w sali recepcyjnej hotelu doktor Frank Hopper prowadził konferencję prasową. Mimo późnej pory zgromadziła wielki tłum dziennikarzy. Korespondenci gazet, stacji radiowych i telewizyjnych zarzucali go pytaniami. Pocił się obficie w świetle reflektorów, ale dzielnie stawiał czoło nawale.
– Doktorze Hopper – pytała wytworna dama z agencji Reutera – jak rozległy jest obszar dotknięty epidemią?
– Nie możemy tego dokładnie stwierdzić, dopóki wszystkie nasze ekipy badawcze nie dotrą na miejsce.
Ktoś inny przepchnął się do niego z kieszonkowym magnetofonem.
– A czy znane jest już źródło zarazy?
– Nie, na razie nie mamy pojęcia, skąd się wzięła.
– Czy mógł ją spowodować ten wielki francuski zakład utylizacji odpadów, który mieści się na pustyni?
Hopper podszedł do mapy wyświetlonej na dużym ekranie i wskazał pałeczką południowy region Sahary.
– Francuskie zakłady – powiedział – znajdują się w Fort Foureau, ponad dwieście kilometrów na północ od najbliższego odnotowanego przypadku choroby. To stanowczo za daleko.
– Może zarazę przenosi wiatr? – spytał korespondent niemieckiego tygodnika "Der Spiegel". – Z tego co wiem, wieją tam silne wiatry, zdolne przenosić szybko różne skażenia nawet na większą odległość.
– To zupełnie niemożliwe – odparł Hopper stanowczo.
– Skąd ta pewność?
– Podczas wstępnych narad i przygotowań badawczych WHO zapoznała się dokładnie z procesem technologicznym stosowanym w Fort Foureau. Wszystkie odpady spala się tam w bardzo wysokiej temperaturze, dzięki czemu dym i popioły są już nieszkodliwe; w każdym razie dotychczasowe pomiary, dokonywane w promieniu setek kilometrów od zakładu, nie wykazały żadnego skażenia powietrza.
– Jak układa się współpraca z krajami, w których będziecie prowadzić badania? – spytał reporter telewizji egipskiej.
– Większość z nich przyjmuje nas z otwartymi ramionami.
– Większość? A więc są wyjątki?
– Tak, ściśle biorąc jeden. Prezydent Mali, pan Tahir, zgłaszał pewne obiekcje. Mamy jednak nadzieję, że zmieni zdanie, kiedy udowodnimy na miejscu, że nasze badania mają wyłącznie humanitarny cel.
– Czy nie naraża pan swojej ekipy na zbytnie niebezpieczeństwo, posyłając ją do Mali bez wyraźnej zgody prezydenta Tahira?
– Największe niebezpieczeństwo grozi nie mojej ekipie, ale ludności Mali. Mam wrażenie – dodał Hopper z nie ukrywaną irytacją – że prezydent Tahir ma złych doradców, którzy nie wiadomo dlaczego próbują zlekceważyć zarazę, a nawet zaprzeczyć jej istnieniu.
– I mimo to sądzi pan, że wasz zespół będzie mógł pracować w Mali bezpiecznie? – powtórzyła pytanie egipskiego kolegi korespondentka Reutera.
Hopper był zadowolony. Pytania szły dokładnie w kierunku, jakiego sobie życzył.
– W tej kwestii – powiedział – bardzo liczę na was, dziennikarzy. Spodziewam się, że będziecie czujni, że odnotujecie wszelkie nieprawidłowości, zanim dojdzie do jakiejś tragedii.
Po kolacji Pitt odprowadził Evę pod drzwi jej pokoju. Zmieszana, nerwowo szukała klucza. Oczywiście było dość powodów, by zaprosić go do środka. Dużo mu zawdzięczała, a co ważniejsze miała na niego ochotę. Była jednak trochę staroświecka i uważała za niemożliwe iść do łóżka z każdym, kto się nią interesował – nawet jeśli byłby to mężczyzna, który uratował jej życie.
Pitt dostrzegł jej zmieszanie. Popatrzył w jej oczy; były niebieskie jak niebo nad Morzem Śródziemnym. Wziął ją za ramiona i lekko przyciągnął do siebie. Nie opierała się.
– Odłóż ten wyjazd na pustynię – powiedział.
– Nie mogę. Mam tam pilną robotę.
– A potem pewnie następną?
– Nie. Wracam do domu, do Pacific Grove w Kalifornii.
– Piękna okolica. Jeżdżę tam na sierpniowe konkursy starych samochodów w Pebble Beach.
– W czerwcu też jest tam pięknie – powiedziała trochę drżącym głosem.
– Więc spotykamy się w czerwcu – uśmiechnął się. Ty i ja w zatoce Monterey – zacytował słowa starej piosenki.
Miał wrażenie, że ich przyjaźń, z której może zrodzi się kiedyś głębsze uczucie, jest na razie tylko czymś w rodzaju wzajemnej sympatii towarzyszy niebezpiecznej podróży.
– Uważaj na siebie. Nie chciałbym cię stracić – powiedział i odszedł w kierunku windy.
Przez dziesiątki wieków Egipt walczył z piaskami pustyni o wąski pas żyznej ziemi nad Nilem. Najdłuższa rzeka świata jest zarazem jedyną wielką rzeką Afryki płynącą na północ, do Morza Śródziemnego. I tylko Nil – dziś tak samo jak przed wiekami – ożywia ogromną, spaloną słońcem północną połać kontynentu.Tym razem sezon upałów dotknął również rzekę. Gorąca warstwa dusznego powietrza utrzymywała się nad powierzchnią wody grubym dywanem. Nawet poranna bryza, wywołana gwałtownym wzrostem temperatury po wschodzie słońca, nie zdołała jej rozerwać.
Na rzece doszło właśnie do przypadkowego spotkania dwu oddalonych o tysiąclecia epok. Staroświecką felukę z czterema młodymi chłopcami minął nowoczesny kuter wyposażony w elektroniczny układ sterowniczy. Chłopcy roześmiali się wesoło, kiedy ich żaglówka zatańczyła na fali, wywołanej szybkim ruchem turkusowego kutra.
Pitt podniósł wzrok znad ekranu sonaru, badającego dno rzeki. Zewnętrzny upał mu nie przeszkadzał: całe wnętrze kutra było klimatyzowane. Siedział teraz wygodnie nad aparaturą komputerową i powoli sączył herbatę. Przyglądał się przez chwilę chłopcom na feluce. Prawie im zazdrościł prostych, naturalnych doznań, gdy tak uwijali się na swojej łódce, usiłując na nowo złapać wiatr w żagiel.
Spojrzał ponownie na monitor, na którym tymczasem zaczęły pojawiać się dziwne rzeczy. Sonar głębinowy odnotował obecność pod dnem rzeki dużego obiektu. Początkowo niewyraźny zarys, który stopniowo przybrał kształt starożytnej łodzi.
– Mamy tu coś – powiedział głośno.
– Rejestruję to pod numerem 94 – odparł Al Giordino i wystukał instrukcję na klawiaturze komputera. Na głównym monitorze w miejsce obrazu dna pojawiła się szczegółowa mapa okolicy, w której przebywali: dokładny rysunek brzegów rzeki, z oznaczeniem obiektów wzniesionych ludzką ręką. Po wystukaniu następnego polecenia satelitarny system namiaru laserowego precyzyjnie oznaczył na mapie pozycję znalezionego przed chwilą obiektu.
– Numer 94 naniesiony i zarejestrowany – zameldował Giordino.
Niewysoki, krępej budowy, smagły, Albert Giordino patrzył na świat bystrymi piwnymi oczyma spod niesfornej grzywy czarnych, falujących włosów. Gdyby przyprawić mu brodę i wyposażyć w worek z zabawkami, myślał nieraz Pitt, mógłby zrobić karierę jako święty Mikołaj w neapolitańskim domu towarowym. Mimo ciężkiej, masywnej budowy, Giordino był niezwykle szybki i zręczny. Potrafił też walczyć jak lew. Cierpiał jednak męki, ilekroć musiał uczestniczyć w rozmowach z kobietami. Giordino i Pitt znali się i przyjaźnili od dawna; razem kończyli studia, razem grali w drużynie futbola akademii wojskowej, razem walczyli w Wietnamie. Razem też, na osobisty wniosek admirała Sandeckera prosto z armii trafili do Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Mieli odbyć jedynie krótki staż w NUM A; pracowali tam już jednak dziewięć lat i nic nie wskazywało na to, by admirał miał ochotę rozstać się z nimi.
Żaden z nich nie pamiętał już, ile razy ratowali sobie nawzajem życie lub pomagali wyjść z najtrudniejszych opresji, jakich nie brakuje w niebezpiecznym zawodzie badacza podmorskich tajemnic. Wiele ich wspólnych wypraw i wyczynów przeszło do legendy, czasem zresztą grubo przerastającej żmudną roboczą rzeczywistość.
Pitt znowu pochylił się nad ekranem, na którym pojawił się trójwymiarowy obraz, przedstawiający w najdrobniejszych szczegółach zatopiony w mule statek. Mimo pojemnej pamięci, komputer przez dobre kilka sekund konfrontował ten obraz z informacjami o jednostkach pływających po Nilu w starożytności. Wreszcie na ekranie pojawiły się wyniki analizy.
– Prawdopodobnie barka handlowa z czasów Szóstej Dynastii – odczytał głośno Pitt – zbudowana między rokiem 2200 i 2000 przed Chrystusem.
– W jakim jest stanie? – spytał Giordino.
– W całkiem niezłym. Tak samo jak łodzie, które znaleźliśmy przedtem. Ten szlam ma chyba dobre właściwości konserwacyjne. Kadłub i ster są prawie nie naruszone. Widzę także maszt; leży na pokładzie. Na jakiej jest głębokości?
Giordino przez chwilę studiował swój ekran.
– Ma nad sobą osiem metrów szlamu i dwa metry wody.
– Jest coś metalowego?
– Na pewno nie ma żelaza; magnetometr pokazuje zero, Nic dziwnego, przecież żelazo poznano w Egipcie dopiero w dwunastym wieku. A inne metale?
Giordino znów wystukał na klawiaturze krótką instrukcję.
– Niewiele tego. Trochę armatury z brązu. Ale to już właściwie tylko resztki.
Pitt przyglądał się obrazowi barki, która zatonęła w rzece czterdzieści wieków temu.
– Zadziwiające, jak niewiele zmieniła się konstrukcja tych łodzi przez trzy tysiące lat.
– Tak samo jak sztuka.
– Sztuka? – powtórzył Pitt, jakby nie zrozumiał.
– Sztuka egipska prawie się nie zmieniła od czasów Pierwszej Dynastii aż po lata trzydzieste naszego wieku. – Giordino przybrał niespodziewanie oficjalny ton. – Nawet postacie ludzkie na rysunkach pozostały statyczne, jak w starożytności. I te oczy, zawsze malowane w całości, nawet gdy głowa przedstawiona jest z profilu. To na pewno sprawa szczególnego kultu tradycji. Egipcjanie w tym celują.
– Od kiedy to stałeś się takim ekspertem egiptologii?
Giordino zrobił minę człowieka uczonego.
– Liznęło się trochę tej wiedzy przy różnych okazjach.
Pitt wiedział, że jest w tym dużo prawdy. Giordino miał wyjątkowy wprost dar obserwacji; niewiele rzeczy mogło umknąć jego uwadze. Tak było i tym razem; dostrzegał w sztuce egipskiej wiele istotnych detali, na które nie zwracali uwagi turyści, a czasem nawet ich przewodnicy.
Giordino odstawił na bok kolejną opróżnioną butelkę piwa i wskazał palcem przesuwający się wolno po ekranie obraz łodzi.
– Wprost nie chce się wierzyć: zbadaliśmy dopiero dwie mile rzeki, a już mamy dziewięćdziesiąt cztery wraki. Czasem leżą nawet po dwa, trzy na raz; jeden na drugim.
– Nie ma w tym nic dziwnego – rzekł Pitt. – Policz: między deltą Nilu a Chartumem żeglowało przeciętnie parę tysięcy statków jednocześnie. A życie statku trwa średnio dwadzieścia lat. Prędzej czy później niszczy go burza, ogień albo źli ludzie. I trafia na dno. A jeśli nawet sam nie zatonie, zatapia go właściciel, któremu nie opłaca się ani remontowanie wraka, ani trzymanie go w przystani. W rezultacie na tym dnie mógłby dziś leżeć nawet milion statków. Oczywiście większość uległa rozkładowi, ale wiele zakonserwowało się pod mułem. I przeleżą tam pewnie następne cztery tysiące lat, jeśli wcześniej nie wyciągną ich miłośnicy archeologii.
– Nie ma śladu ładunku – zauważył Giordino patrząc na ekran. – To chyba właśnie taki przypadek, o jakim mówiłeś: właściciel zabrał z wysłużonej barki wszystko, co nadawało się jeszcze do użytku, i zatopił ją.
Szyper kutra badawczego, Gary Marx, na przemian zerkał to na echosondę, to na rzekę przed sobą. Był to wysoki blondyn o niebieskich oczach, ubrany tylko w szorty, sandały i kowbojski kapelusz. Odwróci! głowę w stronę Pitta.
– Kończymy kurs w dół rzeki, Dirk.
– Dobrze. Zawróć i przejdź ten odcinek jeszcze raz, tylko bliżej brzegu.
– Bliżej? – zaniepokoił się Marx. – Przecież już prawie dotykamy dnem piachu. Jak podejdziemy jeszcze bliżej, będą nas musieli traktorami spychać z płycizny.
– Nie histeryzuj – rzucił sucho Pitt. – Płyń jak najbliżej brzegu; pilnuj tylko, żebyśmy nie zgubili czujników.
Marx wykonał ciasny zwrot i utrzymywał kuter w odległości pięciu – sześciu metrów od brzegu. Prawie natychmiast czujniki wykryły następny wrak.
Komputer ocenił, że to pasażerska łódź zamożnego Egipcjanina z okresu między 2040 a 1786 p.n.e.Kadłub był nieco smuklejszy niż w barkach handlowych; w tylnej części pokładu znajdowała się kabina. Słupki podtrzymujące dach zwieńczały rzeźby lwich łbów. Dostrzegli też resztki relingu. Pęknięcie z jednej strony kadłuba wskazywało, że łódź zatonęła w wyniku kolizji.Płynąc wciąż blisko brzegu, zlokalizowali i zarejestrowali jeszcze osiem antycznych łodzi, zagrzebanych głęboko w szlamie.
I wtedy czujniki wykryły kadłub znacznie większy od wszystkich poprzednich.
Pitt wpatrzył się w ekran.
– Barka królewska! – zawołał w podnieceniu.
– Rejestruję pozycję – zameldował Giordino, równie beznamiętnie jak we wszystkich poprzednich przypadkach. Gdy jednak wykonał wszystkie rutynowe czynności przy komputerze, nie wytrzymał i pochylił się nad Pittem.
– Myślisz, że w środku jest faraon?
– Chyba nie można mieć wątpliwości. Popatrz. Giordino wpatrywał się w rosnący powoli kształt.
– Jest bardzo duża – zauważył – a nie ma masztu. Czyli poruszała się siłą wioślarzy. Tylko faraona byłoby stać na tylu ludzi.
Łódź była bardzo długa, zwężała się w szpic na obu końcach; brakowało jednak fragmentu dziobu. Z burt wystawały liczne wiosła. Duży rumpel na rufie kończył się rzeźbioną głową orła, symbolizującą boga Horusa. Wielką, niewątpliwie królewską kabinę zdobiły tysiące hieroglifów. Uwagę obu badaczy przykuł jednak duży prostokątny kształt, znajdujący się na środku pokładu. Skrzynia była bogato rzeźbiona.
– Kamienny sarkofag! – wykrzyknął Giordino. – Mamy go, mamy go wreszcie!
Spojrzał jeszcze raz na swój monitor. Nie było wątpliwości: przyrządy wykryły w kabinie i w sarkofagu duże ilości metali kolorowych.
– Złoto faraona Menkurasa – rzekł cicho Pitt.
– Masz już datę?
– Tak, dwadzieścia sześć wieków przed Chrystusem. Wszystko się zgadza.
Marx zakotwiczył kuter dokładnie nad wrakiem. Przez następne sześć godzin Pitt i Giordino badali barkę pogrzebową całym arsenałem najnowocześniejszych instrumentów elektronicznych. Chcieli zebrać dla władz egipskich możliwie najkompletniejszą dokumentację.
– Dużo bym dał, żeby móc zajrzeć kamerą do środka sarkofagu – westchnął Giordino.
Sięgnął po piwo, ale już po pierwszym łyku odstawił je z niesmakiem. Był tak pochłonięty pracą, iż zupełnie zapomniał o otworzonej kilka godzin temu butelce. Teraz piwo było ciepłe i zwietrzałe.
– Rozumiem, że nie chodzi ci o mumię; zresztą pewnie wilgoć ją zniszczyła. Co do innych rzeczy… owszem, to może dorównywać skarbom Tutenchamona.
– Menkuras był jeszcze bogatszy niż Tutenchamon. Zapewne, zgodnie z tradycją, zabrał wszystko w swoją ostatnią podróż.
