Concorde w barwach Air France dotknął kołami betonu lotniska Dullesa i pokołował w stronę nie oznaczonego hangaru rządowego w pobliżu dworca towarowego. Nad lotniskiem wisiały ciężkie chmury, ale jak dotąd nie spadła nawet kropla deszczu. Zaledwie do samolotu podjechał wózek ze schodkami i otworzyły się drzwi, ukazał się w nich Rudi Gunn. Ściskając mocno paski plecaka, jakby była tam aparatura podtrzymująca jego życie, pospieszył do czekającego przy schodkach czarnego forda.
Kierowca miał na sobie mundur policji miejskiej. Z migającymi światłami i wyjącą syreną pomknęli ulicami stolicy do budynku NUMA. Na szczęście przechodnie nie zwracali szczególnej uwagi na sygnały. Na tylnym siedzeniu pędzącego samochodu policyjnego Gunn czuł się bowiem trochę jak świeżo schwytany przestępca. Nie przeszkodziło mu to jednak w czysto estetycznych doznaniach. Zauważył na przykład niezwykły, ołowianozielony odcień wód Potomacu, gdy przecinali rzekę mostem Rochambeau.Samochód nie zatrzymał się przed głównym wejściem do Agencji, lecz z piskiem opon okrążył budynek i po pochylni wśliznął się do podziemnego garażu. Stanął przed drzwiami windy, gdzie czekali dwaj uzbrojeni strażnicy. Pod ich eskortą Gunn wjechał windą na czwarte piętro i długim korytarzem dotarł do sali konferencyjnej NUMA. Sam już, bez opiekunów, wszedł do dużej sali, bogato wyposażonej w nowoczesny sprzęt do prezentacji wizualnej.Przy długim mahoniowym stole siedziało kilka osób – mężczyzn i kobiet; patrzyli na doktora Chapmana, który wykładał coś, stojąc przed wielkim ekranem. Całą powierzchnię ekranu zajmowała mapa środkowego Atlantyku przy brzegach Afryki. Na widok przybysza Chapman zamilkł. W sali konferencyjnej zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
Admirał Sandecker wstał, odsunął krzesło i podszedł do Gunna; nieoczekiwanie uścisnął go jak brata, któremu udało się przeżyć ciężką operację.
– Dzięki Bogu, żeś się stamtąd wyrwał! – Głos admirała zdradzał niezwykłą emocję.
– Dobrą miałeś podróż z Paryża?
– Czułem się trochę jak banita: sam w pustym Concordzie.
– Nie było pod ręką żadnej maszyny wojskowej. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak wyczarterować samolot pasażerski.
– No i dobrze, ale ciekawe, co powiedzieliby na to podatnicy.
– Na pewno by nie protestowali, gdyby wiedzieli, że tu chodzi o ich życie.
Sandecker zaczął przedstawiać uczestników narady.
– Znasz chyba wszystkich, z wyjątkiem trzech osób… Doktor Chapman i Hiram Yaeger podeszli bliżej, by się przywitać;uścisnęli dłoń Gunna z widoczną radością. Zbliżyli się też inni, których jeszcze nie znał: doktor Muriel Hoag, kierująca w Agencji pracownią biologii morskiej, i doktor Evan Holland, ekspert w dziedzinie ochrony środowiska.
Muriel Hoag była bardzo wysoka i chuda, jak specjalnie głodzona modelka. Kruczoczarne włosy miała mocno ściągnięte do tyłu i spięte w kok; piwne oczy patrzyły surowo przez okrągłe szkła okularów. Nie stosowała żadnego makijażu. I słusznie – pomyślał Gunn – bo nawet największy mistrz charakteryzacji z Hollywood nie poradziłby sobie z tak brzydką twarzą.Evan Holland, specjalizujący się w chemii skażeń środowiskowych, wyglądał z bliska jak basset zaskoczony nagłym widokiem żaby na dnie swojej miski. Jego uszy były co najmniej dwa razy za duże w stosunku do głowy, długi nos był śmiesznie zaokrąglony na końcu. Ale Holland tylko z pozoru mógł uchodzić za poczciwego fajtłapę. W rzeczywistości był jednym z najzdolniejszych, najbystrzejszych badaczy w swojej branży.Dwóch innych – Chipa Webstera, analityka zdjęć satelitarnych, i Keitha Hodge, naczelnego oceanografa Agencji – Gunn już znał.
– Ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby wyciągnąć mnie z Mali – powiedział, zwracając się do Sandeckera.
– To Hala Kamil osobiście zezwoliła na użycie grupy taktycznej Organizacji Narodów Zjednoczonych.
– Oficer dowodzący operacją, pułkownik Levant, nie wyglądał na zachwyconego.
– Tak, musiałem użyć trochę łagodnej perswazji, żeby przekonać Levanta i jego szefa, generała Boćka. Ale kiedy zrozumieli, jak ważne są twoje materiały, zgodzili się udzielić wszelkiej pomocy.
– To była cholernie skomplikowana operacja – stwierdził z podziwem Gunn. – Niesamowite, że wymyślili to wszystko i wykonali w ciągu paru godzin.
Jeśli liczył, że pozna dalsze szczegóły, rozczarował się. W każdym geście Sandeckera widoczna była niecierpliwość. Nie zaproponował Gunnowi nawet kawy, choć taca z kawą i ciasteczkami stała w zasięgu jego ręki. Chwycił go za ramię i niemal przemocą usadził w fotelu na końcu długiego konferencyjnego stołu.
– Do rzeczy – powiedział. – Wszyscy umieramy z ciekawości: podobno zidentyfikowałeś związek, powodujący ekspansję tych czerwonych glonów.
Gunn umieścił na stole plecak, otworzył go i zaczął wydobywać zawartość. Bardzo ostrożnie odwinął z miękkiej szmatki szklane fiolki z próbkami wody. Potem wyjął dyskietki z danymi i położył je na stole. Wreszcie zaczął mówić.
– Tu są próbki wody, a tutaj wyniki moich pomiarów i analiz komputerowych. Chyba miałem trochę szczęścia w badaniach. To, co stymuluje czerwony zakwit, to jakiś w najwyższym stopniu nietypowy związek organometaliczny, połączenie syntetycznego aminokwasu z kobaltem. W tej wodzie są również jakieś ślady substancji promieniotwórczych, ale nie sądzę, by akurat to wpływało na rozwój glonów.
– Jakim cudem mogliście robić badania w tych warunkach?- spytał Chapman. – Podobno krajowcy nie ułatwiali warn życia.
– Tak, mieliśmy drobną utarczkę z flotą Beninu, ale szczęśliwie wszystkie moje instrumenty uratowały się.
– Utarczkę – powtórzył Sandecker z ironicznym uśmiechem.
– Zniszczyliście połowę floty Beninu i helikopter; byłem po tym przesłuchiwany przez CIA w sprawie "nielegalnych operacji, prowadzonych w Afryce".
– I co im pan powiedział?
– Nie martw się, nałgałem. Mów dalej.
– Ogień z kanonierki Beninu zniszczył jednak nasz system łączności. Dlatego nie mogłem przesłać wyników drogą radiową.
– Chciałbym jeszcze raz przebadać te próbki wody – oświadczył Chapman. – A Hiram Yaeger mógłby w tym czasie sprawdzić twoje analizy komputerowe.
– Zgoda – powiedział Yaeger i ostrożnie zebrał ze stołu dyskietki. – Wezmę się od razu do roboty; tutaj i tak nie na wiele się przydam.
Zaledwie komputerowiec opuścił salę, Gunn wbił wzrok w Chapmana.
– Człowieku, powtarzałem wszystkie testy po dwa – trzy razy. Niczego innego tu nie znajdziecie, jestem pewien.
Chapman wyczuł ton urazy.
– Ależ ani mi w głowie kwestionować twoje wyniki. Zrobiliście razem z Pittem i Giordino kawał cholernie ciężkiej roboty. To nie może pójść na marne. Dlatego chcę dostarczyć prezydentowi dane z podwójnym potwierdzeniem. Chodzi o to, by jak najszybciej użył swoich wpływów w Mali i zmusił ich przynajmniej do zablokowania źródła trucizny. To da nam czas na opracowanie metod jej neutralizacji i powstrzymanie rozwoju czerwonych glonów.
– Nie tak szybko – ostrzegł z powagą Gunn. – Znamy skład trucizny i zlokalizowaliśmy miejsce, w którym wpływa do rzeki, ale nie udało nam się znaleźć źródła.
– Tak, Pitt zdążył mi o tym powiedzieć – Sandecker zabębnił palcami po stole. – Przepraszam, że nie przekazałem wam tej złej nowiny, ale liczyłem, że zdjęcia satelitarne wyjaśnią zagadkę.
Muriel Hoag popatrzyła surowo w oczy Gunna.
– Nie bardzo rozumiem: śledziliście skutecznie tę substancję przez tysiąc kilometrów rzeki, a potem zgubiliście ją na lądzie?
– To proste – Gunn wzruszył ramionami, jakby opędzał się od muchy. – W miarę jak posuwaliśmy się w górę rzeki, stężenie sybstancji stopniowo rosło. I nagle spadło do zera: nasze instrumenty wykazywały już tylko zwykłe, powszechnie występujące zanieczyszczenia. Zaczęliśmy się kręcić tam i z powrotem, obserwując brzegi rzeki. I nic: żadnych wysypisk, żadnych magazynów, żadnych fabryk. Ani nad brzegami, ani w głębi lądu. Żadnych domów ani innych budowli – nic, tylko naga pustynia.
– Może to jakieś stare, zasypane już śmietnisko? – zasugerował Holland.
– Nie zauważyliśmy śladów jakichkolwiek wykopów.
– A może to matka natura uwarzyła tę zupę? – spytał Chip Webster. Najwyraźniej rozbawiło to pannę Hoag.
– Jeśli potwierdzi się diagnoza pana Gunna, że w tej miksturze jest jakiś syntetyczny aminokwas, to o żadnej "matce naturze" nie może być mowy. Takie substancje powstają tylko w laboratoriach biochemicznych. Oczywiście do połączenia z kobaltem mogło już dojść przypadkowo. Nie byłby to pierwszy przypadek w dziejach odkryć chemicznych.
– Ale jak, na litość boską, taka mikstura mogła powstać w środku Sahary? – zastanawiał się Chip Webster.
– I to w takim stężeniu – dodał Holland – że po przepłynięciu tysiąca kilometrów może jeszcze działać w oceanie jako steryd dla wiciowców!
Sandecker przeniósł wzrok na Keitha Hodge'a.
– Jakie są najnowsze dane o ekspansji tego paskudztwa?
Oceanograf, sześćdziesięcioletni mężczyzna o dziwnie nieruchomych, piwnych oczach, które nadawały statyczny wyraz jego chudej, kościstej twarzy, mógł – gdyby tylko odpowiednio go ubrać – uchodzić za postać, która opuściła ramy osiemnastowiecznego portretu.
– W ciągu ostatnich czterech dni obszar czerwonego zakwitu zwiększył się o trzydzieści procent. Tempo wzrostu przekracza nasze najgorsze przewidywania.
– Może jednak uda się powstrzymać ekspansję glonów, jeśli znajdziemy źródło skażenia i zablokujemy je, a doktor Chapman znajdzie szybko substancję neutralizującą?
– Musi ją znaleźć bardzo szybko – odparł Hodge. – Przy tym tempie rozmnażania najdalej za miesiąc zostanie przekroczony próg samowystarczalności: kolejne generacje będą się żywić poprzednimi i nastąpi żywiołowy rozwój, nawet bez dopływu sterydów z Nigru.
– Poprzednio mówił pan o trzech miesiącach! – zaatakowała go Muriel Hoag.
– Kiedy w grę wchodzi coś tak niezwykłego – Hodge wzruszył ramionami – jedyną rzeczą pewną jest niepewność.
Sandecker obrócił się razem z fotelem i popatrzył na wyświetlony na ścianie obraz; było to powiększenie satelitarnej fotografii terytorium Mali.
– W którym miejscu ta substancja wpływa do rzeki? – spytał. Gunn wstał i podszedł do ściany z wyświetlonym zdjęciem. Wziął kredkę i zakreślił nią niewielki obszar nad Nigrem powyżej Bourem.
– To gdzieś tutaj, w korycie wyschniętej rzeki, która kiedyś wpadała do Nigru.
Chip Webster nacisnął guzik pilota, powiększając wskazany przez Gunna fragment fotografii.
– Nie widać tu żadnych budynków ani ludzi – stwierdził. – Nie ma też śladów jakichkolwiek wykopów, a musiałyby być, gdyby ktoś zakopywał tu trujące odpady.
– To rzeczywiście zagadka – mruknął Chapman. – Skąd, u diabła, bierze się to paskudztwo?
– Pitt i Giordino jeszcze tam zostali – przypomniał Gunn. – Może coś znajdą.
– Wiadomo o nich coś nowego? – spytał Hodge.
– Nic, odkąd Pitt dzwonił z jachtu Yves'a Massarde'a – odparł Sandecker.
Hodge uniósł wzrok znad notesu.
– Yves Massarde? Czyżby to ta sama gnida?
– Znasz go?
Hodge skinął głową.
– Miałem z nim do czynienia cztery lata temu, przy okazji pewnego groźnego skażenia chemicznego na Morzu Śródziemnym. Jeden z jego statków, wiozący na składowisko w Algerii silnie rakotwórcze odpady chemiczne, znane jako PCB, pękł w czasie sztormu i zatonął. Osobiście od początku podejrzewałem, że to nielegalny fracht, a w dodatku afera ubezpieczeniowa. Wkrótce okazało się, że Algierczycy wcale nie mieli zamiaru przyjąć tego ładunku na swoje składowisko. Massarde zaczął kręcić, przedstawiał fałszywe dokumenty i stosował wszelkie możliwe kruczki prawne, żeby uniknąć odpowiedzialności. To jest taki facet, że jak mu podasz rękę, to musisz potem sprawdzić, czy masz wszystkie palce.
Gunn odwrócił się w stronę Webstera.
– Satelity zwiadowcze potrafią odczytać druk gazetowy. Może dałoby się skierować kamery któregoś z nich na pustynię na północ od Gao i poszukać Pitta i Giordina?
Webster pokręcił głową.
– Nic z tego. Moi ludzie w Krajowej Radzie Bezpieczeństwa donieśli, że w tej chwili wszystkie najlepsze kamery w kosmosie śledzą próbne starty nowych chińskich rakiet, wojnę domową na Ukrainie i walki na pograniczu syryjsko-irackim. Nie oddadzą ani minuty na poszukiwanie jakichś cywilów na Saharze. Mogę skorzystać tylko z najnowszego satelity geodezyjnego; ale wątpię, czy jego kamery rozróżnią ludzi na tle różnych dziwnych form krajobrazu.
– Nie rozpoznają człowieka na tle piaszczystej wydmy? – spytał z niedowierzaniem Chapman.
– Na Saharze nikt przy zdrowych zmysłach nie podróżuje po wydmach – odparł Webster. – Nawet miejscowi nomadzi omijają je, bo to prawie pewna śmierć. Pitt i Giordino mają dość rozumu, żeby unikać wydm jak zarazy.
– Mimo to powinieneś podjąć poszukiwania – nalegał Sandecker. Webster pokiwał niemal całkiem łysą głową. Tęgi kark i wylewający się brzuch upodobniały go do aktorów występujących jako "przedtem" w reklamach środków odchudzających.
– Mój bliski znajomy zajmuje się w Pentagonie analizą zdjęć satelitarnych. Spróbuję go namówić, żeby zbadał zdjęcia z naszego GeoSata na swoich wyspecjalizowanych komputerach. Myślę, że kto jak kto, ale on potrafi ich tam odszukać – jeśli tylko znajdą się w polu widzenia kamery.
– Czy pański satelita dostrzegł jakiś ślad samolotu, którym podróżowała ekipa badawcza WHO? – spytała Muriel.
– Niestety, nie. W czasie ostatniego przelotu nad terytorium Mali GeoSat zarejestrował co prawda dużą smugę dymu, ale to mogło być ognisko, rozpalone przez nomadów. Sprawdzimy to dokładniej w następnym przelocie.
– W tej części Sahary nie ma zbyt wiele drewna na ogniska – zauważył Sandecker.
– Co to za ekipa badawcza? – spytał Gunn, wyraźnie zaintrygowany.
– Grupa uczonych ze Światowej Organizacji Zdrowia – wyjaśniła Muriel. – Badają przyczyny dziwnej choroby, która szerzy się w pustynnych wioskach. Ich samolot zaginął gdzieś w drodze z Mali do Kairu.
– Czy była w tej grupie kobieta? Biochemik?
– Tak, biochemikiem zespołu była doktor Eva Rojas – potwierdziła Muriel. – Pracowałam z nią kiedyś na Haiti.
– Znasz ją? – spytał Sandecker, spoglądając na Gunna.
– Ja nie, ale Pitt ją zna. Coś tam z nią miał w Kairze.
– W takim razie dobrze, że nie wie o tej katastrofie – rzekł Sandecker. – I bez tego ma pewnie masę problemów.
– Nie ma dotąd żadnego potwierdzenia katastrofy – stwierdził Holland z nadzieją w głosie.
– Może lądowali przymusowo na pustyni i jakoś przeżyli – przyłączyła się Muriel.
– Obawiam się, że to tylko pobożne życzenia – Webster pokręcił głową sceptycznie.
– Myślę, że w tej sprawie maczał swoje brudne łapy generał Zateb Kazim.
– Pitt i Giordino rozmawiali z nim przez radio, tuż przed moim zejściem z jachtu – przypomniał sobie Gunn. – Odniosłem wrażenie, że to raczej paskudny typ.
– Bezwzględny jak wszyscy dyktatorzy w tej części świata – stwierdził Sandecker. – A przy tym wyjątkowo sprytny i chciwy. Z naszymi dyplomatami nawet rozmawiać nie chce, jeśli przedtem nie dostanie grubego czeku z Funduszu Pomocy Zagranicznej.
– Lekceważy zalecenia ONZ – dodała Muriel. – Nie wpuszcza transportów z pomocą humanitarną dla ludności.
– Co najgorsza – wtrącił Webster – wszyscy obrońcy praw człowieka, którzy ośmielają się pojechać do Mali i protestować, przepadają bez wieści.
– On i Massarde to para tęgich złodziei – powiedział Hodge.
– We dwójkę rozgrabili cały kraj i wpędzili go w nędzę…
– To już nie nasza sprawa – przerwał niecierpliwie Sandecker.
– Nie będzie życia ani w Mali, ani w Afryce, ani na całym globie, jeśli nie powstrzymamy fali czerwonego zakwitu. Dzisiaj tylko to jest ważne.
– Ale mamy już materiał, nad którym możemy pracować – odezwał się Chapman. – Jeśli wszyscy weźmiemy się do roboty, na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie.
– Zróbcie to jak najszybciej – powiedział Sandecker, mrużąc oczy. – Jeśli nie uda warn się w ciągu trzydziestu dni, nie będzie już żadnego ratunku.
Rześka bryza poruszała liście drzew w parku Palisades nad Hudsonem. Wśród liści, przyczepiony do gałęzi do góry nogami, tkwił bez ruchu mały, niebieskawoszary ptak. Ismaił Yerli przyglądał mu się przez lornetkę. Pozornie pochłonięty bez reszty tym zajęciem, nie przeoczył jednak człowieka, który już dwie minuty temu pojawił się na końcu alejki i zbliżał się bez pośpiechu. Po chwili wysoki, raczej przystojny mężczyzna, ubrany w drogą skórzaną marynarkę, stanął tuż za jego plecami.
– Kowalik białopierśny – powiedział cicho, spoglądając na ptaka zimnym spojrzeniem bladoniebieskich oczu. Jego płowe włosy rozdzielone były po lewej stronie idealnie prostym przedziałkiem.
– Sądząc z czarnej plamy na grzbiecie, to chyba samica – odparł Yerli, nie odejmując lornetki od oczu, Samiec jest pewnie gdzieś blisko. Może buduje gniazdo.
– Nieźle, Bordeaux – powitał Yerli przybysza używając służbowego pseudonimu. – Nie wiedziałem, że lubisz obserwować ptaki.
– Wcale nie lubię. Przyszedłem tu na twoje życzenie, Pergamon.
– Moje? Przecież to ty zażądałeś spotkania.
– Tak, ale nie na takim odludziu.
– Spotkania w kosztownych knajpach raczej nie pasują do moich wyobrażeń o konspiracji.
– A do moich nie pasuje mieszkanie w slumsach i krycie się po kątach – odparował złośliwie Bordeaux.
– Nie jest rozsądne zbytnio się afiszować.
– Posłuchaj, Pergamon. Moim jedynym zadaniem jest ochrona interesów pewnego człowieka, który, co warto dodać, bardzo dobrze za to płaci. FBI nie ma powodu mnie śledzić, dopóki nie podejrzewa mnie o szpiegostwo. A ponieważ nasza praca – w każdym razie moja praca – nie polega na kradzieży amerykańskich tajemnic, nie rozumiem, dlaczego miałbym się ukrywać w jakimś cuchnącym tłumie.
Pogardliwa opinia Bordeaux o pracy wywiadowczej nie bardzo pasowała do Yerliego.
Chociaż Bordeaux, szef wywiadu gospodarczego Entreprises Massarde na Stany Zjednoczone, od wielu lat regularnie współpracował z Pergamonem, nie znał jego prawdziwego nazwiska i, rzecz szczególna, nawet nie próbował poznać. Wiedział jednak, że Yerli jest agentem wywiadu francuskiego, który jedynie "dorabia" sobie – prawda, że grubo ponad służbową pensję, – dostarczając od czasu do czasu wartościowych dla Massarde'a informacji. Odbywało się to z przyzwoleniem pracodawców Yerliego, a to ze względu na liczne powiązania francuskich osobistości rządowych z Yves'em Massarde'em.
– Stajesz się nieostrożny, przyjacielu. Bordeaux wzruszył ramionami.
– Mam już dosyć tych prymitywnych Amerykanów. Nowy Jork jest kloaką. Zresztą cały ten kraj się rozpada: wszędzie podziały, wszędzie konflikty rasowe i etniczne. Jeszcze parę lat i w Stanach będzie taka sama wojna wszystkich ze wszystkimi, jak dzisiaj w Rosji i w całej posowieckiej Wspólnocie. Coraz bardziej chciałbym wrócić do Francji. To jedyny naprawdę cywilizowany kraj na całym globie.
– Słyszałem, że jeden z ludzi NUMA zdołał uciec z Mali – zmienił nagle temat Yerli.
– Tak, ten dureń Kazim pozwolił mu się wymknąć.
– Nie przekazałeś panu Massarde mojego ostrzeżenia?
– Ależ oczywiście, ostrzegłem go. A on z kolei przekazał to generałowi Kazimowi. Dwaj inni agenci NUMA zostali schwytani na jachcie pana Massarde, ale Kazim, przy całej swojej błyskotliwości, okazał się za głupi, żeby złapać trzeciego, no i ten uciekł; wywiózł go specjalny oddział taktyczny ONZ.
– Jak pan Massarde ocenia sytuację?
– Nie ma powodów do radości: wszystko to grozi jakąś oficjalną międzynarodową inspekcją w Fort Foureau.
– Niedobrze. Wszelka inspekcja w Fort Foureau to zagrożenie francuskiego programu nuklearnego.
– Pan Massarde doskonale zdaje sobie z tego sprawę – odparł Bordeaux ze złośliwą satysfakcją.
– A co z tymi naukowcami z WHO? Dzisiejsze gazety piszą, że ich samolot zaginął bez wieści.
– To jeden z lepszych pomysłów Kazima – odparł Bordeaux. – Upozorował katastrofę samolotu w jakiejś odległej części pustyni.
– Upozorował? Ostrzegłem Halę Kamil przed możliwością prawdziwego zamachu bombowego na ten samolot.
– Twój plan odstraszenia ewentualnych dalszych ekspedycji WHO został zrealizowany z pewnymi drobnymi zmianami – stwierdził Bordeaux. – Samolot rzeczywiście jest rozwalony, ale zwłoki na pokładzie to nie doktor Hopper, i nie jego ludzie.
– A więc oni nadal żyją?
– Tak, ale w praktyce są już martwi. Kazim wysłał ich do Tebezzy. Yerli zamyślił się głęboko, zanim podjął rozmowę.
– Myślę, że Kazim popełnił błąd. Powinien był raczej od razu ich wykończyć, a nie dręczyć niewolniczą pracą w kopalni. W razie wpadki to będzie dodatkowy punkt przeciwko niemu.
– Nie będzie żadnej wpadki. Z Tebezzy jeszcze nikt nie uciekł. Każdy, kto trafia do tej kopalni, zostaje w niej na zawsze. – W głosie Bordeaux nie było żadnych emocji.
Yerli wyciągnął z kieszeni papierową chusteczkę i zaczął przecierać szkła lornetki.
– Czy Hopper odkrył coś, co mogłoby skompromitować Fort Foureau?
– Nie, ale dostatecznie dużo, żeby wzbudzić niezdrowe publiczne zainteresowanie tym rejonem.
– Co wiadomo o tym pracowniku NUMA, który uciekł?
– Nazywa się Gunn, jest wicedyrektorem Agencji.
– A więc ktoś, kto dużo może.
– To prawda.
– Gdzie jest teraz?
– Śledziliśmy samolot, którym go ewakuowano. Dotarł do Paryża, a potem poleciał Concorde'em do Waszyngtonu. Z lotniska zawieźli go prosto do centrali NUMA. Moi informatorzy podawali godzinę temu, że wciąż jeszcze tam przebywa.
– Wiadomo coś o informacjach, które przywiózł z Mali?
– Nie wiemy, jakie informacje zdołał zebrać w czasie żeglugi po Nigrze. Ale pan Massarde jest przekonany, że Gunn nie dowiedział się niczego, co demaskowałoby operację Fort Foureau.
– Kazim będzie miał niezłą frajdę, jak weźmie na spytki dwóch pozostałych Amerykanów.
– Niestety, dostałem w ostatniej chwili wiadomość, że ci dwaj też uciekli.
– Merde! – warknął Yerli z wściekłością. – Kto tym razem spieprzył robotę?
Bordeaux wzruszył ramionami.
– Nieważne, kto spieprzył; to nie nasza sprawa. Najważniejsze, że nadal są w Mali i raczej nie mają szans wydostać się za granicę. Kazim na pewno ich złapie, to tylko kwestia godzin.
– Powinienem pojechać do Waszyngtonu i poszperać w NUMA. Może dowiem się w końcu, co kryje się za całą tą wyprawą, poza zwykłym badaniem skażeń.
– Zostaw to na razie. Pan Massarde ma dla ciebie inną robotę.
– Czy uzgodnił to z moimi przełożonymi?
– Oficjalną zgodę na wykonywanie zadań w innym kraju dostaniesz najdalej za godzinę.
Yerli milczał. Znów popatrzył przez lornetkę na kowalika, który – wciąż z łebkiem do dołu – posuwał się po gałęzi, wydłubując coś spod kory.
– Czego właściwie chce Massarde?
– Masz pojechać do Mali; będziesz jego łącznikiem przy generale Kazimie.
Yerli przyjął wiadomość z kamienną twarzą.
– Parę lat temu spędziłem osiem miesięcy w Mali – powiedział, nie odrywając lornetki od oczu. – Paskudne miejsce. Ale ludzie raczej sympatyczni.
– Jeden z samolotów Entreprises Massarde jest do twojej dyspozycji na lotnisku La Guardia. Masz być na pokładzie o szóstej wieczór.
– A więc mam być niańką Kazima i strzec go przed popełnianiem dalszych głupstw…
Bordeaux przytaknął.
– Stawka jest za duża, by zostawić inicjatywę szaleńcowi. Yerli schował lornetkę do skórzanego futerału przewieszonego przez ramię.
– Kiedyś śniło mi się, że umieram… na pustyni – powiedział cicho. – Modlę się do Allacha, żeby to był tyłka sen.
W typowym pokoju bez okien w którejś z mało znanych części Pentagonu major lotnictwa wojskowego Tom Greenwald odłożył słuchawkę telefonu. Zawiadomił właśnie żonę, że wróci na kolację później niż zwykle. Przez dobrą minutę odpoczywał, by przestawić swoje myśli z tego, co robił jeszcze przed chwilą, kiedy to analizował zdjęcia satelitarne z walk między oddziałami rządowymi i demokratycznymi powstańcami w Chinach, na pracę, do której miał się zabrać teraz.W specjalnej, ultranowoczesnej aparaturze analitycznej Pentagonu zainstalował film, zrobiony kamerami GeoSata, przysłany tutaj kurierem przez Chipa Webstera z NUMA. Gdy wszystko było gotowe, zasiadł w wygodnym fotelu z konsoletą zdalnego sterowania w poręczy. Otworzył puszkę coli i, patrząc przez cały czas na monitor telewizyjny wielkości małego ekranu kinowego, zaczął manipulować przyciskami, pokrętłami i suwakami konsolety.
Zdjęcia z GeoSata przypomniały mu dawne czasy. Tak wyglądały zdjęcia z satelitów szpiegowskich dobre trzydzieści lat temu. Oczywiście, GeoSat miał inne przeznaczenie. Ponieważ rejestrował formy geologiczne i cieki wodne, nie była mu potrzebna taka precyzja kamer, jaką dysponowały najnowsze satelity szpiegowskie Pyramider i Houdini, wynoszone na orbitę promami kosmicznymi. Różnica jakości zdjęć była dla Greenwalda szokująca, choć przyznawał, że w porównaniu z używanym przedtem przez 20 lat LandSatem, GeoSat stanowił ogromny postęp: jego kamery widziały w ciemności, przez grubą warstwę chmur, a nawet przez kłęby gorącego dymu.
Na ekranie pojawiały się kolejne fragmenty obejmującej całą północną część Mali pustyni. Greenwald, posługując się specjalnym programem komputerowym, powiększał każdy interesujący go szczegół i starannie korygował ostrość. Już po paru minutach potrafił w drobnych, ledwie zauważalnych plamkach rozpoznać przelatujące samoloty lub karawany wielbłądów, ciągnące z kopalni soli w Taoudeni na południe, do Timbuktu.Zdjęcia przenosiły go coraz bardziej na północ, w stronę Azaouad, rozległego piaszczystego terytorium w obrębie Sahary. Coraz mniej było śladów obecności ludzkiej. Tu i ówdzie, w sąsiedztwie samotnych studni, Greenwald rozróżniał nawet szkielety dużych zwierząt, zapewne wielbłądów. Ale zidentyfikować człowieka, zwłaszcza stojącego lub idącego, wydawało się strasznie trudne, nawet dla cudów elektroniki, jakimi dysponował.
Po godzinie musiał zrobić chwilę odpoczynku. Przetarł zmęczone oczy. Od wpatrywania się w ekran rozbolała go głowa, ale nie znalazł dotąd najdrobniejszego nawet śladu obecności dwóch poszukiwanych przez niego ludzi. Choć przebadał już wszystkie, nawet najbardziej oddalone od Nigru obszary, do których, według jego obliczeń, mogli dotrzeć pieszo – wciąż nie miał żadnych rezultatów.Właściwie mógł uznać, że wykonał już to, czego się podjął, zakończyć pracę i pojechać do domu. Postanowił jednak przeprowadzić jeszcze jedną próbę. Długoletnie doświadczenie nauczyło go bowiem, że poszukiwany obiekt prawie nigdy nie znajduje się tam, gdzie się go spodziewamy. Sięgnął po zdjęcia z dalszych, północnych części pustyni Azaouad i poddał je gruntownej, choć szybkiej analizie. Cały ten obszar wydawał się równie pusty jak dno Morza Martwego.
Niewiele brakowało, by to przeoczył. W nagłym, niejasnym przebłysku intuicji uznał, że pewien drobniutki fragment krajobrazu nie pasuje do otoczenia. To mogła być niewielka skała albo wydma. Ale kształt wydał mu się zbyt regularny, jak na naturalną formę geologiczną. Obrys wydmy stanowiły linie proste. Szybko naciskał guziki na konsolecie, by maksymalnie powiększyć interesujący go obiekt.Po chwili był już pewien, że znalazł coś istotnego. Nie mógł się mylić; miał ogromne doświadczenie. Od czasów wojny nad Zatoką stał się sławny dzięki niesamowitej zdolności wykrywania irackich bunkrów i innych podziemnych urządzeń wojskowych.
– Samochód – powiedział głośno do siebie.
Po dokładniejszej analizie dostrzegł obok samochodu dwie mikroskopijne plamki. Dopiero teraz zaczęła go irytować niedoskonałość GeoSata. Gdyby to był nowoczesny satelita szpiegowski, mógłby nie tylko rozpoznać twarze siedzących przy samochodzie ludzi, ale nawet odczytać godzinę na ich zegarkach.
Odprężył się na moment, by przemyśleć swoje odkrycie. Potem sięgnął po słuchawkę i wystukał numer. Czekał cierpliwie, modląc się, by z tamtej strony nie zabrzmiał nagrany na taśmie głos: "Tu numer… Proszę zostawić wiadomość". Po piątym sygnale w słuchawce odezwał się zdyszany baryton.
– Halo?
– To ty, Chip?
