– Uciekli! – krzyknął Hiram Yaeger, wpadając jak bomba do gabinetu Sandeckera; za nim wszedł Rudi Gunn.
Sandecker, zajęty planowaniem budżetu nowego projektu badawczego, popatrzył na nich nieprzytomnie.
– Kto uciekł, skąd?
– Dirk i Al; są już w Algierii.
Sandecker rozpromienił się jak dziecko, któremu oznajmiono przybycie Świętego Mikołaja.
– Skąd wiecie?
– Dzwonili z lotniska w Adrarze; to miasto na południu Algierii, prawie na pustyni – wyjaśnił Gunn. – Połączenie było kiepskie, ale zrozumiałem, że wybierają się rejsowym samolotem do Algieru, a tam skontaktują się z naszą ambasadą.
– Mówili coś jeszcze?
Gunn wskazał ruchem głowy na Yaegera.
– On odebrał telefon.
– Strasznie słabo słyszałem – podjął relację Yaeger. – Zdaje się, że technika telefoniczna w tej części świata niedaleko wyszła poza system puszek po konserwach połączonych drutem. Ale, jeśli dobrze pojąłem, Pitt domaga się, by mu pan przysłał oddział komandosów.
– Chce z nimi wrócić do Mali.
– Nie mówił, po co? – spytał Sandecker, zaintrygowany.
– Coś mówił, ale nie zrozumiałem: były straszne zakłócenia. To, co do mnie dotarło, brzmiało dość idiotycznie.
– Idiotycznie? Co masz na myśli? – dopytywał się Sandecker.
– Mówił coś o kobietach i dzieciach, które trzeba uwolnić z kopalni złota. Był strasznie wzburzony.
– To rzeczywiście nie ma sensu – powiedział Gunn.
– Czy Dirk wyjaśnił, jak uciekli z Mali?
Na twarzy Yaegera odmalowało się zakłopotanie.
– Głupio mi to powtarzać, admirale, ale powiedział, że żeglowali przez pustynię jachtem, z jakąś kobietą. Wymienił nawet jej nazwisko.Kitty Manning albo Mancock; coś takiego.
Sandecker usiadł i zamyślił się.
– Jak ich znam, to nie lekceważyłbym tego… Zaraz! – wykrzyknął po chwili. – Czy to nazwisko nie brzmiało przypadkiem Kitty Mannock?
– Nie słyszałem wyraźnie, ale… tak, myślę, że tak.
– Kitty Mannock to sławna postać z lat dwudziestych – wyjaśnił Sandecker. – Była pilotem sportowym. Pobiła wiele rekordów w lotach długodystansowych, zanim zaginęła gdzieś na Saharze – w 1931 roku.
– O ile pamiętam.
– Ale co to może mieć wspólnego z Pittem i Giordino? – spytał Yaeger.
– Tego już rzeczywiście nie wiem – przyznał Sandecker.
Gunn spojrzał na zegarek.
– Obejrzałem sobie mapę: z tego Adraru do Algieru jest w linii prostej tylko tysiąc dwieście kilometrów. Jeśli już są w samolocie, za półtorej godziny mogą się znowu odezwać.
– Zadzwoń do sekcji łączności; niech nam zapewnią stały kontakt z ambasadą w Algierii – polecił Gunnowi. – I niech to zrobią dyskretnie. Jeśli Pitt i Giordino mają do przekazania coś nowego o czerwonym zakwicie, wolałbym, żeby to nie przeniknęło do prasy.
Kiedy z głośnika w centrali łączności NUMA odezwał się głos Pitta, był tu już admirał Sandecker i jego główni współpracownicy, łącznie z doktorem Chapmanem. Każdy miał do dyspozycji mikrofon, aby móc bezpośrednio rozmawiać z odległym o tysiące mil dyrektorem Wydziału Badań Specjalnych.Przez ponad półtorej godziny Pitt odpowiadał na stawiane pytania. Jego relacja była wyczerpująca i precyzyjna. Wszyscy z uwagą i napięciem słuchali opowieści o dramatycznych wydarzeniach, jakie nastąpiły po rozstaniu z Gunnem na wodach Nigru. Opisał szczegółowo oszukańcze przedsiębiorstwo Massarde'a w Fort Foureau, po czym wywołał wśród słuchaczy prawdziwy szok wiadomością o uwięzieniu doktora Hoppera, całej jego ekipy, a także grupy francuskich techników z żonami i dziećmi w katorżniczej kopalni złota w Tebezzy. Zakończył raportem o odnalezieniu Kitty Mannock i o szczęśliwej nawigacji bojerem, skonstruowanym z resztek jej samolotu.Teraz wiedzieli już, dlaczego Pitt chce wrócić do Mali z jakimś zbrojnym oddziałem – i rozumieli go. Oni także nie mogli się pogodzić z myślą, że niewinni ludzie umierają w straszliwych warunkach w malijskiej kopalni. Ale jeszcze bardziej zmobilizowała ich wiadomość o tajnym cmentarzysku odpadów chemicznych i nuklearnych w Fort Foureau. Jeśli ten supernowoczesny "zakład detoksyfikacji słonecznej" był oszustwem, czy nie były nim również wszystkie inne proekologiczne przedsięwzięcia Massarde'a, których sieć oplotła już cały świat? Pitt wzmocnił te podejrzenia, przytaczając rozmowę z 0'Bannionem, który ujawnił przestępcze powiązania Massarde'a z Kazimem.
– Czy ma pan pewność, że to Fort Foureau jest źródłem skażenia stymulującego czerwony zakwit? – zapytał Chapman.
– Giordino i ja nie jesteśmy ekspertami podziemnej hydrologii- odparł Pitt – ale nie mamy wątpliwości, że to właśnie toksyny magazynowane pod Fort Foureau przenikają do wód gruntowych, zatruwając pustynię i Niger.
Prawdopodobnie docierają do niego podziemnym strumieniem, pod korytem wyschniętej rzeki, która wpadała do Nigru w okolicach Bourem.
– Jak to się stało, że międzynarodowe inspekcje przeoczyły drążenie podziemnych składowisk? – spytał Yaeger.
– I że satelity też tego nie zauważyły? – dodał Gunn.
– Kluczem do zagadki jest kolej, a ściślej kontenery, przewożące odpady do Fort Foureau – stwierdził Pitt. – Na początku była tam rzeczywiście tylko spalarnia: reaktor, zasilające go kondensory i baterie słoneczne, budynki administracyjne. Potem jednak wybudowano dużą halę i pod nią rozpoczęto wykopy. Od tego momentu kontenery kolejowe nie wracały już do Mauretanii puste, ale z ładunkiem ziemi i kruszywa z wykopów. A gdy już porobili te podziemne magazyny
– mam wrażenie, że wykorzystali przy tym stare, naturalne jaskinie zaczęli tam zrzucać większość przywożonych odpadów, zamiast je spalać.
Przez chwilę trwało ciężkie milczenie.
– To jest skandal stulecia! Musimy to ujawnić! – odezwał się Chapman.
– Ale czy mamy mocne rzeczowe dowody? – spytał ostrożnie Gunn.
– Tylko to, co widzieliśmy na własne oczy i co usłyszeliśmy od Massarde'a – odparł Pitt. – Na razie, niestety, niczym konkretnym jeszcze nie dysponujemy.
– Jak to, nic konkretnego? – obruszył się Chapman. – Zrobiliście wspaniałą robotę. Dzięki wam wiemy już, gdzie jest źródło skażenia, i możemy podjąć konkretne przeciwdziałania.
– Nie tak szybko – ostudził go Sandecker. – W istocie odkrycie Dirka i Ala otwiera dopiero cały worek problemów.
– Admirał ma rację – przyznał Gunn. – Przecież nie możemy po prostu pojechać do Fort Foureau i zamknąć zakład. Yves Massarde to potentat, powiązany nie tylko z lokalnym kacykiem, ale i z kołami rządzącymi Francji oraz z czołowymi postaciami polityki i biznesu z całego świata…
– Massarde'em możemy się zająć w dalszej kolejności – przerwał Pitt. – Najważniejsza sprawa to uwolnić tych nieszczęsnych ludzi z Tebezzy, póki jeszcze żyją.
– Czy są wśród nich Amerykanie? – spytał Sandecker.
– Doktor Eva Rojas jest obywatelką USA.
– Tylko ona?
– O ile wiem, tak.
– Jeśli żaden prezydent nie ruszył tyłka w obronie tylu naszych zakładników w Libanie, trudno oczekiwać, że obecny wyśle siły specjalne dla uratowania jednej Amerykanki.
– Nigdy nie zawadzi spróbować – rzucił Pitt.
– Już próbowałem: prosiłem go o pomoc w ratowaniu ciebie i Ala. Odmówił.
– Może zwróci się pan ponownie do Hali Kamil? – zasugerował Gunn. – Jeśli przysłała grupę taktyczną ONZ po mnie, tym bardziej wyśle ją po swoich uczonych.
– Tak – przyznał Sandecker. – Pani Kamil to kobieta wielkich zasad. Jest im wierna bardziej niż większość znanych mi polityków mężczyzn. Myślę, że na nią można liczyć.
– Niech pan się do niej zwróci jak najszybciej, admirale; liczy się każda godzina! – nalegał Pitt. W jego głosie wyraźnie czuło się wzburzenie i rozpacz. – W tej kopalni ludzie giną jak muchy. Bóg wie, ilu zamordowano od dnia naszej ucieczki.
– Skontaktuję się z Sekretarzem Generalnym natychmiast – obiecał Sandecker. – Jeśli pułkownik Levant będzie działał równie szybko jak w przypadku Rudiego, to myślę, że zgłosi się do ciebie w Algierze już jutro rano.
Półtorej godziny później Sandecker miał już za sobą rozmowy z Halą Kamil i generałem Boćkiem. Pułkownik Levant pakował się z ludźmi i sprzętem do samolotu, który miał ich przewieźć przez Atlantyk do francuskiej bazy lotniczej pod Algierem.Generał Hugo Bock rozłożył na biurku mapy i zdjęcia satelitarne i sięgnął po swoją staroświecką lupę. Dostał ją jeszcze w dzieciństwie, od dziadka, jako niezbędne akcesorium kolekcjonera znaczków. Nie zbierał ich już od dawna, ale z lupą nigdy się nie rozstawał. Służyła mu przez całą karierę w armii jako swego rodzaju talizman – ale nie tylko. Miała bowiem wielkie zalety użytkowe: po mistrzowsku szlifowana soczewka powiększała obraz bez żadnych zniekształceń, nawet przy krawędziach.Wypił łyk kawy i zaczął uważnie badać obszar, który przedtem zakreślił kółkami na mapach i zdjęciach jako przypuszczalny rejon lokalizacji kopalni złota zwanej "Tebezza". Choć opis okolic kopalni, przekazany przez Pitta za pośrednictwem Sandeckera, był pobieżny i lakoniczny, generał już po chwili rozpoznał pas startowy pustynnego lotniska a na zachód od niego rozległy płaskowyż i wcinający się weń głęboki wąwóz. Ten Pitt, pomyślał, ma niezwykły dar obserwacji. Jako więzień, a potem uciekający w pośpiechu zbieg, nie miał przecież zbyt wiele czasu, by przyjrzeć się detalom krajobrazu, a jednak zapamiętał ich zdumiewająco dużo – i zapamiętał precyzyjnie.
Im dłużej jednak Bock oglądał przez lupę sąsiadujące z kopalnią tereny, tym mniej mu się to wszystko podobało. Akcja zapowiadała się na trudną, dużo trudniejszą, niż wyprawa do Gao po Rudiego Gunna. Tam zadanie grupy taktycznej ONZ było stosunkowo proste: wylądować niespodziewanie na lotnisku w Gao, opanować je na parę minut, zabrać Gunna i wrócić do bazy lotniczej pod Kairem. Tebezza stanowiła znacznie trudniejszy orzech do zgryzienia. Żołnierze Levanta będą musieli wylądować na pustynnym lotnisku, zaatakować załogę, opanować labirynt sztolni i chodników, po czym przetransportować więźniów na odległe lądowisko i załadować wszystkich na pokład samolotu.Główny problem stanowił długi czas akcji na ziemi i pod ziemią. Czekający na lądowisku samolot będzie narażony na ataki sił powietrznych Kazima, jak siedząca na ziemi kaczka na strzały bezwzględnego łowcy. Duża odległość – w sumie czterdzieści kilometrów do przejechania – ogromnie zwiększała prawdopodobieństwo niepowodzenia. Trudno zaplanować wszystkie szczegóły ataku; zbyt wiele było niewiadomych. Niewątpliwie należało zacząć od przerwania wszelkiej łączności kopalni ze światem zewnętrznym. Ale nawet gdyby to się powiodło, cała operacja nie może trwać dłużej niż półtorej godziny. Później Kazim tak czy inaczej wyśle swoje samoloty – i katastrofa jest pewna.Ze złością uderzył pięścią w biurko.
– Niech to cholera – mruknął do siebie. – Ani chwili na przygotowania, ani chwili na zaplanowanie akcji. "Pilna misja dla ratowania ludzi"! Pewnie więcej stracimy, niż uratujemy.
Rozpatrzywszy wszystkie aspekty operacji Bock westchnął ciężko i zadzwonił do Sekretarza Generalnego ONZ.
– Są jakieś problemy, generale? – spytała Hala Kamil. – Nie spodziewałam się pańskiego telefonu tak szybko.
– Cała masa problemów. Przede wszystkim dysponujemy stanowczo za małą siłą. Pułkownik Levant będzie potrzebował wsparcia.
– Upoważniam pana do wykorzystania wszystkich sił ONZ.
– Niestety, nie mamy w tej chwili żadnych rezerw. Wszystkie pozostałe oddziały pełnią służbę na pograniczu syryjsko-izraelskim albo zajmują się ochroną ludności cywilnej w związku z rozruchami w Indiach. Jeśli mówię o odwodach dla pułkownika Levanta, mam na myśli jakieś siły spoza ONZ.
Kamil namyślała się przez chwilę.
– To nie będzie łatwe – stwierdziła w końcu. – Nie bardzo wiem, do kogo mogłabym się zwrócić.
– A Amerykanie?
– Obecny prezydent, w odróżnieniu od swoich poprzedników, nie lubi interweniować w krajach trzeciego świata. To raczej on liczy na naszą pomoc w takich sprawach. Ostatnio na przykład prosił o podjęcie akcji dla uratowania tych dwóch ludzi z NUMA.
– Nic o tym nie wiem – stwierdził Bock, zdziwiony.
– Nie informowałam pana, ponieważ admirał Sandecker nie znał miejsca ich pobytu. A zanim się dowiedział, uciekli już o własnych siłach. Sprawa stała się nieaktualna.
– Tebezza nie będzie łatwą operacją – Bock wrócił do tematu. – Ufam w umiejętności moich ludzi, ale nie mogę dać pani żadnych gwarancji powodzenia akcji. W każdym razie nie obędzie się bez ofiar.
– Ale nie możemy przecież siedzieć z założonymi rękami – głos pani Kamil brzmiał bardzo poważnie. – Doktor Hopper i jego zespół badawczy to pracownicy ONZ. Musimy ich ratować – to nasz obowiązek.
– Całkowicie się z panią zgadzam. Czułbym się jednak pewniej, gdyby pułkownik Levant mógł liczyć na jakąś odsiecz, jeśli zostanie okrążony przez wojska malijskie.
– Może Brytyjczycy lub Francuzi będą bardziej skłonni…
– Amerykanie są najlepiej przygotowani do szybkiej akcji. Gdyby to zależało ode mnie, wybrałbym formację "Delta".
Kamil ustąpiła, choć wiedziała, że trudno będzie pokonać opór Białego Domu, a zwłaszcza szefa urzędu prezydenta.
– Dobrze, przedstawię tę sprawę prezydentowi USA – powiedziała bez zapału. – Tylko tyle mogę zrobić.
– A ja na wszelki wypadek poinformuję pułkownika Levanta, że nie może sobie pozwolić na żaden błąd; nie może liczyć na pomoc.
– Może będzie miał trochę szczęścia.
Bock poczuł dziwny dreszcz. Westchnął głęboko.
– Zawsze, ilekroć liczę na odrobinę szczęścia, wszystko idzie wyjątkowo źle.
Julien Perlmutter siedział w swojej ogromnej bibliotece, mieszczącej dziesiątki tysięcy książek. Większość stała w idealnym porządku na lśniących mahoniowych półkach, ale co najmniej dwieście walało się w nieładzie na perskim dywanie lub piętrzyło w stertach na staroświeckim, zasuwanym żaluzją biurku. Ubrany w swój zwykły domowy strój – jedwabną piżamę i szlafrok oraz w miękkie kapcie – czytał jakiś manuskrypt z siedemnastego wieku.Perlmutter był sławnym historykiem-marynistą. Jego zbiór dokumentów i zapisów literackich, dotyczących okrętów i żeglugi, uchodził za najbogatszy w świecie. Czołowe muzea i biblioteki całych Stanów skłonne były zapłacić każdą sumę za jego kolekcję. Ale człowiek, który odziedziczył pięćdziesiąt milionów dolarów, zupełnie nie dbał o pieniądze. Przypominał sobie o ich istnieniu tylko wtedy, kiedy chciał uzupełnić swoje zbiory o jeszcze jednego białego kruka.
Jego miłość do książek i do starych okrętów dalece przewyższała uczucie, jakim mężczyzna może darzyć kobiety. Jeśli był na świecie ktoś, zdolny zrobić na zawołanie i z pamięci godzinny wykład o każdym okręcie, jaki kiedykolwiek wpisano do rejestrów morskich – tym kimś był Julien Perlmutter. Toteż każdy, kto prowadził podmorskie badania, wydobywał stare wraki lub szukał w nich skarbów, musiał prędzej czy później trafić do niego z prośbą o radę i pomoc.
Był potwornie otyły – ważył sto osiemdziesiąt kilogramów- zapewne wskutek nieposkromionego łakomstwa i braku jakichkolwiek wysiłków fizycznych z wyjątkiem zdejmowania książek z regałów i wertowania ich stron. Miał wesołe, intensywnie błękitne oczy, a pod gęstym, siwym zarostem kryła się niezdrowo zarumieniona twarz.Zadzwonił telefon na biurku. Perlmutter musiał odsunąć na bok stertę otwartych książek, by dosięgnąć słuchawki.
– Julien? Mówi Dirk Pitt – zabrzmiał głos w słuchawce.
– Witaj, chłopcze! – uradował się szczerze Perlmutter. – Kopę lat cię nie widziałem.
– Rzeczywiście będzie ze trzy tygodnie.
– Może wpadniesz do mnie na sławne naleśniki Perhnuttera?
– Obawiam się, że wystygną, zanim dojadę – odparł Pitt.
– A gdzie jesteś?
– W Algierze.
Perlmutter aż prychnął ze zdziwienia.
– Co robisz w takim okropnym miejscu?
– Różne rzeczy; między innymi zajmuję się pewnym wrakiem.
– W Morzu Śródziemnym?
– Nie, na Saharze.
Perlmutter znał Pitta zbyt dobrze, by uznać to za żart.
– Znam legendę o okręcie na pustyni w Kalifornii, nad morzem Corteza, ale o okrętach na Saharze jeszcze nie słyszałem.
– Natrafiłem na trzy niezależne informacje – wyjaśnił Pitt. – Najpierw jakiś stary amerykański włóczykij, spotkany przypadkowo na pustyni, mówił, że szuka pancernika Texas. Przysięgał, że ten pancernik dopłynął tam rzeką, która potem wyschła, utknął na mieliźnie i został na pustyni na zawsze. Przypuszczalnie miał w ładowniach złoto ze skarbca Konfederacji.
Perlmutter roześmiał się głośno.
– Czy ten stary nie kurzył przedtem jakiejś pustynnej trawki?
– Twierdził też, że na pokładzie pancernika był Abe Lincoln.
– No, to już nawet nie jest śmieszne; toż to czysta fantazja!
– Może i fantazja, ale zapamiętałem to sobie. A potem znalazłem jeszcze na Saharze dwa inne tropy. Jeden to stare malowidło ścienne w grocie, przedstawiające coś, co mogło być tylko okrętem wojennym Konfederacji; nawet bandera się zgadza. Drugi to dziennik pokładowy z samolotu Kitty Mannock.
– Chwileczkę! – głos Perlmuttera zabrzmiał sceptycznie. – Czyjego samolotu?
– Kitty Mannock – powtórzył Pitt.
– Znalazłeś ją? Boże, ona zaginęła dobre sześćdziesiąt lat temu! Naprawdę znalazłeś miejsce katastrofy?
– Razem z Alem Giordino natrafiliśmy na jej zwłoki i wrak samolotu w głębokim wąwozie na pustyni.
– Moje gratulacje! – krzyknął Perlmutter. – Wyjaśniliście jedną z największych zagadek w historii lotnictwa.
– To czysty przypadek…
– Słuchaj no, Dirk. Kto płaci za tę rozmowę?
– Ambasada USA w Algierze.
– W takim razie zaczekaj chwilę przy telefonie. Zaraz wrócę.
Perlmutter z trudem dźwignął się z krzesła i powoli, kołyszącym krokiem podszedł do odległego regału. Przez parę sekund przeczesywał wzrokiem jego zawartość. Znalazłszy książkę, której szukał, wyciągnął ją, wrócił do biurka, usiadł i szybko przewertował strony. Wreszcie znowu chwycił słuchawkę.
– Mówisz, że ten okręt nazywał się Texas'?
– Tak, zgadza się.
– Pancernik, zbudowany w stoczni Rocketts w Richmond, zwodowany w marcu 1865 roku, zaledwie miesiąc przed końcem wojny – recytował Perlmutter. – Sto dziewięćdziesiąt stóp długości i czterdzieści szerokości po pokładzie. Dwa silniki, dwie śruby, zanurzenie jedenaście stóp, sześciocalowy pancerz. Uzbrojenie: dwa działa stufuntowe Blakely i dwa sześćdziesięcioczterofuntowe. Prędkość maksymalna: czternaście węzłów.Perlmutter przerwał, zaniepokojony ciszą w słuchawce.
– Słyszałeś?
– Tak, to musiał być cud techniki w swoich czasach.
– Oczywiście! Był prawie dwa razy szybszy od wszystkich innych opancerzonych okrętów obu flot w tamtej wojnie.
– Wiesz coś o jego losach?
– To bardzo krótka historia. Stoczył tylko jedną, zresztą chwalebną bitwę, na James River, przeciwko całej flocie Unii i artylerii fortów zamykających Hampton Roads. Poważnie uszkodzony, przebił się jednak na otwarty Atlantyk – i nikt więcej go nie widział.
– A więc rzeczywiście zaginął bez wieści?
– Tak, ale w tym akurat nie ma nic niezwykłego. Wszystkie pancerniki Konfederacji były budowane tylko do służby na rzekach i wodach przybrzeżnych; nie nadawały się do żeglugi pełnomorskiej.
– Dlatego uznano powszechnie, że Texas nabrał wody przy dużej fali i zatonął.
– Sądzisz, że nie mógł przepłynąć Atlantyku i dostać się na Saharę przez Niger?
– O ile pamiętam, z tych konfederackich pancerników tylko Atlanta próbowała wyjść na otwarte morze. To był okręt przechwycony przez Unię w bitwie w cieśninie Wassaw w Georgii, potem zatopiony na James River. Podniesiono go z dna, wyremontowano, a mniej więcej rok po wojnie sprzedano królowi Haiti. Atlanta wypłynęła z zatoki Chesapeake na ocean, w kierunku Karaibów – i zaginęła. Ludzie, którzy przedtem na niej służyli, twierdzili, że brała wodę nawet przy niewielkiej fali.
– A jednak ten stary poszukiwacz skarbów przysięgał, że krajowcy i koloniści francuscy w Afryce od wielu pokoleń powtarzają legendę o żelaznym okręcie, płynącym bez żagli w górę Nigru.
– Chcesz, żebym to sprawdził?
– A mógłbyś?
– Prawdę mówiąc, już mnie to wciągnęło. Bo jest jeszcze jedna zagadkowa sprawa z tym Texasem.
– Co takiego?
– Mam przed sobą kompletny wykaz okrętów z Wojny Secesyjnej – odparł Perlmutter. – Przy każdym jest wiele odnośników do innych dokumentów i lektur. A przy twoim nieszczęsnym Texasie nie ma nic.
– Wygląda to tak, jakby ktoś rozmyślnie zacierał ślady po tym pancerniku.
Opuścili amerykańską ambasadę dyskretnie, wyjściem dla klientów konsulatu, i zatrzymali na ulicy pierwszą przejeżdżającą taksówkę. Pitt podał kierowcy kartkę z instrukcją po francusku, napisaną przez pracownika ambasady, po czym usiadł z tyłu obok Giordina. Taksówka przecięła centralny plac miasta z jego malowniczymi meczetami i strzelistymi minaretami. Mieli szczęście, trafili na kierowcę z żyłką sportową. Pędził slalomem miedzy pojazdami, poganiał przekleństwami przechodniów na przejściach, lekceważył światła i policjantów, którzy zresztą już dawno zrezygnowali z ambicji opanowania chaosu panującego w mieście w godzinach popołudniowego szczytu.Dotarłszy do głównej arterii, równoległej do portowego bulwaru, ale nieco mniej zatłoczonej, taksówka pomknęła na południe i wkrótce znalazła się na przedmieściu. Kierowca zgodnie z instrukcją zatrzymał wóz w odludnej, krętej alei. Wysiedli, zapłacili i nie ruszali się z miejsca, dopóki taksówka nie zniknęła za zakrętem. Niespełna minutę później zatrzymał się przy nich peugeot 605 ze znakami francuskich sił lotniczych. Kiedy sadowili się na tylnym siedzeniu luksusowej limuzyny, umundurowany kierowca nie drgnął ani nie odezwał się słowem. Ruszył szybko, zanim jeszcze Giordino zdążył zatrzasnąć drzwi.
Przejechali około dziesięciu kilometrów i samochód zatrzymał się przed wysoką bramą wojskowego lotniska; nad wartownią powiewał trójkolorowy sztandar. Wartownik nie zajrzał nawet do środka; zasalutował charakterystycznie, dłonią odwróconą do przodu, i przepuścił peugeota na teren lotniska. Przed wjazdem na płytę kierowca zatrzymał się, wysiadł i w gnieździe na lewym błotniku zatknął proporczyk z szachownicą.
– Nic nie mów, sam zgadnę! – powiedział Giordino. – Już wiem: przyjechaliśmy tu na paradę, zamiast jakiegoś wielkiego marszałka.
Pitt roześmiał się.
– Zapomniałeś już o naszym stażu w siłach powietrznych? Każdy pojazd wjeżdżający na płytę lotniska musi mieć specjalne oznaczenie.
Limuzyna toczyła się wolno wzdłuż rzędu myśliwców Mirage 2000; kręcili się koło nich liczni mechanicy. Dalej stała eskadra śmigłowców AS-332 Super Puma: uzbrojone wyłącznie w rakiety powietrze – ziemia, nie miały typowego, groźnego wyglądu helikopterów szturmowych.Kierowca dojechał do końca bocznego pasa startowego i zatrzymał samochód. Siedzieli w całkowitym milczeniu; Giordino skorzystał z komfortowej atmosfery klimatyzowanego wnętrza i zapadł w drzemkę; Pitt wyciągnął z kieszeni skradziony z holu ambasady "Wall Street Journal" i pobieżnie przerzucał strony.Piętnaście minut później od zachodu pojawił się wielki transportowy Airbus i miękko wylądował. Zauważyli go dopiero wtedy, gdy opony samolotu z charakterystycznym piskiem dotknęły pasa startowego. Giordino ocknął się i przetarł oczy, Pitt złożył gazetę. Samolot tymczasem wytracił prędkość, zawrócił i pokołował w ich kierunku. Kiedy stanął, kierowca peugeota uruchomił silnik i podjechał bliżej, zatrzymując się w odległości pięciu metrów od wielkich kół transportowca.
Pitt zwrócił uwagę, że maszyna ma kolor pustynnego piasku; znaki rozpoznawcze były starannie zamalowane. Wąską pochylnią, która opuściła się pod kadłubem, zbiegła kobieta w polowym mundurze. Naszywka na jej rękawie przedstawiała miecz na tle błękitnego emblematu ONZ. Szybko podeszła do samochodu i otworzyła tylne drzwi.
– Proszę za mną – powiedziała po angielsku, z silnym hiszpańskim akcentem.
Samochód odjechał, a oni weszli po pochylni do pękatego brzucha Airbusu. Krótkim ciemnym przejściem przedostali się do głównego przedziału ładunkowego. Stały tu zamocowane blokami trzy niskie, przysadziste transportery opancerzone, a dalej silnie uzbrojony otwarty samochód rajdowy.
– Wystartuj czymś takim w rajdzie – rzekł Giordino z niekłamanym podziwem – a na pewno nikt nie będzie miał odwagi cię wyprzedzić.
– Rzeczywiście, wygląda dość imponująco – przyznał Pitt.
Zza pojazdu wyszedł im na spotkanie oficer.
– Kapitan Pembroke-Smythe – przedstawił się. – Świetnie, że już jesteście.
Pułkownik Levant czeka w centrum dowodzenia.
– Chyba jest pan Anglikiem? – spytał Giordino.
– Tak, stanowimy raczej mieszane towarzystwo. – Pembroke-Smythe uśmiechnął się i wskazał trzcinką ponad trzydziestu mężczyzn i trzy kobiety, zajętych przeglądem broni i sprzętu w różnych kątach ładowni. – Ktoś niegłupi doszedł do wniosku, że ONZ musi mieć swoją własną grupę taktyczną, która pójdzie wszędzie tam, gdzie rządy poszczególnych krajów "nie mają prawa ingerencji", jak to się ładnie określa. Niektórzy nazywają nas tajnymi wojownikami. Każdy z obecnych tutaj ma za sobą intensywny trening w służbach specjalnych swojego kraju. Wszyscy przyszli do nas na ochotnika: niektórzy na stałe, reszta tylko na roczną służbę.
Pitt jeszcze nigdy nie widział zespołu ludzi o takich kwalifikacjach fizycznych. Potężne ciała, zahartowane długotrwałym, brutalnym treningiem, nie bardzo pasowały do jego wyobrażeń o wyrachowanych, chłodnych ekspertach od tajnych misji, wymagających przede wszystkim wiedzy i inteligencji. Nie miałby ochoty spotkać kogokolwiek z nich w ciemnej uliczce; dotyczyło to również kobiet.
Pembroke-Smythe wprowadził ich do kabiny, stanowiącej centrum dowodzenia. Przestronne pomieszczenie pełne było skomplikowanej aparatury elektronicznej. Jeden z operatorów nadzorował systemy łączności, drugi zajęty był wprowadzaniem do programów komputera danych dotyczących akcji w Tebezzy.
Pułkownik Levant uprzejmie poderwał się zza biurka, by przywitać Amerykanów. Nie bardzo wiedział, czego może się po nich spodziewać. Przeczytał dostarczone przez służbę ONZ obszerne dossier obu pracowników NUMA i był pełen szczerego podziwu dla ich osiągnięć badawczych. Podziwiał także niewiarygodnie śmiały wyczyn, jakim była ucieczka z Tebezzy przez pustynię, ale właśnie dlatego miał wątpliwości co do ich przydatności w akcji. Spodziewał się ujrzeć ludzi wycieńczonych, niezdolnych do większego wysiłku fizycznego. Teraz już na pierwszy rzut oka mógł stwierdzić, że – choć wychudzeni i poparzeni słońcem – są w bardzo dobrej formie. Już po pierwszych słowach rozmowy zdał sobie sprawę, że bez ich pomocy – choćby w roli przewodników w kopalni – szansę powodzenia całej operacji byłyby znikome.
– Kapitanie – zwrócił się do Smythe'a – proszę ogłosić gotowość bojową. Niech pilot przygotuje jak najszybciej maszynę do startu.
Spojrzał ponownie na Amerykanów.
– Z waszego raportu wynika, że w tej sprawie czas liczy się na wagę istnień ludzkich. Dlatego szczegóły akcji będziemy omawiać już w powietrzu. Przelot zajmie nam cztery godziny. Potem mamy już bardzo mało czasu. Nie możemy się spóźnić, jeśli chcemy trafić na porę snu więźniów. Jeżeli dotrzemy tam później, będą już rozproszeni po różnych chodnikach, a wtedy nie uda nam się ich odnaleźć i zebrać w zaplanowanym terminie.
– Za cztery godziny nad Tebezzą będzie kompletnie ciemno – zauważył Pitt, nieco zdziwiony. – Ma pan zamiar użyć reflektorów przy lądowaniu? Równie dobrze mógłby pan puścić dla O'Banniona trochę fajerwerków.
Levant lekko podkręcił wąsa; ten mimowolny gest często powtarzał w ciągu następnych godzin.
– Będziemy lądować po ciemku. Ale zanim to panu wyjaśnię, myślę, że powinniśmy usiąść i zapiąć pasy.
Jakby dla potwierdzenia jego słów odezwał się stłumiony odgłos silników; pilot szybko zwiększał obroty. Wielki transportowiec pomknął pasem startowym, potem oderwał się lekko od ziemi. Pitt zwrócił uwagę, że silniki samolotu pracują niezwykle cicho. Choć przy tym tempie wznoszenia obroty musiały już być maksymalne, nie było słychać typowego dla dużych odrzutowców ogłuszającego ryku.
– Mamy specjalne tłumiki na dyszach – wyjaśnił Levant.
– Są bardzo skuteczne – przyznał Pitt. – Kiedy lądowaliście, pierwszym dźwiękiem, jaki usłyszałem, było tarcie opon o asfalt.
– Może pan to nazwać naszą czapką-niewidką. Bardzo się przydaje przy lądowaniu w miejscach, gdzie nas nie lubią.
– A w dodatku potraficie lądować bez światła?
– Potrafimy – Levant skinął głową z uśmiechem.
– Czy wasz pilot ma jakieś cudowne, supernowoczesne urządzenia do widzenia w nocy?
– Nie, panie Pitt, tu nie ma żadnych cudów. Jak dolecimy do Tebezzy, czterech moich ludzi wyskoczy na spadochronach; sprawdzą lądowisko i ustawią wzdłuż niego sygnalizacyjne lampy podczerwone. Pilot będzie je widział przez zwykły, standardowy noktowizor.
– Ale i na ziemi – zauważył Pitt – nie będzie łatwo pokonać drogę między lądowiskiem i kopalnią bez świateł.
– Tak, to jest pewien problem – przyznał Levant z ponurą miną.
Odpiął pas bezpieczeństwa – choć samolot wciąż jeszcze stromo się wznosił – i podszedł do stołu, na którym przypięte było duże satelitarne zdjęcie płaskowyżu Tebezzy.
Wziął ołówek i postukał nim w fotografię.
– Oczywiście najlepiej byłoby wylądować śmigłowcami na płaskowyżu i spuścić się na linach do wąwozu. Na pewno łatwiej byłoby ich zaskoczyć. Niestety, są istotne przeciwwskazania.
– Domyślam się – rzekł Pitt. – Zasięg lotu helikopterów nie pozwala na pokonanie trasy do Tebezzy i z powrotem. A rozmieszczenie baz z zapasowym paliwem na pustyni oznaczałoby dalszą zwłokę.
– Dokładnie trzydzieści dwie godziny według naszych rachunków – potwierdził Levant. – Rozważaliśmy też możliwość, że jeden z naszych śmigłowców będzie wiózł tylko paliwo, a cała eskadra będzie posuwać się skokami i tankować w miarę potrzeby. Ale i tu pojawiły się komplikacje.
– To też by za długo trwało? – włączył się Giordino.
– No właśnie. Argument szybkości przesądził o użyciu odrzutowca. Były też inne argumenty. Do samolotu mogliśmy wziąć pojazdy, mamy też na pokładzie mały szpital – a z waszego raportu wynika, że będą tam osoby wymagające natychmiastowej pomocy lekarskiej.
– Ilu ma pan ludzi? – spytał Pitt.
– Trzydziestu ośmiu żołnierzy i dwóch lekarzy. Czterech ludzi zostaje na lądowisku, dla ochrony samolotu. Zespół medyczny idzie z nami.
– A więc w transporterach nie zostanie zbyt wiele miejsca dla uwolnionych więźniów.
– Jeśli część moich ludzi pojedzie na dachach i błotnikach, to możemy ewakuować około czterdziestu osób.
– Być może nie ma już tylu żywych – zauważył ponuro Pitt.
– Dla tych, którzy pozostali przy życiu, zrobimy wszystko, co w naszej mocy – zapewnił Levant.
– A co z Malijczykami? – spytał Pitt. – Mam na myśli więźniów politycznych generała Kazima.
Levant wzruszył ramionami.
– Będziemy musieli ich zostawić. Jakoś sobie poradzą; będą mieli do dyspozycji zapasy żywności kopalni i broń strażników.
– Kazim to sadysta; gdy dowie się, że jego najcenniejsi więźniowie uciekli, może kazać wymordować ich wszystkich.
– Takie mam rozkazy – Levant rozłożył bezradnie ręce. – Nie ma w nich w ogóle mowy o ratowaniu Malijczyków.
Pitt przyjrzał się satelitarnym fotografiom okolic Tebezzy.
– A więc ma pan zamiar wylądować Airbusem po ciemku na pustyni, przejechać w nocy bez świateł trasę, która jest trudna nawet w dzień, zaatakować kopalnię, zabrać stamtąd wszystkich więźniów obcokrajowców, wrócić na lądowisko i odlecieć do Algieru. Czy to nie za wiele, jak na skromne siły, jakimi pan dysponuje?
Levant nie wyczuł w głosie Pitta dezaprobaty ani sarkazmu – raczej głęboką troskę.
– Czy to, co pan widział – spytał – rzeczywiście ocenia pan jako "skromne siły"?
– Nie kwestionuję kwalifikacji bojowych pańskich ludzi, pułkowniku. Ale spodziewałem się większego i lepiej wyposażonego oddziału.
– Niestety, ONZ niezbyt hojnie finansuje swoją grupę taktyczną; nie stać nas ani na tylu ludzi, ani na taki nowoczesny sprzęt, jakim dysponują służby specjalne niektórych krajów. Budżet ONZ jest ograniczony – i musimy mieścić się w tych granicach.
– Więc dlaczego zdecydowano się na grupę UNICRATT? – spytał Pitt, lekko zirytowany. – Dlaczego nie przysłano jakiegoś oddziału brytyjskich czy amerykańskich sił specjalnych, albo francuskiej Legii Cudzoziemskiej?
– Bo żaden rząd, łącznie z pańskim, nie chciał brudzić sobie rąk tą sprawą – wyjaśnił Levant z goryczą. Zdecydowała się na to tylko pani Kamil, Sekretarz Generalny ONZ.
Rzucone przypadkowo nazwisko wywołało w pamięci Pitta dawne wspomnienia. Dwa lata wcześniej, w akcji poszukiwania skarbów Biblioteki Aleksandryjskiej, spotkał Halę Kamil na pokładzie statku badawczego, zakotwiczonego w Cieśninie Magellana. Przez chwilę jego myśli błądziły gdzieś daleko. Widząc jednak zdziwioną minę Levanta i ironiczny uśmiech Giordina, który odgadł przyczynę jego zamyślenia, Pitt szybko wrócił do aktualnego tematu.
– Tu jest pewien istotny problem… – zaczął.
– O, jest ich sporo – przerwał Levant. – Ale ze wszystkimi można się chyba uporać.
– Z wyjątkiem tego jednego.
– Co ma pan na myśli?
– Nie wiemy, gdzie mieści się centrala łączności i nadzoru telewizyjnego kopalni.
Jeśli 0'Bannion zdąży zaalarmować Kazima.
– Zanim znajdziemy tę centralę, nie mamy szans wrócić cało do Algierii. Myśliwce Kazima dopadną nas albo na ziemi, albo w powietrzu.
– W takim przypadku na całą akcję w kopalni będziemy mieli tylko czterdzieści minut – stwierdził spokojnie Levant. – To jest wykonalne, pod warunkiem, że większość więźniów potrafi wyjść szybko na powierzchnię o własnych siłach. Jeśli trzeba będzie ich wynosić, pochłonie to wiele dodatkowego czasu.
W tym momencie w drzwiach pojawił się ponownie kapitan Pembroke-Smythe, niosąc dużą tacę z kawą i sandwiczami.
– Nasze menu nie jest wyszukane, ale na pewno pożywne – powiedział wesoło. – Macie wybór: sałatka z kurczaka albo tuńczyk.
Pitt spojrzał z przekąsem na pułkownika Levanta.
– Chyba rzeczywiście macie bardzo skromny budżet.