– Nie gorączkuj się – rzekł Pitt. – Nawet tego nie powąchasz, a pewnie i nie zobaczysz. Prędzej pomrzemy, niż rząd egipski znajdzie wystarczające środki na wydobycie i konserwację tej barki.
– Mamy gości – uprzedził ich szyper. – Patrol egipski.
– Widzę, że dobre wiadomości roznoszą się tutaj lotem błyskawicy – rzekł Giordino.
– Ciekawe, kto im dał cynk.
– – Może to nie do nas? – powiedział Pitt. – Może to tylko rutynowy patrol na torze wodnym?
– Nie – odparł Marx – płyną prosto w naszym kierunku. Pitt wyciągnął z szuflady jakiś papier i wstał.
– Pójdę, pokażę im pozwolenie z Biura Ochrony Zabytków, to może się szybko odczepią.
Wyszedł na pokład; natychmiast przygniótł go kompres z gorącego, wilgotnego powietrza. Duża łódź patrolowa była już blisko. Jej silnik umilkł nagle; po chwili dobiła burtą do kutra badawczego. Pitt obserwował nieufnie dwóch rosłych oficerów egipskiej marynarki, stojących ramię w ramię przy relingu. Był mile zdziwiony, kiedy jeden z nich; zapewne dowódca łodzi, pomachał przyjaźnie ręką. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy zza pleców Egipcjan wypadł mały, ruchliwy człowieczek przeskoczył przez reling i wylądował na jego stopach. Pitt jęknął z bólu, ale powstrzymał się od przekleństw; przeważyło uczucie radości.
– Rudi! Skąd się tu wziąłeś?
Rudi Gunn, jeden z wicedyrektorów NUMA, uśmiechnął się szeroko, ściskając dłoń Pitta.
– Prosto z Waszyngtonu – powiedział. – Wylądowałem w Kairze niespełna godzinę temu.
– Co cię sprowadza nad Nil?
– Nie "co", tylko "kto". Admirał Sandecker. Kazał mi porwać was stąd natychmiast; ciebie i Giordina. Mam tutaj samolot firmy, zabierze nas do Port Harcourt. Admirał już tam czeka.
– Port Harcourt? Gdzie to jest?
– Nad Atlantykiem, w Nigerii, w delcie Nigru.
– Skąd ten pośpiech? I po co leciałeś tu osobiście? Nie można było nas wezwać przez telefon albo przez radio?
– Nie – Gunn machnął tylko ręką zamiast wyjaśnienia.
– Dlaczego?
– Sam nie wiem. Admirał mi nie powiedział. Zasłaniał się jakąś tajemnicą.
Nie było sensu dalej pytać. Jeśli Gunn nie wiedział, co chowa w rękawie Sandecker, nikt inny nie mógł tego wiedzieć. Gunn uchodził za geniusza" logistyki. Po ukończeniu akademii marynarki w Annapolis doszedł szybko do stopnia komandora. W NUMA pojawił się mniej więcej w tym samym czasie, co Pitt i Giordino. Okulary w grubej rogowej oprawie nadawały mu poczciwy wygląd mola książkowego, ale Giordino porównywał go raczej do agenta służb podatkowych.
– Wejdźmy do środka – rzekł Pitt. – Tu jest za gorąco.
– Czego chcą te typy? – warknął Giordino, odwrócony tyłem do drzwi.
– Te typy chcą cię porwać na koniec świata – powiedział Gunn. Giordino odwrócił się szybko.
– Na litość boską, Rudi, co tu robisz? – wykrzyknął, rozpoznawszy małego człowieczka, po czym uściskał go serdecznie.
– Chcę was zaangażować do innego projektu badawczego.
A więc jednak coś wie, pomyślał Pitt.
– Witam na pokładzie, panie Gunn – rzekł Gary Marx, który wrócił do kabiny z maszynowni.
– Cześć, Gary.
– Ja też mam jechać z panem?
– Nie, zostaniesz tutaj. Jutro przylecą Dick White i Stan Shaw; zastąpią Dirka i Ala w tych badaniach.
– No to przelecą się na darmo – mruknął Marx. – Bo właściwie już skończyliśmy.
Gunn spojrzał pytająco na Pitta. Dopiero po chwili zrozumiał.
– Znaleźliście barkę pogrzebową faraona!
– Mieliśmy niesamowite szczęście – rzekł Pitt. – To dopiero drugi dzień poszukiwań.
– Gdzie ona jest?
– Tutaj, dziewięć metrów od ciebie. Albo raczej pod tobą.
Pitt wskazał ekran komputera, na którym wciąż widniał przetworzony obraz łodzi.
– Niesamowite! – powiedział Gunn zduszonym tonem, jakby w hołdzie dla spoczywającego na dnie starożytnego majestatu.
– Znaleźliśmy także ponad sto innych wraków – pochwalił się Giordino. – Niektóre są nawet starsze od tego.
– Gratuluję. To naprawdę wielkie odkrycie. Rząd egipski powinien was ozłocić.
– Na razie nie ma czym, chyba że wygrzebie złoto z tego sarkofagu – powiedział Pitt.
– Co to za nowy projekt ma dla nas Sandecker? – zaatakował ponownie.
Gunn nagle spoważniał. Odwrócił wzrok od monitora.
– Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że to jakaś wredna robota.
– Nie powiedział nic konkretnego?
– Nic, co dałoby się ułożyć w jakąś całość. – Gunn rozejrzał się po kabinie, jakby chciał zyskać na czasie. – Kiedy go spytałem, po co taki pośpiech, odpowiedział mi wierszem. Nie pamiętam dokładnie, ale było tam coś o cieniu statku i o czerwonej wodzie.
Nieoczekiwanie dla wszystkich, Pitt zaczął recytować:
Jej światła iskrzyły się w gorącym oceanie
Jak szron kwietniowy
Lecz gdy ukazał się ogromny cień statku
Woda zakwitła spokojną i straszną czerwienią,
– To fragment wiersza z "Rymów starego marynarza" Coleridge'a – wyjaśnił.
Gunn spojrzał na niego z szacunkiem.
– Nie wiedziałem, że znasz na pamięć wiersze.
– Pamiętam tylko kilka krótkich fragmentów – roześmiał się Pitt.
– Ciekawe, co Sandecker miał na myśli – rzekł Giordino. – Stary lis zawsze lubił zagadki, ale ta nie jest w jego stylu.
– Zupełnie nie w jego stylu – przyznał Pitt.
Helikopter Entreprises Massarde wystartował z Bamako i przez dwie godziny leciał na północny wschód nad kompletnym pustkowiem. Wreszcie pilot dostrzegł w oddali dwie lśniące w słońcu nitki stalowych szyn. Dalej leciał już nad torem, który zdawał się prowadzić do nikąd.
Zbudowana przed paroma zaledwie miesiącami linia kolejowa prowadziła jednak do ogromnego zakładu utylizacji szkodliwych odpadów. Przedsiębiorstwo znajdowało się w południowo-zachodniej części Sahary, na terytorium Mali. Nosiło nazwę Fort Foureau, którą zapożyczyło od pobliskiego fortu francuskiej Legii Cudzoziemskiej, od dawna już opuszczonego i nie używanego. Tory biegły stąd prosto na zachód, do granicy Mauretanii i dalej, do odległego o tysiąc sześćset kilometrów atlantyckiego portu Cap Tafarit.
Z luksusowego wnętrza helikoptera generał Kazim obserwował jadący w stronę zakładu pociąg: dwie dieslowskie lokomotywy ciągnęły długi sznur wagonów z wielkimi, szczelnie zamkniętymi kontenerami z odpadami. Generał odwrócił wzrok od pociągu i skinął na stewarda; ten natychmiast napełnił mu kieliszek szampanem i podsunął tacę z luksusowymi przekąskami. Na Francuzów można liczyć, pomyślał; zawsze mają pod ręką szampana, trufle i pasztet. W gruncie rzeczy uważał ich jednak za lekkoduchów, którzy nie są w stanie zbudować i utrzymać prawdziwego imperium. Z pewnością odetchnęli z ulgą, kiedy zmuszono ich do odejścia z Afryki i z Dalekiego Wschodu. Dziwne i irytujące było dla niego to, że nie do końca zniknęli z terytorium Mali. Chociaż oficjalnie wycofali się z tej kolonii w 1960 roku, wciąż jeszcze utrzymywali swoje wpływy w gospodarce kraju: w kopalniach, w przemyśle, w transporcie i w energetyce. Wielu francuskich biznesmenów uważało Maii za korzystnego partnera i zawiązało tutaj szereg spółek handlowych. Nikt jednak nie ulokował swoich pieniędzy lepiej niż Yves Massarde.
Zajmując się interesami w dawnych zamorskich terytoriach Francji, Massarde znalazł dla siebie w Mali szczególnie korzystną niszę. Wykorzystał przy tym swoje dawne kontakty i wpływy z wielu przedsiębiorstw zachodniej Afryki. Miał opinię twardego negocjatora. W interesach był bezwzględny i brutalny; mówiono, że nie cofnie się przed niczym, jeśli w grę będzie wchodził jego własny zysk. Jego majątek oceniano na dwa do trzech miliardów dolarów. Spalarnia śmieci w Fort Foureau była obecnie głównym źródłem dochodów imperium Massarde'a.Śmigłowiec zniżył lot. Kazim mógł teraz podziwiać, jak na makiecie, urządzenia "zakładu detoksykacji słonecznej" – bo taką nazwę wymyślił Massarde dla swojej unikalnej, supernowoczesnej instalacji. Szczególne wrażenie robiło rozległe pole parabolicznych luster, skupiających energię słoneczną do temperatury dwunastu tysięcy stopni. Ale Kazim, który znał już ten widok, wolał wypełnić ostatnie chwile lotu jeszcze jednym kawałkiem pasztetu z gęsi z truflami, i jeszcze jednym kieliszkiem Veuve Clicquot. Helikopter tymczasem osiadł miękko na lądowisku przed budynkiem biurowym.
Kazim wysiadł i przywitał się z czekającym na niego przed budynkiem wicedyrektorem Entreprises Massarde, Felixem Verenne.
– To ładnie z twojej strony, Felix, że wyszedłeś po mnie – powiedział ze złośliwą satysfakcją, widząc jak Francuz smaży się w pustynnym słońcu.
– Miałeś dobrą podróż? – spytał chłodno Verenne.
– Pasztet nieco gorszy niż zwykle – zakpił gość.
Verenne, drobny, łysawy człowiek około czterdziestki, zmusił się do uśmiechu, choć widok Kazima budził w nim jakąś irracjonalną odrazę.
– Jestem pewien, że w drodze powrotnej będzie lepszy.
– Jak się miewa pan Massarde?
– Czeka na górze.
Verenne wprowadził gościa do trzypiętrowego budynku o zaokrąglonych narożnikach, pokrytego czarnym, przeciwsłonecznym szkłem. Przeszli przez marmurowy hali, kompletnie pusty – jeśli nie liczyć strażnika – i weszli do windy. Przed wejściem do apartamentu Massarde'a, który był zarazem jego biurem, minęli kolejny duży hali, wyłożony tekową boazerią. W niewielkim, ale luksusowo urządzonym gabinecie dyrektora Verenne wskazał Kazimowi skórzaną kanapę.
– Proszę się rozgościć – powiedział oficjalnie. – Pan Massarde zaraz…
– Już jestem, Felix – Massarde, który wszedł właśnie drugimi drzwiami, zbliżył się do Kazima i uścisnął go ostentacyjnie – Zateb, drogi przyjacielu, cieszę się, że cię widzę!
Spojrzał porozumiewawczo na swego zastępcę. Ten skinął głową i opuścił pokój, zamykając za sobą drzwi.
– Mam wiadomość z Kairu – zaczął Massarde bez żadnych wstępów – że twoim ludziom nie udało się odwieść WHO od zamiaru wysłania misji do Mali.
– Niestety, tak się złożyło. – Kazim wzruszył obojętnie ramionami. – Nie bardzo wiem, dlaczego.
Massarde spojrzał twardo na generała.
– A ja wiem: twoi ludzie, którzy mieli załatwić Evę Rojas nie wykonali zadania.
– Nie ominęła ich kara.
– Zlikwidowałeś ich?
– Tak, nie toleruję partaczy – skłamał Kazim, choć jakaś cząstka prawdy w tym była. Fuszerka jego agentów mocno go zirytowała. Gdyby tylko ich znalazł, na pewno by się z nimi rozprawił. Wściekły, kazał rozstrzelać oficera, który planował akcję, oskarżywszy go o zdradę i sabotaż.
Massarde nie zaszedłby tak wysoko, gdyby nie umiał trafnie oceniać ludzi. Znał Kazima wystarczająco dobrze, aby wyczuwać jego kłamstwa.
– Nie możemy lekceważyć naszych wrogów – powiedział.
– Ci akurat nie są specjalnie groźni. Nie mają żadnego dostępu do naszych tajemnic.
– Tak sądzisz, Zateb? Podobno już dzisiaj ma wylądować w Gao zespół ekspertów od chorób zakaźnych i zatruć. Jeśli zaczną tutaj węszyć…
– To znajdą tylko piasek i upał – przerwał Kazim. – Sam mówiłeś, że twoja aparatura kontrolna nie wykazuje żadnych skażeń środowiska. A nie sądzę, by mieli lepszą.
– Tak – zgodził się Massarde – ale trzeba ich mieć na oku.
– Zostaw to mnie. W razie czego zaopiekuje się nimi pustynia.
– Nie spiesz się z tym – ostrzegł Massarde. – Jeśli zginą, pierwsze podejrzenia padną na rząd Mali i Entreprises Massarde. Doktor Hopper, szef tej misji, już wczoraj w czasie konferencji prasowej narzekał na nieprzychylną postawę władz malijskich. Mówił nawet, że jego zespół może tu być narażony na niebezpieczeństwo. Rozrzuć ich kości na pustyni, a od razu będziemy tu mieli armię dziennikarzy i agentów ONZ.
– Nie miałeś tylu skrupułów w sprawie pani doktor Rojas.
– Bo to nie było na naszym podwórku i nie nas obciążały ewentualne podejrzenia.
– Dlaczego w takim razie zgodziłeś się na "tragiczny wypadek" połowy twoich własnych inżynierów i ich rodzin?
– Ich zniknięcie było niezbędne dla ochrony drugiego etapu naszych działań.
– Masz szczęście, żę Francuzi przyjęli twoje wyjaśnienia, a gazety paryskie nie opisały sprawy na pierwszych stronach.
– Mam tam trochę przyjaciół – mruknął Massarde. – Ale przyznaję, że bardzo zręcznie pomogłeś mi w tej sprawie. Nie poradziłbym sobie bez twoich pomysłów.
Jak większość ludzi z tych stron, Kazim był bardzo łasy na pochlebstwa, a Massarde umiał to wygrywać. Głęboko gardził generałem, ale wiedział, że bez jego pomocy całe to saharyjskie przedsięwzięcie nie będzie działać. W istocie była to przestępcza spółka, z której jednak Kazim dostawał tylko pięćdziesiąt tysięcy dolarów miesięcznie, za doradztwo. Cóż to znaczyło wobec dwóch milionów dziennie, jakie Massarde – dzięki anielskiej wprost pobłażliwości władz malijskich – wyciągał z zakładów. Tolerował więc Kazima i schlebiał mu, choć po cichu nazywał go nawet wielbłądzim łajnem.
Kazim podszedł do baru i nalał sobie koniaku.
– Co w końcu proponujesz w sprawie Hoppera i jego ludzi?
– To twoja działka – powiedział z pogodnym uśmiechem Massarde. – Mam pełne zaufanie do twoich umiejętności.
Kazim uniósł brwi, robiąc mądrą minę.
– Przede wszystkim, drogi przyjacielu, zlikwiduję problem, którym interesuje się zespół Hoppera.
– Jak to? – zdziwił się Massarde.
– Zrobiłem już dobry początek. Wysłałem oddział mojej gwardii, żeby wystrzelał i pogrzebał wszystkich dotkniętych zarazą.
– Chcesz wybić cały naród? – spytał ironicznie Massarde.
– Przeciwnie, służę narodowi i spełniam patriotyczny obowiązek, zwalczając skutecznie masową epidemię – odparł Kazim, wypinając dumnie pierś.
Chyba naprawdę w to wierzył.
– Stosujesz dość radykalne metody, Zateb. Ale proszę cię jeszcze raz: nie prowokuj niepotrzebnej awantury na skalę międzynarodową. Jeśli przez jakiś głupi przypadek świat dowie się, co tutaj robimy, postawią nas obu przed trybunałem i powieszą.
– Najpierw musieliby mieć dowody, świadków…
– A co z tymi wściekłymi diabłami w Asselar? – przypomniał sobie Massarde. – Też ich wystrzelasz?
– Po co? – Kazim uśmiechnął się cynicznie. – Już się pozagryzali i zjedli nawzajem.
Oczywiście możliwe, że w innych miejscowościach choroba przybrała te same formy. Jeśli ludzie doktora,Hoppera trafią do takiej miejscowości w odpowiednim momencie, będą mieli okazję osobiście poznać tę chorobę.