– Cześć, Tom…
– Uprawiałeś jogging? O tej porze?
– Byliśmy z żoną w ogrodzie, rozmawialiśmy z sąsiadami – wyjaśnił Webster. – Gdy usłyszałem dzwonek, przybiegłem tu jak sprinter.
– Myślę, że znalazłem coś, co może cię zainteresować.
– Tych dwóch ludzi? Udało ci się ich wypatrzyć na zdjęciach z GeoSata!
– Są ponad sto kilometrów dalej na północ, niż się spodziewałeś. Webster milczał przez chwilę, zaskoczony.
– Jesteś pewien, że to nie nomadzi? – spytał w końcu. – Moi ludzie w żaden sposób nie zaszliby tak daleko przez dwie doby.
– Mogliby zajechać.
– Masz na myśli samochód? – Webster dziwił się coraz bardziej.
– Trudno to dokładnie rozpoznać, ale wygląda rzeczywiście jak samochód; przysypany piaskiem, żeby go w ciągu dnia nie wypatrzyły samoloty. To muszą być ci twoi dwaj chłopcy. No bo kto inny bawiłby się w chowanego na pustyni?.
– Myślisz, że próbują uciec za granicę?
– Nie, chyba że poplątały im się strony świata. Pakują się w sam środek północnej części Mali. Do najbliższej granicy mają jeszcze trzysta pięćdziesiąt kilometrów.
– Tak, to muszą być Pitt i Giordino – rzekł Webster po chwili zastanowienia. – Ale skąd, u diabła, wzięli ten samochód?
– Mam wrażenie, że to dość pomysłowi faceci.
– Powinni byli już dawno dać sobie spokój z szukaniem źródeł tego skażenia. Co ich opętało?
Na to pytanie Greenwald nie miał już odpowiedzi. Próbował jednak zgadywać.
– Może wybrali się na wycieczkę do Fort Foureau – zauważył raczej żartem niż serio.
– Masz na myśli ten francuski zakład utylizacji odpadów? – zainteresował się całkiem poważnie Webster.
– Tak, mają do niego już tylko pięćdziesiąt kilometrów. To jedyny przyczółek cywilizacji zachodniej w tym rejonie.
– Bardzo ci jestem wdzięczny, Tom – oświadczył szczerze Webster. – Chciałbym się jakoś zrewanżować. Może dasz się zaprosić na wspólną kolację; z żonami, rzecz jasna.
– Dobry pomysł. Zadzwoń do mnie, jak ustalisz restaurację i termin.
Greenwald odłożył słuchawkę. Jeszcze raz skupił wzrok na dziwnym obiekcie i ludziach, tkwiących w pustynnym krajobrazie.
– Wy, chłopaki, musicie mieć coś nie po kolei – rzucił głośno w pustą przestrzeń pokoju.
Potem wyłączył aparaturę i pojechał do domu.
Słońce wyszło zza horyzontu i wielka fala upału zwaliła się na pustynię jak z otwartego nagle pieca. Chłód nocy ustąpił równie szybko, jak cień pędzonej wiatrem chmury. Na rozpalonym niebie pojawiły się dwa kruki; wypatrzywszy coś, co nie pasowało do pustynnego krajobrazu, zaczęły krążyć coraz niżej w nadziei, że znajdą jakieś pożywienie. Z bliska okazało się jednak, że owo "coś" raczej nie da się zjeść. Był to żywy człowiek.Dirk Pitt leżał rozciągnięty na zboczu niewielkiej wydmy, tuż pod jej szczytem. Był niemal zagrzebany w piasku. Przez chwilę przyglądał się krukom, powoli odlatującym na północ. Potem znów przeniósł wzrok na rozciągającą się przed nim gigantyczną konstrukcję: zakład utylizacji odpadów Fort Foureau. Widok był fantastyczny nie tylko ze względu na niezwykłość techniki, ale także dlatego, że funkcjonowała w zupełnie martwym, nieludzkim otoczeniu.
Gdy usłyszał za sobą szelest piasku, obrócił nieznacznie głowę. Giordino, niczym jaszczurka, wpełzał na szczyt diuny.
– Podziwiasz widoki? – spytał.
– Chodź bliżej. Zapewniam cię, że jest na co popatrzyć – stwierdził Pitt.
– Jedyna rzecz, na jaką mam teraz ochotę popatrzyć, to brzeg morza i wielkie chłodne fale – jęknął Giordino.
– Nie wystawiaj tak tej swojej czupryny – przestrzegł go Pitt. – Taki czarny łeb na tle piasku cholernie rzuca się w oczy.
Giordino chwycił garść piasku i posypał nim sobie włosy, robiąc przy tym minę wioskowego głupka. Przyczołgał się do Pitta i wyjrzał poza krawędź diuny.
– Cholera! – mruknął z podziwem. – Gdybym nie wiedział, że to Sahara, powiedziałbym, że jesteśmy na Księżycu.
– Tak – przyznał Pitt. – Ten jałowy krajobraz… Brakuje tylko szklanej kopuły nad wszystkim.
– Ależ gigant, prawie jak Disneyland.
– Tak. Będzie ze trzydzieści kilometrów kwadratowych.
– Masz właśnie kolejny transport – zauważył Giordino, wskazując na długi sznur wagonów ciągnięty przez cztery dieslowskie lokomotywy. – To musi być wielki biznes!
– Trujący kondukt pogrzebowy Massarde'a – zadrwił Pitt. – Co najmniej sto dwadzieścia wagonów wypełnionych świństwem.
Giordino przeniósł wzrok na rozległą przestrzeń pokrytą lśniącymi korytami wklęsłych luster.
– To są te reflektory słoneczne? – spytał.
– Kondensory – poprawił Pitt. – Skupiają promieniowanie słoneczne do temperatury rozpadu protonów. Ta energia cieplna wędruje do centralnego reaktora i tam całkowicie niszczy odpady.
– Widzę, że mamy tu eksperta od energii słonecznej – zakpił Giordino. – Gdzieś się tego wszystkiego nauczył?
– Miałem romans z pewną panią, inżynierem w Solar Energy Institute. Kiedyś pokazała mi ich instalacje badawcze. To było wiele lat temu: robili dopiero pierwsze kroki w dziedzinie wykorzystania energii słonecznej do niszczenia toksycznych odpadów przemysłowych. Okazuje się, że Massarde bardzo rozwinął tę technologię.
– Czegoś tu nie rozumiem – powiedział Giordino.
– Czego mianowicie?
– Dlaczego tutaj? Dlaczego włożyli tyle trudów i kosztów, i zbudowali katedrę systemu sanitarnego w środku wielkiej, niedostępnej pustyni? Gdybym ja ją budował, zrobiłbym to bliżej jakiegoś dużego centrum przemysłowego. Wozić całe paskudztwo przez ocean, a potem jeszcze przez 1600 kilometrów pustyni! Przecież to musi kosztować majątek!
– Bardzo trafna uwaga – przyznał Pitt. – Mnie też to dziwi. Jeśli w Fort Foureau można tak doskonale niszczyć toksyczne odpady, a eksperci twierdzą, że technologia jest stuprocentowo bezpieczna, nieszkodliwa dla otoczenia, można przecież było umieścić zakład w jakimś dogodniejszym miejscu.
– Nadal sądzisz, że właśnie stąd bierze się skażenie?
– Nic innego nie znaleźliśmy.
– Teoria tego starego włóczęgi o podziemnej rzece potwierdzałaby to.
– Tylko że w tej teorii coś się nie zgadza – stwierdził surowo Pitt.
– Ee, zawsze byłeś cholernym niedowiarkiem.
– Nie, nie mam nic przeciwko podziemnej rzece. Ale dlaczego jest skażona?
– Rozumiem… – Giordino pokiwał głową. – Co do niej przecieka, skoro podobno wszystko jest spalane?
– Właśnie.
– A więc Fort Foureau nie jest tym, za co się podaje?
– Moim zdaniem – nie.
Giordino odwrócił się i popatrzył na Pitta podejrzliwie.
– Mam nadzieję, że nie wybieramy się tam w roli inspektorów ekologicznych.
– Raczej w roli włamywaczy.
– Ach tak! Ciekawe, jak masz zamiar pokonać bramę?
Pitt ruchem głowy wskazał bocznicę kolejową, kończącą się przy długiej rampie na terenie zakładu.
– Wskoczymy do pociągu.
– A jak potem wyjdziemy?
– Tak samo. Przy okazji mamy załatwiony ekspres do Mauretanii. Na tych resztkach benzyny, które zostały w baku, daleko byśmy nie zajechali.
– Ekspres, mówisz – twarz Giordina przybrała posępny wyraz. – I gwarantujesz mi pierwszą klasę w wagonie towarowym po trujących chemikaliach? Za młody jestem, żeby mnie przerabiać na mydło.
Pitt uśmiechnął się ironicznie.
– Wystarczy jeśli będziesz ostrożny i nie będziesz niczego dotykał. Giordino szukał rozpaczliwie jakiegoś kontrargumentu.
– Bierzesz pod uwagę wszystkie przeszkody?…
– Przeszkody są po to, by je pokonywać – przerwał Pitt sentencjonalnie.
– … takie jak ogrodzenie pod napięciem, strażnicy z dobermanami, samochody patrolowe z karabinami maszynowymi, do tego jeszcze oświetlenie jak na stadionie sportowym?… – ciągnął Giordino, ale przerwał, bo wyliczanka podsunęła mu całkiem nową myśl. – Nie wydaje ci się dziwne, żeby urządzenia do spalania odpadów otaczać aż taką ochroną, jakby to był arsenał pełen bomb nuklearnych?
– Jeszcze jeden powód, żeby zwiedzić to miejsce – odparł spokojnie Pitt.
– Jesteś jeszcze większym szaleńcem – Giordino chwycił się za głowę – niż ten stary poszukiwacz, razem z jego zwariowaną historią o pancerniku na pustyni z Abe Lincolnem przy sterze.
– Mamy wiele wspólnego – zgodził się Pitt. Przewrócił się na drugi bok i wskazał ręką budowlę, odległą o jakieś cztery kilometry na zachód, usytuowaną w pobliżu torów kolejowych.
– Widzisz ten stary fort? – spytał. – To nie makieta filmowa, to prawdziwy fort Legii Cudzoziemskiej; od niego właśnie wziął nazwę zakład Massarde'a – wyjaśnił Pitt. – Tory przebiegają zaledwie sto metrów od muru. Pod wieczór pojedziemy tam i poczekamy na najbliższy pociąg.
– Myślisz, że jestem kaskaderem? Te pociągi strasznie zapieprzają, nie dam rady wskoczyć.
– Spokojnie. Zauważyłem, że pociągi jadące do zakładu przy forcie zaczynają hamować. Ostatnie wagony przejeżdżają tam już bardzo wolno, bo czoło pociągu zbliża się do stacji kontroli przed bramą.
Giordino popatrzył uważnie w jej stronę.
– Dziesięć do jednego, że cała armia strażników przeszukuje tam każdy wagon.
– Nie sądzę, żeby byli zbyt gorliwi. Kontrola ponad stu wagonów pełnych wszelkiej trucizny to nie jest robota, do której normalny człowiek chętnie by się przykładał. A zresztą, jaki dureń chciałby się ukrywać w takich wagonach?
– Znam jednego takiego – mruknął Giordino.
– Jeśli znasz lepszy sposób na twoje elektryczne ogrodzenie, dobermany, reflektory i samochody patrolowe – chętnie posłucham.
Giordino chciał zmierzyć Pitta miażdżącym spojrzeniem, ale właśnie wtedy usłyszał złowieszczy łoskot śmigieł helikoptera. Obydwaj odwrócili natychmiast głowy. Śmigłowiec zbliżał się z południa. Był jeszcze daleko, ale leciał prosto na nich. To nie była maszyna wojskowa: już z daleka rozpoznali znaki Entreprises Massarde na kadłubie.
– Cholera! – zaklął Giordino. Popatrzył na kupę piasku, pod którą ukryli Voisina. – Nisko lecą, zdmuchną piasek z samochodu!
– Tylko jeśli przelecą dokładnie nad nim. Lepiej pomyśl o sobie. Zagrzeb się głęboko i nie ruszaj się.
Uważny obserwator mógł rzeczywiście ich zauważyć, albo przynajmniej zainteresować się podejrzanym kształtem piaszczystego pagórka, pilot był jednak pochłonięty przygotowaniami do lądowania, a jedyny pasażer, zajęty jakimś ważnym raportem finansowym, w ogóle nie patrzył w okno. Helikopter przemknął nad Amerykanami, zatoczył łagodny łuk i zawisł nad lądowiskiem na terenie zakładu. Po chwili podwozie dotknęło betonu, rotor zwolnił obroty, wreszcie zamarł. Otworzyły się drzwi kabiny pasażerskiej. Mimo kilometrowego dystansu, Pitt nawet bez lornetki poznał człowieka, który wysiadł z helikoptera i energicznie ruszył w stronę biurowca.
– Mam wrażenie, że nasz przyjaciel próbuje nas odnaleźć. Giordino zwinął dłonie i przymrużył oczy.
– Chyba masz rację. Szkoda tylko, że nie przywiózł ze sobą pianistki z jachtu.
– Wciąż nie możesz o niej zapomnieć?
– A powinienem?
– Przecież nie znasz nawet jej imienia.
– Miłość zwycięża wszystko – odparł Giordino pogodnie.
– Na razie musisz przezwyciężyć swoje grzeszne myśli i dobrze odpocząć. Po zmroku spróbujemy złapać ten pociąg.
Minęli studnię w zakolu wyschniętej rzeki Oued Zarid, o której mówił stary wędrowiec. Nie było w niej wody. Mimo to zdecydowali się wypić natychmiast wszystko, co im jeszcze zostało, by zapobiec odwodnieniu organizmów. Liczyli na to, że znajdą wodę na terenie zakładu.Zaparkowali samochód w ciasnym wąwozie, kilometr na południe od starego fortu. Rozgrzebali piasek pod maszyną i ułożyli się w jej cieniu, by choć trochę schronić się przed upałem. Giordino zasnął niemal natychmiast. Pitt chciał pójść w jego ślady, ale przeszkadzał mu nadmiar kłębiących się myśli.Na pustyni zmierzch trwa krótko. Niemal natychmiast ogarnęła ich głęboka ciemność. Wokół panowała nieprzyjemna cisza, zakłócana jedynie odgłosami wydawanymi przez stygnące blachy Voisina. Na czarnym jak szkliwo wulkaniczne niebie pojawiły się nagle miliony gwiazd. Świeciły tak jasno i wyraźnie, że Pitt bez trudu odróżniał "czerwone", "niebieskie", "zielone", dotychczas będące dla niego tylko pojęciami z podręcznika astronomii. Jeszcze nigdy, nawet na pełnym morzu, nie widział takiego kosmicznego spektaklu.
Obudził Giordina. Przysypali samochód piaskiem i powędrowali pod rozgwieżdżonym niebem w stronę fortu, starannie zamiatając za sobą ślady zerwanym w ostatniej oazie liściem palmowym. Przeszli przez zapomniany cmentarz legionistów i znaleźli się pod dziesięciometrowym murem. Musieli okrążyć fort, by dotrzeć do głównej bramy. Ogromne wrota z masywnego drewna, zbielałe od wieloletniej operacji słonecznej, były lekko uchylone. Weszli do środka i znaleźli się na rozległym, pogrążonym w ciemnościach placu apelowym.
Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by zobaczyć widmowe szeregi legionistów w błękitnych tunikach, wyblakłych workowatych spodniach i białych kepi – prężących się na baczność na apelu przed wymarszem w rozpalone piaski pustym, na kolejny bój z hordami Tuaregów.Rozmiary fortu, w porównaniu z innymi placówkami Legii Cudzoziemskiej, nie były imponujące. Mury stały na planie kwadratu o boku długości trzydziestu metrów. Miały u podstawy co najmniej trzy metry grubości; na szczycie znajdowały się blanki, za którymi kryli się niegdyś obrońcy. Dzięki zwartej konstrukcji, do obsługi i obrony fortu mogło wystarczyć pięćdziesięciu ludzi.Plac apelowy przedstawiał typowy obraz opuszczenia. Można tu było znaleźć ślady dawnych legionistów, pustynnych wędrowców i włóczęgów, oraz robotników, którzy budowali linię kolejową i wykorzystywali fort jako magazyn i chwilowe schronienie.Pod ścianą koszar leżały jeszcze podkłady kolejowe, narzędzia, kilka beczek oleju napędowego i samojezdny podnośnik w zadziwiająco dobrym stanie.
– Chyba nie wytrzymałbym roku służby w takim miejscu – mruknął Giordino.
– Och, ja nawet tygodnia – odparł Pitt, przyglądając się uważnie urządzeniom fortu.
Czekanie na pociąg dłużyło się niemiłosiernie. Pitt jeszcze raz przeanalizował fakty. Prawdopodobieństwo, że substancja chemiczna, którą zidentyfikował Gunn, wycieka z pustynnego zakładu detoksykacji słonecznej, wydawało się bardzo duże. Po ich pierwszym spotkaniu z Massarde'em było całkowicie jasne, że grzeczna, oficjalna prośba o zgodę na inspekcję nie spotka się z życzliwym przyjęciem. Musieli zatem wśliznąć się tam potajemnie i samodzielnie zdobyć niezbite dowody. W Fort Foureau pod pozorem niszczenia toksycznych odpadów prowadzono jakąś inną, ponurą i groźną działalność. Szansę przedostania się do środka przez stację kontrolną, zbadania tajemnicy zakładu i wyjścia stamtąd cało były nikłe, ale nie można było z nich nie skorzystać.
Rozmyślania Pitta przerwał słaby, odległy jeszcze odgłos silników pociągu.
Usłyszał go także pogrążony w płytkiej drzemce Giordino. Popatrzyli na siebie bez słów i zerwali się jak na komendę. Pitt podniósł do oczu zegarek z fosforyzującą tarczą.
– Jedenasta trzydzieści – odczytał. – Mamy kupę czasu na inspekcję i na powrót przed świtem.
– Pod warunkiem, że odjazdy są równie regularne jak przyjazdy.
– Na razie były. Równo co trzy godziny rusza kolejny pociąg. Massarde utrzymuje tu taką samą dyscyplinę, jak kiedyś Mussolini. – Pitt otrzepał ręce z piasku. – Ruszamy. Nie mam ochoty biec po torze o własnych siłach.
– Domyślam się.
– Schyl się, jak będziemy biegli. Te gwiazdy dają cholernie dużo światła, a teren między fortem i torami jest całkiem otwarty.
– Dobrze, mogę nawet udawać niewidzialnego nietoperza – zgodził się Giordino. – Tylko czy psy i strażnicy dadzą się na to nabrać?
Pogrążony we własnych myślach Pitt nie zareagował na ponury żart.
– Musimy dowieść, że cały ten zakład to tylko fasada – powiedział stanowczym głosem. – Jeden z nas musi stąd uciec i zawiadomić o wszystkim Sandeckera, nawet jeśli musiałby poświęcić drugiego.
Twarz Giordina przybrała poważny wyraz. Przez chwilę wpatrywał się intensywnie w oczy Pitta, ale nie powiedział ani słowa. Nagle powietrze rozdarła potężna syrena prowadzącej lokomotywy; już bardzo blisko fortu. Giordino skinął głową w stronę, z której dobiegał dźwięk.
– Pospieszmy się – rzucił przez zęby.
Przekroczyli próg wielkiej bramy fortu i biegiem ruszyli w stronę torów.
W połowie drogi między fortem a torem tkwiła samotnie porzucona ciężarówka. Już dawno zabrano z niej wszystko, co dało się zabrać. Opony i koła, silnik, skrzynia biegów i dyferencjał, nawet szyby i drzwi kabiny – wszystko to jakiś przedsiębiorczy handlarz zabrał na grzbietach wielbłądów do Gao albo do Timbuktu. Wytwór ludzkiej cywilizacji, tak straszliwie okaleczony i pozostawiony w środku pustyni, robił niesamowite, wręcz upiorne wrażenie. Ale Pitt i Giordino nie mieli wyboru. Musieli skryć się za wrakiem, przytuleni do martwych blach, by nie dosięgły ich światła lokomotywy. Szczególnie groźny był obrotowy reflektor na dachu diesla, wydobywający z mroku w promieniu kilometra najdrobniejsze szczegóły pustynnego krajobrazu.
Lokomotywy przetoczyły się koło nich z ogłuszającym hukiem kół. Pitt ocenił szybkość pociągu na pięćdziesiąt kilometrów; wyraźnie się zmniejszała. Maszyniści włączyli już hamulce. Według jego obliczeń ostatnie wagony będą mijać to miejsce nie szybciej, niż piętnaście kilometrów na godzinę; wystarczająco wolno, by można do nich wskoczyć.Opuścili bezpieczne schronienie i zgięci w pół zbliżyli się do torów, po których przetaczały się kolejne niskie lory. Na każdej z nich stał wielki przenośny kontener. Z daleka widzieli ostatni wagon, wiozący obsługę pociągu. Nie był to typowy śmieszny domek na kółkach. Ten pociąg zamykał wagon pancerny z obrotową wieżyczką karabinu maszynowego. Jeśli Massarde tak zadbał o sprzęt, pomyślał Pitt, to i załoga składa się pewnie z drogo opłacanych profesjonalnych zabijaków.Po co te militarne zabezpieczenia? Przeciw złodziejom? A kto chciałby kraść odpady chemiczne traktowane na całym świecie jako kłopotliwe paskudztwo? Antyrządowi terroryści? Jeśli Pitt znał się na ludziach, Massarde na pewno prowadził podwójną grę i żył z malijską opozycją równie dobrze, jak z generałem Kazimem.
– Skaczemy do przedostatniego wagonu towarowego – krzyknął, przebijając się przez łoskot kół.
– Masz rację. Te ostatnie wagony, blisko straży, nie będą już tak starannie przeszukiwane.
Podnieśli się i ruszyli biegiem wzdłuż toru. I wtedy okazało się, że Pitt źle ocenił prędkość pociągu. Jechał co najmniej dwa razy szybciej, niż oni byli zdolni biec. Ale nie było już odwrotu. Gdyby stanęli lub pobiegli w stronę fortu, strażnicy z wagonu pancernego na pewno dostrzegliby ich w świecie potężnych reflektorów.Wyższy, z dłuższymi rękami Pitt mial łatwiejsze zadanie. Gdy mijała go przednia drabinka przedostatniej lory, chwycił ją mocno. Poczuł silne szarpnięcie, ale wykorzystał je i jednym susem znalazł się na platformie.Giordino chciał zrobić to samo przy tylnej drabince, ale jego wyciągnięte dłonie minęły ją o centymetry. Teraz był już skazany na ostatni wagon towarowy, w niebezpiecznym sąsiedztwie uzbrojonych strażników. Żwirowe podłoże toru bardzo utrudniało bieg. Obrócił lekko głowę i kątem oka dojrzał żelazną drabinkę. Wydało mu się, że zbliża się do niego z szybkością dźwięku. Nieprzyjemnie blisko toczyły się ciężkie stalowe koła. Jeśli i tym razem chybię, pomyślał, wpadnę pod koła albo zastrzelą mnie strażnicy. Żadna z tych perspektyw nie wydała mu się zachęcająca.
Desperacko chwycił obiema rękami szczebel drabinki. Nogi straciły kontakt z ziemią i nieporadnie tańczyły w powietrzu. Zapanował nad tym: przerzucił na wyższy szczebel jedną dłoń, potem drugą. Teraz mógł już podciągnąć stopy na tyle, by znaleźć dla nich oparcie na dolnym szczeblu.Pitt odczekał parę sekund, po czym wdrapał się na dach kontenera. Dopiero wtedy obejrzał się. Giordino był nie tam, gdzie spodziewał się go zobaczyć. Twarz małego Włocha majaczyła w ciemności, jakby zawieszona w powietrzu, przy ścianie ostatniego kontenera. Mógłby szybciej wleźć na górę, pomyślał Pitt. Odwrócił głowę i popatrzył daleko przed siebie. Lokomotywy miały już tylko około kilometra do stacji kontroli. Nagle szósty zmysł kazał mu spojrzeć jeszcze raz do tyłu. Zdrętwiał. Zrozumiał opieszałość Giordino.Na galeryjce otaczającej wagon pancerny stał strażnik. Oparty rękami o poręcz, patrzył tępo w pustynię, przesuwającą się przed jego oczyma. Był chyba pogrążony we własnych myślach. Gdyby choć przez chwilę uważniej popatrzył wzdłuż pociągu, Giordino byłby zgubiony.Strażnik puścił poręcz, wyprostował się i bez pośpiechu wrócił do wnętrza wagonu. Giordino nie tracił czasu. Błyskawicznie wspiął się na kontener i ułożył się płasko na dachu. Z trudem chwytał oddech. Rękawem koszuli otarł pot z czoła, w końcu popatrzył w stronę Pitta.
– Chodź tutaj – zawołał Pitt zduszonym głosem.
Giordino podczołgał się ostrożnie do przedniej krawędzi kontenera i spojrzał w dół. W mroku ledwie widział szyny i migające betonowe podkłady. Może dlatego szybko podjął odważną decyzję. Wstał, cofnął się parę kroków, po czym rozpędził się i skoczył. Jego stopy dotknęły dachu sąsiedniego kontenera z co najmniej półmetrowym zapasem. Mimo to rzucił się do przodu z wyciągniętymi rękami; nikt nie pospieszył mu z pomocą.Pitt, mający najwyraźniej pełne zaufanie do sportowych zdolności przyjaciela, był już daleko. Badał uważnie skrzynię przy przedniej krawędzi dachu, mieszczącą aparaturę klimatyzacyjną. Skrzynia była duża, bo też znajdująca się w środku maszyneria musiała mieć wielką wydajność; w skwarze pustyni musiała skutecznie zapobiegać nagrzewaniu się łatwopalnych, wybuchowych chemikaliów.Już od dłuższego czasu zastanawiał się, jak niezauważenie przedostać się przez stację kontroli. W przeciwieństwie do Giordina nie sądził, by strażnicy Massarde'a mieli osobiście przeglądać wagony i kijami przeganiać włóczęgów, jak to robiła straż kolejowa w Ameryce w czasach Wielkiego Kryzysu. Nie przewidywał też obecności psów. Przy tak wielkim stężeniu wyziewów chemicznych i spalin – bowiem klimatyzatory także były napędzane małymi silnikami benzynowymi – nawet najwrażliwszy psi nos nie wyczułby obecności człowieka.
Pozostawało więc tylko jedno: kamery telewizyjne. Cała sieć kamer w budynku stacji – oto technika, którą najpewniej posługują się goryle Massarde'a.
– Masz coś do odkręcania śrub? – spytał, nie odwracając głowy, nie sprawdziwszy nawet, czy Giordino już do niego dotarł.
– To się nazywa śrubokręt – zakpił tamten. – A po co ci to?
– Chcę zdjąć boczną ścianę tej skrzyni.
Giordino sięgnął do kieszeni, w której jednak niewiele zostało po rewizji dokonanej na jachcie przez ludzi Massarde'a. Znalazł miedzianego centa i dziesiątkę. Podał obie monety Pittowi.
– To wszystko, czym mogę ci służyć.
Pitt wymacał w ciemnościach śruby mocujące dużą boczną blachę. Było ich dziesięć, na szczęście wszystkie z klasycznym, prostym nacięciem. Mimo to nie był pewien, czy zdąży odkręcić wszystkie na czas. Miedziak okazał się zbyt gruby, ale dziesiątka wchodziła w nacięcie idealnie. Obracał palcami w gorączkowym pośpiechu, najszybciej jak pozwalało mu prymitywne narzędzie.
– Myślisz, że to najlepszy czas na naprawianie klimatyzatora? – spytał niepewnie Giordino.
– Myślę, źe oni do przeglądu tych wagonów używają kamer. Jak zostaniemy tu, na wierzchu, na pewno nas wypatrzą. Nasza jedyna szansa to schować się pod tą blachą. Jest dostatecznie duża, żeby przykryć nas obu.
Pociąg jechał już bardzo wolno; pierwsze wagony zbliżały się do stacji kontroli.
– No to się pospiesz! – rzucił Giordino, wyraźnie zdenerwowany.
Pot zalewał Pittowi oczy, ale nie miało to już znaczenia. I tak odkręcał śruby całkiem po omacku. Tymczasem ich wagon wolno lecz nieubłaganie zbliżał się do budynku z kamerami telewizyjnymi. Już trzy czwarte pociągu przejechało przez stację kontroli, a Pitt wciąż jeszcze miał do odkręcenia trzy śruby. Została tylko jedna, kiedy w bramę stacji wjechał wagon poprzedzający. W desperacji Pitt pociągnął gwałtownie blachę, wyrywając ostatnią śrubę z gwintu.
– Szybko, właź! – krzyknął.
Wsunęli się tyłem do skrzyni, oparli plecami o rurki klimatyzatora i podciągnęli kolana pod brody. Potem podnieśli wyrwaną blachę i zasłonili się nią jak tarczą.
– Myślisz, że dadzą się na to nabrać? – spytał Giordino.
– Obraz na ekranach jest dwuwymiarowy. Z kamery ustawionej na wprost nas blacha będzie wyglądać jak nietknięta.Ich wagon wtoczył się powoli w sterylnie biały tunel, z kamerami rozmieszczonymi w ten sposób, że "widziały" podwozie, ściany i dach. Pitt usiłował przytrzymywać blachę opuszkami palców; gdyby wystawała choć trochę na zewnątrz, mógłby ją zauważyć strażnik obserwujący monitory. Mimo ich wysiłków blacha wyraźnie odstawała od skrzyni klimatyzatora. Mogli jedynie liczyć na to, że nadzorujący monitory strażnik będzie już zmęczony; po przejrzeniu ponad setki wagonów na dziesięciu ekranach uwaga słabnie, a myśl zaczyna błądzić daleko.
Trwali bez ruchu, spodziewając się w każdej chwili ryku syren i dzwonków alarmowych, ale nic takiego nie nastąpiło. Wagon wytoczył się znów pod rozgwieżdżone niebo i w ślad za innymi dotarł bocznicą do długiej betonowej rampy. Po drugiej stronie, na równoległym torowisku, stały w regularnych odstępach wielkie dźwigi.
– No nie, bracie – mruknął Giordino. – Chyba nie dam się drugi raz wpakować w to szambo.
Pitt uśmiechnął się i przyjaźnie trącił go łokciem. Ruchem głowy wskazał tył pociągu, gdzie przyczepiony był wagon straży.
– Na razie nie wychodzimy – powiedział. – Nasi przyjaciele wciąż jeszcze tu są.
Czekali nieruchomo w skrzyni klimatyzatora, osłaniając się blaszaną tarczą. Minęło parę minut, zanim pancerny wagon straży został odczepiony. Mała elektryczna lokomotywa odciągnęła go gdzieś daleko. Odczepiono też cztery lokomotywy dieslowskie prowadzące pociąg; przetoczyły się z hukiem na drugą, równoległą bocznicę, gdzie czekał już równie długi skład wagonów z pustymi kontenerami, gotowy do drogi powrotnej do portu w Mauretanii.Chwilowo bezpieczni, Pitt i Giordino nadal się nie ruszali. Czekali spokojnie na bieg wydarzeń. Peron, oświetlony z góry silnymi jodowymi lampami, wydawał się wymarły. Stały na nim w długim szeregu dziwne, niskie czterokołowe furgony. Koła nie miały opon, nadwozia były całkiem płaskie, i tylko niewielkie, podobne do sterówki pudło z wystającymi reflektorami i obiektywem kamery pozwalało odróżnić przód od tyłu.Pitt chciał już odsunąć blachę, gdy przez szczelinę dostrzegł wysoko w górze jakiś ruch. W samą porę: była to zainstalowana na wysokim maszcie nad peronem kamera TV. Obracała się powoli; lada chwila mogli się znaleźć w jej polu widzenia. Nie poruszając blachy, Pitt jeszcze raz wyjrzał przez szczelinę: wypatrzył cztery inne ruchome kamery.
– Musimy zostać w tej dziurze – ostrzegł. – Mają tu wszędzie zdalnie sterowanych szpiegów.
Znów zamarli pod blaszaną tarczą; zastanawiali się, co robić dalej. Nagle światła na dźwigach drgnęły i rozległ się pomruk ich elektrycznych silników. Na dźwigach nie było operatorów ani nawet kabin. Musiały być sterowane zdalnie, z centrali mieszczącej się w odległym budynku. Wędrowały wzdłuż pociągu, zatrzymując się przy każdym wagonie.
Poziome wysięgniki wsuwały się w zaczepy kontenera i przenosiły go z lory kolejowej na stojący obok furgon. Potem wysięgniki cofały się, a dźwig przejeżdżał kilkanaście metrów, by powtórzyć tę samą operację z następnym kontenerem.Minęło kilka minut, zanim najbliższy dźwig dotarł do ich wagonu. Pozostali w swojej kryjówce, gdy wysięgniki przenosiły kontener z lory na samochód. Pitt podziwiał precyzję i sprawność przebiegającej bez udziału ludzi operacji. Zaledwie kontener znalazł się na platformie samochodu, usłyszeli cichy szum elektrycznego silnika. Pojazd ruszył po peronie, potem łagodną pochylnią zjechał w otwór sztolni, prowadzącej szeroką spiralą pod ziemię.