Kiedy Airbus połykał przestrzeń nad pustynią, Pitt i Giordino szkicowali z pamięci duże schematy chodników kopalni. Levant był pełen podziwu. Jak na krótki czas pobytu w podziemiach Tebezzy, zapamiętali zdumiewająco dużo. Potem, wraz z dwoma innymi oficerami, solennie przesłuchał pracowników NUMA, powtarzając niektóre pytania nawet po trzy, cztery razy, w nadziei, że przypomną sobie jeszcze jakieś istotne szczegóły. Szlak prowadzący do wąwozu, rozkład pomieszczeń, szybów i korytarzy kopalni, uzbrojenie strażników – wszystko to należało wbić sobie w pamięć.
Podstawowe dane wprowadzono do komputera; prymitywne szkice po przetworzeniu nabrały na ekranie pozorów trójwymiarowości. Nie zlekceważono żadnej informacji, uwzględniono prognozę pogody na kilka najbliższych godzin, obliczono czas niezbędny na przelot myśliwców Kazima z Gao, przygotowano rezerwowe plany odwrotu i trasę ucieczki, w razie gdyby Airbus został zniszczony na ziemi. Opracowano warianty postępowania na wszelkie dające się przewidzieć okoliczności.
Na godzinę przed lądowaniem Levant zebrał wszystkich swoich ludzi w głównej ładowni. Odprawę otworzył Pitt, mówiąc o strażnikach, ich uzbrojeniu i sprawności bojowej – obniżonej, być może, długim przebywaniem w kopalni, gdzie jedynym przeciwnikiem byli słabi, bezbronni więźniowie. Następnie Giordino zaprezentował powiększony plan kopalni, który uprzednio naszkicowali wraz z Pittem. Pembroke-Smythe podzielił komandosów na cztery drużyny i przekazał im wydrukowane przez komputer schematy korytarzy kopalnianych. Wreszcie głos zabrał Levant, by udzielić wszystkim szczegółowych instrukcji i wydać rozkazy.
– Niestety, nie mogliśmy tym razem przeprowadzić właściwego zwiadu – zaczął. – Nigdy jeszcze nie podejmowaliśmy tak trudnej misji, mając tak mało informacji. Schematyczne plany kopalni, które przed chwilą dostaliście, pokazują przypuszczalnie nie więcej niż dwadzieścia procent istniejących szybów, sztolni, chodników roboczych.Musimy szybko, zdecydowanie opanować biura i kwatery strażników.Dopiero potem zaczniemy szukać więźniów i wyprowadzać ich.Końcowa zbiórka w hali przed wejściem, dokładnie czterdzieści minut po rozpoczęciu akcji w kopalni. Są jakieś pytania?
Potężnie zbudowany mężczyzna podniósł rękę.
– Dlaczego tylko czterdzieści minut, panie pułkowniku? – spytał ze słowiańskim akcentem.
– Bo jeśli zostaniemy tam choć minutę dłużej, kapralu Wagliński, samoloty malijskie dopadną nas i zestrzelą, zanim znajdziemy się z powrotem w Algierii. Mam przy tym nadzieję, że większość więźniów zdoła dojść do naszych transporterów o własnych siłach. Jeśli wielu z nich trzeba będzie nieść przez niskie, wąskie tunele – spóźnienie jest nieuniknione.
– A co zrobicie, jeśli ktoś się zagubi w kopalni i nie znajdzie na czas drogi powrotnej? – padło kolejne pytanie.
– Będziemy musieli go zostawić – odparł Levant. – Są jeszcze pytania?
– Czy możemy zabrać tyle złota, ile znajdziemy? Rozległa się salwa śmiechu.
– Po zakończeniu akcji zrewiduję wszystkich starannie – oświadczył pogodnie Pembroke-Smythe. – Całe złoto, jakie znajdę, wyślę do mojej prywatnej skrytki w szwajcarskim banku.
– Kobiety też będzie pan rewidował? – odezwał się dźwięczny sopran.
– Zwłaszcza kobiety – odparł kapitan, uśmiechając się chytrze.
Levant, choć nadal śmiertelnie poważny, był zadowolony z tego momentu odprężenia.
– Dobrze – powiedział – podsumujmy to teraz. Pierwszą drużynę poprowadzę ja; naszym przewodnikiem będzie pan Pitt.Oczyścimy biura na górnym poziomie, potem zjedziemy na sam dół i zabierzemy więźniów z ich kwatery. Druga drużyna, pod dowództwem kapitana Smythe'a – z panem Giordino jako przewodnikiem – zjedzie na poziom kwater strażników i zneutralizuje ich. Porucznik Steinholm poprowadzi drużynę trzecią i zabezpieczy boczne chodniki na poziomie roboczym; chodzi o to, by uniknąć okrążenia. Drużyna czwarta, pod dowództwem porucznika Morrisona, zajmie się poziomami kruszenia i czyszczenia rudy. Pozostali, z wyjątkiem lekarzy, pilnują samolotu na lądowisku. Dalsze pytania proszę kierować do dowódców drużyn.Przerwał i rozejrzał się po twarzach ludzi, po czym ciągnął dalej.
– Bardzo żałuję, że nie mogliśmy przygotować się lepiej do tej operacji, ale myślę, że i tak mamy spore szansę. Jesteśmy dobrzy w tej robocie: w sześciu ostatnich akcjach nie straciliśmy ani jednego człowieka. Wiem, że jeśli zdarzy się coś, czego nie przewidzieliśmy, potraficie improwizować. Musimy tam po prostu wejść, uwolnić więźniów i uciec z nimi przed pościgiem malijskiego lotnictwa. Koniec odprawy. Życzę wszystkim szczęścia.
Levant odwrócił się na pięcie i spokojnym krokiem przeszedł do centrum dowodzenia.
Dane nawigacyjne z satelity płynęły do Airbusa nieprzerwanym strumieniem; komputer pokładowy przetwarzał je w instrukcje dla automatycznego pilota, kierując samolot bezbłędnie nad wielki płaskowyż Tebezzy. Kiedy maszyna pochyliła się na skrzydło i zaczęła krążyć, bezczynni dotąd piloci spojrzeli na monitor radaru. Lądowisko odcinało się od pustynnego otoczenia jedynie gładką, oczyszczoną z kamieni powierzchnią pasa startowego.Czterej spadochroniarze Levanta ustawili się w pełnym rynsztunku w głównej ładowni. Otworzyła się rampa wyładowcza. Po dwudziestu sekundach rozległ się brzęczyk; komandosi zbiegli po rampie i zniknęli w czarnej otchłani. Pilot zamknął rampę i systematycznie zmniejszając wysokość skierował samolot na drugi, duży krąg. Po dwunastu minutach Airbus ponownie zbliżył się do pustynnego lądowiska.Piloci obserwowali teren przez specjalne okulary, wrażliwe na promieniowanie podczerwone. Nie mając wyszkolenia pilotów helikopterów szturmowych, słabo rozpoznawali szczegóły krajobrazu w zielonym, rozmazanym obrazie. Natychmiast jednak dostrzegli latarnie emitujące podczerwień, rozstawione wzdłuż lądowiska przez spadochroniarzy. W regularnym, zgodnym rytmie błyskały przed dziobem Airbusa, nieco na prawo od kursu.
– Podwozie! – wydał rozkaz pilot.
Drugi pilot pociągnął dźwignię i zespoły podwozia wysunęły się spod skrzydeł z charakterystycznym tąpnięciem.
– Podwozie wysunięte i zablokowane – zameldował.
Parę sekund później koła dotknęły piasku i żwiru, wznosząc za rozpędzoną maszyną wielki tuman pyłu. Pilot przełączył silniki na wsteczny ciąg, ale nawet ta, zwykle tak hałaśliwa operacja, w tym samolocie okazała się zadziwiająco cicha. Stanowcze użycie hamulca zatrzymało Airbusa niespełna sto metrów przed końcem lądowiska.Smuga pyłu za samolotem nie opadła jeszcze, kiedy po otwartej ponownie rampie wyładowczej zjechały na pustynię pojazdy; ustawiły się w kolumnę z odkrytym samochodem rajdowym na czele. Po chwili z samolotu wysypali się ludzie; sprawnie i w milczeniu ładowali się do transporterów. Z mroku wyłonił się dowódca grupy spadochroniarzy; mieli pozostać przy Airbusie, by go chronić i przygotować do ponownego startu.
– Teren jest czysty, sir – zameldował. – Nie było wartowników ani zabezpieczeń elektronicznych.
– Są tu jakieś zabudowania? – spytał Levant.
– Tylko mały ceglany barak z narzędziami i paliwem do diesli i do odrzutowców. Mamy go zniszczyć?
– Zaczekajcie z tym do naszego powrotu.
Levant wypatrzył w mroku sylwetkę Pitta i przywołał go ruchem ręki.
– Pan Giordino wspomniał, że uczestniczył pan w wyścigach samochodów terenowych.
– Tak, pułkowniku, to prawda.
Levant wskazał miejsce kierowcy w pojeździe szturmowym.
– Pan zna już drogę do kopalni. Poprowadzi pan kolumnę.
– Odwrócił się do stojącego obok oficera.
– Kapitanie!
– Tak, sir?
– Ruszamy. Pojedzie pan ostatnim transportem. Proszę zwrócić uwagę na niebo. Nie chcę, żeby wypatrzył nas jakiś przypadkowy samolot.
– Będę uważał, sir – zapewnił go Pembroke-Smythe.
Jeśli sprzęt, którym dysponował UNICRATT, odpowiadał "skromnym możliwościom budżetowym", to wielki budżet sił specjalnych USA musiał chyba zapewniać wyposażenie z filmów fantastycznych. Wszyscy ludzie Levanta – teraz także Pitt i Giordino – mieli na sobie panterki z ognioodpornej tkaniny, kamizelki przeciwkulowe, hełmy z wbudowanym walkie-talkie i okularami noktowizyjnymi. Wszyscy też byli uzbrojeni w pistolety maszynowe Heckler amp; Koch MP5.
Pitt dał znak ręką Giordinowi, siedzącemu już obok kierowcy pierwszego transportera, i nie bez trudu wcisnął się za kierownicę uzbrojonej rajdówki, pod ażurowy dach sześciu luf ciężkiego karabinu maszynowego Vulcan. Zsunął okulary na oczy. Przez chwilę musiał przyzwyczajać się do niezwykłej jasności obrazu. Dwustumetrową przestrzeń w polu widzenia wypełniała dziwna zielona pustynia, jakby z innej planety.
– Droga do kopalni zaczyna się jakieś trzydzieści metrów przed nami – stwierdził.
Levant, który usiadł obok niego, odwrócił się, by sprawdzić, czy cały oddział jest gotowy do drogi. Potem machnął ręką do przodu.
– Nie traćmy czasu, panie Pitt. Ruszamy!
Pitt włączył bieg. Pojazd skoczył do przodu, za nim ruszyły natychmiast trzy transportery. Ale wznoszona przez szerokie koła rajdówki chmura pyłu zmusiła kierowców transporterów do zmiany szyku. Już po chwili kolumna przypominała klucz samolotów, ustawiony w literę "V".
– Jak szybko to potrafi jeździć? – spytał Pitt.
– Po szosie nawet dwieście dziesięć kilometrów na godzinę – odparł Levant. – To przerobiona maszyna wyścigowa – wyjaśnił. – Wasi marines opracowali ją specjalnie na wojnę z Irakiem…
– Proszę ostrzec kierowców – przerwał Pitt. – Za chwilę skręcimy lekko w lewo, potem osiem kilometrów prosto.
Dla pojazdów jadących w ciasnym szyku i przy ograniczonej widoczności – informacja była ważna. Levant przekazał ją natychmiast przez radio.Szlak prowadzący do kopalni nie był zbyt wyraźnie oznaczony. Pitt musiał polegać raczej na swojej pamięci i intuicji, niż na tym, co rzeczywiście widział. Nocna jazda przez pustynię z tą szybkością – a musieli się spieszyć – była zajęciem ryzykownym i szarpiącym nerwy. Nawet cudowne noktowizyjne okulary nie pozwalały dostrzec tego, co kryje się za najbliższym pagórkiem – a mogła tam być jakaś dziura, z której już się nie wygrzebią. Tylko chwilami wątłe ślady opon na piasku, tam gdzie jeszcze nie zawiał ich wiatr, upewniały go, że jest na właściwej drodze.
Spojrzał kątem oka na Levanta. Pułkownik był zupełnie spokojny i niewiarygodnie opanowany. Wydawało się, że wściekła, ryzykancka jazda przez pustynię nie robi na nim żadnego wrażenia. Patrzył spokojnie przed siebie, czasem tylko odwracał głowę, by upewnić się, Czy wszystkie trzy transportery nadążają za nimi.Nagle w polu widzenia zamajaczyła wielka ściana płaskowyżu. Minęły jeszcze cztery minuty, zanim Pitt mógł odetchnąć z ulgą: wprost przed nimi skalna ściana była rozszczepiona, jakby rozcięta wielką siekierą. Zwolnił i przed bramą wąwozu zatrzymał pojazd.
– Tunel prowadzący do podziemnego parkingu zaczyna się zaledwie kilometr stąd. Chce pan wysłać pieszy zwiad?
Levant zaprzeczył ruchem głowy.
– Jedziemy dalej, tylko wolno. Ryzykujemy, że nas usłyszą, ale za to szybciej dotrzemy na miejsce. Chyba w ten sposób mamy większe szansę.
– Ja też tak myślę. Przecież tam nikt się nas nie spodziewa. Jeśli nawet wartownicy O'Banniona usłyszą nas, pomyślą, że to nowy transport więźniów.Ponownie uruchomił pojazd i wjechał do wąwozu; za nim, teraz już w kolumnie, ruszyły transportery. Jechał na trzecim biegu, przy minimalnych obrotach silnika, by nie powodować hałasu. Ale nawet specjalne, udoskonalone tłumiki nie mogły całkowicie zdławić odgłosów wydechu, a wysokie skalne ściany wzmacniały ten dźwięk, odbijając go wielokrotnym echem. Z pewnością do tunelu, może nawet na podziemny parking, docierał już niski, podobny do odległego dźwięku tłokowych silników lotniczych pomruk.
Gdy pojawiła się przed nimi czarna czeluść tunelu wjazdowego, Pitt bez żadnych problemów poprowadził nim rajdówkę i wjechał na podziemny parking. Słabe światło, płynące z tunelu biurowego, oświetlało samotną ciężarówkę i pojedynczego wartownika. Tuareg w grubym burnusie z ciekawością i bez niepokoju patrzył przez szczelinę lithamu na wjeżdżające pojazdy. Dopiero kiedy ciężkozbrojna rajdówka zatrzymała się kilka metrów od niego, zaczął coś podejrzewać. Ściągnął z ramienia pistolet maszynowy, ale nie zdążył już się złożyć. Kula z automatycznej beretty Levanta trafiła go dokładnie między oczy.
– Piękny strzał – stwierdził bez emocji Pitt.
Levant spojrzał na zegarek.
– Moje gratulacje, panie Pitt. Dzięki panu zarobiliśmy dwanaście minut w stosunku do planu.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Pułkownik wyskoczył z samochodu i wydał rozkazy; robił to bezgłośnie, umówionymi gestami rąk. Żołnierze grupy taktycznej wysypali się z transporterów i sformowani w drużyny weszli do tunelu wiodącego do kopalni. Gdy tunel przeszedł w korytarz z otynkowanymi ścianami i kaflową posadzką, drużyna Levanta z Pittem zaczęła szybko i cicho otwierać drzwi pomieszczeń biurowych; wiązali i kneblowali ludzi CTBanniona, po czym przeciągali wszystkich w jedno miejsce, by przez cały czas akcji mógł ich pilnować jeden żołnierz. Trzy pozostałe drużyny Giordino poprowadził bocznym korytarzem do głównej windy towarowej, aby jak najszybciej zjechać na poziomy robocze.
Cicho, najdelikatniej jak umiał, otworzył Levant drzwi oznaczone tabliczką: "Ośrodek kontroli". Wnętrze pokoju zalane było blado-niebieskim światłem monitorów telewizyjnych, pokazujących dziesiątki różnych miejsc w kopalni. Przed amfiteatrem ekranów, tyłem do drzwi, na obrotowym krześle siedział biały mężczyzna ubrany w luźną kolorową koszulę i bermudy. Rozparty, z cienkim cygarem w zębach, leniwie przebiegał wzrokiem rzędy ekranów, obracając się przy tym powoli na krześle.Zdradził ich odblask żółtawego światła z korytarza, drgający na czarnym, nieczynnym monitorze. Mężczyzna błyskawicznie odwrócił głowę, a zobaczywszy obcych sięgnął do guzika alarmu na konsolecie. Levant rzucił się zbyt późno, by kolbą pistoletu zadać ogłuszający cios. Kontroler zwalił się bezwładnie z krzesła pod konsoletę, ale głośniki alarmowe całej kopalni wyły już jak syreny karetek pogotowia.
– Cholerny pech! – zaklął Levant. – Całą niespodziankę diabli wzięli.
Odsunął nogą bezwładne ciało strażnika i wpakował w konsoletę długą serię pocisków z Heckler-Kocha. Z tablicy posypały się iskry zwarć elektrycznych i buchnął dym. Wycie alarmów ustało.Pitt biegł w głąb korytarza, otwierając kopniakami kolejne drzwi. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Centrum łączności. Siedząca przy aparaturze radiowej ładna, młoda Arabka nie wyglądała na zaskoczoną. Nawet nie odwróciła głowy w stronę otwierających się z łoskotem drzwi. Szybko wykrzykiwała coś do mikrofonu po francusku. Pitt dwoma susami znalazł się przy niej i wymierzył jej pięścią potężny cios w kark. Ale – tak samo jak Levant – spóźnił się. Dziewczyna zdążyła już przekazać alarmującą wiadomość siłom bezpieczeństwa generała Kazima.
– Za późno – powiedział Pitt, widząc wbiegającego do pokoju Levanta. – Zdążyła nadać alarm.
Levant błyskawicznie ocenił sytuację.
– Sierżancie Chauvel! – zawołał w stronę korytarza.
– W drzwiach pojawiła się uzbrojona postać.
– Sir?
Gdyby nie charakterystyczne brzmienie głosu, trudno byłoby poznać, że sierżant Chauvel jest kobietą.
– Zajmij się radiem – rozkazał półgłosem Levant. – Powiedz Malijczykom, że to pomyłkowy alarm, spowodowany zwarciem instalacji; że nic złego się nie stało i że nie ma żadnej potrzeby interwencji.
– Tak jest! – szczeknęła służbiście sierżant Chauvel i natychmiast usiadła przy mikrofonie.
– Gabinet O'Bannidna jest na końcu korytarza – powiedział Pitt. Odepchnął Levanta i pierwszy pobiegł w tamtą stronę. Dopadł dwuskrzydłowych drzwi i zaatakował je barkiem. Nie były zamknięte; wtoczył się jak beczka do pokoju sekretarki.Niezwykła dziewczyna o fiołkowych oczach i włosach sięgających bioder siedziała spokojnie za biurkiem, przed sobą trzymała oburącz groźnie wyglądający rewolwer.
Z impetem, którego nabrał przy forsowaniu drzwi, Pitt runął przez blat biurka na dziewczynę; zdążyła jednak jeszcze dwukrotnie nacisnąć spust. Oba pociski trafiły w kuloodporną kamizelkę.
Pitt poczuł, jakby ktoś dwa razy uderzył go ciężkim młotem w pierś. Uderzenia pozbawiły go na chwilę oddechu, ale nie przytomności. Dziewczyna próbowała energicznie wyrwać się i uciec. Wyrzucała przy tym głośno potoki słów w języku, którego nie znał; mimo to był pewien, że są to plugawe przekleństwa. Udało jej się jeszcze raz strzelić – kula odbiła się od sufitu i utknęła w dużym obrazie – zanim wreszcie wyrwał jej broń, ogłuszył mocnym ciosem i rzucił bezwładne ciało na ziemię.
Stanął między dwojgiem Tuaregów z brązu i spróbował otworzyć drzwi gabinetu 0'Banniona. Były zamknięte na klucz. Podniósł rewolwer sekretarki i strzelił trzykrotnie w zamek. Strzały z broni bez tłumika dudniły ogłuszająco między kamiennymi ścianami, ale nie było już żadnego powodu do zachowywania ciszy. Ukrył się za framugą i kopniakiem otworzył drzwi. Nie było żadnej reakcji. Ostrożnie zajrzał do środka.Na wprost drzwi, oparty szeroko rozstawionymi rękami o biurko, stał O'Bannion. Był spokojny, jakby spodziewał się zobaczyć prezesa konkurencyjnej spółki. Przez szczelinę zawoju oczy patrzyły twardo, bez śladu lęku. Dopiero kiedy Pitt zdjął z głowy kask, pojawiło się w nich zdumienie.
– Mam nadzieję, O'Bannion, że nie spóźniłem się na kolację.
– O ile pamiętam, byłem zaproszony?
– To ty?! – syknął O'Bannion przez zaciśnięte zęby.
– Wróciłem, żeby się z tobą zabawić – rzekł Pitt z ironicznym półuśmiechem. – I przyprowadziłem paru przyjaciół, którzy niestety nie lubią sadystów, katujących kobiety i dzieci.
– Jakim cudem przeżyłeś? – W jego głosie nadal nie było lęku, jedynie ciekawość. – Jeszcze nikomu nie udało się przejść tej pustyni bez zapasu wody.
– Jakoś nie umarłem. Giordino też nie.
– To niemożliwe, żebyście taki kawał przeszli pieszo. Z tego miejsca, gdzie znaleźliśmy przewróconą ciężarówkę, jest jeszcze cholernie daleko do szlaku motorowego.
– A więc znaleźliście ciężarówkę – zaciekawił się Pitt. – A co ze strażnikiem w szoferce?
– Przeżył, ale kazałem go rozstrzelać. Za to, że was wypuścił.
– Życie nie jest specjalnie cenione w tej części świata…
Zdumienie stopniowo ustępowało z oczu CTBanniona.
– Wróciłeś tu po swoich ludzi? Czy też po to, żeby nachapać się złota?
Pitt popatrzył na niego przenikliwie.
– Z pierwszym trafiłeś, z drugim nie. A jest jeszcze trzecie: mamy zamiar na zawsze wyeliminować ciebie i całą twoją bandę z tego biznesu.
– Dokonaliście interwencji zbrojnej w suwerennym kraju. Nie macie prawa tak postępować.
– O Boże! On mi będzie mówił o prawie! A co powiesz o prawach tych wszystkich ludzi, których tu zamknąłeś i wymordowałeś?
0'Bannion wzruszył ramionami.
– Tak czy inaczej wykończyłby ich generał Kazim.
– Ale mogłeś przynajmniej traktować ich po ludzku.
– Tebezza to nie kurort, tylko kopalnia złota.
– Przynosząca tobie, Massarde'owi i Kazimowi grube zyski.
– Tak – przyznał 0'Bannion. – Nasze cele są komercyjne. I co z tego?
Buta, z jaką O'Bannion bronił swoich "racji", wywołała w myślach Pitta serię przerażających i oburzających obrazów: katorżnicza praca setek wynędzniałych istot ludzkich; ich zwłoki, zalegające stertami podziemną kryptę; krwawa łaźnia, urządzana co dzień przez Melikę tym, którzy jeszcze nie padli. A wszystko to z woli trzech ludzi, opętanych szałem chciwości. Zbliżył się do 0'Banniona i uderzył kolbą karabinu maszynowego w sam środek lithamu, spowijającego twarz dyrektora kopalni.Przez dłuższą chwilę przyglądał się, jak powalony na dywan olbrzym broczy obficie krwią. Potem zaklął wściekle, chwycił nieprzytomnego Irlandczyka za ramię i wyciągnął go na korytarz. Tam spotkał Levanta.
– To 0'Bannion? – domyślił się pułkownik.
– Tak. Miał drobny wypadek.
– Właśnie tak mi się zdawało.
– Jak się rozwija akcja? – spytał Pitt.
– Drużyna czwarta zabezpieczyła poziomy przeróbki rudy. Druga i trzecia nie natrafiły na poważniejszy opór strażników. Zdaje się, że ci goryle niewiele potrafią, poza biciem bezbronnych więźniów.
– Winda dyrektorska jest tutaj – pokazał Pitt.
W wyłożonej dywanem kabinie windy o chromowanych ścianach nie było tym razem operatora. Pitt, Levant i żołnierze z drużyny pierwszej, z wyjątkiem człowieka, który został, by pilnować ludzi O'Banniona, zjechali na główny poziom roboczy. Zaraz po wyjściu z windy stanęli przed masywnymi żelaznymi drzwiami. Były przymknięte, ale w miejscu zamka ziała wyrwana dynamitem dziura o nieregularnie postrzępionych brzegach.
– Ktoś nas wyręczył – stwierdził z uśmiechem Levant.
– Giordino rozwalił zamek, gdy uciekaliśmy – rzekł Pitt.
– Widzę, że nie spieszą się tutaj z naprawami.
Otworzyli drzwi na oścież. Ciągnąca się za nimi sztolnia rozbrzmiewała hukiem bliższych i dalszych wystrzałów. Pitt pozostawił nieprzytomnego O'Banniona pod opieką wysokiej, mocno zbudowanej komandoski i pobiegł sztolnią, by jak najszybciej dotrzeć do lochu, w którym trzymano więźniów. Za nim pospieszyli żołnierze Levanta.Kiedy doszli do centralnej komory, była tu już drużyna druga. Dobiegało końca rozbrajanie strażników; przerażeni stali pod ścianą z rękami złożonymi na karku. Giordino serią z automatu roztrzaskał zamek żelaznych drzwi prowadzących do lochu. Do Levanta podszedł Pembroke-Smythe, by złożyć raport.
– Zatrzymaliśmy szesnastu strażników; jeden albo dwóch uciekło w boczne korytarze. Siedmiu zrobiło błąd: stawiali opór. Musieliśmy ich zastrzelić. Po naszej stronie jest dwóch lekko rannych.
– Musimy przyspieszyć akcję – stwierdził kapitan Levant. – Obawiam się, że zanim dotarliśmy do centrali łączności, zdążyli wysłać alarm.
Pitt podbiegł do Giordina, który mimo pomocy dwóch komandosów nie mógł sobie poradzić z ciężkimi wrotami lochu.
– Spóźniłeś się trochę – zauważył z przekąsem Giordino.
– Przedłużyła mi się pogawędka z O'Bannionem.
– Potrzebny mu teraz lekarz czy grabarz?
– Prawdę mówiąc tylko dentysta.
– Widziałeś Melikę?
– Nie, nie było jej na górze.
– Znajdę ją – rzekł Giordino z chłodną wściekłością. – Pamiętaj, Melika jest moja!
W końcu wspólnym wysiłkiem otworzyli pancerne wrota. Po chwili wraz z żołnierzami grupy taktycznej znaleźli się w lochu. Pitt i Giordino wiedzieli już, co tu zastaną. Ale komandosi zastygli w pół kroku, porażeni mdlącym zaduchem, a bardziej jeszcze potwornym widokiem; niewiarygodnym nagromadzeniem ludzkich cierpień. Nawet oficerowie ONZ, którzy wiele już widzieli w swoich misjach, zastygli w przerażeniu.
– Dobry Boże! – wyszeptał Pembroke-Smythe. – Toż to prawdziwe Auschwitz albo Dachau.
Ale Pitt przepychał się już przez tłum więźniów lub raczej żywych szkieletów, otępiałych od straszliwej pracy; jakby pogodzonych ze swą żałosną, beznadziejną egzystencją. Szybko znalazł doktora Hoppera. Szef zespołu badawczego WHO siedział przygarbiony na brzegu pryczy z wbitym tępo w ziemię wzrokiem. Postrzępione ubranie ledwie trzymało się na chorobliwie wychudzonym ciele. Poznał jednak Pitta natychmiast i dźwigając się z trudem z pryczy, wyciągnął ręce, by go uścisnąć.
– Bogu niech będą dzięki! Udało warn się! To prawdziwy cud!
– Zbyt wiele czasu nam to zajęło. Pewnie straciliście już nadzieję.
– Tak – przyznał Hopper – ale nie wszyscy. Eva do końca wierzyła, że wrócicie.
– Do końca? – spytał przerażony Pitt. – Czy to znaczy, że…
– Żyje – uspokoił go Hopper. – Ale jest w bardzo złym stanie.
– Wróciliście tu naprawdę w ostatniej chwili.
Pitt rozejrzał się i zrobił parę kroków w stronę nieruchomej jak kukiełka postaci, skulonej na dolnej pryczy. Łzy popłynęły po jego policzkach. Niewiarygodne, jak bardzo zniszczył ją ten tydzień. Ostrożnie dotknął jej ramienia.
– Eva, wróciłem po ciebie.
Obróciła sie powoli, z trudem uniosła powieki i przyglądała mu się nieprzytomnie.
– Dajcie mi jeszcze spać… Nie bijcie… – szepnęła.
– Nic ci już nie grozi. Zabieram cię stąd.
Dopiero teraz go poznała. Jej twarz rozjaśniła się nagle.
– Wiedziałam, wiedziałam, że wrócisz po mnie… po nas.
– Były problemy, ale udało się.
Patrzyła mu w oczy, uśmiechając się łagodnie.
– Ani przez chwilę nie wątpiłam, że się uda.
Pocałował ją długo, delikatnie, czule.
Lekarze przystąpili natychmiast do pracy. Badali więźniów, opatrywali ich rany, podawali środki wzmacniające. Żołnierze tymczasem wyprowadzali na powierzchnię tych, którzy byli w stanie iść o własnych siłach. Potwierdziły się, niestety, obawy Levanta. Operacja przebiegała wolno, gdyż wielu więźniów było w bardzo złym stanie i trzeba było ich nieść.Stwierdziwszy, że Eva i inni znaleźli się pod dobrą opieką, Pitt pożyczył od sapera grupy torbę z materiałami wybuchowymi i wrócił w okolice windy dyrektorskiej, gdzie pod czujną strażą dziewczyny z oddziału Levanta przebywał wciąż 0'Bannion, teraz już całkiem przytomny.
– Wstawaj – powiedział Pitt. – Pójdziemy na mały spacerek.
Litham zsunął się z głowy Irlandczyka i Pitt nareszcie zrozumiał jego dziwne upodobanie do tradycyjnego stroju Tuaregów. Twarz O'Banniona była szkaradnie zdeformowana i pokryta bliznami, zapewne od przedwczesnego wybuchu dynamitu przy pracach górniczych. Spustoszenia dokonane kolbą automatu Pitta – brak dwu przednich zębów i krew brocząca wciąż z rozciętych warg – dopełniały szpetnego obrazu.
– Dokąd? – spytał 0'Bannion niewyraźnie.
– Pójdziemy oddać hołd zmarłym – odparł Pitt.
Chwycił Irlandczyka za burnus i brutalnie postawił na nogi. Potem poprowadził go chodnikiem w stronę makabrycznej krypty. Nie zamienili po drodze ani jednego słowa. Jeśli nie liczyć paru martwych już Tuaregów, którzy – wedle słów Pembroke-Smythe'a – "popełnili błąd" stawiając opór, nikogo też nie spotkali. Gdy dotarli do szczeliny w skałach, prowadzącej do groty umarłych, 0'Bannion zatrzymał się z wahaniem. Pitt wepchnął go do środka lufą automatu.
– Po coś mnie tutaj przyprowadził? Chcesz mi zrobić wykład o bestialstwach moich ludzi, zanim mnie wykończysz?
– Nic z tych rzeczy – odparł Pitt. – Po pierwsze, tu nie trzeba żadnych wykładów, wystarczy popatrzeć. Po drugie, wcale nie mam zamiaru cię zabić. Byłoby to zbyt łatwe, zbyt szybkie, zbyt łagodne.
– Krótki szok bólu – i wieczna ciemność. Nie, zasłużyłeś sobie na coś bardziej pomysłowego.
– Co chcesz zrobić? – po raz pierwszy w oczach 0'Banniona pojawił się strach.
Pitt wskazał lufą karabinu sterty trupów.
– Chcę dać ci trochę czasu na kontemplację. Podumasz sobie nad własnym okrucieństwem i chciwością.
0'Bannion nie pojął jeszcze sensu słów Pitta.
– Po co ci to? Jeśli sądzisz, że będę błagał o łaskę i przebaczenie, to grubo się mylisz.
Pitt popatrzył na najbliższą stertę zwłok. Na wierzchu, z szeroko otwartymi oczami, martwo wpatrzonymi w sufit, leżała dziewczynka, najwyżej dziesięcioletnia. Nowa fala wściekłości podeszła mu pod gardło; z najwyższym trudem zapanował nad emocjami.
– Będziesz umierał wolno, bardzo wolno, O'Bannion. Doświadczysz głodu i pragnienia – takiego samego, na jakie skazałeś tych wszystkich nieszczęśników. Umrzesz tak jak oni, zanim twoi przyjaciele Kazim i Massarde znajdą cię tutaj – jeśli w ogóle będą szukać!
– Zastrzel mnie! Zabij mnie natychmiast!
Pitt uśmiechnął się lodowato. Nic nie powiedział. Lufą karabinu popchnął O'Banniona w głąb jaskini, między sterty trupów. Potem zainstalował w wejściu ładunki wybuchowe, ustawił zapalniki na niewielką zwłokę, pomachał 0'Bannionowi ręką na pożegnanie i wycofał się przez rozpadlinę skalną do sztolni.
Nastąpiły cztery donośne detonacje. Z rozpadliny buchnął do sztolni tuman kurzu z odłamkami stempli, jeszcze przed chwilą podpierających sklepienie wejściowe. Przez parę sekund echo detonacji tłukło się w skalnych tunelach, potem zapadła martwa cisza. Pitt zaniepokoił się. Czyżby źle rozmieścił ładunki? Ale nie – poczuł wibrację, zrazu słabą, potem przechodzącą w dudnienie jak przy trzęsieniu ziemi. W pozbawionym podpór przejściu sklepienie załamało się i setki ton skał szczelnie zamurowały kopalnianą kryptę – razem z jej twórcą.
Pitt odczekał, aż opadnie kurz po wybuchu, potem zarzucił broń na ramię i pomaszerował do wyjścia torem górniczej kolejki, pogwiz-dując starą piosenkę amerykańskich kolejarzy.Giordino spojrzał w jeden z bocznych chodników. Miał wrażenie, że coś się tam porusza. Zrobił kilka kroków w tamtą stronę, ale dostrzegł tylko samotny, porzucony wagonik. Szedł dalej na palcach, starannie omijając rozrzucony żwir, którego chrzęst mógłby go zdradzić. Ostatnie metry dzielące go od wagonika pokonał jednym susem. Skierował lufę karabinu do wnętrza.
– Rzuć broń! – krzyknął.
Zaskoczony strażnik powoli wstał z dna wagonika, trzymając wysoko nad głową pistolet maszynowy. Nie znał angielskiego, ale wzrok, ton głosu, a przede wszystkim gotowa do strzału broń Giordina były dostatecznie wymowne; zrozumiał, że nie ma żadnych szans.
Upuścił swój pistolet poza burtę wagonika.
– Melika!? – wrzasnął Giordino.
Strażnik pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, że nie wie, ale Giordino dostrzegł w jego oczach paniczny strach. Postanowił to wykorzystać. Nie zdejmując palca ze spustu, wcisnął lufę karabinu w rozwarte usta Tuarega.
– e-i-ka! – zabełkotał strażnik, dzwoniąc zębami po stalowym kneblu.
Giordino natychmiast cofnął broń.
– No, gdzie jest Melika? – spytał cicho, ale tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Strażnik, choć bał się Meliki tak samo jak nieznajomego napast-nika, nie miał wyboru. Wskazał wzrokiem czeluść chodnika. Giordino pozwolił mu wyjść z wózka; potem machnął karabinem w stronę głównej sztolni.
– Spływaj, jak najdalej. Tam się tobą zajmą. Zrozumiałeś? Tuareg zrozumiał widać dobrze, bo założywszy ręce na kark pobiegł w stronę wylotu chodnika, potykając się o kamienie. Gior-dino ruszył w przeciwnym kierunku. Szedł wolno w głąb chodnika; wiedział, że w każdej chwili może się na niego posypać z mroku lawina kul.W idealnej, śmiertelnej ciszy nawet jego ostrożne kroki czyniły nieznośny hałas. Dwa razy zatrzymywał się, wyczuwając śmiertelne niebezpieczeństwo, ale przeczucia okazywały się fałszywe.
Doszedł wreszcie do ostrego zakrętu chodnika i jeszcze raz stanął. Zza zakrętu dobiegał wyraźny, twardy odgłos, jakby ktoś przerzucał kamienie. Sięgnął do jednej z niezliczonych kieszeni swego munduru i wyjął małe lusterko. Ostrożnie wysunął je za wzmocniony stemplem załom ściany. Zaledwie dziesięć metrów przed sobą zobaczył Melikę.
Pracowała gorączkowo, wznosząc tuż przed rzeczywistym końcem chodnika fałszywą ścianę z odłamów skały. Najwyraźniej miała zamiar ukryć się za nią i przeczekać niebezpieczeństwo. Była odwrócona tyłem do Giordina, ale w zasięgu jej ręki leżał pistolet maszynowy: niewątpliwie naładowany i gotowy do strzału. Nie zwracała uwagi na to, co dzieje się za jej plecami. Widocznie ufała, że pozostawiony przy samotnym wagoniku strażnik ostrzeże ją w porę. Giordino mógł spokojnie wyjść zza zakrętu i zastrzelić ją, zanim by go zauważyła, ale szybkie uśmiercenie tej kobiety nie leżało w jego zamiarach.Ruszył powoli do przodu, dopasowując rytm swoich kroków do rytmu jej pracy; choć pojedyncze zgrzytnięcie kamienia pod butem i tak zginęłoby w hałasie rzucanych na szczyt muru kolejnych kawałków skały. Doszedł w ten sposób dostatecznie blisko, by chwycić jej pistolet i odrzucić go daleko za siebie. Odwróciła się. Bezbłędnie oceniła sytuację, jednym ruchem chwyciła swój straszliwy bat i zamach-nęła się na Giordina. Ale to go nie zaskoczyło; bez wahania pociągnął spust. Krótka, dobrze wymierzona seria strzaskała jej oba kolana.
Żądza odwetu, okrutnego i bezwzględnego, opanowała go cał-kowicie. Nie odczuwał śladu litości, gdy potworna Murzynka zwaliła się na ziemię, wyjąc z bólu. Była gorsza niż wściekłe zwierzę. Dręczyła i mordowała ludzi dla czystej przyjemności. Nawet teraz, siedząc na kupie kamieni z groteskowo skręconymi grubymi łydkami, patrzyła na niego wzrokiem, w którym agresja, sadystyczna żądza zniszczenia drugiego człowieka, brała górę nad jej własnym bólem, cierpieniem, strachem. Wciąż jeszcze próbowała dosięgnąć go batem, wykrzykując przy tym najobrzydliwsze, najbardziej obsceniczne przekleństwa.Giordino odsunął się jeszcze o krok i z zimnym zadowoleniem obserwował jej daremne wysiłki.- Świat jest zły, okrutny i bezwzględny – zauważył spokojnie – ale może bez ciebie będzie odrobinę lepszy.
– Ty pieprzony kurduplu! – warknęła. – Co ty możesz wiedzieć o okrutnym świecie? Nigdy nie żyłeś w takim gnoju, w takim syfie, takiej krzywdzie i poniżeniu, jak ja!
Giordino nie wyglądał na wzruszonego.
– To nie dało ci prawa krzywdzić i poniżać innych. Teraz ja jestem twoim sędzią i katem, i nic mnie nie obchodzą twoje problemy życiowe. Może i miałaś powody, żeby stać się taka, jaka jesteś. Aleja…Do diabła, szkoda gębę strzępić, rzygać mi się chce na twój widok! Wielu niewinnych ludzi wysłałaś na tamten świat. Nie zasłużyłaś na dalsze życie.
Melika nie błagała o litość. Z jej ust płynęły wciąż ohydne wyzwiska, oczy płonęły nienawiścią. Bawiło go to, ale nie miał już czasu. Jeszcze raz podniósł broń i z zimnym wyrachowaniem wpakował w jej żołądek dwie kule. Jego doskonale obojętna twarz była ostatnią rzeczą, jaką zarejestrował gasnący wzrok Meliki. Runęła twarzą na skalisty grunt – jakby miała zamiar spowiadać się ziemi ze swoich grzechów.
Giordino patrzył jeszcze przez chwilę na nieruchome ciało, potem zanucił pod nosem, parafrazując słowa starej dziecinnej piosenki;
– Stara wiedźma mocno śpi…
– W sumie dwadzieścia pięć osób – zameldował Pembroke-Smythe. – Czternastu mężczyzn, osiem kobiet, troje dzieci. Wszyscy półżywi z wycieńczenia.
– O jedną kobietę i jedno dziecko mniej, niż w dniu naszej ucieczki – stwierdził z wściekłością Pitt.
Levant patrzył, jak jego ludzie pomagają uwolnionym więźniom wejść do transporterów. Z niepokojem spojrzał na zegarek.
– O szesnaście minut przekroczyliśmy punkt krytyczny. Pospieszmy się, kapitanie, już dawno powinniśmy być w drodze.