Massarde nie potrzebował dodatkowych wyjaśnień. Znał tajny raport, jaki Kazim dostał na temat masakry w Asselar. Łatwo mógł sobie wyobrazić opanowany szaleństwem tłum, pożerający wysłanników ONZ, tak jak pożarł turystów z Backworld Explorations.
– To rzeczywiście dobry sposób – powiedział. – Można zaoszczędzić na stypie.
– Zgadza się – ucieszył się Kazim z pochwały i z dowcipu Francuza.
– Ale co będzie – zasępił się Massarde – jeśli choć jedna osoba przeżyje i wróci do Kairu?
Kazim wzruszył ramionami. Jego wąskie, blade usta wykrzywił złośliwy uśmiech.
– Nie ma obawy. Nikt z tych ludzi nie opuści nigdy pustyni. Nawet w trumnie. Ich kości zostaną tu na zawsze.
Przed dziesięcioma tysiącami lat suche obecnie koryta rzek północno-zachodniej Afryki wypełnione były obficie wodą, a tereny dzisiejszych pustyń porastały lasy, bogate w różnorodną roślinność. Żyzne obszary były kolebką ludów pierwotnych jeszcze przed końcem epoki kamiennej, zanim przekształciły się one w społeczeństwa pasterskie. Przez następne siedem tysiącleci społeczeństwa te chwytały i oswajały antylopy, słonie i bawoły, wędrując wciąż w poszukiwaniu nowych terenów wypasu bydła.Z czasem, głównie za sprawą coraz mniejszej ilości opadów, Sahara zmieniła się w ziemię suchą i jałową. Pustynia rozrastała się wciąż, pożerając kolejne obszary tropikalnej sawanny i dżungli. Ludzie stopniowo opuszczali te ziemie; pozostawały tylko najbardziej uparte, a może najbardziej opieszałe szczepy nomadów.
Rzymianie pierwsi odkryli wytrzymałość wielbłądów, pierwsi też zainteresowali się terenami pustyni. Używali wielbłądów do transportu niewolników, złota, kości słoniowej oraz dzikich zwierząt, które przewożono następnie przez morze, by dostarczały mocnych wrażeń żądnym krwi tłumom na rzymskich arenach. Karawany rzymskie wędrowały przez Saharę od brzegów Morza Śródziemnego aż do Nigru przez osiem wieków. Kiedy załamała się potęga Rzymu, na pustynię wkroczyli – też dzięki wielbłądom – jasnoskórzy Berberowie, a w ich ślady poszli wkrótce Arabowie i Maurowie.
Mali było ostatnim z wielkich ginących imperiów czarnej Afryki. We wczesnym średniowieczu wielkimi szlakami saharyjskich karawan władało wielkie królestwo Ghany. W 1240 roku Ghanę opanowały południowe plemiona Mandingów, którzy utworzyli tu jeszcze większe królestwo Malinke – od czego powstała późniejsza nazwa Mali. Państwo kwitło, a Gao i Timbuktu, jego główne miasta, stały się głośnymi w świecie ośrodkami nauki i kultury islamu.
Legendy o nieprzebranych bogactwach, przewożonych karawanami, krążyły szeroko po całym Oriencie, jak jeszcze niedawno, błędnie ale z uporem, nazywali Europejczycy tereny między Nigrem a Gangesem. Jednak dwieście lat później i to imperium zaczęło upadać, gdy od północy zaatakowały je plemiona Tuaregów i Fulanów. Od wschodu wkroczył na Saharę szczep Songhai, który stopniowo przejął nad nią pełną władzę. Wreszcie w roku 1591 doprowadzili swe wojska aż do Nigru sułtani marokańscy – i zrujnowali kraj do reszty. W początkach dziewiętnastego wieku, kiedy do Mali dotarli kolonizatorzy francuscy, nikt już nie pamiętał o dawnej świetności imperium.
U progu dwudziestego wieku terytoriom zachodniej Afryki nadano nazwę Francuskiego Sudanu. Dopiero w roku 1960 Mali ogłosiło niepodległość; uchwalono konstytucję i stworzono własny rząd. Pierwszego prezydenta przepędziła grupa oficerów, dowodzona przez porucznika Moussa Traore. W roku 1992, po kilku nieudanych zamachach stanu, prezydent – wtedy już generał – Traore został usunięty przez niejakiego Zateba Kazima, podówczas majora. Kazim zorientował się jednak szybko, że jako wojskowy dyktator nie mógłby liczyć na zagraniczną pomoc i kredyty, powołał więc cywilnego prezydenta-marionetkę, Tahira. Zręcznie manipulując opinią krajową i zagraniczną, obsadził parlament swoimi kumplami i zaprzyjaźnił się z Francją, dystansując się jednocześnie i od Stanów Zjednoczonych, i od Związku Sowieckiego.
Wkrótce samodzielnie już kontrolował cały handel krajowy i zagraniczny, systematycznie powiększając swoje sekretne konta bankowe na całym świecie. Krępowały go co prawda restrykcje celne, umiał jednak doskonale czerpać duże zyski z przygranicznego szmuglu. Prowizje od przedsiębiorców francuskich, zwłaszcza takich jak Yves Massarde, zrobiły z niego multimilionera. Jednocześnie, rzecz zdumiewająca, Mali stało się jednym z najbiedniejszych państw świata. Można to było wytłumaczyć jedynie geniuszem korupcji Kazima i niebywałą zachłannością jego urzędników.
Boeing 737 ze znakami Organizacji Narodów Zjednoczonych leciał już bardzo nisko. Evie wydawało się, że samolot zahaczy skrzydłem o dach którejś z glinianych chat. W końcu jednak znalazł się nad prymitywnym lotniskiem legendarnego miasta Timbuktu i twardo uderzył kołami o ziemię. Eva patrzyła przez iluminator. Nie mogła uwierzyć, że ta zaniedbana osada liczyła kiedyś ponad sto tysięcy mieszkańców i była najważniejszym ośrodkiem handlowym imperiów Ghany, Malinke i Songhai.
Nie było widać żadnych śladów dawnej świetności, może z wyjątkiem trzech starych, okazałych meczetów. Miasto wyglądało na martwe i opuszczone. Wąskie, kręte uliczki zdawały się prowadzić do nikąd. Życie, które w nich się toczyło, było ubogie i bezbarwne.
Hopper nie tracił czasu. Znalazł się na płycie lotniska, zanim jeszcze pilot wyłączył silniki. Oficer gwardii Kazima, w uproszczonym niebieskim zawoju na głowie, zbliżył się do niego i zasalutował.
– Doktor Hopper, jak sądzę?
– A ja mam zapewne przyjemność z panem Stanleyem? – odparł Hopper w przypływie dobrego humoru.
Na twarzy malijskiego oficera nie pojawił się uśmiech zrozumienia. Patrzył na Hoppera nieprzychylnie i podejrzliwie.
– Jestem kapitan Mohammed Batutta. Zaprowadzę pana do biura dyrekcji lotniska. To w budynku dworca.
Hopper spojrzał na budynek, którego od zwykłej blaszanej szopy różniły tylko oszklone okna.
– Oczywiście – rzekł sucho. – Jeśli tylko tyle może pan dla mnie zrobić…
Weszli do baraku. W małym dusznym pomieszczeniu, za odrapanym drewnianym stołem siedział inny, starszy od Batutty rangą oficer. Przez chwilę mierzył Hoppera nieprzyjaznym wzrokiem.
– Jestem pułkownik Nouhoum Mansa. Czy mogę zobaczyć pański paszport?
Hopper miał przy sobie sześć paszportów, które zebrał od całego zespołu. Mansa wertował ich kartki bez specjalnego zainteresowania, jedynie narodowość zwracała jego uwagę.
– W jakim celu przylecieliście do Mali?
Hopper nie miał ochoty ani czasu na bzdurne formalności.
– Sądzę, że dobrze zna pan cel naszej wizyty.
– Proszę odpowiedzieć na pytanie.
– Działamy z upoważnienia WHO – odparł Hopper oficjalnym tonem. – Będziemy badać przyczyny epidemii, szerzącej się w waszym kraju.
– U nas nie ma żadnej epidemii – rzekł twardo pułkownik.
– W takim razie weźmiemy jedynie do analizy próbki wody i powietrza z różnych miejscowości nad Nigrem.
– Nie lubimy cudzoziemców, którzy szukają w naszym kraju dziury w całym.
Hopper nie miał zamiaru ustępować przed głupim urzędnikiem.
– Jesteśmy tu po to, by ratować ludzkie życie. Myślałem, że generał Kazim zdaje sobie z tego sprawę.
Mansa zesztywniał. Fakt, że Hopper powołał się na Kazima, a nie na oficjalnego prezydenta kraju, Tahira, zupełnie zbił go z tropu.
– Generał Kazim… wyraził zgodę na waszą wizytę?
– Proszę do niego zadzwonić i spytać.
To był blef, ale Hopper nie miał nic do stracenia. Mansa wstał i podszedł do drzwi.
– Niech pan tu zaczeka – powiedział rozkazującym tonem.
– Proszę powiedzieć generałowi, że sąsiednie kraje nie tylko zaprosiły naukowców z WHO, ale obiecały im wszelką pomoc w poszukiwaniu źródeł zarazy. Jeśli rząd Mali postąpi inaczej, skompromituje się tylko w oczach opinii światowej.
Mansa nic nie odpowiedział i wyszedł z pokoju. Hopper posłał pilnującemu go kapitanowi najbardziej pogardliwe spojrzenie, na jakie potrafił się zdobyć. Batutta odwrócił na chwilę wzrok, potem zaczął przemierzać powoli pokój tam i z powrotem.
Mansa wrócił po pięciu minutach i zasiadł przy biurku. Bez słowa wstemplował wizy do wszystkich paszportów, po czym oddał dokumenty Hopperowi.
– Otrzymaliście zgodę na pobyt w Mali w celu prowadzenia badań. Ale proszę pamiętać, doktorze, że pan i pana ludzie jesteście tutaj tylko gośćmi. Nikim więcej. Jeśli podejmiecie działania, mogące przynieść szkodę interesom Mali, lub będziecie wypowiadać publicznie opinie szkalujące nasz kraj – zostaniecie deportowani.
– Dziękuję, pułkowniku. Proszę także podziękować generałowi Kazimowi za jego uprzejmość.
– Kapitan Batutta i dziesięciu jego ludzi będą warn towarzyszyć w podróży. To dla waszego bezpieczeństwa.
– Ochrona osobista! To za wielki honor dla skromnych uczonych.
Mansa zignorował ironiczną uwagę.
– Rezultaty badań będzie pan przekazywał na moje ręce.
– W jaki sposób mam to robić, kiedy będę w terenie?
– Kapitan zapewni panu niezbędne środki łączności.
– Myślę, że będzie nam się dobrze współpracować – rzekł Hopper do Batutty chłodno.
– Będziemy potrzebowali dużego samochodu osobowego, najlepiej z napędem na cztery koła, i dwu furgonetek do przewozu sprzętu – zwrócił się do Mansy.
– Załatwię wam samochody wojskowe.
Hopper zrozumiał, że Mansa chce uratować twarz.
– Dziękuję, pułkowniku – zdobył się na oficjalną serdeczność.
– To piękny i hojny gest z pana strony. Generał Kazim może być dumny, że ma tak ofiarnego oficera.
Mansa nadął się, a w jego oczach pojawił się triumf.
– Tak, generał wielokrotnie wyrażał uznanie dla mojej lojalności i dobrej służby.
Rozmowa była skończona. Hopper wrócił do samolotu i wraz z innymi zajął się wyładowywaniem sprzętu i bagażu. Mansa obserwował ich przez okno z ledwo dostrzegalnym ironicznym uśmiechem.
– Czy mam ograniczyć ich trasę do terenów publicznie dostępnych? – spytał Batutta.
– Nie, niech jadą, gdzie im się podoba.
– A jeśli Hopper natrafi na oznaki zarazy?
– To nie ma znaczenia. Przynajmniej dopóki ja kontroluję wszystkie jego raporty i mogę eliminować z nich szkodliwe treści. Pokażemy światu, że nasz kraj jest wolny od wszelkiej zarazy.
– No, ale jak wrócą do swojej centrali… – Batutta zawahał się.
– To powiedzą, co naprawdę tu znaleźli? Tak, to byłoby możliwe
– Mansa oderwał wzrok od samolotu ONZ i spojrzał na Batuttę wzrokiem, w którym czaiła się groźba. – Chyba że mieliby w drodze powrotnej tragiczny wypadek.
Pitt zdrzemnął się nieco w odrzutowcu NUMA, który wiózł go z Egiptu do Nigerii.
Obudził go dopiero widok Rudiego Gunna, niosącego z drugiego końca pokładu trzy dymiące kubki. Biorąc swoją kawę Pitt spojrzał na Gunna z rezygnacją, pełen niezbyt radosnych przeczuć.
– Gdzie w Port Harcourt mamy spotkać się z admirałem?- spytał.
– Prawdę mówiąc, nie ma go w Port Harcourt. Czeka na jednym z naszych okrętów badawczych, dwieście kilometrów od brzegu…
Pitt spojrzał wzrokiem myśliwskiego psa, który dopadł lisa.
– Mów dalej, Rudi.
– Czy Al też się napije kawy? – zmienił bezpiecznie temat Gunn, patrząc na pogrążonego w głębokim śnie Giordina.
– Daj mu spokój. Nie obudzisz go nawet armatą.
Gunn usiadł na fotelu po drugiej stronie przejścia.
– Nie mogę ci powiedzieć, jakie są plany admirała, ponieważ sam ich nie znam. Podejrzewam tylko, że ma to jakiś związek z prowadzonymi na rafach koralowych badaniami biologów NUMA.
– Tak, słyszałem o tych badaniach. Ale ich wyniki były znane, zanim ruszyliśmy do Egiptu.
Pitt miał satysfakcję, że tym razem Gunn nie wie więcej od niego. Byli w bardzo dobrych stosunkach, wiele ich jednak różniło. Gunn był intelektualistą z dyplomami i tytułami naukowymi w dziedzinie chemii, finansów i oceanografii. Najlepiej czuł się w mrocznych bibliotekach, obłożony książkami, przy analizowaniu raportów badawczych i obmyślaniu nowych projektów. Pitt natomiast lubił zajęcia praktyczne, zwłaszcza dłubanie w mechanizmach starych, klasycznych samochodów, które kolekcjonował. Jego nałogiem była też przygoda. Czuł się jak w raju, lecąc prymitywnym, staroświeckim samolotem albo nurkując w poszukiwaniu historycznych wraków. Był inżynierem nie tylko z wykształcenia, ale i z powołania; z pasją podejmował zadania, które innym wydawały się niewykonalne. W przeciwieństwie do Gunna, rzadko można było go spotkać przy biurku czy w laboratoriach waszyngtońskiej centrali NUMA. Wolał osobiście badać morskie głębiny.
– Rafy koralowe są w niebezpieczeństwie – kontynuował Gunn. – Obumierają w nie spotykanym dotąd tempie. To jest teraz temat numer jeden badaczy życia morskiego.
– Jakich oceanów to dotyczy?
– Pacyfiku, od Hawajów do Indonezji, Morza Czerwonego oraz Atlantyku w rejonie Karaibów i przy brzegach Afryki.
– Wszędzie z taką samą intensywnością?
– Nie. Tempo obumierania raf jest różne. Najgorzej jest wzdłuż wybrzeży zachodniej Afryki.
– Sądziłem, że to normalna kolej rzeczy: koralowce obumierają, kostnieją, potem odradzają się na nowo…
– Tak – przyznał Gunn – to proces cykliczny. Ale tym razem faza obumierania przybrała rozmiary i tempo katastrofy. Nigdy jeszcze nie obserwowaliśmy czegoś takiego.
– Czy wiecie już coś o przyczynach?
– Rozpoznaliśmy dwa czynniki. Jeden to, jak zawsze, zbyt ciepła woda. Wywołany cyrkulacją prądów morskich okresowy wzrost temperatury powoduje, że delikatne polipy wymiotują, albo, jeśli wolisz, wypluwają algi, które stanowią ich główny pokarm.
– Niewiele wiem o rafach koralowych – przyznał Pitt. – Walka o byt w głębinach morskich rzadko bywa przedmiotem dzienników telewizyjnych.
– I to mówi pracownik NUMA? Powinieneś się wstydzić, tym bardziej że zmiany w rafach koralowych są bardzo dobrym barometrem tego, co w ogóle dzieje się w oceanach; pozwalają też przepowiadać pogodę…
– No dobrze – przerwał Pitt zmęczony reprymendą. – Więc polipy zaczęły wypluwać algi. I co dalej?
– To właśnie algi nadają koralom żywy kolor. Bez tego pokarmu polipy bledną i wiotczeją; zjawisko znane jako blaknięcie raf…
– …które jednak nie zdarza się w chłodniejszych wodach.
– Po co ja ci to wszystko mówię, skoro i tak już wiesz?
– Czekam, aż dojdziesz do najważniejszego.
– Pozwól, że skończę kawę, zanim całkiem wystygnie. Zapanowała cisza. Picie kawy przedłużało się w nieskończoność i Pitt zaczynał się niecierpliwić.
– No więc, ciepła woda jest jedną z przyczyn obumierania raf. Jaka jest druga?