– Kto powozi tą bryką? – spytał Giordino.
– Automat – wyjaśnił Pitt. – Oczywiście pod zdalną kontrolą.
Odsunęli blachę, wyszli z kryjówki i prowizorycznie zamocowali osłonę klimatyzatora dwiema śrubami. Potem doczołgali się do przedniej krawędzi kontenera, by obserwować drogę przed pojazdem. Spiralna sztolnia, prawdziwy cud inżynierii górniczej, schodziła wciąż głębiej i głębiej. Byli już co najmniej sto metrów pod pustynną powierzchnią. Po drodze minęli cztery poziome tunele, prowadzące gdzieś w mrok podziemi. Pitt zwrócił uwagę na oznaczenie tuneli: duże znaki graficzne z francuskimi napisami. Do dwóch górnych tuneli kierowane były odpady biologiczne, do dwóch następnych – chemiczne. Dopiero teraz zadał sobie pytanie, co jest w kontenerze, na którym jadą.
Tajemnica pustynnego przedsiębiorstwa, zamiast się wyjaśniać, gmatwała się coraz bardziej. Reaktor, w którym spalano odpady, był najwyraźniej umieszczony głęboko pod ziemią. Po co?! Na zdrowy rozum powinien być raczej na powierzchni, w pobliżu kondensorów słonecznych.Nagle sztolnia wyprostowała się i przeszła w wielką mroczną jaskinię. Nie było widać jej końca. Imponująca była też wysokość groty: zmieściłaby się w niej czteropiętrowa kamienica. Wykute w skale tunele rozchodziły się we wszystkie strony. Najwyraźniej ludzie wykorzystali tu i rozbudowali niezwykły podziemny twór natury. Choć Pitt wytężał oczy, nadal nie widział ani jednego człowieka; całą skomplikowaną pracę wykonywały automaty.Elektryczny furgon, którym jechali, posuwając się jak wielka, pracowita mrówka za innym, zagłębił się w boczny tunel, oznaczony czerwoną tablicą z czarną ukośną krechą. Z mrocznej głębi tunelu dobiegły ich różne odbijane echem dźwięki.Ale przejechali jeszcze dobry kilometr, zanim ujrzeli źródło hałasu. Pokonawszy ostatnią krzywiznę tunelu, furgon znalazł się w obszernej komorze, zastawionej od podłogi po sufit żółtymi beczkami. Duży dźwig-robot otwierał zatrzymujące się przy nim kontenery, wyładowywał z nich beczki z odpadami i ustawiał je na piętrzącej się w głębi komory piramidzie.
Pitt zacisnął zęby w niemym przerażeniu. Nagle zapragnął znaleźć się gdzieś daleko, jak najdalej od podziemnego koszmaru. Bo na wszystkich beczkach znajdował się charakterystyczny symbol materiałów radioaktywnych.Przypadkowo natrafili na najtajniejszą z tajemnic Fort Foureau: podziemne cmentarzysko odpadów nuklearnych, o rozmiarach, o jakich nikomu dotąd nawet się nie śniło.Massarde przez dłuższą chwilę zatrzymał wzrok na monitorze, potem pokręcił głową z podziwem.
– Ci ludzie są niesamowici – mruknął.
– Jak oni się tu dostali? – spytał Felix Verenne, asystent Massarde'a.
– Tak samo, jak uciekli z mojego jachtu, jak ukradli samochód Kazima, jak przejechali niezauważeni pół Sahary. Są po prostu cholernie sprytni i jeszcze bardziej uparci.
– Może by ich tam zamknąć – zasugerował Verenne. – Niech posiedzą w tej komorze, aż zdechną od promieniowania.
Massarde namyślał się przez chwilę, potem pokręcił przecząco głową.
– Nie. Wyślij po nich ludzi. Niech ich dobrze wyszorują po drodze i przyprowadzą tutaj. Chciałbym porozmawiać z panem Pittem zanim go zlikwiduję.
Goryle Massarde'a dopadli ich dwadzieścia minut później, gdy wracali na powierzchnię we wnętrzu pustego kontenera. Drzwi otwarły się gwałtownie w chwili, gdy furgon z kontenerem zatrzymał się na peronie. Zaskoczenie było kompletne, a szansę oporu żadne. W jasnym prostokącie drzwi stało dziesięciu ludzi z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi.Pitt niemal fizycznie poczuł gorzki smak porażki. Dać się złapać Massarde'owi raz można było jeszcze nazwać błędem. Ale dać się złapać po raz drugi – to już była głupota. Patrzył na uzbrojonych strażników bez lęku. Był tylko wściekły na siebie.Mógł przecież trochę bardziej uważać! Teraz nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i liczyć na to, że zdarzy się jeszcze jedna, choćby niewyobrażalnie mała szansa ucieczki – zanim Massarde ich wykończy. Obaj powolnym ruchem podnieśli ręce do góry i spletli dłonie na karku.
– Przepraszam, że musieliście się fatygować – rzekł spokojnie Pitt – ale pobrudziliśmy się trochę i szukamy łazienki.
– Chyba nie macie zamiaru zrobić nam nic złego – dodał Giordino.
– Milczeć, obydwaj! – krzyknął po angielsku, niemal bez śladu akcentu, oficer w polowym mundurze armii francuskiej; nawet czerwony beret na głowie miał regulaminowo przekrzywiony. – Podobno jesteście niebezpieczni. A moi ludzie nie mają zwyczaju strzelać w powietrze. Więc nie próbujcie żadnych sztuczek.
– O co tyle hałasu? – spytał niewinnie Giordino. – Zachowujecie się, jakbyśmy warn ukradli beczkę koniaku.
Oficer zignorował zaczepkę.
– Kim jesteście? – spytał tonem nie znoszącym sprzeciwu.
– Ja jestem Rocky, a mój przyjaciel nazywa się… – odparł ironicznie Pitt.
– Bullwinkle – dokończył Giordino. Oficer uśmiechnął się z wyższością.
– Może raczej Dirk Pitt i Albert Giordino?
– Skoro wiesz, to po co pytasz? – uciął Pitt.
– Pan Massarde spodziewał się was tutaj.
– "Nie przyjdzie im do głowy szukać nas w samym sercu pustyni…" – mruknął Giordino, przedrzeźniając tyradę Pitta, wygłoszoną parę dni wcześniej w Bourem.
– Nie nadajesz się na jasnowidza, stary.
– Widocznie wróżyłem nie z tych flisów… – wzruszył ramionami Pitt.
– Jak warn się udało zmylić wartowników? – spytał oficer.
– Przyjechaliśmy pociągiem – odparł Pitt, nie próbując nawet ukrywać prawdy.
– Zaraz… Zamki w drzwiach kontenerów są blokowane kodem magnetycznym. Chyba nie powiesz, żeście się włamali w czasie jazdy?
– Powiedz lepiej temu dupkowi, który ogląda pociągi na monitorach, żeby się lepiej przyjrzał klimatyzatorom na dachach. To nic trudnego zdjąć osłonę i schować się pod nią.
– Coś podobnego! – zdumiał się oficer. – Alę dziękuję za dobre rady. Osobiście dopilnuję, żeby wasze pomysły zostały opisane w instrukcji dla wartowników.
– Cieszę się – zadrwił Pitt.
– Nie będziesz się długo cieszył, możesz być pewien – odciął się oficer i sięgnął po walkie-talkie, – Panie Massarde, mówi kapitan Brunone, szef ochrony zakładu.
– To Pitt i Giordino?
– Tak, mam ich.
– Stawiali opór?
– Nie, poddali się jak baranki.
– Niech pan ich przyprowadzi do mojego biura, kapitanie.
– Tak jest, jak tylko ich oczyścimy.
– Idziemy tam prosić o przebaczenie? – spytał Pitt.
– Widzę, że Amerykanie nigdy nie tracą dobrego humoru – odparł Brunone. – Tak, będziecie mieli okazję przeprosić pana Massarde osobiście. Ale po tym, co zrobiliście z jego helikopterem, nie liczyłbym na waszym miejscu na specjalną łaskawość.
Yves Massarde siedział rozparty w drogim skórzanym fotelu. Nie miał zwyczaju zbyt często się uśmiechać, ale kiedy Pitt i Giordino weszli pod eskortą do gabinetu, szeroki, jowialny uśmiech rozjaśnił jego twarz. Podobnie mógłby się uśmiechać przedsiębiorca pogrzebowy na wieść, że w okolicy wybuchła epidemia tyfusu.
W odróżnieniu od swego szefa, Verenne zachowywał chłodną powagę. Stał przy oknie, z którego rozciągał się widok na cały zakład, i przyglądał się więźniom badawczym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem,
– Świetna robota, kapitanie Brunone – odezwał się Massarde. – Widzę, że dostarczył ich pan w dobrym stanie.
On również uważnie przypatrywał się mężczyznom ubranym w czyste, białe fartuchy, na tle których korzystnie prezentowały się zdrowe, opalone twarze. Zwrócił uwagę na ich swobodną obojętność i przypomniał sobie, że tak samo zachowywali się na jachcie.
– A więc są grzeczni?
– Jak uczniaki w czasie lekcji – odparł Brunone. – Zrobili wszystko, co im kazałem.
– To świadczy o rozsądku – mruknął Massarde z aprobatą. Wstał zza biurka i podszedł do Pitta.
– Gratuluję brawurowej wyprawy przez pustynię. Generał Kazim twierdził, że nie przeżyjecie dłużej niż dwa dni.
– Nie polegałbym zbytnio na przepowiedniach generała Kazima – rzekł Pitt.
– Ukradł pan i zniszczył mój helikopter, panie Pitt. To będzie pana drogo kosztować.
– Nieładnie postąpił pan z nami na swoim jachcie; niech pan to traktuje jako rewanż.
– A ten stary, ukochany samochód generała Kazima? Co z nim zrobiliście?
– Silnik wysiadł, resztę spaliliśmy – skłamał gładko Pitt.
– Zdaje się, że ma pan brzydki zwyczaj niszczenia cudzej własności, zwłaszcza jeśli jest cenna.
– Fakt, już jako dziecko psułem natychmiast wszystkie zabawki. Doprowadzałem do szału mojego starego.
– No, ja ostatecznie mogę sobie kupić nowy śmigłowiec, ale generał Kazim nie odzyska już swojego Voisina. Na pewno weźmie to pod uwagę, jak dobierze się do was w swoim sławnym gabinecie tortur. To kawał sadysty…
– To się świetnie składa – przerwał Giordino – bo ja akurat jestem masochistą.
Massarde roześmiał się, po czym na jego twarzy pojawił się wyraz zainteresowania.
– Ciekawe, co też was tak ciągnęło do Fort Foureau?
– Spotkanie z panem na jachcie sprawiło nam taką przyjemność, że postanowiliśmy jeszcze raz złożyć panu wizytę…
Dłoń Massarde'a śmignęła w powietrzu dobrze wyćwiczonym bekhendem. Duży diamentowy pierścień rozorał policzek Pitta. Jego głowa zachwiała się od ciosu, ale nogi mocno stały na dywanie.
– Ma pan zamiar wyzwać mnie na pojedynek? – spytał, maskując ból pod krzywym uśmiechem.
– Nic podobnego. Mam zamiar zanurzać was powoli w kwasie solnym, dopóki nie zaczniecie mówić.
Pitt spojrzał na Giordina, potem znowu na Massarde'a.
– Zgoda, Massarde, powiem. Masz przeciek.
– Nie rozumiem. Mów jaśniej.
– Te twoje świństwa chemiczne, które rzekomo palisz, przeciekają do wód gruntowych i zatruwają wszystkie studnie wzdłuż starego koryta rzecznego, aż do Nigru. A dalej płyną do Atlantyku, powodując katastrofę ekologiczną, która zagraża wszelkiemu życiu w oceanach – i nie tylko. Zbadaliśmy tę wyschniętą rzekę i nie mamy wątpliwości, że wszystko zaczyna się tutaj, pod Fort Foureau.
– Stąd do Nigru jest czterysta kilometrów – odezwał się milczący dotąd Verenne. – To niemożliwe, żeby woda pokonała taką drogę pod piaskami pustyni.
– Niemożliwe, ale prawdziwe – rzekł Pitt. – Fort Foureau to jedyne miejsce w Mali, do którego zwozi się odpady chemiczne i biologiczne. Mikstura powodująca cały problem mogła powstać tylko tutaj; to jedyne możliwe źródło. A teraz nie mam już wątpliwości, że zakopujecie odpady zamiast je niszczyć.
Brzydki grymas irytacji wykrzywił usta Massarde'a.
– To nie jest całkiem ścisłe, panie Pitt. Palimy odpady w Fort Foureau, i to w wielkich ilościach. – Massarde ruszył w stronę drzwi.
– Proszę za mną, coś wam pokażę.
Poszli za nim, eskortowani przez Brunone'a. Po krótkiej wędrówce korytarzem znaleźli się w dużej sali, której środek zajmowała wielka makieta zakładów. Dokładność odtworzenia była niezwykła. Giordino miał wrażenie, jakby z lotu ptaka oglądał prawdziwe zakłady.
– Czy ten Disneyland ma coś wspólnego z rzeczywistością?- spytał Pitt.
– Wszystko, aż po najdrobniejszy szczegół – odparł poważnie Massarde.
– I pan ma zamiar wygłosić teraz wykład na ten temat?
– I tak zabierzecie tę wiedzę do grobu – odparł Massarde z ponurą satysfakcją.
Laseczką z kości słoniowej wskazał rozległe pole w południowej części makiety, pokryte dużymi płaskimi prostokątami baterii słonecznych.
– Jak widzicie, mamy własne źródła energii – zaczął. – Całą potrzebną moc czerpiemy z systemu baterii fotoelektrycznych: są zrobione z polikrystalicznego krzemu i mają w sumie cztery kilometry kwadratowe powierzchni. Czy wiecie, co to są baterie fotoelektryczne?
– Owszem, słyszeliśmy, że to najtańsze i najwydajniejsze źródło energii – odparł Pitt. – O ile wiem, przekształcają światło słoneczne bezpośrednio w prąd stały.
– Bardzo dobrze – pochwalił Massarde tonem belfra. – Kiedy światło, albo raczej słoneczna energia fotonowa, jak nazywają ją uczeni, uderza w nasze baterie, powstaje w nich prąd. Dużo prądu! Można by nim zasilać trzykrotnie większy zakład.
Przerwał i skierował laseczkę na budynek w pobliżu zespołu baterii.
– Tutaj są przetwornice prądu i blok akumulatorów; ładowane prądem z baterii słonecznych w ciągu dnia, oddają energię w nocy a także w dni pochmurne. To jednak należy do rzadkości w tej części Sahary.
– Imponujące – przyznał Pitt. – Ale mam wrażenie, że wasz system koncentracji energii cieplnej nie jest równie wydajny.
Massarde popatrzył na niego z zaciekawieniem. Ten człowiek wciąż wyprzedzał jego myśli i zamiary. Wskazał laseczką teren sąsiadujący z bateriami słonecznymi, pokryty parabolicznymi kondensorami, które widzieli wczoraj z diuny.
– Jest wydajny – stwierdził pewnym głosem. – Dysponuję najnowocześniejszą technologią niszczenia niebezpiecznych odpadów. Te kondensory pozwalają skupić lokalnie energię cieplną tak, jakby świeciło w tym miejscu nie jedno, ale osiemdziesiąt tysięcy słońc. Spalanie odbywa się w dwóch reaktorach kwarcowych. – Wskazał laseczką następne budynki.
– Pierwszy neutralizuje szkodliwe substancje w temperaturze 9 500 stopni Celsjusza, drugi niszczy ewentualne pozostałości w temperaturze 12 000 stopni. To zapewnia całkowitą anihilację wszystkiego, co człowiek zdolny jest wyprodukować.
Pitt patrzył na Massarde'a z podziwem połączonym z wątpliwościami.
– To wszystko brzmi imponująco, nawet metafizycznie – rzekł.
– Ale skoro pańska technologia jest tak skuteczna i wydajna, dlaczego pakuje pan miliony ton odpadów pod ziemię?
– Nie zdaje pan sobie sprawy, ile na świecie jest tego świństwa. Ludzie wymyślili już ponad siedem milionów różnych związków chemicznych; co tydzień chemicy tworzą dziesięć tysięcy nowych. W ciągu roku świat produkuje dwa miliardy ton szkodliwych odpadów. Z tego trzysta milionów w samych tylko Stanach Zjednoczonych i dwa razy tyle w Europie i w Rosji. Część niszczy się w spalarniach, ale większość zakopuje się nielegalnie pod ziemią albo topi w oceanach. Nie ma już gdzie tego wywozić. A ja znalazłem na Saharze idealne, bezpieczne miejsce na wielki śmietnik odpadów przemysłowych. Przy obecnych rozmiarach zakładu Fort Foureau może spalić czterysta milionów ton rocznie. Ale ze wszystkim tu sobie nie poradzę, dlatego buduję podobne zakłady w Australii i na pustyni Gobi; będą przyjmować odpady z Chin i z Dalekiego Wschodu. Poza tym już za dwa tygodnie uruchamiam dużą spalarnię w Stanach Zjednoczonych.
– Bardzo to ładnie o panu świadczy, ale nadal nie tłumaczy, dlaczego zakopuje pan odpady, które zobowiązał się pan zniszczyć; przecież płacą panu za spalanie.
– To kwestia ceny, panie Pitt – przyznał cynicznie Massarde.
– Taniej jest schować pod ziemią, niż spalić.
– I tę samą regułę stosuje pan do odpadów nuklearnych?
– Odpady to odpady. Z punktu widzenia ludzi różnica jest tylko ta, że jedne trują, a inne zabijają promieniowaniem.
– Czyli tak: wziąć forsę, zakopać, zapomnieć i nie przejmować się konsekwencjami?
Massarde wzruszył lekceważąco ramionami.
– Coś z tym paskudztwem trzeba przecież robić! Jeśli nie ja, to ktoś inny. Mój kraj ma bardzo rozbudowany program nuklearny; pod względem liczby elektrowni atomowych wyprzedza nas tylko Ameryka. Mamy dwa cmentarzyska odpadów nuklearnych na własnym terenie, w Soulaines i w La Manche. Niestety, żadne z nich nie jest przystosowane do magazynowania substancji trwale i silnie radioaktywnych. Taki na przykład pluton 239 ma okres połowicznego rozpadu dwadzieścia cztery tysiące lat. A są inne, nawet sto razy trwalsze. Tymczasem stosowane pojemniki, nawet jeśli są całkiem szczelne, nie wytrzymują dłużej niż dziesięć – dwadzieścia lat. Tak więc, jak widzieliście w trakcie nieproszonej wizyty w naszych podziemiach- lokujemy te szczególnie trwałe i niebezpieczne substancje tutaj.
– Czyli cały pański uczony wykład o paleniu odpadów oraz cały ten "zakład detoksyfikacji słonecznej" – to tylko fasada?
Massarde uśmiechnął się.
– W jakimś sensie tak. Ale także w dużej mierze prawda: rzeczywiście niszczymy ogromne ilości odpadów.
– Dla zachowania pozorów. – W głosie Pitta pojawił się chłód.
– Jak się panu udało, Massarde, zbudować całą tę cholerną atrapę i nie wzbudzić podejrzeń służb wywiadowczych? Dlaczego satelity szpiegowskie nie wykryły prac górniczych na taką skalę?
– Wykiwałem wszystkich – stwierdził bez żenady Massarde.- Jak tylko uruchomiłem linię kolejową, postawiłem duży budynek i zacząłem kopać pod nim. Urobek wywoziliśmy koleją, w opróżnionych kontenerach wracających do Mauretanii: przydał się tam do budowy portu.
– Chytrze pomyślane! Dostałeś pieniądze za transport w obie strony.
– Nigdy nie zadowalam się pojedynczą korzyścią – przyznał filozoficznie Massarde.
– No tak: nikt nie czuje się oszukany, nikt się nie skarży- kontynuował Pitt. – Żadne agencje ekologiczne nie wtrącają się i nie grożą zamknięciem zakładu. Nikt nie wspomina o zatruciu wód gruntowych. Nikt nie kwestionuje stosowanych metod; a już na pewno nie firmy, które produkują te odpady. Są szczęśliwe, że mogą się ich tak tanio pozbyć.
– W dziedzinie ochrony środowiska – odezwał się Verenne- niewielu jest świętych, którzy praktykowaliby to, co publicznie głoszą. Nikt tu nie jest bez winy, panie Pitt. Wszyscy korzystamy z dobrodziejstw nowoczesnej chemii: benzyny, plastiku, środków dezynfekcyjnych, konserwantów. To typowy przypadek sądu, w którym prokurator jest w cichej zmowie z oskarżonym. To monstrum, którego nie pokona ani pojedynczy człowiek, ani żadna organizacja. To samowystarczalny Frankenstein, którego nie da się już zabić.
– I dlatego, zamiast szukać rozwiązania, wymyśliliście oszustwo.
– Oszustwo?
– Tak! Nie robicie solidnych, trwałych pojemników na odpady; nie wkopujecie się dostatecznie głęboko, poniżej poziomu wód gruntowych. Wszystko byle szybciej, byle taniej. – Pitt ponownie spojrzał na Massarde'a. – Jesteś zwykłym kanciarzem, który bierze ciężkie pieniądze za prymitywne składowisko, zagrażające życiu i zdrowiu ludzi.
Massarde spurpurowiał, ale zdołał opanować wściekłość.
– Mało mnie obchodzi przeciek, który może zabić paru pustynnych włóczęgów za pięćdziesiąt czy nawet sto lat.
– Łatwo ci się powiedziało. – Spojrzenie Pitta było bezlitosne. – Jakbyś nie wiedział, że przeciek jest i że zatruta woda zabija pustynnych nomadów. Nie mówiąc o tym, że lada chwila może spowodować zniszczenie całego życia na Ziemi.Perpektywa zagłady nie zrobiła na Francuzie żadnego wrażenia. Jednakże to, co Pitt powiedział o umierających nomadach, otworzyło klapkę w pamięci Massarde'a.
– Czyżbyście działali w porozumieniu z doktorem Hopperem i jego ludźmi ze Światowej Organizacji Zdrowia?
– Nie, działamy na własną rękę – znów gładko skłamał Pitt.
– Ale wiecie o nich?
– Tak – przyznał Pitt. – Jeśli ci na tym zależy, mogę nawet powiedzieć, że znam osobiście ich biochemika.
– Doktora Evę Rojas? – wycedził Massarde, pilnie obserwując, jakie to wywrze wrażenie.
Pitt dostrzegł pułapkę, ale nie mając już nic do stracenia, postanowił brnąć dalej.
– Trafiłeś.
– Tak? No to spróbuję trafić jeszcze raz.
Tym razem Massarde rzeczywiście zgadywał. Postanowił sprawdzić oryginalną myśl, która dopiero przed chwilą przyszła mu do głowy.
– To ty uratowałeś ją pod Kairem z łap morderców?
– Owszem, przypadkiem byłem w pobliżu. Ty chyba robisz w niewłaściwej branży, Massarde. Mijasz się z powołaniem. Powinieneś być jasnowidzem.
Massarde miał już tego dosyć. Właściwie po co on, szef wielkiego imperium finansowego, traci czas na rozmowy z parą nędznych intruzów, zamiast pozostawić ich swoim gorylom. Skinął na Verenne'a.
– Skończyliśmy pogawędkę. Zawiadom generała Kazima, że może ich zabrać do swojego aresztu.
Twarz Verenne'a po raz pierwszy ożywiła się, przybierając wyraz jadowitego węża.
– Z najwyższą przyjemnością.
Z innej gliny ulepiony był jednak kapitan Brunone. Typowy przedstawiciel francuskiej kadry oficerskiej, sprzedał się wprawdzie Massarde'owi za żołd trzykrotnie wyższy niż w armii, zachował jednak wojskowy honor.
– Przepraszam, panie Massarde – powiedział – ale w ręce generała Kazima nie oddałbym nawet wściekłego psa. Ci ludzie wdarli się tu bezprawnie i powinni być ukarani, nie można jednak wydawać ich na tortury takiemu barbarzyńcy.
Massarde zastanawiał się przez chwilę nad słowami oficera.
– Słusznie, całkiem słusznie – rzekł w końcu, dziwnie zadowolony z siebie. – Nie możemy zniżać się do poziomu tego rzeźnika.
Popatrzył na Pitta i Giordino z błyskiem w oku.
– Zawieźcie ich do kopalni złota w Tebezzy. Pani doktor Rojas ucieszy się zapewne na widok pana Pitta; w dobrym towarzystwie lepiej się też pracuje, zwłaszcza łopatą.
– Ale co powiemy Kazimowi? – spytał Verenne. – Na pewno miałby ochotę porachować się z nimi osobiście za ten samochód…
– Nieważne – uciął Massarde. – Zanim dowie się, gdzie oni są, będą już martwi.
Prezydent spojrzał na Sandeckera znad swego biurka w owalnym gabinecie.
– Dlaczego nie poinformowano mnie o tym wcześniej?
– Ktoś uznał to za sprawę mniejszej wagi, nie mieszczącą się w pańskim kalendarzu spotkań.
Prezydent przeniósł wzrok na szefa urzędu Białego Domu, Earła Willovera.
– Czy to prawda?
Willover, łysiejący pięćdziesięcioletni okularnik z wielkim rudym wąsem, obrócił się w fotelu i spojrzał na Sandeckera.
– Konsultowałem pańską teorię czerwonego zakwitu z Krajową Radą Nauki. Nie zgadzają się z opinią, że mógłby stanowić zagrożenie dla świata.
– I nie widzą nic niezwykłego w tym, co dzieje się na środkowym Atlantyku?
– Uczeni, a są to niewątpliwe autorytety w dziedzinie oceanografii, uważają, że zakwit jest chwilowy i wkrótce zacznie się cofać, tak jak to bywało w przeszłości.
Willover kierował biurem wykonawczym Białego Domu w stylu Horacjusza, broniącego mostów rzymskich przed naporem etruskiej armii. Tylko nieliczni docierali do owalnego gabinetu, a już nikt nie mógł sobie pozwolić na przedłużenie audiencji lub spory z prezydentem bez narażenia się na gniewny odwet Willovera. Toteż członkowie Kongresu szczerze go nienawidzili – choć nikt nie mówił tego głośno.Prezydent jeszcze raz spojrzał na rozłożone przed nim na biurku zdjęcia satelitarne.
– Moim zdaniem – powiedział – tego zjawiska absolutnie nie można lekceważyć.
– Czerwony zakwit rzeczywiście cofa się po pewnym czasie – wyjaśnił Sandecker – jeśli żywi się wyłącznie naturalnymi składnikami wody morskiej. Ale tym razem jest zasilany pewnym związkiem kobaltu z syntetycznym aminokwasem. Ta substancja sączy się do oceanu z Afryki zachodniej, stymulując przyspieszone, lawinowe rozmnażanie czerwonych glonów.
Prezydent, były senator ze stanu Montana, wyglądał na człowieka, który lepiej czuje się w siodle niż za biurkiem. Wysoki, chudy, mówił miękkim akcentem Dzikiego Zachodu i do wszystkich zwracał się uprzejmym: "proszę pana", "proszę pani". I rzeczywiście, ilekroć miał okazję uciec na chwilę z Waszyngtonu, jechał na swoje ranczo nad rzeką Yellowstone, nie opodal miejsca sławnej bitwy Custera.
– Jeśli jest tak, jak pan mówi, to rzeczywiście zagrożony jest cały świat.
– Myślę, że wciąż nie doceniamy rozmiarów zagrożenia – ciągnął Sandecker. – Nasi eksperci zrobili komputerową symulację na podstawie najnowszych danych dotyczących tempa rozmnażania tych glonów. Jeśli nie podejmiemy żadnych działań, to do końca przyszłego roku, a prawdopodobnie nawet wcześniej, wygasną z braku tlenu wszelkie znane dotąd formy życia na Ziemi. Oceany będą martwe już wczesną wiosną.
– To śmieszne! – parsknął Willover. – Przepraszam, admirale, ale to naprawdę przypomina obawy małego Jasia, że niebo spadnie mu na głowę.
Sandecker przeszył go ostrym jak nóż spojrzeniem.
– Nie jestem małym Jasiem, a nadchodząca zagłada jest całkiem realna. To nie dziura ozonowa, której efekty w postaci wzrostu zachorowań na raka pojawią się za dwieście lat. Ani zmiany geologiczne o niewiadomych konsekwencjach czy inna nieznana plaga. Ani wojna nuklearna z następującą po niej Wieczną Nocą. Ani wielki meteor, który uderzy w planetę i spowoduje liczne kataklizmy. Jeśli ekspansja czerwonych glonów nie zostanie powstrzymana – i to szybko – one wyssają w ciągu roku cały tlen z atmosfery ziemskiej, powodując zagładę wszelkiego życia na powierzchni Ziemi.
– Kreśli pan bardzo ponurą wizję – rzekł prezydent. – Aż trudno to sobie wyobrazić.
– Pozwoli pan, panie prezydencie, że sformułuję to inaczej. Jeśli zostanie pan w tym roku ponownie wybrany, to więcej niż pewne, że nie dożyje pan końca drugiej kadencji. I nie będzie pan miał następcy, bo nie będzie już nikogo, kto mógłby na niego głosować.
Willover nie wierzył ani jednemu słowu Sandeckera.
– Może lepiej, admirale, od razu wyjść na ulicę z transparentem wieszczącym koniec świata dziś o północy? To naprawdę gruba przesada twierdzić, że nadmierna aktywność seksualna jakichś drobnoustrojów doprowadzi w ciągu roku do zagłady ludzkości.
– Fakty mówią same za siebie – stwierdził spokojnie Sandecker.
– Ale termin, który pan przewiduje, to już zwykłe sianie paniki – odparł Willover. – Nawet jeśli fakty są prawdziwe, nasi badacze mają jeszcze dużo czasu na znalezienie rozwiązania.
– Nie mamy tego czasu. Pozwólcie panowie, że zilustruję to w inny sposób. Załóżmy, że czerwony zakwit powiększa się dwukrotnie w ciągu tygodnia. Z obliczeń wynika, że w tym tempie opanuje całą powierzchnię mórz i oceanów za sto tygodni. Jak znam życie, ludzie rządzący tym światem zainteresują się sprawą dopiero wtedy, kiedy glony zajmą już połowę powierzchni wód. Dopiero wtedy uruchomią wielki program badawczy. Czy potrafi pan powiedzieć, panie prezydencie – i pan, panie Willover – ile tygodni pozostanie wtedy badaczom na opracowanie planu walki z tą plagą?
Prezydent spojrzał niepewnie na Willovera.
– Nie mam pojęcia – powiedział.
– Ja też nie – przyznał Willover.
Sandecker nie męczył ich dłużej.
– Odpowiedź jest następująca: glony zajmą połowę powierzchni oceanów w dziewięćdziesiąt dziewięć tygodni. A zatem zostanie nam tydzień. Jeden tydzień!Nowy sposób przedstawienia problemu najwyraźniej przemówił do wyobraźni prezydenta.
– Myślę, że obaj musimy się z panem zgodzić, admirale.
– Wiemy już – kontynuował Sandecker – dlaczego ekspansja glonów nie ustaje. Zrobiliśmy więc krok we właściwym kierunku, ale dopiero pierwszy. Następnym musi być odcięcie źródła skażenia. Jednocześnie trzeba pracować nad środkiem, który spowodowałby regres zakwhu, a przynajmniej zahamowanie ekspansji…
– Przepraszam, panie prezydencie – odezwał się Willover – ale musimy kończyć tę rozmowę. Ma pan umówiony lunch z przywódcami większości i mniejszości w Senacie.
– Mogą poczekać – rzucił prezydent z irytacją. – Admirale, czy wie pan już, skąd to świństwo się bierze?
– Jeszcze nie mamy pewności, ale podejrzewamy, że spływa podziemnym strumieniem do Nigru z francuskiego zakładu utylizacji szkodliwych odpadów na Saharze.
– A jak pan to sprawdzi?
– Mój dyrektor Wydziału Badań Specjalnych i jego współpracownik są w tej chwili na terenie zakładów Fort Foureau.
– Ma pan z nimi kontakt? Sandecker zawahał się przez chwilę.
– Nie, niezupełnie.
– Więc skąd pan wie, że tam są? – naciskał Willover.
– Zidentyfikowano ich na zdjęciach z satelitów wywiadowczych: wjechali na teren zakładu pociągiem transportującym odpady.
Prezydent nagle coś sobie przypomniał.
– Ten pański dyrektor to zdaje się Dirk Pitt.
– Tak. Jest z nim Al Giordino.
Prezydent uśmiechnął się do własnych wspomnień.
– To przecież pan Pitt uratował nas przed bombą atomową ukrytą w samochodzie…
– A czy to przypadkiem nie on walczył z flotą Beninu na rzece Niger? – spytał Willover.
– Tak, ale to moja wina – rzekł Sandecker. – Ponieważ nikt nie słuchał moich ostrzeżeń, a Pentagon odmówił pomocy w tej sprawie, wysłałem trzech najlepszych ludzi z NUMA w górę Nigru, żeby szukali źródła skażenia.