– Za chwilę będziemy gotowi – odparł optymistycznie Pembroke-Smythe, obserwując jak ostatni już więźniowie znikają pod klapami transporterów.
– Gdzie jest pański przyjaciel Giordino? – zwrócił się Levant do Pitta. – Jeśli nie pojawi się tu za chwilę, będziemy musieli go zostawić.
– Ma tu swoje rachunki do wyrównania.
– Oby tylko udało mu się teraz przebić przez ten chaos na dolnych poziomach.
Więźniowie tubylcy najpierw włamali się do magazynów z żywnością i wodą, a teraz ścigają i linczują strażników.
– Ostatnia drużyna, która wróciła na górę, twierdzi, że tam jest istna masakra.
– Trudno ich za to potępiać, po wszystkim, co przeszli – rzekł Pitt.
– Żal mi ich tu zostawiać – przyznał Levant. – Ale przecież i tak nie zmieściliby się do naszych pojazdów. Co gorsza, obawiam się, że jeśli zdążą wjechać na górę przed naszym odjazdem, stracimy cholernie dużo czasu na opędzanie się od nich.
W tym momencie z korytarza biurowego, pilnowanego wciąż jeszcze przez sześciu komandosów, wyłonił się Giordino. Miał dziwnie zadowolony wyraz twarzy. Uśmiechnął się do Pitta i Levanta.
– Jak to miło, że zaczekaliście z toastami na starego Giordina.
Ale Levant nie był w nastroju do żartów.
– Mamy spóźnienie, w dużej mierze przez pana – powiedział z wyrzutem.
– Co z Meliką? – spytał Pitt.
Giordino podniósł bat nadzorczym, który zabrał sobie na pa-miątkę.
– Właśnie wpisuje się do rejestru hotelowego w piekle.
– A CTBannion?
– Został dożywotnim zarządcą katakumb.
– Gotowi do odjazdu! – zawołał Smythe z transportera.
Levant odwrócił się do Pitta.
– Niech pan wsiada. Poprowadzi nas pan z powrotem na lądowisko.
Idąc do rajdówki Pitt zajrzał do transportera, w którym byli Eva, Hopper, Grimes i Fairweather. To zdumiewające, jak szybko doszli do siebie po wypiciu paru litrów wody i zjedzeniu standardowych porcji żywności, przywiezionych z kuchni Airbusa.Kolumna ruszyła. Komandosi z drużyny pilnującej korytarza biurowego wskakiwali do ostatniego transportera już w biegu. Chwilę później od strony biur kopalni nadbiegli pierwsi więźniowie tubylcy. Spotkało ich gorzkie rozczarowanie. Pojazdy grupy taktycznej ONZ, która uwolniła ich z katorgi, zniknęły już w mrocznym tunelu wyjazdowym, pozostawiając ich na niepewny los.Pitt nie widział szczególnych powodów do ostrożności, gdy roz-pędzał swój pojazd w wąskim kanionie. Włączył reflektory. Teraz, widząc dobrze drogę przed sobą, mógł nacisnąć gaz do deski. Levant nie tylko mu tego nie bronił, ale nawet nalegał, by oderwać się od kolumny. Chciał jak najszybciej dotrzeć na lądowisko, by zyskać parę dodatkowych minut na przygotowanie samolotu do startu. A trans-portery mógł doprowadzić bezpiecznie na miejsce Giordino, który widział wyraźne, świeże koleiny rajdówki. Poza tym, dzięki chwili opóźnienia, miał komfort jazdy w czystym powietrzu, a nie w tumanie pyłu wznoszonym przez pojazd Pitta.
Levant coraz bardziej niepokoił się o bezpieczny powrót. Nerwowo spoglądał co chwila na zegarek, przeczuwając, że dwudziestominutowe opóźnienie może ich drogo kosztować. Gdy zbliżyli się na niespełna pięć kilometrów do lądowiska, poczuł się nieco pewniej. Pozwolił sobie nawet na odrobinę optymizmu. Może sierżantowi Chauvel udało się oszukać służby specjalne Kazima i alarm został odwołany?Nadzieje prysły równie szybko, jak się pojawiły.
Przez stłumiony odgłos silnika rajdówki przebił się nagle inny, mocniejszy dźwięk. Ponad wszelką wątpliwość był to ryk silników odrzutowca. Levant spojrzał w górę i zobaczył światła pozycyjne samolotu, szybko przecinające czarne niebo. Natychmiast wydał przez radio rozkaz załodze Airbusa i strzegącym go komandosom: opuścić maszyny i ukryć się.Pitt niemal odruchowo wyłączył światła i zatrzymał pojazd. Podniósł głowę i śledził wzrokiem krążący na niebie odrzutowiec.
– Chyba ktoś się nami niezdrowo interesuje – powiedział.
– Kazim z pewnością wysłał najpierw samolot rozpoznawczy, żeby sprawdzić, czy alarm był uzasadniony – pocieszał się Levant.
– Jego głos był spokojny, ale wyczuwało się w nim silne napięcie.
– Pilot nie traktuje sprawy zbyt poważnie – zauważył optymistycznie Pitt. – Nie wyłączył nawet świateł pozycyjnych.
Ale Levant, który rozpoznał na tle nieba sylwetkę samolotu, nie miał już złudzeń. To nie był samolot rozpoznawczy, lecz myśliwiec bombardujący typu Mirage.
– Obawiam się, że zameldował już o obecności obcego samolotu na lądowisku i teraz czeka tylko na rozkaz ataku.
Nie musieli długo czekać na rozwiązanie zagadki. Myśliwiec pochylił się nagle mocniej na skrzydło, po czym wyprostował lot dokładnie wzdłuż pasa startowego. Laserowe nitki namiaru pobiegły w stronę Airbusa, tkwiącego na pustyni bezradnie, jak krowa na pastwisku.
– Atakuje! – zawołał Pitt.
– Otworzyć ogień! – rozkazał Levant żołnierzowi, obsługującemu sześciolufowego Vulcana. – Nie daj mu uciec!
Strzelec, który już od dłuższego czasu prowadził samolot wizjerem celownika, nacisnął spust. Mikroprocesor Vulcana wyliczył kąt wy-przedzenia i na spotkanie z Mirage'em pobiegły dwudziestomilimetrowe pociski. Dosięgły malijski samolot i rozpruły jego kadłub dokładnie w chwili, kiedy pilot odpalił w stronę stojącego na ziemi Airbusa dwie rakiety.
Niemal jednocześnie obie maszyny zmieniły się w wielkie kule ognia. Myśliwiec, który atakował zbliżając się szybko do ziemi, nie zmienił już kursu. Uderzył z impetem w nieczułą pustynię, rozpadając się na tysiące ognistych szczątków. Ale i z Airbusa niewiele zostało – poza wielką chmurą gęstego, czarnego dymu, która wzniosła się wysoko, gasząc na dłuższy czas światło gwiazd.Pitt patrzył zafascynowany, jak dwa wspaniałe wytwory naj-nowocześniejszej techniki w ciągu sekund zmieniają się w kupę popiołu.
Rzucił okiem na Levanta. W krwawym blasku pożarów twarz pułkownika przybrała wściekły, diaboliczny wyraz.
– Mer de! – zaklął Levant – tego właśnie się bałem.
– Co gorsza – dodał Pitt – Kazim szybko domyśli się, że czekamy na jakieś posiłki z zewnątrz. Obstawi granice tak, że pańskie helikoptery, nawet gdyby w końcu dotarły do Mali, zostaną natychmiast zestrzelone.
– A więc nie mamy wyboru, musimy próbować dotrzeć do granicy.
Nie damy rady. Nawet jeśli nie znajdzie nas lotnictwo Kazima, paliwa zabraknie na długo przed osiągnięciem szlaku transsaharyjskiego. Może paru pańskich ludzi, tych najmocniejszych, zdoła pokonać resztę drogi pieszo. Ale wszyscy ci biedacy, wyrwani grabarzowi spod łopaty, na pewno umrą na pustyni. Wiem, co mówię, sam byłem o krok od śmierci.
– Nie musimy jechać w stronę szlaku transsaharyjskiego – zauważył Levant. – To rzeczywiście byłoby czterysta kilometrów. Ale jeśli pojedziemy na północ, mamy tylko dwieście czterdzieści do granicy algierskiej. Na tyle starczy nam paliwa, a dalej przejmie nas oddział posiłkowy.
– Zapomina pan, że Kazim i Massarde grają tu o wielką stawkę i zrobią wszystko, żeby tajemnica Tebezzy nie przeniknęła na zewnątrz.
– Myśli pan, że mogą nas zaatakować nawet za granicą, w Algierii?
– Taki drobiazg jak granica nie ma dla nich żadnego znaczenia.
– Zresztą przygraniczna część Algierii to kompletna pustynia. Mogą wysłać tam nawet znaczne siły, rozbić nas w proch i pył – i nikt tego nawet nie zauważy. A jak już to zrobią, z pewnością nikomu nie darują życia. Nie mogą sobie na to pozwolić.
– Czarno pan widzi naszą sytuację, panie Pitt.
– Jestem po prostu realistą. Wszystko przemawia za tym, że Kazim nie zatrzyma się na granicy.
– Więc nie ma żadnej nadziei?
– Jest. Pojechać na południe, aż do linii kolejowej obsługującej Fort Foureau. Tam opanować pociąg i pojechać nim do Mauretanii.
– Jeśli wszystko dobrze rozegramy, będziemy już w Port Etienne albo nawet na Atlantyku, zanim Kazim zorientuje się, co się stało.
– Iść w paszczę lwa? – mruknął Levant sceptycznie. – Przecież to absurd.
– Niezupełnie. Teren między nami a Fort Foureau to na ogół gładka, twarda pustynia ze sporadycznymi ruchomymi wydmami.Przy średniej szybkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę możemy dotrzeć do linii kolejowej jeszcze przed świtem, ze sporym zapasem paliwa.
– Zgoda, ale co dalej? Jak się rozjaśni, zobaczą nas natychmiast.
– Schowamy się w starym forcie Legii Cudzoziemskiej i przeczekamy tam aż do zmroku.
– Sławny Fort Foureau! – przypomniał sobie Levant. – Używany jeszcze w czasie drugiej wojny światowej.
– Tak, i nadal się dobrze trzyma.
Chwilowy entuzjazm Levanta przygasł.
– To samobójstwo puszczać się w podróż przez ruchome piaski bez przewodnika.
– Jeden z uratowanych więźniów jest zawodowym przewodnikiem.
– Zna pustynię malijską jak tutejsi nomadzi.
Levant patrzył przez chwilę w milczeniu na płonący wrak Airbusa; jego umysł rozważał wszystkie argumenty za i przeciw propozycji Pitta. Istotnie, gdyby sam był na miejscu Kazima, szukałby zbiegów przede wszystkim na północ od Tebezzy – na najkrótszej drodze do granicy. Ucieczka w przeciwnym kierunku dawała więc pewne szansę i pewną rezerwę czasu – być może dostateczną, by wymknąć się do Mauretanii.
– Nie wiem, czy wspominałem o tym, panie Pitt, spędziłem na tej pustyni osiem lat. Byłem oficerem Legii Cudzoziemskiej.
– Nie, pułkowniku, nie mówił pan.
Zasłyszałem wtedy historię, opowiadaną przez nomadów, o rannym lwie, który przywędrował nad Niger z południowej dżungli i przepłynął rzekę, żeby umrzeć w ciepłym piasku pustyni.
– Ciekawe… – stwierdził Pitt niepewnie. – Ale co z tego wynika dla nas?
Levant odwrócił się na chwilę, by obserwować zbliżające się transportery; dał znak, by się zatrzymały. Potem znów spojrzał na Pitta i uśmiechnął się pogodnie.
– Wynika to, że podzielam pańska opinię. Jedziemy na południe, do tej linii kolejowej.
Biła północ, kiedy generał Kazim wszedł do gabinetu Massarde'a. Nalał sobie dżinu i rozsiadł się wygodnie w fotelu.
– Co też sprowadza cię w nocy do Fort Foureau, przyjacielu? – spytał z zaciekawieniem Massarde.
Kazim przez dłuższy czas przyglądał się pływającym w dżinie kostkom lodu.
– Jest coś, o czym wolałem powiedzieć ci osobiście – odpowiedział wreszcie.
– Co takiego?
– Był napad na Tebezzę.
Massarde zmarszczył brwi.
– O czym ty mówisz? Jaki napad?
– Około dziewiątej moja sekcja łączności odebrała sygnał alarmowy z kopalni. Pięć minut później przyszło drogą radiową wyjaśnienie, że alarm był fałszywy, wywołany zwarciem instalacji.
– Nie wygląda to na nic poważnego.
– Ja też tak myślałem, ale na wszelki wypadek wysłałem tam jeden myśliwiec, żeby obejrzał okolicę. Pilot zameldował przez radio, że na lądowisku koło Tebezzy stoi jakiś samolot transportowy. To był Airbus, taki sam, jakim wywieźli tego Amerykanina z Gao.
Twarz Massarde'a spochmurniała.
– Twój pilot był tego pewien?
Kazim pokiwał głową twierdząco i ciągnął dalej.
– Uznałem, że żaden samolot nie ma prawa lądować w Tebezzy bez mojej wiedzy i zgody, i kazałem pilotowi go zniszczyć. Potwierdził odbiór rozkazu i przystąpił do ataku. Zameldował jeszcze, że trafił w cel, a sekundę później jego radio zamilkło.
– Na litość boską, człowieku, przecież to mógł być zwykły rejsowy samolot, który wylądował tam awaryjnie!
– Rejsowe samoloty nie latają bez znaków rozpoznawczych.
– Chyba jednak przesadziłeś z tym strzelaniem.
– Tak? To dlaczego mój pilot nie wrócił do bazy?
– Może nriał defekt? Albo jakieś problemy z nawigacją?
– A ja sądzę raczej, że zestrzelili go ci sami ludzie, którzy zaatakowali kopalnię.
– Przecież nie masz nawet pewności, czy był jakiś atak.
– Toteż wysłałem całą eskadrę myśliwców i helikopter z grupą komandosów, żeby zbadali sytuację.
– A nie mogłeś się skontaktować z O'Bannionem?
– Jego radio nie odpowiada; czterdzieści minut po pierwszym sygnale alarmowym straciłem z nimi wszelki kontakt.
Massarde nie wierzył domysłom Kazima, ale sam też nie miał odpowiedzi na wiele pytań.
– Po co mieliby atakować kopalnię? – spytał po chwili milczenia.
– Pewnie chcieli zabrać złoto.
– Głupi pomysł! – zirytował się Massarde. – Nawet najgłupszy złodziej nie grzebałby się w stertach nie przerobionej rudy; napadłby raczej na konwój z czystym złotem gdzieś na pustyni.
– Prawdę mówiąc, nie mam na razie żadnej hipotezy – przyznał Kazim i spojrzał na zegarek. – Moi ludzie są już chyba na płaskowyżu nad kopalnią; najdalej za godzinę będziemy wszystko wiedzieli.
– Jeśli jest tak, jak mówisz – mruknął Massarde – to sprawa jest bardzo podejrzana.
– Rozumiem; nie możemy wykluczyć, że ataku na Tebezzę dokonał ten sam oddział specjalny ONZ, który zniszczył moją bazę lotniczą w Gao.
– To było jednak co innego. Tam mieli powód do takiej akcji.
– Ale dlaczego mieliby atakować Tebezzę? Komu mogło na tym zależeć?
Kazim, który wypił już całą szklankę dżinu, napełnił ją ponownie.
– Może to Hala Kamil? Może przeciekła do niej jakaś wiadomość o miejscu pobytu Hoppera i jego grupy? No i wysłała oddział specjalny, żeby ich uwolnić.
– To niemożliwe – stwierdził stanowczo Massarde. – Chyba że ktoś z twoich ludzi się wygadał.
– Oni doskonale wiedzą, że umrą, jeśli zawiodą moje zaufanie – oświadczył chłodno Kazim. – Jeżeli był jakiś przeciek, to raczej z twojej strony.
Massarde spojrzał na Kazima pojednawczo.
– Nie warto się kłócić – powiedział. – Tego, co się stało, już nie zmienimy. Ale możemy zapanować nad dalszym biegiem wydarzeń.
– W jaki sposób?
– Powiedziałeś, że pilot meldował o trafieniu transportowca?
– To były jego ostatnie słowa.
– Możemy więc przyjąć, że napastnicy stracili swój główny środek transportu?
– Tak… Chyba że uszkodzenia Airbusa nie są zbyt groźne.
Massarde wstał i podszedł do wielkiej plastycznej mapy Sahary.
– Gdybyś to ty dowodził grupą komandosów i stracił samolot – co byś zrobił?
Kazim podszedł do mapy i podniósł w górę dłoń ze szklanką.
– Jest tylko jedna możliwość: uciekać do Algierii.
– Myślisz, że mogłoby im się to udać?
– Jeśli mają sprawne pojazdy i paliwo, mogą dotrzeć do granicy jeszcze przed świtem.
– Potrafisz ich znaleźć i zniszczyć przed przekroczeniem granicy?
– Nasze możliwości walki w nocy są ograniczone. Jeśli nawet ich znajdziemy, to możemy ich tylko trochę skubnąć. Potrzebujemy światła dziennego, żeby załatwić sprawę do końca.
– Czyli nie zdążysz?
Kazim otworzył hermetyczny pojemnik z cygarami, stojący na biurku Massarde'a, wyjął jedno, zapalił, łyknął jeszcze sporą porcję dżinu, zanim odpowiedział:
– Bądźmy realistami. To przecież jest Tanezrouft, najdziksza, najbardziej niedostępna część Sahary. Rejon przygraniczny jest całkiem bezludny, algierskie patrole wojskowe też rzadko się tam zapuszczają, bo i po co? Nie ma między nami żadnych konfliktów terytorialnych. Moje oddziały mogą wejść dobre sto kilometrów w głąb Algierii, stoczyć tam wielką bitwę, i nikt tego nawet nie zauważy.
– Jeśli to rzeczywiście jest oddział ONZ, który przyleciał odbić ludzi Hoppera, to nikt, absolutnie nikt nie może uciec! Dotyczy to również moich techników i ich rodzin. Wystarczy, że przedostanie się choć jedna osoba, która zna prawdę o Fort Foureau i Tebezzy – a obydwaj jesteśmy skończeni.
Na twarzy Kazima pojawił się słaby uśmiech.
– Nie ma powodów do obaw, przyjacielu. Nie pozwolimy, żeby paru durnych samarytan niszczyło cały nasz dorobek. Przysięgam, że już jutro w południe wszystkich, co do jednego, będą żarły sępy.
Gdy Kazim wyszedł, Massarde pochylił się nad interkomem.
– Może pan tu przyjść? – powiedział cicho.
Po chwili do gabinetu wszedł Ismaił Yerli.
– Mam nadzieję, że widział pan i słyszał wszystko? – spytał Massarde.
Yerli przytaknął.
– To zdumiewające – rzekł – jak w jednym człowieku może łączyć się tyle sprytu i tyle głupoty zarazem.
– To bardzo trafna diagnoza. Jak pan widzi, nie jest łatwo utrzymać Kazima na smyczy.
– Kiedy mam zacząć swoją misję?
– Przedstawię mu pana jutro wieczorem, na przyjęciu, które wydaję na cześć prezydenta Tahira.
– Czy teraz, po tym co się zdarzyło w Tebezzy. Kazim będzie miał czas na życie towarzyskie?
Massarde uśmiechnął się z przekąsem.
– Wielki Lew Malijski nigdy nie jest aż tak zajęty, żeby zrezyg-nować z eleganckiego przyjęcia, wydanego przez Francuza.
W ośrodku dowodzenia sił ONZ w Nowym Jorku generał Bock z posępna miną studiował raport, przysłany drogą satelitarną przez Levanta. Skończywszy lekturę, połączył się przez specjalną kodowaną linię z mieszkaniem admirała Sandeckera. Odezwała się automatyczna sekretarka; Bock przekazał więc jedynie prośbę o szybki kontakt. Sandecker zgłosił się tą samą, kodowaną linią, już po ośmiu minutach.
– Otrzymałem bardzo nieprzyjemny raport od pułkownika Levanta – oznajmił Bock bez wstępów. – Malijski myśliwiec zniszczył ich Airbus na lądowisku w Tebezzy. Znaleźli się w pułapce.
– Jak się udała akcja ratownicza w kopalni?
– Przebiegła zgodnie z planem. Wszyscy żywi jeszcze cudzoziemcy otrzymali pomoc medyczną i zostali ewakuowani. Straty własne są nieznaczne.
– Czy nieprzyjaciel kontynuuje atak?
– Na razie nie. Ale to tylko kwestia paru godzin: tyle potrzebuje generał Kazim, żeby ich dopaść.
– Na pewno przewidzieli jakąś rezerwową drogę odwrotu?
– Pułkownik wyraźnie oświadczył, że ich jedyną nadzieją jest dotarcie do Algierii przed świtem. Ale podejrzewam, że to podstęp.
– Podstęp? Dlaczego pan tak uważa?
– Levant wysłał swój raport otwartym, nie kodowanym tekstem.
– Z pewnością złapał to nasłuch radiowy Kazima.
Sandecker przez chwilę milczał, robiąc notatki.
– Sądzi pan – odezwał się – że pułkownik Levant pójdzie w innym kierunku niż ten, który otwarcie zgłosił?
– Miałem nadzieję, że pan mi to wyjaśni, admirale.
– Ja? – zdziwił się Sandecker. – Jasnowidzenie nie jest moją silną stroną.
– Rzecz w tym, że w raporcie Levanta jest wiadomość specjalnie dla pana. Od pańskiego pracownika, Pitta.
– Od Dirka? – głos Sandeckera zabrzmiał ciepło i optymistycznie; najwyraźniej admirał był przekonany, że nie ma takiego problemu, którego Pitt nie potrafiłby rozwiązać. – Jaka to wiadomość?
– Czytam: "Powiedzcie admirałowi, że jak wrócę do Waszyngtonu, zabiorę go do saloonu AT amp;S; posłuchamy, jak śpiewa Judy, dziewczyna Harveya". To jakiś głupi żart, czy co?
– Dirk nie ma skłonności do głupich żartów – oświadczył surowo Sandecker. – Moim zdaniem to jest rebus. Dirk chciał mi coś przekazać w zakamuflowanej formie.
– Zna pan tego Harveya? – spytał Bock.
– Imię jest dość popularne – mruknął Sandecker – ale nie przypominam sobie, żeby Dirk mówił mi kiedykolwiek o jakimś Harveyu.
– A może jest w Waszyngtonie jakiś klub nocny pod nazwą "AT amp;S", w którym występuje piosenkarka Judy?
– Może i jest, ale nigdy o nim nie słyszałem…
Sandecker milczał przez chwilę, sondując zawartość swojej pamięci.
– Piosenkarka Judy, mówi pan?… Tak!
Odpowiedź pojawiła się w mózgu Sandeckera z olśniewającą jasnością. Dla każdego, kto jak Sandecker i Pitt przepada za starymi filmami, była oczywista. Admirał roześmiał się głośno.
– Co w tym śmiesznego? – spytał Bock, skonsternowany.
– Miał pan rację, oni wcale nie wybierają się do Algierii – oświadczył Sandecker triumfalnie.
– A dokąd?
– Na południe, do linii kolejowej łączącej zakład utylizacyjny Fort Foureau z wybrzeżem.
– Można wiedzieć, jak pan do tego doszedł? – spytał Bock sceptycznie.
– Dirk rzeczywiście przysłał nam rebus, którego Kazim na pewno nie rozwiąże. Śpiewająca "Judy" to Judy Garland, a "Harvey" wskazuje na film Dziewczyny Harveya, w którym występowała.
– A klub nocny, "AT amp;S"?
– Saloon nie oznacza w tym przypadku knajpy, ale salonkę, wagon kolejowy. Judy Garland śpiewała w tym filmie przebój: "Atchison, Topeka and Santa Fe". AT amp;S. To była nazwa linii kolejowej. Czyli znowu kolej.
– Rozumiem – powiedział z namysłem Bock. – To wyjaśnia, dlaczego Levant nadał swój raport otwartym tekstem. On wręcz chciał, żeby ludzie Kazima to usłyszeli i żeby nabrali pewności, że grupa taktyczna ucieka do Algierii.
– A w rzeczywistości jadą w przeciwnym kierunku – podsumował Sandecker.
– Levant przyjął prawdopodobnie założenie, że nawet po przekroczeniu granicy algierskiej nie będzie bezpieczny. Miał rację. Tacy ludzie jak Kazim nie liczą się z regułami prawa międzynarodowego.
– Na pewno ścigałby ich również na terytorium Algierii, dopóki nie wybiłby wszystkich.
– Pozostaje pytanie, co zrobią Jak już dojdą do tej linii kolejowej?
– Może po prostu opanują pociąg – zasugerował Bock.
– W biały dzień?
– Hm… tu jest jeszcze jedno zdanie od pana Pitta.
– Tak, słucham?
– "Powiedzcie admirałowi, że Gary, Ray i Bob jadą się zabawić do domu Briana". Potrafi pan to zinterpretować?
Tym razem Sandecker błyskawicznie trafił na trop rozwiązania.
– Jeśli Pitt nadal trzyma się kodu filmowego, to "Gary" oznacza Gary'ego Coopera, a Ray – zapewne Raya Millanda.
– Pamięta pan jakiś ich wspólny film?
– Tak. Grali razem z Robertem Prestonem i Brianem Donlevym w sławnej epopei Beau Gęste z 1939 roku.
– Pamiętam, widziałem ten film, gdy byłem dzieckiem – powiedział Bock. – To historia o trzech braciach, którzy służyli w Legii Cudzoziemskiej.
– No właśnie, rebus Dirka to całkiem jednoznaczna wskazówka: Legia! A zatem "dom Briana" musi oznaczać jakiś fort.
– W swoim wcześniejszym raporcie pan Pitt donosił, że zakład utylizacji w Fort Foureau jest strzeżony jak forteca. Ale chyba nie tam się wybierają?
– Chyba nie. Jest jakiś fort w tamtym rejonie? Bock milczał przez dłuższą chwilę, przeglądając mapy.
– Jest! – zawołał. – Stary posterunek Legii Cudzoziemskiej, parę kilometrów na zachód od spalarni. Massarde wziął nazwę zakładu od tego właśnie fortu.
– Wygląda na to, że mają zamiar ukrywać się tam przez cały dzień, aż do zapadnięcia zmroku.
– Na miejscu pułkownika Levanta tak właśnie bym postąpił.
– Tak czy inaczej, będą potrzebowali pomocy – stwierdził Sandecker.
– I to jest główny powód mojego telefonu do pana – przejął inicjatywę Bock. – Musi pan przekonać prezydenta, aby wysłał tam oddział amerykańskich sił specjalnych. Tylko oni są w stanie wyprowadzić bezpiecznie Levanta i uwolnionych więźniów z terytorium kontrolowanego przez Kazima.
– Rozmawiał pan o tym z Sekretarzem Generalnym? Pani Kamil ma znacznie większy wpływ na prezydenta niż ja.
– Niestety, nie ma jej tutaj. Musiała wyjechać na jakąś pilną konferencję do Moskwy. W takim czasie, jakim dysponuję, mogę liczyć tylko na pana.
– No właśnie, ile mamy czasu?
– Prawdę mówiąc, nie mamy go już wcale. Za dwie godziny nad Saharą zacznie świtać.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – oświadczył Sandecker.
– Miejmy nadzieję, że prezydent nie poszedł jeszcze spać. Bo chyba musiałbym użyć sil piekielnych, by skłonić jego asystentów, żeby go obudzili.
– Czy pan jest przy zdrowych zmysłach? – spytał Earl Willover najgrzeczniej jak potrafił. – Budzić prezydenta w środku nocy?
Sandecker przyglądał się szefowi urzędu Białego Domu, wbitemu w dwurzędowy garnitur w prążki, jak spod igły; tylko na nogawkach pod kolanami można było dostrzec minimalne zmarszczki. Zastanawiał się, czy ten człowiek kiedykolwiek opuszcza swoje biuro. A może śpi na stojąco?
– Niech mi pan uwierzy, Willover, nie przychodziłbym tutaj, gdyby to nie było naprawdę śmiertelnie pilne.
– Mogę obudzić prezydenta tylko w przypadku poważnego kryzysu międzynarodowego, zagrażającego bezpieczeństwu państwa.
Sandecker trzymał nerwy na wodzy, ale czuł, że traci panowanie nad sobą.
– Dobrze, niech mu pan powie, że przyszedł jakiś rozwścieczony podatnik, gotów wedrzeć się do jego sypialni i obudzić go osobiście.
Nerwy Willovera też były na granicy wytrzymałości.
– Jeszcze słowo, admirale, a wezwę ochronę i każę pana zamknąć.
– Człowieku, wielu niewinnych ludzi – w tym kobiety i dzieci – umrze, jeśli prezydent nie zacznie natychmiast działać.
– Słyszę takie historyjki po pięć razy dziennie – odparł lekceważąco Willover.
– I oczywiście nie przejmuje się pan, że to może być prawda? Że gdzieś tam cierpią i umierają ludzie?
Willover nie wytrzymał.
– Nie będę odpowiadał na aroganckie pytania. To ja decyduję, kiedy skończyć rozmowę – i właśnie skończyłem. Zrozumiał pan?
Sandecker podszedł do urzędnika tak blisko, że poczuł zapach mięty z jego ust.
– Słuchaj, Willover! Któregoś dnia kadencja prezydenta się skończy i będziesz zwykłym, prywatnym człowiekiem. A wtedy przyjdę do twojego domu i flaki ci wypruję!
– Jestem pewien, że byłby pan do tego zdolny, admirale – odezwał się trzeci głos.
W progu stał prezydent, ubrany w piżamę i szlafrok. Trzymał w ręku tacę z kanapkami.
– Obudziłem się głodny i zszedłem do kuchni, żeby poszperać w lodówce – wyjaśnił. – A tu słyszę jakieś rozgorączkowane głosy… o co chodzi?
Willover podszedł szybko do prezydenta, całkowicie zasłaniając Sandeckera.
– Przepraszam, sir, ale to naprawdę nic ważnego.
– Pozwól, Earl, że sam to ocenię. No więc, admirale, niech pan mówi.
– Najpierw chciałbym zapytać, sir, czy przekazano panu najnowsze wiadomości dotyczące operacji Fort Foureau?
Prezydent spojrzał niepewnie na Willovera.
– Tak, wiem że pańscy pracownicy, Pitt i Giordino, zdołali uciec do Algierii i dostarczyli cenne informacje o zbrodniczej działalności Massarde'a w rzekomej spalarni odpadów przemysłowych.
– Podjął pan jakieś decyzje w tej sprawie?
– Powołaliśmy międzynarodową komisję z udziałem przedstawicieli Europy i Afryki, która oceni sytuację i omówi dalsze plany.
– A więc nie ma pan zamiaru… Przecież powiedział pan, dobrze pamiętam: "będziemy musieli zająć się tym zakładem na własną rękę"…
– Tak, ale w końcu przeważyły bardziej umiarkowane głosy- prezydent wskazał spojrzeniem na Willovera.
– Nawet teraz, gdy mamy już niezbite dowody, że chemikalia wyciekające z Fort Foureau powodują ekspansję czerwonego zakwitu? Nawet teraz całe działanie ma się ograniczyć do rozmów, dyskusji i ocen sytuacji? – Sandecker ledwie panował nad nerwami.
– O tym chyba rzeczywiście możemy porozmawiać kiedy indziej- rzekł prezydent, ruszając w stronę schodów prowadzących do sypialni. – Earl wyznaczy panu termin spotkania.
– A czy pański Earl poinformował pana o kopalni złota w Tebezzy? – strzelił Sandecker.
Prezydent stanął, zaskoczony, i odwrócił głowę.
– Nie, Tebezza… Nic mi nie mówi ta nazwa.
– Po aresztowaniu w Fort Foureau – mówił szybko Sandecker – przewieziono ich do innego podejrzanego przedsiębiorstwa spółki Kazim – Massarde. Jest to mało znana kopalnia złota na Saharze; pracują w niej przymusowo – w straszliwych warunkach – przeciw-nicy polityczni Kazima i ludzie niewygodni dla Massarde'a. Wśród nich technicy z Fort Foureau wraz z rodzinami, którzy po powrocie do Francji mogliby ujawnić, czym naprawdę jest ten zakład. Była tam także cała ekipa badawcza WHO; bynajmniej nie zginęli – jak twierdzi Kazim – w katastrofie lotniczej; żyją, choć strasznie wynisz-czeni głodem i galerniczą pracą.
Prezydent przeniósł wzrok na Willovera.
– Zdaje mi się, że ktoś tu ukrywa przede mną ważne sprawy!
– Och, nic podobnego! – pospieszył z wyjaśnieniem szef urzędu. – Po prostu spraw jest za dużo, żeby o wszystkim mówić. Muszę zachować jakąś hierarchię.
Prezydent spojrzał znowu na Sandeckera.
– Dobrze, co dalej?
– Wiedząc, że nie zdecyduje się pan na użycie naszych sił specjalnych, pani Kamil jeszcze raz wysłała do Mali grupę taktyczną ONZ. Oddział pułkownika Levanta, z Pittem i Giordinem w charakterze przewodników, wylądował na pustyni w pobliżu kopalni, przeprowadził skuteczny atak, uwolnił i zabrał ze sobą dwudziestu pięciu obcokrajowców – w tym kobiety i dzieci…
– Dzieci?! – przerwał prezydent. – Zmuszano dzieci do pracy w kopalni?
Sandecker przytaknął.
– To są dzieci francuskich techników, o których mówiłem. Wśród kobiet jest Amerykanka, doktor Eva Rojas; członek ekipy Światowej Organizacji Zdrowia.
– Jeśli akcja była skuteczna, to o co chodzi – włączył się agresywnie Willover.
– Samolot, którym przylecieli z Algierii, został zniszczony na ziemi przez lotnictwo malijskie. W ten sposób wszyscy znaleźli się w pułapce. To tylko kwestia godzin, zanim żołnierze Kazima znajdą ich i zaatakują.
– Nie wygląda to dobrze – przyznał prezydent. – Nie mają szansy dotrzeć jakoś do Algierii?
– Nawet gdyby dotarli, nie będą wcale bezpieczni – odparł Sandecker. – Kazim zrobi wszystko, żeby nie wypuścić świadków tego, co dzieje się w Tebezzy i Fort Foureau. Nie cofnie się nawet przed konfliktem międzynarodowym; jego ludzie wejdą na terytorium Algierii i tam wykończą wszystkich – jeśli nie uda im się tego zrobić wcześniej.
Prezydent wpatrywał się w milczeniu w leżące na tacy kanapki, ale nie jadł ich. Być może, myślał, Willover ma trochę racji twierdząc, że sprawa nie jest aż tak ważna dla bezpieczeństwa Stanów Zjed-noczonych. Nie można jednak siedzieć bezczynnie i przyglądać się z założonymi rękami, jak jakiś lokalny kacyk morduje Bogu ducha winnych ludzi – zwłaszcza jeśli są wśród nich obywatele USA.
– Toż to taki sam łajdak jak Saddam Hussein – mruknął pod nosem, po czym głośno już zwrócił się do Willovera: – Nie mam zamiaru chować głowy w piasek, Earl. Tu naprawdę chodzi o życie wielu ludzi, w tym trojga Amerykanów. Musimy im pomóc.
– Ale, panie prezydencie… – próbował protestować Willover.
– Skontaktuj się z generałem Halversonem z dowództwa sil specjalnych w Tampie. Niech będzie gotów do natychmiastowego podjęcia operacji. – Prezydent spojrzał na Sandeckera. – Kto, pańskim zdaniem, mógłby koordynować tę akcję?
– Generał Bock, dowódca UNICRATT, Taktycznej Grupy Szybkiego Reagowania ONZ. Jest w stałym kontakcie z pułkownikiem Levantem; może natychmiast przekazać generałowi Halversonowi wszystkie aktualne dane.
Prezydent odstawił tacę z kanapkami na komodę, podszedł do Willovera i położył dłonie na jego ramionach.
– Cenię twoje rady, Earl, ale tym razem muszę działać. Mamy szansę trafić dwa ptaki jedną strzałą. Jeśli tego nie zrobimy, jeśli pułkownik Levant i jego ludzie zginą – tracimy wszystko. Dlatego chcę, żeby nasze siły specjalne weszły nawet na teren Mali, oczywiście możliwie dyskretnie, i wyciągnęły stamtąd grupę taktyczną ONZ razem z uratowanymi więźniami. A przy okazji porachują się z Kazimem i Massarde'em. Potem łatwiej już będzie wymyślić jakiś sposób neutralizacji Fort Foureau.
– W pełni się z panem zgadzam – oświadczył Sandecker, uśmiechając się z satysfakcją.
– A nie boi się pan – Willower patrzył na prezydenta karcącym wzrokiem – że to się nie spodoba wyborcom?
– Nie, Earl, nie masz racji. Przeciwnie, możemy mieć poważne kłopoty z wyborcami, jeśli przymkniemy oczy na tę sprawę.
– A jeśli akcja się nie uda?
– Musi się udać!
– Skąd ta pewność, sir?
Prezydent uśmiechnął się równie promiennie, jak przed chwilą Sandecker.
– Stąd, że to ja rozdaję karty. A przy tym mam całkowite zaufanie do naszych sil specjalnych. Na pewno potrafią wymieść taką szumowinę jak Kazim i Massarde do rynsztoka – bo tam jest ich miejsce.
Parę mil na wschód od Waszyngtonu, w stanie Maryland, na rozległej równinie wśród pól wznosi się niespodziewanie samotne wysokie wzgórze. Przejeżdżający pobliską autostradą kierowcy, jeśli w ogóle zauważają tę anomalię, skłonni są traktować ją jako wybryk natury, osobliwość geologiczną. Prawie nikt nie wie, że jest to dzieło rąk ludzkich: kopiec usypany w czasie drugiej wojny światowej, maskujący wielki betonowy schron dla waszyngtońskich polityków, który miał służyć jednocześnie jako wojenne centrum dowodzenia amerykańskich sił zbrojnych.W okresie zimnej wojny, wobec rozwoju broni nuklearnej, kopiec nie mógł już być skutecznym schronem, zmieniono więc jego prze-znaczenie. W rozbudowanych podziemnych pomieszczeniach urządzo-no magazyn dokumentów oraz pamiątek narodowych, gromadzonych od siedemnastego wieku aż po dzień dzisiejszy. Wewnętrzna powierzchnia magazynowa jest tu tak wielka, że pracownicy nie mierzą jej już w metrach kwadratowych czy akrach, ale wręcz w milach lub kilometrach kwadratowych. Całość nosi enigmatyczną nieco nazwę: "Archiwalny Skład Depozytowy".Na regałach, w skrzyniach i szafach magazynu kryją się tysiące niezwykłych tajemnic. Wiele zgromadzonych tu przedmiotów i dokumen-tów objęto – z powodów zrozumiałych czasem tylko dla biurokratów, klauzulą najwyższej tajności; o ich istnieniu opinia publiczna nie dowie się nigdy. Są tu kości Amelii Earhart i Freda Noonana oraz japońskie dokumenty z ich egzekucji na Saipanie. Są tajne akta dotyczące zabójstw braci Kennedych. Są raporty wywiadu na temat roli sowieckiego sabotażu w katastrofach amerykańskich rakiet i promów kosmicznych oraz amerykańskiego odwetu w Czarnobylu. Są filmy demaskujące oszustwo, jakim było rzekome lądowanie załóg statków "Apollo" na Księżycu. I wiele innych ciekawych rzeczy; wszystko pięknie spakowane, zapieczętowane, zamknięte, tak aby nigdy nie ujrzało światła dziennego.
Perlmutter, który nie prowadził samochodu, przyjechał do pobliskiego miasteczka Forestville taksówką. Czekał dobre pół godziny na przystanku autobusowym, zanim zatrzymała się przy nim niepozorna furgonetka.
– Pan Julien Perlmutter? – spytał kierowca. Przepisowe lustrzane okulary zdradzały agenta jakiejś tajnej służby rządowej.
– Tak, to ja.
– Proszę wsiadać.
– Nie chce pan żadnego dowodu tożsamości? – spytał Perlmutter, którego bawiła trochę ta dziecinna konspiracja.
Kierowca, Murzyn o jasnej skórze ale silnie afrykańskich rysach, pokręcił głową.
– Po co? Na pewno nie kręci się tu nikt inny, kto pasowałby do rysopisu, jaki dostałem.
– A pan? Ma pan jakieś nazwisko?
– Ernie Nolan.
– Z której pan jest Agencji? Bezpieczeństwa Państwowego? Ochrony Tajemnic Specjalnych? FBI?
– Tego nie wolno mi powiedzieć – odparł Nolan urzędowym tonem.
– A nie zawiąże mi pan oczu?