Gunn pedantycznie mieszał resztki na dnie kubka.
– Nowe zagrożenie, krytyczne, to nagłe pojawienie się w wielkiej masie grubych, zielonych alg, które przykrywają całą rafę czymś w rodzaju szczelnego koca.
– Dlaczego koralowce nie karmią się tymi algami? Dlaczego je, jak mówisz, "wypluwają"?
– Tracą apetyt pod wpływem ciepłej wody i ciemności. Gruba warstwa zielonych alg nie przepuszcza światła, utrudnia też cyrkulację chłodniejszych wód. Robi się błędne koło: im cieplej i ciemniej, tym mniej koralowce jedzą, a im mniej zjadają alg, tym cieplej i ciemniej.
Pitt przegarnął palcami czarne włosy.
– Miejmy nadzieję, że to się zmieni, jak tylko pojawią się znowu zimne prądy.
– Nie można na to liczyć – rzekł Gunn. – W każdym razie nie na południowej półkuli, i nie w tej ani w następnej dekadzie.
– Sądzisz, że jest to związane z efektem cieplarnianym?
– Nie tylko. Trzeba uwzględnić różne zanieczyszczenia środowiska.
– Ale nie masz pewności co do głównej przyczyny?
– Całkowitej pewności nie ma nikt, ani w NUMA, ani gdzie indziej.
– Coś takiego! Zawsze myślałem, że uczeni profesorowie od razu mają na wszystko jakąś teorię.
Gunn uśmiechnął się blado.
– To niby ja jestem tym uczonym profesorem?
– Och, przepraszam, tak mi się tylko powiedziało.
– Lubisz przypinać ludziom łatki.
– Tylko uczonym profesorom.
– No dobrze – wrócił do tematu Gunn – nie jestem królem Salomonem, ale skoro mnie pytasz, to rzeczywiście mam pewną hipotezę, którą równie dobrze mogłoby sformułować dziecko. Po tylu latach wrzucania do morza wszelkich śmieci, odpadów przemysłowych i chemikaliów zakłócono delikatną równowagę biologii morskiej. Zapłacimy za to – jeśli nie my sami, to nasze wnuki – słoną cenę.
Pitt nigdy jeszcze nie słyszał z ust Gunna tak poważnych słów.
– To czarna prognoza – posiedział.
– Bo wydaje mi się, że przekroczyliśmy już punkt krytyczny.
– Nie dopuszczasz możliwości jakiegoś pozytywnego zwrotu?
– Nie – odparł ponuro Gunn. – Zbyt długo nie zwracano w ogóle uwagi na katastrofalny stan wód morskich.Teraz jest już za późno.
Pitt słuchał tego z pewnym zdziwieniem. Nie podejrzewał zastępcy szefa NUMA o tak wielkie zaangażowanie w tę sprawę. Sam zresztą nie był aż tak wielkim pesymistą. Owszem, oceany są chore, ale do ich zagłady raczej jeszcze daleko.
– Zostawmy to na razie, Rudi, i przejdźmy do konkretów. Admirał nie spodziewa się chyba po nas, że za jednym zamachem zbawimy cały świat?
– Chyba nie…
Gdyby wiedzieli, jak bardzo mylą się co do planów i oczekiwań admirała, z pewnością sterroryzowaliby pilota i kazaliby mu lecieć z powrotem do Kairu.
Na płycie lotniska towarzystwa naftowego na peryferiach Port Harcourt nie zabawili długo. Przesiedli się do helikoptera i polecieli nad Zatokę Gwinejską. Czterdzieści minut później maszyna zawisła nad Sounderem, statkiem badawczym NUMA, który Pitt i Giordino dobrze już znali z trzech poprzednich ekspedycji. Zbudowany kosztem osiemdziesięciu milionów dolarów, studwudziestometrowy statek był wyposażony w najnowocześniejsze sejsmografy, sonary i batymetry.Śmigłowiec wylądował na rufie statku, na swoim stałym miejscu za nadbudówką. Pitt wyskoczył na pokład pierwszy, za nim Gunn.Ostatni wygrzebał się z helikoptera Giordino. Stawiał kroki ciężko i ospale, ziewając przy tym bezwstydnie. Nie zmniejszyło to serdeczności powitania; na pokładzie czekało paru starych znajomych z załogi statku i z personelu naukowego.
Pitt czuł się tu jak u siebie. Szybko wspiął się po drabince do awaryjnych drzwi głównego laboratorium. Przeszedł przez zastawione gęsto aparaturą pomieszczenie robocze i znalazł się w sali konferencyjnej. Jak na statek badawczy, wnętrze było przytulne i komfortowe. Na środku stał długi mahoniowy stół, wokół niego wygodne skórzane fotele.Przed dużym ekranem, odwrócony tyłem do Pitta, stał czarnoskóry mężczyzna. Wydawał się całkowicie zajęty studiowaniem wyświetlonego na ekranie diagramu.
Był co najmniej dwadzieścia lat starszy od Pitta i znacznie od niego wyższy; mógł mieć nawet ponad dwa metry. Sposób poruszania się zdradzał byłego koszykarza.Uwaga Pitta i jego dwóch przyjaciół skupiła się jednak na kimś innym. Za stołem siedział niski, niepozorny, a jednak od razu wzbudzający szacunek mężczyzna z wielkim cygarem w kąciku ust. Wąski owal twarzy, zimne i władcze niebieskie oczy, siwiejący rudy jeżyk na głowie i krótko przystrzyżona broda dawały mu wygląd emerytowanego admirała.
Był nim w istocie; granatowa marynarka ze złotymi kotwicami na kieszeni nie pozostawiała co do tego żadnych wątpliwości.
Admirał James Sandecker, mózg i sternik Agencji Badań Morskich i Podwodnych, uśmiechnął się szeroko, wstał i ruszył z otwartymi ramionami w kierunku przybyłych.
– Dirk! Al! – przywitał ich z wyrazem zdziwienia na twarzy, jakby nie spodziewał się ich wizyty. – Gratuluję odkrycia legendarnej barki faraona. Świetna robota.
Dopiero teraz dostrzegł Gunna i skinął mu głową.
– Widzę, Rudi, że udało ci się ich aresztować bez trudności.
– Jagnięta same przyszły pod nóż – Gunn uśmiechnął się krzywo.
Pitt spojrzał na niego surowo, potem zwrócił się do Sandeckera:
– Wezwał pan nas znad Nilu w strasznym pośpiechu. Dlaczego?
Sandecker udał obrażonego.
– Cóż to, nie powiecie już nawet: "miło nam pana zobaczyć" albo przynajmniej "cześć"? Nikt się nie wita ze starym szefem, który odwołał kolację z piękną dziewczyną i leciał tu sześć tysięcy mil tylko po to', by pogratulować warn wielkiego wyczynu!
– Jeśli tylko o to chodzi – zaczął Giordino, który zdążył już rozsiąść się wygodnie w fotelu – dlaczego nic nie słyszę o jakiejś podwyżce, nagrodzie, albo przynajmniej o dwutygodniowym płatnym urlopie ekstra? Już dawno nie byłem na Broadwayu.
– Na to też przyjdzie pora. Na razie pojedziecie na małą wycieczkę po rzece Niger.
– Znów rzeka? – mruknął niechętnie Giordino. – No trudno. Ale starych wraków nie będę więcej szukał!
– Nie będzie wraków – zapewnił Sandecker.
– A co będzie? – spytał poważnie Pitt.
– I kiedy ruszamy na tę wycieczkę? – dorzucił Giordino.
– Jutro o świcie. Ale może wszystko po kolei…
Sandecker wskazał wzrokiem wysokiego Murzyna przed ekranem.
– Pozwólcie, że przedstawię warn doktora Darcy Chapmana; jest naczelnym toksykologiem w Laboratorium Morskim Goodwina w Laguna Beach.
– Miło mi panów poznać – odezwał się Chapman głosem jak ze studni. – Jestem pod wrażeniem waszych wspaniałych dokonań.
– Założyłbym się, że grał pan kiedyś w "Denver Nuggetts" – mruknął Gunn, odchylając silnie głowę do tyłu, by móc popatrzeć mu w oczy.
– Tak, dopóki kolana mi nie wysiadły – uśmiechnął się Chapman. – Ale dzięki temu szybko wróciłem na studia i zrobiłem doktorat z biologii.
Gunn i Pitt uścisnęli jego dłoń. Senny wciąż Giordino pomachał tylko ręką, nie wstając z fotela. Sandecker tymczasem zamawiał już przez telefon obiad dla wszystkich.
– Zdążymy jeszcze pogadać – wyjaśnił, odkładając słuchawkę. – Do jutra daleko.
– Coś mi się zdaje – rzekł Pitt z namysłem – że pakuje pan nas w jakąś śmierdzącą robotę.
– To prawda, ta robota rzeczywiście może być śmierdząca – odparł Sandecker i skinął na Chapmana.
Biolog podszedł do dużej mapy, wiszącej na ścianie. Wiła się na niej meandrami niebieska wstęga rzeki.
– Niger – zaczął – po Nilu i Kongo trzecia co do długości rzeka Afryki. Ma źródła w Gwinei, zaledwie trzysta kilometrów od Atlantyku; płynie jednak na północny wschód i dopiero potem długim łukiem, liczącym ponad cztery tysiące kilometrów, zawraca do oceanu. Kończy się rozległą deltą na terytorium Nigerii. Na którymś odcinku rzeki – nie wiemy gdzie – woda staje się silnie toksyczna. To skażenie dociera do oceanu, gdzie powoduje groźne skutki… Tak groźne, że nie będzie przesadą użycie słowa APOKALIPSA.
– Apokalipsa?! – Pitt myślał, że się przesłyszał.
– Tak, to właściwe określenie – potwierdził Sandecker. – Wschodni Atlantyk umiera z powodu szybko rozprzestrzeniającego się skażenia. Sytuacja przybrała charakter reakcji łańcuchowej. Giną wszystkie formy podwodnego życia.
– Może to doprowadzić do radykalnej zmiany klimatu – rzekł Gunn.
– To jeszcze najmniejsze z naszych zmartwień – zauważył Sandecker. – Wszystko to może się zakończyć całkowitą zagładą życia na Ziemi, w tym także naszego gatunku.
– Czy nie przejaskrawia pan zagrożenia, admirale? – Gunn spojrzał na niego sceptycznie.
– "Czy nie przejaskrawiam zagrożenia?" – powtórzył sarkastycznie Sandecker. – Już drugi raz to słyszę! Tymi samymi słowami poczęstował mnie jakiś kretyn w Kongresie, kiedy próbowałem ich ostrzec i prosiłem, by się tym zajęli. Interesuje ich tylko utrzymanie władzy; obiecują ludziom złote góry, żeby tylko ich ponownie wybrano. Rzygać mi się chce, kiedy słucham tych nie kończących się, idiotycznych debat. Brak im odwagi, żeby podjąć jakikolwiek trudniejszy temat. Cały ten dwupartyjny system stał się jednym wielkim bagnem oszustw, przestępstw i afer. Demokracja, dokładnie tak samo jak komunizm, doszczętnie się skorumpowała i zdemoralizowała. Kogo dziś obchodzi, że oceany umierają?
Wzrok Sandeckera był twardy, a usta zaciśnięte. Pitt nigdy jeszcze nie widział go w takim stanie.
– Szkodliwe substancje wylewa się do prawie wszystkich rzek świata – rzekł spokojnie, próbując powrócić do rzeczowego tonu rozmowy. – Co jest tak szczególnego w zanieczyszczeniu Nigru?
– A to, że tylko u ujścia Nigru zjawisko znane jako "czerwony zakwit" przybrało rozmiary kataklizmu.
– Woda zakwitła spokojną i straszną czerwienią… – przypomniał sobie Pitt.
– Czerwony zakwit – wyjaśnił Chapman – to mikroskopijne organizmy z grupy wiciowców, zawierające czerwony pigment. Kiedy pojawiają się w dużej masie, woda przybiera rdzawobrunatny odcień.
Znowu nacisnął guzik pilota. Na ekranie ukazał się obraz dziwnego mikroorganizmu.
– Czerwony zakwit jest zjawiskiem znanym od dawna. Nie można wykluczyć że "czerwone morze" Mojżesza to Nil zabarwiony tymi glonami. Również Homer i Cycero wspominają o czerwonym kwitnieniu morza. W nowszych czasach pierwszy pisał o tym Darwin, w notatkach z wyprawy statku Beagle. Potem zjawisko to obserwowano w różnych częściach świata. Niedawno na przykład przy zachodnich wybrzeżach Meksyku. Woda stała się tam szlamista i szkodliwa. Czerwony zakwit spowodował śmierć milionów ryb, mięczaków, skorupiaków i żółwi. Zamknięto plaże na odcinku dwustu mil. Setki mieszkańców wybrzeża i turystów zmarło po zjedzeniu ryb zarażonych trującymi wiciowcami.
– Zdarzyło mi się kiedyś nurkować w czerwonym zakwicie i jakoś nic mi się nie stało – powiedział sceptycznie Pitt.
– Miał pan szczęście trafić na nieszkodliwą odmianę – wyjaśnił Chapman. – Niestety, ostatnio pojawiła się nowa odmiana tych wiciowców, produkująca toksyny o wyjątkowo silnym działaniu. Kontakt z nimi powoduje natychmiastową śmierć wszystkich form podwodnego życia. Co najgorsze, giną okrzemki.
– Dlaczego to właśnie jest najgorsze? – spytał Giordino.
– Okrzemki, drobne formy roślinne żyjące w morzu, produkują siedemdziesiąt procent tlenu dla atmosfery ziemskiej; tylko trzydzieści pochodzi z fotosyntezy roślin lądowych. Jeśli okrzemki w oceanach wymrą, wytrute czerwonym zakwitem, umrzemy wszyscy z braku tlenu. Bo to, co produkują rośliny lądowe, w żadnym razie nie wystarczy dla miliardów organizmów ludzkich i zwierzęcych.
– A może te glony zjedzą się nawzajem i będzie święty spokój? – spytał półżartem Giordino.
– Niestety, rozmnażają się dziesięć razy szybciej, niż giną. W wodzie pobranej z tych okolic przypada ich już miliard na każdy galon, podczas gdy w zbadanych dawniej przypadkach czerwonego zakwitu nie było ich w galonie wody więcej niż kilka tysięcy.
– Może w chłodniejszych wodach, dalej od równika, nie będą rozmnażać się tak szybko? – zasugerował Gunn.
– Niestety – rzekł Sandecker – tu nie działają normalne prawidłowości; to jakaś silna mutacja, odporna na znaczne nawet zmiany temperatury wody.
– Więc nie ma nadziei na zatrzymanie ekspansji tych glonów?
– Nie ma, chyba że ludzie podejmą skuteczną ingerencję – odpowiedział Chapman.
– Czy macie już jakąś hipotezę na temat przyczyn tej ekspansji? – spytał Pitt.
– Jeszcze nie. Podejrzewamy tylko, że przyczyną jest jakieś osobliwe skażenie wód Nigru. Jakaś substancja pobudzająca płodność tych mikroorganizmów.
– Więc może skuteczne byłoby jakieś antidotum? – spytał rzeczowo Giordino. – Na przykład środki chemiczne?
– Pestycydy? – odpowiedział pytaniem Chapman. – Nie, to mogłoby tylko jeszcze bardziej pogorszyć ogólny stan mórz. Lepszym rozwiązaniem byłoby zablokowanie źródeł skażenia.
– Kiedy przewiduje pan tę… apokalipsę? – Pittowi wciąż jeszcze to słowo nie chciało przejść przez gardło.
– Jeśli nie uda się powstrzymać dopływu substancji stymulującej, za cztery miesiące będzie już za późno na ratunek. Rzecz w tym, że te glony w pewnym momencie staną się samowystarczalne: produkowana przez nie toksyna jest zarazem stymulatorem ich własnej płodności!
Chapman przerwał i włączył ponownie ekran.
– Według wyliczeń komputera najdalej za osiem, dziesięć miesięcy ludzie zaczną umierać wskutek niedostatku tlenu. Pierwszymi ofiarami będą dzieci, ze względu na małą pojemność płuc. Objawy będą straszne: duszność, zsinienie skóry, nieodwracalna śpiączka. Nie zazdroszczę tym, którzy przeżyją najdłużej i będą to wszystko oglądać.
Giordino patrzył na Chapmana z niedowierzaniem.
– Przecież nie można dopuścić do takiej katastrofy!
Pitt podszedł do ekranu, by dokładniej przestudiować martwe liczby, nieubłaganie wieszczące zagładę ludzkości. Potem odwróci! się do Sandeckera.
– A wiec chodzi o to, żebyśmy – Al, Rudi i ja – popłynęli w górę rzeki i badali wodę tak długo, aż zlokalizujemy źródło skażenia. A potem mamy jeszcze wymyślić jakiś sposób, żeby zakręcić kurek?
Sandecker skinął głową.
– A tymczasem my w NUMA spróbujemy wynaleźć substancję neutralizującą czerwony zakwit.
Pitt przyjrzał się uważnie wiszącej na ścianie mapie Nigru.
– A jeśli nie znajdziemy tego źródła w granicach Nigerii?