– Podjął pan nieuzgodnioną, nielegalną operację przeciw obcemu państwu! – zaatakował z furią Willover.
– Więcej nawet: nakłoniłem Sekretarza Generalnego ONZ, Halę Kamil, by wysłała do Mali ich grupę taktyczną. To żołnierze ONZ wywieźli bezpiecznie z Afryki mojego człowieka z wynikami badań.
– Mógł pan poważnie zaszkodzić naszej polityce afrykańskiej!
– A jest taka? – zdziwił się szczerze Sandecker. W jego spojrzeniu, wbitym w Willovera, nie było lęku; raczej jawna, nieskrywana pogarda.
– Wykracza pan poza granice swoich uprawnień, admirale. To może zaszkodzić pańskiej karierze – stwierdził chłodno Willover.
Sandecker nie należał do ludzi, którzy unikają walki.
– Ja, panie Willover, mam obowiązki najpierw wobec Boga, potem wobec ojczyzny, po trzecie wobec prezydenta. A pan, podobnie jak moja kariera, lokuje się na tej liście w okolicach osiemdziesiątego szóstego miejsca.
– Panowie, panowie! – wtrącił się prezydent. Surowe zmarszczenie brwi było jednak raczej chwytem teatralnym, niż wyrazem rzeczywistego zagniewania. W głębi ducha prezydent lubił potyczki słowne między współpracownikami. Ale, skoro wszedł już w rolę, grał ją dalej.
– Nie mam ochoty słuchać jałowych kłótni. Mamy tu do czynienia z rzeczywistym, poważnym problemem i musimy teraz solidnie popracować nad rozwiązaniem.
Willover wydał teatralne westchnienie rozpaczy.
– Oczywiście, zastosuję się do pańskich poleceń.
– Ja również. Jeśli już nie będę musiał rzucać słów na wiatr i otrzymam wreszcie wsparcie w walce z tą plagą, nie będę stwarzał żadnych dodatkowych problemów.
– Od czego powinniśmy zacząć pańskim zdaniem? – wrócił do tematu prezydent.
– Badacze NUMA pracują pełną parą nad substancją chemiczną, która niszczyłaby lub neutralizowała czerwone glony, nie zakłócając jednocześnie równowagi biologicznej w oceanie. A co do źródła skażenia: jeśli Pitt potwierdzi, że znajduje się ono w Fort Foureau, poproszę pana, panie prezydencie, o użycie wszystkich swoich możliwości w celu zamknięcia tego zakładu.
Przez chwilę panowała ciężka cisza, potem odezwał się Willover.
– Jeśli nawet przyjmiemy, że admirał ma rację, że konsekwencje mogą być aż tak straszliwe, to przecież nie da się, ot tak, decyzją prezydenta USA, zamknąć na terenie Mali wielkiego francuskiego przedsiębiorstwa; tu wchodzą w grę interesy dwu suwerennych państw.
– Trudno też byłoby znaleźć usprawiedliwienie – dodał prezydent – gdybym wydał naszemu lotnictwu rozkaz zniszczenia zakładu.
– Tu potrzebna jest daleko posunięta ostrożność, panie prezydencie. – Willover znów poczuł się mocno w siodle. – Wkraczamy na bardzo grząski grunt.
Prezydent zwrócił się do Sandeckera.
– Co mówią na ten temat badacze z innych krajów? Czy w ogóle mają świadomość zagrożenia?
– Obawiam się, że nie w pełni.
– A jak wyście na to wpadli?
– Dwa tygodnie temu jeden z ekspertów NUMA, zajmujący się badaniem prądów morskich, przypadkowo zauważył na zdjęciach satelitarnych nienormalnie dużą plamę czerwonego zakwitu i zaczął systematycznie ją obserwować. Ponieważ okazało się, że plama rośnie w niewiarygodnym tempie, natychmiast złożył mi raport. Po wstępnej analizie postanowiłem nie upowszechniać raportu, dopóki nie zapanujemy nad tym zjawiskiem.
– Nie ma pan prawa podejmować takich decyzji samodzielnie! – zaatakował znowu Willover.
Sandecker wzruszył tylko ramionami.
– Urzędowy Waszyngton był całkiem głuchy na moje ostrzeżenia.- Uznałem, że nie mam wyboru, że muszę działać sam.
– Jakie kroki proponuje pan w pierwszej kolejności? – spytał prezydent.
– Na razie możemy jedynie kontynuować zbieranie i analizę informacji. Hala Kamil podjęła się zwołać w Nowym Jorku specjalne zamknięte posiedzenie ekspertów – oceanografów z ONZ. Mam tam przedstawić sytuację, a następnie zmontować międzynarodowy zespół roboczy. Umożliwi to koordynację prac badawczych i szybką wymianę informacji, i przyspieszy – mam nadzieję – rozwiązanie problemu.
– Daję panu pełną swobodę poczynań, admirale. Proszę informować mnie o wszystkich postępach prac; może pan dzwonić o każdej porze, nawet w nocy. A pan – prezydent zwrócił się do Willovera – niech jak najszybciej zawiadomi o tym Sekretarza Stanu i Krajową Radę Bezpieczeństwa. Jeśli to rzeczywiście wycieka z Fort Foureau, a Francja i Mali nie zechcą nam pomóc, będziemy musieli zająć się tym zakładem na własną rękę.
Willover aż podskoczył z wrażenia.
– Panie prezydencie, stanowczo doradzałbym więcej cierpliwości w tej sprawie. Jestem przekonany, że ta plaga, czy jakkolwiek to nazwiemy, cofnie się sama; to jest opinia wybitnych, powszechnie szanowanych uczonych, do których można mieć zaufanie.
– A ja mam zaufanie do admirała Sandeckera – odparował prezydent. – Przez wszystkie te lata, które spędziłem w Waszyngtonie, nie popełnił żadnego błędu.
– Dziękuję, panie prezydencie – rzekł Sandecker. – Ale jest jeszcze jedna sprawa.
– Tak?
– Jak wspomniałem, Pitt i Giordino przedostali się do Fort Foureau. Gdyby, nie daj Boże, schwytała ich służba bezpieczeństwa – wszystko jedno, malijska czy francuska – musimy zrobić wszystko, żeby ich uwolnić! Uzyskane przez nich informacje są dla nas bezcenne.
– Panie prezydencie, błagam! – interweniował Willover. – Jeśli dla ratowania tych ludzi wyśle pan naszych marines albo grupę "Delta" na obce terytorium, a choćby słówko przecieknie do prasy, możemy mieć paskudne kłopoty polityczne.
Prezydent pokiwał głową w zamyśleniu.
– Bardzo mi przykro, admirale, ale w tej sprawie zgadzam się z Earlem. Będziemy musieli wymyślić coś innego dla ratowania pańskich ludzi.
– Wspomniał pan, że jednego z nich, tego, który zbierał dane o skażeniu Nigru, wyciągnął z Afryki oddział ONZ – zauważył Willover.
– Tak, Hala Kamil bardzo mi pomogła, kierując do tej akcji Taktyczną Grupę Szybkiego Reagowania.
– Więc może przekonają pan, aby jeszcze raz użyła tego oddziału, gdyby Pitt i Giordino wpadli.
– Ukrzyżują mnie, jak Bóg na niebie – przyłączył się do argumentacji Willovera prezydent – jeśli wyślę na pustynię amerykańskich chłopców, żeby zabijali Francuzów.
Na twarzy Sandeckera odmalowało się rozczarowanie.
– Wątpię, czy zdołam ją przekonać, by zrobiła to po raz drugi.
– Zwrócę się do niej w tej sprawie osobiście – powiedział prezydent.
– Nie zawsze może być tak, jak pan chce, admirale! – triumfował Willover.
Sandecker westchnął ciężko, zrezygnowany. Najwyraźniej cały jego wykład o straszliwych skutkach ekspansji czerwonych glonów nie zapadł dostatecznie głęboko w świadomość rozmówców. Jego zadanie stawało się coraz trudniejsze, coraz bardziej niewdzięczne. Wstał i popatrzył lodowatym wzrokiem na prezydenta i Willovera. Lodowaty był także ton, jakim przemówił.
– Przygotujcie się, panowie, na najgorsze. Bo jeśli nie zdołamy zatrzymać ekspansji glonów, zanim dotrą do północnego Atlantyku i do Oceanu Indyjskiego, zagłada jest pewna.
Odwrócił się i w milczeniu opuścił owalny gabinet.
Tom Greenwald siedział w swojej pracowni w Pentagonie przed wielkim ekranem. Komputer powiększał kolejne zdjęcia, przekazane przez satelitę szpiegowskiego Pyramider. Wczoraj Greenwald zmienił nieznacznie jego orbitę, tak aby przebiegała nad tą częścią Sahary, gdzie przedtem na zdjęciach ze starego GeoSata zauważył samochód i dwóch ludzi. Nikt z przełożonych nie dał mu zgody na tę kosmiczną interwencję, ale nie przejmował się tym; jeśli tylko zdoła skierować Pyramidera z powrotem na starą orbitę – nad Ukrainę, gdzie trwa wojna domowa – nikt się nie połapie. Zresztą na Ukrainie nie dzieje się nic ciekawego. Ot, małe lokalne potyczki z powstańcami. Chyba tylko wiceprezydent interesuje się zdjęciami z tamtych okolic. Prezydencka Rada Bezpieczeństwa ma dziś całkiem inne problemy, takie choćby jak tajemnicze wojskowe instalacje nuklearne w Japonii.Greenwald naruszył obowiązującą go instrukcję wyłącznie z ciekawości. Chciał dokładniej przyjrzeć się ludziom, których dostrzegł na pustyni. Użycie Pyramidera pozwoliło mu nie tylko upewnić się, że to Pitt i Giordino, ale także dokładnie śledzić ich pomyślną podróż pociągiem do zakładów Fort Foureau.Z najnowszych zdjęć wynikało jednak, że wydarzenia przybrały tragiczny obrót. Greenwald widział dwóch mężczyzn, prowadzonych pod eskortą do helikoptera. Mimo iż zdjęcia zrobiono z odległości kilkuset kilometrów, twarze Pitta i Giordino były na nich niemal równie wyraźne, jak na paszportowych fotografiach, przysłanych z NUMA przez Chipa Webstera. Wstał, podszedł do biurka i zadzwonił do Chipa.
– Halo? – odezwał się już po drugim sygnale głos Webstera.
– Cześć, Chip. Mówi Tom Greenwald.
– Masz coś dla mnie?
– Złe wiadomości. Złapali twoich chłopaków.
– Cholera! Nie to chciałem usłyszeć.
– Załadowali ich do helikoptera, w kajdankach. Prowadziło ich co najmniej dziesięciu uzbrojonych ludzi.
– Dokąd poleciał ten helikopter?
– Dokładnie nie wiem. Mój satelita opuścił tę strefę zaledwie minutę po starcie śmigłowca. Wiem tylko, że ruszyli na północ.
– Jeszcze dalej na pustynię?!
– Na to wygląda.
– Admirał Sandecker nie będzie tym zachwycony.
– Domyślam się – rzekł Greenwald. – Będę dalej śledził tę sprawę. Jak zobaczę coś nowego, natychmiast zadzwonię.
– Dziękuję ci, Tom. Mój dług wdzięczności coraz bardziej rośnie.
Greenwald odłożył słuchawkę i jeszcze raz spojrzał na monitor.
– Nieszczęśni głupcy – mruknął. – Nie chciałbym być w ich skórze!
Na pustynnym lądowisku Tebezzy czekał już komitet powitalny. Nie składał się on jednak z lokalnych dygnitarzy. Zza celowników pistoletów maszynowych patrzyli na nich w milczeniu dwaj Tuaregowie, trzeci starannie zamknął na ich rękach i nogach ciężkie kajdanki, połączone łańcuchami. Stan łańcuchów i kajdanek wskazywał na wielokrotne, długotrwałe używanie.Potem popchnięto ich brutalnie w stronę małej, odkrytej ciężarówki. Jeden z Tuaregów zasiadł za kierownicą, dwaj inni ulokowali się na skrzyni, razem z więźniami. Trzymali broń w pogotowiu na kolanach i przez szczeliny błękitnych zawojów, spowijających ich głowy, czujnie obserwowali Pitta i Giordina.Gdy ciężarówka ruszyła z pustynnego lądowiska, Pitt oderwał wzrok od strażników. Helikopter, który ich tu przywiózł z Fort Foureau, wystartował w drogę powrotną i szybko rozpłynął się w rozpalonym, migotliwym powietrzu. Pitt zastanawiał się nad szansami ucieczki z tego miejsca. Rozejrzał się w koło. Nie było widać żadnych ogrodzeń, drutów, wież strażniczych. Oczywiście, nie były potrzebne. Wszelkie próby pieszej ucieczki przez setki kilometrów pustyni były z góry skazane na niepowodzenie. Mimo takiej konkluzji postanowił nie poddawać się pesymizmowi. Musiały być jakieś szansę ratunku.Jechali przez nagą pustynię bez śladu roślinności. Niskie, bure pagórki wystawały tu i ówdzie z morza olśniewająco białego piasku. Przed nimi, na zachodzie, rysowała się stroma skarpa skalistego płaskowyżu. Był to krajobraz nieludzki, złowrogi, a jednak nacechowany jakimś szczególnym, trudnym do określenia pięknem. Pitt przypomniał sobie, że już coś takiego widział. Wiele lat temu, w kinie, na starym filmie "Pieśń pustyni"; tyle że tam była to tylko malowana dekoracja.Oparty plecami o burtę ciężarówki, wychylił lekko głowę, by zobaczyć drogę przed kabiną. To, co ujrzał, nie zasługiwało na nazwę drogi. Jedynie ślady kół na piasku, prowadzące prosto w stronę płaskowyżu. Zdziwiło go, że w zasięgu wzroku nie ma żadnych śladów działalności ludzi: ani budynków, ani pojazdów czy maszyn, ani nawet hałd, jakie zawsze towarzyszą kopalniom. Zaczął się nawet zastanawiać, czy cała ta "kopalnia w Tebezzy" nie jest jakąś kolejną wielką mistyfikacją Massarde'a.Po dwudziestu minutach jazdy samochód zwolnił i wjechał w ciasny wąwóz, wcinający się w płaskowyż. Już po chwili koła zagrzebały się w miękkim piasku pokrywającym dno wąwozu. Strażnicy i więźniowie wspólnym wysiłkiem przepchnęli ciężarówkę na twardy grunt. Potem przejechali jeszcze prawie kilometr, zanim wąwóz przeszedł w tunel. Był tak ciasny, że ciężarówka niemal ocierała się o skalne ściany. Po chwili dotarli do wielkiej podziemnej hali.
Furgonetka zatrzymała się przed wejściem do jasno oświetlonego tunelu. Strażnicy zeskoczyli na ziemię. Posłuszni ich wymownym gestom, pod lufami pistoletów Pitt i Giordino szybko opuścili skrzynię pojazdu, choć łańcuchy, krępujące ręce i nogi, nie ułatwiały im ruchów. Strażnicy popchnęli ich w głąb tunelu. Poszli, nie stawiając oporu. Panujący w tunelu chłód podziemi wydawał się rajem po zewnętrznym upale.Tunel przeszedł w wąski korytarz; ściany były otynkowane, podłoga wyłożona terakotą. Minęli długi szereg łukowatych wejść, zamkniętych staroświeckimi, kasetonowymi drzwiami. Ostatnie drzwi były szersze od innych, dwuskrzydłowe. Tuaregowie wepchnęli więźniów do środka i weszli za nimi.Pitt i Giordino z najwyższym zdumieniem spostrzegli, że znajdują się w luksusowym wnętrzu biurowym, jakiego nie powstydziłaby się zamożna korporacja z siedzibą przy Piątej Alei w Nowym Jorku. Gruby niebieski dywan na podłodze idealnie harmonizował z nieco jaśniejszym błękitem ścian, ozdobionych fotografiami wspaniałych wschodów i zachodów słońca na pustyni. Ocienione lampy rzucały spod sufitu łagodne światło.Na środku pokoju stało biurko z akacjowego drewna, po bokach miękka sofa i fotele obite szarą skórą. W ścianie za biurkiem znajdowały się następne drzwi; po obu ich stronach, niczym kapłani pilnujący wejścia do sanktuarium, stały w dumnych pozach dwie figury z brązu. Naturalnej wielkości posągi przedstawiały mężczyznę i kobietę w tradycyjnych strojach Tuaregów. W pokoju było chłodno, ale sucho. W powietrzu unosił się delikatny zapach kwiatu pomarańczy.Za biurkiem siedziała młoda, piękna kobieta o niezwykłych szarofiołkowych oczach i długich czarnych włosach, które spływały po oparciu krzesła aż do jej bioder. Uroda dziewczyny była zdecydowanie śródziemnomorska, ale Pitt nie potrafił dokładniej określić kraju jej pochodzenia. Przez dłuższą chwilę przyglądała się obu Amerykanom obojętnie, jak handlarz taksujący kolejną partię towaru. Potem wstała z krzesła, prezentując podobną do klepsydry figurę, ciasno owiniętą w strój przypominający indyjskie sari. Otworzyła drzwi między rzeźbami i w milczeniu, gestem ręki skierowała ich do środka.Weszli do dużego pokoju z wysokim łukowatym sklepieniem. Cały pokój, obstawiony ze wszystkich stron regałami pełnymi książek, był właściwie jedną wielką rzeźbą, wykutą w litej skale. W głębi z podłogi pokoju wyrastało ogromne biurko w kształcie podkowy; leżały na nim w nieładzie jakieś szkice i diagramy techniczne. Bliżej drzwi, między dwiema kamiennymi ławami, znajdował się takiż stolik do kawy z misternie rzeźbionymi krawędziami. Oprócz książek i papierów na biurku jedynym przedmiotem nie wykutym z kamienia był miniaturowy drewniany model chodnika górniczego, z widocznymi stemplami i figurkami pracujących ludzi.
W odległym kącie pokoju stał niezwykle wysoki mężczyzna, zajęty przeglądaniem książki. Miał na sobie długą, powłóczystą, fioletową szatę pustynnych nomadów i biały zawój na głowie. Zupełnie jednak nie pasowało do tego stroju coś, co wystawało spod burnusa: wysokie kowbojskie buty z wężowej skóry. Pitt i Giordino musieli długo czekać, zanim oderwał wzrok od książki i omiótł ich przelotnym spojrzeniem. Zaraz zresztą znów zagłębił się w książce, jakby więźniów nie było już w pokoju.
– Ładnie tutaj – odezwał się głośno zniecierpliwiony Giordino; jego głos odbił się od ścian twardym echem. – Musiało to pana kosztować majątek.
– Chociaż przydałyby się jakieś okna – dodał Pitt, przebiegając wzrokiem długie szeregi książek na półkach. – Albo jeszcze lepiej świetlik z witrażem w suficie.
Mężczyzna odstawił książkę na półkę i popatrzył na nich z rozbawieniem.
– Świetlik? Trzeba by przewiercić sto dwadzieścia metrów litej skały, żeby dostać się na powierzchnię. Chyba szkoda pieniędzy.A i moi pracownicy mają bardziej użyteczne zajęcia.
– Chciał pan powiedzieć: niewolnicy – rzekł Pitt.
Olbrzym wzruszył ramionami.
– Co za różnica – robotnicy, niewolnicy, więźniowie? Tu, w Tebezzy, wszystkie te słowa znaczą to samo. – Ruszył wolno ze swego miejsca w kącie i podszedł do nich.
Nigdy jeszcze Pitt nie widział z bliska człowieka, który przerastałby go prawie o dwie głowy. Musiał odchylić się mocno do tyłu, by popatrzeć mu prosto w oczy.
– A my – powiedział – jesteśmy najnowszym uzupełnieniem tej armii termitów?
– Pan Massarde z pewnością poinformował panów, że praca w kopalni jest mimo wszystko mniej bolesna niż tortury, jakie niewątpliwie zafundowałby wam generał Kazim. Powinniście więc być wdzięczni.
– Nie sądzę, abyśmy mieli tu dużo większe szansę, panie…
– O'Bannion. Selig O'Bannion. Jestem szefem tej kopalni. A co do szans, to istotnie, nie ma żadnych. Kto raz zjedzie w te lochy, nie wychodzi z nich już nigdy.
– Nawet na własny pogrzeb? – spytał Giordino bez odrobiny strachu.
– Mamy tu podziemną kryptę dla tych, którzy padną.
– Więc jest pan takim samym mordercą jak Kazim – rzekł Pitt. – A może nawet gorszym.
O'Bannion puścił mimo uszu obraźliwe słowa Amerykanina.
– Czytałem dużo o pańskich podmorskich wyczynach, panie Pitt. – Pańskie raporty na temat kopalni podmorskich są fascynujące.To dla mnie wielka przyjemność poznać kogoś dorównującego mi intelektem. Mam nadzieję, że zechce pan od czasu do czasu zjeść ze mną obiad; porozmawiamy o naszych inżynierskich doświadczeniach.
Twarz Pitta przybrała lodowaty wyraz.
– Przywileje natychmiast po uwięzieniu? Nie, dziękuję. A obiady wolałbym jadać raczej w towarzystwie wielbłąda.
Wargi O'Banniona wygięły się nieznacznie.
– Jak pan uważa, panie Pitt. Może zmieni pan zdanie, jak popracuje pan parę dni pod opieką Meliki.
– Kto to jest Melika?
– Moja brygadzistka. Ma skłonności sadystyczne. Jesteście obaj, jak widzę, w niezłej kondycji, więc pewnie będzie musiała poświęcić warn trochę więcej czasu. Ale zapewniam was, że jak się znowu spotkamy, będziecie już tylko małymi, posłusznymi robaczkami.
– To jest kobieta? – spytał Giordino z niedowierzaniem.
– Kobieta. Ale takiej nigdy jeszcze nie widzieliście.
Pitt milczał, pogrążony w myślach. Cały świat słyszał o saharyjskich kopalniach soli. W wielu językach jest to nawet idiom, oznaczający szczególnie ciężką pracę. Ale saharyjska kopalnia złota, obsługiwana przez niewolników, to była absolutna nowość. Niewątpliwie zyski z tego zbrodniczego przedsięwzięcia czerpał generał Kazim, ale Pitt wyczuwał w tym także geniusz Massarde'a. Fałszywa spalarnia odpadów, katorżnicza kopalnia złota i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze. To tylko niektóre elementy wielkiej międzynarodowej gry, rozgałęzionej jak macki ośmiornicy na wszystkie kontynenty; gry nie tylko o pieniądze, ale i o niewiarygodną władzę.
O'Bannion podszedł do biurka i nacisnął guzik. W otwartych drzwiach pojawili się dwaj strażnicy i stanęli za więźniami. Giordino spojrzał na Pitta, czekając na jakiś sygnał – skinienie czy choćby ruch oczu – do wspólnego ataku na strażników. Był gotów walczyć nawet z nosorożcem, jeśli tylko Pitt da znak. Ale Pitt stał nieruchomo i martwo, jakby ucisk kajdanek na rękach i nogach osłabił jego wolę życia. A przecież nie mógł pozwolić sobie na rezygnację: musiał, zanim umrze, przekazać Sandeckerowi tajemnicę Fort Foureau, musiał przynajmniej podjąć taką próbę.
– Czy mogę wiedzieć, dla kogo będę teraz pracował? – spytał.
– A jeszcze pan nie wie? – odparł drwiąco 0'Bannion.
– Massarde i jego kumpel Kazim?
– Nieźle, dwa celne trafienia na trzy możliwe!
– Kto jest trzeci?
– Ja, oczywiście – wyjaśnił spokojnie 0'Bannion. – Układ jest taki: Entreprises Massarde zapewniają sprzęt i zajmują się sprzedażą złota; Kazim dostarcza siły roboczej; ja kieruję pracami górniczymi i czyszczeniem rudy. To jest sprawiedliwe, ponieważ to ja odkryłem tu żyłę złota.
– Ile z tego ma naród malijski? – spytał retorycznie Pitt.
– A dlaczego miałby coś mieć? Co ten naród żebraków zrobiłby z bogactwem, gdyby dostał je w swoje ręce? Roztrwoniłby albo pozwoliłby rozdrapać różnym zagranicznym przedsiębiorcom, którzy są specjalistami w wyzyskiwaniu trzeciego świata. Nie, panie Pitt, biedni niech lepiej zostaną biedni. Zresztą świat byłby strasznie nudny, gdybyśmy wszyscy byli bogaci.
Pitt miał ochotę zapytać, czy O'Bannion chwali się publicznie tą filozofią, ale widząc jego znudzenie, postanowił szybko zmienić temat.
– Ilu ludzi umiera tu w ciągu roku?
– Różnie. Czasem dwieście, czasem trzysta osób, zależnie od tego, czy dużo jest wypadków, czy trafi się jakaś epidemia. Szczerze mówiąc, nie prowadzę dokładnych rachunków.
– Pańscy "robotnicy" nie strajkują? – raczej stwierdził niż spytał Giordino.
– Och, mogą strajkować, ale tu obowiązuje zasada: kto nie pracuje, ten nie je. Oczywiście Melika ma swoje sposoby, żeby zachęcić ich do pracy. Najbardziej aktywnych buntowników obdziera po prostu ze skóry.
– Nie jestem najlepszy w machaniu łopatą – zastrzegł Giordino.
Szybko nabierze pan wprawy. Jeśli nie, lub też jeśli będzie pan sprawiał kłopoty, zostanie pan przeniesiony do karnej sekcji. – O'Bannion spojrzał na zegarek. – No, czas na was. Macie przed sobą piętnastogodzinną szychtę.
– Nic nie jedliśmy od wczoraj! – zaprotestował Pitt.
– Dzisiaj też nie będziecie jeść. – CTBannion dał znak strażnikom, by wyprowadzili więźniów i wrócił do swoich książek.
Strażnicy wypchnęli ich z gabinetu. Przy biurku sekretarki stali dwaj mężczyźni w brązowych kombinezonach i kaskach z górniczymi lampami. Nie zwrócili uwagi na więźniów; rozmawiali cicho po francusku, oglądając kawałek rudy pod szkłem powiększającym.Po krótkiej wędrówce korytarzem Pitt i Giordino, pod eskortą strażników, dotarli do windy, w której czekał na nich jeszcze jeden uzbrojony Tuareg. W niczym nie przypominała dźwigów kopalnianych: jak w przeciętnym biurowcu miała chromowane ściany i miękką wykładzinę na podłodze. Drzwi zamknęły się i winda pomknęła w dół z cichym szumem.Podróż w czeluście ziemi trwała długo; wydawało się, że nigdy się nie skończy. W otworze drzwi migały kolejne mroczne tunele. Pitt oceniał, że zagłębili się na kilometr, gdy winda najpierw zwolniła, a potem całkiem stanęła. Operator otworzył drzwi. Zobaczyli wąski tunel, biegnący poziomo w litej skale. Strażnicy wyprowadzili ich z windy. Już po paru krokach okazało się, że dalsza część sztolni jest zamknięta ciężkimi, żelaznymi drzwiami. Jeden ze strażników wyjął z kieszeni burnusa pęk kluczy, otworzył zamek, przepchnął więźniów przez próg i szybko zamknął za nimi żelazne wrota.Zostali sami. Sztolnia była tutaj znacznie szersza niż na pierwszym odcinku; środkiem biegły wąsko rozstawione stalowe szyny. Giordino zaczął od badania drzwi. Miały co najmniej dwa cale grubości; nie było żadnej klamki ani uchwytu.
– Tędy nie wyjdziemy, chyba że zdobędziemy klucz – stwierdził.
– To nie jest winda dla robotników – zauważył Pitt. – Tylko dla O'Banniona i jego ludzi.
– To znaczy, że jest inna, którą wywożą rudę. Spróbujemy uciec tamtędy.
Pitt namyślał się przez chwilę.
– Nie – powiedział – nie zgadzam się. Albo winda dyrektorska, albo żadna.
Zanim Giordino zdążył spytać dlaczego, usłyszeli łoskot kół na szynach i głośne buczenie elektrycznego silnika. Zza zakrętu sztolni wyłoniła się mała lokomotywa, ciągnąc długi sznur pustych wagoników. Prowadząca pociąg Murzynka zatrzymała lokomotywę, wstała z siodełka i podeszła do Amerykanów.Po raz pierwszy w życiu Pitt patrzył na istotę ludzką, której ciało było równie szerokie jak wysokie. Nigdy jeszcze nie widział kobiety tak przeraźliwie brzydkiej. Mogła śmiało uchodzić za model dla maszkar, zdobiących okapy dachów gotyckich katedr. W ręku trzymała gruby skórzany pejcz.
– Jestem Melika, brygadzistka – odezwała się chrapliwym głosem. – Macie mnie słuchać i o nic nie pytać. Zrozumiano?
– To dla mnie nowość: słuchać rozkazów kogoś, kto przypomina ropuchę z nadwagą – uśmiechnął się Pitt.
Dostrzegł błyskawiczny ruch pejcza, ale zbyt późno, by się uchylić lub zasłonić. Uderzenie w policzek było tak silne, że zobaczył gwiazdy. Zatoczył się na ścianę sztolni; przez moment był całkiem zamroczony.
– Zły dzień mam dzisiaj – mruknął. – Wszyscy mnie biją.
– Mała lekcja posłuszeństwa na początek! – warknęła Melika, po czym z szatańską zręcznością, zupełnie niewiarygodną w tak masywnym ciele, wymierzyła następny cios; tym razem obiektem ataku był Giordino.
Ale nie była dostatecznie szybka. Giordino, w przeciwieństwie do Pitta, przewidział ten ruch. Chwycił rozpędzony przegub ręki Murzynki żelaznym uściskiem. Dwa muskularne ramiona przez chwilę zmagały się w powietrzu jak przy jarmarcznej próbie sił. Melika miała siłę wołu. Toteż z najwyższym zdumieniem i bezradną wściekłością patrzyła na niskiego, niepozornego mężczyznę, który stawił jej skuteczny opór. Nigdy jeszcze jej się to nie zdarzyło. Tymczasem Giordino drugą ręką wyrwał z zaciśniętej dłoni Meliki pejcz i cisnął go do najbliższego wagonika.
– Ty parszywy gnoju – syknęła. – Zapłacisz mi za to! Giordino wydął wargi i przesłał jej szyderczy pocałunek.
– Od nienawiści jeden krok do miłości – zakpił.
Nadmiar pewności siebie zgubił go jednak. Wykorzystując moment jego nieuwagi Melika kopnęła go kolanem w podbrzusze. Natychmiast rozluźnił uchwyt i zwalił się na ziemię, jęcząc z bólu. Na twarzy Meliki pojawił się diabelski uśmiech triumfu.
– Durnie! Teraz dopiero zobaczycie, jak wygląda piekło. Sami tego chcieliście!
Nie traciła czasu na dalsze rozmowy. Podniosła pejcz i wskazała nim puste wagoniki.
– Włazić! – ryknęła.
Pięć minut później zatrzymała pociąg na rozjazdach, przetoczyła lokomotywę i popchnęła cały skład w boczny chodnik. Sprawiał wrażenie świeżo wydrążonego. Drogę znaczyły słabe żarówki przyczepione do drewnianych stempli. Nagle przez łoskot kół przebiły się ludzkie głosy. Za kolejnym zakrętem chodnika pojawiła się duża grupa więźniów pod nadzorem Tuaregów uzbrojonych w baty i pistolety maszynowe. Śpiewali do marszu, albo raczej zawodzili żałośnie. Byli to wyłącznie Afrykanie, choć – sądząc z rysów twarzy – pochodzili z różnych plemion. Jedno ich jednak łączyło: przerażający stan fizyczny. Wyglądali gorzej niż ożywione trupy ze starych filmów grozy. Szli wolno, przygarbieni, powłócząc nogami. Byli w łachmanach, niektórzy tylko w podartych szortach. Pył skalny grubą warstwą oblepiał spocone ciała. Szklisty, nieprzytomny wzrok i sterczące pod skórą żebra świadczyły o głodowej diecie. Wszyscy mieli jakieś blizny lub otwarte rany. U wielu rąk brakowało palców, wokół krwawych kikutów owinięte były brudne bandaże.Przyczyna urazów wyjaśniła się już po chwili. Pociąg zatrzymał się w dużej komorze, w której piętrzyło się rumowisko świeżo odstrzelonych skał. Okaleczeni więźniowie byli ofiarami nieostrożnie używanych materiałów wybuchowych.
– Wysiadać! – ryknęła znowu Melika i zabrała się do odczepiania lokomotywy.
Pitt pomógł wciąż jeszcze obolałemu koledze wydostać się przez wysoką burtę wagonika. Stanęli w bezsilnej złości przed beczkowatą brygadzistką. Jej grube wargi wykrzywiły się w sztucznym uśmiechu.
– Już niedługo będziecie wyglądać jak tamta hołota.
Najwyraźniej sama myśl o tym sprawiała jej przyjemność. Pitt i Giordino byli na razie w świetnej formie, nierównie lepszej niż większość więźniów przybywających do Tebezzy. Tym większa będzie jej satysfakcja, jeśli już za parę dni również oni będą tylko parą znękanych, zdychających zwierząt.