– Nie ma potrzeby. Jeśli pański zamiar przejrzenia dokumentów historycznych zaakceptował prezydent, a w dodatku uzyskał pan kategorię "Beta-Q" to chyba i ja mogę zaufać, że nie ujawni pan nic z tego, co pan dzisiaj zobaczy.
– Dzisiaj? Gdyby pan lepiej poszperał w mojej teczce, to wiedziałby pan, że to moja czwarta wizyta w ASD.
Agent nic nie odpowiedział. Pozostał milczący aż do końca wspólnej podróży. Zjechał z autostrady w wąską drogę z betonowych płyt, która wkrótce doprowadziła ich do pilnie strzeżonej bramy. Kierowca pokazał jakiś dokument: przepuszczono ich. Minęli jeszcze dwa podobne posterunki, zanim wreszcie stanęli na podwórzu farmy, pełnej kur, świń i suszącej się na sznurach bielizny, przed budynkiem przypominającym stodołę. Kolejny wartownik wpuścił ich do środka; zaczynała się tu szeroka betonowa pochylnia, schodząca głęboko pod ziemię. Jechali nią dość długo, aż zatrzymali się na dużym podziemnym parkingu. Kierowca wyłączył silnik.Perlmutter znał już całą procedurę. Wysiadł z furgonetki i podszedł do stojącego obok małego samochodu elektrycznego, przypominają-cego wózki golfowe. Czekający tu archiwista w białym fartuchu wyciągnął rękę na powitanie.
– Frank Moore – przypomniał swoje nazwisko. – Miło powitać tu pana znowu.
– Ja również się cieszę, Frank. Ile to już lat?
– Ostatnio był pan tu trzy lata temu. Badał pan historię Sakito Maru.
– Japońskiego statku pasażersko-towarowego, zatopionego przez łódź podwodną Trout.
– No, nie był to taki niewinny statek. O ile pamiętam, przewoził rakiety V-2 z Niemiec do Japonii.
– Ma pan świetną pamięć, Frank.
– Nie, po prostu poznałem tę historię lepiej niż wiele innych, właśnie dzięki szukaniu dokumentów w czasie pańskiej poprzedniej wizyty. Co pana interesuje tym razem?
– Wojna Secesyjna – odparł Perlmutter. – Chcę dotrzeć do wszelkich istniejących zapisów, które mogłyby rzucić jakieś światło na tajemnicze zniknięcie pewnego pancernika Konfederacji.
– Brzmi interesująco – zauważył Moore i wskazał Perlmutterowi miejsce w samochodzie elektrycznym. – Dokumenty i pamiątki związane z Wojną Secesyjną są dobre dwa kilometry stąd.
Ale nie od razu przejechali te dwa kilometry. Już po kilkudziesięciu metrach zatrzymali się przed biurem szefa ASD. Perlmutter musiał poddać się jeszcze jednej kontroli, odbyć krótką, formalną rozmowę z naczelnym kustoszem i podpisać oświadczenie, że niczego, co tu zobaczy, nie opublikuje bez zgody właściwego organu państwowego. Wreszcie zagłębili się w labirynt podziemnych korytarzy.Po drodze natknęli się na grupę pracowników, którzy rozładowy-wali świeży transport pamiątek i wotów, jakie ludzie zostawiają wciąż w Mauzoleum Weteranów Wietnamu.
Fotografie, wojskowe buty i mundury, zegarki i obrączki ślubne, plakietki i numerki służbowe, maskotki – wszystko było starannie katalogowane, etykietowane, pakowane w plastikową folię i układane w ścisłym porządku na półkach. Rząd USA nigdy niczego nie wyrzuca na śmietnik.Perlmutter, choć był tu już po raz czwarty, wciąż nie mógł się nadziwić rozmiarom podziemnego magazynu. Regały i szafy pełne starych przedmiotów i wszelkiego rodzaju dokumentów ciągnęły się kilometrami. Wiele dokumentów dotyczyło innych krajów. Sama tylko sekcja obejmująca zbiory z hitlerowskich Niemiec zajmowała powierzchnię równą czterem boiskom piłkarskim.
Remanenty z Wojny Secesyjnej umieszczono w czterech sąsiadują-cych ze sobą podziemnych budynkach. Każdy miał trzy piętra, a wysoką na piętnaście metrów konstrukcję wieńczył gruby betonowy strop. Ten sam strop przykrywał "plac" między budynkami, na którym stały różne typy armat z tamtego okresu. Były czyste i lśniące, jakby dopiero dziś wyszły z fabryki. Ekspozycja obejmowała też lawety i wózki artyleryjskie, pełne pocisków. Perlmutter miał nadzieje, że są rozbrojone. Pośrodku placu umieszczono ogromne działa okrętowe, pochodzące z takich sławnych jednostek jak Hartford, Kearsage, Carondelet i Merrimack.
– Dokumenty i relacje są w bloku A – przypomniał Moore.
– W blokach B, C i D trzymamy broń, mundury, akcesoria medyczne, a także meble należące kiedyś do Lincolna, Jeffersona Davisa, generałów Lee i Granta oraz do innych sławnych ludzi z tamtej epoki.
– Wysiedli z pojazdu i weszli do budynku A. Cały rozległy parter zajmowały szafy z papierami. Moore zrobił szeroki gest ręką, Tutaj jest wszystko, co dotyczy Konfederacji. Zapisy dotyczące Unii są na drugim i trzecim poziomie. Od czego chce pan zacząć?
– Od dokumentacji związanej z pancernikiem Texas.
Moore przez chwilę kartkował gruby katalog, z którym się nie rozstawał.
– Zapisy na temat okrętów Konfederacji są na niebieskich regałach pod tamtą ścianą – stwierdził w końcu.
Perlmutter podszedł do wskazanych regałów. Mimo że zbiorów tych nie ruszano od lat – wielu teczek zapewne nigdy – było na nich zdumiewająco mało kurzu. Moore określił z grubsza miejsce, w którym mogły być materiały dotyczące nieszczęsnego pancernika, po czym wskazał stół i krzesło.
– Może pan tu wygodnie pracować. Będę cały czas w pobliżu; do moich obowiązków należy niestety stałe obserwowanie naszych gości.Wymagają tego przepisy o ochronie zbiorów.
– Oczywiście, znam przepisy – mruknął Perlmutter.
Moore spojrzał na zegarek.
– Pańska przepustka opiewa na osiem godzin. Potem musimy wrócić do biura naczelnego kustosza i zostanie pan odwieziony do Forestville. Wszystko jasne?
– Tak, ale w takim razie chciałbym od razu zacząć.
– Oczywiście. Życzę powodzenia.
Perlmutter stracił prawie godzinę na przeszukanie dwu dużych regałów z aktami, zanim znalazł wreszcie starą żółtą teczkę z napisem: "CSS Texas". Papiery w środku zawierały niewiele informacji, które nie byłyby już publikowane i powszechnie znane. Były tam dane konstrukcyjne, notatki z okresu budowy okrętu, relacje z wodowania, raport techniczny głównego mechanika, wreszcie lista oficerów i człon-ków załogi. Było też kilka relacji naocznych świadków bitwy, jaką Texas stoczył z całą flotą Unii, przebijając się na otwarty ocean. W jednym z artykułów, którego autor, reporter z Północy, obserwował bitwę z kanonierki uszkodzonej pociskami Texasa, dwa wiersze były puste, najwyraźniej usunięte przez cenzurę. Perlmutter zastanawiał się, jaki mógł być cel i sens cenzorskiego cięcia. Było to zresztą coś absolutnie wyjątkowego. W ciągu wielu lat swoich studiów nad okrętami Wojny Secesyjnej nigdy jeszcze się z tym nie spotkał.Ostatni znajdujący się w teczce kawałek papieru był pożółkły i zmurszały ze starości. Perlmutter ostrożnie rozłożył go na stole. Był to wycinek z jakiejś angielskiej gazety z przełomu wieków. Zawierał wyznania jednego z członków załogi CSS Texas, złożone tuż przed śmiercią w prowincjonalnym szpitalu w okolicach Yorku. Człowiek nazwiskiem Clarence Beecher utrzymywał, że wraz z innymi ocalałymi po bitwie członkami załogi przepłynął na pokładzie pancernika przez ocean. Okręt zapuścił się następnie w jakąś wielką afrykańską rzekę i pokonał bez trudności kilkaset mil. W końcu, kiedy brzegi szerokiej wciąż rzeki stawały się coraz bardziej pustynne, sternik, który nie miał żadnej mapy tych okolic, popełnił błąd i zamiast płynąć nadal głównym nurtem, skierował okręt w jakiś dopływ. Płynęli na północ jeszcze kilka dni i nocy, zanim kapitan zorientował się w pomyłce. Próbowali zawrócić do głównego nurtu, ale okręt utknął na mieliźnie i mimo wielkich wysiłków nie udało się go zepchnąć na głębszą wodę.Oficerowie postanowili wtedy doczekać w tym miejscu do końca lata. Liczyli na to, że gdy zacznie się pora deszczowa, woda w rzece podniesie się i spłyną z mielizny. Mieli już co prawda bardzo mało żywności, ale rzeką płynęło wciąż jeszcze dostatecznie dużo wody, by zaspokoić ich pragnienie. Kapitan kupował żywność od wędrujących tamtędy koczowniczych plemion. Płacił złotem, co zwróciło na nich uwagę pustynnych bandytów. Dwukrotnie próbowali zbrojnie opanować unieruchomiony okręt i zabrać znajdujące się na nim – w ich przekonaniu – nieprzebrane skarby. Oba ataki zostały jednak odparte.Upał, tyfus, malaria i głodowa dieta zaczęły dziesiątkować załogę. W sierpniu zostało przy życiu już tylko dwóch oficerów, prezydent i dziesięciu marynarzy…
Perlmutter przerwał czytanie. Prezydent? O jakim prezydencie mógł mówić ten Beecher? Było to w najwyższym stopniu zagadkowe. Wrócił do lektury.W końcu oficerowie wysłali Beechera i czterech innych ludzi łodzią ratunkową w dół rzeki po pomoc. Ale tylko on jeden dotarł – i to ledwie żywy – do ujścia Nigru. Uratowany i odkarmiony przez kupców z jakiejś brytyjskiej kompanii, potem przewieziony za darmo do Anglii, osiedlił się tam, ożenił i do końca życia parał się rolnictwem w Yorkshire. Na łożu śmierci oświadczył, że nigdy nie chciał wracać do rodzinnej Georgii, bo był pewien, że go tam powieszą za straszną zbrodnię, w której uczestniczyła załoga Texasa. Bał się tego tak bardzo, że przez cały okres życia w Anglii nie wspominał nawet słowem o swojej przeszłości.Kiedy wydał ostatnie tchnienie, słuchający go lekarz i żona Beechera uznali wszystko za majaczenia umysłu wyczerpanego chorobą. Miejscowy wydawca gazety, któremu lekarz opowiedział wieczo-rem w klubie tę historię, przekazał ją do druku tylko dlatego, że nie dostał w porę zamówionego artykułu, a musiał czymś zapełnić pustą szpaltę.
Perlmutter przeczytał całą relację jeszcze raz. Był skłonny uwierzyć słowom umierającego – mimo wątpliwości jego żony i lekarza – gdyby nie pewien szczegół. Na liście załogi Texasa, sporządzonej tuż przed opuszczeniem stoczni w Richmond, nie było żadnego Clarence'a Beechera. Ziewnął i zamknął teczkę.
– Chyba nic więcej tutaj nie znajdę – powiedział do Moore'a. – Teraz chciałbym pogrzebać trochę w papierach Unii.
Moore ulokował wszystkie wyjęte teczki z powrotem na regałach i poprowadził Perlmuttera krętymi stalowymi schodkami na drugą kondygnację.
– Tutaj jest ścisły układ chronologiczny – powiedział. – Jaki okres pana interesuje?
– Kwiecień 1865 roku.
Przeciskali się wąskimi przejściami przez dżunglę szaf i regałów. Po drodze Moore chwycił przenośną drabinkę, na wypadek, gdyby Petlmutter chciał sięgnąć do teczek umieszczonych wysoko pod sufitem. W końcu zatrzymał się przed właściwym regałem.Historyk zaczął poszukiwania od zapisów opatrzonych datą 2 kwietnia 1865 r. Tego dnia Texas odbił od nabrzeża w Richmond.Perlmutter miał swój własny system badawczy; najwyraźniej skuteczny, bo niewielu historyków potrafiło mu dorównać w szybkości wyszukiwania ważnych tropów. System był jednak tylko dodatkiem do żelaznego uporu i konsekwencji badacza, a także jego niezwykłej umiejętności wnioskowania o istocie zdarzeń z ich odległych, chaotycznie zarejestrowanych następstw.Przestudiował najpierw oficjalne relacje z bitwy na James River. Potem przejrzał wspomnienia i zapiski naocznych świadków – cywilów, którzy obserwowali bitwę z brzegów, i marynarzy okrętów Unii. W ciągu dwóch godzin poznał odnoszącą się do tej historii zawartość prawie sześćdziesięciu listów i piętnastu dzienników. Niekiedy robił notatki w dużym zeszycie, przez cały czas czując na sobie uważny wzrok Franka Moore. Archiwista miał, co prawda, pełne zaufanie do Perlmuttera, ale w swojej pracy spotkał już wiele przypadków, kiedy nawet znani badacze próbowali wykradać dokumenty. Wyrobił więc w sobie nawyk patrzenia na ręce wszystkim.Nie zrażony tym Perlmutter pracował swoją metodą. Ilekroć trafiał na jakiś podejrzany szczegół, natychmiast starał się znaleźć jego potwierdzenie, kontynuację i rozwinięcie w innych zapisach. Na razie jednak wszystkie tropy prowadziły donikąd. Widząc, że nic więcej nie zdziała, skinął na Moore'a.
– Ile mam jeszcze czasu?
– Dwie godziny i dziesięć minut.
– Mam ochotę poszukać jeszcze gdzie indziej.
– Gdzie mianowicie?
– Macie tu coś z korespondencji Edwarda McMastersa Stantona?
– Chodzi panu o tego starego zrzędę, sekretarza wojny u Lincolna? Mamy, ale prawdę mówiąc, nie bardzo wiem co. Jego papiery nigdy nie były porządnie skatalogowane. Ale są, na ostatnim piętrze, wśród dokumentów rządowych.Na górze okazało się, że dokumentów związanych z nazwiskiem Stantona jest więcej, niż Moore myślał. Zajmowały dziesięć dużych szaf. Perlmutter zabrał się do intensywnej, gorączkowej pracy. Prze-rzucał dokumenty najszybciej, jak to było możliwe bez ryzyka ominięcia czegoś istotnego. Już wkrótce zauważył ze zdumieniem, że pod koniec wojny Stanton bardzo rzadko kontaktował się z Lincolnem. Pasowało to co prawda do powszechnej wśród historyków opinii, że sekretarz wojny niezbyt lubił swojego prezydenta. Nawet po jego śmierci podjął kilka dziwnych decyzji, które tłumaczono tą awersją. Zniszczył na przykład parę stron pamiętnika Johna Wilkesa Bootha, zabójcy Lincolna. Na tych stronach mogły być uwagi dotyczące wspólników spisku, toteż postępek Stantona uniemożliwił pełną interpretację wydarzeń w Teatrze Forda.Już tylko czterdzieści minut brakowało do końca wizyty w ASD, kiedy żmudne poszukiwania Perłmuttera przyniosły wreszcie pierwszy sukces. W głębokim kącie jednej z szaf znalazł pożółkły pakiet z nie naruszoną woskową pieczęcią. Brązowym atramentem zapisana była data 9 lipca 1865; dwa dni po tym, jak wspólnicy Bootha.
– Mary Surratt, Lewis Paine, David Herold i George Atzerodt zawiśli na dziedzińcu więziennym waszyngtońskiego Arsenału.
– Pod datą widniał zapis: "Nie otwierać przez sto lat po mojej śmierci.- Edwin M. Stanton".
Perlmutter usiadł przy stole, złamał pieczęć, otworzył pakiet i zaczął czytać. Zrobił to bez żadnych skrupułów – wszak zastrzeżenie Stantona już od trzydziestu lat nie było aktualne.W miarę czytania coraz bardziej miał wrażenie, że wędruje w odległą, nieznaną, niepojętą przeszłość. Mimo że w podziemnych bunkrach panował dotkliwy chłód, na jego czole pojawiły się krople potu. Kiedy po trzydziestu minutach skończył i odłożył na bok ostatnią kartkę, nie mógł opanować drżenia rąk. Głęboko wdychał powietrze, jak człowiek cierpiący na atak duszności.
– O Boże… – szepnął.
Moore spojrzał na niego ponad stołem.
– Znalazł pan coś ciekawego?
Perlmutter nie odpowiadał. Patrzył na rozrzucony przed nim stos papierów i powtarzał w kółko: – O Boże, o Boże!
Leżeli tuż pod szczytem diuny, obserwując pusty tor biegnący prosto jak strzelił przez martwą pustynię. Jedynym objawem życia w zasięgu wzroku były odległe światła spalarni. Po drugiej stronie torów, niespełna kilometr na zachód, na czarnym niebie rysował się jeszcze czarniejszy kontur starego fortu Legii Cudzoziemskiej, przypo-minający posępne zamczyska z filmów grozy.Szalona podróż przez pustynię przebiegła nadspodziewanie gładko, bez żadnych problemów technicznych. Pasażerowie transporterów wytrzęśli się co prawda na twardych resorach, ale nikt się nie żalił; zbyt wielką radością była dla nich odzyskana wolność. Fairweather precyzyjnie poprowadził ich starym szlakiem wielbłądzich karawan, łączącym Timbuktu z kopalniami soli w Taoudeni. Korzystał przy tym wyłącznie z własnej znajomości terenu i z kompasu, pożyczonego od żołnierzy Levanta.Zatrzymali się po drodze tylko raz, kiedy do uszu jadących otwartym samochodem rajdowym Pitta i Fairweathera dotarł odgłos silników lotniczych. Ciężkie helikoptery, eskortowane przez krążące wyżej myśliwce, przeleciały niemal bezpośrednio nad nimi. Kierowały się w stronę Tebezzy i granicy algierskiej. Na szczęście pilotom nawet do głowy nie przyszło obserwować pustynię; konwój pozostał więc nie zauważony.
– Świetna robota, majorze Fairweather – pogratulował Levant. – Chyba najlepszy popis nawigacji, jaki widziałem w życiu.
– Wyprowadził pan nas prosto na cel.
– To instynkt – Fairweather uśmiechnął się skromnie. – Zwykły instynkt, no i odrobina szczęścia.
– Pospieszmy się lepiej do fortu – powiedział Pitt. – Mamy niespełna godzinę do świtu, a trzeba jeszcze zamaskować pojazdy.
Jak osobliwe nocne zwierzęta, pojazdy konwoju wpełzły wolno na tor i pojechały nim w stronę fortu, podskakując na betonowych podkładach. Minąwszy wrak ciężarówki – ten sam, pod którym czaili się przed skokiem do pociągu – Pitt zjechał z torowiska i skierował swój pojazd pod bramę fortu. W ślad za nim podjechały trzy transportery. Wielkie drewniane wrota były lekko uchylone – do-kładnie tak, jak przed tygodniem, gdy opuszczali fort. Levant wezwał paru żołnierzy, by oczyścili próg ze zwałów piasku i otworzyli bramę na oścież. Konwój wjechał na plac apelowy.
– Jeśli wolno mi coś zasugerować, pułkowniku – powiedział ostrożnie Pitt – jest jeszcze czas, by pańscy ludzie zatarli ślady naszych kól między torem i fortem.
– A tamte, dochodzące do torowiska z północy? – spytał Levant.
– Nawet jeśli je ktoś zobaczy, pomyśli, że to jakiś malijski patrol skorzystał z toru, żeby dostać się prostą drogą do zakładu Massarde'a.
Tymczasem Giordino, Pembroke-Smythe i inni oficerowie Levanta podeszli do dowódcy po nowe instrukcje.
– Pierwsza sprawa, to zamaskować pojazdy i znaleźć jakiś schron dla kobiet i dzieci – rzekł Levant. – Potem trzeba przygotować fort do odparcia ewentualnego ataku. Malijczycy mogą w końcu zorientować się, że tam, na północy, nas nie ma, a wtedy szybko trafią po śladach w te okolice.
– W jaki sposób wycofamy się stąd, sir, i kiedy? – spytał jeden z oficerów. W jego wymowie można było rozpoznać szwedzki akcent.
Levant zwrócił się do Pitta.
– Może pan to wyjaśni.
– Zatrzymamy pierwszy pociąg jadący na zachód po zmroku i pożyczymy go sobie.
– Te pociągi mają łączność radiową – zauważył Pembroke-Smythe. Maszynista może wszcząć alarm, zanim opanujemy pociąg.
– A wtedy – dodał Szwed – Malijczycy zablokują linię.
– Nie poddawajcie się czarnym myślom, panowie – oświadczył Pitt karcącym tonem.
– Przecież są z wami Butch Cassidy Giordino i Jesse James Pitt, ludzie bardzo doświadczeni w skokach na pociągi.
– Ostatnio robiliśmy to… kiedy to właściwie było, Al?
– Dziesięć dni temu – stwierdził rzeczowo Giordino.
Pembroke-Smythe spojrzał na Levanta ponuro.
– Szkoda, że nikt nam przed wyjazdem nie poradził wykupić wyższego ubezpieczenia na życie.
Levant roześmiał się.
– Tak, teraz już na to za późno. – Potoczył wzrokiem po wysokich blankach fortu. – Nie sądzę, żeby te mury mogły wytrzymać atak rakiet albo ciężkiej artylerii. Jeśli Kazim nas tu wypatrzy, zamieni w pół godziny cały fort w kupę gruzów.
– Nie musi być aż tak źle – powiedział Pembroke-Smythe. – Przeciwnikiem Kazima nie będą tym razem bezbronni cywile. A tu w promieniu kilometrów teren jest płaski jak plac do krykieta; nie ma żadnej osłony dla sił atakujących fort. Ci z nas, którzy przetrwają atak z powietrza, mogą urządzić Kazimowi krwawą łaźnię.
– Jeśli tylko nie ma w pobliżu czołgów – zauważył przytomnie Giordino.
– Wystawcie warty na murach – rozkazał Levant. – A potem poszukajcie jakiegoś wejścia do podziemi. O ile wiem, w tych fortach zawsze były umocnione piwnice do magazynowania amunicji.
Rzeczywiście, już po chwili żołnierze znaleźli w podłodze budynku koszarowego klapę, a pod nią schody do piwnicy. Były tam dwa niewielkie pomieszczenia, prawie puste – jeśli nie liczyć paru otwartych metalowych skrzynek po nabojach. Szybko sprowadzono tam i rozlokowano więźniów Tebezzy, którzy mieli już szczerze dosyć podróży w trzęsących pudłach transporterów. Lekarze grupy taktycznej wznowili zabiegi przy najbardziej poszkodowanych.Pojazdy przykryto walającymi się po placu apelowym rupieciami. Teraz wyglądały z góry jak kupy śmieci. Zanim szczyt muru oświetliły pierwsze promienie słońca, stary fort Legii Cudzoziemskiej odzyskał wygląd opuszczonego i zaniedbanego obiektu, w którym od dawna nie stanęła stopa ludzka. Levant miał jednak co najmniej dwa powody do niepokoju: możliwość zbyt wczesnego odkrycia przez lotników malijskich śladów prowadzących z Tebezzy do Fort Foureau i małą odporność fortu na ataki z powietrza. Nie czuł się tu zbyt pewnie. Jeśli nastąpi atak, nie będą mieli gdzie uciec.Pitt zbadał zawartość szopy przylegającej do koszar. Pod zwałami śmieci i piasku, nawianego przez dziurawy dach, znalazł kilkanaście dużych, blaszanych kanistrów, w tym sześć prawie pełnych. Sprawdził zawartość: był to olej napędowy. Kończył właśnie tę inspekcję, kiedy na progu pojawił się Giordino.
– Chcesz coś podpalić? – spytał.
– Niezły pomysł, zwłaszcza jeśli zaatakują nas czołgi. Levant zostawił niestety swoją broń przeciwpancerną w samolocie; i wszystko diabli wzięli.
– Olej napędowy – powiedział Giordino, pociągając nosem.- Pewnie pozostałość po budowniczych kolei.
Pitt zanurzył palec w oleistej cieczy.
– Czysty, jakby prosto z rafinerii – stwierdził z zadowoleniem.
– No i co? – spytał sceptycznie Giordino. – Zrobisz z tego najwyżej parę koktajli Mołotowa, i to pod warunkiem, że znajdziesz butelki. Chyba że masz zamiar gotować ten olej i lać z murów na wroga, jak obrońcy oblężonych zamków w średniowieczu.
– No, ciepło, ciepło… – z uśmiechem skomentował Pitt – Słyszałeś kiedy o balistach?
– Słyszeć słyszałem, ale nie wiem, jak to działa. Musiałbyś mi narysować.
Ku zdziwieniu Giordina, Pitt rzeczywiście zabrał się do rysowania. Schylił się, wyciągnął z futerału na łydce długi komandoski nóż i nakreślił nim na zakurzonej podłodze prymitywny szkic. Składał się on z paru zaledwie kresek, ale to wystarczyło, by Giordino zrozumiał zasadę działania balisty.
– No więc jak, budujemy? – spytał Pitt.
– Czemu nie? Jest tu cała kupa różnych drągów i desek, a oddział Levanta nigdzie nie rusza się bez sprzętu alpinistycznego, więc na pewno i lin nam nie zabraknie. Nie bardzo tylko wiem, skąd wziąć odpowiednie sprężyny.
– A na przykład resor piórowy?
– Rzeczywiście! To może działać! – zapalił się Giordino.
– Inna sprawa, czy to w ogóle potrzebne. Mało prawdopodobne, że ludzie Kazima znajdą nasze ślady i trafią tutaj przed zmrokiem.
Ale Giordino nie dał się już odwieść od pomysłu.
– To jeszcze jedenaście godzin – rzekł. – Zanudzimy się na śmierć, jeśli nie będziemy mieli nic do roboty.
– W porządku – zgodził się Pitt i ruszył do drzwi. – Zacznij zbierać materiały. Ja muszę jeszcze załatwić parę spraw.
Przeszedł przez plac apelowy, chwytając po drodze porzuconą łopatę. Kilku żołnierzy naprawiało i umacniało wielką drewnianą bramę. Uzgodnił z nimi hasło i wyszedł na zewnątrz. Od zachodu zbliżał się właśnie kolejny pociąg, ale snop światła z obrotowego reflektora na lokomotywie nie sięgał jeszcze murów fortu. Pitt ruszył szybko przez pustynię na południe. Już po paru minutach dotarł do płytkiego wąwozu, na którego dnie piętrzyła się spora piaszczysta wydma o dziwnie regularnym kształcie. Tkwił pod nią samotnie, najwyraźniej przez nikogo nie niepokojony, stary Avions Voisin.Wiatr zdmuchnął już większą część piasku, którym przysypali samochód, ale zostało go dostatecznie dużo, by nie rozpoznały ukrytego skarbu lotnicze patrole Kazima. Pitt odgarnął piasek z jednej strony, usiadł za kierownicą i nacisnął guzik startera.
Silnik zaskoczył niemal natychmiast i mruczał cicho na jałowym biegu.Pitt przesiedział tak przez chwilę, podziwiając ze znawstwem doskonałość starego automobilu. Potem wyłączył zapłon, wysiadł i przysypał karoserię świeżą warstwą piasku. Wrócił szybko do fortu. Wykrzyknął hasło; wielkie drewniane wrota uchyliły się i wartownik wpuścił go na dziedziniec.Zbiegł po schodach do podziemnego arsenału. Natychmiast za-uważył Evę. Choć chorobliwie wychudzona, blada, w postrzępionych i brudnych szmatach – była w dużo lepszej formie niż jeszcze kilka godzin temu. Pomagała karmić małego chłopca z widocznym niedowładem nóg, siedzącego na kolanach matki. Podniosła wzrok; w jej spojrzeniu dostrzegł nowe siły i wolę przetrwania.
– Bardzo z nim źle? – spytał, wskazując wzrokiem chłopczyka.
– Jak tylko zacznie znowu porządnie jeść i dostanie trochę witamin, będzie mógł grać w sokera.
– W co będę mógł grać? – spytał nieoczekiwanie po angielsku chłopiec.
– W futbol – wyjaśnił Pitt, uśmiechając się do niego.
– Futbol, we Francji? – zdziwiła się Eva.
– To tylko my, Amerykanie, nazywamy tę grę sokerem. Na całym świecie znana jest jako futbol.Ojciec chłopczyka, jeden z francuskich techników, którzy budowali zakłady w Fort Foureau, podszedł i uścisnął dłoń Pitta. Wyglądem przypominał stracha na wróble. Na nogach miał sandały z surowej skóry, koszula była podarta i poplamiona, o wiele za duże spodnie związał w pasie sznurkiem. Twarz niemal w całości kryła się pod gęstym czarnym zarostem, głowę spowijał gruby bandaż.
– Louis Monteux – przedstawił się.
– Dirk Pitt.
– Wiem. To pan uratował nam życie. Mnie, mojej żonie, mojemu dziecku. Chciałbym panu osobiście gorąco podziękować.
– Może za wcześnie na to: wciąż jeszcze jesteśmy w Mali.
– Ale grozi nam już tylko szybka śmierć. A to na pewno lepsze niż Tebezza.Pitt uśmiechnął się optymistycznie.
– Jutro o tej porze będziemy już poza zasięgiem generała Kazima.
Na dźwięk tego nazwiska Monteux splunął z obrzydzeniem.
– Kazirn i Massarde to pospolici mordercy!
– Za co właściwie Massarde wysłał was do Tebezzy?
– Naukowcy i technicy, którzy projektowali i uruchamiali zakład, zorientowali się w pewnym momencie, że Massarde zwozi do Fort Foureau znacznie więcej odpadów, niż można tam spalić.
– Czym pan się zajmował?
– Projektowałem i nadzorowałem budowę reaktora, w którym spala się odpady.
– Rzeczywiście się spala?
– Tak, bardzo dużo – potwierdził z dumą Monteux. – To naprawdę najlepszy, najnowocześniejszy system niszczenia niebezpiecznych substancji. I bardzo wydajny.
– Ale nie tak wydajny, żeby zniszczyć wszystko, co zwożą dzień w dzień te pociągi?
– Oczywiście. Niemcy, Rosja, Chiny, Stany Zjednoczone – w sumie pół świata – są dosłownie zawalone silnie radioaktywnymi odpadami z elektrowni jądrowych i z produkcji głowic nuklearnych.
– I nikt już nie wie, co z tą masą paskudztwa zrobić. Tymczasem Massarde podjął się zabrać to wszystko.
– Ale niektóre państwa budowały przecież własne składowiska odpadów.
– Za mało i za późno. Na przykład francuskie składowisko w Soulaines było prawie pełne już w momencie zakończenia budowy.
– A przy tym zdarzają się błędy techniczne. W pańskim kraju na przykład, w podziemnym magazynie w Richłand w stanie Washington, betonowe pojemniki miały wytrzymać co najmniej pięćdziesiąt lat, ale już po dwudziestu nastąpił katastrofalny przeciek. Ponad trzy miliony litrów wysoko radioaktywnych substancji przedostały się do gruntu i skaziły wody podskórne.
– Łatwy i prosty biznes – zauważył Pitt. – Massarde wchodzi w układy z Kazimem, który włada najbardziej odludną połacią świata, gdzie żadna międzynarodowa kontrola nie ma dostępu. Buduje spalarnię i przyjmuje do niej kłopotliwe odpady od każdego rządu czy korporacji, które dobrze zapłacą. A że jest tego za dużo, że większość magazynuje się po prostu pod ziemią, to już nikogo nie obchodzi; najmniej tych, którzy się tego świństwa pozbyli.
– Rzeczywiście, tak to z grubsza wygląda; ale skąd pan to wie? – zdziwił się Monteux.
– Udało nam się odwiedzić podziemne magazyny; widzieliśmy tam tysiące pojemników z odpadami nuklearnymi.
– Tak – przypomniał sobie Monteux. – Doktor Hopper mówił, że Massarde złapał was na terenie zakładu.
– Jak pan sądzi, czy w Fort Foureau można by bezpiecznie magazynować albo niszczyć wszystko, co się tu przywozi?
– Jestem pewien, że tak – stwierdził stanowczo Monteux. – Gdyby Massarde wykuł te swoje magazyny na głębokości dwóch kilometrów, w litej skale, odpornej na ruchy sejsmiczne – mógłby stać się prawdziwym dobroczyńcą ludzkości. Ale to nędzny, prymitywny biznesmen, interesujący się tylko szybkim zyskiem. To człowiek chory z chciwości, zakochany w swoich skarbach.
– Czy pan wie, że do wód gruntowych pod pustynią przeniknęły też trujące substancje chemiczne?
– Chemiczne? – Monteux był wyraźnie zaskoczony.
– Z tego, co zdołaliśmy ustalić, substancja powodująca śmiertelne zatrucie tysięcy ludzi w tej części pustyni to związek kobaltu z jakimś syntetycznym aminokwasem.
– O tych zatruciach dowiedzieliśmy się dopiero w Tebezzy – powiedział Monteux.
Był najwyraźniej wstrząśnięty. – Mój Boże, to wszystko jest jeszcze straszniejsze, niż myślałem. A przecież najgorsze przed nami. Przecież te wszystkie beczki z chemikaliami i substancjami radioaktywnymi w końcu puszczą i Bóg jeden wie, jakie piekło powstanie pod Saharą z połączenia tego wszystkiego.
– Jest jeszcze coś, czego pan nie wie – rzekł Pitt. – Ten sam związek chemiczny przedostaje się przez podziemne cieki i rzekę Niger do oceanu, gdzie powoduje nieprawdopodobną ekspansję czerwonych glonów, wysysających z wody wszelki tlen, a tym samym zagrażających życiu na Ziemi.
Monteux był przerażony.
– Boże, co myśmy zrobili? Ale nie wiedzieliśmy o tym wszystkim, niech mi pan wierzy; nie zdawaliśmy sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
– Nie znaliście planów Massarde'a? Monteux pokręcił przecząco głową.
– Znali je tylko nieliczni stali pracownicy Entreprises Massarde.
– Ci, którzy znaleźli się później w Tebezzy, to konsultanci lub pracownicy kontraktowi, zatrudnieni przy budowie systemu baterii i reaktorów. Przez dłuższy czas nie zwracaliśmy w ogóle uwagi na prace wydobywcze.
– Dlaczego?
– Ludzie z Entreprises Massarde mówili nam, że zrobili pod ziemią niewielki tymczasowy magazyn na odpady, które przyjadą przed uruchomieniem spalarni; potem wszystko, co już przywieziono, miało być zniszczone. Przyjmowaliśmy te wyjaśnienia za dobrą monetę, dopiero w ostatniej fazie budowy zaczęliśmy coś podejrzewać.
– Co zdradziło Massarde'a?
– Chyba to, że za bardzo pilnował swoich lochów. Jego strażnicy nie pozwalali nam nawet zbliżać się do tamtej części zakładu. Ale przecież widzieliśmy, że wjeżdżają tam pociągi z odpadami, jeden za drugim. Zaczęło nam się wydawać, że trochę tego za dużo, jak na "niewielki tymczasowy magazyn". Któregoś wieczoru jeden z techników, specjalista od luster parabolicznych, dzięki skradzionej przepustce dostał się do tych podziemi. Zobaczył, że prace wydobywcze trwają nadal, i to na wielką skalę, a ziemię i złom skalny wywozi się tymi samymi pociągami, które przywożą odpady.
– Tak – potwierdził Pitt. – To samo widzieliśmy w czasie naszej nieproszonej wizyty. Niestety, nie od razu udało nam się przekazać tę wiedzę gdzie trzeba. Ludzie Massarde'a wypatrzyli nas na ekranach wewnętrznej telewizji.
– Naszego kolegę też wypatrzyli, ale zanim go złapali, zdążył wrócić i wszystko nam opowiedzieć. W rezultacie następnego dnia wszystkich, którzy nie byli zaufanymi pracownikami Massarde'a, wywieziono do Tebezzy razem z rodzinami – żeby tajemnica nie dotarła do Francji.
– Jak Massarde wytłumaczył wasze nagłe zniknięcie?
– Wymyślił historyjkę o wielkim pożarze, w którym wszyscy ci ludzie zginęli. Rząd francuski chciał przeprowadzić dochodzenie, ale Kazim nie pozwolił na to. Powiedział, że przeprowadzi śledztwo sam.
– Oczywiście nie było żadnego śledztwa, a rodziny we Francji dostały jakieś odszkodowania razem z wiadomością, że nasze prochy rozsypano na pustyni, zgodnie z malijskimi zwyczajami.
– Trzeba przyznać, że ten Massarde to pomysłowy łajdak – rzekł Pitt. – Ale on też popełnia błędy.
– Co pan ma na myśli?
– Za dużo ludzi zostawia przy życiu.
– Poznał go pan osobiście?
Pitt dotknął palcem szramy na prawym policzku.
– Tak, ma bardzo przykry charakter.
Monteux uśmiechnął się gorzko.
– I tak miał pan szczęście. Kiedy Massarde zamknął naszą grupę i ogłosił wyrok: dożywotnia niewolnicza praca w kopalni – jedna z kobiet nie wytrzymała nerwowo i napluła mu w twarz. Bez chwili wahania zastrzelił ją, w obecności męża i dziesięcioletniej córki.
– Im więcej słyszę o tym człowieku – powiedział Pitt lodowatym tonem – tym mniej mam dla niego ludzkich uczuć.
– Komandosi mówili, że mamy zamiar wieczorem opanować pociąg i pojechać nim do Mauretanii.
– Tak, taki jest plan – jeśli wcześniej nie znajdą nas tu Malijczycy.
– Postanowiliśmy między sobą – stwierdził uroczyście Monteux – że nigdy więcej do Tebezzy nie wrócimy. Wszyscy wolimy raczej umrzeć. Umówiliśmy się, że jeśli nie będzie innego wyjścia, gdybyśmy znów mieli stać się niewolnikami, zabijemy nasze żony, dzieci, a na końcu siebie.
Pitt popatrzył na grupę kobiet i dzieci, odpoczywających na kamiennej podłodze arsenału. Na jego ogorzałej twarzy współczucie mieszało się z zimną wściekłością.
– Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Eva była zbyt zmęczona, by spać. Spojrzała z nadzieją na zbliża-jącego się do niej Dirka.
– Zabierzesz mnie na mały poranny spacer?
– Niestety, nikomu nie wolno wychodzić. Fort ma wyglądać na kompletnie opuszczony.
– Szkoda. Dwa tygodnie byłam zamknięta pod ziemią, potem całą noc jechaliśmy w tym żelaznym pudle, teraz znowu piwnica bez okien. Czy naprawdę nie mogłabym przez chwilę popatrzeć na słońce?
Nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się konspiracyjnie, wziął ją na ręce i wyniósł na górę. Nie zatrzymując się przeszedł przez plac apelowy i wspiął się po schodach na podest biegnący wzdłuż górnej krawędzi murów. Dopiero tutaj pozwolił jej stanąć na nogach. Słońce oślepiło ją na chwilę, toteż była kompletnie zaskoczona, gdy całkiem blisko usłyszała kobiecy głos.
– Nie możecie się tutaj pokazywać. To rozkaz pułkownika.
– Tylko dwie minuty – spróbował przekonać wartowniczkę Pitt. – Ta pani już dwa tygodnie nie widziała nieba.
Dziewczyna z oddziału Levanta mogła wprawdzie budzić postrach, nie tylko swoim uzbrojeniem, ale i posturą fizyczną, emocjonalnie jednak była stuprocentową kobietą, zdolną do współczucia i głębokiego wzruszenia. Przekonały ją nie tyle słowa Pitta, co żałosny wygląd istoty, którą tu przyniósł.
– Dobrze – powiedziała – ale dosłownie dwie minuty. Potem musicie zejść na dół i ukryć się.
– Dziękuję – odezwała się Eva. – Nie ma pani pojęcia, co to dla mnie znaczy.
Patrzyli na bezkresną, jeszcze nie rozgrzaną słońcem pustynię, przeciętą prostą linią torów kolejowych. Surowy, nieludzki krajobraz miał jednak w sobie jakieś niezwykłe, niepowtarzalne piękno. Pitt obserwował go wręcz z zachwytem – choć zaledwie parę dni temu omal nie padł ofiarą pustyni. Eva najwyraźniej nie podzielała jego uczuć.
– Chciałabym już być nad oceanem – powiedziała.
– Nurkujesz? – spytał.
– Lubię pływać, ale nigdy nie wyszłam poza stadium rurki do oddychania pod powierzchnią.
– W twoich rodzinnych okolicach, pod Monterey, zwłaszcza za Carmelem, w stronę Big Sur, życie podwodne jest wyjątkowo bujne.