– To popłyniecie dalej na północ, tam gdzie rzeka rozdziela ludy Beninu i Nigru, a jak będzie trzeba, to i do Mali.
– Jak wygląda sytuacja polityczna w tych krajach? – spytał Pitt.
– Niestety, nie najlepiej.
– Co to znaczy: nie najlepiej?
– W Nigerii – zaczął wykład Sandecker – trwa polityczne wrzenie. Demokratyczny rząd został miesiąc temu obalony przez wojskowych; to już ósmy zamach stanu w ciągu dwudziestu ostatnich lat – a mówię tylko o zamachach udanych. Nadto kraj wyniszczają zwykłe w tym rejonie wojny etniczne i starcia muzułmanów z chrześcijanami. Jednocześnie bojówki opozycyjne mordują masowo funkcjonariuszy administracji rządowej, oskarżając ich o korupcję.
– Przyjemne miejsce… – mruknął Giordino.
– W Ludowej Republice Beninu – ciągnął dalej Sandecker – mocno trzyma się dyktatura prezydenta Ahmeda Tougouri. Natomiast władze Nigru, po drugiej stronie rzeki, siedzą w kieszeni u Muammara Kadafiego, który chciałby się dobrać do tamtejszych złóż uranu. Ta granica to szczególnie trudny odcinek; radzę warn płynąć środkiem rzeki i nie zbliżać się do brzegów.
– A Mali? – spytał Pitt.
– Prezydent Tahir to przyzwoity człowiek, ale całkowicie zależny od generała Zateba Kazima, który kieruje trzyosobową Radą Wojskową. Rządy tej Rady są wyjątkowo krwawe, a co najgorsze rzeczywisty dyktator, Kazim, sprytnie kryje się za rzekomo demokratycznym parlamentem…
Sandecker dostrzegł, że Pitt i Giordino wymieniają ironiczne uśmiechy.
– O co chodzi? – spytał.
– "Wycieczkowy rejs po Nigrze"… – powtórzył Pitt niedawne słowa admirała. – Trzeba tylko przepłynąć tysiąc kilometrów między brzegami porośniętymi buszem, w którym czają się żądni krwi rebelianci, wymknąć się uzbrojonym łodziom patrolowym i od czasu do czasu wziąć paliwo, ale tak, żeby cię nie aresztowali jako obcego szpiega. A do tego jeszcze stale pobierać próbki wody. To łatwe, admirale, całkiem łatwe – tylko cholernie przypomina próbę samobójstwa.
– Owszem – zgodził się Sandecker – to rzeczywiście tak wygląda, ale przy odrobinie szczęścia możecie z tego wyjść bez większych szkód.
– Jak mi urwą łeb, to będzie większa, czy mniejsza szkoda?
– Nie próbowaliście badać skażenia z satelitów? – Giordano postanowił przerwać jałową polemikę.
– Wyniki nie byłyby wystarczająco dokładne – odparł Chapman. – Za duża odległość.
– A z samolotów zwiadowczych?
– To też na nic. Żeby naprawdę coś wiedzieć, trzeba mieć próbki wody, a tego nie da się zrobić przy szybkości naddźwiękowej.
– Sounder ma świetnie wyposażone laboratoria – rzekł Pitt. – Można by nim wejść w deltę Nigru i tam zbadać przynajmniej typ i stopień skażenia.
– Próbowaliśmy, ale władze Nigerii nie pozwoliły nam wejść głębiej w deltę. Tam, gdzie nas dopuścili, nie wykryliśmy nic szczególnego.
– Możemy coś osiągnąć tylko małą, ale dobrze wyposażoną łodzią badawczą – rzekł Sandecker.
– Czy nasz Departament Stanu wystąpił o zgodę na takie badania? – spytał Gunn.
– Tak. Nigeria i Mali odrzuciły tę prośbę. Przyjeżdżali nawet znani naukowcy, żeby ich przekonać, ale tutejsze władze lekceważą ich argumenty. Trudno mieć do nich o to pretensję; przywódcy afrykańscy nie są na ogół tytanami intelektu, poza tym nie potrafią spojrzeć na tę sprawę z perspektywy globalnej.
– A nie niepokoi ich wysoki wskaźnik śmiertelności wśród ludzi, którzy piją wodę z Nigru?
– Nie sądzę, żeby zwracali na to uwagę – rzekł Sandecker. – Ta rzeka niesie różne niebezpieczne skażenia, nie tylko chemiczne, ale i ścieki z wielu miast i osad nad brzegiem. Zatrucia wodą z Nigru są częste i uważa się je za rzecz normalną.
– A więc musimy sobie radzić sami i płynąć tam nielegalnie – stwierdził Pitt.
– Na to wychodzi – przyznał admirał.
– Założę się, że ma pan już jakiś pomysł, jak to zrobić.
– Tak – odparł lakonicznie Sandecker.
– A może pan nam na przykład powiedzieć – spytał Gunn – w jaki sposób możemy dotrzeć do źródeł skażenia i wrócić cało?
– Mogę, to żaden sekret. Popłyniecie jako trzej francuscy biznesmeni, którzy wybrali się na roboczą wycieczkę po zachodniej Afryce, by zbadać możliwości inwestycji.
Na twarzach Gunna i Giordina odmalowało się bezbrzeżne zdumienie; jedynie Pitt zareagował.
– I to jest cały pański plan? – spytał napastliwym tonem.
– Czy jest zły?
– Nie, świetny. Tylko kompletnie szalony. Nie jadę.
– Ja też nie – warknął Giordino. – Może mógłbym udawać Ala Capone, ale nie francuskiego biznesmena!
– Ja także nie jadę – dorzucił Gunn.
– W każdym razie nie tym naszym powolnym, nie uzbrojonym kutrem.
– Aha, dobrze, że mi przypomniałeś! – wykrzyknął Sandecker, zupełnie nie zrażony rebelią. – Kuter. Musicie zobaczyć kuter! Jestem pewien, że od razu zmienicie zdanie.
Jeśli Pitt marzył kiedyś o łodzi badawczej w wielkim stylu, wygodnej, dobrze wyposażonej i nieźle uzbrojonej – to było właśnie to, co przygotował im Sandecker. Wystarczyło jedno spojrzenie na elegancką linię jachtu, na wspaniałe silniki, na ukryty pod pokładem sprzęt, by Pitt został kupiony.Było to zbudowane z fiberglasu i nierdzewnej stali arcydzieło równowagi hydrodynamicznej. Jacht nazwano imieniem greckiej muzy poezji Calliope. Zaprojektowali go inżynierowie z NUMA, wykonała zaś w największej tajemnicy stocznia w Luizjanie. Osiemnastometrowy kadłub z nisko umieszczonym środkiem ciężkości, przy niemal płaskim dnie i zanurzeniu nie przekraczającym półtora metra, pozwalał doskonale żeglować nawet na górnym Nigrze, gdzie często zdarzają się podwodne mielizny. Jacht wyposażono w aż trzy silniki V-12 turbo-diesel, pozwalające rozwinąć szybkość siedemdziesięciu węzłów. Nic w jego konstrukcji nie pozostawiono przypadkowi: była to jedyna w swoim rodzaju, doskonała jednostka pływająca.
Pitt siedział za sterem i rozkoszował się niezwykłą płynnością i siłą, z jaką wspaniały jacht pruł sine wody delty Nigru. Wzrok utkwił w odległym punkcie na horyzoncie, czasem tylko rzucał szybkie spojrzenie na cyfrowe wskaźniki głębokościomierza i porównywał je z mapą rzeki. Minął jakąś łódź patrolową, ale jej załoga pozdrowiła go tylko życzliwie, w niemym zachwycie obserwując jacht. Przez chwilę leciał nad nimi wojskowy helikopter, ale i jego załoga okazała jachtowi wyłącznie estetyczne zainteresowanie. Na razie podróż przebiegała bez problemów. Nikt ich nie kontrolował, nikt nie usiłował zatrzymać.
W laboratorium we wnętrzu kadłuba pracował Rudi Gunn. Pomieszczenie było niewielkie, ale doskonale wyposażone. Oprzyrządowanie będące dziełem specjalistów, naukowców z różnych dziedzin, pozwalało nie tylko wszechstronnie badać pobrane próbki wody, ale także dokonać komputerowej analizy wszystkich dostępnych danych. Wyniki drogą satelitarną można było przekazać do centrali NUMA w Waszyngtonie.Gunn, naukowiec do szpiku kości, nie zastanawiał się nad czyhającymi na zewnątrz niebezpieczeństwami. Pogrążony całkowicie w swoich badaniach, był przekonany, że Pitt i Giordino nie pozwolą, by w jakikolwiek sposób przeszkadzano mu w pracy.Domeną Giordina były silniki i broń. Separując się od hałasu silników, trzymał wciąż na uszach słuchawki walkmana; z upodobaniem słuchał starych standardów jazzowych w wykonaniu Harry'ego Connicka Juniora. Silniki nie wymagały żadnej pracy, zajął się więc rozpakowywaniem broni. Otwierane przez niego kolejno skrzynki zawierały ręczne wyrzutnie minirakiet oraz pociski do nich. "Rapiery" były zupełnie nową bronią. Miały uniwersalne możliwości: skuteczne przy ataku na poddźwiękowe samoloty, grubo opancerzone czołgi, betonowe bunkry i pancerniki oceaniczne. Minirakietami można było strzelać z ramienia, można też było instalować wyrzutnie na pojazdach, helikopterach i łodziach bojowych, w systemie centralnego odpalania. Skompletowane wyrzutnie umieścił w świetliku nad maszynownią. W rzeczywistości świetlik był opancerzoną wieżyczką strzelniczą, dla niepoznaki przykrytą lustrzanymi szybami. Wystawała około metra ponad rufowy pokład i mogła się obracać w przedziale 220 stopni. Następnie Giordino zajął się przygotowaniem lżejszej broni ręcznej: był tu cały arsenał karabinów i pistoletów maszynowych z duża ilością amunicji. W końcu otworzył skrzynkę granatów zapalającoburzących; wyjął cztery, odbezpieczył i umieścił ostrożnie w lufach specjalnej, przypominającej gruby moździerz wyrzutni.
Wszyscy trzej byli absolutnymi specjalistami w swoich dziedzinach. Admirał Sandecker umiał dobierać sobie ludzi, a w tym przypadku wybrał najlepszych. Tylko najlepsi mieli szansę wykonać tę arcytrudną misję – i przeżyć. Sandecker ufał im bezgranicznie.Statek pokonywał kolejne kilometry. Na zachodnim brzegu rzeki z wilgotnych oparów mgły wyłoniły się góry Kamerunu i wzgórza Yoruba. W nadbrzeżnych tropikalnych lasach przeważały drzewa mangrowe i akacjowe. Za burtami mknącej szybko Calliope przesuwały się liczne wioski i miasteczka.
Spotykali wciąż małe czółna z wydrążonych pni drzewnych, a także stare parowe promy, niebezpiecznie przeładowane ludźmi i zwierzętami. Były też małe statki towarowe, z reguły odrapane i zardzewiałe. Czarny dym z ich kominów niósł się z północnym wiatrem daleko po wodzie. Ten pozorny spokój nie mógł jednak trwać wiecznie. Każdy następny kilometr brzegu mógł kryć w sobie śmiertelne niebezpieczeństwa.Około południa przepłynęli pod wielkim, niemal półtorakilometrowym mostem, łączącym port handlowy Onitsha z rolniczym regionem Asaba. Nad ruchliwymi ulicami Onitshy dominowały wieże katolickich katedr.
Pitt musiał skupić się na prowadzeniu jachtu wśród małych jednostek kursujących po rzece. Ich pasażerowie złościli się i wygrażali pięściami, gdy wzbudzona szybkim ruchem Calliope fala kołysała ich niebezpiecznie. Nie zmniejszał jednak szybkości; posyłał jedynie przestraszonym załogom przepraszający uśmiech. Mimo iż spędził za kołem sterowym prawie sześć godzin, nie odczuwał zmęczenia. Fotel na stanowisku sternika był tak wygodny, a ster tak lekki, że czuł się jak za kierownicą luksusowego samochodu.
Pojawił się Giordino z butelką piwa i kanapkami z tuńczykiem.
– Pewnie jesteś głodny – powiedział. – Przecież nic nie jadłeś, odkąd zeszliśmy z Soundera.
– Dziękuję, rzeczywiście jestem głodny. Ale silniki tak hałasują, że nie słyszałem burczenia we własnym brzuchu – rzekł Pitt, przekazując ster koledze. – Pewnie już obejrzałeś broń. Jak myślisz, będziemy w stanie odeprzeć piratów?
– Na pewno. A co, widziałeś coś podejrzanego?
Pitt pokręcił przecząco głową.
– Tylko śmigłowce i łodzie patrolowe; na razie uśmiechają się do nas przyjaźnie. Zupełna sielanka.
– Widocznie władze Nigerii nabrały się na pomysł admirała.
– Miejmy nadzieję, że inni, tam w górze rzeki, też się nabiorą. Giordino wskazał ręką trójkolorową banderę nad rufą.
– Mimo wszystko czułbym się lepiej mając tam flagę amerykańską, w szufladzie dokumenty potwierdzone przez Departament Stanu i międzynarodowe organizacje humanitarne, a w odwodzie, na wszelki wypadek, kompanię marines.
– Może jeszcze pancernik Iowa?
– Piwo dostatecznie zimne? – zmienił bezpiecznie temat Giordino. – Bo wstawiłem je do lodówki zaledwie godzinę temu.
– Zimne – stwierdził Pitt między dwoma kęsami sandwicza. – Co u Rudiego?
Giordino wzruszył ramionami.
– Zakopał się w swoich badaniach. Chciałem z nim pogadać, ale mnie wyrzucił.
– Zajrzę tam. Może będę miał więcej szczęścia.
Z butelką w ręku zszedł pod pokład, do laboratorium. Mały człowieczek w okularach wiszących na końcu nosa studiował właśnie wydruk z komputera. Wbrew temu, co sugerował Giordino, był najwyraźniej w dobrym humorze.
– Masz coś? – spytał Pitt.
– W tej cholernej rzece można znaleźć wszystkie znane dotąd typy zanieczyszczeń i jeszcze parę innych. Jest o wiele bardziej skażona niż Hudson, James River i Cayuhoga w najgorszych czasach.
– Ależ masz tu aparaturę! – Pitt rozglądał się z podziwem po kabinie laboratorium. – Do czego to wszystko służy?
– O, masz piwo! – zauważył Gunn.
– Chcesz?
– Jasne!
– Nie ma sprawy, Giordino zamroził całą skrzynkę. Poczekaj minutkę. – Pitt wybiegł z kabiny i po chwili pojawił się z drugą butelką zimnego piwa.
Gunn wypił kilka dużych łyków.
– W porządku – powiedział. – Teraz mogę już odpowiadać na twoje pytania. Po pierwsze, mamy tu automatyczne mikroinkubatory; zebrałem sporo czerwonego zakwitu z okolic wybrzeża i teraz próbuję hodować go w kolejnych próbkach wody z Nigru. Te wiciowce rzeczywiście mnożą się w niej jak diabli. Komputer stale mi to wszystko liczy i już teraz, po paru godzinach, widzę że posuwamy się w kierunku źródła skażenia.
– Myślisz, że znajduje się w Nigerii?
– Chyba nie. Wzrost działania stymulacyjnego nie jest na razie szybki. A to oznacza, że źródło jest jeszcze daleko, może nawet w górnym biegu rzeki.
Gunn podszedł do dwu przypominających kuchenki mikrofalowe skrzynek.
– Te aparaty mają zidentyfikować substancję, której szukamy. To chromatograf i spektrometr. Mówiąc najprościej: napełniani probówkę wodą z rzeki i umieszczam ją w środku, a maszyna to analizuje i przekazuje wyniki do komputera. W ten sposób można rozpoznać substancje biologiczne i syntetyczne, rozpuszczalniki, pestycydy, PCV, dioksyny i mnóstwo innych związków chemicznych. Mam nadzieję że zidentyfikujemy również ten stymulator wiciowców.
– A jeśli to jakiś metal?
– Właśnie po to mamy zintegrowany spektrometr plazmy i masy. Wykrywa najdrobniejsze nawet ślady metali w wodzie. Działa na innej zasadzie niż chromatograf, ale obsługa wygląda dokładnie tak samo. Co dwa kilometry wkładam kolejną probówkę i oglądam wyniki na ekranie komputera.
– Co już wiesz?
Gunn zdjął z nosa okulary i zaczął je przecierać.
– Że woda Nigru zawiera co najmniej połowę wszystkich znanych metali, od miedzi począwszy, aż po srebro, złoto, rtęć, a nawet uran. Wszystkie w stężeniu znacznie przekraczającym zwykłe tło.
– Nie będzie ci łatwo szukać w takiej masie.
– Na pewno nie, ale nie jestem sam w tych poszukiwaniach. Wszystkie dane są transmitowane drogą satelitarną do NUMA, a tam nasi ludzie jeszcze raz wszystko analizują. I nawet gdybym ja coś przeoczył – oni to znajdą.