– Dzisiaj ładujecie urobek do wózków. Jak napełnicie wszystkie, będziecie mogli coś zjeść i przespać się. Co jakiś czas będzie tu zaglądał strażnik. Jeśli przyłapie was na kimaniu, dostaniecie dodatkową robotę.
Pitt chciał ją jeszcze o coś zapytać, ale nie otworzy! ust. Na razie rzeczywiście lepiej było położyć uszy po sobie. Patrzyli na wielotonowy stos rudy i długi rząd pustych wagoników. Zadanie było niewykonalne: dwóm ludziom, w dodatku skrępowanym kajdanami, musiałoby to zająć co najmniej czterdzieści osiem godzin nieprzerwanej pracy.
Melika wlazła na lokomotywę i pokazała ręką kamerę telewizyjną osadzoną na wysokim krzyżaku w kącie komory.
– Nie próbujcie wiać. Jesteście pod stałą obserwacją. Zresztą i tak nie macie szans. Z tej kopalni uciekło dotychczas tylko dwóch ludzi. Nomadzi znaleźli ich kości na pustyni.Zarechotała jak wiedźma z bajki, włączyła silnik lokomotywy i odjechała. Patrzyli, jak znika za zakrętem szybu. Kiedy ucichł odgłos lokomotywy, Giordino uniósł rękę w bezradnym geście.
– No, to mają nas – mruknął, przeliczywszy jeszcze raz wagoniki.
Nadal było ich trzydzieści pięć. Nie chciało być mniej.Pitt podszedł do dużej sterty stempli, przygotowanych do umacniania nowych chodników. Łańcuchem, łączącym kostki nóg i przeguby, zmierzył długość stempla, potem tym samym sposobem zmierzył najbliższy wagonik. Pokiwał głową z zadowoleniem.
– Myślę, że załatwimy to w sześć godzin – stwierdził pewnym głosem.
Giordino spojrzał na niego z politowaniem.
– Jeśli naprawdę w to wierzysz, powinieneś natychmiast powtórzyć kurs podstaw fizyki.
– Przypomniał mi się pewien trik z czasów szkolnych, kiedy dorabiałem latem przy zbiorze malin.
– Jaki znowu trik? Jakie maliny? Pitt uśmiechnął się chytrze.
– Patrz – i ucz się!
Strażnicy pojawiali się co jakiś czas, w nieregularnych odstępach – tak jak zapowiedziała Melika. Rzadko kiedy pozostawali tu dłużej niż minutę: zadowalali się stwierdzeniem, że obaj więźniowie nadal pracują w gorączkowym pośpiechu, jakby chcieli ustanowić swego rodzaju rekord. Po niespełna siedmiu godzinach ruda wypełniała – i to z czubem – wszystkie trzydzieści pięć wagoników.
Giordino usiadł na ziemi, opierając się plecami o stempel.
– "Szesnaście ton – i co z tego masz?" – zanucił znaną piosenkę.
– "Wciąż pusta kieszeń i coraz większy garb" – podchwycił Pitt.
– Taaak. To w ten sposób biłeś rekordy w zbieraniu malin?
– E tam, rekordy! W czasie wakacji włóczyłem się po Stanach z kolegą z klasy; potrzebowaliśmy trochę forsy. Kiedyś w Oregonie zobaczyliśmy ogłoszenie, że potrzebują ludzi do zbioru malin; po pięćdziesiąt centów za tuzin łubianek. Płaca wydawała się niezła: wcześniej na tych samych warunkach zbieraliśmy truskawki i sporo zarobiliśmy. Nie przyszło nam do głowy, że maliny są dużo mniejsze niż truskawki. Napełnienie każdej łubianki trwało wieczność.
– Więc sypaliście na dno śmieci i tylko z wierzchu przykrywaliście malinami. Nieładnie!…
– Nieładnie postąpił ten, kto wymyślił taką stawkę. Czy wiesz, że nawet tym sposobem wyciągaliśmy zaledwie trzydzieści sześć centów za godzinę?
– Jak myślisz, co będzie, jak ta stara kurwa zobaczy, że załadowaliśmy stemple zamiast rudy?
– Nie będzie zachwycona.
– Ten obiektyw w kamerze też pomysłowo zamazałeś, przyznaję.
– Niby widzieli nas, ale niczego nie zauważyli.
– Najważniejsze, że zaoszczędziliśmy sporo sił.
– Może. Ale i tak się zmachałem. Pić mi się chce jak wszyscy diabli.
– Mnie też. Jeśli nie zdobędziemy szybko wody, nie będziemy w stanie uciec.
Giordino przyjrzał się łańcuchowi, łączącemu kajdanki, potem popatrzył na szyny pod wagonikami.
– Jakby tak przejechać pełnym wagonikiem po łańcuchu, to może by pękł.
– Myślałem już o tym – rzekł Pitt. – Ale te łańcuchy są za grube. Trzeba by do nich co najmniej lokomotywy z Union Pacific.
– E… psujesz mi zabawę – mruknął Giordino.
Pitt podniósł kawałek rudy i przyjrzał mu się uważnie.
– Nie jestem geologiem, ale powiedziałbym, że to rodzaj złotonośnego kwarcu. Sądząc z ziarnistości i łuszczenia się skały, zawartość złota jest duża.
– I wszystko to zasila plugawe imperium Massarde'a – skomentował Giordino. Pitt miał jednak wątpliwości.
– Nie, nie sądzę, żeby wpuszczał to na rynek i narażał się na nowe podatki. Raczej przetapia wszystko na sztaby i chowa w jakimś bezpiecznym miejscu. A ponieważ to Francuz, podejrzewam, że tym miejscem są Wyspy Towarzystwa.
– Tahiti?
– Albo Bora Bora, albo Moorea, ale to tylko domysły. Tak naprawdę adres zna tylko Massarde; może jeszcze ten jego pachołek Verenne.
– Może by tak wybrać się na poszukiwanie skarbów na Pacyfik, jak tylko stąd wyjdziemy…
Pitt przerwał mu, przykładając szybkim ruchem palec do ust.
– Idzie następny strażnik.
Giordino nadstawił ucha i popatrzył w wylot chodnika. Ale strażnika nie było jeszcze widać. Wyraźnie natomiast słychać było jego kroki na żwirze, którego dużą ilość rozsypali już parę godzin temu za zakrętem.
– Rusz się – rzekł Pitt. – Niech mu się zdaje, że ciągle pracujemy.
Wstali i zaczęli energicznie ubijać łopatami stosy rudy na wózkach, wzniecając tumany kurzu. Z tunelu wyłonił się uzbrojony Tuareg; przez dobrą minutę przyglądał im się w milczeniu, potem odwrócił się, by odejść.
– Hej, kolego! – zawołał za nim Pitt. – Skończyliśmy! Popatrz, wszystko załadowane. Czas odgwizdać fajrant.
– Chcemy pić i jeść! – włączył się Giordino.
Strażnik przebiegł wzrokiem długi rząd wagoników z rudą. Nie wierząc własnym oczom, przeszedł wzdłuż całego składu tam i z powrotem. W końcu wzruszył ramionami i lufą pistoletu maszynowego wskazał więźniom wylot chodnika.
– Nie są tu zbyt rozmowni – mruknął Giordino.
– Łapówek też pewnie nie biorą.
Szybko dotarli do głównego tunelu, lekko wznoszącego się we wnętrzu płaskowyżu. Ruszyli pod górę, ale już po chwili musieli stanąć, przyciśnięci płasko do skalnej ściany, by przepuścić toczący się z łoskotem pociąg z rudą. Po krótkim dalszym marszu znaleźli się w obszernej komorze, w której zbiegało się kilka chodników roboczych. Była tu też duża winda, zdolna zabrać jednym kursem cztery pełne wagoniki.
– Ciekawe, dokąd wywożą tę rudę – rzekł Giordino.
– Pewnie na jakiś wyższy poziom: tam ją mielą i czyszczą.
Strażnik poprowadził ich do dużych żelaznych drzwi w bocznej ścianie komory, strzeżonych przez dwóch zbrojnych Tuaregów. Drzwi musiały być bardzo ciężkie, bo mimo zgodnych wysiłków trzej strażnicy ledwie zdołali je uchylić. Wepchnęli Pitta i Giordino do środka i weszli za nimi.Jeden z Tuaregów podał więźniom cynowe kubki z wodą. Była cuchnąca i słonawa.
Pitt popatrzył z odrazą w kubek, potem takim samym wzrokiem spojrzał na strażnika.
– Oryginalny pomysł: koktajl na mysich szczynach!
Tuareg nie zrozumiał słów, ale doskonale pojął wymowę spojrzenia Pitta. Wyrwał mu kubek z ręki i wylał wodę.
– Masz nauczkę: darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda – powiedział Giordino, po czym sam wylał na ziemię całą zawartość swojego kubka.
Przeszli jeszcze kilka metrów tunelem, zanim znaleźli się w swoim nowym "mieszkaniu". Podziemna komora miała dziesięć metrów szerokości i trzydzieści długości. Oświetlały ją cztery słabe żarówki. Wzdłuż ścian stały drewniane czteropiętrowe prycze. Loch – bo tak trzeba było to nazwać – nie miał żadnej wentylacji, toteż wnętrze wypełniał stężony smród spoconych ciał oraz odchodów. Za toaletę służyło kilka dziur wykutych pod ścianą w głębi pieczary. Pośrodku stał długi stół, a przy nim ławy z surowych desek. W lochu tłoczyło się co najmniej trzysta wynędzniałych istot ludzkich.Ludzie leżący na najbliższych pryczach wyglądali jak w stanie śpiączki. Ich twarze były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Przy stole siedziało ciasno około dwudziestu mężczyzn: sięgali niemrawo rękami do stojącej na środku miski z resztkami jedzenia. Nie byli agresywni ani zdenerwowani; nie zdradzali objawów żadnych emocji – na ich twarzach malowało się jedynie bezgraniczne wyczerpanie.
Ręce poruszały się mechanicznie, oczy martwo i beznadziejnie wpatrywały się w stół. Nikt nie zwrócił uwagi na Pitta i Giordina, przebijających się przez tę dżunglę ludzkiego nieszczęścia.
– Nastrój raczej nie karnawałowy – mruknął Giordino.
– Daj spokój – skarcił go Pitt. – Tu nie liczą się nawet elementarne prawa ludzkie. Jest znacznie gorzej, niż się spodziewałem.
– Zdaje się, że tu jest coś do zjedzenia.
Pitt spojrzał na resztki brei na dnie miski i odwrócił twarz z obrzydzeniem.
– Chyba zupełnie straciłem apetyt.
Tłum parujących ciał i brak wentylacji powodowały nieznośną wilgotność, duchotę i upał. Ale Pitta przeszył nagle lodowaty dreszcz: postać klęcząca przy jednej z prycz była ponad wszelką wątpliwość znajoma. Jednym susem znalazł się obok kobiety pochylonej nad chorym dzieckiem i ukląkł obok.
– Eva… – powiedział cicho.
Wyglądała na śmiertelnie wyczerpaną i zagłodzoną. Twarz miała bladą, poznaczoną siniakami i obtarciami a jednak jej oczy błyszczały niezwykłą energią.
– Czego chcesz?
– Eva, to ja, Dirk!
Nie zrozumiała.
– Daj mi spokój – szepnęła. – Ta dziewczynka jest strasznie chora.
Chwycił jej dłoń i przysunął bliżej twarz.
– Popatrz na mnie. Jestem Dirk Pitt.
Dopiero teraz otworzyła szeroko oczy.
– Dirk? To naprawdę ty?
Pocałował ją, potem delikatnie dotknął dłonią jej pokaleczonej twarzy.
– Jeśli to nie ja – powiedział – to ktoś robi sobie z nas okrutne żarty.
Do klęczącej pary przyłączył się Giordino.
– Znasz ją? – spytał.
– Tak, to doktor Eva Rojas, ta, którą poznałem w Kairze.
– Jak się tu dostała?! – wykrzyknął Giordino ze zdumieniem.
– No właśnie, jak? – Pitt skierował pytanie do Evy.
– Generał Kazim uprowadził nasz samolot i zesłał całą ekipę WHO tutaj, do kopalni.
– Dlaczego? Po co? – dopytywał się Pitt. – Czy stanowiliście dla niego jakieś zagrożenie?
– Chyba tak. Byliśmy bliscy rozpoznania przyczyny choroby, która zabija mieszkańców wiosek na pustyni. Wracaliśmy do Kairu z próbkami do analizy.
Dopiero teraz Pitt coś sobie przypomniał.
– Pamiętasz? – zwrócił się do Giordino. – Massarde pytał nas, czy współpracujemy z zespołem doktora Hoppera z WHO.
– Tak, pamiętam. Widocznie wiedział już, że Kazim trzyma ich tutaj.
Eva ułożyła wilgotną chustkę na czole chorej dziewczynki i nagle, niespodziewanie, przytuliła głowę do piersi Pitta.
– Po coś tu przyjeżdżał! – załkała. – Teraz umrzesz tutaj, jak my wszyscy.
– Przecież umówiliśmy się na randkę, nie pamiętasz?
Zajęty całkowicie Eva, Pitt nie zauważył trzech ludzi, ostrożnie zbliżających się do nich przejściem między pryczami. Jako pierwszy szedł wysoki mężczyzna z ogorzałą twarzą i gęstą rudą brodą. Dwaj pozostali wyglądali nędznie i słabowicie. Na nagich torsach rysowały się krwawo liczne ślady batów. Ich twarze przybrały jednak groźny wyraz; Giordino uśmiechnął się mimowolnie. Byli w tak kiepskiej kondycji fizycznej, że bez trudu położyłby wszystkich trzech na raz.
– Masz jakieś kłopoty? – spytał rudobrody opiekuńczym tonem.
– Nie, wręcz przeciwnie – odparła Eva. – To jest Dirk Pitt; ten, który uratował mi życie w Egipcie.
– Ten facet z NUMA?
– Tak – odezwał się Pitt – ten sam. A to mój przyjaciel, Al Giordino.
– Jestem Frank Hopper – przedstawił się rudobrody, po czym wskazał wynędzniałego człowieka po lewej. – A to Warren Grimes.
– Domyślam się. Eva dużo mi o was mówiła w Kairze.
– Cieszę się, że pana poznałem, chociaż szkoda, że w tak ponurych okolicznościach.
– Hopper popatrzył na głębokie rany na obu policzkach Pitta, potem dotknął długiej blizny na swoim własnym policzku.
– Zdaje się, że obaj rozgniewaliśmy Melikę.
Trzeci mężczyzna wysunął się zza jego pleców i wyciągnął dłoń do Pitta.
– Major Ian Fairweather – przedstawił się, Anglik? – zdziwił się Pitt.
– Tak jest. – Fairweather skinął służbiście. – Z Liverpoolu.
– A jak pan tutaj trafił?
– Jestem przewodnikiem, prowadziłem wycieczki po Saharze.
– Ostatnią z nich zmasakrowali tubylcy, w wiosce ogarniętej jakąś zarazą powodującą obłęd. Sam ledwo uszedłem z życiem, ale jakoś przebrnąłem przez pustynię i wylądowałem w szpitalu w Gao. Tam aresztował mnie generał Kazim, żebym nie ujawnił sprawy przed światem, i zapakował mnie tutaj, do Tebezzy.
– Przeprowadziliśmy analizę patologiczną w tej wiosce, o której mówi major Fairweather – dodał Hopper. – Wszyscy tubylcy zmarli, zatruci jakąś dziwną substancją chemiczną.
– Związek organometaliczny, połączenie syntetycznego aminokwasu z kobaltem… – mruknął pod nosem Giordino.
– Jakim cudem dowiedział się pan tego? – Hopper nie wierzył własnym uszom.
– Nie było cudu. Po prostu w czasie, gdy pański zespół badał to skażenie na pustyni, my badaliśmy wodę w Nigrze.
Pitt opowiedział krótko o katastrofalnej ekspansji glonów na oceanie i o ekspedycji NUMA w górę rzeki. Kiedy dodał, że Rudi Gunn przypuszczalnie dotarł do Waszyngtonu z próbkami i wynikami analiz, Hopper odetchnął z ulgą.
– Dzięki Bogu, udało wam się przekazać wyniki…
– Ale źródło, gdzie jest źródło? – niecierpliwił się Grimes.
– W Fort Foureau – stwierdził krótko Giordino.
– To niemożliwe… – Grimes wyglądał na zawiedzionego. – Miejsca, gdzie wystąpiło skażenie, są odległe od Fort Foureau o setki kilometrów.
– Trucizna przenosi się wodami podskórnymi – wyjaśnił Pitt.
– Zanim nas złapali, mieliśmy możliwość obejrzeć sobie zakłady w Fort Foureau. To prawda, że palą tam dużo odpadów chemicznych i nuklearnych, ale dziesięć razy tyle zrzucają do podziemnych magazynów. A stamtąd różne świństwa przeciekają do wód gruntowych.
– Muszą się o tym natychmiast dowiedzieć światowe organizacje ekologiczne – oświadczył Grimes. – Szkody powodowane przez śmietnik w Fort Foureau mogą być niewyobrażalne…
– Nie mówmy już o tym – przerwał mu Hopper. – Mamy mało czasu, a musimy szybko ustalić dla nich plan ucieczki.
– Dla nas? – zdziwił się Pitt. – A reszta?
– Nie mamy szansy przejść przez pustynię. Nasze organizmy są już straszliwie wyniszczone. Katorżnicza praca, brak snu, niedożywienie, niedostatek wody – wszystko to zrobiło swoje. Dlatego zdecydowaliśmy się na jedyną możliwość: gromadzimy zapasy i czekamy na kogoś, kto mógłby z nich zrobić dobry użytek. Kogoś takiego jak pan.
Pitt popatrzył na Evę, potem znów na Hoppera.
– Nie mogę tak odejść…
– To niech pan zostanie i zdycha razem z nami w tej norze! – brutalnie wtrącił się Grimes. – Człowieku, zrozum, jesteś naszą jedyną nadzieją!
Eva ścisnęła dłoń Pitta.
– Musisz iść, jak najszybciej – błagała. – Zanim będzie za późno.
– Ona ma rację – przyłączył się Fairweather. – Wystarczy czterdzieści osiem godzin w kopalni i będzie pan wyglądał tak jak my.
– Niech pan dobrze popatrzy: czy ktoś z nas zdoła przejść więcej niż pięć kilometrów po pustyni?
Pitt wbił wzrok w ziemię.
– A jak myślicie, ile przejdziemy my, Al i ja? Dwadzieścia, trzydzieści kilometrów? Bez wody? – spytał po chwili.
– Mamy wodę i żywność, ale tylko dla jednego – rzekł Hopper. – Oczywiście sami zadecydujecie, który idzie, a który zostaje.
Pitt pokręcił powoli głową.
– Pójdziemy razem.
– Dla dwóch naprawdę nie wystarczy zapasów – przyłączył się do argumentów Hoppera Fairweather. – To strasznie daleko.
– No właśnie: ile? – spytał rzeczowo Giordino.
– Czterysta kilometrów do transsaharyjskiego szlaku motorowego, jeśli posuwać się prosto na wschód. Człowiek w pełni sił ma szansę przejść tę ostatnią setkę, a jak już będzie na szlaku, na pewno ktoś się przy nim zatrzyma. Tam jest spory ruch. Pitt przyglądał się Fairweatherowi podejrzliwie.
– Chyba nie wszystko pojąłem. Powiedział pan: "ostatnią setkę".
– A jak pokonamy pierwsze trzy? Przefruniemy?
– Jak wyjdziecie na powierzchnię – Fairweather pogodził się już z liczbą mnogą – weźmiecie jedną z ciężarówek 0'Banniona. Paliwa powinno wystarczyć na trzysta kilometrów.
– To dość optymistyczny rachunek. A jeśli bak będzie pusty?
– Na pustyni nikt nigdy nie zostawia pustego baku – oświadczył Fairweather z profesjonalnym przekonaniem.
– Czyli wystarczy wyjść stąd, nacisnąć guzik windy, wydostać się na powierzchnię, ukraść ciężarówkę i wesoło odjechać na wschód – podsumował Giordino. – Doskonale, już się robi.
Hopper uśmiechnął się blado.
– A ma pan lepszy plan?
– Szczerze mówiąc – przyznał Pitt – nie mamy nawet cienia pomysłu.
– Musimy się pospieszyć – ostrzegł Fairweather. – Najdalej za godzinę Melika znowu pogoni nas do łopaty.
Pitt rozejrzał się po wnętrzu lochu.
– Wszyscy pracujecie przy ładowaniu rudy?
– Wszyscy więźniowie polityczni, czyli również my – wyjaśnił Grimes. – Kryminalni pracują przy mieleniu i chemicznym czyszczeniu rudy na górnych poziomach, a także w ekipach strzałowych. Nie mają szansy długo pożyć: giną od materiałów wybuchowych, od rtęci i cyjanków, używanych w procesie rafinacji.
– Dużo jest tu cudzoziemców?
– Z naszej szóstki zostało jeszcze pięć osób. Jedną Melika zakatowała na śmierć.
– Kobietę?
– Tak. To była doktor Marie Victor; bardzo dzielny człowiek i jeden z najwybitniejszych fizjologów w Europie. – Z twarzy Hoppera zniknął uśmiech. – To już trzecia ofiara śmiertelna, odkąd tu jesteśmy. Wcześniej Melika zamordowała żony dwóch francuskich inżynierów z Fort Foureau. Spojrzał na dziewczynkę na pryczy, majaczącą w malignie. – Najgorzej cierpią ich dzieci, a my nie możemy im pomóc.
Fairweather wskazał ręką grupę ludzi, skupionych przy jednej z dalszych prycz. Były tam cztery kobiety i ośmiu mężczyzn, wszyscy biali. Jedna z kobiet trzymała na kolanach trzyletniego chłopczyka.
– Boże! – szepnął ze zgrozą Pitt. – No oczywiście! Massarde nie mógł wypuścić wolno ludzi, którzy budowali zakłady w Fort Foureau. Przecież by go zdemaskowali.
– Dużo tu jest kobiet i dzieci? – spytał Giordino głosem pełnym autentycznego oburzenia.
– Obecnie dziewięć kobiet i czworo małych dzieci – odparł Fairweather.
– Sam widzisz – włączyła się do rozmowy Eva. – Im szybciej uciekniecie i sprowadzicie pomoc, tym więcej niewinnych ludzi macie szansę uratować.
Pitta nie trzeba było dalej przekonywać. Popatrzył wyczekująco na Hoppera i Fairweathera.
– W porządku, powiedzcie więcej o waszym planie.
Był to plan pełen luk i niejasności, niezwykle prymitywny wytwór zdesperowanej wyobraźni ludzi uwięzionych, a jednak, właśnie dzięki swemu szaleństwu, wykonalny.
– Godzinę później Melika i jej gwardia wkroczyli do lochu, zwlekli niewolników z drewnianych prycz i pognali do wielkiej komory przy windzie, gdzie zaczęli formować grupy robocze, mające podjąć pracę w różnych częściach kopalni. Pitt odnosił wrażenie, że Melika znajduje jakąś szczególną, zbrodniczą przyjemność w rozdzielaniu razów na prawo i lewo. Siekła biczem nagie, bezbronne ciała, obrzucając przy tym głośnymi wyzwiskami udręczonych ludzi, którzy i tak już wyglądali, jakby wstali z trumny.
– Że też ta wiedźma nigdy się nie zmęczy! – szepnął Hopper.
– "Melika" znaczy w tutejszym narzeczu: "królowa"; sama nadała sobie to imię – wyjaśnił Grimes stojącemu obok Pittowi. – My nazywamy ją "wściekłą wiedźmą ze Wschodu", bo była kiedyś oddziałową więzienia w Nowym Jorku.
– Jeśli na co dzień jest taka – mruknął Pitt ponuro – to wyobrażam sobie, co zrobi, jak dowie się o naszych wózkach ze stemplami zamiast rudy.
Pitt objął Evę ramieniem i odprowadził ją na bok. Daremnie Giordino i Hopper usiłowali ich osłonić. Melika, która wciąż miała Pitta na oku, natychmiast to zauważyła. Ruszyła szybko w ich stronę i zatrzymała się z groźną miną przed Evą. Już wiedziała, że bardziej dotknie Pitta bijąc Evę, niż kierując swój bat na niego.Zamachnęła się, ale na drodze wyrósł potężny biceps Giordina.Pojawił się na nim czerwony, podchodzący krwią ślad, poza tym jednak Giordino sprawiał wrażenie, jakby nic mu się nie stało.
– Nic lepszego nie potrafisz? – spytał, patrząc na Melikę chłodno.
Zapanowała martwa cisza. Ustał wszelki ruch, wszyscy wstrzymali oddech w oczekiwaniu gromu. Przez dobre pięć sekund Melika stała jak wryta, nie wiedząc, jak zareagować. Potem, nie zdając sobie sprawy z własnej śmieszności, rzuciła się na Giordina z rykiem zranionego niedźwiedzia.
– Odsuń się! – zabrzmiał potężny, władczy głos.
Melika odwróciła głowę. Przy otwartych żelaznych wrotach, prowadzących do lochu-sypialni, stał Selig 0'Bannion. Bat nadzorczym zastygł w powietrzu nad jej głową, potem powoli opadł ku ziemi. Patrzyła na O'Banniona z tłumioną wrogością, upokorzona jak oprych z przedmieścia, wychłostany przez policjanta na oczach dotychczasowych ofiar.
– Nie ruszaj Pitta i Giordina – odezwał się ponownie 0'Bannion.
– Muszą być w dobrej formie: będą nosić trupy do katakumb.
– To ma być dowcip? – spytał głośno Pitt.
O'Bannion roześmiał się cicho i znów odwrócił się do Meliki.
– Nie bawi mnie fizyczne wykańczanie pana Pitta. Urządzę mu raczej pranie mózgu. To będzie ciekawe doświadczenie dla nas obu.Dopilnuj, żeby przez najbliższe dziesięć szycht ci dwaj nie mieli za ciężkiej pracy.
Melika spuściła głowę, niechętnie przyjmując polecenie. Zaledwie CTBannion, dosiadłszy lokomotywy, odjechał na dalszą inspekcję kopalni, z nową energią rzuciła się na tłum niewolników.
– Ruszać się, śmierdzące gówno! – ryknęła, wymachując batem nad wielkim, szkaradnym łbem.
Ledwie powłócząca nogami Eva potknęła się i omal nie upadła. Pitt podtrzymał ją i pomógł dojść do grupy ładowaczy.
– Przebijemy się, przyrzekam ci – powiedział. – I wrócimy tu z jakąś większą siłą, żeby was wszystkich uwolnić. Ale musisz wytrzymać, musisz przeżyć.
– Wytrzymam. Teraz już mam po co żyć – odparła cichym, ale stanowczym głosem. – Będę czekała.
Lekko dotknął ustami ran na jej twarzy. Potem zwrócił się do Hoppera, Grimesa i Fairweathera, którzy osłaniali ich żywym murem.
– Dbajcie o nią.
– Będziemy, na pewno. – Hopper skinął żywo głową.
– Mimo wszystko myślę, że nasz pierwotny plan był lepszy- powiedział Fairweather. – Ukryci w wagoniku moglibyście całkiem łatwo i bezpiecznie dotrzeć na poziom młynów rudy.
– Tak – przyznał Pitt – ale potem musielibyśmy jeszcze przejść nie zauważeni przez górne poziomy. A na to nie widzę większych szans. Łatwiej wydostaniemy się na powierzchnię windą dyrektorską i tunelem koło pomieszczeń biurowych.
– Niech pan go nie przekonuje – powiedział do Fairweathera zrezygnowany Giordino. – Dirk nigdy i nigdzie nie korzysta z kuchennych drzwi, jeśli może przejść frontowymi. Taki ma styl.
– Potrafi pan ocenić, ilu tu jest uzbrojonych strażników? – Pitt zwrócił się z pytaniem do Fairweathera, który przebywał w kopalni dłużej niż ludzie z WHO i lepiej ją poznał.
– Z grubsza – odparł Anglik po chwili namysłu. – Około dwudziestu, może dwudziestu pięciu. Ale inżynierowie też są uzbrojeni.
– Pracuje ich tu sześciu czy siedmiu.
Grimes podał Giordinowi dwie małe plastikowe manierki.
– To cała woda, jaką udało nam się zgromadzić. Chociaż wszyscy składali się na to ze swoich racji, zdołaliśmy uzbierać tylko dwa litry.Przykro mi, że nie ma więcej.
Giordino schował manierki za koszulę. Położył dłonie na ramionach Grimesa i podziękował mu serdecznie. Zdawał sobie sprawę, jakiego poświęcenia wymagał ten dar.
– A dynamit? – przypomniał Pitt i rozejrzał się pytająco.
– Ja go mam – odparł Hopper i wsunął w dłoń Pitta laseczkę dynamitu i spłonkę.
– Zawdzięczamy to człowiekowi z ekipy strzelniczej – wyjaśnił. – Przemycił dynamit w bucie.
– Jeszcze dwie sztuki do kompletu – włączył się konspiracyjnym tonem Fairweather.
– Pilnik, przyda się do przecięcia łańcuchów.
– I schemat korytarzy na tym poziomie, z zaznaczonymi kamerami TV.
– Na odwrocie naszkicowałem prowizorycznie mapę waszej trasy do szlaku transsaharyjskiego.
– To na pewno dobra mapa – zareklamował go Hopper. – Jeśli ktokolwiek naprawdę zna te piekielne okolice, to tylko pan.
Pitt poczuł łzy w oczach.
– Dziękuję – powiedział. – Zrobimy naprawdę wszystko, żeby po was jak najszybciej wrócić.
– Będziemy się za was modlić – odparł Hopper i objął Pitta potężnym, niedźwiedzim uściskiem.
– A pamiętajcie – powiedział na pożegnanie Fairweather – żeby objeżdżać diuny. Nie próbujcie ich forsować. Zagrzebiecie się w piasku – i już po was.
– Powodzenia! – zakończył krótko Grimes.
Podszedł strażnik i lufą pistoletu zaczął odpychać Pitta i Giordina od reszty towarzystwa. Pitt zlekceważył to; jeszcze raz pochylił się nad Evą i delikatnieją pocałował.
– Nie zapomnij – szepnął. – Spotykamy się na plaży w Monterey.
– Włożę najbardziej "odkrywczy" kostium – uśmiechnęła się kokieteryjnie.
Strażnicy rozdzielili ich, zanim Pitt zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Kiedy poszturchiwany lufami wchodził do sztolni, odwrócił się, by przesłać jej pożegnalny gest. Ale nie rozpoznał jej już w gęstej masie więźniów.Strażnik zaprowadził ich w to samo miejsce, gdzie parę godzin temu ładowali rudę, i zostawił ich samych. Pod ścianą piętrzył się nowy stos pokruszonej skały, a na torze stał następny długi skład pustych wagoników.
– Dam teraz krótki popis wyścigu pracy, a ty tymczasem popracuj nad łańcuchami gdzieś poza zasięgiem kamery – rzekł Pitt i natychmiast zaczął machać łopatą.Giordino zaatakował swój łańcuch pilnikiem, który dał mu Grimes. Na szczęście żelazo łańcuchów było stare i podłej jakości. Szybko przepiłował jedno ogniwo i wyciągnął uwolnione końce łańcucha przez otwory kajdanek.
– Teraz twoja kolej – powiedział.
Pitt piłował swój łańcuch, opierając go na stalowej burcie wagonika. Dzięki temu uporał się z robotą jeszcze szybciej niż Giordino.
– Zostały jeszcze te cholerne kajdanki – stwierdził – ale to później. Najważniejsze, że możemy już tańczyć.
Giordino zakręcił łańcuchem młynka w powietrzu.
– Kto bierze strażnika, ty czy ja?
– Ty – odparł Pitt wspaniałomyślnie. – Ja spróbuję go zaczarować.
Pół godziny później chrzęst żwiru za zakrętem sztolni obwieścił nadejście kolejnego strażnika. Pitt wyrwał kabel z kamery telewizyjnej. Zza zakrętu wyłoniło się tym razem dwóch Tuaregów. Szli pod ścianami chodnika z bronią gotową do strzału. Nieruchome oczy, ledwie widoczne przez szczeliny zawojów, patrzyły zimnym, twardym spojrzeniem.
– Mamy aż dwóch gości – ostrzegł szeptem Giordino. – Zdaje się, że nie mają ochoty na towarzyskie pogawędki.
Pierwszy strażnik podszedł szybko do Pitta i uderzył go lufą pistoletu w żebra. Cios był niespodziewany, ale więzień nie wyglądał na zaskoczonego.
– To miło, że wpadliście – powiedział.
Teraz najważniejsze było pierwsze uderzenie – zanim strażnicy spostrzegą niebezpieczeństwo. Pitt błyskawicznym ruchem lewej ręki odsunął lufę broni, podczas gdy prawa, uzbrojona w duży kamień, wystrzeliła zza pleców i bezbłędnie ugodziła w czoło strażnika. Tuareg wygiął się do tyłu jak napięty łuk, po czym osunął się miękko na ziemię.Drugi strażnik przez chwilę zamarł w bezgranicznym osłupieniu. Jeszcze nigdy nic podobnego nie zdarzyło się w tej kopalni. Po chwili oprzytomniał i poderwał broń do strzału. Ale było już za późno.Pitt, który rzucił się na ziemię, uciekając z linii strzału, tylko kątem oka widział, jak nad głową Tuarega przelatuje, niczym dziecięca skakanka, gruby żelazny łańcuch.