– Przepiękne kolorowe ryby, istne lasy wodorostów, fantastyczne formacje skalne… Jak tylko tam dotrzemy, dam ci parę lekcji nurkowania z aparatem tlenowym, a potem zapuścimy się głębiej i pooglądamy sobie to wszystko.
– Postaram się być dobrą uczennicą.
Zamknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu i chłonęła z rozkoszą ciepłe promienie słońca. Przyglądał się z czułością wycieńczonej, ale nadal pięknej twarzy. Nagle zapragnął zapomnieć na chwilę o niebez-pieczeństwie, zapomnieć o wartownikach patrzących na nich z murów, wziąć ją w ramiona i pocałować.I zrobił to.
Objęła go i odwzajemniła pocałunek. Trwał długo, bardzo długo; oboje stracili poczucie czasu. W końcu odepchnęła go lekko i zajrzała głęboko w jego zielone oczy. Doznawała dziwnie pomieszanych uczuć: zmęczenia i podniecenia, miłości i pożądania.
– Już od tego wieczoru w Kairze – szepnęła – wiedziałam, że nie potrafię ci się oprzeć.
– A ja myślałem wtedy z żalem, że może nigdy się już nie spotkamy.
– Pewnie wrócisz od razu do Waszyngtonu, jak tylko się stąd wyrwiemy? – spytała spokojnym tonem, jakby ich bezpieczna ucieczka z Mali była już rzeczą pewną.
Wzruszył ramionami.
– Na pewno muszę wrócić do pracy nad czerwonym zakwitem.
– A ty? Czym się zajmiesz, jak już porządnie wypoczniesz? Pewnie znowu jakąś misją w trzecim świecie i zwalczaniem epidemii.
– To przecież mój zawód…
– Zdaje się, że oboje nie mamy zbyt wiele czasu na romanse.
– Tak – przyznała. – Jesteśmy więźniami swoich zawodów.
Wartowniczka podeszła do nich ponownie. Była lekko zmieszana, ale stanowcza.
– Naprawdę powinniście się już schować. Chyba rozumiecie, że musimy teraz być nadzwyczaj ostrożni.
Zeszli na plac apelowy. Nagle Eva zatrzymała się, przyciągnęła do siebie głowę Pitta i spytała cicho:
– Czy nazwałbyś mnie rozpustnicą, gdybym teraz powiedziała, że cię pragnę?
Uśmiechnął się.
– Jestem raczej łatwą zdobyczą dla lubieżnych dziewczyn.
– Ale chyba nie dla niemytych od dwóch tygodni i kościstych jak zagłodzony kot?
– Wręcz przeciwnie. Właśnie niemyte, kościste kobiety budzą we mnie prawdziwą bestię.
Bez dalszych słów poprowadził ją przez plac apelowy do budynku koszar. Weszli do niewielkiej izby bez okien, która kiedyś była zapewne spiżarnią. Teraz pomieszczenie było całkiem puste; jedynie w kącie stała drewniana skrzynka pełna gwoździ. Pitt zostawił Evę na chwilę samą; po minucie wrócił z dwoma kocami. Rzucił je na zakurzoną podłogę i zamknął drzwi.
W słabym świetle, dobiegającym przez szczelinę nad progiem, ledwie widzieli się nawzajem.
– Przykro mi – powiedział – ale nie mogę ci zaproponować ani szampana, ani królewskiego łoża.
Eva zręcznie rozprostowała koce na podłodze i uklękła na nich.
– Nieważne. Zamykam oczy – i już jestem w najbardziej luksusowym apartamencie najwytwomiejszego hotelu San Francisco.
Pitt roześmiał się cicho.
– Droga pani, jesteś doprawdy geniuszem imaginacji.
Verenne stanął w progu gabinetu swego szefa.
– Jest telefon od Yerli'ego, ze sztabu Kazima.
Massarde podniósł słuchawkę.
– Witam, panie Yerli. Mam nadzieję, że ma pan dla mnie dobre nowiny?
– Niestety, panie Massarde, tych nowin żadną miarą nie można nazwać dobrymi.
– Kazim nie znalazł tego oddziału ONZ?
– Nie, ciągle ich jeszcze szuka. Ich samolot jest zniszczony, ale oddział zniknął gdzieś na pustyni.
– Zniknął? Nie można pójść po ich śladach?
– Jest zbyt silny wiatr; kompletnie zawiało ślady.
– Jak wygląda sytuacja w kopalni?
– Więźniowie tubylcy zrobili tam masakrę. Wymordowali prawie wszystkich strażników i personel techniczny. Zniszczyli sprzęt, splądrowali biura i magazyny. Trzeba będzie chyba pół roku, żeby znów uruchomić kopalnię.
– Co z 0'Bannionem?
– Zaginął. Nie znaleziono jego ciała. Jest natomiast ta sadystka, która była u niego nadzorczynią.
– Mówi pan o tej Amerykance, zwanej Meliką?
– Tak. Więźniowie dosłownie ją rozszarpali, ledwie można ją było rozpoznać.
– Napastnicy mogli zabrać 0'Banniona ze sobą; może liczą na to, że będzie zeznawał przeciwko nam – zasugerował Massarde.
– Nie wiemy tego jeszcze. Oficerowie Kazima zaczęli przesłuchiwać więźniów. To, czego już się dowiedzieli, też pana nie zachwyci.
– Ocalały strażnik rozpoznał wśród napastników tych dwóch Amerykanów, Pitta i Giordino. Okazuje się, że tydzień temu uciekli z kopalni, dotarli do Algierii i wrócili z grupą taktyczną ONZ.
Ta wiadomość rzeczywiście poraziła Massarde'a.
– Cholera! To znaczy, że przekazali informacje na zewnątrz.
– Ja też tak myślę.
– Dlaczego O'Bannion nie powiadomił was o ich ucieczce?
– Nie wiedział po prostu, jak pan i Kazim na to zareagujecie. Bał się, to jasne. Nie jest natomiast jasne, w jaki sposób ci dwaj pokonali bez wody i żywności czterysta kilometrów pustyni.
– Jeśli przekazali swoim przełożonym w Waszyngtonie informacje o kopalni, to przekazali również to, co wiedzą o Fort Foureau.
– Zapewne, ale ani w jednej, ani w drugiej sprawie nie dostarczyli jeszcze niezbitych dowodów. Zeznanie dwóch Amerykanów, którzy nielegalnie wtargnęli na terytorium Mali, nie będzie traktowane poważnie przez żaden sąd międzynarodowy.
– Tak, ale ściągnie nam tutaj tłumy ciekawskich dziennikarzy i badaczy z instytucji ekologicznych.
– Nie ma obaw. Już poradziłem Kazimowi, by zamknął szczelnie granice i nie wpuszczał obcokrajowców.
– Zapomniał pan chyba o tych uwolnionych z Tebezzy naukowcach i technikach, których zatrudniałem przedtem przy budowie zakładu. Jeśli się uratują, poinformują świat o swoim uwięzieniu i przymusowej pracy w kopalni. Co gorsza, powiedzą też o nie-legalnym magazynowaniu odpadów w Fort Foureau. Entreprises Massarde staną się przedmiotem ataku ze wszystkich stron, a ja będę miał proces kryminalny w każdym kraju, w którym prowadzę interesy.
– Nie przeżyje ani jeden wiarygodny świadek – oznajmił Yerli tonem proroka.
– Skąd ta pewność? – spytał Massarde.
– Nic nie wskazuje na to, by udało im się przekroczyć granicę Algierii. A zatem ukryli się gdzieś na terenie Mali i czekają na odsiecz.
– A Kazim zatrzyma każdą próbę odsieczy?
– Oczywiście.
– Ale mogą próbować ucieczki na zachód, do Mauretanii.
– Próbować mogą, ale umrą po drodze. Najbliższa oaza w tamtym kierunku, już na terytorium Mauretanii, jest oddalona o tysiąc kilometrów od Tebezzy. Prawdopodobnie nie mają dość paliwa na pokonanie takiego dystansu.
– Prawdopodobnie?! – zawołał Massarde wzburzonym tonem. – Ja muszę mieć pewność, panie Yerli. Trzeba ich koniecznie znaleźć, zatrzymać i zlikwidować!
– I tak właśnie zrobimy – zgodził się Yerli. – Przyrzekam panu, że nie wydostaną się z Mali. Wyłapiemy wszystkich. Jeśli nawet wykołują Kazima, to na pewno nie mnie.
El Hadż Ali siedział na piasku w cieniu swojego wielbłąda i czekał na pociąg. Wędrował dwieście kilometrów przez pustynię', z rodzinnej wsi Araouane, by zobaczyć kolej – niezwykły twór obcej cywilizacji, o którym opowiadał Anglik prowadzący wycieczki przez pustynię.W dniu swych czternastych urodzin, dniu przejścia do świata dorosłych, Ali dostał od ojca jednego z dwóch jego wspaniałych białych wielbłądów i ruszył na nim na północ, by na własne oczy ujrzeć stalowego potwora. Było to marzenie każdego dorastającego chłopaka w wiosce nie znającej jeszcze wielu współczesnych osiągnięć techniki. Właśnie teraz spełniało się dla ono Alego, ku zazdrości jego uboższych rówieśników.Czekał cierpliwie, popijając herbatę i żując suszone daktyle. Minęło jednak dużo czasu, a na lśniących szynach, biegnących w nieskończoną dal, nie pojawił się żaden pociąg. Ali wstał, wsiadł na wielbłąda i ruszył wzdłuż toru w stronę rozległych budowli, majaczących na wschodzie. Jeśli nawet nie zobaczy pociągu, będzie mógł opowiedzieć w Araouane o dziwnej fabryce. Przejezdny Anglik też o niej wspominał, ale nikt we wsi nie był w stanie zrozumieć, co się tam robi i po co.Wkrótce znalazł się w pobliżu starego fortu Legii Cudzoziemskiej. Widywał takie i w swojej okolicy, postanowił jednak obejrzeć go z bliska. Zbliżył się do bramy, zeskoczył z wielbłąda i spróbował wejść do środka. Wielkie, wyblakłe od słońca wrota były jednak mocno zamknięte. Obszedł fort dookoła, szukając jakiejś dziury, ale wysoki mur z kamienia i gliny trzymał się wszędzie mocno, wręcz doskonale. Wsiadł więc z powrotem na wielbłąda, by kontynuować wędrówkę wzdłuż toru.Gdy do niego dotarł, spojrzał jeszcze raz na zachód. Srebrzyste szyny wcale nie biegły tak prosto, jak to wynikało z opowieści Anglika. Wydawało się, że falują w promieniach słońca. Sprawiały to oczywiście gorące wyziewy rozpalonej do białości pustyni, ale El Hadż Ali nie znał praw fizyki. Nagle dostrzegł w oddali, tam gdzie szyny wtapiały się w horyzont, mały, ale szybko rosnący obiekt. To na pewno ten żelazny potwór, pomyślał z podnieceniem.Jednak gdy obiekt zbliżył się, zrozumiał, że nie tego oczekiwał. Nadjeżdżający pojazd był niewielki; przypominał samochody, jakie od czasu do czasu pojawiały się w Araouane. Tyle że ten był otwarty i poruszał się po szynach na ciężkich żelaznych kołach. Ali zsiadł z wielbłąda i odciągnął go nieco od torowiska. Drezyna zwolniła i zatrzymała się przy nim; siedzący w środku dwaj kolejarze, dokonujący rutynowej inspekcji odcinka toru, patrzyli na chłopca z zaciekawieniem. Jeden z nich był biały. Drugi, ciemnoskóry Maur, zwrócił się do Alego z arabskim pozdrowieniem:
– Salam al laikum.
– Al laikum es salam – odpowiedział Ali.
– Skąd przybywasz, chłopcze? – spytał Maur w języku Tuaregów.
– Z Araouane. Chcę zobaczyć stalowego potwora.
– Ho, ho! Przewędrowałeś kawał drogi!
– To dla mnie nic trudnego – odparł chełpliwie Ali.
– Pewnie masz dobrego wielbłąda.
– Jasne! Jest najlepszy w całej wsi.
Maur spojrzał na swój złoty zegarek.
– Nie będziesz już długo czekał. Pociąg z Mauretanii będzie tu za trzy kwadranse.
– To dobrze. Ale i tak bym nie odszedł, póki bym go nie zobaczył.
– Obejrzyj sobie na razie ten stary fort; to też jest ciekawe.
– Już tam byłem. Ale nie mogłem wejść do środka, brama jest zamknięta.
Kolejarze popatrzyli na siebie, zaskoczeni, potem przez chwilę szybko rozmawiali po francusku. Wreszcie Maur spytał:
– Jesteś pewien? Ten fort jest zawsze otwarty; trzymamy tam zapasowe podkłady i trochę sprzętu do naprawy torów.
– Ja nie kłamię! – oburzył się chłopiec. – Zresztą przekonajcie się sami.
Maur wysiadł z drezyny i poszedł w stronę fortu. Wrócił po paru minutach i, znów po francusku, powiedział do białego kolegi:
– Chłopak ma rację. Brama jest zamknięta od środka.
Na twarzy Francuza pojawił się wyraz zaniepokojenia.
– Musimy jak najszybciej jechać do zakładu i zameldować o tym.
Maur skinął głową, wsiadł i ponownie włączył silnik. Machnął Alemu ręką na pożegnanie.
– Nie podchodź za blisko toru, jak przyjedzie pociąg. I mocno trzymaj wielbłąda.
Pułkownik Levant mógł oczywiście łatwo uniknąć zdemaskowania. Przez cały czas, gdy niespodziewani przybysze kręcili się wokół fortu, prowadziły ich lufy karabinów maszynowych z tłumikami. Można było ich zastrzelić, wciągnąć do fortu, a drezynę zrzucić z toru i schować za wrakiem ciężarówki. Ale Levant nie był mordercą; nie chciał i nie mógł zabijać niewinnych ludzi.
– Co teraz? – spytał Pembroke-Smythe, kiedy drezyna ruszyła i nabierając szybkości pomknęła w stronę spalarni. Levant obserwował ze szczytu muru chłopca i jego wielbłąda.
Stali wciąż przy torze.
– Chłopak najwyraźniej czekał na przejazd pociągu; wielbłąd obojętnie wpatrywał się w horyzont, spluwając od czasu do czasu na tory.
– Jeśli ludzie z drezyny powiedzą w zakładzie, że fort jest zamknięty, możemy się tu spodziewać jakiegoś patrolu.
Pembroke-Smythe spojrzał na zegarek.
– Jeszcze co najmniej siedem godzin do zmroku. Miejmy nadzieję, że nie zareagują zbyt szybko.
– Są jakieś nowe wiadomości od generała Boćka?
– Mamy kłopoty z nawiązaniem kontaktu. Radio popsuło się od wstrząsów w czasie jazdy przez pustynię. Nadajnik w ogóle nie działa, odbiór jest kiepski. Ostatni komunikat generała przyszedł tak zniekształcony, że nie dało się go w całości zdekodować. Operator zrozumiał tylko tyle, że jakiś oddział amerykańskich sił specjalnych wyląduje w Mauretanii.
Levant popatrzył na swego zastępcę z niedowierzaniem.
– W Mauretanii? A kto i jak nam pomoże, jeśli zaatakują nas po drodze? To jeszcze ponad trzysta kilometrów.
– Komunikat był silnie zniekształcony, sir – powtórzył bezradnie Pembroke-Smythe.
– Operator robił co mógł, ale może jednak coś źle zrozumiał.
– Nie można wykorzystać do naprawy części z aparatów łączności lokalnej?
– Już próbował, sir, ale nie udało mu się. To całkiem inne systemy.
– A więc nie wiemy nawet, czy admirał Sandecker dobrze zrozumiał rebus Pitta – stwierdził ze złością Levant. – Bo przecież Bock wie tylko, że kryjemy się gdzieś na pustyni, albo że uciekamy do Algierii.
– Myślę, że Sandecker dobrze nas zrozumiał. Stąd ta Mauretania.
Levant usiadł ciężko pod parapetem muru.
– Ale jak tam dotrzeć? Paliwa nie starczy nawet na połowę drogi.Nie mamy łączności ze światem zewnętrznym. Jeśli zaatakują nas Malijczycy – a to już teraz prawie pewne – wybiją nas jak szczury, poruczniku.
Giordino leżał na plecach pod jednym z transporterów, próbując wymontować resor piórowy. Nagle kątem oka zauważył zbliżające się buty i wysunął trochę głowę, by zobaczyć przybysza: był to Pitt.
– Gdzie się, do cholery, włóczyłeś? – warknął, i zaczął szarpać kluczem kolejną oporną, zapieczoną nakrętkę.
– Pielęgnowałem słabych i potrzebujących – odparł Pitt.
– Lepiej byś wykombinował jakąś ramę do tej twojej machiny.
– Niezłe byłyby belki stropowe z szopy. Zauważyłem, że są jeszcze mocne, chociaż strasznie wysuszone.
Pitt schylił się i zajrzał pod transporter.
– Widzę, że nie próżnowałeś.
– Szkoda, że o tobie nie można tego samego powiedzieć. Lepiej nie gadaj tyle. Pomyśl raczej, czym można by łączyć te belki.
Pitt postawił w zasięgu wzroku Giordina drewnianą skrzynkę.
– Problem rozwiązany – powiedział. – Odkryłem całą skrzynkę gwoździ w spiżarni.
– W spiżarni? – zainteresował się Giordino.
– Powiedzmy: w komórce, która kiedyś była spiżarnią.
Giordino wysunął głowę spod pojazdu i uważnie przyjrzał się przyjacielowi: od rozsznurowanych butów, przez rozchełstaną bluzę panterki aż po zmierzwione włosy.
– Coś mi się zdaje, że nie tylko skrzynkę z gwoździami odkryłeś w tej komórce – rzekł w końcu z wyraźnym sarkazmem.
Wiadomość o tym, co widzieli dwaj kolejarze, przekazano szybko z zakładu Fort Foureau do sztabu generała Kazima. Tutaj trafiła na biurko majora Sid Ahmeda Gowana, szefa tajnej służby wywiadowczej. Gowan nie dostrzegł w niej nic szczególnie istotnego, a już zupełnie nie widział powodu, by podsuwać ją swemu nowemu konkurentowi, Ismaiłowi Yerli'emu.Gowan nie skojarzył zamkniętej bramy z trwającym wciąż po-szukiwaniem zbiegów z kopalni, odległej od pustynnego fortu o kilkaset kilometrów. A dziwną, bądź co bądź, wiadomość, że brama jest zamknięta od środka, uznał za wymysł informatorów, którzy chcieli się czymś wyróżnić w oczach przełożonych.Po paru godzinach jednak, kiedy poszukiwania na północy kraju wciąż nie przynosiły żadnych sukcesów, major Gowan jeszcze raz przejrzał wszystkie otrzymane w ciągu dnia meldunki. Zlekceważona uprzednio wiadomość z Fort Foureau przykuła jego uwagę. Młody, bardzo inteligentny oficer, jedyny w armii Kazima absolwent sławnej francuskiej akademii wojskowej Saint Cyr, potrafił myśleć. Teraz zdał sobie sprawę, że ma przed sobą wielką szansę sukcesu służbowego i wyprzedzenia Yerli'ego w wyścigu o względy generała Kazima.Podniósł słuchawkę, połączył się z dowódcą sił powietrznych i zażądał przeprowadzenia zwiadu lotniczego na południe od Tebezzy, ze szczególnym uwzględnieniem śladów opon na piasku. Na wszelki wypadek zalecił kierownictwu zakładu w Fort Foureau całkowite wstrzymanie ruchu pociągów. Jego rozumowanie było proste. Jeśli oddział ONZ rzeczywiście skierował się z Tebezzy na południe, mógł ukryć się właśnie w starym forcie Legii Cudzoziemskiej. Po zmroku będą chcieli uciekać dalej, ale z pewnością nie mają już w swoich pojazdach zbyt wiele paliwa. Przypuszczalnie więc spróbują opanować pociąg jadący z zakładu do Mauretanii.
Teraz dla potwierdzenia swoich przypuszczeń potrzebował już tylko meldunku od lotników o świeżych śladach pojazdów, wiodących z Tebezzy na południe, w stronę linii kolejowej. Nie musiał jednak na to czekać, by poinformować Kazima o swojej rewelacyjnej analizie. Ponownie sięgnął po słuchawkę telefonu.
Dla ludzi zamkniętych w forcie najdotkliwszym problemem był ciągnący się niemiłosiernie czas. Wszyscy spoglądali na zegarki, licząc wciąż na nowo godziny i minuty, dzielące ich od zmierzchu. Każda chwila, mijająca bez objawów zainteresowania ze strony Malijczyków, wydawała się darem niebios. Ale około czwartej Levant miał już pewność, że sprawy nie idą dobrze. Stał na szczycie muru, obserwując przez lornetkę spalarnię odpadów, kiedy wdrapał się do niego po stromych schodach Pembroke-Smythe. Za nim podążał Dirk Pitt.
– Poprosiłem tu pana, panie Pitt – powiedział Levant, nie odrywając lornetki od oczu – bo chciałem o coś zapytać. Czy w czasie waszej wyprawy do zakładu Massarde'a mierzyliście częstotliwość ruchu tych pociągów?
– Tak, przejeżdżały w bardzo regularnych odstępach. Dokładnie w trzy godziny po każdym odjeździe pociągu pojawiał się od strony Mauretanii następny.
– Więc jak pan wytłumaczy fakt, że już od pięciu godzin nie było żadnego pociągu?
– Może jakiś problem techniczny: uszkodzenie szyn, defekt lokomotywy czy wagonów gdzieś na trasie… Mogą być różne powody zakłócenia rozkładu.
– Chyba nie wierzy pan w to wszystko?
– Ani trochę – przyznał Pitt.
– No więc, jaka jest najprawdopodobniejsza interpretacja? – nalegał Levant.
Pitt przyglądał się przez chwilę pustym szynom.
– Gdybym miał się zakładać o moje roczne dochody, powiedziałbym, że już o nas wiedzą.
– I zatrzymali pociągi, żeby uniemożliwić nam ucieczkę?
– Tak. Jeśli Kazim znalazł nasze ślady na pustyni, a do tego dowiedział się, gdzie jesteśmy, to na pewno domyśla się, że mamy zamiar uprowadzić pociąg.
– Ci Malijczycy są sprytniejsi, niż myślałem – zauważył Levant. – Utknęliśmy w pułapce i nie możemy nawet zawiadomić o naszej sytuacji generała Boćka.
Za pozwoleniem, sir – włączył się Pembroke-Smythe.
– Chciałbym podjąć próbę dotarcia do Mauretanii. Może uda mi się odnaleźć ten amerykański oddział i sprowadzić go tutaj. Levant spojrzał na niego, wyraźnie zaskoczony.
– Ależ to czyste samobójstwo – powiedział.
– Być może, ale także nasza jedyna szansa, żeby się stąd wydostać.
– Gdybym wziął szybki samochód szturmowy, mogę dotrzeć do granicy w ciągu sześciu godzin.
– To nie takie proste, kapitanie – odezwał się Pitt. – Jeździłem już trochę po pustyni. Nawet jeśli jedzie się z maksymalną szybkością, to i tak trzeba objeżdżać diuny, a przy tym cholernie uważać, bo można znienacka wpaść w jar głęboki na pięćdziesiąt stóp. Myślę, że przy największym nawet szczęściu nie dotrze pan do Mauretanii wcześniej niż jutro rano.
– Mam zamiar jechać całkiem prosto – wyjaśnił Pembroke-Smythe – wzdłuż torów.
– A, to już rzeczywiście samobójstwo – ocenił Pitt. – Przy torach na pewno są patrole Kazima. Nie ujedzie pan nawet pięćdziesięciu kilometrów.
– Nie zapomniał pan o paliwie, kapitanie? – spytał Levant. – Nie starczy panu benzyny nawet na połowę drogi.
– Możemy przepompować do rajdówki resztki ze zbiorników transporterów. Wtedy starczy.
– Bardzo to wszystko ryzykowne – powiedział Pitt.
Pembroke-Smythe uśmiechnął się.
– Życie bez odrobiny ryzyka byłoby nudne.
Levant zastanawiał się przez chwilę.
– Nie może pan jechać sam – stwierdził stanowczo. – Potrzebny będzie ktoś drugi, jako pilot i zapasowy kierowca.
– Wcale nie miałem zamiaru jechać sam – odparł spokojnie Pembroke-Smythe.
– Kogo pan proponuje?
– Pana Pitta albo pana Giordino; obaj mają już doświadczenie w rajdach przez pustynię.
– To prawda, ale jeśli dojdzie do walki z patrolem Kazima, cywil nie na wiele się panu przyda – rzekł Levant.
– Nie mam zamiaru toczyć bitew. Chcę nawet wymontować całe uzbrojenie wozu, żeby był lżejszy. Wezmę tylko zapasowe koło, narzędzia, wodę na dwadzieścia cztery godziny i ręczną broń.
Levant jeszcze raz, punkt po punkcie, przemyślał cały plan Pembroke-Smythe'a. W końcu skinął głową.
– Dobrze, kapitanie, niech pan przygotuje pojazd.
– Tak jest, sir.
– Ale jest jeszcze jeden szczegół.
– Tak, sir?
– Przykro mi, że psuję pańskie plany, ale potrzebny mi jest pan tutaj, w forcie. W końcu jest pan moim zastępcą i gdyby co… Będzie pan musiał wskazać kogoś innego na swoje miejsce. Proponowałbym porucznika Steinholma. To świetny kierowca. O ile dobrze pamiętam, startował kiedyś nawet w rajdzie Monte Carlo.
Pembroke-Smythe nie zdołał ukryć rozczarowania, ale zasalutował służbiście i zbiegł po schodach na plac apelowy bez słowa protestu. Levant przeniósł wzrok na Pitta.
– Teraz pan decyduje. Panu nie mogę wydawać rozkazów.
– Pułkowniku! – Pitt uśmiechnął się łobuzersko i przystąpił do dłuższego przemówienia. – Przez cały poprzedni tydzień byłem zwierzyną łowną na Saharze, omal nie umarłem z pragnienia, cudem nie zginąłem, gotowałem się żywcem jak rak i dostawałem po pysku od najobrzydliwszych typów. Mam stanowczo dosyć, wysiadam z tego pociągu. Z porucznikiem Steinholmem pojedzie Al Giordino.
Levant uśmiechnął się pobłażliwie.
– Jest pan kłamcą, Pitt; wielkim, wspaniałomyślnym, wielkodusznym kłamcą. Przecież pan wie, równie dobrze jak ja, że tutaj czeka wszystkich pewna śmierć. Zrobił pan piękny, szlachetny gest, dając szansę ratunku przyjacielowi. Podziwiam pana, szczerze podziwiam.
– Szlachetne gesty nie należą raczej do mojej natury. Jeśli już jest w niej coś dobrego, to to, że nie lubię zostawiać niedokończonej pracy.
Levant spojrzał na dziwną machinę stojącą pod okapem dachu koszar.
– Ma pan na myśli swoją katapultę?
– Można to i tak nazwać.
– Myśli pan, że będzie działać?
– Działać będzie. Pytanie tylko, jak skutecznie.
Tuż po zachodzie słońca worki z piaskiem, napełnione przedtem w pośpiechu, odstawiono od bramy i otwarto na oścież wielkie drewniane wrota. Porucznik Steinholm, Austriak, wysoki przystojny blondyn, wdrapał się za kierownicę i wysłuchał ostatnich szczegółowych instrukcji od Pembroke-Smythe'a. Obok rajdówki, która po zdjęciu uzbrojenia wróciła do swego oryginalnego wyglądu, stali Giordino, Eva i Pitt, wymieniając ostatnie słowa pożegnania.
– Do zobaczenia, stary! – powiedział Giordino, siląc się na pogodny uśmiech. – Ale to nie jest w porządku, to ty powinieneś jechać.
Pitt objął go prawdziwie niedźwiedzim uściskiem.
– Uważaj na dziury w asfalcie!
Giordino dostroił się do kpiarskiego tonu przyjaciela.
– Dobra, przywieziemy dużo piwa i pizzę na śniadanie.
Nie było to typowe menu śniadaniowe, ale Giordino wiedział, co mówi. Dla wszystkich zresztą było oczywiste, że pomoc, jeśli nadejdzie później niż w południe następnego dnia, nie będzie już miała żadnego sensu. W forcie nie zostanie kamień na kamieniu, a jego obrońcy zasilą zastępy niebieskie.
Eva pocałowała Giordina w policzek i podała mu niewielką paczkę zawiniętą w plastik.
– Małe co nieco do przekąszenia w drodze – zacytowała Kubusia Puchatka.
Giordino podziękował i odwrócił się szybko, by nie mogli dostrzec łez w jego oczach.
Wskoczył na fotel pasażera.
– Do dechy! – powiedział do Steinholma, z twarzą nagle postarzałą i posępną.
Porucznik włączył bieg, mocno przycisnął pedał gazu i puścił sprzęgło. Rajdówka skoczyła przez bramę jak tygrys i pomknęła przez pustynię, zostawiając za sobą podwójny pióropusz pyłu.Giordino odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć na pozostawionych w forcie przyjaciół. Pitt stał tuż za bramą, obejmując ramieniem Evę. Na jego twarzy malował się dziwny, diabelski uśmiech. A potem wszystko przesłonił pył wyrzucany spod kół.Przez dłuższą chwilę żołnierze grupy taktycznej obserwowali oddalający się pojazd. Od niego przecież, od powodzenia misji Giordina i Steinholma, zależał teraz ich los, ich jedyna szansa przeżycia. W końcu Levant wydał cichym głosem rozkaz. Zamknęli bramę i ponownie ją zabarykadowali.
Major Gowan otrzymał wreszcie meldunek, na który czekał od wielu godzin. Pilot jednego z helikopterów patrolowych dostrzegł na pustyni ślady pojazdów prowadzące ku linii kolejowej. Dalsze po-szukiwania przerwano z powodu zapadającego zmierzchu. Nieliczne maszyny lotnictwa malijskiego, przystosowane do nocnego zwiadu, stały unieruchomione na lotnisku; dokonywano w nich właśnie jakichś napraw i unowocześnień. Ale Gowanowi nie były już potrzebne. Wiedział, gdzie ukrywa się jego zdobycz. Jeszcze raz skontaktował się z Kazimem i potwierdził wcześniejszą ocenę sytuacji. Zachwycony zwierzchnik natychmiast awansował go na pułkownika i obiecał wysokie odznaczenie za ofiarną służbę.
Gowan odłożył słuchawkę i odetchnął głęboko, z satysfakcją. Udany dzień. Otworzył szafkę przy biurku i wyjął z niej butelkę Remy Martin, którą trzymał na specjalne okazje. A to niewątpliwie była specjalna okazja. Nalał sobie obficie, wypił – i wyszedł z biura. Następne czterdzieści osiem godzin postanowił spędzić z dala od trudów służbowej rutyny, w swojej willi nad Nigrem, w towarzystwie kochanki Francuzki.
Nie była to decyzja szczęśliwa dla jego Wodza Naczelnego. W chwili, gdy generał Kazim potrzebował pomocy swego asa wywiadu bardziej niż kiedykolwiek przedtem, świeżo mianowany pułkownik robił ze swych talentów zwiadowczych całkiem inny użytek.Massarde niecierpliwie poderwał słuchawkę telefonu. Tak, to wreszcie był Yerli, z najnowszym raportem.
– Mamy ich – oznajmił triumfalnie. – Chcieli wyprowadzić nas w pole: uciekli na południe, a nie na północ. Ale takiego starego lisa jak ja trudno oszukać. Złapaliśmy ich w pułapkę, w starym forcie Legii Cudzoziemskiej, tuż obok pańskiego zakładu.
– No, wreszcie dobra wiadomość – odetchnął z ulgą Massarde.
– Jakie plany ma teraz Kazim?
– Będzie oblegał fort i zażąda kapitulacji.
– Kapitulacji? A jeśli się poddadzą?
– Postawi wszystkich żołnierzy i oficerów ONZ przed sądem za zbrojną napaść na jego kraj, a potem, po wyroku skazującym, wymieni ich. Ściślej: weźmie za każdego wysoki okup. A więźniowie z Tebezzy trafią do jego aresztu śledczego, gdzie zostaną odpowiednio przesłuchani.
– Nie – rzucił Massarde. – Nie tego oczekiwałem! Jedyne rozsądne rozwiązanie, to zlikwidować ich wszystkich, i to jak najszybciej. Nikt nie może pozostać przy życiu. Nie możemy sobie pozwolić na dalsze komplikacje. Stanowczo musi pan przekonać Kazima do natychmiastowego i ostatecznego zamknięcia tej sprawy.
Ton Massarde'a był tak stanowczy, że Yerli przez chwilę zapomniał języka w gębie.
– Rozumiem… – odezwał się w końcu. – Przekonam Kazima, żeby już o świcie zaatakował fort rakietami z myśliwców, a potem siłami lądowymi. Tak się szczęśliwie składa, że niedaleko odbywają się właśnie manewry: są tam cztery ciężkie czołgi i trzy kompanie piechoty.
– Jeśli są blisko, to mogą uderzyć już w nocy!
– Niestety, nie. Trzeba paru godzin, żeby zebrać wszystkie siły i skoordynować atak. Nie zrobi się tego przed świtem.
– Tylko niech pan dopilnuje, żeby Pitt i Giordino tym razem nie uciekli.
– Już się tym zająłem. Właśnie dlatego kazałem zatrzymać wszystkie pociągi – zełgał gładko Yerli.
– Gdzie pan teraz jest?
– W Gao. Pakujemy się właśnie do samolotu sztabowego. Tego, który tak hojnie podarował pan Kazimowi. Chce osobiście dowodzić oblężeniem fortu.
– Dobrze – Massarde starał się mówić spokojnie. – I niech pan pamięta, Yerli: nie brać jeńców, pod żadnym pozorem.
Myśliwce pojawiły się wczesnym rankiem, parę minut po szóstej. Żołnierze grupy taktycznej, ciężko zmęczeni kopaniem głębokich stanowisk na placu apelowym, byli jednak czujni i gotowi do walki. Większość schowała się natychmiast, jak krety, w wykopanych w piasku dołach. W piwnicy pod koszarami, gdzie zespół medyczny zorganizował prowizoryczny szpital polowy, ocaleni z Tebezzy więźniowie stłoczyli się pod starymi, ale jeszcze mocnymi drewnianymi stołami, by uchronić się przed gruzem, jaki mógł spadać z bombardowanego stropu. Na murach pozostali jedynie Levant, Pembroke-Smythe i obsługa Vulcana, wymontowanego z samochodu sztur-mowego. Dla nich osłoną były jedynie parapet muru i ułożone w kilka warstw worki z piaskiem.
Pitt nie zadbał nawet o to; do ostatnich minut pracował nad balistą, dokonując niezbędnych poprawek. Teraz machina była już gotowa do użytku. Dwa długie resory, zamocowane pionowo, były odgięte do tyłu o prawie dziewięćdziesiąt stopni. Pitt nigdy by tego nie dokonał, nawet z pomocą najtęższych siłaczy z oddziału, gdyby nie podnośnik hydrauliczny, pozostawiony w forcie przez ekipę remontową kolei. Między odgiętymi końcami resorów zainstalowana była gruba, lekko wydrążona deska: spoczywał na niej jak na tacy duży kanister, wypełniony w połowie ropą; jego górna część była podziurawiona, w jednej z dziur tkwił długi kawałek szmaty, nasycony ropą.Żołnierze, którzy pomagali Pittowi budować piekielną machinę, sceptycznie i z obawą oceniali jej możliwości. Bali się, że katapulta nie zdoła przerzucić kanistra przez mur; że spadnie on na plac apelowy i zmieni go w jezioro ognia, w którym spłoną żywcem obrońcy fortu.
Pitt zdjął kanister z wyrzutni i jeszcze raz wypróbował urządzenie spustowe, zmajstrowane ze zwykłej klamki. Uwolnione sprężyny resorów rozprostowały się błyskawicznie, wydając przenikliwy, wibrujący dźwięk.Samoloty Kazima nie od razu przystąpiły do ataku. Przez parę minut krążyły pod bezchmurnym niebem zaledwie trzy kilometry od fortu, na wysokości nie większej niż pięćset metrów. Najwyraźniej piloci nie bali się rakiet przeciwlotniczych, jakby wiedzieli, że oddział ONZ nie ma takiej broni.Ale i siły malijskie nie były należycie wyposażone do zbliżającej się bitwy. Podobnie jak wielu innych dowódców wojskowych trzeciego świata, Kazim przekładał blichtr nad rzeczywisty pożytek. Słabe państwa sąsiednie nie stanowiły dla Mali żadnego zagrożenia. Nowoczesne myśliwce Mirage potrzebne więc były wyłącznie na pokaz, dla zastraszenia wewnętrznych przeciwników politycznych. Do walki z regularnymi oddziałami lądowymi nadawały się jednak słabo – były na to zbyt szybkie i niewłaściwie uzbrojone. Kazim nie miał potrzebnych do takiej walki helikopterów szturmowych. Jego śmigłowce przeznaczone były do przerzucania oddziałów desantowych. Nie miały uzbrojenia rakietowego. Jedynie myśliwce były wyposażone w rakiety, które mogły niszczyć grube pancerze i fortyfikacje, ale nie była to broń zbyt celna; piloci nie dysponowali systemem laserowego naprowadzania, musieli celować sami, zmniejszając prędkość samolotów do granic bezpieczeństwa.
Ukryty za parapetem muru Levant obserwował krążące myśliwce przez lornetkę.
– Kapitanie, alarm dla obsługi Vulcana – powiedział cicho do mikrofonu wmontowanego w hełm. Niemal natychmiast w słuchawkach zabrzmiał głos Pembroke-Smythe'a:
– Obsługa Małgośki gotowa do otwarcia ognia.
– Małgośki? – zdziwił się Levant.
– Chłopcy chyba bardzo lubią tę pukawkę. Dali jej imię dziewczyny, która obdarzała ich swoimi wdziękami w czasie ostatniej misji.
– Niech pan pilnuje, żeby ta Małgośka nie była zbyt frywolna.
– Mamy mało amunicji.
– Oczywiście, sir.
– Pierwszy atakujący samolot przepuścić; otworzyć ogień dopiero kiedy będzie nas mijał. Jak się pospieszycie, zdążycie jeszcze odwrócić lufy i przyładować drugiemu, zanim wystrzeli rakiety.
– Postaramy się, sir.
Ledwie Pembroke-Smythe zdążył to powiedzieć, prowadzący eskadrę Mirage oderwał się od reszty, zszedł na wysokość siedemdziesięciu pięciu metrów i pomknął prosto ku fortowi, nie próbując nawet kluczyć dla uniknięcia ewentualnego ostrzału z ziemi. Pilot nie był mistrzem w swoim fachu. Leciał bardzo wolno, ale i tak wystrzelił swoje rakiety zbyt późno. Jedna przemknęła nad fortem i wybuchła daleko na pustyni, nie czyniąc mu żadnej szkody. Druga trafiła w parapet północnej ściany, wyrywając w niej dwumetrową dziurę i zasypując plac apelowy odłamkami.Strzelec Vulcana prowadził samolot w okienku celownika, nie otwierając ognia. Dopiero gdy Mirage znalazł się nad fortem, okrągła tarcza, na której osadzone było sześć luf, zaczęła się obracać. Mechanizm dla oszczędności amunicji ustawiony był na obroty dwa razy niższe od maksymalnych, ale i tak ku myśliwcowi pobiegła seria o częstotliwości tysiąca pocisków na minutę. Seria była celna. Dwudziestomilimetrowe pociski dosłownie odcięły jedno skrzydło samolotu.Maszyna przewróciła się na plecy i runęła na ziemię.Ludzie obsługujący karabin już tego nie widzieli. Błyskawicznie obrócili "Małgośkę" o sto osiemdziesiąt stopni i posłali długą serię prosto w dziób następnego atakującego myśliwca. Eksplodował w powietrzu, a płonące szczątki potoczyły się po pustyni aż pod mur fortu.
Trzeci pilot, oszołomiony i przerażony losem poprzedników, wystrzelił swoje rakiety grubo za wcześnie. Uderzyły w pustynię dobre dwieście metrów przed murem fortu, wyrywając w piasku dwa głębokie kratery. Kładąc maszynę na skrzydło uciekł z linii strzału Vulcana i powrócił do eskadry, która znów przez parę minut krążyła bezczynnie.
Najwyraźniej piloci, pozbawieni dowódcy, musieli ustalić nowy plan działania.
– Dobra robota – pochwalił Levant obsługę karabinu.
– Mamy już tylko około sześciuset naboi – zameldował Pembroke-Smythe.
– Nie strzelajcie na razie – zdecydował Levant. – Schowajcie się. Poczuli respekt, będą odpalać rakiety z większego dystansu, pewnie nie trafią. Dopiero jak zaczną podchodzić bliżej, otworzymy ogień.