Pitt nie mógł sobie wyobrazić, jak Gunn mógłby cokolwiek przeoczyć. Jego przyjaciel był kimś więcej niż tylko zdolnym, kompetentnym naukowcem. Był to umysł tak ostry, krytyczny i konstruktywny, jak to tylko możliwe. Gunn był też niezwykle uparty w realizacji swoich zamierzeń. Wydawało się, że w ogóle nie zna słowa "rezygnuję".
– Masz już choćby najmniejsze wyobrażenie, jaka toksyna jest przyczyną naszych problemów?
Gunn dopił piwo i wyrzucił pustą butelkę do tekturowego pudła, pełnego niepotrzebnych już wydruków komputerowych.
– Toksyna to pojęcie względne. Chemicy nie mówią o toksynach, tylko o poziomie toksyczności.
– Do czego zmierzasz?
– Rozpoznałem już wiele zanieczyszczeń i wiele składników naturalnych, zarówno organicznych jak metalicznych. Stwierdziłem na przykład niezwykle wysoki poziom pestycydów, których w Ameryce już się nie używa, ale które wciąż są szeroko stosowane w trzecim świecie. Nadal jednak nie mam pojęcia, czym się karmią te czerwone mutanty. I nawet nie bardzo wiem, jak szukać. Cała nadzieja w tym, że same wskażą mi drogę.
– Szkoda, miałem nadzieję, że już coś wiesz; im dalej się zapuszczamy, tym większe możemy mieć kłopoty, zwłaszcza jeśli zainteresują się nami tutejsze władze wojskowe.
– Pogódź się i z taką możliwością, że w ogóle nic nie znajdziemy – rzekł Gunn, zirytowany. – Chyba nie masz pojęcia, ile jest w świecie różnych związków chemicznych. Ludzkość wyprodukowała ich już ponad siedem milionów, a sami tylko naukowcy amerykańscy dodają do tego co tydzień sześć tysięcy nowych!
– Ale nie wszystkie są toksyczne.
– Właśnie próbuję ci wytłumaczyć, że prawie każda substancja chemiczna ma jakiś poziom toksyczności, czy też w pewnych warunkach okazuje się trująca. Nawet zwykła czysta woda może być dla człowieka szkodliwa, bo duża jej ilość wypłukuje z organizmu elektrolity.
– Więc nic jeszcze nie możesz powiedzieć?
– Chyba tylko jedno: tym stymulatorem nie są bakterie.
– Jak do tego doszedłeś?
– Sterylizując próbki wody. Wyeliminowanie bakterii ani trochę nie osłabiło płodności tego draństwa.
– Myślę, że znajdziesz ten stymulator, Rudi – Pitt poklepał Gunna po ramieniu.
– Jasne, że znajdę – zaperzył się Gunn. – Nawet jeśli to jest jakaś jeszcze nieznana substancja, i tak ją znajdę.
Sielanka skończyła się w południe następnego dnia, w godzinę po opuszczeniu Nigerii. Płynęli teraz odcinkiem rzeki, który stanowi naturalną granicę między Beninern i Nigrem. Pitt obserwował spokojnie przesuwające się z obu stron zielone ściany dżungli. Przed nimi łagodny łuk rzeki rysował się jak zakrzywiony palec kostuchy.Przy sterze siedział Giordino. W jego oczach widać było pierwsze oznaki zmęczenia. Pitt stał obok niego, śledząc wzrokiem szybującego przed nimi nad lustrem wody samotnego kormorana. Nagle, przed kolejnym zakrętem rzeki, ptak mocniej zatrzepotał skrzydłami i umknął między rosnące na brzegu drzewa. Pitt chwycił lornetkę i popatrzył w tamtą stronę.
Niemal natychmiast dostrzegł wysuwający się zza zielonej ściany dżungli szary dziób ścigacza.
– Zdaje się, że tubylcy chcą nam złożyć oficjalną wizytę.
– Widzę go… – Giordino wstał z krzesełka i przysłonił oczy od słońca. – Przepraszam – widzę je. Tam są dwa. I płyną prosto na nas. Chyba szukają guza.
– Jaką mają banderę?
– Beninu – odparł Pitt. – A ścigacze są chyba produkcji sowieckiej.
Odłożył lornetkę i otworzył broszurę z sylwetkami samolotów i okrętów krajów zachodniej Afryki.
– Ścigacz rzeczny – przeczytał – uzbrojony w dwa podwójne działka trzydziestomilimetrowe, strzelające z szybkością około pięciuset pocisków na minutę.
– Marnie – rzekł Giordino, studiując mapę. – Jeszcze czterdzieści kilometrów wzdłuż granicy Beninu. Gdyby tak dodać gazu, przy odrobinie szczęścia można by ich zgubić.
– Na szczęście lepiej nie licz. A jeśli dodasz gazu, to ci chłopcy nie pomachają nam chusteczką na pożegnanie. Przyjrzyj się ich działkom – mierzą dokładnie w naszą stronę.
– Masz rację, zwłaszcza że intryga się komplikuje. – Giordino wskazał ręką za rufę. – Wezwali sępa.
Nisko, zaledwie dziesięć metrów nad powierzchnią wody, leciał w ich stronę helikopter.
Pitt pochylił się nad lukiem prowadzącym do laboratorium i ostrzegł Gunna o zbliżającym się niebezpeczeństwie. Po chwili chemik wysunął głowę z luku.
– Trochę się tego spodziewałem – rzekł.
– Czekali tu na nas, dranie! – powiedział Pitt. – Może chcą tylko ukraść jacht, ale jak zobaczą, że jesteśmy tacy Francuzi, jak chórek Bruce'a Springsteena, to na pewno oskarżą nas o szpiegostwo i rozstrzelają. Wcale nie mam na to ochoty. Sandecker też nie będzie zachwycony, jak nie dostanie wyników badań. Czyli nie ma mowy o żadnych rozmowach, żadnych negocjacjach, żadnych wizytach na pokładzie. Idziemy na całość: albo my, albo oni.
– Nie dam rady załatwić od razu helikoptera i obu ścigaczy. Może uda mi się trafić dwie sztuki, ale tymczasem trzecia przerobi nas na marmoladę.
– Zrobimy to inaczej… – zaczął spokojnie Pitt, przyglądając się ścigaczom.
Gunn i Giordino wysłuchali uważnie jego planu.
– Macie jakieś wątpliwości? – spytał na koniec.
– W tych stronach raczej dobrze znają francuski. Jak sobie poradzisz?
Pitt machnął ręka.
– Będę improwizował.
– W porządku – rzekł Giordino.
Gunn skinął tylko głową. Mają klasę, pomyślał Pitt, nie pierwszy już zresztą raz.
Gunn i Giordino nie byli zawodowo wyszkolonymi komandosami, ale można było liczyć na ich odwagę, zdolność improwizacji i wytrwałość w najtrudniejszej nawet walce. Pitt nie czułby się pewniej, gdyby dowodził niszczycielem rakietowym z dwustuosobową załogą.
– Dobrze – rzekł z szerokim uśmiechem. – Teraz włóżcie hełmofony i włączcie radio.
Admirał Pierre Matabu stał na mostku pierwszego ścigacza i z podziwem i zazdrością obserwował przez lornetkę mknący po rzece sportowy jacht. Trzydziestoparoletni admirał był niski, tęgawy, a bogato zdobiony biały mundur własnego pomysłu podkreślał groteskowość jego postaci. Jako dowódca marynarki Beninu – pozycję tę zagwarantował mu brat, prezydent Tougouri – miał pod sobą czterystu ludzi, dwa ścigacze rzeczne i trzy pełnomorskie łodzie patrolowe. Miał też duże doświadczenie marynarskie: był przez trzy lata majtkiem na promie.
Obok niego, pół kroku z tyłu stał komandor Behanzin Ketou, dowódca ścigacza.
– To dobrze, admirale, że przyleciał pan ze stolicy i objął dowództwo operacji osobiście.
– Tak, mój brat na pewno się ucieszy, kiedy podaruje mu taki piękny jacht.
– Ci Francuzi przypłynęli tu dokładnie w wyliczonym przez pana terminie. Ma pan godny podziwu dar przewidywania.
– Może raczej telepatii; po prostu poddali się mojej sugestii – zażartował Matabu.
– To chyba ważni ludzie, jeśli stać ich na taki luksusowy jacht.
– To agenci wrogiego mocarstwa.
Ketou nie wyglądał na przekonanego.
– Jak na szpiegów, zachowują się zbyt swobodnie.
Matabu odsunął lornetkę od oczu.
– Kwestionuje pan moje informacje, komandorze? – spytał tonem przestrogi. – Niech mi pan wierzy, ci biali uczestniczą w wielkim spisku przeciwko naszemu państwu.
– Rozumiem, że aresztuje ich pan i zabierze do stolicy?
– Nie. To pan znajdzie dowody ich winy i przeprowadzi egzekucję.
– Nie rozumiem, sir?
– Zapomniałem dodać, że będzie pan miał zaszczyt osobiście dowodzić zespołem szturmowym, który opanuje jacht – oświadczył oficjalnie Matabu.
– Jestem przeciwny egzekucji – zaprotestował Ketou. – Francja zażąda śledztwa, kiedy dowie się, że zabito kilku jej wpływowych obywateli. Pański brat nie byłby z tego zadowolony…
– Wrzuci pan ciała do rzeki. I proszę nigdy więcej nie kwestionować moich rozkazów – przerwał chłodno Matabu.
– Tak jest, panie admirale – poddał się Ketou.
Matabu znów spojrzał przez lornetkę. Sportowy jacht był już tylko o dwieście metrów od nich. Wyraźnie zwolnił.
– Proszę przygotować ludzi do zajęcia jachtu. Osobiście wezwę tych szpiegów do poddania się.
Ketou polecił pierwszemu oficerowi, by przekazał rozkazy dowódcy płynącego nieco z tyłu drugiego ścigacza. Jeszcze raz popatrzył na zbliżający się wolno jacht.
– Dziwna rzecz – powiedział – Nikogo nie widać na pokładzie, z wyjątkiem sternika.
– Te białe świnie pewnie leżą pijane pod pokładem. Niczego nie podejrzewają.
– Ale jednak dziwne, że wcale się nami nie przejmują. Nie obchodzi ich nawet to, że skierowaliśmy lufy w ich stronę.
– Strzelać tylko w razie próby ucieczki – rozkazał Matabu. – Nie chcę uszkodzić jachtu.
Ketou skierował lornetkę na siedzącego za sterem Pitta.
– Sternik kiwa do nas i uśmiecha się.
– Zaraz przestanie się uśmiechać – Matabou wyszczerzył złowrogo zęby. – Za parę minut będzie martwy.
– Przyjdź pogadać do mego ogródka, rzeki pająk do muchy – mruknął Pitt, zapominając, że ma na głowie słuchawki z mikrofonem.
– Mówiłeś coś? – spytał Giordino ze swojej wieżyczki strzelniczej na rufie.
– Nic ważnego, tak tylko gadam do siebie.
– Nic stąd nie widzę – odezwał się Gunn tkwiący w forpiku, skąd mógł oglądać świat tylko przez dwa małe okienka wentylacyjne. – Mam strzelać na oślep?
– Zaraz ich zobaczysz – odparł Pitt. – Ale nie strzelaj, dopóki nie powiem.
– Gdzie jest teraz ten helikopter? – spytał Giordino, który też nie miał możliwości obserwacji; nie odsłonił jeszcze otworu strzelniczego, by nie demaskować się przedwcześnie.
Pitt rozejrzał się.
– Wisi sto metrów za nami, jakieś pięćdziesiąt metrów nad wodą. Przygotowywali się do morderczej walki. Mieli już pewność, że benińskie ścigacze i helikopter nie są tu po to, by sprawdzić jedynie dokumenty i przepuścić ich dalej. Trwali w milczeniu, wiedząc, że będą musieli walczyć, aby przeżyć. Nie czuli lęku, zresztą nie mogli sobie na to pozwolić; nie było już odwrotu. Ale nie byli bez szans. Trzy uzbrojone jednostki przeciw jednej to niewątpliwie wielka przewaga; przewagą Calliope, być może decydującą, była możliwość zaskoczenia przeciwnika.
Pitt umieścił wyrzutnię granatów we wgłębieniu pokładu obok swojego fotela. Byli już bardzo blisko ścigaczy; przełączył silniki na jałowy bieg. Jacht posuwał się jeszcze siłą bezwładu. Pitt przestał zwracać uwagę na helikopter; gdy zacznie się walka, zajmie się nim Giordino. Przyjrzał się uważnie stojącym na mostku prawego ścigacza oficerom.
Ten mały grubasek w śmiesznym białym mundurze, pomyślał, to pewnie dowódca.Nie zastanawia} się nad rangą drugiego. Jego uwagę przykuło wpatrzone w niego dwoma czarnymi otworami luf działko na dziobie. Pocieszające było jedynie to, że Benińczycy już na wstępie popełnili błąd taktyczny, ustawiając oba ścigacze w dryfie wzdłuż biegu rzeki, zamiast ustawić je w poprzek. Gdyby tak postąpili, zablokowaliby cały główny nurt, a co ważniejsze, mogliby strzelać ze wszystkich działek, także rufowych. O ile mógł stwierdzić ze swojej pozycji, przy ich rufowych działkach nie było nawet obsługi.
Tymczasem Calliope znalazła się już między ścigaczami. Teraz, z odległości kilku metrów, Pitt mógł dokładnie przyjrzeć się ich załogom. Odnotował następny punkt dla siebie. Ludzie na ścigaczach byli uzbrojeni w pistolety, nie mieli jednak broni maszynowej. Można było wystrzelać ich jak kaczki.
Pitt uśmiechnął się niewinnie w stronę człowieka w operetkowym mundurze.
– Bonjour! – zawołał.
Matabu przechylił się przez reling i zażądał po francusku, by natychmiast zatrzymali jacht i wpuścili na pokład inspekcję. Pitt nie zrozumiał ani słowa, ale odpowiedział:
– Pouvez-vous me recommander un bon restaurant?
– Co on powiedział?- spytał Giordino.
– O Boże – jęknął Gunn. – On go pyta o jakąś dobrą restaurację.
Pitt nie włączył wstecznego biegu, by zatrzymać jacht. Calliope wciąż jeszcze, choć bardzo wolno, przesuwała się między dryfującymi ścigaczami. Matabu ponownie rozkazał Pittowi, by natychmiast stanął i wpuścił jego ludzi na pokład.
Ale Pitt grał dalej swoją grę.
– J'aimerais une bouteille de Martin Ray Chardonnay.
– Zamówił butelkę kalifornijskiego wina – powiedział do mikrofonu Gunn, nie czekając na pytanie Giordina. – O rany, mógłby przynajmniej zamówić francuskie.
– Nie martw się, na pewno zaraz zażąda musztardy z Dijon – mruknął Giordino.
– Bardzo możliwe. Może chce ich zagadać, a potem zwiać.
Ale wbrew tym przypuszczeniom Pitt spróbował jednak nawiązać jakiś kontakt z Benińczykiem. Odezwał się w swoim ojczystym języku.
– Przepraszam, ale nie znam suahili. Czy mógłby pan spróbować po angielsku?
Na twarzach oficerów pojawił się wyraz kompletnego zaskoczenia.
Coraz bardziej rozzłoszczony Matabu z trudem panował nad sobą. Pitt ledwie rozumiał jego łamaną angielszczyznę.
– Jestem admirał Pierre Matabu, dowódca marynarki wojennej Beninu – przedstawił się oficer pompatycznie. – Natychmiast zatrzymajcie się i poddajcie się kontroli. W przeciwnym razie będziemy strzelać.
– Dobrze, dobrze, już się robi! – Pitt zamachał gwałtownie rękami nad głową. – Tylko nie strzelajcie, na litość boską, nie ma potrzeby!
Nie musiał hamować silnikiem, gdyż Calliope straciła już cały impet i dryfowała między okrętami Beninu. Marynarz z prawego ścigacza rzucił Pittowi linę, ale ten jej nie podniósł.
– Weź cumę – polecił Ketou.
– Nie trzeba, zaraz do was dobiję.
Nie czekając na odpowiedź, pchnął jedną z manetek gazu lekko do przodu i położył ster na prawą burtę. Jacht zatoczył ciasny łuk wokół rufy ścigacza i bardzo wolno posuwał się do przodu wzdłuż jego lewej burty. Pitt stwierdził z zadowoleniem, że jego przypuszczenia sprawdziły się. Przy rufowym działku nie było żywego ducha.Matabu patrzył na Pitta, a uśmiech triumfu rozlewał się po jego tłustych policzkach.
Ketou nie był aż tak pewny sukcesu. Jego twarz wyrażała raczej niepokój.
Pitt czekał, aż wieżyczka, w której ukryty był Giordino, zrówna się z maszynownią ścigacza. Trzymając jedną ręką koło sterowe, drugą sięgnął do wyrzutni granatów i skorygował jej ustawienie.
– Helikopter mamy prosto za rufą – rzekł cicho do mikrofonu – ścigacz po prawej burcie. No, panowie, zaczynamy przedstawienie!