Giordino zacisnął go natychmiast, jak garotę, na szyi ofiary. Strażnik stracił równowagę i wypuścił z rąk automat. Próbował rozpaczliwie uwolnić się od łańcucha, coraz głębiej wrzynającego się w krtań. Jego nogi wierzgały w agonalnych drgawkach.Giordino rozluźnił uścisk dopiero wtedy, gdy strażnik prawie całkiem przestał się ruszać. Puścił łańcuch. Tuareg zwalił się na ziemię obok swego kolegi.
– Niech się cieszą, że uszli z życiem – mruknął Giordino, podnosząc troskliwie pistolet maszynowy.
– Nie na długo będzie tej radości – odparł Pitt. – Jak Melika dowie się, że pozwolili nam uciec, doświadczą na własnej skórze losu więźniów.
– Nie możemy ich tak zostawić. Następny strażnik znajdzie ich tutaj i podniesie alarm.
– Wrzuć ich do któregoś wózka i przysyp rudą. Nie ockną się wcześniej niż za dwie godziny. My tymczasem będziemy już na pustyni.
– Chyba że wcześniej przyjdzie tu ktoś, żeby naprawić kamerę.
Kiedy Giordino upychał w wózku nieprzytomnych Tuaregów, Pitt studiował uważnie plan kopalni, naszkicowany przez Fairweathera. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie zdołaliby z pamięci odtworzyć drogi, którą tutaj dotarli; chodniki tworzyły skomplikowany, wielokrotnie rozgałęziony labirynt.
Giordino skończył czarną robotę, sięgnął ponownie po pistolety strażników i zaczął oglądać je z ciekawością.
– Fiberglasowy automat kaliber pięć pięćdziesiąt sześć, standardowe wyposażenie armii francuskiej. Ładne cacko.
– Nie strzelaj bez wyraźnej potrzeby – ostrzegł Pitt. – Lepiej zachowywać się cicho, dopóki Melika nie wie, że zwialiśmy.
Doszli do głównej sztolni, przecięli ją i zanurzyli się w tunel po drugiej stronie. Przemykając ostrożnie pod kamerami, oznaczonymi na planie Fairweathera mijali kolejne skrzyżowania podziemnych korytarzy. Za każdym razem Pitt zatrzymywał się na parę sekund, by sprawdzić na planie, czy idą we właściwym kierunku.
– Masz przynajmniej pojęcie, gdzie jesteśmy? – spytał niecierpliwie Giordino, któremu te sekundy wydawały się godzinami.
– Szkoda, że nie sypałem za sobą okruszków, gdy ta wiedźma nas tu wiozła – zażartował Pitt i korzystając z bliskości zakurzonej żarówki jeszcze raz pochylił się nad planem Fairweathera.
Nagle z głębi tunelu dobiegł metaliczny łoskot kół toczących się po szynach; pociąg z rudą szybko zbliżał się do nich. Pitt rozejrzał się. Dziesięć metrów dalej dostrzegł głęboką, naturalną rozpadlinę w ścianie tunelu.
– Tam! Może nas nie zauważą.
Paroma susami dopadli zbawczej szczeliny. Okazała się głębsza, niż myśleli, prowadziła gdzieś dalej, w mroczne czeluści. Stanęli jak wryci. Poraził ich okropny, powodujący mdłości smród. Dopiero po chwili przemogli się i ruszyli powoli w głąb rozpadliny, dotykając ściany rękami. Pitt wymacał jakiś kabel i idąc wzdłuż niego natrafił wkrótce na wyłącznik. Nacisnął go i blade, upiorne światło rozjaśniło dużą komorę.
Był to cmentarz, czy raczej krypta, o której mówili 0'Bannion i Melika. To tutaj znoszono zwłoki zakatowanych lub zmarłych z głodu i wycieńczenia więźniów. Rozkładające się ciała leżały w stertach, po dwadzieścia, trzydzieści na każdej, rzucone jak kłody drewna.
Widok był przerażający.
– O Bożel – szepnął Giordino. – Tu jest co najmniej tysiąc trupów.
– No tak – powiedział Pitt. – Tak jest najłatwiej! O'Bannion i Melika nie zawracają sobie głowy pochówkiem.
Mówił to z rosnącym oburzeniem i pasją. Miał przed oczyma duszy przerażającą wizję: Eva, doktor Hopper i inni, których poznał w lochu, zrzuceni na stertę trupów, patrzący martwym wzrokiem w kamienne sklepienie. Dopiero donośny łoskot przejeżdżającego w pobliżu pociągu z rudą uwolnił go od tej natarczywej wizji.
– Idziemy dalej, na powierzchnię – powiedział suchym, szorstkim głosem, który sam z trudem rozpoznał.
Zanim przez szczelinę w skale dotarli do tunelu, odgłos pociągu już przycichł. Mimo to rozejrzeli się ostrożnie przed ruszeniem w dalszą drogę, by nie natknąć się na jakiś pieszy patrol. Tunel był pusty. Ale nie uszli nim daleko. Wkrótce zdecydowali się skręcić w boczny chodnik, który – jak wynikało z planu Fairweathera – prowadził krótszą drogą do dyrektorskiej windy. Po raz pierwszy uśmiechnęło się do nich szczęście – dnem chodnika płynął wątły strumyczek wody. Pitt przyklęknął i niemal z zachwytem przyglądał się strużce.
– Pij, ile możesz – powiedział. – Na dłużej starczy tego, co dał nam Hopper.
Ale Giordino wpadł na to już wcześniej. Rzucił się na kolana obok Pitta, zanim ten skończył mówić, i czerpał wodę z zagłębień chodnika złożonymi w czarkę dłońmi.Z tunelu za ich plecami dobiegły ludzkie głosy. Towarzyszył im szczęk łańcuchów.
– Cholera, prowadzą tu jakąś grupę roboczą – mruknął Giordino.
Odświeżeni wodą, biegiem ruszyli naprzód. Już po minucie stali przed żelaznymi drzwiami, za którymi znajdowała się zbawcza winda.Giordino wsunął laseczkę dynamitu w dziurkę od klucza i na wystającym końcu zamocował spłonkę, po czym cofnął się kilka kroków, w miejsce, gdzie Pitt czekał już z kamieniem w dłoni. Pierwszy rzut był chybiony.
– Wyobraź sobie, że jesteś na jarmarku i chcesz zaimponować jakiejś ładnej dziewczynie – podsunął Giordino.
– Żeby tylko nie usłyszeli tego huku strażnicy albo windziarz. – Pitt podniósł następny kamień.
– Nawet jak usłyszą, pomyślą pewnie, że to zwykły odstrzał rudy gdzieś w pobliżu.
Tym razem Pitt rzucił celnie. Spłonka ekslodowała, powodując wybuch dynamitu. Podbiegli do drzwi: zamek był wyrwany. Otworzyli ciężkie wrota i szybko pokonali ostatni, wąski odcinek tunelu, prowadzący do windy. Giordino zatrzymał się niepewnie przed kasetką z przyciskiem.
– Może to działa według jakiegoś kodu? – spytał.
– Teraz już się tego nie dowiemy – odparł Pitt. – Spróbujemy własnej kombinacji.
Namyślał się przez chwilę, potem zaczął pospiesznie naciskać guzik: raz, dwa, wreszcie trzy razy, a po krótkiej przerwie jeszcze dwa.W szybie windy, w którym panowała dotąd martwa cisza, rozległo się ciche buczenie silnika elektrycznego.
– Jak to wymyśliłeś? – spytał z podziwem Giordino.
– Nic nie wymyśliłem. Założyłem po prostu, że działa każda kombinacja; byle to nie był jeden długi sygnał.
Po kilkudziesięciu sekundach buczenie ustało. Operator otworzył drzwi windy, ale nie zobaczył za nimi nikogo. Zdziwiony, wyszedł za próg i w tym momencie na jego kark spadł potężny cios, wymierzony przez Pitta kolbą pistoletu. Giordino szybko wciągnął operatora z powrotem do windy.
– Cała naprzód! – zawołał Pitt, sięgając do najwyższego guzika.
– A nie zwiedzimy poziomów kruszenia i cyjanizacji rudy?
– Tylko jeśli ci na tym zależy.
– Jakoś się obejdę – mruknął nieszczerze Giordino.
Winda pomknęła w górę. Stali obok siebie w ciasnej klatce, patrząc, jak na tablicy nad drzwiami zapalają się kolejne światełka. Zastanawiali się, czy na górze nie czeka już pluton Tuaregów, by natychmiast po otwarciu drzwi podziurawić ich kulami.Winda zwolniła bieg, po czym zatrzymała się – tak miękko, że ledwie to poczuli. Pitt odbezpieczył broń i polecił Giordinowi zrobić to samo. Drzwi rozsunęły' się automatycznie, ale nie posypał się na nich grad kul. W biegnącym na wprost drzwi korytarzu byli jednak ludzie: inżynier i strażnik. Na szczęście oddalali się. Zajęci rozmową, nie zwracali uwagi na to, co dzieje się za ich plecami.
Nie było gdzie ukryć nieprzytomnego operatora. Pitt nacisnął więc najniższy guzik na tablicy, by odesłać go jak najdalej. Wyskoczyli na korytarz, zanim drzwi zaczęły się zamykać, i skulili się pod ścianą, czekając aż strażnik i inżynier wejdą do któregoś z pomieszczeń za kasetonowymi drzwiami.Gdy ludzie O'Banniona zniknęli, korytarz był równie pusty i martwy jak trzydzieści godzin temu, kiedy ich tu wprowadzano. Z bronią gotową do strzału pokonali całą długość biurowej części korytarza. Przed nimi był jeszcze tunel łączący biura z podziemnym parkingiem. Tunel był pusty i nie było w nim widać niczego, co wyglądałoby na kamerę telewizyjną. Był jednak bardzo długi – miał dobre pięćdziesiąt metrów – a przy wylocie tkwił uzbrojony Tuareg. Siedział na składanym krzesełku kempingowym. Odwrócony plecami do tunelu, skąd najwyraźniej nie spodziewał się żadnego niebezpieczeństwa, paląc fajkę czytał rozłożoną na kolanach książkę. Zapewne Koran.
Zaczerpnęli tchu i popatrzyli na przebytą już drogę. Korytarz biurowy za nimi nadal był pusty, ale nie można było dłużej ryzykować. W każdej chwili mógł się tam ktoś pojawić.
– Ja biegam szybciej – szepnął Pitt i podał swój pistolet Alowi.
– Gdyby się odwrócił, zanim go dopadnę, załatw go krótką serią.
– Tylko pamiętaj, żeby zejść z linii strzału – ostrzegł Giordino.
Pitt zdjął buty i przykucnął w pozycji startującego sprintera.
Mocno oparł palce stóp w zagłębieniu skalnej podłogi i wyskoczył do przodu jak sprężyna, nabierając od razu dużej szybkości. Jego szansę- wiedział to – nie były wielkie. Wprawdzie bose stopy nie czyniły hałasu, ale w wąskim skalnym tunelu każdy, nawet najsłabszy dźwięk niósł się głośnym echem. Przebiegł już prawie czterdzieści metrów, gdy strażnik, zdumiony dochodzącym zza jego pleców tupotem, odwrócił głowę. Widok bosego niewolnika, pędzącego w jego stronę, na chwilę wprawił go w osłupienie. Ta chwila uratowała Pitta. Kiedy w końcu strażnik podniósł broń do strzału, napastnik był już przy nim; runął na niego całym ciężarem. Upadając, strażnik uderzył potylicą w skalne podłoże i stracił przytomność.Pitt zsunął się z niego i położył się na wznak, z trudem chwytając powietrze. Leżał tak jeszcze, kiedy pochylił się nad nim obładowany Giordino.
– Niezły bieg, jak na faceta po czterdziestce – powiedział, pomagając Pittowi wstać.
– Ale już ostatni; nigdy więcej tego nie zrobię – potrząsnął głową Pitt.
W podziemnej hali, która otwierała się przed nimi, zobaczyli dwie ciężarówki. Stały zaparkowane obok siebie przy wylocie tunelu prowadzącego do wąwozu. Pitt spojrzał na leżącego bezwładnie Tuarega, potem na Giordina.
– Masz jeszcze pewnie sporo siły – powiedział. – Wrzuć go do tej pierwszego wozu. Zabierzemy go. Gdyby tu ktoś przypadkiem przyszedł, pomyśli, że chłopak się nudził na posterunku i pojechał na przejażdżkę po pustyni.
Giordino bez trudu dźwignął nieprzytomnego strażnika; podszedł do ciężarówki i przerzucił Tuarega przez tylną klapę. Potem wsiadł do szoferki, w której Pitt majstrował już pod kierownicą, by spiąć poza stacyjką przewody elektryczne. Po chwili tablica rozdzielcza ożyła; wskazówka paliwa podskoczyła do pozycji "full". Fairweather miał rację.
Pitt nacisnął guzik startera. Silnik zaskoczył niemal natychmiast.
– Nie ma tu jakiegoś zegara? – spytał Giordino.
– Nie, to chyba najtańszy model, bez wyposażenia dodatkowego.
– A po co ci to?
– Ci cholerni Tuaregowie zabrali mi zegarek. Zupełnie straciłem poczucie czasu.
Pitt sięgnął po but, którego nie zdążył jeszcze włożyć po sprinterskich wyczynach, i ze schowka w podeszwie wyjął swoją doksę. Zapiął zegarek na przegubie i dopiero wtedy odpowiedział na pytanie.
– Pierwsza dwadzieścia w nocy.
– Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje – mruknął Giordino.
Pitt włączył pierwszy bieg i ruszył. W tunelu, prowadzącym na zewnątrz, przeszedł na dwójkę i jechał najwolniej jak mógł. Chciał, by silnik pracował cicho. Niosący się tunelem dźwięk mógł kogoś zaalarmować. Dodatkowy problem stanowiła mała szerokość tunelu; ciężarówka ocierała się co chwila o skalne ściany. Pitt nie martwił się zadrapaniami lakieru, ale przeraźliwy zgrzyt metalu o skałę mógł obudzić umarłego. Dopiero kiedy opuścili tunel i znaleźli się w wąwozie, przyspieszył, włączając kolejno wyższe biegi. Zapalił długie światła i wcisnął do końca pedał gazu. Renault popędził dnem wąwozu, zostawiając za sobą gęstą chmurę pyłu.
Pitt pamiętał na szczęście miejsce, w którym utknęła furgonetka wioząca ich do kopalni. Obejrzał je sobie dokładnie, gdy wraz ze strażnikami przepychali samochód na twardszy grunt. Teraz łatwo rozpoznał w świetle reflektorów zdradliwą ławicę piasku. Zaatakował ją, nie zmniejszając prędkości. Samochód zatańczył, niebezpiecznie zbliżając się do stromych skalnych ścian wąwozu, ale dzięki dużej szybkości początkowej przebił się przez sypki piach.
Ponownie rozpędził ciężarówkę do maksymalnej szybkości. Giordino nie protestował – choć trząsł się niemiłosiernie na nierównościach terenu, a przed maską samochodu wyłaniały się w szaleńczym tempie wciąż nowe groźne skały, o które – tak mu się przynajmniej wydawało – musieli się roztrzaskać. Rozumiał jednak Pitta: wiedział, że każda minuta jest na wagę złota.A Pitt pędził jak szatan, ze wzrokiem wbitym w słabe ślady opon na piasku. Może dlatego nie od razu zauważył, że strome ściany wąwozu rozstępuja się, otwierając widok na rozległą przestrzeń pustyni. Dopiero teraz mógł trochę się rozluźnić. Poczuł rozkoszny chłód nocnego powietrza nad pustynią; pozwolił sobie na myśl, że znowu jest wolny. Popatrzył w rozgwieżdżone niebo. Szybko odnalazł gwiazdę polarną i skierował samochód na prawo od niej – prosto na wschód.Ale przed nimi było jeszcze czterysta kilometrów pustyni; złowrogiej, podstępnej, śmiertelnie groźnej. Czterysta kilometrów tak najeżonych trudnościami, że nieprawdopodobne wydawało się ich pokonanie. Wielka gra o życie dopiero się zaczynała.
Przez pozostałe pięć godzin nocy Pitt tłukł kołami ciężarówki o wertepy pustyni.
To był jeszcze jeden – obok upalnych jak piec dni, lodowatych nocy i wciskającego się wszędzie piasku – element obcego, nieludzkiego świata. Świata, w którym znalazł się po raz pierwszy w życiu i którego dotychczas nawet sobie nie wyobrażał.Jechali przez połać Sahary zwaną Tanezrouft, spaloną słońcem krainę o powierzchni dwustu tysięcy kilometrów kwadratowych, której nieprawdopodobnie płaski krajobraz urozmaicały jedynie wędrujące nieustannie piaszczyste wydmy, przypominające raczej armię zakapturzonych olbrzymów, niż naturalne formy geologiczne. Była to naga pustynia, bez śladu jakiejkolwiek roślinności. A jednak istniało tu życie. W świetle reflektorów pojawiały się ciągle ćmy; para kruków, czyścicieli pustyni, zerwała się do lotu z pełnym oburzenia krakaniem; duże czarne skarabeusze, bure skorpiony, małe zielone jaszczurki umykały w popłochu spod kół.Wszystko było tu przerażające: bezmierna pustka, setki kilometrów drogi do pokonania, niedostatek żywności i wody. Jedyny optymistyczny element stanowiła równa praca silnika ciężarówki. Nie wykazywał żadnych objawów awarii czy osłabienia mocy, a napęd na dwie osie pozwalał płynnie przebijać się przez ławice miękkiego piasku.
W ciągu nocy cztery razy musieli pokonywać głębokie rozpadliny wyschniętych strumieni; samochód, choć przystosowany do jazdy terenowej, z najwyższym trudem wspinał się na zbocza jarów, przemienione w żwirowe osypiska.Zatrzymali się tylko raz, na chwilę, by pozbyć się kajdanek i związać Tuarega, wciąż leżącego bez przytomności w skrzyni ciężarówki. Potem pędzili już bez chwili wytchnienia, nie zatrzymując samochodu nawet dla rozprostowania kości. Wiedzieli, że kiedy skończy się paliwo, będą mieli przed sobą aż nadto ruchu na własnych nogach.
– Ile już przejechaliśmy? – spytał Giordino.
– Około stu kilometrów – odparł Pitt, nie patrząc na licznik.
– Giordino spojrzał nań zdziwiony.
– Nie pomyliło ci się coś? Przez ten czas i z tą szybkością powinno być już ze dwieście.
– To wina obliczeń Fairweathera. Mierzył dystans lotem ptaka.
– Ale i ptak nie poleci prosto, jeśli po drodze stoją strachy na wróble.
Nadłożyliśmy kilkadziesiąt kilometrów, omijając dwa głębokie wąwozy i kilka dużych diun.
– Mam nieprzyjemne przeczucie, że będziemy musieli iść znacznie więcej niż sto kilometrów.
– Rzeczywiście nieprzyjemne przeczucie – zgodził się Pitt.
– Niedługo zrobi się widno. Jak określisz kierunek bez gwiazd?
– Obędę się bez nich. Przypomniałem sobie harcerską instrukcję.Jak zbudować kompas z niczego".
– Dobre i to – Giordino ziewnął szeroko. – A ile mamy paliwa? Tym razem Pitt spojrzał na tablicę.
– Jeszcze trochę ponad pół baku.
Giordino odwrócił głowę i popatrzył na leżącego w skrzyni związanego Tuarega.
– Nasz przyjaciel wciąż wygląda jak spity marynarz.
– Na pewno jeszcze nie wie, że jest naszym sposobem na zmylenie pogoni – odparł enigmatycznie Pitt.
– W tym twoim mózgu ciągle coś się kotłuje. Co znowu wymyśliłeś? – spytał Giordino, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Pitt patrzył przez chwilę na wąski sierp księżyca. Lepsza byłaby oczywiście pełnia, ale i ta odrobina światła bardzo pomagała prowadzić ciężarówkę w trudnym, zdradliwym terenie. Jakby pod wpływem jego myśli droga przed samochodem nagle stała się idealnie gładka; w świetle reflektorów zamigotały tysiące drobnych iskierek.Pitt zrozumiał, że jadą po powierzchni dużego wyschniętego jeziora, tworzące ją kryształki soli działały jak mikroskopijne pryzmaty, rozszczepiając białe światło reflektorów na wszystkie kolory tęczy. Z wyraźną przyjemnością nacisnął mocniej pedał gazu, przeszedł na najwyższy bieg i rozpędził ciężarówkę do dziewięćdziesięciu kilometrów.Nie trwało to niestety zbyt długo. Wkrótce znaleźli się na lekko pofałdowanym, kamienistym terenie, nieznośnie monotonnym. W ciągu następnej godziny dostrzegli tylko jeden bardziej charakterystyczny fragment krajobrazu: spore wzniesienie na północy, na lewo od ich trasy.Słońce wyskoczyło zza horyzontu nagle, niczym pocisk armatni. Szybko znalazło się wysoko na niebie. To też była osobliwość Sahary. Słońce wiszące, zdawałoby się, nieruchomo nad głową, by pod wieczór runąć nagle za widnokrąg jak spadający kamień, bez żadnych stanów pośrednich.
Pitt zatrzymał samochód, wysiadł i zaczął szperać w schowkach pod skrzynią. W końcu znalazł stalową rurkę, metrowej długości.Wbił ją pionowo w piasek, potem podniósł dwa kamyki i położył je w miejscu, gdzie kończył się cień rurki.
– To jest ten twój harcerski kompas? – spytał Giordino, obserwując czynności kolegi z ocienionego miejsca pod ciężarówką.
– Patrz i ucz się! – powtórzył swoją ulubioną formułkę Pitt, po czym również usiadł w cieniu samochodu. Po kilkunastu minutach wstał, przełożył jeden z kamyków w miejsce, w które tymczasem przewędrował cień końca rurki, nakreślił na piasku prostą linię łączącą kamyki i przedłużył ją o pół metra w prawo. Potem stanął w rozkroku, tak że palce obu stóp znalazły się na nakreślonej linii, i wskazał prawą ręką przed siebie.
– Tam jest północ, a tam… – przesunął wyprostowaną rękę o dziewięćdziesiąt stopni w prawo – tam jest wschód; i to jest najkrótsza droga do szlaku transsaharyjskiego.
Giordino popatrzył we wskazanym kierunku.
– Dobra, widzę wysoką diunę, możemy się na nią kierować.
Teraz on poprowadził ciężarówkę. Co godzinę stawali, by powtórzyć pomiary. Około dziewiątej z południowego wschodu zaczął dąć silny wiatr, wznosząc w powietrze tumany piasku i ograniczając widoczność do dwustu metrów. O dziesiątej wiatr był już tak silny, że wciskał piasek do szoferki mimo dokładnie zakręconych szyb. Małe wiry powietrzne unosiły przed nimi sugestywne widma z piasku.
W kabinie, jakkolwiek skromnie wyposażonej, był jednak termometr. W ciągu trzech ostatnich godzin temperatura skoczyła od piętnastu do trzydziestu pięciu stopni. Pitt wiedział, że to jeszcze nie wszystko: wczesnym popołudniem może dojść nawet do pięćdziesięciu. Ale już teraz czuli się obaj jak w piecu; ciężko było oddychać gorącym, suchym, zapylonym powietrzem.Strzałka temperatury silnika zbliżała się do czerwonej kreski, ale nie przekroczyła jej. Także chłodnica nie zdradzała objawów przegrzania: nawet zawór bezpieczeństwa na zbiorniku wyrównawczym nie wypuszczał pary. Pitt sprawdzał to, ilekroć zatrzymywali się dla ustalenia dalszego kierunku. Musieli to robić częściej, bo unoszący się w powietrzu pył chwilami całkiem zasłaniał słońce – a wtedy tracili orientację.
W czasie kolejnego postoju Pitt otworzył jedną z litrowych manierek, które dostali od Hoppera.
– Czas zwilżyć gardło – powiedział, podając manierkę Giordinowi. – Wypij połowę, dla mnie reszta. Jutro tak samo podzielimy się drugą.
Giordino wypił szybko swój przydział i oddał manierkę Pittowi. Uruchomił silnik i ruszył ostro do przodu.
– O'Bannion pewnie wysłał już pościg – powiedział.
– Jeśli jadą takim samym samochodem, to nie mają szansy, chyba żeby był tam kierowca "Formuły 1". Ale mogą mieć inną przewagę: zapas paliwa. Mogą nas dogonić, jak będziemy już szli pieszo.
– Nie mogliśmy i my pomyśleć o jakichś zapasowych kanistrach?
– Pomyślałem. Ale w pobliżu ciężarówek niczego nie było.
– Widocznie trzymają zapasy gdzieś indziej. Naprawdę nie było już czasu na poszukiwania.
– O'Bannion może także wezwać śmigłowiec – powiedział Giordino, redukując bieg, by pokonać niewielką piaszczystą diunę.
– Może go dostać od Massarde'a albo od Kazima. A to są, jak sądzę, ostatni ludzie, jakich O'Bannion chciałby informować o naszej ucieczce. Na pewno nie pochwaliliby go za to, że pozwolił uciec wrogom publicznym numer jeden i numer dwa, zaledwie parę godzin po tym, jak umieścili nas pod jego czułą opieką.
– Więc myślisz, że nie dopadnie nas przed granicą algierską?
– Na razie, w tej burzy piaskowej, ma mniej więcej takie szansę, jak policjant kanadyjski ścigający Eskimosa w zadymce. – Pitt wzkazał kciukiem do tyłu.
Giordino spojrzał w lusterko i zrozumiał. Wiatr był tak silny, że natychmiast rozwiewał ślady opon na piasku. Odprężył się i uśmiechnął ironicznie.
– Nie masz pojęcia – powiedział – jaki to komfort mieć za współtowarzysza podróży niepoprawnego optymistę. Ja jednak nie lekceważyłbym 0'Banniona. Jeśli dotrze do szlaku transsaharyjskiego szybciej niż my i zacznie patrolować tam i z powrotem – jesteśmy skończeni.
Pitt dopił resztę wody z manierki. Spojrzał przez tylną szybę. Związany strażnik ocknął się wreszcie. Siedział na skrzyni oparty o klapę i wściekłym wzrokiem przyglądał się ludziom w kabinie.
– Jak z benzyną?
– Już prawie nie ma – odparł Giordino.
– No, to czas na naszą małą mistyfikację. Zawróć i stań.
– Giordino posłusznie wykonał polecenie.
– Dalej idziemy pieszo? – upewnił się.
– Tak, ale najpierw wpakujemy tego Tuarega do kabiny i przeszukamy porządnie ciężarówkę. Może coś nam się przyda, choćby jakieś szmaty, żeby ochronić głowę przed słońcem.
Kiedy przenosili związanego strażnika do szoferki, w jego oczach malowała się dziwna kombinacja lęku i agresji. Posadzili go na miejscu pasażera i oddartymi z burnusa paskami tkaniny przywiązali mocno do fotela, tak żeby nie mógł dosięgnąć kierownicy ani pedałów.
W samochodzie, mimo starannych poszukiwań, nie znaleźli nic wartościowego – z wyjątkiem dwóch ręczników, z których natychmiast sporządzili sobie turbany. Wyrzucili z szoferki pistolety maszynowe i przysypali je piaskiem. Broń mogła się jeszcze przydać, gdyby dogonił ich O'Bannion – ale była ciężka i na pewno utrudniałaby marsz. A oni nie mogli sobie pozwolić na żadne dodatkowe utrudnienia: czekająca ich droga i tak wydawała się nie do pokonania.
W końcu Pitt kawałkiem szmaty przywiązał kierownicę tak, że nie mogła się obracać, uruchomił silnik, włączył drugi bieg i wyskoczył z kabiny. Renault potoczył się wolno naprzód, unosząc mimowolnego pasażera z powrotem na zachód, w kierunku Tebezzy.
Wkrótce zniknął im z oczu w tumanach wirującego piasku.
– Dajesz mu większe szansę przeżycia niż on dawał tobie – rzekł filozoficznie Giordino.
– Nie byłbym taki pewien.
– Jak myślisz, ile mamy do przejścia?
– Około stu osiemdziesięciu kilometrów – odparł Pitt lekko, jakby mówił o krótkiej przechadzce.
– To sto dwanaście mil – przeliczył szybko Giordino. – Z porcją wody, która nie starczy nawet dla kaktusa! Teraz już jestem pewien, że moje biedne, stare kości zostaną na pustyni!
– Ale nasza sytuacja ma też dobre strony – powiedział z uśmiechem Pitt, poprawiając prymitywny turban na głowie. – Możesz oddychać czystym, nie skażonym powietrzem, rozkoszować się ciszą, jednoczyć z naturą. Bez smogu, bez hałasu, bez tłumu. Czy może być coś piękniejszego?
– Tak: butelka zimnego piwa, hamburger i łazienka – westchnął w rozmarzeniu Giordino.
Pitt podniósł w górę cztery palce.
– Cztery dni – i wszystkie twoje marzenia będą spełnione.
– A wiesz, jak przeżyć te cztery dni na pustyni?
– Wiem – odparł Pitt z pewną miną. – Nauczyłem się, jak miałem dwanaście lat. Nasza drużyna skautów spędziła kiedyś cały weekend na pustyni Mojave.
Giordino pokręcił głową z rozpaczą.
– To oczywiście rozwiewa wszystkie moje obawy.
Pitt zabrał się znowu do określania kierunków świata. Potem, używając swego "kompasu" jako laski, ruszył na wschód z pochyloną głową, walcząc z coraz silniejszym wiatrem i wciskającym się w oczy piaskiem. Giordino dogonił go i uczepił się jego paska – aby nie zgubić się w piaskowej burzy.
Konferencja za zamkniętymi drzwiami w budynku ONZ w Nowym Jorku zaczęła się o dziesiątej rano, a skończyła grubo po północy. Pięćdziesięciu pięciu wybitnych uczonych z całego świata – badaczy oceanów i atmosfery, ekologów, biologów, toksykologów – z najwyższą uwagą wysłuchało wstępnej informacji Sekretarza Generalnego. Hala Kamil, która zwołała tę konferencję, nie zajmowała jednak długo miejsca na mównicy; oddała głos admirałowi Sandeckerowi. Słowa admirała o możliwych rozmiarach katastrofy ekologicznej natychmiast nadały obradom właściwy, rzeczowy i konstruktywny charakter.
Potem nastąpiła seria raportów szczegółowych. Doktor Darcy Chapman opisał procesy chemiczne, stymulujące czerwony zakwit. Rudi Gunn przedstawił najnowsze dane na temat skażenia Nigru. Wreszcie Hiram Yaeger zaprezentował satelitarne zdjęcia rozrastającego się szybko zakwitu i prognozy dalszej jego ekspansji.Informacyjna część spotkania zakończyła się około drugiej po południu. Kiedy Yaeger wrócił na swoje miejsce na sali, a Sandecker otworzył drugą, roboczą część konferencji, zapanowała niezwykła przy takich okazjach atmosfera skupienia i powagi. Na ogół uczeni po wysłuchaniu jakiejś nowej teorii zgłaszają do niej natychmiast tysiąc zastrzeżeń i uwag krytycznych. Tym razem było inaczej, może dlatego, że wśród obecnych znajdowała się kilkunastoosobowa grupa badaczy, którzy już wcześniej wiedzieli o ekspansji czerwonych glonów i podjęli na własną rękę badania nad niezwykłym zjawiskiem. Teraz zgodnie potwierdzili diagnozy i prognozy przedstawione przez NUMA i łatwo przekonali nielicznych, którzy początkowo nie wierzyli w katastroficzny wymiar szerzącej się na oceanie plagi.
Ostatnim punktem porządku dziennego było sformowanie komisji, które skoordynują prace badaczy z różnych krajów, by jak najszybciej opanować problem i powstrzymać proces grożący zagładą ludzkości.
Zamykając obrady, Hala Kamil zaapelowała do uczestników, by nie informowali prasy o zagrożeniu, dopóki nie zostaną opracowane środki zaradcze. Powszechna panika – tłumaczyła – byłaby ze wszech miar szkodliwa w tej i tak już trudnej sytuacji. Zdawała sobie jednak sprawę, że jej apel nie będzie skuteczny.
Wyznaczyła termin następnego spotkania i pożegnała zebranych. Obyło się bez protokolarnych formalności i oklasków. Uczeni opuszczali salę małymi grupkami, uzgadniając szczegóły robocze dalszej współpracy.Wyczerpany wielogodzinnym napięciem Sandecker pozostał jeszcze przez chwilę na swoim miejscu w prezydium. Na jego twarzy oprócz zmęczenia malowała się satysfakcja i wola działania. Miał poczucie, że wreszcie przekroczył punkt zwrotny; że od tej chwili jego słowa nie będą się już odbijać od ściany niezrozumienia, a uszy możnych tego świata nareszcie się otworzą.
– Znakomicie przedstawił pan sprawę – powiedziała siedząca obok Hala Kamil, jakby czytała w jego myślach.