Kazim, obserwujący operację na ekranach radarów i monitorów telewizyjnych w swoim latającym sztabie, słuchał głosów walczących pilotów z coraz większym zdenerwowaniem. Wstrząśnięci dotkliwymi stratami, jakie ponieśli już w pierwszej potyczce, przekrzykiwali się chaotycznie w eterze jak wystraszone dzieci. Najwyraźniej nie wiedzieli, co robić dalej.Wpadł do kabiny łączności niczym rozjuszony dzik i ponad ramieniem operatora wrzasnął do mikrofonu:
– Tchórze! Nędzni tchórze! Mówi wasz Wódz Naczelny, generał Kazim. I wy chcecie uchodzić za kwiat mojej armii?! Macie atakować, natychmiast atakować! Każdego, kto nie wykaże należytej odwagi, każę natychmiast po wylądowaniu rozstrzelać, a całą rodzinę ześlę na katorgę.
Niedouczeni, ale bardzo dotychczas pewni siebie piloci, byli w istocie mistrzami raczej w podrywaniu dziewczyn, niż w walce z prawdziwym, wyćwiczonym przeciwnikiem. Francuscy instruktorzy włożyli wprawdzie wiele pracy, by chłopców, wychowanych w koczow-niczej tradycji, przekształcić w zdyscyplinowanych lotników, ale zakorzeniony w ich umysłach tradycyjny sposób myślenia bardzo opóźniał tę przemianę.
Zaszokowani słowami Kazima, bojąc się bardziej jego gniewu niż śmierci, jaka przed chwilą dosięgła szefa eskadry i jego skrzy-dłowego, wznowili ataki na trzymające się wciąż mocno mury starego fortu.
Levant, jakby uważał się za nieśmiertelnego, wciąż stał na szczycie muru. Obserwował rozwój bitwy ze spokojem kibica meczu bilar-dowego. Nowy atak zaczął się dla malijskich pilotów bez sukcesów. Dwa pierwsze myśliwce odpaliły rakiety z bardzo dużego dystansu, po czym gwałtownie skręciły, by uniknąć ognia z fortu. Wszystkie ich rakiety przeszły górą i wybuchły daleko za linią kolejową.Malijczycy atakowali już bez żadnego planu, całkiem chaotycznie, z różnych stron – choć na zdrowy rozum powinni byli skoncentrować się na jednej ścianie fortu i dokonać w niej dużego wyłomu. Po paru minutach jednak, widząc, że nikt do nich nie strzela, znów zaczęli podchodzić bliżej, a ich ataki stały się celniejsze. W kamiennym murze pojawiły się pierwsze wyrwy.
Kiedy, zgodnie z przewidywaniami Levanta, rozzuchwaleni piloci Kazima zaczęli zbliżać się do fortu na odległość kilkuset metrów, pułkownik powiedział do mikrofonu:
– Kapitanie Smythe, niech ta "Małgośka" i jej przyjaciele wezmą się znowu do roboty.
– Są gotowi, sir.
– Jeśli dobrze to zaplanujecie, powinno warn wystarczyć amunicji jeszcze na dwóch takich palantów.
Zadanie okazało się łatwiejsze, niż przewidywał Levant. Dwa myśliwce nadlatywały od wschodu kilkadziesiąt metrów nad pustynią, niemal dotykając się końcami skrzydeł. Gdy były już blisko, obsługa Vulcana otworzyła ciągły ogień na prawą maszynę. Przez chwilę wydawało się, że pociski chybiają. Nie było eksplozji, nie było dymu. Nagle jednak Mirage przeszedł płynnie w ostre pikowanie i roztrzaskał się na piasku. Dopiero wtedy lufy "Małgośki" skierowały się na drugi samolot. Szybkostrzelny Vulcan jazgotał jak oszalały wilkołak, zanim ostatecznie zamilkł: skończyła się amunicja. Ale atakująca maszyna była już tylko latającą kupą złomu.
Pilot prawdopodobnie żył jeszcze, maszyna nie runęła bowiem na ziemię, ale zbliżała się do niej łagodnie, jakby w zamiarze awaryjnego lądowania bez podwozia. Wreszcie myśliwiec dotknął piasku pustyni i ślizgając się jak łódź wyścigowa, z wielką siłą uderzył we wschodnią część muru. Potworna eksplozja zwaliła tony gruzu na plac apelowy.Rzucony podmuchem na ścianę baraku, Pitt stracił na moment oddech. Gdy go odzyskał, podniósł się na kolana, usiłując dostrzec coś przez chmurę pyłu, która wypełniła całe wnętrze fortu. Najbardziej niepokoił go los balisty. Spojrzał w tamtą stronę; stała na swoim miejscu, najwyraźniej nie naruszona.
– Cholera jasna!… – zaklął ktoś w pobliżu słabym głosem.
Dopiero teraz Pitt zauważył leżącego na piasku człowieka. Był to Pembroke-Smythe, zmieciony podmuchem eksplozji ze szczytu muru.Podczołgał się do leżącego nieruchomo oficera: jego oczy były zamknięte, jedynie pulsująca na szyi tętnica świadczyła, że jeszcze żyje.
– Jest pan ranny? – spytał Pitt. Nic mądrzejszego nie przychodziło mu do głowy.
– Chyba się cały połamałem – wydusił kapitan przez zaciśnięte zęby.
Pitt obejrzał go uważnie.
– Nic nie widzę – powiedział – a i pańskie kości wyglądają na całe. Może pan poruszać nogami?
Pembroke-Smythe podciągnął kolana i obrócił stopę.
– Kręgosłup w każdym razie się trzyma – przyznał.
Nagle podniósł rękę i w niemym przerażeniu wskazał Pittowi wschodnią część placu apelowego. Pył już opadł: tam, gdzie jeszcze niedawno tkwili okopani w swoich gniazdach komandosi, piętrzyła się teraz góra pokruszonej gliny i kamieni.
– Odkopcie tych biedaków! – jęknął. – Odkopcie ich natychmiast, na litość boską!
Pitt spróbował ocenić sytuację. Olbrzymia kupa gruzów redukowała niemal do zera prawdopodobieństwo przeżycia kogokolwiek z tych, którzy znaleźli się pod zburzonym murem. Straszliwy ciężar zwalonych kamieni musiał zmiażdżyć wszystkich. A jeśli nawet któryś cudownie ocalał, to i tak umrze za parę minut z braku powietrza. Nie ma co nawet marzyć o odkopaniu ich w tak krótkim czasie bez ciężkich koparek – a tych oczywiście w forcie nie było.Zanim jednak cokolwiek zdecydował, następne rakiety uderzyły w fort, burząc barak kuchenny. Z drewnianych krokwi jego dachu buchnął w niebo słup ognia i dymu. Mury fortu wyglądały teraz jak porozbijane młotem olbrzyma, wszędzie ziały wielkie wyrwy. Tylko zachodnia ściana pozostała prawie nietknięta, a znajdująca się w niej brama w ogóle nie nosiła śladów bitwy.Na szczęście malijskie myśliwce zużyły już wszystkie rakiety, a ponieważ kończyło im się także paliwo, odleciały na południe, do swojej bazy. Pozostali przy życiu komandosi wypełzli ze swoich ziemnych schronów. Rzucili się z gołymi rękami na górę gruzu, usiłując odkopać kolegów. Ale był to daremny trud.Levant opuścił swoje stanowisko na murze, zszedł na dziedziniec i wydał nowe rozkazy. Rannych zniesiono do podziemnego arsenału, gdzie lekarze byli już gotowi udzielić im niezbędnej pomocy. Asystowały im w roli pielęgniarek kobiety z Tebezzy, wśród nich Eva.
Kiedy Levant kazał przerwać rozkopywanie gruzów i zająć się umacnianiem co większych wyłomów w murze, na twarzach stojących na dziedzińcu ludzi odmalowała się straszliwa rozpacz. Pułkownik wydawał ten rozkaz z ciężkim sercem, ale wiedział, że musi myśleć o tych, którzy jeszcze żyją. Dla poległych nic już nie można było zrobić.Niezniszczalny Pembroke-Smythe kuśtykając obszedł cały fort. Chciał zorientować się w stratach. Nie zważając na ból, promieniujący na całe ciało ze stłuczonego kręgosłupa, nie bacząc na ponure żniwo śmierci – nadal zachowywał pogodę ducha. Dla każdego napotkanego żołnierza miał jakieś słowa otuchy.Ale bilans strat nie nastrajał optymistycznie. Sześciu ludzi zginęło pod gruzami muru, trzej doznali ciężkich obrażeń pod deszczem kamieni. Siedmiu lżej rannych, po opatrzeniu w prowizorycznym szpitalu w piwnicy, wróciło na swoje posterunki. Mogło być gorzej, pomyślał Levant, kiedy Pembroke-Smythe przekazał mu te liczby. Wiedział jednak, że atak z powietrza to dopiero początek.
I rzeczywiście. Po krótkim okresie ciszy u podnóża południowej ściany fortu eksplodowała znowu rakieta. Levant pobiegł na swoje stanowisko obserwacyjne i podniósł lornetkę do oczu. Od południa zbliżały się wolno cztery czołgi, odpalając w krótkich odstępach czasu kolejne rakiety. Od fortu dzieliło je jeszcze dwa tysiące metrów.
– Francuskie czołgi AMX-30 z rakietami SS-11 – zawołał rzeczowo do stojących na placu apelowym. – Chcą nas trochę zmiękczyć, zanim rzucą piechotę.
Pitt rozejrzał się po dziurawych murach.
– Co tu jeszcze jest do zmiękczania? – mruknął do siebie.
Levant zszedł na dół i zwrócił się do Pembroke-Smythe'a, przygarbionego jak dziewięćdziesięcioletni starzec.
– Zabrać wszystkich do piwnicy. Przeczekamy tę strzelaninę. Na górze zostanie tylko obserwator.
– A jeśli czołgi podejdą bliżej? – spytał Pitt.
– Wtedy – wyręczył dowódcę Pembroke-Smythe – pozostanie nam już tylko pańska katapulta. Nic innego na te cholerne czołgi niestety nie mamy.
Pitt uśmiechnął się złośliwie.
– Wygląda na to, kapitanie, że i pan zaczyna we mnie wierzyć.
– Na bezrybiu i rak ryba – zakpił pogodnie Pembroke-Smythe.
– Ale w jego głosie nie było optymizmu.
Słońce nad pustynią wstawało w absolutnej ciszy. Zakłócał ją jedynie monotonny warkot silnika rajdówki, mknącej przez piaski jak wielki czarny pająk.Giordino spoglądał wciąż na ekran komputera pokładowego, obliczającego dystans, jaki pokonali. W rzeczywistości kluczyli wciąż między diunami, objeżdżali głębokie wąwozy i rozpadliny; dwukrotnie musieli zboczyć aż o dwadzieścia kilometrów, zanim wrócili na właściwy, zachodni kurs.Liczba na ekraniku komputera zbliżyła się do 400. Te czterysta kilometrów, dzielących w linii prostej Fort Foureau od granicy Mauretanii, zajęło im całe dwanaście godzin. Oczywiście droga wzdłuż torów, jak proponował Pembroke-Smythe, byłaby znacznie krótsza i szybsza. Ale znacznie większe byłoby też prawdopodobieństwo natknięcia się na patrole Kazima. Gdyby nawet uciekli przed patrolem naziemnym, unicestwiłby ich pierwszy wysłany w pogoń helikopter lub samolot.Już od dłuższego czasu jechali po stosunkowo twardej i równej powierzchni, gęsto usianej drobnymi kamieniami. Pozwalało to utrzy-mać stałą szybkość 90 kilometrów na godzinę, choć kamienie podłoża, dochodzące nawet do rozmiarów piłki futbolowej, podrzucały w po-wietrze lekki pojazd i siedzących w nim ludzi. Steinholm i Giordino znosili to jednak ze spokojem i determinacją. Doskonale wiedzieli, że muszą jechać szybko, jak najszybciej, gdyż jest to jedyna szansa ściągnięcia do Fort Foureau amerykańskiej odsieczy, zanim wojska Kazima uśmiercą wszystkich ludzi w forcie. Giordino miał wciąż w pamięci swoją obietnicę powrotu "na śniadanie", choć teraz wiedział już, że jej spełnienie jest mało prawdopodobne.
– Daleko jeszcze do granicy? – spytał Steinholm wpatrzony w kamienistą drogę przed pojazdem. Spytał po angielsku, akcentem, jakiego nie powstydziłby się Arnold Schwarzenegger.
– Trudno dokładnie powiedzieć – odparł Giordino. – Nie ma, niestety, zwyczaju stawiania słupów granicznych na pustyni. Moim zdaniem już ją przekroczyliśmy.
– Jeśli nawet nie, to przynajmniej teraz, odkąd jest jasno, łatwiej nam jechać.
– Ale i Malijczykom łatwiej nas znaleźć.
– Jestem za tym, żeby skręcić na północ, w stronę kolei – powiedział Steinholm. – Mamy już bardzo mało benzyny. Jeszcze trzydzieści kilometrów i będziemy musieli iść pieszo.
– Dobrze, skręcamy – zgodził się Giordino, spojrzawszy jeszcze raz na dane wyświetlane na ekranie komputera. – Ale nie na północ, tylko na północny zachód. To da nam jeszcze parę kilometrów do przodu, zanim dojedziemy do linii kolejowej. Kto wie, może właśnie tych paru kilometrów brakuje nam do granicy.
– Niedługo się przekonamy – powiedział z przekornym uśmiechem Steinholm.
Obrócił kierownicę nieznacznie w prawo i mocniej przydepnął pedał gazu.
Myśliwce wróciły o jedenastej z nowymi rakietami i bombami, by powtórzyć swoją niszczycielską robotę. Po ich odlocie ostrzał podjęły czołgi, które ustawiły się już znacznie bliżej. Pod osłoną lotniczą i artyleryjską posunęła się też w stronę fortu piechota Kazima; zalegli trzysta metrów od murów i stamtąd zasypywali fort gradem kul i granatów z lekkich moździerzy. Takiej koncentracji ognia nie doświadczał żaden oddział Legii Cudzoziemskiej przez sto lat walk z Tuaregami. To, co zostało z murów po pierwszym ataku, było teraz systematycznie mielone wybuchami pocisków. W końcu fort przestał być fortem. Po paru godzinach ostrzału wyglądał jak odkopane przez archeologów szczątki antycznych ruin.Samolot sztabowy generała Kazima wylądował na pobliskim wyschniętym jeziorze, na północ od linii kolejowej. Naczelnego wodza, któremu towarzyszyli szef sztabu, pułkownik Sghir Cheik, i osobisty doradca, Ismail Yerli, powitał kapitan Mohammed Batutta. Dużym terenowym samochodem zawiózł ich na pole bitwy. Tutaj, w drugim takim samochodzie, urządził sobie sztab polowy dowodzący operacją pułkownik Nouhoum Mansa.
– Przydusiłeś ich, co? – spytał Kazim.
– Tak jest, generale – zameldował Mansa. – Mój plan przewiduje stopniowe zacieśnianie linii oblężenia, aż do końcowego szturmu.
– Próbowałeś skłonić oddział ONZ do kapitulacji?
– Już cztery razy. Ich dowódca, pułkownik Levant, za każdym razem odmawia.
Kazim uśmiechnął się cynicznie.
– Jeśli tak bardzo chcą umrzeć, to możemy im w tym pomóc.
– Zbyt wielu ich tam nie zostało – ocenił Yerli, obserwując fort przez osadzoną na trójnogu lunetę. – Mur jest kompletnie zrujnowany.
– Ktokolwiek tam siedział po drugiej stronie, musiał zginąć pod gruzami.
– Moi ludzie palą się do walki – rzekł Mansa. – Chcą się jak najlepiej zaprezentować przed ukochanym wodzem.
Kazimowi sprawiło to wyraźną przyjemność.
– No to będą mieli dobrą okazję. Za godzinę ruszą do szturmu.
Wydawało się, że bombardowanie nigdy się nie skończy. Stłoczeni w podziemnym arsenale żołnierze i cywile, razem sześćdziesiąt pięć osób, z coraz większym niepokojem patrzyli na sufit, z którego pod wpływem wstrząsów zaczęły się wykruszać kamienie i glina.Przy schodach prowadzących na górę Eva bandażowała właśnie ramię dziewczyny z oddziału Levanta, pokaleczone odłamkami szrap-nela, gdy kolejny pocisk z moździerza trafił niemal dokładnie w otwór wejściowy. Na Evę runęły wielkie kawały poszarpanych wybuchem schodów, a pęd powietrza rzucił ja na twardą posadzkę. Straciła przytomność. Gdy ją odzyskała, leżała już na podłodze pośród innych rannych. Pierwszą osobą, jaka pojawiła się w jej polu widzenia, był Dirk. Jego zmęczoną, spoconą twarz pokrywała gęsta szczecina, na której osiadł gęsto biały pył pustyni, postarzając go przedwcześnie. Usiadł obok i lekko ścisnął jej dłoń.
– Witaj znowu na tym świecie – powiedział. – Czy wiesz, że byłaś żywą tarczą dla nas wszystkich, kiedy granat zawalił wejście?
– Zawalił? Jesteśmy zasypani?
– Nie. Możemy wyjść, jeśli będzie trzeba. Na razie Pembroke-Smythe kazał zostawić tę kupę gruzu na schodach; daje nam dodatkową osłonę.
– To dlatego jest tak ciemno? – spytała.
– Tak. Komandosi przekopali na razie tylko wąski otwór, żebyśmy się tu nie podusili.
– Cała jestem zdrętwiała. Dziwne, ale nic mnie nie boli.
– To dlatego, że przed chwilą naszpikowałem panią środkami znieczulającymi – wyjaśnił lekarz, młody, rudobrody Szkot. Uśmiechnął się przepraszająco. – Musiałem to zrobić. Nie może się pani obudzić, kiedy będę składać kości do kupy.
– Aż tak źle ze mną?…
– Jeśli nie liczyć złamanej prawej ręki i barku, kilku pękniętych żeber – bez rentgena trudno powiedzieć, ilu – wywichniętego lewego stawu biodrowego i kolana, masy siniaków oraz możliwych obrażeń wewnętrznych, jest pani całkiem zdrowa.
– Dziękuję za szczerość – rzekła.
Lekarz poklepał ją po zdrowym ramieniu.
– Przepraszam, że mówię to wszystko, ale sądzę, że powinna pani znać całą prawdę.
– Rozumiem – odparła, siląc się na uśmiech.
– Za dwa miesiące będzie pani mogła przepłynąć Kanał La Manche.
– Prawdę mówiąc, wolę pływanie w ciepłym basenie.
Pembroke-Smythe, który niezmordowanie krążył miedzy ludźmi, podtrzymując ich na duchu, zatrzymał się na chwilę nad Evą.
– No, no, doktorze Rojas, prawdziwa z pani żelazna dama.
– Przesada. W każdym razie podobno to przeżyję.
– Jasne – potwierdził Pitt. – Może tylko, nie będzie chwilowo uprawiać żadnego szalonego seksu.
– Chwilowo? – Pembroke-Smythe zrobił łobuzerską minę. – Wyobrażam sobie, co będzie, jak dojdzie do siebie!
Ale Eva nie słyszała już rubasznych uwag kapitana. Miękko zapadła w mrok narkozy.
Pitt i Pembroke-Smythe wymienili spojrzenia; w ich oczach nie było już śladu dobrego humoru.
– W razie czego – powiedział kapitan, wskazując kaburę przy pasku Pitta – nie odmówi pan jej tej przysługi?
Pitt skinął głowa z powagą.
– Zaopiekuję się nią.
Podszedł do nich Levant, posępny i wyraźnie zmęczony. Pułkownik zdawał sobie sprawę, że ludzie nie wytrzymają już długo tej katorgi. Widok udręczonych kobiet i dzieci 2burzył spokój ducha twardego oficera-profesjonalisty. Nie mógł się pogodzić z bezsensowną jatką, której ofiarą padli niewinni cywile, i żołnierze, darzeni przez niego niemal ojcowskim uczuciem. Najbardziej obawiał się momentu, w któ-rym ustanie ostrzał artyleryjski i masa rozwścieczonych Malijczyków rzuci się na nich, by dokonać końcowej masakry.
Na podstawie systematycznych meldunków obserwatora oceniał siły przeciwnika na tysiąc do półtora tysiąca żołnierzy. Do tego dochodziły cztery czołgi. On sam miał już tylko dwudziestu dziewięciu ludzi; razem z Pittem. Nie potrafił przewidzieć, jak długo będą mogli bronić się w tych warunkach; może godzinę, może dwie, ale na pewno nie długo.
– Kapral Wagliński meldował przed chwilą, że Malijczycy zaczynają się przegrupowywać – powiedział do Pembroke-Smythe'a.Najwyraźniej szykują się do szturmu. Niech pan każe oczyścić wyjście; jak tylko tamci przestaną bombardować, wyprowadzi pan ludzi na zewnątrz.
– Tak jest, pułkowniku.
Levant odwrócił się do Pitta.
– No, myślę, że pora wypróbować pańską konstrukcję.
Pitt wstał.
– To byłby prawdziwy cud, gdyby coś jeszcze z niej zostało.
– Kilka minut temu była jeszcze cała; widziałem przez otwór na górze.
– Podobno Kazim domagał się przez radio kapitulacji. Co mu pan odpowiedział?
– To samo, co generał Cambronne pod Waterloo: merde.
– Czyli "gówno" – wyjaśnił grzecznie Pembroke-Smythe.
Cisza, która zapanowała nagle, była tak głęboka i tak kompletna, jakby ktoś przykrył podziemny arsenał wielkim grubym kocem. Wszyscy zastygli. Spoglądali w górę, jakby próbowali przebić wzrokiem trzymetrowy strop.Po chwili szok minął. Od sześciu godzin unieruchomieni żołnierze grupy taktycznej energicznie ruszyli do wyjścia, rozkopali gruz, wybiegli pod palące słońce i zajęli stanowiska bojowe na ruinach. Rozglądali się w zdumieniu. Z fortu, jaki widzieli jeszcze parę godzin temu, nic już prawie nie zostało. Wyglądał, jakby właśnie zakończyła tu pracę ekipa rozbiórkowa z ciężkim sprzętem. Wszystkie budynki były zburzone, z wraków transporterów bił w niebo gęsty czarny dym.Nad ruinami bzykały kule niczym rój oszalałych szerszeni. Spoceni, brudni, głodni i bardzo już zmęczeni żołnierze UNICRATT nie odczuwali jednak lęku. Czekali spokojnie, gotowi do śmiertelnej walki, pewni, że nie sprzedadzą tanio swej skóry. Przeciwnik będzie musiał za nią zapłacić straszliwymi ofiarami.
– Nie otwierać ognia, czekać na mój sygnał – zabrzmiał we wszystkich hełmofonach rozkaz Levanta.
Plan taktyczny Kazima był dziecinnie prosty: czołgi przebiją się od zachodu przez drewnianą bramę, a wtedy piechota zaatakuje jedno-cześnie ze wszystkich stron. Naczelny wódz postanowił rzucić do walki od razu wszystkich tysiąc czterystu siedemdziesięciu żołnierzy, nie zostawiając żadnych rezerw. Po co miałby je zostawiać?
– Zwycięstwo ma być absolutne – oznajmił swoim oficerom. – Nie brać jeńców!
– Nawet gdyby się poddawali? – odważył się spytać pułkownik Cheik. – Nie sądzi pan, że to trochę ryzykowne, generale?
– Masz jakieś wątpliwości, przyjacielu?
– Jeśli świat dowie się, że zabiliśmy jeńców, w dodatku żołnierzy ONZ, może to na nas ściągnąć poważne sankcje.
Kazim wypiął dumnie pierś.
– Nie pozwolę, aby obcy najeźdźcy pozostali bezkarni. Świat musi zrozumieć, że nie można traktować narodu malijskiego jak robactwo.
– Zgadzam się z generałem – odezwał się Yerli. – Wrogowie narodu, wrogowie waszego państwa, muszą być bezwzględnie zniszczeni.
Kazim był podniecony, jak jeszcze nigdy w życiu. Nic dziwnego: jeszcze nigdy nie dowodził w prawdziwej bitwie. Cała jego błyskawiczna kariera opierała się na intrygach i manipulacjach. Jedyne rozkazy bojowe, jakie dotychczas wydawał, dotyczyły jawnych i tajnych mordów działaczy opozycji. Skutecznie jednak wylansował obraz Kazima – Wielkiego Wodza, który przez lata wiernej służby dla narodu pokonał w polu całe armie wrogów. Teraz trzeba było ten obraz utrwalić.
– Oto historyczna chwila – rzekł patetycznie. – Zaczyna się wielkie, bezpośrednie starcie z nieprzyjacielem. Wydajcie oddziałom rozkaz: "Naprzód!".
Szturmujący żołnierze szli przez pustynię zgodnie z klasycznymi, podręcznikowymi regułami ofensywy piechoty. Pokonywali teren krótkimi skokami, po czym przypadali do ziemi i strzelali seriami do niewidocznego wroga, by dać osłonę ogniową biegnącym kolegom. Podręcznikowe były też okrzyki bojowe, choć dystans był jeszcze zbyt duży, by przeciwnik mógł je słyszeć. Nie przestrzegały jednak reguł sztuki wojennej czołgi, które, zamiast rozproszyć się, objechały fort zwartą kolumną, a potem skierowały się na bramę niemal jeden za drugim, wąskim wachlarzykiem.
Komandosi pomogli Pittowi przesunąć cudownie ocalałą balistę bliżej zachodniego muru, w sąsiedztwo bramy. Przynieśli też kanistry z ropą, ukryte na czas bombardowania w piwnicy. Teraz trzeba było jeszcze naciągnąć sprężyny. W średniowiecznych machinach oblęż-niczych robiono to ręcznie, z pomocą systemu kołowrotów i bloczków. W modelu Pitta wykonywał to napędzany małym silnikiem podnośnik hydrauliczny; jego żelazne łapy odciągały górne końce resorów i zamocowaną między nimi deskę wyrzutni za pomocą grubej nylonowej liny alpinistycznej.
– No, dziecinko – mruknął karcąco Pitt, gdy po pierwszym pociągnięciu linki startera silniczek benzynowy kaszlnął i zamarł. – To nie najlepsza pora na kaprysy.
Za drugim razem jednak silnik zaskoczył. Okrzyk ulgi wyrwał się z ust żołnierzy obserwujących wysiłki Pitta. To była ich jedyna szansa; jeśli czołgi wejdą na teren fortu, atakujący tłum Malijczyków nie będzie tu już miał nic do roboty; najwyżej dobijać rannych.Pitt włączył sprzęgło podnosnika'i lina wygięła górną część resorów do pozycji poziomej. Dwaj żołnierze pomogli mu umieścić ciężki kanister na desce-wyrzutni; trzeba to było robić ostrożnie, aby nieopatrznym ruchem nie zwolnić przedwcześnie spustu. Wyciągnął nóż i zaznaczył na drewnianej belce ramy miejsce, w którym znalazła się końcówka resoru. Chciał wiedzieć, jak daleko ma naciągać sprężyny przy następnych strzałach. Jeszcze raz spojrzał przez dużą dziurę w bramie na zbliżające się czołgi.
– Od którego pan zacznie? – spytał Levant.
– Spróbuję od ostatniego; potem będę posuwał się do przodu.
– Rozumiem: w ten sposób pierwsi nie zorientują się w niebezpieczeństwie. Miejmy nadzieję, że ten podstęp się uda.
Powietrze wibrowało nad rozpalonymi od słońca stalowymi pancerzami czołgów. Ich działa i karabiny maszynowe pluły wciąż pociskami w stronę resztek murów. Gdy pierwszy czołg zbliżył się na tyle, że Pitt widział już niemal oczy kierowcy w szczelinie obserwacyjnej, zapalił wilgotną od ropy szmatę, wetkniętą w otwór w blasze kanistra; natychmiast buchnęła ogniem. Nacisnął klamkę, swoje prymitywne, ale skuteczne urządzenie spustowe. Lina zsunęła się z zaczepu i zgięte w pół resory samochodowe powróciły w ułamku sekundy do naturalnej, prostej pozycji.Wielki kanister z płonącym szmacianym ogonem przeleciał jak kometa ponad murem, ponad atakującymi czołgami – i wylądował daleko za ostatnim z nich. Jezioro ognia, jakie rozlało się na pustyni, nie wyrządziło Malijczykom żadnej szkody.
Pitt patrzył na to z bezbrzeżnym zdumieniem.
– Boże, to wali znacznie dalej, niż mogłem sobie wyobrazić!
– Pięćdziesiąt metrów bliżej, dziesięć metrów w prawo – odezwał się Pembroke-Smythe spokojnym głosem oficera artylerii, wydającego rutynowe instrukcje obsłudze nowoczesnego działa.
Pitt zaznaczył nożem nową kreskę na ramie, nieco wyżej od poprzedniej, i ponownie uruchomił mechanizm podnośnika, by naciąg-nąć sprężyny. Ludzie Levanta obrócili machinę nieznacznie i pospiesz-nie umieścili na wyrzutni drugi kanister. Pitt bez chwili wahania powtórzył czynności ogniomistrza: zapalił szmaciany knot i zwolnił spust.Tym razem kanister uderzył w ziemię kilka metrów przed ostatnim czołgiem, potoczył się między gąsienice i eksplodował pod kadłubem pancernego potwora. Czołg niemal natychmiast stanął w płomieniach. Czteroosobowa załoga rzuciła się do ucieczki, walcząc o pierwszeństwo przy klapach. Tylko dwaj uszli z życiem.Pitt nie obserwował tego, zajęty bez reszty czynnościami artylerzysty. Szło mu coraz lepiej. Trzeci kanister uderzył prosto w wieżyczkę czołgu i rozbił się na niej, w ułamku sekundy zmieniając pancerny pojazd w wielką płonącą pochodnię.
– To działa, naprawdę działa – mruczał do siebie Pitt, przygotowując balistę do następnego strzału.
Znacznie więcej entuzjazmu okazywał Pembroke-Smythe, zwykle pełen chłodnej rezerwy. Jego zachwyt nad osiągnięciami machiny był teraz równie wielki, jak uprzedni sceptycyzm i sarkazm.
– Wspaniałe widowisko, Pitt! – wołał. – Jeszcze trochę, a wyrwie pan tym draniom wszystkie kły!
Pitt i pomagający mu żołnierze nie potrzebowali słów zachęty. I bez tego wiedzieli, jak wiele zależy od ich wysiłku. Tymczasem Levant wspiął się na ostatni już ocalały fragment muru, by ocenić przebieg bitwy. Niespodziewana utrata dwóch czołgów ostudziła zapały atakujących: zalegli w piasku, choć z ruin fortu nikt do nich nie strzelał. Levant wiedział jednak, że jeśli dobra passa Pitta skończy się, jeśli do fortu wedrze się chociaż jeden czołg – masakra obrońców jest nieunikniona. A wtedy piechota malijska będzie mogła spokojnie i bezpiecznie wznowić szturm, z tragicznym skutkiem dla pozostawionych w arsenale bezbronnych cywilów.
Pitt po raz czwarty zwolnił mechanizm spustowy. Mierzył dobrze, ale chwilę wcześniej dowódca czołgu zorientował się, że obrońcy dysponują jakąś skuteczną bronią przeciwpancerną, i rozkazał kierowcy jechać zygzakiem. Ostrożność opłaciła się: czwarty kanister wylądował na piasku kilka metrów od lewej gąsienicy czołgu. Choć ogień rozlał się szeroko, maszyna uciekła z jego zasięgu i parła bez żadnej szkody naprzód.
Widząc to Malijczycy znów poderwali się do szturmu, wznosząc bezładne okrzyki bojowe. Atakowali gęstą, szeroką ławą, jak armia migrujących mrówek. Żołnierze grupy taktycznej, przyczajeni w rui-nach, mieli wielką ochotę otworzyć ogień. Przy takim zagęszczeniu przeciwników nie można było spudłować. Ale Levant wciąż nie wydawał decydującego rozkazu.Wiele godzin temu, jeszcze przed odjazdem Steinholma i Giordina, pułkownik wyszedł z fortu na pustynię i zatknął w piasku drążki, wyznaczające linię otwarcia ognia. Nie chciał ryzykować fałszywej oceny dystansu w bitewnej gorączce. Przedwczesna kanonada oznaczałaby marnowanie amunicji, której nie mieli zbyt wiele. Ale zwlekanie z otwarciem ognia aż do momentu, gdy będzie już widać białka oczu napastników, groziło zagładą; przy tej przewadze liczebnej atakujący po prostu zdusiliby obrońców swoją masą. Za optymalny dystans uznał siedemdziesiąt pięć metrów i w takiej też odległości od muru ustawił swoje znaki.
Pierwsza fala szturmujących zbliżała się już do zatkniętych w piasku pustyni drążków. Levant zwlekał jednak z rozkazem otwarcia ognia, mając nadzieję, że Pitt zdąży przedtem sprzątnąć dwa pozostałe czołgi. Nadzieje jego wzrosły po następnym strzale. Pitt uwzględnił tym razem kluczący kurs czołgu, trafnie przewidział, gdzie znajdzie się on w momencie strzału, i wpakował swój ognisty pocisk niemal dokładnie w szczelinę obserwacyjną.Płomienie przesłoniły na moment cały przód czołgu. A potem nastąpiła rzecz niewiarygodna. Spoza ognistej kurtyny wyskoczyła w górę cała wieżyczka; wielka żelazna bryła przeleciała w powietrzu kilkadziesiąt metrów, zanim wbiła się w piasek. Po pustyni przetoczył się potworny huk eksplozji.
Niezwykłe zdarzenie zdeprymowało i ponownie zatrzymało napastników. Pitt zyskał dzięki temu trochę czasu na staranne przygotowanie się do strzału. Tym razem nie wolno mu było chybić – pomagający mu komandosi ułożyli na wyrzutni ostatni pocisk. Nie było więcej kanistrów, a choćby się i znalazły, nie było ich czym napełnić. Obrońcy fortu zastygli w napięciu, gdy Pitt po raz ostatni namierzał cel dla średniowiecznej machiny. On też miał świadomość, że jeśli nie trafi, wielu niewinnych ludzi zginie straszną śmiercią.Czołg tymczasem posuwał się prosto ku bramie. Jego dowódca nawet nie próbował kluczyć. Był tak blisko, że Pitt musiał w ostatniej chwili podłożyć coś pod tylną część ramy balisty, aby skrócić zasięg strzału. Nacisnął klamkę spustu, powierzając się boskiej opiece. Udało się.Pocisk, który ułamek sekundy później wystrzelił kanonier czołgu, trafił w lecący kanister, rozpylając kilka metrów przed lufą czołgu chmurę łatwopalnego pyłu, która natychmiast zmieniła się w wielką kulę ognia. Przerażony kierowca błyskawicznie włączył wsteczny bieg, próbując uciec ze strefy pożaru. Udało mu się, ale już po chwili najechał z dużą szybkością na płonące wciąż podwozie czołgu, zniszczonego przed chwilą wielką eksplozją. Ogień ogarnął splątaną, nieruchomą masę żelastwa, w której jeszcze przez parę minut błyskały eksplozje pocisków i zbiorników paliwa.
Ponad łoskotem broni maszynowej Malijczyków i gwizdem kul wzniósł się gromki okrzyk radości wszystkich komandosów. Teraz, gdy prymitywna katapulta Pitta odsunęła od nich najgorszą groźbę, wpadli w euforię i odnaleźli w sobie nową, silniejszą niż przedtem wolę walki. Już nie "do ostatniej kropli krwi", lecz do zwycięstwa.
– Teraz oni doświadczą rozkoszy cierpienia – rzekł cicho Levant. Potem, tonem formalnego rozkazu, zawołał do mikrofonu; – Mierzyć starannie! Krótkimi seriami – ognia!
Tylko przez moment Giordino widział długi, nie kończący się sznur wagonów: cztery pociągi, stojące jeden za drugim martwo na torach. Po chwili nagły atak wiatru podniósł burzę piaskową, a widoczność w ciągu paru sekund spadła z dwudziestu kilometrów do piętnastu metrów.
– Ciekaw jestem, czy to już Mauretania – rzekł Steinholm, prowadząc rajdówkę najoszczędniej, jak umiał: bardzo wolno, na trzecim biegu. Benzyna mogła się skończyć w każdej chwili.
– Też chciałbym to wiedzieć – odparł Giordino. – Massarde mógł równie dobrze zatrzymać te pociągi po wschodniej stronie granicy. To jego własna linia.
– A co mówi komputer pokładowy?
– Z rachunków wynika, że już dziesięć kilometrów temu przekroczyliśmy granicę.
– No to zaryzykujmy i podjedźmy bliżej toru.
Nie czekając na odpowiedź, Steinholm skręcił lekko w prawo i poprowadził samochód między dwiema wysokimi skałami na niewielkie wzgórze. Tam nagle zatrzymał pojazd. Giordino natychmiast zrozumiał przyczynę. On też słyszał coraz silniejszy, coraz bardziej jednoznaczny, dudniący dźwięk. Po chwili dźwięk zawisł niemal dokładnie nad nimi, ale w gęstym tumanie piasku nadal nie było widać jego źródła.Steinholm szybko wrzucił pierwszy bieg i przycisnął do deski pedał gazu. Obroty nie wzrosły jednak, a po chwili silnik stanął. Skończyło się paliwo.Z rezygnacją wsłuchiwali się w ogłuszający łoskot śmigieł.
– Ciekawe, jak nas wypatrzyli w tej burzy – mruknął Giordino.
– Pewnie mają radar – odparł Steinholm i walnął wściekle pięścią w koło kierownicy.
Brunatna chmura pyłu przerzedziła się nieco i wtedy zobaczyli helikopter. Wisiał w powietrzu tuż nad ziemią, zaledwie kilkanaście metrów przed nimi, jak ogromny krwiożerczy insekt przybyły z innej planety. Trzydziestomilimetrowe działko szybkostrzelne, osiem rakiet przeciwpancernych naprowadzanych laserem i dwie baterie małych, 2,5-calowych rakietek – wszystko to było wymierzone wprost w nie-ruchomą rajdówkę. Giordino i Steinholm nie próbowali nawet uciekać. Siedzieli sztywno na swoich miejscach, czekając na straszliwy błysk bólu, po którym nastąpi wieczna ciemność.Ale nic takiego się nie zdarzyło. Zamiast tego z otwartych drzwi śmigłowca zeskoczył na ziemię jakiś człowiek. Kiedy podszedł bliżej, zobaczyli, że ma na sobie typowy polowy mundur wojsk desantowych, obwieszony supernowoczesnym sprzętem. Kask na głowie okryty był maskującą tkaniną; kominiarka i gogle skutecznie zakrywały całą twarz. Opuszczony ku ziemi pistolet maszynowy wydawał się przyrośnięty do dłoni.
Stanął przed samochodem i przez dłuższą chwilę przyglądał się jego pasażerom w milczeniu. W końcu przemówił najczystszą teksaską angielszczyzną:
– A skąd, do ciężkiej cholery, wzięliście się tutaj?
Gdy zabrakło amunicji i celów dla balisty, Pitt chwycił dwa karabiny maszynowe, pozostawione przez ciężko rannych koman-dosów, i usadowił się z nimi w jednoosobowym bunkrze, utworzonym przypadkowo z fragmentów zwalonego muru. Patrzył na atakujących Malijczyków z niekłamanym podziwem. Rośli, pozornie ociężali mężczyźni posuwali się ku fortowi szybkimi skokami, zręcznie lawirując pośród kul. Nie na wiele się to jednak zdawało. Na płaskim terenie, pozbawionym jakichkolwiek naturalnych kryjówek, stanowili łatwy cel dla doświadczonych strzelców grupy taktycznej. Padali pod kulami jak łan trawy pod kosą, często nie zdając sobie nawet sprawy, skąd przyszła śmierć. Po dwudziestu minutach szturmu ponad dwustu siedemdziesięciu zabitych i rannych leżało wokół fortu.Druga fala atakujących przebiegła po trupach pierwszej, ale także załamała się, gdy zdziesiątkował ją ogień z fortu. Żołnierze i oficerowie Kazima byli kompletnie zdezorientowani. Nikt z nich nawet nie podejrzewał, że obrońcy mogą stawić taki opór. Prymitywnie za-planowany szturm przerodził się w chaos sprzecznych działań. Żołnierze z dalszych linii strzelali na oślep, często zabijając i raniąc wysuniętych do przodu kolegów.
W końcu większość uczestników ataku rzuciła się do panicznej ucieczki. Tylko nieliczni, najdzielniejsi, posuwali się wciąż naprzód, strzelając do wszystkiego, co wydawało im się zaczajonym w ruinach wrogiem. Trzydziestoosobowa grupa Malijczyków próbowała dotrzeć do spalonych czołgów, by ukryć się za nimi, ale Pembroke-Smythe przewidział ten manewr i skierował na nich huraganowy ogień swoich żołnierzy. Nikt z nich nie dotarł do celu.W niespełna godzinę po rozpoczęciu szturmu terkot wystrzałów zdecydowanie osłabł, a przestrzeń nad pustynią wypełniły jęki i krzyki rannych. Żołnierze ONZ ze zdumieniem i bólem patrzyli na dokonujący się przed ich oczami posępny dramat: na polu bitwy nie pojawił się ani jeden sanitariusz, nikt też nie próbował zabrać cierpiących, umierają-cych z upływu krwi ludzi. Żołnierze ONZ nie mogli oczywiście wiedzieć, że taki był rozkaz generała Kazima: zostawić "tchórzliwych łajdaków" na pewną śmierć pod bezlitosnym słońcem pustyni.