Giordino odsunął pancerną osłonę otworu strzelniczego i podniósł lufę wyrzutni. Rapier był rzeczywiście doskonałą bronią. Już pierwsza rakieta trafiła precyzyjnie w zbiornik paliwa śmigłowca. Tymczasem Gunn oparł lufy obydwu swoich karabinów maszynowych na krawędzi prawego okienka wentylacyjnego i dwiema równoległymi seriami niemal natychmiast skosił całą obsługę dziobowego działka.
Pitt ustawił wyrzutnię w taki sposób, by granaty przelatywały nad okrętem operetkowego admirała i trafiały w drugi ścigacz. Nie widząc celu, tylko z grubsza mógł obliczyć trajektorię granatów, Pierwszy eksplodował w płytkiej wodzie za ścigaczami.
Uczynił wiele huku, ale żadnej szkody. Podobny był rezultat drugiego strzału.Ale huk miał również swoje znaczenie. Matabu w najmniejszym stopniu nie spodziewał się straszliwego spektaklu, jaki się wokół niego rozpętał. Miał wrażenie, że niebo za rufą rozdarło się, odsłaniając ogniste zaświaty. Minęła dłuższa chwila, nim zrozumiał, że to jego helikopter eksplodował, rozpadając się na setki płonących odłamków.
– Ten biały skurwysyn nas wykiwał! – wrzasnął Ketou, patrząc z wściekłością na Pitta i wymachując pięściami. – Strzelać, natychmiast strzelać!
– Za późno! – stwierdził ponuro Malabu, patrząc jak wszyscy jego ludzie walą się pod kulami jak łan zboża pod walcem kombajnu.
Nie pojmował, w jaki sposób spokojny jacht płynący pod przyjazną francuską banderą mógł nagle okazać się śmiercionośnym monstrum, niszczącym jego wygodny, uporządkowany świat. Głupawo uśmiechający się cudzoziemiec za sterem sprawił im straszliwą niespodziankę. Matabu był wściekły na swoich ludzi; zachowali się jak bydło rzeźne, dali się wybić, nie oddawszy ani jednego strzału. I nagle, dopiero teraz, zdał sobie sprawę, że i on zaraz umrze. Upewniła go w tym kolejna rakieta wystrzelona z rufy jachtu: pocisk przebił cienki pancerz maszynowni na linii wodnej, zniszczył generator prądu i załatwił silniki.
Niemal w tym samym momencie Pitt wystrzelił trzeci granat. Tym razem miał więcej szczęścia. Burząco-zapalający granat trafił w ścianę nadbudówki drugiego ścigacza, odbił się od niej i przez otwarty luk wpadł do magazynu amunicji. Nastąpiła cała seria potężnych eksplozji, które wyrzuciły wysoko w powietrze fragmenty grodzi i pokładu, wentylatorów i łodzi ratunkowych, aparatury elektrycznej i ciał ludzkich. W ciągu sekundy ścigacz przestał istnieć. Potężna fala uderzeniowa popchnęła bezwładny już okręt admirała Matabu na Calliope. Wstrząs był tak silny, że aż zrzucił Pitta z jego fotela za sterem.
Przez wyrwaną eksplozją rakiety dziurę w kadłubie obficie wlewała się woda; z poszarpanego otworu zaczęły się wydobywać gęste kłęby tłustego, czarnego dymu. Obawiając się pożaru, Pitt włączył wsteczny bieg, by jak najszybciej odsunąć się od ścigacza.W wąskim okienku wentylacyjnym, jak na ekranie małego telewizora, przesuwał się pokład. Kiedy w polu widzenia Gunna pojawiły się dwie stojące na mostku postacie, bez wahania puścił następną serię z M-16. Kule przeszyły pierś Matabu. Admirał na moment wyprężył się jak struna, zaciskając rękę martwym chwytem na poręczy relingu; potem opuścił głowę, jakby ze zdziwieniem i niesmakiem oglądał rozlewającą się na nieskazitelnie białym mundurze plamę krwi – i powoli osunął się na pokład.
Przez chwilę panowała nad rzeką śmiertelna cisza. I nagle rozdarł ją straszliwy, szarpiący nerwy krzyk.
– Wy białe świnie! – wrzeszczał Ketou – Wyrżnęliście mi załogę! Nie daruję wam tego!
Stał na tle bladosinego nieba. Z rany na ramieniu ciekła mu krew. Był najwyraźniej w szoku. Gunn znad dymiącej jeszcze broni przyglądał się samotnemu kapitanowi. Ale cała złość komandora Ketou skupiła się na siedzącym przy sterze Pitcie; tylko jego wciąż widział.
– Ty wstrętna biała świnio! – powtórzył; najwyraźniej dużo lepiej znał angielski niż jego chwalebnie poległy admirał.
– Gra była fair – odkrzyknął Pitt, przebijając się przez szum płomieni, ogarniających pokład ścigacza. – Po prostu przegraliście tę partię. Ratuj się, skacz! – dorzucił. – Wyciągniemy cię z wody.
Ketou nie skorzystał z oferty. Zeskoczył z mostku na pokład i najszybciej jak mógł pobiegł w kierunku rufy. Ścigacz był już mocno przechylony na lewą burtę, woda zbliżała się do poziomu pokładu.
– Uważaj na niego, Rudi! – rozległ się głos Pitta w hełmofonach – Idzie do działa na rufie!
Gunn wymierzył spokojnie i nacisnął spust. Nic się nie stało: w magazynku M-16 nie było już naboi. Odrzucił bezużyteczną broń i sięgnął po następny przygotowany automat. Gdy jednak wrócił do swojego "telewizora", nie zobaczył już ani benińskiego oficera, ani jego ścigacza. W szalonym tempie migały przed nim nadrzeczne krajobrazy.
Pitt, nie mogąc się doczekać zbawczej serii Gunna, pchnął do oporu wszystkie trzy manetki gazu i położył ster na lewą burtę. 'Calliope zatoczyła ciasny łuk i pomknęła w panicznej ucieczce w górę rzeki.
Okręt komandora Ketou coraz szybciej nabierał wody; spod pokładu z sykiem wydobywała się para – widomy znak, że woda dotarła już do rozgrzanych silników i płonących instalacji. Ostatnie kroki w drodze do rufowej baterii komandor robił już po kolana w wodzie. Dotarł jednak do działka, obrócił lufy w stronę uciekającego jachtu i sięgnął do przycisku spustowego.
– Al! – krzyknął Pitt alarmująco.
Odpowiedział mu gwizd rakiety, wystrzelonej z wieżyczki przez Giordina. Pocisk pomknął w stronę tonącego ścigacza, zostawiając za sobą białą smugę spalin. Ale kołysanie jachtu, który wciąż jeszcze nabierał szybkości, nie pozwoliło na celny strzał.
Pocisk przeleciał nad ścigaczem i eksplodował wśród nadbrzeżnych drzew.
W tym momencie spod pokładu wynurzył się Gunn. Przyklęknął w kokpicie obok stanowiska Pitta i ponad rufą Calliope posłał w kierunku ścigacza długą serię z remingtona.
Widzieli gwałtowne rozbryzgi wody u podstawy działka, byli już jednak za daleko, by dostrzec, że część kul ugodziła w komandora Ketou, zabijając go na miejscu. Nie mogli też widzieć, jak jego bezwładna, martwa dłoń ciężko opada na przycisk spustowy.Dwa łańcuszki pocisków pobiegły w stronę Calliope, a złośliwy demon sterujący przebiegiem tej bitwy sprawił, że martwy strzelec osiągnął efekty lepsze, niż mógłby z tej odległości uzyskać człowiek żywy. Szeroki, przypominający skrzydło samolotu, plastikowy płat nad kokpitem, kryjący w sobie anteny radiowe, satelitarne i namiarowe, rozpadł się na kawałki i razem z resztkami zawartości runął do rzeki. Odłamki rozbiły też szybę przed stanowiskiem sternika. Gunn rzucił się płasko na pokład, ale Pitt nie mógł pójść w jego ślady. Skulił się tylko pod kołem sterowym, nie puszczając go z ręki, w nadziei, że uniknie śmiertelnej nawałnicy, a jednocześnie nie rozbije jachtu o brzeg. W ryku pracujących na najwyższych obrotach silników nie słyszeli pocisków, ale na własnej skórze doświadczyli ich skutków. Zewsząd sypały się na nich szczątki rozbitego osprzętu.Wreszcie Giordino zdecydował się na wystrzelenie ostatniej przygotowanej rakiety. Strzał był nie tylko celny, ale i skuteczny. Ognista eksplozja dosłownie urwała część rufy ścigacza razem z działkiem i leżącym na nim martwym komandorem. Chwilę później ostatnia jednostka floty rzecznej Beninu poszła na dno. W otwartym luku maszynowni pojawił się Giordino.
– Udało się! – krzyknął radośnie do Pitta.
– Nie jestem pewien. Na szczęście już za dwadzieścia minut opuścimy Benin.
– Może nie przeżył żaden świadek?
– Nie licz na to. Nawet jeśli zginęli wszyscy uczestnicy bitwy, na pewno ktoś ją widział z brzegu.
Hałas silników, pchających jacht do przodu z szybkością siedemdziesięciu węzłów, był nieznośny. Gunn chwycił Pitta za ramię i krzyknął mu do ucha:
– Jak tylko znajdziemy się na terytorium Nigru, zredukuj prędkość do trzydziestki. Muszę wznowić moje pomiary.
– Oczywiście – rzekł Pitt i rzucił szybkie spojrzenie w górę, gdzie jeszcze parę minut temu znajdował się aerodynamiczny płat z systemem anten. Dopiero teraz zauważył, że wszystko zniknęło. – Chociaż nie będziemy już mogli przekazywać wyników admirałowi.
– Nie opowiemy mu też – dodał ze złością Giordino – jak naprawdę wygląda jego "wycieczka po rzece".
– Niestety – rzekł z ponurą miną Pitt – ta droga powrotu jest już dla nas spalona. Będziemy musieli wymyślić inną.
Giordino nie wyładował jeszcze swojego gniewu na Sandeckera.
– Szkoda, że nie zobaczę miny admirała, kiedy się dowie, że porzuciliśmy jego cudowny jacht.
– Zobaczysz, na pewno zobaczysz! – rzucił optymistycznie Gunn i zniknął w kabinie łączności.
Cóż za ironia losu, pomyślał Pitt. W ciągu zaledwie półtora dnia podróży zatopili dwa ścigacze, zestrzelili helikopter i zabili co najmniej trzydziestu ludzi – a wszystko po to, żeby ratować ludzkość. Tymczasem szansę odkrycia źródeł skażenia były coraz słabsze, a choćby nawet coś znaleźli, nie mieli pojęcia w jaki sposób wywiozą swoją wiedzę z terytorium Nigru lub Mali, państw zapewne równie życzliwie nastawionych do ich wyprawy, jak Ludowa Republika Beninu.
Spojrzał ponownie w górę. Osadzony na wysokim maszcie obrotowy talerz radaru był na swoim miejscu. Prawdziwy cud, pomyślał; bez radaru dalsza podroż po rzece – zwłaszcza w nocy lub we mgle – byłaby prawie niemożliwa.
Nadal nie zmniejszał szybkości, choć zdawał sobie sprawę, że ryzykuje rozbicie kadłuba o jakąś dryfującą po wodzie bańkę lub sterczącą z dna kłodę. Na szczęście jego obawy nie sprawdziły się; rzeka na tym odcinku była stosunkowo mało zaśmiecona, a tor wodny dobrze oznaczony i głęboki. Już po osiemnastu minutach zagłębili się w terytorium Republiki Nigru. Cztery godziny później, nie napotkawszy po drodze żadnych patroli wodnych ani powietrznych, dobili do nabrzeża paliwowego w stolicy kraju, Niamey. Po nabraniu paliwa i obowiązkowej w tych stronach wizycie w urzędzie imigracyjnym ruszyli w dalszą drogę. Kiedy budynki Niamey i most imienia J.F. Kennedy'ego zostały daleko za rufą, Giordino rzekł pogodnie:
– Całkiem dobrze idzie, jak na to, czegośmy się spodziewali.
– Wcale nie tak dobrze. Zanosi się na poważne kłopoty.
– Dlaczego? Nie wydaje mi się, by tubylcy chcieli przerobić nas na befsztyki. Powiedziałbym nawet, że są życzliwi.
– Właśnie, zbyt życzliwi – rzekł Pitt. – W tej części świata nigdy niczego nie załatwia się tak prosto. Zwłaszcza po takiej rozróbie, jaką urządziliśmy w Beninie. Zauważyłeś, że gdy poszliśmy pokazać dokumenty, to nigdzie – ani po drodze, ani w urzędzie – nie było żadnego uzbrojonego policjanta czy żołnierza?
– Przypadek – Giordino wzruszył ramionami. – Może po prostu lekko traktują te sprawy.
– Ani jedno, ani drugie – rzekł Pitt surowo. – Przysiągłbym, że ktoś tu gra z nami w ciuciubabkę.
– Myślisz, że wiedzą już o tej strzelaninie na Nigrze?
– Wiadomości idą tu szybko. Założę się, że dotarły tu przed nami. Przecież to wszystko działo się na granicznym odcinku rzeki. Władze w Niamey na pewno już o wszystkim wiedzą.
Giordino nadal nie był przekonany.
– To dlaczego nas nie zatrzymali?
– Może chcą uśpić naszą czujność.
– Po co?
– Może ktoś chce nam coś zabrać – rozważał głośno Pitt.
– A co my takiego wartościowego mamy? Wyniki badań? O których zresztą, z wyjątkiem Sandeckera i Chapmana, nikt nie wie.
– Więc może chodzi o coś innego – Pitt uśmiechnął się chytrze. – Na przykład o nasz jacht.
– Calliopell Mógłbyś wymyślić coś mądrzejszego.
– Nie masz racji – odparł Pitt. – Pomyśl. Piękny, szybki jacht, zdolny w ciągu trzech minut zestrzelić helikopter i zatopić dwa opancerzone ścigacze. Niejeden z tych afrykańskich kacyków miałby na coś takiego ochotę.
– W porządku, to ma sens – zgodził się Giordino. – Ale jeśli tak, to dlaczego nie zabrali nam jachtu w Niamey?
– Mam strzelać? No dobra: myślę, że główny aktor tej gry czeka na nas dalej, w Mali.
– I dopiero tam spuści nam siekierę na łeb? To może by mu popsuć szyki i zawrócić?
– Zapomniałeś, że po tej hecy z flotą Beninu nasz bilet jest już tylko w jedną stronę.
Giordino podrapał się w głowę.
– Trudno. Będziemy się bawić dalej.
– Bawić? To chyba nie jest właściwe słowo w tej sytuacji. Tu już nie będzie żadnej zabawy – Pitt wskazał ręką na brzegi, na których bujna dotąd roślinność coraz bardziej ustępowała buremu piaskowi i kamieniom. – Jak tak dalej pójdzie, niedługo będziemy musieli sprzedać ten okręt i kupić wielbłądy.
– O Boże! – jęknął Giordino. – Ja miałbym jeździć na wielbłądzie? Na tym wybryku natury? Rozumiem: Bóg stworzył konie po to, żeby można było kręcić westerny. Ale wielbłądy…
Przerwał, wpatrzony w nurt rzeki daleko przed dziobem.
– A więc to tak wygląda.
– Co takiego?
– Legendarny przełom Nigru, na którym podobno najlepsi wioślarze łamią sobie wiosła.
Pitt zastanawiał się przez chwilę.
– Skoro i tak już nas znają, to może dajmy sobie spokój z tą francuską banderą i wywieśmy własną.
– Własną? Przecież Sandecker wyraźnie powiedział, że akcja jest nielegalna i nie możemy jej firmować gwiazdami i paskami.
– A kto tu mówi o gwiazdach i paskach?
Giordino nic już z tego nie rozumiał.
– To jaką właściwie flagę chcesz wywiesić?
– A taką. – Pitt sięgnął do szuflady pod pulpitem sternika, wyciągnął starannie złożony kawałek materiału i rozpostarł go w powietrzu. – Gwizdnąłem to parę miesięcy temu z jakiegoś balu kostiumowego.
Giordino spoglądał ze zdumieniem w uśmiechniętą twarz pirata, gapiącą się na niego z dużej czarnej, prostokątnej chusty.
– Wesoły Rodger?! Chcesz wywiesić piracką flagę?
– A dlaczego by nie? – zdziwił się szczerze Pitt, – Myślę, że świetnie pasuje do tego, czym się tu zajmujemy.
– Niezły z nas zespół detektywów do wykrywania skażeń – zauważył sarkastycznie Hopper, obserwując zachód słońca nad mokradłami górnego Nigru. – Wszystko, co udało nam się stwierdzić, to typowa obojętność trzeciego świata na kwestie zdrowotne.
Eva siedziała na kampingowym stołku, grzejąc się w wieczornym chłodzie Afryki przy małym piecyku olejowym.
– Nie znalazłam tu na razie żadnej ze znanych mi substancji toksycznych, która mogłaby wywoływać tę chorobę.
Siedzący obok Evy wysoki, postawny mężczyzna o siwiejących włosach i jasnoniebieskich oczach miał myślącą i zatroskaną twarz. Był to Nowozelandczyk, doktor Warren Grimes, epidemiolog.