– Mam nadzieję, że odniosło to właściwy skutek – odparł.
– Na pewno. Zainspirował pan uczonych z całego świata, by szukali środków zaradczych, zanim będzie za późno.
– Wątpię, czy ich zainspirowałem. Raczej tylko poinformowałem o zagrożeniu.
– Nie ma pan racji, admirale. Docenili powagę sytuacji. I mają szczerą wolę podjąć walkę z tą plagą. To jest wypisane na ich twarzach.
– Nie osiągnęlibyśmy tego, gdyby nie pani. Tylko pani potrafiła od razu ocenić niebezpieczeństwo. Może to jakiś szczególny dar, właściwy tylko kobietom?
– Może… Rzeczywiście, to co mnie wydawało się od początku oczywiste, inni oceniali jako absurdalny wymysł.
– Najważniejsze, że mamy już za sobą fazę sporów i kontrowersji.
– Teraz możemy się skupić na działaniu.
– Nie będzie łatwo działać w warunkach paniki – powiedziała poważnym tonem. – A jak znam życie, cała sprawa stanie się pojutrze tajemnicą poliszynela.
– Tak – przyznał Sandecker. – Naukowcy nie słyną z dyskrecji.
– Możemy się spodziewać prawdziwego najazdu ze strony prasy.
Sekretarz Generalny popatrzyła na pustą już salę obrad. Panujący tu przez ostatnie godziny duch rzeczowej współpracy był czymś niezwykłym w budynku ONZ, czymś, czego nigdy nie doświadczyła podczas obrad Zgromadzenia Ogólnego. Więc może jednak jest jakaś nadzieja dla świata, rozbitego na tyle kultur i tyle języków.
– Jakie ma pan najbliższe plany? – spytała.
Sandecker wzruszył ramionami.
– Plany! Muszę wyciągnąć Pitta i Giordino z Mali.
– Ile czasu minęło od ich aresztowania?
– Cztery dni.
– Wiadomo coś o ich losie?
– Niestety, nie. Nasz wywiad jest mało aktywny w tej części świata; nie mamy najmniejszego pojęcia, gdzie ich zabrano.
– Jeśli wpadli w ręce Kazima, obawiam się najgorszego.
Sama myśl o utracie Pitta i Giordino była dla Sandeckera nieznośna. Szybko zmienił temat.
– Czy ekipa śledcza wykryła jakieś ślady spisku w katastrofie samolotu WHO?
Przez chwilę zwlekała z odpowiedzią.
– Nasza ekipa wciąż jeszcze bada szczątki samolotu – odezwała się wreszcie. – Ale dotychczasowe analizy wykluczają możliwość, że przyczyną katastrofy była bomba. Przyczyna wciąż jest nieznana.
– Nikt nie przeżył?
– Nikt. Zginął doktor Hopper, wszyscy jego ludzie i załoga.
– Trudno uwierzyć, że Kazim nie maczał w tym palców.
– Tak, to zły człowiek – potwierdziła. Jej twarz przybrała mroczny, bolesny wyraz. – Ja również myślę, że to on jest za to odpowiedzialny. Prawdopodobnie doktor Hopper odkrył coś ważnego w związku z zarazą, która szerzy się w Mali. Coś, czego ujawnienie byłoby nie po myśli Kazima. Coś, co nie spodobałoby się zachodnim rządom, od których Kazim dostaje pomoc.
– Miejmy nadzieję, że Pitt i Giordino już to wiedzą.
Popatrzyła na Sandeckera z wyrazem szczerego współczucia.
– Musi pan brać pod uwagę najgorszą możliwość, admirale: że oni też już nie żyją, że zostali zamordowani na polecenie Kazima.
Skutek jej słów był nieoczekiwany. Uczucie zmęczenia opadło z Sandeckera jak stary, za luźny płaszcz, a na jego wargach pojawił się dziwny, desperacki uśmiech.
– Nie… – powiedział przeciągle. – Nigdy nie uwierzę w śmierć Pitta, póki sam, na własne oczy nie zobaczę jego zwłok. Nie z takich opresji wracał cały i zdrowy.
Kamil uścisnęła dłoń Sandeckera.
– Módlmy się, żeby i tym razem mu się udało.
Na lotnisku w Gao czekał na Yerlrego Felix Verenne.
– Witam ponownie w Mali – powiedział, wyciągając rękę. – Podobno był pan tu parę lat temu.
Yerli podał mu rękę, ale nie odwzajemnił powitalnego uśmiechu.
– Przepraszam za spóźnienie, ale samolot Entreprises Massarde, który przysłaliście po mnie, miał w Paryżu jakąś awarię.
– Wiem. Chciałem nawet wynająć inną maszynę, ale okazało się, że poleciał pan już samolotem Air Afrique.
– Byłem przekonany, że pan Massarde chce mnie tu widzieć jak najszybciej.
Verenne potwierdził to skinieniem głowy.
– Bordeaux poinformował pana o zadaniu?
– Wiem, że to ma coś wspólnego z tymi nieszczęsnymi badaniami, prowadzonymi przez ONZ i NUMA. Ale Bordeaux sugerował, że lecę tu głównie po to, żeby zaprzyjaźnić się z generałem Kazimem i zapobiec jego dalszemu wtrącaniu się w operacje pana Massarde'a.
– Zgadza się. Ten dureń paskudnie spartolił sprawę ekipy badającej skażenia. To prawdziwy cud, że nie zainteresowała się tym światowa prasa.
– Czy Hopper i jego ludzie już nie żyją?
– Bardzo możliwe. Skierowano ich do katorżniczej pracy w tajnej kopalni złota na Saharze.
– A ci intruzi z NUMA?
– Złapaliśmy ich – i wylądowali w tym samym miejscu.
– A więc pan Massarde przejął kontrolę nad sytuacją?
– Tak, ale właśnie dlatego pana wezwał. Nie możemy sobie pozwolić na dalsze idiotyzmy Kazima.
– Gdzie teraz pojadę? – spytał Yerli.
– Na razie do Fort Foureau. Pan Massarde osobiście przekaże panu instrukcje. Potem zaaranżuje spotkanie towarzyskie z Kazimem, gdzie będzie opowiadał cuda o pańskich wyczynach wywiadowczych.
– Kazim przepada za powieściami szpiegowskimi. Na pewno skorzysta z okazji i spróbuje zatrudnić pana u siebie, a pan o każdym jego kroku będzie informował Massarde'a.
– Daleko do tego Fort Foureau?
– Dwie godziny lotu śmigłowcem. Chodźmy. Weźmiemy pański bagaż i ruszamy w drogę.
Massarde przy wszytkich łajdackich cechach był jednak swego rodzaju patriotą. We własnych przedsiębiorstwach zatrudniał wyłącznie francuskich inżynierów i robotników budowlanych, używał też wyłącznie francuskich maszyn i środków transportu. Śmigłowiec, do którego Verenne poprowadził Yerli'ego, był tego samego typu jak ten, który Pitt utopił w Nigrze. Bagaże Yerli'ego przeniósł na pokład jeden z pilotów. Zaledwie Verenne i nieprzenikniony Turek zajęli miejsca w wygodnych skórzanych fotelach, pojawił się steward z drogimi przekąskami i szampanem.
– Czy to nie przesada? – spytał Yerli. – A może macie zwyczaj rozwijania czerwonych dywanów przed każdym, nawet zwykłym gościem?
– Zgadł pan – przyznał Verenne chełpliwie. – Pan Massarde nie lubi amerykańskiej tandety: tych soft-drinków, piwa, chipsów i orzeszków. Mówi, że my, Francuzi, powinniśmy okazywać lepszy gust i prezentować wzory prawdziwej kultury, bez względu na status naszego gościa.
Yerli uniósł w górę kieliszek z szampanem.
– No to zdrowie Yves'a Massarde'a! Oby zawsze był równie hojny!
– Zdrowie naszego szefa! – przyłączył się Verenne. – Oby zawsze był równie hojny dla ludzi lojalnych! – skorygował.
Yerli puścił to mimo uszu. Wypił szampana i podstawił kielich stewardowi, by napełnił go ponownie.
– Jakie są reakcje organizacji ekologicznych na wasze przedsięwzięcie w Fort Foureau? – spytał.
– Niewyraźne. Nie bardzo wiedzą, co o tym myśleć. Z jednej strony podoba im się całkowicie czyste wytwarzanie energii, z drugiej – są poważnie zaniepokojeni szkodami, jakie spalanie odpadów może wyrządzić w atmosferze Sahary.
Yerli przyglądał się bąbelkom, wędrującym ku górze w kieliszku szampana. Czekał na dalsze wyjaśnienia, ale nie doczekał się. Spytał więc wprost:
– Myśli pan, że da się utrzymać tajemnicę Fort Foureau? Co będzie, jeśli europejskie i amerykańskie rządy wpadną na trop tego, co tam się naprawdę robi?
Verenne parsknął śmiechem.
– Chyba pan żartuje. Większość tych rządów jest szczęśliwa, że może z naszą pomocą pozbyć się szkodliwych odpadów poza kontrolą opinii publicznej. Wiele osobistości oficjalnych, a zwłaszcza ludzie z wielkiego biznesu nuklearnego i chemicznego, udzielają nam pełnego błogosławieństwa. Prywatnie, rzecz jasna.
– A więc oni wiedzą? – spytał zdumiony Yerli.
– Verenne przyglądał mu się z coraz większym rozbawieniem.
– Czy pan naprawdę myśli, że klienci Massarde'a to idioci?
Pitt i Giordino szli na wschód, najpierw w popołudniowym skwarze, potem w lodowatym chłodzie nocy. Chcieli do końca wykorzystać spore zapasy sił, z jakimi wystartowali. Zatrzymali się dopiero o świcie następnego dnia. Zagrzebali się w piasku i tak spędzili cały upalny dzień, chroniąc ciała przed promieniami słońca i zapobiegając poważniejszej utracie wody z organizmu. Ciepły kompres z piasku działał też kojąco na spracowane mięśnie.
W ciągu tego pierwszego wieczora i nocy pokonali czterdzieści osiem kilometrów dystansu, dzielącego ich od transsaharyjskiego szlaku samochodowego. W rzeczywistości lawirując między piaszczystymi diunami przeszli znacznie więcej. Do drugiego etapu wystartowali jeszcze przed zachodem słońca. Wcześniej Pitt ustalił kierunek marszu, by nie zbaczać z kursu o szarej godzinie, poprzedzającej pojawienie się gwiazd. O świcie następnego dnia byli o następne czterdzieści dwa kilometry bliżej celu wędrówki. Zanim ponownie zagrzebali się w piasku na zasłużony wypoczynek, wysączyli ostatnie krople wody z manierki. Wiedzieli, że od tej chwili – jeśli nie natrafią przypadkowo na jakąś oazę – ich ciała będą systematycznie wysychać i obumierać.
W ciągu trzeciej nocy musieli pokonać pasmo wysokich diun; nie ryzykowali ich obejścia, bo ciągnęły się w lewo i w prawo aż po horyzont. Diuny, choć śmiertelnie groźne, były też doskonale piękne. Wiatr nieustannie zmieniał delikatną, koronkową rzeźbę miękkich, jedwabistych powierzchni. Początkowo, pomni ostrzeżeń Fairweathera, szli wąskimi dolinami u podnóża wydm. Kiedy jednak musieli w końcu wspiąć się na jedną z nich, gdyż skutecznie zamykała im drogę na wschód, Pitt dokonał cennego odkrycia. Granie wydm były niemal równie twarde jak ich podnóża, a w dodatku często przechodziły płynnie jedna w drugą. Można więc było, jeśli tylko kierunek grani na to pozwalał, iść po nich niemal poziomo, bez straty sił na ciągłe wspinanie się i schodzenie.
Nad ranem minęli pasmo diun i znaleźli się na wielkiej piaszczystej równinie. Choć podłoże było tu twardsze niż na wydmach, pojawiło się nowe utrudnienie. Piasek był pofałdowany: kolejne garby wypadały w odstępach odpowiadających długości ludzkiego kroku. Wędrówka po tym terenie przypominała marsz po torowisku kolejowym, z przekraczaniem kolejnych podkładów. Szli tak parę kilometrów, niemal padając ze zmęczenia, ze wzrokiem wbitym w ziemię, jak konie w kieracie.Może dlatego bardzo późno zauważyli wyłaniającą się przed nimi stromą skarpę wielkiego płaskowyżu. Mimo że do wschodu słońca brakowało już tylko paru minut, postanowili wspiąć się jeszcze na płaskowyż i dopiero tam poszukać miejsca na dzienny wypoczynek. Cztery godziny później, gdy wreszcie dotarli do górnej krawędzi skarpy, słońce stało już wysoko na niebie. Wspinaczka pochłonęła ostatki ich sił. Serca waliły w szalonym rytmie, żebra unosiły się konwulsyjnie, by wciągnąć w spragnione płuca więcej powietrza, mięśnie nóg były obolałe jak po torturach. Pitt bał się jednak położyć czy usiąść. Był prawie pewien, że potem już się nie podniesie. Stał więc niepewnie na skraju płaskowyżu. Przez chwilę poczuł się jak kapitan na mostku okrętu i, stosownie do tej roli, rozejrzał się wokoło.
Jeśli równina, przez którą przeszli, była martwym, monotonnym pustkowiem, to teraz otwierał się przed nimi krajobraz z koszmaru sennego. Morze bezładnych usypisk skalnych, upstrzone rdzawymi obeliskami hematytowych sterczyn, ciągnące się na wschód aż po horyzont, wyglądało jak wielkie miasto, zniszczone przed wiekami wybuchem nuklearnym.
– Jak się nazywa ta część Hadesu? – spytał Giordino, osuwając się ciężko na ziemię.
Pitt wyciągnął z kieszeni mapę Fairweathera, bardzo już pomiętą i poprzecieraną.
Rozprasował ją ostrożnie na udzie.
– Fairweather zaznaczył ten płaskowyż – powiedział – ale nie podał nazwy.
– A więc od tej chwili będzie się nazywać "Garb Giordina".
Wyschnięte, obolałe wargi Pitta z trudem ułożyły się w grymas uśmiechu.
– Jeśli chcesz zarejestrować tę nazwę, wystarczy zgłosić ją do Międzynarodowego Instytutu Geograficznego.
– Jak myślisz, ile już przeszliśmy? – głos Giordina spoważniał.
– Jakieś sto dwadzieścia kilometrów.
– Czyli do szlaku transsaharyjskiego zostało sześćdziesiąt?
– Tak, chociaż trzeba jeszcze uwzględnić prawo Pitta.
– A co to za prawo?
– Kto liczy według cudzej mapy, liczy o dwadzieścia kilometrów za mało.
– A więc ile mamy naprawdę?
– Myślę, że osiemdziesiąt.
Giordino popatrzył na niego oczyma nieprzytomnymi ze zmęczenia. Słowa z trudem wydobywały się z jego wyschniętego gardła.
– Jeszcze pięćdziesiąt mil… A mamy za sobą już siedemdziesiąt bez kropli wody.
– Siedemdziesiąt? Chyba tysiąc – zadrwił gorzko Pitt.
Ale Giordino nie miał już ochoty na żarty,
– Nieważne – powiedział. – Tak czy inaczej, myślę, że dalej już nie pójdę.
Pitt oderwał wzrok od mapy.
– Nigdy nie przypuszczałem, że coś takiego od ciebie usłyszę.
– A ja nigdy jeszcze nie miałem takiego straszliwego pragnienia.
– To zawsze było dla mnie tylko chwilowe, przemijające uczucie. Teraz to już prawdziwa obsesja.
– Człowieku, jeszcze tylko dwie noce marszu i zatańczymy na szlaku transsaharyjskim.
Giordino wolno opuścił głowę ku ziemi.
– Pobożne życzenia – mruknął. – Nie starczy nam sił, żeby przejść jeszcze pięćdziesiąt mil. Jesteśmy niemal kompletnie odwodnieni.
Ale Pitt miał wciąż przed oczami widok Evy: udręczonej niewolniczą pracą, katowanej przez Melikę.
– Przypomnij sobie, Al – powiedział. – Jeśli nie dojdziemy, oni wszyscy też umrą.
– Wiem – rzekł Giordino. – Ale nie wyciśniesz krwi z rzepy, bo jej tam nie ma.
Podniósł jednak głowę i osłaniając oczy od słońca jeszcze raz spojrzał na wschód. Nagle oderwał dłoń od czoła i, najwyraźniej podekscytowany, wskazał odległe rumowisko skalne.
– Spójrz tam! Czy to nie jest wejście do groty?
Wzrok Pitta pobiegł za wyciągniętą ręką. Rzeczywiście: w skałach czernił się duży otwór. Pitt chwycił dłoń Giordina i jednym mocnym szarpnięciem poderwał go na nogi.
– No widzisz! Nasza zła karta zaczyna się odwracać. Nic tak dobrze nie robi na upał, jak ciemna, chłodna jaskinia.
Mimo wczesnej pory, pośród rozgrzanych słońcem żelazistych skał powietrze było nieznośnie ciężkie. Mieli wrażenie, jakby szli przez palenisko pełne rozżarzonych węgli. Nie mieli ciemnych okularów, owinęli więc głowy ręcznikami, pozostawiając przed oczami jedynie wąskie szczeliny. Dawało to pewną ulgę zmęczonym oczom, ograniczało jednak widoczność. Ryzykowali potknięcie, upadek i nieuniknione oparzenia rąk o rozpalone kamienie.
Wejście do groty blokował wysoki wał nawianego piasku. Giordino zdołał przejść po nim niemal wyprostowany, ale znacznie wyższy Pitt musiał zgiąć się w pół. Odruchowo zatrzymali się, by przyzwyczaić wzrok do wewnętrznych ciemności, ale nie było to potrzebne. W środku było widno. Ta grota nie powstała w wyniku niszczącego działania wody i powietrza, jak jaskinie w skałach wapiennych. Była rezultatem przypadkowego spiętrzenia wielkich bloków skalnych, spowodowanego trzęsieniem ziemi przed milionami lat. Przez szczeliny w sklepieniu przeciskały się miejscami promienie słońca.
Zaledwie Pitt zrobił krok do przodu, zobaczył dwie duże postaci ludzkie.
Odruchowo cofnął się.
– Aj! – jęknął Giordino, – Musisz mi jeszcze deptać po palcach?
– Przepraszam. Ale zupełnie nie spodziewałem się tutaj towarzystwa.
Teraz i Giordino zauważył namalowaną na odległej, oświetlonej słońcem ścianie postać człowieka, ciskającego włócznią w bizona. Podeszli bliżej i dopiero wtedy zobaczyli, że cała rozległa jaskinia jest wielką galerią prehistorycznego malarstwa. Giordino nie był w stanie pojąć, skąd wzięła się taka twórczość w najbardziej odludnym i nieludzkim zakątku Ziemi.
– Czy to nie jakieś fałszerstwo? – spytał.
Pitt przyjrzał się dokładniej scenie z polowania. Myśliwy miał na twarzy maskę, z jego ramion i głowy wyrastały kwiaty.
– Nie, to autentyczne, stare malarstwo ścienne, chociaż z różnych epok. Nie jestem archeologiem, ale powiedziałbym, że stylistycznie najstarsze są obrazy w głębi jaskini; im bliżej wyjścia, tym bliżej naszych czasów.
– Ale jak to możliwe? Tutaj? Na Saharze?
– Jeszcze dziesięć – dwanaście tysięcy lat temu Sahara miała wilgotny, tropikalny klimat i bujną roślinność. W ogóle było to miejsce świetnie nadające się do życia. – Pitt wskazał grupę postaci z włóczniami, otaczających gigantycznego rannego bizona. – To malowidło jest chyba najstarsze. Bizon ma rozmiary słonia. Takie bizony istniały, ale już dawno wymarły.
Podszedł do innego wielkiego malowidła.
– A tu masz pasterzy i stado. Epoka pasterska zaczęła się dużo później, około pięciu tysięcy lat przed Chrystusem. Toteż i styl jest bogatszy, i odtworzenie detali lepsze niż na obrazie z bizonem.
– Hipopotam! – wykrzyknął z niedowierzaniem Giordino, podziwiając obraz na płaskiej ścianie wielkiego głazu. – Chcesz powiedzieć, że i one były na Saharze?
– Były. Jeszcze trzy – cztery tysiące lat temu była tu wielka sawanna, a na niej wszelkie formy życia.
Posuwali się powoli w stronę otworu wejściowego, śledząc na kolejnych obrazach dzieje Sahary.
– Tu już nie ma bydła i buszu – zauważył nagle Giordino.
– W którymś momencie – Pitt daremnie usiłował przypomnieć sobie dawno zapomniany wykład z geografii historycznej – zaczęły się niedobory wody. Było coraz mniej deszczów, a w końcu zaczęło się pustynnienie.
– A cóż to takiego? – zdziwił się Giordino, stając przed kolejnym obrazem. – To wygląda na wyścigi rydwanów.
Tym razem Pitt również był zdziwiony.
– Ludzie z rejonu Morza Śródziemnego używali koni i rydwanów już w dziesiątym wieku przed Chrystusem – rzekł. – Ale nie wiedziałem, że dotarli aż tak daleko na południe.
– A co było dalej, panie profesorze? – W cieniu głazów jaskini i wobec nowych, tak niezwykłych doświadczeń, Giordino odzyskał poczucie humoru.
– Epoka wielbłądów – odparł niezrażony Pitt Stał przed długim malowidłem, przedstawiającym karawanę złożoną z co najmniej pięćdziesięciu zwierząt. – W Afryce, ściśle mówiąc w Egipcie, pojawiły się po raz pierwszy w 525 roku przed Chrystusem, w czasie podbojów perskich. Później rzymskie karawany z wybrzeża docierały przez pustynię aż do Timbuktu. I wielbłądy zostały, bo tylko one wytrzymują ten klimat.
Stosunkowo najnowsze malowidła, znajdujące się najbliżej wyjścia, były ku ich zaskoczeniu prymitywniejsze od tych, które oglądali wcześniej. Pitt zatrzymał się dłużej przed serią rysunków, barwionych ochrą, na których przedstawiono całą wielką bitwę. Brodaci wojownicy z tarczami i włóczniami, poruszający się na dwukołowych rydwanach zaprzężonych w cztery konie, atakowali wielką armię czarnych łuczników, którzy odpowiadali deszczem strzał.
– Hej, mądralo – zawołał Giordino – a jak wytłumaczysz to tutaj?
Pitt podszedł do niego – i osłupiał. Kolejny obraz był naszkicowany niezbyt wprawną, jakby dziecięcą ręką. Wielka łódź płynęła rzeką, pełną ryb i krokodyli. Przy całej swojej wiedzy Pitt żadną miarą nie mógł sobie wyobrazić wody, ryb i krokodyli w rozprażonych suchych korytach, jakie przecinali w trakcie wędrówki przez pustynię. Ale nie to wprawiło go w osłupienie. Jego uwagę przyciągnęła wielka łódź otoczona licznymi wirami, co zapewne miało oznaczać, że porusza się szybko. Sądząc z rozmiarów, mogła to być antyczna łódź egipska, ale jej kształt i konstrukcja były na to zbyt nowoczesne. Część nadwodna przypominała ściętą, przypłaszczoną piramidę. Z burt wystawały okrągłe rury. Na tylnym pokładzie, pod dużą banderą naprężoną na wietrze, stało w różnych pozach kilka postaci.
– Pancernik! – powiedział machinalnie, nie wierząc własnym oczom. – Pancernik floty Skonfederowanych Stanów!
– Niemożliwe, nie mógł tu być – odezwał się Giordino, kompletnie oszołomiony.
– Mógł i był – stwierdził Pitt stanowczo. – Ten sam, o którym mówił stary poszukiwacz.
– A więc to nie bajka?
– Tutejszy artysta nie mógł namalować czegoś, czego nigdy nie widział. A przecież nawet dokładnie przedstawił banderę Konfederacji; wprowadzono ją dopiero w ostatnich miesiącach Wojny Secesyjnej.
– Może jakiś były marynarz Konfederacji zabłąkał się w te strony po wojnie i z nostalgii namalował to na skale?
– Nie naśladowałby tutejszych artystów, tylko malowałby po swojemu. A w tym obrazie nie ma nic z techniki i stylu malarstwa Zachodu.
– A co powiesz o tych dwóch ludziach stojących na kazamacie? – Giordino poruszył wreszcie najbardziej intrygujący temat.
– Jeden to najwyraźniej oficer floty. Prawdopodobnie dowódca.
– Ale ten drugi?! – niecierpliwił się Giordino.
Pitt jeszcze raz uważnie obejrzał od stóp do głów postać, stojącą obok kapitana.
– A twoim zdaniem, kto to jest?
Giordino nie dał się sprowokować.
– Nie widzę zbyt dobrze; to cholerne słońce wykończyło mi oczy.Miałem nadzieję, że mi pomożesz.
Umysł Pitta rozpaczliwie próbował strawić nowe informacje, kompletnie nie przystające do starej wiedzy.
– Kimkolwiek był ten artysta – powiedział wreszcie, Dszołomiony i zafascynowany – jedno jest pewne: zadziwiająco wiernie odmalował twarz Abrahama Lincolna.
Dzień spędzony we względnym chłodzie groty odświeżył ich przynajmniej na tyle, że pod wieczór znów poczuli się zdolni pokonać dystans, dzielący ich od szlaku transsaharyjskiego. Szykując się psychicznie do kolejnej batalii z bezlitosną pustynią, odłożyli na później roztrząsanie zagadki pancernika.Przed zachodem słońca Pitt wyszedł na chwilę z groty, by ustalić kierunek dalszego marszu. Panująca na zewnątrz temperatura nadal przypominała sąsiedztwo pieca hutniczego. Już po paru minutach manipulacji z rurką kompasem Pitt czuł się jak topniejąca w ogniu świeca. Zdołał jednak dokończyć pomiarów i zarejestrował w pamięci charakterystyczną, odległą o dobre pięć kilometrów wysoką skałę – dokładnie na wschód od miejsca, w którym się znajdowali.
Wrócił do groty, znów straszliwie zmęczony, wyczerpany, słaby. Popatrzył na Giordina – i dopiero wtedy się przeraził. W zapadniętych oczach przyjaciela dostrzegł rezygnację i pesymizm, typowe dla ludzi, którzy pogodzili się już z własną śmiercią. Mieli za sobą wiele wspólnych akcji, nieludzko trudnych i niebezpiecznych. Ale jeszcze nigdy Pitt nie widział Giordina w takim stanie. Jego tężyzna fizyczna przestała istnieć wobec głębokiej depresji.
Giordino był typem skrajnie pragmatycznym. Do wszystkich trudności, kłopotów, przeciwności życiowych podchodził trzeźwo, szukając natychmiast prostych, realistycznych rozwiązań, i zawsze je znajdował. W przeciwieństwie do Pitta nie umiał jednak posługiwać się protezami wyobraźni, które mogłyby choć trochę uśmierzyć lub oszukać straszliwe pragnienie, szarpiący wnętrzności głód czy nieznośny ból mięśni. Nie potrafił pogrążyć się w marzeniach o basenach z krystalicznie czystą wodą, o wysokich szklankach z tropikalnymi napojami i stołach zastawionych apetycznymi delicjami – i zapomnieć choć na chwilę o otaczającej go strasznej rzeczywistości.
Pitt zrozumiał, że ta noc jest ich ostatnią szansą. Jeśli w grze o życie, jaką toczą z pustynią, chcą zwyciężyć – muszą podwoić wysiłki. Następne dwadzieścia cztery godziny bez wody wykończą ich obu. Nie będą już mieli siły na nic.
Dał Giordinowi jeszcze całą godzinę, zanim wyrwał go z głębokiego snu.
– Musimy ruszać – powiedział – jeśli chcemy przejść przyzwoity kawałek przed następnym wschodem słońca.
Powieki Giordina uniosły się tylko na milimetr. Z najwyższym trudem przybrał pozycję siedzącą.
– A może by tak zostać tu jeszcze dobę i odpocząć?
– Zbyt wiele ludzi liczy na to, że dojdziemy i przyślemy im pomoc. Dla nich każda doba, każda godzina może być ostatnia.
Myśl o ludziach uwięzionych w Tebezzy, zwłaszcza o kobietach i dzieciach skazanych na katorżniczą pracę, wciąż jeszcze wystarczała, by wyrwać Giordina z odrętwienia. Na usilne nalegania Pitta zrobili parę ćwiczeń rozluźniających, by rozruszać obolałe mięśnie i zesztywniałe stawy. Ostatni raz popatrzyli na niezwykłe malowidła ścienne, zatrzymując dłużej wzrok na konfederackim pancerniku, i wyszli z groty na wielką, lekko opadającą ku wschodowi równinę płaskowyżu. Pitt szedł pierwszy, kierując się na skałę na horyzoncie, którą przedtem wypatrzył. Najważniejsze było iść, posuwać się naprzód, nie pozwalać sobie na żadne postoje z wyjątkiem krótkich chwil odpoczynku; tylko w ten sposób mieli szansę dotrzeć do szlaku motorowego.
Bezlitosne słońce skryło się już za horyzontem, na niebie pojawił się blady półksiężyc. Powietrze było zupełnie nieruchome, panowała głęboka, martwa cisza. Jednostajny krajobraz kamiennej pustyni ciągnął się przed nimi w nieskończoność. Mijane sterczyny żelazistych skał, przypominające kości dinozaurów, wciąż jeszcze promieniowały zgromadzonym za dnia gorącem.
Szli tak przez siedem godzin. Dawno pozostawili za sobą skałę, na którą początkowo kierował się Pitt. Z upływem godzin robiło się coraz zimniej; wycieńczone organizmy reagowały coraz częstszymi spazmami niepohamowanych dreszczy. Pitt uświadomił sobie nagle, że w ciągu dwudziestu czterech godzin doświadczają tu wszystkich czterech pór roku.Krajobraz powoli zmieniał się: sterczące skały i otaczające je rumowiska były coraz niższe i coraz rzadsze. Nie od razu to zauważyli. Dopiero przy kolejnym postoju, gdy podnieśli głowy, by popatrzeć w gwiazdy i skorygować kierunek marszu, spostrzegli, że lekka pochyłość płaskowyżu już się skończyła. Przed nimi leżała pozioma równina, z rzadka poprzecinana płytkimi wadi, wyżłobionymi przez płynące tędy niegdyś strumienie.
Szli coraz wolniej, coraz bardziej zmęczeni, w końcu już ledwie się posuwali. Trudy dotychczasowej wędrówki ciążyły im jak stufuntowe worki zwalone na plecy. Gdy siadali na chwilę dla odpoczynku, mieli wrażenie, że już się nie podniosą. Jednak wstawali znowu i szli uparcie naprzód, nie szczędząc ubywających z każdą chwilą sił.
W chwilach zwątpienia Pitt przywoływał w pamięci sceny z kopalni: O'Bannion i Melika katujący kobiety i dzieci w ciemnych lochach; bat Meliki siekący na oślep bezbronnych, wycieńczonych niewolników. Ilu z nich umarło w ciągu tych ostatnich dni? Czy ciało Evy też już trafiło do cuchnących katakumb? Nie odpychał od siebie tych obsesyjnych wizji, bo już tylko one zmuszały go do nadludzkiego wysiłku, jakim był uporczywy, mechaniczny marsz na wschód.
Już od dawna nie miał śladu śliny w ustach. Język mu spuchł, upodobniając się do suchej, szorstkiej gąbki. W ustach na stałe zagościł nieznośny, gorzki smak. Na szczęście wciąż jeszcze mógł przełykać i mówić. Mówił jednak jak najmniej, i to wyłącznie na postojach: przypomniał sobie, trochę późno, że to jeden ze sposobów oszczędzania wody zawartej w organizmie. Z tego samego względu starał się oddychać wyłącznie przez nos.To, że szli wyłącznie nocami, a w dzień mimo upału nie zdejmowali koszul – ograniczyło nieco wypacanie wody z organizmu. Ale gorsza niż odwodnienie była utrata soli; to ona głównie powodowała coraz większe osłabienie.
Kiedy na wschodzie niebo rozjaśniło się, Pitt sięgnął znowu po mapę Fairweathera. Wynikało z niej, że są już na obszarze wielkiego wyschniętego jeziora, ciągnącego się gładką taflą aż do celu ich wędrówki: szlaku transsaharyjskiego. Nie była to pomyślna wiadomość. Po idealnie równej, poziomej powierzchni szło się zapewne łatwiej, ale nie można było marzyć o zagrzebaniu się w piasku na najgorsze godziny upału; grunt był zbyt twardy, by poruszyć go bez łopaty. Nie pozostawało więc nic innego, jak iść dalej pod palącym słońcem, bez najmniejszej szansy na choćby pozór cienia pod skałą czy pod stromą ścianą wydmy.
Na szczęście tuż po wschodzie słońca na niebie pojawiło się trochę chmur, dając idącym dodatkowe dwie godziny wytchnienia. Potem jednak chmury rozproszyły się, a słońce zaczęło palić mocniej niż kiedykolwiek. W południe obaj byli już wykończeni; mieli pewność, że jeśli nawet nie zabije ich straszliwy żar dnia, dokona tego lodowaty chłód nocy.