Pembroke-Smythe zrobił bilans strat we własnych szeregach.
W wyniku szturmu jeden żołnierz zginął, trzech było rannych, w tym dwóch ciężko. Kapitan zameldował o tym z posępną miną, dodał jednak optymistyczny komentarz:
– Proporcje sił poprawiły się na naszą korzyść, sir.
– Niekoniecznie – wtrącił się Pitt, podając Smythowi manierkę z wodą. – Kazim może przed następnym szturmem ściągnąć posiłki.
– Pan Pitt niestety ma rację – stwierdził Levant. – Widziałem przed chwilą kilka dużych śmigłowców. Przywiozły co najmniej dwie kompanie żołnierzy.
– Jak pan sądzi, pułkowniku, – spytał Pitt – kiedy wznowią atak?
– Przypuszczam, że w najgorętszej porze dnia. Kazim wie, że jesteśmy mniej odporni na upał niż tubylcy; potrzyma nas na tej patelni parę godzin, aż zmiękniemy, i dopiero wtedy zaatakuje.
– Chce pan powiedzieć – zawołał z wściekłością Giordino – że nie polecicie tam i nie zabierzecie tych ludzi?
Pułkownik Gus Hargrove nie był przyzwyczajony, by ktoś na niego krzyczał, zwłaszcza jeśli ten ktoś był śmiesznym kurduplem i, co gorsza, cywilem. Dowódca "Army Range!", tajnej formacji sił powietrzno-desantowych USA był twardym żołnierzem, mającym za sobą służbę w kawalerii powietrznej w Wietnamie, Granadzie, Panamie i Iraku. Był szorstki i brutalny, ale zarówno podwładni jak przełożeni szanowali go, cenili, a nawet na swój sposób lubili.Nie wyjmując z ust cygara – robił to zwykle tylko po to, by splunąć – popatrzył na
Giordina twardym, zimnym spojrzeniem bladoniebieskich oczu.
– Zdaje się, że nie rozumiesz, Giordano…
– Giordino!
– Wszystko jedno, sir – burknął ironicznie Hargrove. – Był przeciek informacyjny, przypuszczalnie w ONZ: Malijczycy wiedzą o nas. Połowa ich sił powietrznych patroluje w tej chwili zachodnią granicę. Musisz wiedzieć, że śmigłowiec Apache jest tylko ruchomą wyrzutnią rakiet przeciwpancernych, ale do walki z Mirage'ami zupełnie się nie nadaje. W każdym razie nie przy świetle dziennym.
– Bez własnej osłony myśliwców możemy tam polecieć dopiero w nocy.
– Ale ci wszyscy ludzie – w tym kobiety i dzieci – zginą, jeśli najdalej za trzy godziny nie dotrzemy do Fort Foureau.
– Ciekawe, jak mamy to zrobić. Bo lecieć tam natychmiast – w biały dzień, kiedy przeciwnik jest ostrzeżony, i bez osłony myśliwców – to bardzo kiepski pomysł, Giordino! Nie ulecimy nawet pięćdziesięciu kilometrów! Strącą nas jak baloniki na strzelnicy. Możesz mi łaskawie odpowiedzieć, co zyskają na tym ci nieszczęśni ludzie w forcie?
Przyparty do muru, Giordino spuścił z tonu.
– Ma pan rację, pułkowniku, przepraszam. Nie zdawałem sobie sprawy z całości sytuacji.
Hargrove wyraźnie zmiękł.
– No, widzę, że się rozumiemy. Teraz możemy porozmawiać rzeczowo, choć obawiam się, że i tak niewiele wymyślimy.
Giordino poczuł, jak serce podjeżdża mu do gardła. Odwrócił się i popatrzył na pustynię. Piaszczysty pył już opadł, odsłaniając pociągi stojące w oddali na torach.
– Ilu ma pan ludzi? – zwrócił się do pułkownika.
– Jeśli nie liczyć pilotów śmigłowców, osiemdziesięciu.
Giordino otworzył szeroko oczy z niedowierzaniem.
– Osiemdziesięciu ludzi przeciw połowie malijskiej armii?
– Tak – Hargrove uśmiechnął się chytrze, wyjął z ust cygaro i splunął. – Ale mamy dość amunicji, żeby przewrócić do góry nogami pół Afryki.
– A może… – myślał głośno Giordino – moglibyśmy dotrzeć do Fort Foureau tak, by nas nie zauważyli?
– Masz jakiś dobry pomysł? – Hargrove zaciekawił się. – Chętnie posłucham.
– Na pewno zwrócił pan uwagę na te pociągi. Czy odjechał choćby jeden w stronę Fort Foureau?
– Nie. Odkąd tu jesteśmy, wszystkie stoją. Podsłuchaliśmy rozmowy radiowe maszynistów. Mają polecenie stać tu i czekać na dalsze instrukcje od dyrektora linii.
– A ten malijski posterunek graniczny? Ilu ich tam jest?
– Dziesięciu, może dwunastu.
– Potrafiłby pan ich zdjąć, ale dyskretnie, żeby nie narobili hałasu?
Wzrok Hargrove'a powędrował przez stojące pociągi. Zatrzymałsię dłużej na pięciu pustych, fabrycznie nowych platformach przy-krytych plandekami, potem przesunął się szybko na widoczny w oddali budynek malijskiej straży granicznej. Dopiero dokonawszy tego przeglądu, pułkownik odpowiedział:
– A jak myślisz, czy John Wayne umiał jeździć konno?
– No to mamy szansę być w forcie za dwie i pół godziny – stwierdził Giordino. – Góra trzy.
Hargrove wyjął cygaro z ust i przyglądał mu się badawczo.
– Chyba rozumiem. Ten bydlak Kazim na pewno nie spodziewa się, że przyjedziemy pociągiem.
Giordino odetchnął z ulgą. Ale Hargrove miał jeszcze pewne wątpliwości.
– A co będzie, jeśli któryś z pilotów Kazima zobaczy pociąg i rozwali go?
– Nie zrobi tego bez porozumienia z Kazimem. A Kazim nigdy w życiu nie ośmieli się zniszczyć pociągu należącego do Massarde'a, zanim nie upewni się całkowicie, że pociąg został uprowadzony. My tymczasem będziemy już w forcie.
Hargrove zrobił kilka kroków w tę i z powrotem. Plan z pewnością był ryzykowny i nietypowy. Ale z drugiej strony, gdyby się powiódł, mógł znakomicie uświetnić i przyspieszyć jego karierę wojskową.
– Dobrze – zadecydował. – Pojedziemy sobie ciuchcią.
Kiedy okazało się, że garstki obrońców starego fortu nie można zmiażdżyć jednym uderzeniem, Zateb Kazim wpadł w szał. Bombardował swoich oficerów na przemian wulgarnymi przekleństwami i wzniosłymi patriotycznymi tyradami. Histeryzował jak dziecko, któremu zabrano ulubione zabawki. Nie panując zupełnie nad sobą, spoliczkował dwu oficerów i kazał ich natychmiast rozstrzelać; na szczęście szef sztabu, pułkownik Cheik, wyperswadował mu to. O wycofujących się żołnierzach Kazim mówił z bezbrzeżną pogardą i nienawiścią. Wydał rozkaz, by jak najszybciej ich przegrupować i rzucić ponownie do szturmu.Głęboko przejęty boskim gniewem naczelnego wodza pułkownik Mansa, wróciwszy do swoich rozbitych oddziałów szturmowych, zwymyślał oficerów od tchórzów i zdrajców, obciążając ich całą odpowiedzialnością za haniebny odwrót. W końcu przekazał im rozkazy Kazima, zarządził szybkie przegrupowanie i ponowny szturm, a chcąc dodać powagi swoim słowom, kazał natychmiast rozstrzelać dziesięciu schwytanych dezerterów.Tym razem wojska Kazima miały przystąpić do szturmu długą, potężną kolumną z jednej tylko strony – od zachodu. Zamykający kolumnę żołnierze z oddziałów posiłkowych dostali rozkaz strzelania do każdego, kto będzie próbował cofnąć się lub uciec. Wszyscy szturmujący mieli myśleć tylko o jednym: "Walcz albo giń!"O drugiej po południu przegrupowane już oddziały malijskie czekały na sygnał do szturmu. Doświadczony dowódca widząc posępne, wystraszone twarze żołnierzy, odwołałby atak. Najwyraźniej nikt z nich nie darzył Naczelnego Wodza aż taką miłością, by za niego umierać. Ale gdy ruszyli już naprzód i zobaczyli z bliska setki martwych lub dogorywających kolegów, żądza odwetu zaczęła brać górę nad strachem przed śmiercią.Tym razem, przysięgali sobie w duchu, przeklęci wrogowie, cudzoziemcy okopani w Forcie Foureau pójdą do piachu.
Pembroke-Smythe siedział na myśliwskim stołku, wbitym w szczyt rumowiska, jakby rzucał wyzwanie malijskim strzelcom wyborowym, ostentacyjnie lekceważąc ich umiejętności. W istocie w ogóle o nich nie myślał. Wpatrywał się przez lornetkę w odległe o kilometr oddziały wroga, usiłując odgadnąć ich zamiary.
– Zdaje się, że te łachudry znów szykują się do ataku – powiedział do Levanta i Pitta, gdy wrócił na plac apelowy.
Chwilę później nad pozycjami Malijczyków wystrzeliły w górę kolorowe flary. Tym razem nie było żadnego przygotowania artyleryj-skiego ani lotniczego. Kolumna żołnierzy malijskich ruszyła biegiem w stronę ruin fortu. Ciszę nad pustynią przerwały okrzyki bojowe z niemal dwóch tysięcy gardeł.
Pitt poczuł się jak aktor stojący naprzeciw widowni, na którą przez otwarte wejścia wlewa się wrogo usposobiona publiczność.
– Nie nazwałbym tego genialnym pomysłem taktycznym – powiedział obserwując sunącą od zachodu gęstą kolumnę. – Ale może się to okazać skuteczne.
Pembroke-Smythe przytaknął.
– Kazim chce użyć swoich ludzi jak walca parowego.
– No to wszystkiego najlepszego, panowie – powiedział Levant z ponurym uśmiechem. – Nie można wykluczyć, że już wkrótce spotkamy się wszyscy na tamtym świecie.
– Jedno jest pewne; nie będzie tam gorzej niż tutaj – podchwycił nutę czarnego humoru Pitt.
Pułkownik spojrzał na Pembroke-Smythe'a.
– Proszę przemieścić ludzi: będą odpierać frontalny atak z jednej strony. Ogień otworzą według własnego uznania.
Pembroke-Smythe krążył po ruinach, instruując kolejno wszy-stkich żołnierzy. Levant zajął pozycję na ostatnim ocalałym kawałku muru, a Pitt powrócił do prymitywnego "bunkra", do którego zdążył się już przyzwyczaić. Pierwsze kule zabębniły po kamieniach zburzonego fortu.
Atakujący biegli ławą, szeroką na siedemdziesiąt pięć metrów. Ludzie w ostatnich szeregach nie mieli powodów do niepokoju. Byli niemal pewni, że wejdą do fortu nietknięci; zanim tam dotrą, ostatni z obrońców już dawno będzie martwy. Ale ci z pierwszych linii pełni byli czarnych myśli. Nasiliły się one, gdy w pierwszych szeregach pojawiły się głębokie wyłomy. Ludzie padali skoszeni seriami, ale pozostali biegli wciąż naprzód. Nie było odwrotu. Wydany przez Kazima oddziałom odwodowym rozkaz strzelania do uciekinierów z pewnością byłby wykonany. Posuwali się więc dalej. I, rzecz paradoksalna, im bardziej zbliżali się do fortu, im więcej ich ginęło – tym więcej było w nich ochoty do walki. Działała psychologiczna potrzeba zemsty, odwetu, a także coraz silniejsze przekonanie, że zwycięstwo jest jednak możliwe.
Pitt strzelał krótkimi seriami. Wpadł w dziwny, mechaniczny trans; celował, strzelał, znów celował i strzelał, wyrzucał zużyte magazynki, ładował nowe, i znowu celował i strzelał. Choć minęło zaledwie dziesięć minut od początku szturmu miał wrażenie, że ta rutyna powtarza się już całe wieki.
Nagle gdzieś za nim wybuchł pocisk wystrzelony z moździerza. Kazim przypomniał sobie, choć późno, o możliwości użycia lekkiej artylerii. Teraz, dopóki jego żołnierze nie weszli do fortu, nadrabiał zaległości. Pociski padały coraz gęściej, czyniąc wśród obrońców więcej spustoszeń niż kule nacierającej piechoty.
Piechota szła falami, rozstawionymi co sto metrów. Mimo szaleń-czego ognia obrońców pierwsza fala dotarła szybko do ruin muru. To jednak wcale nie poprawiło sytuacji szturmujących. Wspinając się po chwiejnym rumowisku musieli patrzeć pod nogi, nie mogli więc jednocześnie wypatrywać wrogów i strzelać do nich. Ginęli jeszcze gęściej – a jednak wciąż parli naprzód.
– Granaty! – zabrzmiał we wszystkich hełmofonach zdener-wowany głos Levanta. – Zatrzymać ich granatami!
Pitt, któremu i tak już kończyła się amunicja, sięgnął do torby z granatami. Rzucał je tak szybko, jak tylko nadążał z odbez-pieczaniem. Tak samo postępowali komandosi Levanta. Efekt był straszny. W ciągu kilkudziesięciu sekund cała pierwsza fala atakujących padła. Nieliczni, którzy uszli z życiem, uciekali w popłochu przez pustynię, nie myśląc już o groźbach generała Kazima.Ale sukces był tylko chwilowy. Druga fala atakujących szybko wdarła się na ruiny; żołnierze grupy taktycznej musieli opuścić swoje pozycje i zacząć odwrót. Wycofywali się, strzelając z biodra jak bohaterowie westernów. Szli przez plac apelowy, obok spalonych pojazdów, do ruin kwatery oficerskiej, ostatniego fragmentu koszar, w którym strzelec mógł znaleźć jeszcze jakąś osłonę.
Na szczęście dla nich dym ze spalonego prochu i pył wzniesiony wybuchami ograniczały widoczność na dziedzińcu fortu do pięciu metrów. Nie widzieli szturmujących Malijczyków, ale tamci nie widzieli ich również. Samopoczucie obrońców poprawiało i to, że w ogłusza-jącym jazgocie broni maszynowej nie słyszeli jęków i krzyków rannych kolegów. Zza potrzaskanych węgłów budynku oficerskiego wystrzeli-wali ostatnie magazynki w stronę Malijczyków, którzy znaleźli się już na dziedzińcu. Pierwszą ich grupę, w której było około trzydziestu ludzi, położyli trupem w ciągu paru sekund. Zawdzięczali ten sukces dezorientacji żołnierzy malijskich, którzy stanęli na chwilę na środku placu apelowego, zdumieni, że nie ma tu nikogo, z kim mogliby walczyć.
Pembroke-Smythe kazał przenieść najbliżej leżących rannych do podziemnego arsenału i jeszcze raz policzył swoich ludzi. Tylko Pitt i dwunastu komandosów grupy taktycznej było zdolnych do walki. Zaginął gdzieś pułkownik Levant; ostatni raz widziano go na murze, w momencie gdy na zachodnie rumowisko wdzierała się druga, zwycięska fala Malijczyków. Zauważywszy Pitta, Pembroke-Smythe uśmiechnął się z ulgą.
– Wygląda pan okropnie – powiedział, wskazując jego mundur, obficie zbroczony krwią na lewym barku i ramieniu. Krew ciekła też z policzka Pitta, rozoranego jakimś odłamkiem.
– Pan też nie jest okazem zdrowia – odwzajemnił się Pitt, patrząc na rozległą, choć powierzchowną ranę na biodrze Anglika.
– Ma pan jeszcze amunicję?
– Nie – odparł Pitt i rzucił na ziemię karabin, który od dłuższego już czasu dźwigał niepotrzebnie. – Zostały mi tylko dwa granaty.
Pembroke-Smythe podał mu pistolet maszynowy, zabrany przed chwilą martwemu Malijczykowi.
– Niech pan zejdzie z tym do arsenału. Ktoś z nas musi bronić tych nieszczęśników, albo…
Nie znalazł w sobie dość siły, by skończyć to zdanie, ale Pitt i tak zrozumiał.
– Wybiliśmy im straszną masę ludzi – powiedział, wyjmując magazynek z automatu i sprawdzając jego zawartość. – Są wściekli, chcą się mścić. Będą okrutni dla każdego, kogo znajdą żywego.
– Strach pomyśleć, co się stanie, kiedy te kobiety i dzieci wpadną znów w ręce Kazima.
– Nie wpadną – oświadczył Pitt stanowczym głosem. – Przyrzekam to panu.
Pembroke-Smythe popatrzył na niego przenikliwym wzrokiem.
– Żegnaj, Pitt – powiedział. – Szkoda, że poznaliśmy się tak późno.
– Ja też żałuję, kapitanie.
Uścisnął dłoń Anglika, odwrócił się, odsunął rupiecie blokujące schody do arsenału i zszedł na dół. Natychmiast podeszli do niego Hopper i Fairweather.
– Trzymamy się jeszcze? – spytał Hopper.
– Niestety, coraz słabiej – odparł z rezygnacją Pitt.
– Nie chcemy tu czekać na śmierć – włączył się Fairweather. – Lepiej już umrzeć w walce. Nie ma pan czasem jakiejś zapasowej broni?
– Ja też umiem posługiwać się bronią – upomniał się Hopper.
Pitt podał Fairweatherowi otrzymany przed chwilą automat i odwrócił się do Hoppera.
– Przykro mi, nie mam nic dla pana. Ale mnóstwo broni wala się na górze. To po zabitych Malijczykach – wyjaśnił.
– Wygląda na to, że nieźle tam sobie popukaliście. Teraz i ja spróbuję. – Hopper najwyraźniej nie tracił dobrego humoru. – Trzymaj się, chłopcze, i opiekuj się Evą.
– Zaopiekuję się – odparł Pitt posępnym tonem, ale Hopper już tego nie słyszał; pobiegł po schodach na górę.
Fairweather uśmiechnął się.
– Miło było pana poznać, Pitt – rzucił i podążył w ślady Hoppera.
Jeszcze słychać było jego kroki na kamiennych schodach, gdy do Pitta podeszła lekarka grupy…- Jak tam na górze?
– Musimy być gotowi na najgorsze – odparł cicho Pitt.
– Długo jeszcze wytrzymają?
– Bronią już ostatniej pozycji, tu, nad nami. Za dziesięć, piętnaście minut będzie po wszystkim.
– A co z tymi biedakami? – spytała lekarka, patrząc na rannych, leżących na podłodze arsenału.
– Nie można liczyć na litość Malijczyków – odparł szczerze.
– Podniosła na niego niespokojny wzrok.
– Nie biorą jeńców?
– Nic na to nie wskazuje.
– A kobiety i dzieci?
Nie odpowiedział, ale sam wyraz jego twarzy wystarczył jej za odpowiedź. Wzięła się w garść.
– Nie pozostaje nam nic innego, jak odejść z hukiem – zdobyła się na czarny dowcip.
Uśmiechnęła się dzielnie i poszła przekazać niewesołe nowiny koledze. Pitt ruszył w stronę kąta, w którym leżała Eva, ale zastąpił mu drogę poznany wcześniej francuski inżynier.
– Panie Pitt!
– Tak, panie Monteux?
– Czy to już koniec?
– Obawiam się, że tak.
– Pański pistolet… ile jest w nim naboi?
– Dziesięć, ale mam jeszcze drugi magazynek.
– Starczy… – szepnął Monteux i wyciągnął rękę po broń.
– Dostanie go pan – powiedział Pitt z nagłą determinacją – ale najpierw muszę porozmawiać z doktor Rojas.
Monteux wsłuchał się w odgłosy walki, dobiegające z otworu schodów.
– Niech się pan pośpieszy – powiedział. – Nie mamy zbyt wiele czasu.
Pitt przeszedł parę kroków i usiadł obok Evy. Była przytomna; patrzyła na niego z uczuciem i troską.
– Krwawisz, jesteś ranny…
– Drobiazg, sam jestem sobie winien. Rzuciłem granat i nie schowałem się w porę.
– Nie masz pojęcia jak się cieszę, że tu jesteś. Zaczęłam się już zastanawiać, czy cię jeszcze kiedykolwiek zobaczę.
– Powinnaś się raczej zastanawiać nad odpowiednim strojem na naszą umówioną randkę – przypomniał. Podparł ją ostrożnie i przesunął się tak, że jej głowa znalazła się na jego kolanach. Prawą ręką, poza zasięgiem jej wzroku, otworzył kaburę przy pasie, wyciągnął pistolet i przysunął lufę na odległość centymetra od jej potylicy.
– Ależ wybrałam już strój i restaurację też…
– Przerwała i obróciła głowę, jakby nasłuchując.
– Słyszysz? – spytała.
– Co?
– Nie jestem pewna, ale to chyba klakson.
Pitt uznał, że to narkoza wciąż jeszcze mąci jej zmysły. Dotknął palcem języczka spustowego.
– Ależ musisz to słyszeć!
– Żegnaj… – szepnął, ale nie zwróciła na to w ogóle uwagi.
– To samochód! – zawołała. – To na pewno Al! Wrócił po nas.
Pitt zdjął palec ze spustu i osłonił ucho dłonią, by lepiej słyszeć dźwięki dobiegające od strony wyjścia. I wtedy, w krótkiej przerwie miedzy wystrzałami, usłyszał to. To nie był klakson. Było to dalekie i słabe, ale całkiem wyraźne buczenie syreny lokomotywy kolejowej.Giordino stał obok maszynisty, ciągnąc jak szalony za linkę syreny. Pociąg dudnił po szynach na najwyższych obrotach silników. Byli już blisko pola bitwy. Giordino wbijał wzrok w przednią szybę, daremnie usiłując dostrzec fort. Minęła dłuższa chwila, nim zrozumiał, że fortu już nie ma; na jego miejscu piętrzyła się kupa gruzu. Widok ruin, z których biły w niebo słupy czarnego dymu, odbierał wszelką nadzieję. Wszystko wskazywało na to, że odsiecz przyszła za późno.Także Hargrove, który niejedno już widział, był oszołomiony rozmiarami zniszczenia. Ze zdumieniem patrzył na powalone mury, na wraki czterech potężnych czołgów, na morze trupów na przedpolu fortu.
– O Boże – mruknął – Ależ tu musiała być bitwa! Giordino przystawił lufę pistoletu do skroni maszynisty.
– Zatrzymaj to pudło! Natychmiast, tutaj!
Maszynista, Francuz, jeszcze niedawno obsługujący superszybkie pociągi na trasie Paryż – Lyon, trafił do Entreprises Massarde skuszony dwukrotnie wyższą płacą. Tylko to wiązało go z firmą. Nie miał bynajmniej zamiaru narażać własnego życia dla ratowania dyrektora. Włączył hamulce i zatrzymał pociąg pół kilometra przed fortem, między polem bitwy a sztabem polowym Kazima.
Komandosi Hargrove'a natychmiast przystąpili do akcji. Jedna grupa zaatakowała sztab Malijczyków; kompletnie zaskoczeni oficerowie Kazima poddawali się bez walki. Druga, większa grupa uderzyła z tyłu na szturmujące fort oddziały. Obsługa śmigłowców, jadących na wielkich lorach, błyskawicznie ściągnęła brezentowe plandeki. Dwie minuty później wszystkie Apache były w powietrzu i mknęły w stronę celów, gotowe do otwarcia śmiercionośnego ognia.
Kazim stał jak wryty przy najdalszym z namiotów sztabowych, nie tyle nawet przestraszony, co bezmiernie zdumiony. W jaki sposób amerykańskie śmigłowce pokonały granicę i dotarły aż tutaj – nie dostrzeżone przez jego radary? Był tak zaszokowany, że nie próbował zorganizować obrony; nie próbował nawet uciekać.Podbiegli do niego pułkownicy Mansa i Cheik. Chwycili osłupiałego generała pod ramiona i powlekli go na drugą stronę namiotu, gdzie stał sztabowy landrover. Kapitan Batutta czekał już za kierownicą. Wiedziony instynktem samozachowawczym Yerli wskoczył na miejsce; obok kierowcy. Mansa i Cheik wepchnęli Kazima na tylne siedzenie i zajęli
miejsca obok niego.
– Jazda! – wrzasnął Mansa, zatrzaskując drzwi. – Na Allacha! Ruszaj, bo wszyscy zginiemy!
Batutta nie miał ochoty umierać. Nie myślał też ani trochę o losie setek żołnierzy, pozostawionych na polu bitwy, które okazało się śmiertelną pułapką. Przerażony tak, że stracił zdolność logicznego myślenia i działania, włączył pierwszy bieg i mocno nacisnął gaz. Choć samochód przystosowany do jazdy w ciężkim terenie miał napęd na dwie osie, rozpędzone nagle koła wyryły w piasku głębokie doły, nie posuwając pojazdu ani o metr do przodu. Batutta, w kompletnej panice, przycisnął pedał akceleratora do deski. Silnik zawył na; najwyższych obrotach, ale skutek był tylko taki, że koła wkopały się w piasek niemal po osie.Na tylnym siedzeniu generał Kazim wreszcie zdał sobie sprawę ze śmiertelnego zagrożenia.
– Ratujcie mnie! – zawył przeraźliwie. – To rozkaz Naczelnego Wodza!!
– Ty durniu! – wrzasnął Mansa na Batuttę. – Puść gaz i spróbuj cofnąć, bo zostaniemy tu na zawsze!
Batutta zmienił bieg na wsteczny i powtórzył swój błąd, naciskając gaz do deski. Dzięki temu jednak koleiny wydłużyły się nieco, co dawało szansę wyskoczenia z nich przy kolejnej próbie.Spośród pięciu pasażerów landrovera tylko Yerli siedział spokojnie, w milczeniu, zdając się na los. I tylko on widział, jak zbliża się śmierć.
Wysoki, potężnie zbudowany człowiek w klasycznej pustynnej i panterce armii amerykańskiej zbliżał się do nich z prawej strony szybkim, stanowczym krokiem. To on, starszy sierżant Rasmussen z Paradise Valley w Arizonie, dowodził grupą komandosów, która zaatakowała sztab Kazima. Ich pierwszym i najważniejszym zadaniem było zniszczenie systemu łączności przeciwnika, zanim ludzie Kazima wezwą na pomoc lotnictwo. Musieli to zrobić "szybciej niż wampir szcza krwią", jak to obrazowo ujął pułkownik Hargrove w czasie ostatniej odprawy; w przeciwnym razie – mówił pułkownik – malijskie myśliwce przerobią ich wszystkich na mielonkę.
Rasmussen nie widział wprawdzie nigdy szczającego wampira, ale zadanie wykonał bezbłędnie. Łączność Malijczyków została przerwana natychmiast, zanim w ogóle zdążyli powiadomić bazę w Gao o ataku. Uporawszy się z tym co najważniejsze, Rasmussen ruszył w stronę dalszych namiotów sztabu Kazima. Za ostatnim zobaczył landrovera szarpiącego się w przód i w tyl z rykiem silnika. Ponieważ wysiłki kierowcy wydawały się beznadziejne, postanowił oszczędzić siedzących w samochodzie ludzi i zatrzymać ich jako jeńców. Ale właśnie w tym momencie landrover wyskoczył z głębokich kolein do przodu i nabierając szybkości, pomknął po pustyni w stronę widocznego na horyzoncie wielkiego zakładu przemysłowego.
Rasmussen niemal odruchowo nacisnął spust karabinu maszynowego. Długa seria pocisków uderzyła w prawy bok pojazdu. Szyby rozsypały się na tysiące małych kryształów i zamigotały w słońcu wszystkimi kolorami tęczy. Ale samochód jechał dalej, nie zmniejszając szybkości. Rasmussen błyskawicznie wyrzucił zużyty magazynek, założył nowy i całą jego zawartość wpakował w uciekającego land-rovera. Dopiero wtedy podziurawiony jak sito samochód zwolnił i stanął.
Rasmussen jeszcze raz zmienił magazynek; z bronią gotową do strzału ostrożnie podszedł do landrovera i zajrzał do środka. Kierowca zwisał martwo na kole kierownicy. Pasażerowie też nie dawali znaku życia. Sąsiad kierowcy półleżał oparty o jego ramię; na nieruchomej twarzy malował się dziwny spokój. Twarze oficerów zajmujących boczne miejsca z tyłu były wykrzywione strachem. Obaj znaleźli się częściowo poza pojazdem: jeden wychylony był przez rozbite okno, drugi zwisał przez półotwarte drzwi. Miedzy nimi siedział sztywno, z szeroko otwartymi oczami, jeszcze jeden człowiek. Sprawiał wrażenie, jakby wpatrywał się w stanie głębokiej hipnozy w jakiś wyimaginowany punkt w przestrzeni.
Dziesięć lat temu, kiedy Rasmussen zaczynał służbę, widywał w telewizji sowieckich marszałków, obwieszonych jak choinka złotymi medalami, baretkami, galonami, szarfami. Nigdy jednak nie przypuszczał, że zobaczy coś takiego z bliska. Aż nie chciało mu się wierzyć, że komiksowa postać, sztywno rozparta na tylnym siedzeniu land-rovera, to prawdziwy generał, naczelny wódz malijskich sił zbrojnych.
Trącił zwłoki końcem lufy. Głowa przechyliła się na bok, odsłaniając dwa okrągłe otwory po kulach u nasady karku. Sprawdził na wszelki wypadek, czy wszyscy pasażerowie landrovera są martwi. Ale ciała były tak podziurawione kulami, że nie mogło być żadnej wątpliwości.Jeszcze nie wiedział, że zabijając Kazima wykonał z nadwyżką swoje główne zadanie – blokadę łączności z siłami powietrznymi. Bo tylko Kazim miał prawo wydawać rozkazy malijskiemu lotnictwu. Bez wiedzy i zgody naczelnego wodza nie mógł wystartować żaden samolot.
Rasmussen nie wiedział też, że dwie długie serie z jego automatu wyznaczają historyczny zwrot w życiu dużego afrykańskiego państwa. Po śmierci Kazima do władzy dojdą jego przeciwnicy, którzy utworzą nowy rząd. Może nie od razu i nie we wszystkim lepszy, ale na pewno nie skłonny do współpracy z łotrzykami w rodzaju Massarde'a.A generał Zateb Kazim, wódz naczelny malijskich sił zbrojnych, będzie gnił jeszcze dziesięć dni w słońcu pustyni, zanim spóźniona ekipa sanitarna pochowa go w zbiorowej, bezimiennej mogile.
Pitt wspiął się po wąskich, kamiennych schodach i dołączył do garstki ocalałych żołnierzy grupy taktycznej. Ich ostatnim bastionem były ruiny budynku koszarowego, w bezpośrednim sąsiedztwie zejścia do arsenału. Ostrzeliwali się zażarcie spoza prymitywnych barykad, usypanych z gruzu i rupieci. Już od paru minut słyszeli syrenę pociągu, ale dopiero Pitt uświadomił im, że oznacza to zbliżanie się odsieczy. Wtedy rzucili się z nowymi siłami do kontrataku. Wyskoczyli spoza swoich barykad na plac apelowy, siejąc długimi seriami śmierć i zniszczenie w szeregach przeciwnika.Zaskoczenie było kompletne. Malijczycy stanęli na moment jak wryci, potem rozstąpili się przed szarżującą grupką jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Dziesiątka komandosów wraz z Pittem, Pembroke-Smythe'em, Hopperem i Fairweatherem wpadła między żołnierzy Kazima, strzelając do wszystkiego, co się ruszało i niemal bezkarnie kontynuując krwawe żniwa.Niemal. Bowiem nie wszyscy Malijczycy stracili głowę, nie wszyscy ulegli paraliżowi strachu i zdumienia. Kilku przytomniejszych podjęło bój. Strzelali chaotycznie, nie mierząc. Szybko jednak ich kule dosięgły pięciu ludzi Pembroke-Smythe'a i niewątpliwie zabiliby wszystkich, gdyby nowe, niespodziewane zagrożenie nie odwróciło ich uwagi.Przez ruiny murów wdarli się komandosi pułkownika Hargrove'a, otwierając morderczy ogień. Zalegający plac apelowy Malijczycy znaleźli się w pułapce. Być może, gdyby bitwa toczyła się na otwartej przestrzeni, próbowaliby jeszcze ucieczki. Ale tutaj, okrążeni na dziedzińcu fortu, nie mieli dokąd uciekać. Niemal jednocześnie, jakby na komendę, rzucili broń i podnieśli ręce do góry. Niemal natychmiast też umilkły karabiny żołnierzy Hargrove'a i Pembroke-Smythe'a. Przez chwilę panowała niezwykła, upiorna cisza.
Przerwał ją dopiero któryś z amerykańskich komandosów, nie mogąc powstrzymać okrzyku zdumienia wobec rozmiarów hekatomby.
– Doubry Bouże! – zawołał z charakterystycznym dla południowych Stanów przeciąganiem samogłosek.
To przerastało jego wyobraźnię. A przecież w ciągu tych paru minut, które minęły od zatrzymania pociągu, widział już rzeczy niesamowite. Biegł przez pustynię zasłaną ciałami zabitych i rannych tak gęsto, że musiał przez nie przeskakiwać. Tu jednak, na dziedzińcu zniszczonej fortecy, ciała leżały miejscami w trzech, a nawet czterech warstwach. Żaden z "rangerów" Hargrove'a – choć wszyscy byli już zaprawieni w boju – nie widział jeszcze takiej masy trupów w jednym miejscu.Do Pembroke-Smythe'a, stojącego na środku placu apelowego sztywno i dumnie, choć z poszarzałą z bólu i upływu krwi twarzą, zbliżył się Dirk Pitt. Podskakiwał śmiesznie na jednej nodze; z drugiej, przestrzelonej nad kolanem, obficie sączyła się krew. Dostrzegłszy to, oddarł rękaw bluzy i przewiązał nim ranę. Potem spojrzał kpiąco na kapitana.
– Nie uwierzy pan – powiedział – ale wygląda pan jeszcze gorzej niż w czasie naszej ostatniej rozmowy.
Pembroke-Smythe popatrzył po sobie, strzepnął od niechcenia kurz, który grubą warstwą leżał na jego naramiennikach, i przeniósł wzrok na Pitta.
– Takiego łachudry, jak pan, też by nie wpuścili do hotelu Savoy…
Przerwał. Wydało mu się, że zobaczył ducha. Przez morze trupów, zalegających plac apelowy, kuśtykał ku nim, podpierając się kulą zmajstrowaną z wyrzutni granatów, pułkownik Levant. Zgubił gdzieś swój kask, a z rozciętej na głowie skóry ciekła wąską strużką krew.
– To wspaniale, pułkowniku, widzieć pana wśród żywych – zawołał Pembroke-Smythe i spojrzał w stronę muru, na którym znajdował się ostatni posterunek Levanta; teraz była tam już tylko kupa gruzów. – Już myślałem, że przysypało pana na amen.
– Rzeczywiście przysypało, ale jakoś wylazłem – Levant uśmiechnął się i spojrzał na Pitta.
– Widzę, że i pan ciągle jest z nami.
– Złego diabli nie wezmą – rzucił sentencjonalnie Pitt.
Nagle, dopiero teraz, pułkownik zdał sobie sprawę, jak niewielu ludzi zostało z jego oddziału – i uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Nieźle nas przetrzepali – mruknął.
– Nie pozostaliśmy im dłużni – zauważył z ponurą satysfakcją Pitt.
Na dziedzińcu fortu pojawił się Hargrove w towarzystwie Giordina i Steinholma.
– Proszę zarządzić zbiórkę, kapitanie – zwrócił się Levant do Pembroke-Smythe'a.
Kapitan, dotychczas pogodny i pełen optymizmu, dopiero teraz uświadomił sobie rozmiary strat we własnych szeregach.
– Uwaga, chłopcy… – zawołał załamującym się głosem. – Uwaga, chłopcy i dziewczyny. W szeregu – zbiórka! – skorygował, widząc kobietę w mundurze kaprala, podtrzymującą wysokiego, chwiejącego się na nogach sierżanta.
Hargrove zbliżył się i dwaj pułkownicy wymienili wojskowe pozdro-wienia. Amerykanin przyglądał się garstce ocalałych obrońców fortu. Nie mógł pojąć, jakim cudem pokonali taką masę ludzi. Stali dumnie wyprostowani, choć liczne rany i kontuzje bardzo im to utrudniały. Brudne, porwane mundury, potargane włosy, zarośnięte szczeciną twarze mężczyzn oblepiała gruba warstwa białawego pyłu. Gdy tak trwali nieruchomo, sprawiali wrażenie rzeźby. Jedynie przekrwione oczy i napięcie wycieńczonych twarzy wskazywały, że są to jednak żywi ludzie.
– Bardzo żałuję – powiedział Hargrove – że nie mogliśmy dotrzeć tu wcześniej.
– Najważniejsze, że w ogóle dotarliście – odparł Levant.
Hargrove jeszcze raz rozejrzał się wkoło, daremnie usiłując ocenić liczbę zabitych.
– To fantastyczny wyczyn, pułkowniku – powiedział. – Dokonał pan tego z taką garstką ludzi?
– Na początku było nas więcej, około czterdziestu osób.
Hargrove nie mógł się powstrzymać przed jeszcze jednym, pełnym najszczerszego podziwu salutem.
– Gratuluję. Nigdy jeszcze nie widziałem tak wspaniałej obrony.
– Mamy w piwnicy rannych – poinformował Levant.
– Podobno konwojuje pan także cywilów, w tym kobiety i dzieci?
– Tak. Oni też są tam na dole, razem z moimi rannymi.
Hargrove odwrócił się gwałtownie.
– Wezwij tutaj naszych lekarzy i śmigłowiec transportowy – zawołał do stojącego najbliżej oficera. – Trzeba zająć się rannymi i ewakuować ludzi. I pospieszcie się; lada chwila mogą przylecieć malijskie samoloty.
Giordino dopiero teraz dostrzegł Pitta, który przyglądał się wojskowej ceremonii z pewnego oddalenia. Szybko podszedł do niego.
– No, stary – powiedział – uczciwie mówiąc, myślałem, że tym razem nie dasz rady.
– Co to za pomysł z tym pociągiem? – spytał Pitt tonem pretensji. – Śmigłowcami byłoby szybciej.
– Hargrove nie mógł ryzykować. Nie przebiłby się przez blokadę powietrzną Kazima. Ten drań domyślił się, że czekamy na odsiecz z Mauretanii.
Pitt spojrzał na wiszący nieruchomo nad pustynią śmigłowiec szturmowy, który starannie badał radarami horyzont.
– No, dobrze – rozpogodził się. – Najważniejsze, że jesteście, i że was nie wykryli.
– Co z Evą? – spytał Giordino.
– Żyje, chociaż jest paskudnie poturbowana. Ale była już o dwie sekundy od śmierci. Gdyby nie ta twoja syrena kolejowa…
– Dwie sekundy? – przeraził się Giordino. – Banda Kazima była już tak blisko?
– Nie, to ja byłem blisko – wyjaśnił enigmatycznie Pitt i zmienił temat. – Chodź do arsenału; na pewno się ucieszy, jak zobaczy twoją małpią mordę.
Giordino stracił wszelką ochotę do żartów, gdy zobaczył wszystkich rannych i cywilów, stłoczonych w ciasnej przestrzeni arsenału. Zdu-miewający był też ogrom szkód, spowodowanych przez spadające fragmenty kamiennego sklepienia. Najbardziej jednak poraziła go niezwykła cisza. Nikt nic nie mówił, nikt nie otwierał ust. Jakby po tylu godzinach śmiertelnego zagrożenia ludzie bali się już nawet głośno oddychać.Ale na widok Giordina, stanowiącego oczywisty dowód, że odsiecz dotarła, jak na znak dyrygenta odezwały się, najpierw pianissimo, potem coraz głośniej, okrzyki radości i brawa. Naturalna skromność i nieśmiałość Giordina zderzyły się z lawiną serdecznych gestów ze strony ludzi, którzy fetowali go jako bohatera i zbawcę. Mężczyźni przepychali się, by uścisnąć jego dłoń, kobiety rzucały mu się na szyję i całowały, jak dawno nie widzianego kochanka.
Wyrwał się wreszcie i podszedł do Evy. Na jego widok uniosła głowę i uśmiechnęła się promiennie.