– Mnie też nie udało się nic odkryć – stwierdził, wpatrując się w szklankę z wodą sodową. – Wiem tylko, że na przestrzeni pięciuset kilometrów nie znalazłem kultury bakteryjnej, która mogłaby być przyczyną tej choroby.
– Może coś przeoczyliśmy? – rzekł Hopper, sadowiąc się głębiej w składanym płóciennym fotelu.
Grimes wzruszył ramionami.
– Nie widziałem jeszcze ani jednej ofiary, żywej ani martwej. Nie mogłem przeprowadzić ani jednego wywiadu, ani nawet zrobić sekcji. Nie mam też najmniejszego strzępka chorej tkanki do analizy. A przecież poza tym wszystkim musiałbym jeszcze mieć grupę kontrolną ludzi, którzy nie ulegli skażeniu.
– Widocznie w tej okolicy nie ma śmiertelnych ofiar tej choroby.
Hopper odwrócił wzrok od zabarwionego na pomarańczowo horyzontu i podniósł ze stolika filiżankę herbaty.
– A może dane są niekompletne albo sfałszowane?
– Do centrali ONZ docierały dotąd tylko dość ogólnikowe raporty – przypomniał Grimes. – Bez dodatkowych danych i wyraźnej lokalizacji nasze przedsięwzięcie jest niebezpieczne i bez sensu.
– Nie sądzicie, że to jakaś mistyfikacja? – spytała nagle Eva. Zapadła cisza.
Hopper spoglądał to na nią, to na Grimesa.
– Jeśli to rzeczywiście mistyfikacja, to cholernie dobra – mruknął Grimes.
– Ja też tak sądzę – zgodził się Hopper. – Przecież nasze zespoły w Nigrze, Czadzie i w Sudanie też nic nie znalazły.
– To niczego nie dowodzi – zaprotestowała Eva. – Najwyżej tego, że źródło choroby jest właśnie w Mali, a gdzie indziej nie ma nawet słabych symptomów.
– Tu też ich nie znaleźliśmy – zauważył Grimes. – Pewnie, mogli spalić ciała ofiar, ale gdyby tu było jakieś skażenie, to ilości śladowe zawsze musiałyby pozostać. Osobiście uważam, że byliśmy na fałszywym tropie.
Eva spojrzała na Grimesa wielkimi błękitnymi oczyma, w których odbijały się płomyki z kuchenki kampingowej.
– Jeśli palą albo ukrywają ofiary, to mogą także fałszować raporty – powiedziała.
– Eva może mieć rację – przytaknął Hopper. – Prawdę mówiąc, od początku nie bardzo wierzę Kazimowi i jego ludziom. A jeśli rzeczywiście fałszowali raporty, żeby zniechęcić nas do tych badań? I jeśli wysłali nas w rejon oddalony od terenu, na którym rzeczywiście występuje choroba?
– Można się nad tym zastanowić – powiedział Grimes. – Chociaż właściwie sami wybraliśmy tereny najwilgotniejsze i najgęściej zaludnione, bo sądziliśmy, że tu znajdziemy najwięcej przypadków zachorowań.
– Zdaliśmy się na własne przypuszczenia, ponieważ nikt nie chciał nam nic powiedzieć – rzekł Hopper, olśniony nagłym wspomnieniem. – Czy pamiętacie twarze tych ludzi w Timbuktu, których o cokolwiek pytaliśmy? Może ktoś zmusił ich do milczenia?
– Tak, zwłaszcza Tuaregowie z pustyni wyglądali na mocno wystraszonych.
– Co teraz zrobimy? – spytała Eva.
– Wracamy do Timbuktu – odparł stanowczo Hopper. – Teraz widzę, że popełniłem błąd. Trzeba było zacząć od pustyni. Właśnie dlatego, że tamci ludzie mieli taki strach w oczach.
– Nie rób sobie wyrzutów; w końcu jesteś specjalistą od skażeń, a nie psychologiem czy detektywem – pocieszył go Grimes.
– To prawda, ale nie lubię, jak ktoś robi ze mnie durnia.
– Z nas wszystkich – poprawiła Eva. – Przecież nikt z nas nie zwrócił uwagi na podejrzanie opiekuńczą postawę kapitana Batutty.
Grimes otworzył szeroko oczy.
– Znowu masz rację, dziewczyno. Teraz, kiedy to powiedziałaś, widzę że zachowywał się wręcz służalczo.
– Tak – potwierdził Hopper. – Pamiętacie, jak pochlebnie wyrażał się o naszych planach? Z pewnością dobrze wiedział, że wybieramy się w miejsce odległe o setki kilometrów od terenów dotniętych zarazą.
Grimes dopił resztkę wody.
– Ciekawe, co by zrobił, gdybyśmy teraz zechcieli pojechać na pustynię?
– Na pewno zawiadomiłby natychmiast pułkownika Mansę.
– Moglibyśmy ich oszukać – rzekła Eva.
– Oszukać? – zdziwił się Hopper. – Po co?
– Żeby przestali się nami interesować.
– Ale jak chcesz to zrobić?
– Powiemy kapitanowi, że niczego nie wykryliśmy i kończymy badania. Zwijamy namioty, wracamy do Timbuktu, i do domu.
– I co ma z tego wyniknąć?
– Jak zobaczą, że odlatujemy – wyjaśniała dalej Eva – uznają, że mają nas z głowy. A my rzeczywiście odlecimy, ale wcale nie do Kairu. Wylądujemy na pustyni i nareszcie będziemy mogli spokojnie popracować, bez lokalnych aniołów stróżów.
– To bez sensu – rzekł Grimes. – Mówisz: wylądujemy. Przecież taki pasażerski odrzutowiec musi mieć co najmniej tysiąc metrów równego pasa, żeby wylądować.
– Na Saharze są rejony, gdzie idealnie płaski teren ciągnie się setkami kilometrów – upierała się Eva.
– To strasznie ryzykowne – ostrzegł Grimes. – Jeśli Kazim coś zwącha, drogo za to zapłacimy.
Eva spojrzała wyczekująco na Hoppera, który zwlekał z zabraniem głosu.
– Słuchaj, to naprawdę da się zrobić. – nie rezygnowała.
– Wszystko da się zrobić, ale nie wszystko ma sens. – Hopper zacisnął dłoń na plastikowej poręczy fotela tak mocno, że omaljej nie złamał. – Chociaż… Może rzeczywiście warto spróbować?
– Mówisz serio? – Grimes spojrzał na niego zdumiony.
– Tak. Oczywiście ostatnie słowo należy do naszych pilotów. Ale myślę, że przy odpowiedniej zachęcie finansowej dadzą się przekonać.
– O czymś chyba zapomniałeś – rzekł Grimes.
– O czym?
– Jeśli nawet wylądujemy bez szwanku na pustyni, to czym będziemy tam jeździć?
Eva zwróciła głowę w stronę niedużego terenowego mercedesa, który pożyczył im w Timbuktu pułkownik Mansa.
– Ten mercedes powinien się zmieścić w luku ładunkowym.
– Luk jest na wysokości dwóch metrów nad ziemią – przypomniał jej Grimes. – Jak chcesz podnieść samochód?
Eva stropiła się nieco, ale Hopper przyszedł jej z pomocą.
– Komora bagażowa ma własną opuszczaną pochylnię. Po prostu wjedziemy po niej.
– I zrobicie to pod nosem Batutty?
– Batutta też musi kiedyś spać.
– Przecież ten pojazd jest własnością armii malijskiej – nie poddawał się Grimes. – Jak wytłumaczysz jego zniknięcie?
– O, to już drobiazg – Hopper wzruszył ramionami. – Powiemy Mansie, że ukradziono go nam w Timbuktu, gdy wybraliśmy się na bazar, by nakupić pamiątek.
– To szaleństwo… – mruknął Grimes.
Ale Hopper był już całkowicie przekonany do pomysłu Evy.
– Postanowione – powiedział wstając. – Zaczynamy jutro rano. Eva, poinformuj resztę kolegów z zespołu o naszych planach. Ja biorę na siebie Batuttę. Będę mu się użalał nad naszą porażką.
– Skoro już o nim mowa – rzekła Eva – gdzie on znowu zniknął?
– Siedzi w swoim samochodzie radiowym – odparł Grimes – on tam już prawie mieszka.
– Zawsze grzecznie znika, kiedy zaczynamy dyskusję – zauważyła Eva. – Trochę to dziwne ale, trzeba przyznać, wygodne dla nas.
– Podejrzana jest ta jego grzeczność – rzekł Grimes; wstał i popatrzył w stronę samochodu radiowego. – Pewnie siedzi tam i ogląda w telewizji europejskie pornosy.
– Albo przekazuje pułkownikowi Mansie najnowsze plotki o naszych badaniach.
– Niewiele ma do przekazania – roześmiał się gorzko Hopper. – Miałby jeszcze mniej, gdyby wiedział, jak marne mamy wyniki.
Kapitan Batutta niczego swemu zwierzchnikowi nie przekazywał w każdym razie nie w tej chwili. Siedział w samochodzie radiowym ze słuchawkami na uszach. Miał tu aparaturę podsłuchową o wielkiej czułości. Ukryty w lesie anten na dachu pojazdu mikrofon skierowany był w stronę kampingowego piecyka w środku obozowiska. Batutta pochylił się nad wzmacniaczem, by wyostrzyć dochodzące głosy. Teraz każde słowo rozmawiającej trójki docierało do niego czysto i wyraźnie i w takiej postaci było nagrywane. Słuchał aż do chwili, kiedy tamci skończyli rozmowę i rozeszli się. Doktor Rojas poszła zawiadomić kolegów o postanowieniach szefa, a Hopper i Grimes zabrali się do studiowania map pustyni.
Kapitan sięgnął po telefon komórkowy, działający w panafrykańskim systemie satelitarnym, i wystukał numer.
– Dowództwo Sił Bezpieczeństwa, okręg Gao – odezwał się ospały, jakby ziewający głos.
– Kapitan Batutta do pułkownika Mansy!
Głos po tamtej stronie natychmiast stał się energiczny i służbisty.
– Tak jest, już łączę.
Minęło jednak dobre pięć minut, zanim w słuchawce odezwał się Mansa:
– Słucham, kapitanie.
– Naukowcy z ONZ mają zamiar odwrócić naszą uwagę – zameldował Batutta.
– W jaki sposób?
– Chcą złożyć raport, w którym oświadczą, że nie natrafili na żadne ślady choroby ani na jej ofiary…
– A więc genialny plan generała Kazima dał właściwe rezultaty!
– Na razie tak – rzekł Batutta. – Ale oni chyba przejrzeli plan generała. Doktor Hopper zamierza ogłosić koniec poszukiwań, zabrać ludzi do Timbuktu i wrócić swoim samolotem do Kairu.
– Generał będzie na pewno zadowolony.
– Nie bardzo, kiedy się dowie, że Hopper i jego ludzie wcale nie mają zamiaru opuścić Mali.
– Jak to?
– Chcą przekupić pilotów, wylądować na pustyni i prowadzić badania w obozowiskach nomadów.
Mansa poczuł się, jakby go już pogrzebano.
– To może nas drogo kosztować, Batutta! Generał będzie wściekły, jak się dowie.
– Przecież to nie nasza wina!
– I co z tego? Zna pan gniew generała. Może spaść równie dobrze na winnych, jak na niewinnych. – Mansa namyślał się przez chwilę, po czym dodał: – Niech pan mnie dokładnie informuje o wszystkich krokach Hoppera. Będę to osobiście przekazywał generałowi.
– Jest teraz chyba w Timbuktu?
– Nie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest właśnie w Gao, na statku tego Francuza, Massarde'a. Dotrę tam za pół godziny.
– Życzę powodzenia, pułkowniku.
Mansa odłożył słuchawkę i jeszcze raz przeanalizował rewelacje Batutty. Jeśli wypuszczą Hoppera spod kontroli, a on znajdzie na Saharze ofiary zarazy – katastrofa jest nieunikniona. Miał świadomość, że Batutta ocalił go od ciężkich kłopotów, może nawet od plutonu egzekucyjnego. Tak właśnie generał Kazim traktował oficerów, na których się zawiódł, a to niewątpliwie byłby ten przypadek. Jeśli jednak natychmiast zawiadomi generała, a trafi na jego dobry humor, to może nawet liczyć na rychły awans.
Kazał przygotować galowy mundur i podstawić samochód. Czuł dreszcz emocji. Katastrofa, jaką szykowali mu cudzoziemscy natręci, obróci się w ich ostateczną klęskę.Kiedy Mansa wysiadał z samochodu, przy nabrzeżu nieopodal meczetu czekała już duża wojskowa motorówka. Sternik w marynarskim mundurze zasalutował, zdjął cumę z pachołka i wskoczył do kokpitu. Przekręcił kluczyk startera; zadudnił potężny ośmiocylindrowy silnik.Statek Massarde'a stał na kotwicy na środku rzeki; jaskrawe oświetlenie pokładów i kabin odbijało się w lustrze wody. Był to w istocie wielki, trzypiętrowy pływający dom. W porze deszczowej jednak, przy wysokiej wodzie, mógł żeglować nawet bardzo daleko w górę Nigru. Pozwalało na to płaskie dno i niewielkie zanurzenie.
Mansa nigdy jeszcze nie był na pokładzie statku, ale słyszał o nim wiele. W Gao opowiadano cuda o wielkiej, luksusowej kabinie właściciela, o fantazyjnych szklanych schodach prowadzących na lądowisko helikopterów na górnym pokładzie, o dziesięciu kajutach dla gości umeblowanych francuskimi antykami, o salonie z wysokim sufitem, na który przeniesiono w całości fresk z okresu Ludwika XIV z któregoś z zamków nad Loarą, o krytym basenie, saunie i cocktail-barze, a także o wspaniałej aparaturze elektronicznej, umożliwiającej Massarde'owi błyskawiczną łączność z rozrzuconymi po całym świecie filiami jego imperium gospodarczego. Wszystko to składało się na istny pałac na wodzie, niepodobny do jakiejkolwiek innej jednostki pływającej.
Wchodząc na pokład, pułkownik Mansa miał nadzieję, że zobaczy coś z tych luksusów. Zawiódł się jednak. Kazim powitał go tuż przy trapie. Trzymał w ręku kieliszek z szampanem, nie zaproponował jednak pułkownikowi nic do picia.
– Mam nadzieję, że nie przerywasz mojej ważnej konferencji z panem Massarde bez powodu – rzekł lodowatym tonem.
Mansa zasalutował, po czym pospiesznie, ale dokładnie, zaczął opowiadać generałowi to, czego dowiedział się od Batutty; ani razu jednak nie wspomniał nazwiska kapitana.
Kazim słuchał z zainteresowaniem. Jego ciemne oczy pociemniały jeszcze bardziej. Stał nieporuszony, wpatrując się w refleksy świateł na wodzie. Jego twarz przybrała na chwilę wyraz gniewu, po chwili jednak rozjaśniła się.
– Kiedy Hopper i jego ludzie zamierzają wrócić do Timbuktu? – spytał, gdy Mansa skończył swoją relację.
– Jeśli ruszą jutro rano, w Timbuktu będą pod wieczór.
– Mamy więc aż nadto czasu, by pokrzyżować plany zacnego doktorka. – Popatrzył twardo w oczy pułkownika. – Mam nadzieję, że potrafisz wyrazić nasz głęboki żal z powodu niepowodzenia ich poszukiwań.
– Postaram się być dobrym dyplomatą – zapewnił Mansa.
– Czy samolot ONZ z załogą czeka cały czas w Timbuktu? Mansa skinął głową.
– Piloci mieszkają w hotelu Azalai.
– I mówisz, że Hopper chce im dodatkowo zapłacić, żeby wylądowali na pustyni?
– Tak powiedział swoim współpracownikom.
– Musimy przejąć kontrolę nad tym samolotem.
– Czy mam zaproponować pilotom więcej niż daje Hopper?
– Nie, po co marnować pieniądze ¦- żachnął się Kazim. – Trzeba ich po prostu zlikwidować.
Mansa spodziewał się takiej odpowiedzi.
– Tak jest, panie generale! – powiedział i nadal wyprężony na baczność czekał na dalsze instrukcje, Potem zastąpisz ich naszymi ludźmi. Znajdź jakichś podobnych, żeby Hopper się nie zorientował.
– Znakomity plan! – wtrącił pochlebcze Mansa.
– A Hoppera zawiadom, że bardzo mi zależy na tym, aby kapitan Batutta poleciał z nimi do Kairu, jako mój osobisty łącznik w WHO. Tobie powierzam nadzór nad całą operacją.
– Jakie będą instrukcje dla naszych pilotów?
– Powiedz im – oczy Kazima błysnęły złośliwie – żeby wylądowali w pobliżu Asselar.
– Asselar! – powtórzył Mansa; tym razem całkiem szczerze podziwiał pomysłowość generała. – Ci zdziczali mutanci, którzy zjedli turystów, na pewno zjedzą też całą bandę Hoppera.
– To już jest w rękach Allacha – rzekł obłudnie Kazim.
– A jeśli jakimś cudem przeżyją? – spytał ostrożnie Mansa.
– To wciąż jeszcze… – rzekł generał z diabelskim uśmiechem – pozostaje Tebezza.