– Och, AL. – szepnęła. – Wiedziałam, wiedziałam, że wrócisz! Przyklęknął przy niej i ostrożnie, by nie sprawić jej bólu, uścisnął jej ramię.
– Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że widzę was żywych. Ciebie, i Dirka, i wszystkich tutaj.
Popatrzyła na leżących wokół rannych.
– Trzeba im jak najszybciej pomóc.
– Lekarze z naszej jednostki specjalnej zaraz tu będą – powiedział Pitt.
Rzeczywiście, już po chwili w piwnicy pojawiła się trójka amerykańskich medyków. Konsultując swoje działania z lekarzami Levanta, uzupełniali opatrunki, robili niezbędne zastrzyki i przygotowywali rannych do ewakuacji. Tymczasem komandosi Hargrove'a, potężni brutale, z delikatnością dyplomowanych pielęgniarek wynosili z ar-senału rannych i dzieci, pomagali wyjść dorosłym cywilom. Na placu apelowym czekał już na wszystkich duży helikopter transportowy.
Giordino wziął od Amerykanów nosze; razem z Pittem ostrożnie wynieśli Evę na zalany słońcem dziedziniec fortu.
– Nigdy nie sądziłam, że upał pustyni może mi sprawić taką radość – mruknęła zdziwiona.
Dwaj żołnierze wychylili się z rozsuniętych szeroko drzwi śmigłowca i sięgnęli po nosze.
– Zabieramy ją – powiedział jeden.
– Ta pani ma bilet pierwszej klasy – zażartował Pitt. – To Bardzo Ważna Osoba.
– Eva! – rozległ się rozradowany głos z wnętrza helikoptera.
Doktor Hopper leżał na noszach z głową owiniętą bandażem; nagą pierś spowijał na ukos drugi bandaż, ale twarz była uśmiechnięta.
– Miejmy nadzieję – mrugnął do Evy – że ten lot skończy się szczęśliwiej niż nasz ostatni.
– Moje gratulacje, doktorze – zawołał Pitt od drzwi. – Widzę, że nie dał się pan tym draniom.
– Jasne, że nie! Skosiłem czterech, zanim mnie podziurawili.
– A Fairweather? – spytał Pitt, nie mogąc dostrzec majora w mrocznym wnętrzu śmigłowca.
Hopper opuścił smutno głowę.
– Niestety, nie miał tyle szczęścia co ja.
Pitt i Giordino pomogli żołnierzom zamocować nosze Evy obok Hoppera. Pitt pogładził jej włosy.
– No – powiedział – zostawiam cię w dobrym towarzystwie.
– Jak to, nie lecisz?
– Jeszcze nie tym kursem.
– Ale przecież ty też jesteś ranny, potrzebujesz opieki lekarzy! – protestowała.
– Nie dokończyłem tu jeszcze pewnej sprawy.
– Nie możesz zostać w Mali po tym wszystkim, co się stało – tłumaczyła jak dziecku.
– Posłuchaj: Al i ja mieliśmy w zachodniej Afryce konkretne zadanie. Jeszcze go nie wykonaliśmy.
– Czyli wszystko skończone między nami? – spytała zdławionym głosem.
– Ależ skąd, nic nie jest skończone!
– Więc kiedy się znowu zobaczymy?
– Niedługo, jeśli tylko wszystko pójdzie dobrze – odpowiedział szczerze.
W jej oczach zaszkliły się łzy. Podniosła głowę i pocałowała go delikatnie w usta.
– Wracaj szybko, proszę.
Pitt i Giordino wyskoczyli z helikoptera i odeszli parę kroków. Po chwili pilot zwiększył obroty silnika. W tumanie piasku, wznieconym łopatami śmigieł, maszyna uniosła się ponad poziom zburzonych murów i ruszyła na zachód.
Giordino opuścił głowę, spojrzał na Pitta i wskazał wzrokiem jego rany.
– Jeśli dobrze zrozumiałem, jakie to zadanie mamy jeszcze do wykonania – powiedział – muszą cię tu najpierw trochę połatać.
W prowizorycznym podziemnym szpitalu lekarze wyjęli Pittowi parę drobnych odłamków z lewego ramienia i opatrzyli ranę na udzie. Na szczęście przestrzelony był tylko mięsień; kość pozostała nienaru-szona. Potem zaaplikowali mu parę zastrzyków przeciwzapalnych i przeciwbólowych. Nieco oszołomiony wyszedł z pomocą Giordina na plac apelowy, gdzie właśnie ładowali się do śmigłowca nieliczni sprawni jeszcze komandosi grupy taktycznej.
– Nie polecicie z nami? – spytał Levant.
– Nie możemy pozwolić, aby ten, kto stoi za całą tą bezsensowną rzezią, wymknął się bezkarnie – rzekł twardo Pitt.
– Yves Massarde?
Pitt skinął głową, spokojnie i poważnie.
– Życzę powodzenia, panowie – Levant serdecznie uścisnął ich dłonie. – Niestety, nic mi nie przychodzi do głowy poza słowami podziękowania.
– To my dziękujemy, pułkowniku – odparł Giordino z uśmiechem. – Może pan zawsze na nas liczyć.
– Mam nadzieję – powiedział Pitt – że dostanie pan za tę akcję awans na generała. Zasłużył pan na to, jak może żaden z dzisiejszych generałów.
Levant jeszcze raz rozejrzał się po ruinach fortu, jak gdyby wywoływał w pamięci swoich żołnierzy, zagrzebanych pod gruzami.
– A ja – rzekł – mam nadzieję, że te straszliwe ofiary po obu stronach jakoś się opłacą; że nie pójdą na marne.
Ostatni wszedł na pokład śmigłowca Pembroke-Smythe. Jak zwykle dumnie wyprostowany, promieniował kpiarskim uśmiechem.
– Niezły mecz zagraliśmy – powiedział. – Warto by kiedyś znowu wystąpić w tym samym składzie.
– Zagrać? Możemy już tylko urządzić zjazd weteranów – zakpił gorzko Giordino, ale Pembroke-Smythe'e nie obraził się.
– Świetnie: jak tylko będziecie w Londynie, stawiam Dom Perignon. Przy okazji poznam was z paroma wspaniałymi dziewczynami, które, nie wiedzieć czemu, gustują w Amerykanach.
– Przewiezie pan nas bentleyem? – spytał Pitt.
– A skąd pan wie, że mam bentleya? – zdziwił się kapitan.
Pitt uśmiechnął się.
– Jakoś to do pana pasuje.
Gdy śmigłowiec wystartował i odleciał w stronę Mauretanii, podszedł do nich szybkim krokiem młody czarnoskóry porucznik z oddziału Hargrove'a.
– Pułkownik prosi panów do sztabu wojsk malijskich. To niedaleko, po drugiej stronie torów.
Odległość rzeczywiście nie była wielka, ale kulejący, oszołomiony środkami przeciwbólowymi Pitt nie zdołałby jej pokonać bez życzliwej pomocy Giordina. Namioty polowego sztabu Kazima były wprawdzie we współczesnych barwach ochronnych, ale ich kształt i sposób ustawienia przypominał raczej obóz wojenny kalifa ze starego, kiczowatego filmu. Kiedy weszli do namiotu Naczelnego Wodza, pułkownik Hargrove, pochylony nad stołem z nieodłącznym cygarem w kąciku ust, studiował książkę kodów Kazima.
– Czy któryś z was wie, jak wyglądał Zateb Kazim? – spytał bez żadnych wstępów.
– Owszem, poznaliśmy go osobiście – stwierdził Pitt.
– A potraficie go zidentyfikować?
– Przypuszczalnie tak.
Hargrove wyprostował się i ruszył do wyjścia.
– Chodźcie ze mną – powiedział.
Poprowadził ich prosto do podziurawionego kulami landrovera. Wyjął z ust cygaro i z odrazą splunął na piasek.
– Rozpoznajecie któregoś z tych przebierańców?
Pitt zajrzał do wnętrza. Przypominało raczej zdemolowaną rzeźnię niż kabinę samochodu. Stada much obsiadły zalane krwią ciała. Wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Giordinem, który zaglądał do landrovera z drugiej strony. Potem odwrócił się do Hargrove'a.
– Ten w środku to generał Zateb Kazim.
– Jesteś pewien? – spytał Hargrove.
– Oczywiście – odparł stanowczo Pitt. – Moje gratulacje, pułkowniku. Teraz może pan sobie zapewnić bezpieczny powrót do Mauretanii. Wystarczy powiadomić rząd malijski, że aresztował pan ich naczelnego wodza.
– Aresztowałem? – Hargrove spojrzał na Pitta ze zdziwieniem. – Przecież to trup.
– Tak, ale oni tego nie wiedzą.
Hargrove rzucił cygaro i wdeptał je w piasek. Popatrzył na tłum rozbrojonych żołnierzy malijskich, siedzących na piasku pod strażą amerykańskich wartowników.
– Niezły pomysł – powiedział. – Zaraz każę nawiązać kontakt z ich rządem. I zaczynamy ewakuację.
– Skoro nie musi pan już tak się spieszyć – powiedział Pitt – chciałbym prosić o pewną przysługę.
– Przysługę? – Hargrove spojrzał na niego nieufnie. – Co mianowicie?
Pitt, wyższy od Hargrove'a o pół głowy, przygarbił się nieco, by jego prośba zabrzmiała jak najpokorniej i by pułkownik nie poczuł się urażony.
– Czy może mi pan pożyczyć jeden z pańskich śmigłowców? Z załogą, na parę godzin?
Po nawiązaniu kontaktu z władzami malijskimi i przekazaniu im fałszywej wiadomości o aresztowaniu Kazima, Hargrove miał pewność, że nie podejmą zbrojnej akcji przeciw jego helikopterom. Nabrał tej pewności, gdy marionetkowy prezydent Mali zaczął błagać go przez radio, aby natychmiast rozstrzelał Kazima. Pułkownik nie miał więc powodu, by spieszyć się z ewakuacją.
Ale nie miał też najmniejszej ochoty powierzać swego śmigłowca – z załogą i sześcioma komandosami – jakimś gryzipiórkom z waszyngtońskiej administracji. Dla świętego spokoju przekazał prośbę Pitta do ośrodka dowodzenia operacjami specjalnymi na Florydzie, przekonany, że jego przełożeni wyśmieją ten pomysł.Był mocno zaskoczony, gdy odpowiedź z Florydy nadeszła prawie natychmiast; jeszcze bardziej, kiedy odczytał szyfrogram. Odpowiedź była pozytywna, z wyraźnym zaznaczeniem, że taka jest wola prezyden-ta. Spojrzał krzywo na Pitta.
– Masz niezłe znajomości, chłopie.
– Nie przyjechałem tu na wycieczkę – zauważył Pitt, nie kryjąc satysfakcji. – Nie został pan o tym poinformowany, ale w tej akcji szło w istocie o znacznie większą stawkę, niż tylko uratowanie grupki ludzi.
– Niech będzie – westchnął zrezygnowany Hargrove. – Na długo będziesz potrzebował moich ludzi i wiatraka?
– Na dwie godziny.
– A potem?
– Oddam ich panu w stanie nienaruszonym… Jeśli wszystko dobrze pójdzie – dodał szczerze.
– A ty i Giordino?
– Zostaniemy tu jeszcze trochę.
– Nie pytam, po co. – Hargrove pokręcił sceptycznie głową. – Pewnie już do końca cała ta operacja zostanie dla mnie tajemnicą.
– Czy słyszał pan kiedy o operacji wojskowej, która nie byłaby otoczona tajemnicą? – rzekł Pitt poważnym tonem. – Mogę tylko powiedzieć, że to, czego pan tutaj dokonał, wywoła efekt falowy o ogromnych konsekwencjach.
Hargrove nie potrafił już ukryć ciekawości.
– Więc może i ja dowiem się kiedyś, o co tu chodzi?
– Nawet szybko. Wystarczy, że przeczyta pan jutro gazety. To najpewniejszy, najbardziej sprawdzony sposób poznawania najtajniejszych tajemnic państwowych.
Zaczęli od dwudziestokilometrowego skoku na południe, gdzie w wymarłej wiosce pobrali ze studni próbki skażonej wody. Potem wrócili do Fort Foureau. Pitt polecił pilotowi zrobić kilka powolnych rund wokół spalarni.
– Niech strażnicy dobrze sobie obejrzą nasze uzbrojenie.
– Śmigłowiec Massarde'a jest na lądowisku – zauważył Giordino. – Łopaty chodzą na wolnych obrotach. Pewnie drań chce stąd uciec.
– Na pewno nikt go nie zawiadomił o śmierci Kazima ani o wyniku bitwy. Ale Massarde jest wystarczająco sprytny, by się domyślić, że sprawy nie poszły dobrze.
Jakby na potwierdzenie słów Pitta, pilot zameldował:
– Nie ma prób oporu, sir.
– Dobrze, niech pan nas wyrzuci na lądowisku.
– Mamy iść z panem, sir? – spytał sierżant, dowodzący drużyną komandosów.
– Nie. Myślę, że strażnicy nabrali już moresu; powinniśmy sobie poradzić sami – odparł Pitt i ponownie zwrócił się do pilota: – Niech pan tu robi jeszcze przez pół godziny popis siły; tamten helikopter ma zostać na ziemi. Potem dam wam sygnał i będziecie mogli wrócić do swoich.
– Jest już komitet powitalny! – powiedział pilot, wskazując ręką lądowisko.
– Proszę, proszę! – wykrzyknął Giordino. – To przecież nasz stary przyjaciel, kapitan Brunone.
– Z całą swoją bandą – dodał Pitt i dotknął dłonią ramienia pilota. – Niech pan ich trzyma na muszce na wszelki wypadek.
H-76 "Eagle" zawisł nieruchomo niespełna metr nad płytą lądowiska. Giordino wyskoczył pierwszy i pomógł Pittowi; ten chętnie skorzystał z pomocy, by zbytnio nie forsować przestrzelonej nogi. Podeszli obaj wolno do Brunone'a, który, rozpoznawszy ich, zastygł ze zdumienia.
– Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś panów spotkam – powiedział niepewnie.
– Jasne, że nie sądziłeś – mruknął Giordino.
Pitt spojrzał uważnie w oczy Brunone'a i dostrzegł coś, czego nie zauważył Giordino. Był w tych oczach raczej wyraz sympatii niż wrogości lub strachu.
– Ma pan taką minę, jakby się pan cieszył z naszego powrotu.
– Bo to prawda. Nie podobał mi się pomysł wysłania was do Tebezzy.
– Ale inżynierów, ich żony i dzieci wysłałeś tam bez zmrużenia oka! – zaatakował Giordino.
– Nie mam nic wspólnego z tą zbrodnią. Jestem tu od niedawna.
– Zrobili to na tydzień przed moim przybyciem.
– Ale słyszałeś o tym, a mimo to pracujesz tutaj.
– Słyszałem tylko pogłoski. Próbowałem pytać, ale pan Massarde trzyma wszystko w tajemnicy. Wszyscy naoczni świadkowie gdzieś zniknęli.
– Pewnie poderżnięto im gardła. To najlepszy sposób na gadatliwych – skomentował Giordino.
– Zdaje się, że nie bardzo lubi pan Massarde'a – rzekł Pitt.
– To świnia i złodziej – stwierdzi! Brunone z odrazą. – Mógłbym wam też sporo powiedzieć o tym jego zakładzie…
– My już wiemy – przerwał Pitt. – Dlaczego w takim razie nie rzuci pan tego do diabła i nie wróci do domu?
Brunone spojrzał na niego ponuro.
– Ludzie, którzy rezygnują z pracy w Entreprises Massarde, w ciągu tygodnia trafiają na cmentarz. A ja mam żonę i pięcioro dzieci.
Spróbujmy pójść dalej, pomyślał Pitt. Czuł, że może zaufać Brunone'owi. A współpraca kapitana mogła okazać się bardzo cenna, jeśłi mieli wykonać wszystko, co zaplanowali.
– A nie ma pan ochoty – spytał wprost – przejść do pracy w firmie "Pitt amp;Giordino"?
Brunone zastanawiał się przez chwilę nad propozycją. W istocie marzył o niej już od chwili, w której zobaczył ich śmigłowiec, zdolny zamienić w ruinę całe przedsiębiorstwo Massarde'a.
– W porządku – powiedział w końcu. – Może mnie pan uważać za swojego pracownika.
– A ci strażnicy?
Po raz pierwszy na twarzy Brunone'a pojawił się uśmiech.
– Są lojalni wobec mnie. Nienawidzą Massarde'a. Na pewno nie będą mieli nic przeciwko zmianie pracodawcy.
– Ma pan szansę utrwalić ich lojalność. Niech pan im powie, że od dziś dostaną dwa razy wyższe wynagrodzenie.
– Ja też?
– Pan – oświadczył Pitt – zostanie następnym dyrektorem tego zakładu, jeśli tylko będzie pan grał z nami uczciwie.
– To dobry układ – zgodził się Brunone. Może pan na mnie w pełni polegać. Jakie są rozkazy?
Pitt skinął głową w kierunku budynku administracji.
– Najpierw zaprowadzi pan nas do Massarde'a. Przejmujemy zakład.
Brunone zawahał się przez chwilę.
– Nie zapomniał pan o generale Kazimie? On jest wspólnikiem Massarde'a. Nie odda zakładu bez walki.
– Generał Zateb Kazim nie stanowi już problemu – zapewnił go Pitt.
– Jak to? Czyżby jego status się zmienił?
– Status! Wielkie słowo… – zakpił Giordino. – Kiedy widzieliśmy go ostatnio, miał status lepu na muchy.
Massarde siedział za biurkiem. Jego niebieskie oczy wyrażały pobłażliwe zniecierpliwienie, jakby nieoczekiwane przybycie dwu Amerykanów było tylko drobnym incydentem. Verenne stał za nim jak posłuszny uczniak przy tablicy; jego twarz wykrzywiał wyraz niechęci.
– Dręczycie mnie, jak mściwe furie z mitów greckich – zaczął górnolotnie Massarde. – Rzeczywiście wyglądacie, jakbyście wrócili z Hadesu.
Wielkie antyczne lustro wiszące za biurkiem, w złoconej barokowej ramie z tłustymi cherubinami, w pełni potwierdzało słowa Massaede'a. Zwłaszcza Pitt – w podartym i brudnym mundurze, z wielkimi plamami krwi na lewym rękawie i prawej nogawce, z twarzą rozciętą od kości policzkowej do podbródka, spocony, z podkrążonymi oczami – mógł uchodzić za ofiarę niedawnej ulicznej bójki.
– Raczej jak duchy pomordowanych, które dręczą oprawcę – skorygował porównanie Massarde'a. – Nadeszła godzina kary za wszystkie twoje zbrodnie.
– Nie mam czasu na głupie żarty. Czego chcecie?
– Wielu rzeczy. Po pierwsze tego zakładu.
– Zakładu? – Myśl Massarde'a pobiegła drogą prostych skojarzeń. – Wynika z tego, że Kazim nie złapał zbiegów z Tebezzy.
– Masz na myśli własnych pracowników, których zesłałeś na katorgę razem z żonami i dziećmi? Istotnie, są już w drodze do domu, chociaż kosztowało to życie wielu dobrych ludzi z grupy taktycznej ONZ. Jak tylko dotrą do Francji, zdemaskują wszystkie twoje zbrodnie: morderstwa, bestialstwa w kopalni złota, magazynowanie trujących odpadów, które spowodowały tysiące ofiar wśród ludów pustyni. To wystarczy, żeby cię uznać za wroga publicznego numer jeden.
– Mam jeszcze przyjaciół we Francji – stwierdził spokojnie Massarde.
– Na to nie licz. Wszyscy twoi wysoko postawieni kumple wyprą się ciebie, jak tylko poczują, że ich kariery polityczne są zagrożone.
– Już dziś niejeden z nich mówi, że nigdy o tobie nie słyszał. A wtedy masz piękny pokazowy proces i gwarantowane dożywocie na Wyspie Diabelskiej – czy gdzie tam teraz Francuzi wysyłają swoich skazańców…
– Nic takiego mi nie grozi, przynajmniej dopóki siedzę w Mali.- Mogę równie dobrze stąd kierować wszystkimi operacjami Entreprises Massarde.
– Obawiam się, że już nie będziesz mógł – powiedział Pitt, szykując kolejny cios. – Po chwalebnej śmierci generała Kazima…
Massarde spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami, jakby nie był pewien, czy dobrze zrozumiał.
– Kazim nie żyje?
– Zginął, biedaczek. A razem z nim cały jego sztab i pół armii.
Massarde przeniósł wzrok na Brunone'a.
– Mam nadzieję, kapitanie, że mogę nadal liczyć na pana i pańskich ludzi!
– Niestety nie, sir. Biorąc pod uwagę nowe okoliczności, zdecydowałem się przyjąć raczej ofertę pana Pitta.
Massarde wydał długie, głębokie westchnienie.
– Właściwie po co wam ten zakład? – spytał zrezygnowanym tonem.
– Chcemy doprowadzić go do porządku; przede wszystkim zlikwidujemy trujący podziemny śmietnik.
– Zapominasz, że ten teren należy do suwerennego państwa.- Malijczycy nigdy się nie zgodzą na oddanie całego zarządu obcym.
– Myślę, że się zgodzą, i to łatwo, jeśli obiecamy im cały zysk z pracy spalarni. Dla takiego biednego narodu każdy grosz się liczy, a w dodatku zyskają trochę miejsc pracy.
– Co? Chcesz dopuścić ten ciemny motłoch do supernowoczesnej technologii? Przecież oni wszystko zepsują. Pójdziesz z torbami!
Pitt miał już dosyć dyskusji z Massarde'em.
– Czy ty naprawdę myślisz, Massarde, że my dla pieniędzy paprzemy się takim gównem, jak ty? Jest jeszcze paru ludzi na tym świecie, dla których liczy się co innego, niż zysk.
– Ależ ty jesteś głupi, Pitt – rozdrażniony Massarde zerwał się zza biurka.
– Siadać! – krzyknął Pitt. – Jeszcze nie wysłuchałeś wszystkich naszych warunków.
– Tak? Co jeszcze chcecie mi zabrać?
– Niewiele: tylko ten skarb, który gromadzisz na Wyspach Towarzystwa.
– Co to za bzdury? Jaki skarb? – wyraźnie zaskoczony, Massarde chciał zyskać na czasie.
– Miliony, może nawet miliardy dolarów w złocie, które zarobiłeś na swoich nielegalnych przedsiębiorstwach i brudnych transakcjach.- Powszechnie wiadomo, że nie trzymasz tego w bankach; nie inwestujesz, nie kupujesz wystawnych rezydencji na Kajmanach lub na Jersey.- Z tym, co zarobiłeś, już dawno mógłbyś sfę wycofać z biznesu; zająć się kolekcjonowaniem obrazów, starych samochodów czy pałaców we Włoszech. Albo na przykład utworzyć wielką fundację pomocy dla biednych – gdyby nagle obudziło się w tobie uczucie miłosierdzia. Ale chciwość rodzi tylko chciwość. Bez względu na to, jak wiele zagarnąłeś, wciąż ci mało. Już nie potrafisz wydawać tego, co zarabiasz. Nie potrafisz żyć jak normalni ludzie. Wszystko, co nie idzie na bieżącą obsługę Entreprises Massarde, wysyłasz na którąś z wysp Pacyfiku. Którą: Tahiti, Moorea, Bora-Bora?
Massarde nie kwapił się z odpowiedzią.
– Proponuję taki układ – podjął Pitt po chwili. – Zrzekniesz się tego zakładu i wskażesz miejsce, w którym ukrywasz zagrabiony majątek, a ja oddam ci twój śmigłowiec i możesz sobie lecieć razem ze swoim pachołkiem Verenne'em gdzie ci się żywnie podoba.
– Nie bądź pan durniem, Pitt! – szczeknął zza fotela pryncypała Verenne. – Nie ma pan żadnej władzy ani siły, aby szantażować pana Massarde.
Milczący dotąd Giordino podszedł do okna z małym nadajnikiem radiowym w ręku. Już po chwili naprzeciw okna pojawił się z łoskotem śmigieł helikopter szturmowy.
– Władzy rzeczywiście nie mam… – powiedział Pitt.
Massarde uśmiechnął się chytrze. Nie należał do ludzi, którzy poddają się bez walki. Nie wyglądał na specjalnie zastraszonego.
– W porządku, bierzcie sobie ten zakład, jeśli chcecie. Bez takiego despoty jak Kazim, bez jego żelaznej ręki te durne czarnuchy i tak zmarnują wszystko, jak marnują każdą rzecz wyżebraną od Zachodu. No więc bierzcie to i dajcie mi święty spokój.
– Zaraz, to dopiero połowa układu – przypomniał Giordino.
– Jeśli mówisz o moim majątku, to szkoda strzępić gębę. Co moje, to moje. Mogę wam tylko powiedzieć, że to rzeczywiście jest wyspa na Pacyfiku. Ale nawet gdybyście wysłali milion ludzi na poszukiwania, i tak jej nie znajdziecie.
– Nie mamy zamiaru nikogo wysyłać na poszukiwania. Kapitanie – Pitt zwrócił się do Brunone'a – zdaje się, że mamy jeszcze parę godzin do zmroku. Niech pan każe rozebrać pana Massarde'a, zakneblować go i przywiązać na słońcu przed budynkiem.
Massarde po raz pierwszy poczuł strach. Do tej pory nawet nie przychodziło mu do głowy, że ktoś mógłby traktować go równie brutalnie, jak on traktował innych.
– Nie zrobicie mi tego! – wykrzyknął. – Na litość boską, nie!…
Siarczysty policzek, wymierzony na odlew przez Pitta, przerwał jego wrzaski.
– Oko za oko, koleś – powiedział spokojnie Pitt. – I tak masz szczęście, że nie noszę pierścieni.
Massarde milczał. Przez dłuższy czas stał bez ruchu, obserwując z coraz większym przerażeniem oczy Pitta. Nie było w nich pasji, wściekłości, która mogłaby po chwili minąć. Zrozumiał, że nie może liczyć na cofnięcie złowieszczego wyroku. Nie czekając na interwencję strażników sam rozebrał się do naga.
– Proszę wykonać moje polecenia, kapitanie Brunone.
– Z przyjemnością, sir!
Kiedy Massarde, zakneblowany i przywiązany "na orła" pod zachodnią ścianą budynku biurowego, zaczął się smażyć w słońcu, Pitt podszedł do Giordina.
– Przekaż moje podziękowania chłopcom ze śmigłowca i odeślij ich pułkownikowi.
Odebrawszy sygnał, pilot zakołysał maszyną na pożegnanie i skierował ją w stronę pobojowiska. Teraz jedyną bronią Pitta pozostały słowa – groźne, ale oparte w dużej mierze na blefie.
– Wszystko rozumiem – powiedział Giordino, obserwując przez okno rozpiętego na betonie Massarde'a. – Ale po co ten knebel?
W pokoju, skulony za fotelem pryncypała, tkwił ciągle Verenne. Nie było jednak Brunone'a i jego ludzi; Pitt mógł więc sobie pozwolić na szczerą odpowiedź.
– Gdybyś ty był teraz na miejscu Massarde'a, ile byś obiecał kapitanowi za uwolnienie?
– Dwa miliony dolców, może nawet więcej – mruknął Giordino, podziwiając w duchu dar przewidywania kolegi.
– No właśnie: może nawet więcej…
– Naprawdę sądzisz, że zacznie w końcu śpiewać?
– Ależ skąd! Massarde to taki typ, że możesz go zadręczyć na śmierć, a nie powie, gdzie schował swój majątek.
– No więc, jak się tego dowiesz?
– Od jego wiernego sługi i podnóżka – powiedział głośno Pitt, wskazując ręką na Verenne'a.
– Panowie, ja nic nie wiem! – rozległ się rozpaczliwy krzyk wicedyrektora.
– Myślę, że wiesz – rzekł Pitt. – Może nie wszystko, może nie dokładnie, ale nam i tyle wystarczy.
Patrząc na przerażoną twarz Verenne'a i jego rozbiegane oczy, Pitt nabrał pewności, że się nie myli.
– Mamy teraz trochę czasu, Al – powiedział. – Skorzystam z apartamentów pana Massarde i odświeżę się trochę, a ty tymczasem zamknij się gdzieś z naszym przyjacielem i poproś go grzecznie, żeby nam narysował mapkę. Na pewno potrafi, trzeba tylko trochę łagodnej perswazji.
– Świetny pomysł – zawołał Giordino z ostentacyjną radością. – Już od tygodnia nie wybiłem nikomu zębów.
Dwie godziny później, po solidnym prysznicu, krótkiej drzemce i jeszcze jednym prysznicu, Pitt poczuł się znowu jak człowiek; nawet dotkliwy ból ran wydawał się mniej przykry. Usiadł za biurkiem w zdecydowanie dla niego za małym jedwabnym szlafroku Massarde'a. Znalazł go w szafie tak wypełnionej, że jej zawartością można by zaopatrzyć cały sklep z ubraniami. Wyciągał po kolei szuflady biurka i przeglądał znajdujące się tam papiery, gdy do gabinetu wszedł Giordino. Prowadzony przez niego Verenne miał trupio bladą twarz.
– Mieliśmy bardzo przyjemną pogawędkę – rzucił od progu. – Nie masz pojęcia, jaki potrafi być rozmowny w dobrym towarzystwie.
Verenne potoczył wokoło nieprzytomnym, niewidzącym wzrokiem; najwyraźniej stracił wszelki kontakt z rzeczywistością. Poruszał głową w obie strony, jakby chciał rozpędzić mgłę sprzed oczu. Był bliski załamania nerwowego.
Pitt przyglądał mu się z zaciekawieniem.
– Coś ty mu zrobił? – spytał. – Nie widzę żadnych śladów.
– Przecież mówię, że gawędziliśmy. Przez cały czas tłumaczyłem mu, jak będę go ćwiartował żywcem.
– I to wystarczyło?
– O, on ma niezwykłą wyobraźnię. Nie dotknąłem go nawet palcem.
– Powiedział w końcu, na której wyspie Massarde chowa te swoje skarby?
– Tak. Dobrze zgadłeś, że wyspa jest francuska. Ale żadna z tych, o których mówiłeś. Znajduje się pięć tysięcy kilometrów na północny wschód od Tahiti, dwa tysiące kilometrów od brzegów Meksyku. Prawdziwy koniec świata.
– Nigdy nie słyszałem o francuskich wyspach w tej części Pacyfiku.
– Bo jest tylko jedna, a i to od niedawna. W 1979 roku Francuzi wzięli w zarząd mały atol, zwany Wyspą Clippertona – od nazwiska angielskiego pirata z początków osiemnastego wieku, który miał tam swoją melinę. Verenne mówi, że to tylko pięć kilometrów kwadratowych lądu, a najwyższy pagórek ma dwadzieścia jeden metrów.
– Są jacyś mieszkańcy?
– Jeśli nie liczyć paru zdziczałych świń, to nie ma. Tylko jeden ślad ludzkiej obecności: opuszczona latarnia morska, też z osiemnastego wieku."?
– I pod tą latarnią Massarde chowa złoto?
– Verenne upiera się, że nie zna dokładnego miejsca.
– Pan Massarde zawsze płynął szalupą na ląd sam – odezwał się cicho Verenne, który trochę już oprzytomniał. – I zawsze płynął tam w nocy, aby nikt z jachtu nie widział, co robi.
– Myślisz, że to prawda? – spytał Pitt.
– Mówię prawdę, przysięgam na Boga! – jęknął Verenne.
– Może mu się tylko tak wydaje? – zastanawiał się dziwnie głośno Giordino. – A może ma taką naturę, że fantazjuje?
– Nie fantazjuję, to wszystko prawda – piszczał Verenne głosem przypominającym szloch dziecka. – Błagam, nie torturujcie mnie. Nie wytrzymam bólu.
Giordino przyjrzał mu się z lisim uśmiechem.
– A może to bardzo zdolny aktor? Może odgrywa tu przed nami komedie?
Verenne był już kompletnie załamany.
– Co mam zrobić, żebyście mi uwierzyli?;
– Co do mnie – powiedział Pitt – uwierzę dopiero, jak zrobisz nam sumienny raport o swoim szefie. Wszystko: brudne interesy, przestępcze powiązania, a zwłaszcza wykańczanie ludzi; z dokładnymi datami i personaliami ofiar.
– On mnie zabije – szepnął przerażony Verenne.'
– Wolisz, żebym ja to zrobił? – spytał spokojnie Giordino. – Tylko pamiętaj, że u mnie dwa razy bardziej boli.
Verenne opadł ciężko na krzesło. Przez chwilę patrzył na Giordina w niemym przerażeniu; potem z iskierką nadziei w oczach przeniósł wzrok na Pitta. Zrozumiał, że jeśli chce uratować życie musi dokonać wyboru.
– Napiszę ten raport – powiedział słabym głosem.
– Powtórz, bo nie dosłyszałem – zażądał Pitt.
– Wszystko, co wiem o działalności Entreprises Massarde. Wszystko panu przekażę i podpiszę.?
– Łącznie z informacjami o działaniach nielegalnych i czynach przestępczych?
– Wszystko. Na piśmie albo na dyskietkach.
Nastąpiła chwila ciszy. Pitt popatrzył przez okno na Massarde'a.
Biała skóra Francuza zdążyła już spurpurowieć, Podszedł do Giordina i położył mu dłoń na ramieniu.
– To twoja działka, AL Wyciśnij z tego dupka wszystko, co wie.
Giordino chwycił Verenne'a pod ramię. Tamten skulił się ze strachu.
– Chodź, przyjacielu; musisz zaraz zabrać się do pracy – powiedział Amerykanin ciepło.
– Zacznij od listy ofiar Massarde'a – przypomniał Pitt. – To jest najważniejsze.
– Właściwie dlaczego? – spytał Giordino, zaintrygowany.
– Jeśli znajdziemy to, co Massarde schował na Wyspie Clippertona, podzielę to między ofiary i ich rodziny.
– Pan Massarde nigdy na to nie pozwoli – zabełkotał Verenne; najwyraźniej tracił poczucie rzeczywistości.
– Aha, skoro już mówimy o tym łajdaku – rzekł Pitt – myślę, że wystarczająco się przypiekł.
Massarde wyglądał z przodu jak dobrze ugotowany rak. Musiał zapewne bardzo cierpieć; na skórze pojawiły się wielkie bąble. Stał jednak prosto, bez niczyjej pomocy, między dwoma milczącymi gorylami Brunone'a, naprzeciw swojego własnego biurka, za którym teraz urzędował Dirk Pitt.
– Nie ujdzie ci to na sucho – sykną! z wściekłością – nawet gdybym umarł. Mam swój sposób, żeby cię dosięgnąć i zza grobu.
– A więc masz także organizację tajnych mścicieli! Trzeba przyznać, że jesteś bardzo przewidujący – rzekł Pitt z fałszywym podziwem. – Ale może jakoś cię przebłagam: pewnie chce ci się pić po tym solarium. Zaraz dostaniesz coś do picia. Al, daj wody panu Massarde'owi.
Giordino wyjął z lodówki dwie butelki francuskiej wody mineralnej i podał jedną Massarde'owi. Ten osunął się na krzesło, chwycił butelkę i opróżnił ją w ciągu paru sekund.
Giordino bez pytania podał mu następną.
Pitt z zainteresowaniem obserwował zachowanie Massarde'a. Ten człowiek sprawiał wrażenie, jakby w pełni panował nad sytuacją. Wypił do dna drugą butelkę, po czym rozejrzał się po swoim gabinecie.
– Gdzie jest Verenne? – spytał.
– Nie żyje – odparł spokojnie Pitt.
Po raz pierwszy Massarde był zaskoczony. Najwyraźniej tego się nie spodziewał.
– Zamordowaliście go?!
– Przesada – mruknął Pitt, wzruszając ramionami. – Raczej zabiliśmy w obronie własnej. Rzucił się na Giordina z nożem do rozcinania kartek. Przyznasz, że to głupota atakować w ten sposób człowieka uzbrojonego w pistolet maszynowy.
– Nie wierzę, żeby Verenne to zrobił. Ten tchórz?
Pitt i Giordino wymienili porozumiewawcze spojrzenia. W rzeczy-wistości Verenne siedział pod strażą w piwnicy i pisał swój raport.
– Mogę ci pokazać jego zwłoki, jeśli chcesz. Ale mam lepszą propozycję.
– A co ty mi możesz zaproponować? – Massarde uśmiechną] się ironicznie.
– Zmieniłem zdanie. Mogę cię wypuścić bez spełniania dalszych warunków. Wystarczy, że obiecasz poprawę, a możesz stąd wyjść, zapakować się do swojego śmigłowca i odlecieć, gdzie ci się żywnie podoba.
– To ma być dowcip?
– Bynajmniej. Po prostu mam cię szczerze dosyć, a im szybciej znikniesz mi z oczu, tym lepiej.
– Pan chyba nie mówi serio – wtrącił się Brunone. – Ten człowiek jest cholernie niebezpieczny. Będzie się mścił.
– Wiem, to przecież "Skorpion". Tak cię nazywają, Massarde, prawda?
Francuz milczał.
– Zastanów się, czy dobrze robisz – odezwał się Giordino.
– Nie ma się nad czym zastanawiać – odparł Pitt stanowczo. – Chcę się pozbyć tego łajna, i to natychmiast. Kapitanie Brunone, niech pan go zapakuje do śmigłowca i dopilnuje, żeby jak najszybciej odleciał.
Massarde podniósł się z krzesła wolno i niepewnie. Spalona skóra ściągnęła się i przy każdym ruchu sprawiała nieznośny ból. Mimo to zdobył się na uśmiech. Postanowił być grzeczny, by zyskać trochę na czasie.
– Niech mi pan da parę godzin na spakowanie rzeczy osobistych i notatek.
– Masz dokładnie dwie minuty na opuszczenie zakładu.
Massarde zaklął szpetnie, widząc że jego uprzejmość na nic się nie zdała.
– Człowieku, chyba nie wyrzucisz mnie tak jak stoję, bez ubrania.- Miejże odrobinę przyzwoitości!
– A co ty wiesz o przyzwoitości? – spytał Pitt beznamiętnie. – Kapitanie Brunone, niech pan zabierze stąd tego skurwysyna, bo go zastrzelę.
Brunone nie musiał nawet powtarzać tego rozkazu swoim ludziom. Skinął tylko głową, a oni natychmiast powlekli przeklinającego i wrzeszczącego z bólu Massarde'a na dziedziniec.Trzej mężczyźni, którzy pozostali w gabinecie szefa Entreprises Massarde, nie odezwali się ani słowem. Po chwili zobaczyli, jak strażnicy wrzucają upadłego potentata do kabiny śmigłowca i zatrzas-kują za nim drzwi. Maszyna niemal natychmiast uniosła się w powietrze i pomknęła nad pustynią.
– Poleciał na północny wschód – zauważył Giordino.
– Podejrzewam, że do Libii – powiedział Brunone. – A potem dalej, do swoich kryjówek, w których trzyma majątek na czarną godzinę.
– Jego dalszy los nie ma już żadnego znaczenia – oświadczył Pitt, ziewając ostentacyjnie.
– Tak pan sądzi? – spytał Brunone, nie przekonany. – A ja myślę, że źle pan zrobił; trzeba było rąbnąć drania.
– Po co? I tak umrze jeszcze w tym tygodniu.
– Dlaczego ma umrzeć? Od oparzeń słonecznych? Ten facet ma końskie zdrowie, nie takie rzeczy już przetrzymał.
– Ale tym razem umrze na pewno – rzekł Pitt i odwrócił się do Giordina. – Chyba że coś spieprzyłeś z tą nalewką.
Giordino roześmiał się.
– Jak mogłem spieprzyć? Robiłem dokładnie według recepty dziadunia.
Brunone patrzył zdezorientowany to na jednego, to na drugiego.
– O czym panowie mówią?
– Wystawiłem Massarde'a na słońce tylko po to, żeby mu się zachciało pić – wyjaśnił Pitt.
– Pić? – Brunone nadal nie rozumiał.
– Al wylał wodę mineralną z dwóch butelek i napełnił je wodą skażoną świństwami z tego podziemnego śmietnika. Taka woda jest we wszystkich studniach, we wszystkich oazach stąd aż do Nigru.
– Teraz już pan rozumie?
– Tak, wypił chyba trzy litry… To się w języku poetyckim nazywa: wymierzyć sprawiedliwość.
– Ta trucizna atakuje najpierw mózg – ciągnął Pitt chłodnym, naukowym tonem, z kamienną twarzą. – Massarde oszaleje, zanim umrze.
Brunone nie wyglądał na zmartwionego ani wstrząśniętego.
– I nie ma żadnej szansy, że przeżyje? – upewnił się.
Pitt pokręcił stanowczo głową.
– Umrze przywiązany do łóżka, wyjąc z bólu, jak zwierzę dotknięte wścieklizną. Szkoda tylko, że jego ofiary tego nie zobaczą.