Nagle zatrzymała ich niespodziewana przeszkoda. Była to głęboka rozpadlina o stromych brzegach. Jej dno znajdowało się co najmniej siedem metrów poniżej powierzchni suchego jeziora. Pęknięcie biegło w obie strony aż po horyzont niemal prostą linią, jak kanał wykopany przez człowieka. Idący przodem, ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię, Pitt omal nie wpadł do wąwozu. Stanął nad krawędzią pełen najgorszych myśli. A więc to koniec. Nie starczy mu już sił, by zejść po stromej skarpie na dno, a potem wspiąć się na równie stromy drugi brzeg, gdzie czeka ich jeszcze pięćdziesiąt kilometrów rozpalonego, płaskiego pustkowia.Tymczasem dogonił go Giordino; stanął nieco z tyłu, potem osunął się bezwładnie na ziemię. Jego głowa i ramiona zwisły nad rozpadliną. Po chwili jednak odwrócił się, usiadł i popatrzył na Pitta bezradnym, pytającym spojrzeniem.
Pitt stał nadal bez ruchu, wpatrując się w odległy horyzont na wschodzie, jak gdyby widział już cel – i tym silniej przeżywał jego nieosiągalność. Wyrwał się jednak z marazmu i zaczął lustrować wzrokiem dno wąwozu, najpierw w lewo, potem w prawo. I nagle znowu zastygł. W jego oczach, ledwie widocznych w szczelinie zawoju z ręcznika, odmalowało się najwyższe zdumienie.
– Chyba rozum mi się pomieszał – szepnął.
– Nie martw się – odparł Giordino. – Ja to mam już od wczoraj.
– Przysiągłbym, że widzę… – Pitt rozsunął zawój i przetarł oczy. – Nie, to na pewno miraż!
Giordino spojrzał na wschód, na rozpaloną do białości bezkresną równinę. W niewielkiej odległości widział całkiem wyraźnie ogromną połać wody. Wiedział jednak, że to tylko złudny efekt falowania rozgrzanego powietrza – i nie chciał patrzeć na iluzję tego, czego w istocie tak desperacko pragnął.
– Ty też to widzisz? – spytał Pitt.
– Widzę, nawet z zamkniętymi oczami – odparł Giordino słabym głosem. – Widzę knajpę, a w niej podkasane dziewczynki: biegają z wielkimi kuflami zimnego piwa.
– Mówię poważnie.
– Ja też. Jeśli masz na myśli to rozkoszne jezioro tam na wschodzie, to nie zawracaj mi głowy.
– Jakie tam jezioro! – burknął Pitt ze złością. – Mam na myśli samolot, tu, po prawej, w wąwozie.
Giordino pomyślał, że przyjaciel rzeczywiście zwariował, ale na wszelki wypadek
odwrócił się i spojrzał we wskazanym kierunku.Rzeczy wytworzone przez człowieka nie ppddają się niszczącemu działaniu pustyni. Najgorsze, co może się zdarzyć stali, to to, że przewiewany latami piasek zmatowi lśniącą niegdyś powierzchnię. Samolot, który utkwił dziobem w dnie wyschniętej rzeki, też wyglądał na nie tknięty zębem czasu. Staroświecki górnopłat musiał spędzić tti w zapomnieniu wiele dziesięcioleci.
– Widzisz to? – powtórzył Pitt. – Czy może naprawdę zwariowałem?
– W takim razie musiałby to być jakiś zbiorowy obłęd. Bo mnie to też wygląda na samolot.
Pitt pomógł mu wstać i poczłapali ciężko nad krawędzią jaru. Płótno opinające kadłub i skrzydła było w zadziwiająco dobrym stanie. Bez trudu odczytali numery identyfikacyjne. Z przodu sterczał aluminiowy kikut śmigła, duży gwiaździsty silnik był częściowo wbity w kabinę, a jego wspornik złamany i odgięty do góry. Złamane było także podwozie, ale poza tym samolot nie miał większych uszkodzeń. Po drugiej stronie rozpadliny, na płaszczyźnie wyschniętego jeziora widoczne były jeszcze ślady wyżłobione jego kołami.
– Jak myślisz, dawno tu leży? – spytał Giordino.
– Pięćdziesiąt, może nawet sześćdziesiąt lat.
– Ciekawe, czy pilot się uratował.
– Nie – stwierdził Pitt stanowczo. – Pod lewym skrzydłem widać jego nogi.
Giordino spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył sznurowany trzewik, a dalej postrzępioną nogawkę spodni w kolorze khaki. Ich właściciel krył się w cieniu skrzydła.
– Chyba nie będzie miał nic przeciwko naszemu towarzystwu? Musi się strasznie nudzić w tej dziurze.
– Ja też tak myślę – rzekł Pitt, usiadł i zaczął zsuwać się po stromiźnie, hamując obcasami.
Giordino poszedł w jego ślady. Po chwili obaj byli na dnie rozpadliny, w tumanie wzniesionego przez siebie kurzu. Podobnie jak poprzedniego wieczora w grocie z malowidłami, ciekawość przemogła na jakiś czas uczucie zmęczenia, pragnienia, głodu.
Poderwali się i podeszli do martwego od wielu dziesięcioleci pilota. Siedział oparty o kadłub samolotu. Lewa noga była bosa. Obok leżała prymitywna kula, sklecona z podpory skrzydła, nieco dalej wymontowana z kabiny busola pokładowa.
Zwłoki pilota były zmumifikowane; prawdopodobnie był to efekt naprzemiennego oddziaływania wściekłego, wysuszającego upału i lodowatego chłodu. Ciemnobrązowa skóra wyglądała jak wygarbowana. Na twarzy można było jeszcze rozpoznać wyraz spokojnego pogodzenia z losem; wskazywały na to również dłonie, złożone równo jak do modlitwy.
Skórzana pilotka leżała razem z goglami obok nóg. Czarne włosy, zmatowiałe, sztywne, przesiane piaskiem, sięgały daleko poniżej ramion.
– Mój Boże – szepnął Giordino. – Przecież to kobieta.
– Około trzydziestki – ocenił Pitt. – Musiała być bardzo ładna.
– Kto to może być?
Pitt obszedł zwłoki i sięgnął po pakiet, przywiązany do klamki drzwi kabiny. Szybko odwinął ceratowe opakowanie. Wewnątrz był gruby zeszyt. Dziennik pokładowy. Otworzył okładkę i przeczytał pierwszą stronę.
– Kitty Mannock – przeczytał głośno.
– Jaka Kitty?
– Mannock… Sławna kobieta pilot, Australijka, o ile pamiętam.Zaginęła bez wieści. To była jedna z największych niewyjaśnionych zagadek w historii awiacji, porównywalna z zaginięciem Amelii Earhart.
– Ale skąd się tutaj wzięła? – Giordino nie był w stanie oderwać wzroku od zmumifikowanej twarzy.
– Próbowała ustanowić rekord szybkości na trasie Londyn – Kapsztad. Kiedy zaginęła, szukały jej systematycznie francuskie ekipy wojskowe. Ale nie znalazły: ani jej, ani samolotu.
– Co za pech! Wpaść do tej dziury, kiedy dookoła dziesiątki kilometrów idealnego, płaskiego lądowiska!
Pitt przekartkował zeszyt aż do miejsca, w którym zaczynały się czyste strony.
– Rozbiła się dziesiątego października 1931 roku. A ostatni zapis jest z dwudziestego października.
– Niesamowite! – mruknął z podziwem Giordino. – Wytrzymała całe dziesięć dni. To musiała być cholernie twarda dziewczyna.
Usiadł, po czym wyciągnął się wygodnie w cieniu skrzydła.
– No, to po tylu latach będzie wreszcie miała towarzystwo.
Ale Pitt nie słyszał już tych słów. Był całkowicie pochłonięty własnymi myślami. Wsunął dziennik pokładowy do kieszeni spodni i zaczął uważnie, systematycznie oglądać wrak samolotu. Nie interesował go silnik; wiele uwagi natomiast poświęcił podwoziu. Wsporniki były złamane, ale koła i opony wyglądały na nie uszkodzone. Również małe kółko ogonowe było w dobrym stanie.Potem obejrzał skrzydła. W lewym tkanina była naddarta; wyglądało to tak, jakby Kitty Mannock sama w jakimś celu oderwała długi pas płótna. Ale prawe skrzydło było całe, kompletne, a płótno na nim trzymało się zadziwiająco dobrze, choć wieloletnie działanie piasku spowodowało wiele drobnych przetarć. Pitt przeszukał kadłub i znalazł małą skrzynkę z narzędziami. Była tam między innymi piła do metalu oraz podręczny zestaw do naprawy opon.
Obszedł samolot dookoła i zatrzymał się obok Giordina.
– Czytałeś Lot Feniksa Ellestona Trevora? – spytał.
– Nie, ale widziałem film z Jamesem Stewartem. Dlaczego pytasz? Jeśli spodziewasz się polecieć tym samolotem, to chyba rzeczywiście coś nie w porządku z twoim umysłem.
– Nie spodziewam się polecieć – odparł spokojnie Pitt. – Ale obejrzałem sobie cały samolot i znalazłem wystarczającą ilość dobrych części, żeby zbudować lądowy jacht.
– Ach, oczywiście, jacht. Z salonikiem, barem i piwem.
– Mówię poważnie. Mam na myśli coś w rodzaju bojera, tylko na kołach.
– A skąd weźmiesz żagiel? – zainteresował się Giordino.
– Użyję skrzydła samolotu. To przecież jest eliptyczny płat nośny. Jeśli postawić go pionowo, będzie działać jak żagiel.
– Nie starczy nam na to życia – rzekł z rezygnacją Giordino. – Taka robota musiałaby zająć ładne parę dni.
– Nie, tylko kilka godzin. Prawe skrzydło jest w idealnym stanie, płótno wciąż jeszcze dobrze się trzyma. Gondolę zrobimy z tylnej części kadłuba, a ze wszystkich tych żeber i podpór da się sklecić odpowiednio szerokie podwozie. Tylne kółko ma już gotowy układ sterowania, a pozostałych linek na pewno wystarczy do obsługi żagla.
– A masz do tego jakieś narzędzia?
– Znalazłem w kabinie podręczny komplecik. Nie ma tego dużo, ale do naszych celów powinno wystarczyć.Giordino pokręcił głową w milczeniu, rozważając szansę. Najprościej było – i na to tylko miał ochotę – uznać pomysł Pitta za mrzonkę, położyć się na piasku i czekać cierpliwie, aż śmierć przyniesie ukojenie. Ale gdzieś w głębi serca i umysłu kołatało niezłomne poczucie, że nie można poddawać się bez walki. Z wysiłkiem człowieka z patologiczną nadwagą dźwignął się na nogi. Bełkotliwie – wstępny objaw przemęczenia i porażenia cieplnego – powiedział:
– Nie ma co się rozczulać nad sobą. Bierz się do tego skrzydła, a ja zdejmę koła.
Zanim zabrali się do roboty, Pitt przedstawił dokładniej swoją koncepcję budowy lądowej żaglówki. Plan był prosty, żeby nie powiedzieć – prymitywny, ale tylko taki mógł powstać w umyśle człowieka, który szuka ostatniej szansy ratunku przed niechybną śmiercią na pustyni i ma do dyspozycji jedynie wrak starego samolotu. Jednak budowa najprostszego nawet pojazdu wymagała uruchomienia pewnej rezerwy sił, tymczasem ich rezerwy – tak przynajmniej sądzili – były już dawno wyczerpane.
Żeglarstwo lądowe nie jest niczym nowym. Chińczycy uprawiali je już dwa tysiące lat temu. Później Holendrzy instalowali żagle na wielkich furgonach używanych przez drwali, by przewozić na nich z dużą szybkością całe armie ludzi. Na początku dwudziestego wieku żeglarstwo lądowe stało się modnym sportem na plażach Europy. Do tego pomysłu powrócili po latach kierowcy wyścigowi z południowej Kalifornii, zmęczeni hałasem swoich poobijanych gruchotów na pustyni Mojave. Wkrótce wyścigi bojerów na kołach, pędzących z szybkością przekraczającą sto czterdzieści kilometrów na godzinę, zaczęły ściągać nawet więcej uczestników i widzów, niż wyścigi starych samochodów.Posługując się narzędziami, które Pitt znalazł w kabinie, wykonali w najgorętszych godzinach dnia tylko łatwiejsze prace, pozostawiając sobie cięższą robotę na wieczór. Obaj od lat pasjonowali się rekonstrukcją starych samochodów i samolotów; praca szła więc szybko i gładko, bez zbędnych wydatków energii. Niemal zapomnieli o całym swoim zmęczeniu. Pracowali wolno, ale systematycznie i bez odpoczynku, niemal nie rozmawiając, by nie męczyć wyschniętych, obolałych gardeł. Po zmroku oświetlał ich czynności księżyc, tworząc na dnie wąwozu osobliwy teatr cieni.
Z całym szacunkiem omijali nieruchome od sześćdziesięciu pięciu lat ciało Kitty Mannock, choć czasem zwracali się do niej z jakimś retorycznym pytaniem, jakby ich udręczone umysły straciły już kontrolę nad rzeczywistością.Giordino zaczął od kół. Odkręcił wszystkie trzy, oczyścił łożyska, nasmarował mazią z filtra olejowego silnika. Guma opon była stwardniała i spękana, dętki nie nadawały się do ponownego użytku. Wyrzucił dętki, napełnił opony piaskiem i zmontował koła z powrotem.Z podłużnie uszkodzonego skrzydła skonstruował pięciometrową oś dla dużych kół, zapewniającą bojerowi stabilność nawet przy silnym wietrze. Potem zabrał się do kadłuba. Przeciął piłą podłużnice tuż za kabiną pasażerską i przy ogonie, przed zespołem stateczników. Z wyciętej części kadłuba zdjął górne poszycie. Pod tak uzyskaną gondolą, w jej szerszej części, która teraz miała stanowić tył pojazdu, zainstalował poprzecznie długą oś, a na niej koła. Przód gondoli – przedtem ogon samolotu – zwężał się zgodnie z zasadami aerodynamiki.
Ostatnim niezbędnym elementem podwozia było koło prowadzące. Tylne kółko samolotu, osadzone na obrotowym wahaczu, Giordino zamontował teraz na trzymetrowym wysięgniku, sterczącym jak bukszpryt z przodu jachtu.W czasie, gdy Giordino pracował nad kadłubem, Pitt skoncentrował się na żaglu. Odciął prawe skrzydło, usztywnił lotki i klapy hamulcowe, a elementami pozostałymi z lewego skrzydła wzmocnił i przedłużył krawędź natarcia, przekształcając ją w maszt żagla. Z pomocą Giordina ustawił skrzydło pionowo pośrodku gondoli. Nie było to trudne; drewno i tkanina wyschły przez dziesięciolecia na wiór i skrzydło wydawało się lekkie jak piórko. Więcej problemów stwarzało zamocowanie masztu w podłodze, aby mógł się obracać przy halsowaniu, ale i z tym sobie poradzili. Pitt wykorzystał zbędne już linki sterowe jako sztag i wanty. Następnie wymontował z kabiny orczyk, obsługujący tylne kółko, zainstalował go w gondoli, a jego linki przypiął do ramion wahacza, znajdującego się teraz daleko z przodu. Wreszcie ze sznura, którego spory kłąb znalazł w kabinie, sporządził szoty do obsługi żagla, a ze zbędnych kawałków drewna zmajstrował prymitywne knagi i przyśrubował je do burt gondoli.
Ostatnią czynnością było przeniesienie foteli pilotów z kabiny do gondoli. Pitt umieścił je jeden za drugim; orczyk sterujący przednim kołem znalazł się między fotelami, pod nogami sternika. Potem podniósł leżącą wciąż w piasku busolę i zamocował ją w pobliżu orczyka. Rurkę, której dotąd używał jako kompasu, przywiązał na pamiątkę do masztu.Skończyli pracę o trzeciej nad ranem i padli na piasek jak martwi. Przez chwilę leżeli, szczękając zębami z zimna i przypatrując się swemu dziełu.
– To nie poleci – mruknął nieprzytomnie Giordino.
– To wcale nie ma latać – przypomniał Pitt. – Ma nas tylko przewieźć przez pustynię.
– A wymyśliłeś już, jak wyciągnąć bojer z tej dziury?
– Pięćdziesiąt metrów stąd ściana wąwozu jest trochę łagodniejsza.
– Może uda się wyciągnąć go tamtędy na poziom jeziora.
– Człowieku! My tych pięćdziesięciu metrów nie przejdziemy.
– A gdyby nawet się udało wyciągnąć go na górę, to i tak nie ma żadnej gwarancji, że będzie działać.
– Będzie. Trzeba tylko trochę wiatru – Pitt mówił coraz ciszej. – A sądząc z tego, co mieliśmy przez poprzednie sześć dni, wiatrów tu nie brakuje.
– Nie ma to, jak zaufać marzeniom!
– Pojedzie, zobaczysz – stwierdził Pitt z przekonaniem.
– Jak myślisz, ile to waży?
– Jakieś sto sześćdziesiąt kilogramów – odparł Pitt po namyśle. – Trzysta pięćdziesiąt funtów – dodał, przypomniawszy sobie o kłopotach Giordina z nowym dla Amerykanów systemem miar.
– A jak go nazwiemy?
– Nie rozumiem.
– No, imię; musi przecież mieć jakieś imię.
Dirk popatrzył w stronę Kitty.
– Jeśli wyjdziemy żywi z tego szybkowaru, to tylko dzięki niej.
– Więc może po prostu Kitty Mannock.
– Dobry pomysł.
Jeszcze przez chwilę próbowali rozmawiać, ale ich słowa zmieniły się w bełkotliwe pomruki. Odpłynęli w krainę ciężkiego, nieprzytomnego snu.Obudzili się, gdy upiornie białe słońce wychynęło znad krawędzi wąwozu. Podnieśli się; już to wymagało gigantycznego wysiłku woli. Rzucili pożegnalne spojrzenie śpiącej Kitty i podeszli do machiny, która była ich ostatnią nadzieją. Pitt przywiązał do "bukszprytu" dwa długie kawałki sznura i podał jeden z nich przyjacielowi.
– Dasz radę? – spytał z niepokojem.
– Na pewno nie – wykrztusił Giordino przez spuchnięte gardło.
– Pitt uśmiechnął się chytrze, mimo bólu, jaki mu to sprawiało.
Postanowił zagrać na ambicji Giordina.
– No to pakuj się na wózek, pociągnę.
Giordino zatoczył się jak pijany, ale odzyskał równowagę.
– Wypchaj się – mruknął.
Chwycił sznur, przerzucił go sobie przez ramię, pochylił się mocno do przodu – i runął na twarz. Bojer potoczył się za nim równie lekko, jak pusty wózek w supermarkecie. Niewiele brakowało, by go przejechał. Giordino uniósł głowę i popatrzył na Pitta przekrwionymi oczyma.
– O Boże, idzie jak po maśle.
– Nic dziwnego, pod opieką takich mechaników…
Nie mówiąc nic więcej pociągnęli bojer środkiem wąwozu, aż dotarli do miejsca, gdzie ściana przekształciła się w żwirowe osypisko, wznoszące się pod kątem nie większym niż trzydzieści stopni. Różnica wysokości między dnem jaru a wyschniętym jeziorem wynosiła zaledwie siedem metrów, ale ludziom, którzy już osiemnaście godzin temu czuli się jak chodzące trupy, szczyt osypiska wydawał się odległy jak Mount Everest. Ożywiała ich jednak nadzieja, że to już ostatnia przeszkoda w wyścigu ze śmiercią.Pitt nie chciał tracić czasu. Wziął z gondoli resztę sznura, wcisnął jeden koniec w dłoń Giordina, drugi przywiązał do paska swoich spodni i na czworakach zaczął się wspinać pod górę. Posuwał się niepewnie, niczym wielka pijana mrówka, pokonując z każdym ruchem tylko parę centymetrów. Organizm już prawie nie słuchał poleceń mózgu, a umysł tracił kontakt z rzeczywistością. Obolałe mięśnie nie zgadzały się na żaden dodatkowy wysiłek. Jednak przemagał ich opór i systematycznie posuwał się w górę. Płuca rozpaczliwie chwytały powietrze, a serce waliło, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi.Giordino próbował zachęcać go okrzykami, ale z jego warg wydobywał się tylko niedosłyszalny szept. W końcu jednak dłonie Pitta dotknęły gładkiej poziomej powierzchni. Jeszcze jeden, ostatni wysiłek – i runął całym ciałem na twardy, zbity piasek wyschniętego jeziora.
Nie wiedział jak długo leżał tak na granicy omdlenia. Wreszcie oddech i rytm serca zaczęły powoli wracać do normy. Uniósł się ponownie na kolana i popatrzył w dół zbocza.
Giordino siedział wygodnie w cieniu żagla.
– Jesteś gotów? – spytał Pitt.
Giordino pokręcił głową z rezygnacją, przywiązał sobie do paska obydwie linki holownicze i ściskając oburącz sznur, którego drugi koniec trzymał Pitt, ruszył żółwim krokiem w górę. Pitt odwrócił się tyłem do wąwozu, przełożył sznur przez ramię i ruszył naprzód mocno pochylony, by z ciężaru własnego ciała zrobić napęd tej osobliwej windy. Już po czterech minutach twarz Giordina pojawiła się nad krawędzią jaru. Miał minę ryby wyciągniętej na powierzchnię po długiej walce z hakiem i wędziskiem.
– No, teraz już tylko część artystyczna – powiedział Pitt słabym głosem.
– Beze mnie – jęknął rozpaczliwie Giordino, osuwając się bezwładnie na ziemię.
Pitt popatrzył na niego uważnie. Giordino, z zamkniętymi oczami i dziesięciodniowym zarostem, gęsto przyprószonym białym pyłem pustyni, rzeczywiście wyglądał marnie. Ale jeśli nie pomoże przyjacielowi w tym ostatnim wysiłku, jeśli nie spróbują razem wyciągnąć bojera z dna wąwozu – jeszcze dziś umrą.
Ukląkł i otwartą dłonią uderzył Giordina mocno w policzek.
– Nie możesz tak odejść – powiedział. – Nie załatwiłeś jeszcze rachunków z pianistką od Massarde'a. I nie załatwisz, jak nie ruszysz natychmiast tyłka.
Powieki Giordina drgnęły. Podniósł dłoń i dotknął policzka. Popatrzył na Pitta bez złości i mimo cierpienia zdobył się na słaby uśmiech. Najwyższym wysiłkiem woli dźwignął się na nogi. Stał chwiejąc się jak pijany. Sięgnął po sznury holownicze, wciąż przywiązane do jego paska.Jak para wychudzonych mułów w zaprzęgu, zgięci w pół, ze wzrokiem wbitym w ziemię – ruszyli naprzód. Nie byli w stanie zrobić za jednym zamachem więcej niż kilka małych kroków; zatrzymywali się co chwila, ale znów z uporem ruszali do przodu. Postępy były jednak nieznaczne; coraz bardziej tracili wiarę we własne siły, z całą mocą wróciła świadomość bezgranicznego wyczerpania, marzenie o łyku wody przybrało postać halucynacji. Giordino zauważył kątem oka, że z dłoni Pitta, ściskających sznur, zaczyna się sączyć krew. Pitt jednak nie zwracał na to uwagi.Nagle napięte dotychczas sznury zwiotczały. Bojer wyskoczył ponad krawędź jaru i potoczył się z impetem prosto na nich. Na szczęście Pitt przewidział taką sytuację i już na dnie wąwozu odwiązał szoty; z zablokowanym żaglem bojer mógł im po prostu uciec, nawet przy stosunkowo lekkim wietrze.
Pitt odczepił zbędne już sznury holownicze, dźwignął z ziemi półprzytomnego przyjaciela i wrzucił go jak worek kartofli na przedni fotel. Potem spojrzał na strzęp płótna, przywiązany do wanty; podniósł garść piasku i rzucił go pionowo w górę, by się upewnić. Ale nie mogło być wątpliwości – wiatr wiał z północy.
Nadeszła chwila prawdy. Nie powiedział nic ale wyręczył go Giordino:
– No, spróbuj to ruszyć…
Pitt przyciągnął skrzydło-żagiel i zablokował szot na prawej knadze. Potem pochylił się i popchnął bojer do przodu. Wiedział, że musi nadać wehikułowi sporą prędkość początkową, ale bał się, że przy takim osłabieniu nie zdoła w porę wskoczyć. Toteż już po paru krokach zwalił się przez burtę gondoli na fotel sternika.Bojer nie zatrzymał się. Toczył się naprzód, nie nabierając jednak większej szybkości. Pitt zdał sobie sprawę, że żagiel jest zbyt mocno ściągnięty. Zrzucił szot z knagi, wyluzował go trochę, potem spróbował działania orczyka. Skręcił lekko na południe, jeszcze bardziej luzując żagiel. Bojer żeglował teraz pełnym wiatrem. Zaczął przyspieszać. Pitt rzucił okiem na busolę, podciągnął żagiel i wrócił na kurs wschodni. Bojer rozpędzał się coraz bardziej; zwiększała się siła aerodynamiczna, działająca na eliptyczną powierzchnię skrzydła. Przy szybkości, którą oceniał na sześćdziesiąt kilometrów, nie był już w stanie kontrolować całej tej siły obolałymi, pokaleczonymi dłońmi. Ponownie zablokował szot na knadze – i omal ich to nie zgubiło.
Koło na nawietrznej oderwało się od ziemi i poszybowało wysoko w powietrzu. Tylko chwila dzieliła ich od wywrotki, która byłaby ostateczną katastrofą, kresem wszelkich marzeń. Gdyby nawet wyszli cało z kapotażu przy tej szybkości, nie wykrzesaliby już z siebie energii niezbędnej do naprawy bojera.Tylko utrwalony w podświadomości odruch żeglarski pozwolił sternikowi uniknąć katastrofy. Pitt zrzucił szot z knagi, wyluzował żagiel, a jednocześnie kopnął orczyk. Ostry wiraż w prawo zrównoważył siłą odśrodkową dramatyczny już przechył bojera. Lewe koło opadło ciężko na twardy piasek. Prymitywna oś jęknęła, ale nie pękła. Bojer toczył się na południe, tracąc prędkość.
Pitt znów zaczął ściągać żagiel i kierować pojazd na wschód. Teraz robił to z najwyższą ostrożnością, reagując natychmiast na najmniejsze zachwiania równowagi. Dopiero po paru minutach poczuł się pewniej. Coraz lepiej wyczuwał cienką granicę bezpiecznego ryzyka. Postanowił jednak nie nadużywać tej umiejętności i nie narażać żagla na maksymalny wysiłek. Było to przecież tylko stare skrzydło samolotu: konstrukcja z drewna i tkaniny, które po sześćdziesięciu latach na słońcu i w burzach piaskowych straciły na pewno wiele ze swej pierwotnej wytrzymałości.
Wiatr przypuszczalnie wzmagał się. Pitt z niepokojem obserwował małe, wirujące obłoczki pyłu, podnoszące się tu i ówdzie z powierzchni jeziora. Wystarczy, że jeden taki podmuch uderzy niespodziewanie w jego żagiel, a wszystko diabli wezmą. Nie było to jedyne niebezpieczeństwo. Przypadkowy głaz czy większa pryzma nawianego piasku mogły fatalnie uszkodzić zawieszenie. Jeśli ich drogę przecinał inny jar, choćby znacznie płytszy od tego, w którym znaleźli Kitty Mannock, nie zdążą zatrzymać przed nim bojera; nie przewidzieli żadnego systemu hamowania. Tymczasem prędkość wehikułu dochodziła już do osiemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, a Pitt nie robił nic, by ją zmniejszyć. Po kilku dniach żółwiej wędrówki zależało mu na każdej minucie. Miał mimo wszystko nadzieję, że Kitty Mannock nie rozleci się na kawałki, zanim dotrą do celu.Przez pół godziny jego wzrok daremnie omiatał pustynny horyzont. Nie widział niczego, na czym można by zatrzymać oko. Raptem przyszła mu do głowy niepokojąca myśl – może już przeciął szlak transsaharyjski i nie rozpoznał go? Zapewne są to tylko ślady opon na piasku, biegnące prostą linią z północy na południe; przy tej szybkości mógł łatwo je przeoczyć i pędzić dalej na wschód, w śmiertelny bezkres pustyni.Wpatrywał się w piasek przed kołami, ale nie widział żadnych śladów. Pojawiły się za to wydmy lotnych piasków, najpierw małe, potem coraz większe. Musiał lawirować między nimi, by nie uszkodzić podwozia.Niepokoiłby się jeszcze bardziej, gdyby wiedział, że transsaharyjski szlak
samochodowy, zaznaczony na mapach grubą kreską, jest tylko wytworem wyobraźni kartografów. Rozpoznać go można jedynie – a i do tego trzeba szczęścia – po szkieletach padłych zwierząt i wrakach pojazdów. Zarząd szlaku rozstawił wprawdzie co cztery kilometry znaki orientacyjne – długie szeregi beczek po paliwie, znaczące oś Północ – Południe – ale nomadzi często zabierali je dla swoich celów, albo po to, by sprzedać je za grosze w Gao.
Nagle dostrzegł na horyzoncie, na prawo od ich kursu, jakiś ciemny, ledwie widoczny obiekt. Ponad wszelką wątpliwość był wytworem rąk ludzkich. Giordino, któremu pęd powietrza przywrócił świadomość, też to dostrzegł. Opuścili już idealną równinę wyschniętego jeziora, ale kamienista pustynia, po której teraz pędzili, też nieźle nadawała się do lądowej nawigacji. Pitt skierował bojer w stronę zauważonego obiektu. Już po chwili rozpoznali wrak mikrobusu, ogołocony ze wszystkiego, co mogło mieć jakąkolwiek wartość; została tylko pusta skorupa nadwozia z nagryzmolonym sprayem napisem po angielsku: "No i gdzie jest teraz ten Lawrence z Arabii?". Nie mogło być wątpliwości. Dotarli do celu swej wędrówki.
Pitt łagodnym łukiem skierował bojer na północny wschód. Twarde podłoże przykrywały miejscami połacie grząskiego, miękkiego piasku, ale lekki pojazd przeskakiwał przez nie bez trudu. Po paru minutach na lewo od kursu pojawiła się metalowa beczka. Teraz Pitt miał już pewność, że znajduje się na szlaku samochodowym. Północny wiatr uniemożliwiał jednak prowadzenie bojera dokładnie wzdłuż szlaku. Pitt postanowił posuwać się na północ krótkimi, najwyżej dwukilometrowymi halsami, by nie przegapić okazji spotkania jakiegoś pojazdu.Dopiero teraz zauważył, że jego pasażer przestał się poruszać. Sięgnął przed siebie i mocno potrząsnął ramieniem przyjaciela. Giordino jednak jeszcze bardziej przechylił się na bok; głowa zwisła mu bezwładnie. Pitt chciał obudzić go jakimś okrzykiem, ale nie miał na to siły. Z przerażeniem zauważył, że sam również jest bliski omdlenia: przed oczyma zaczęły majaczyć ciemne płatki.
I wtedy dobiegł go ten dźwięk. Przysiągłby, że to stłumiony, odległy warkot silnika samochodowego, ale ponieważ w polu widzenia niczego nie dostrzegł, uznał to za pierwszy objaw delirium. Wkrótce jednak dźwięk nasilił się; Pitt wyraźnie słyszał ciężkie dudnienie potężnego diesla. Ale nadal nie widział źródła dźwięku. Był już prawie pewien, że to maligna. Zmobilizował resztę sił i jeszcze raz zmienił hals.Zaledwie koło prowadzące bojera minęło linię wiatru, na krawędzi pola widzenia Pitta pojawiła się wielka ciężarówka z przyczepą. Młody Arab za kierownicą uśmiechnął się przyjaźnie, pomachał ręką przez otwarte okno i, jakby tego było mało, pociągnął linkę syreny: niski, głęboki dźwięk potoczył się po pustyni.Pitt zrozumiał wreszcie, dlaczego przedtem nie widział ciężarówki, choć ją słyszał. Prawdopodobnie kierowca, dostrzegłszy dziwny żaglowy wehikuł, jechał przez dłuższy czas jego śladem, poza zasięgiem wzroku sternika. Teraz, widząc że został zauważony, zwinął dłoń w trąbkę i, przekrzykując łoskot silnika, zawołał:
– Hej tam, może potrzebujecie pomocy?
Słaby ruch głową był jedyną odpowiedzią, na jaką Pitt mógł się jeszcze zdobyć. Postanowił jak najszybciej zatrzymać swój wehikuł. Pchnął mocno orczyk, ale w nagłej euforii zapomniał o wyluzowaniu żagla. Bojer gwałtownie skręcił. Siła odśrodkowa i wiatr przewróciły go w ułamku sekundy. Szorujące bokiem koło urwało się, skrzydło służące za żagiel trzasnęło jak zapałka. Obaj pasażerowie potoczyli się po piasku bezwładnie, jak wypchane trocinami manekiny.Kierowca ciężarówki skręcił i zatrzymał się na miejscu katastrofy. Wyskoczył z kabiny i podbiegł do nieprzytomnych ludzi. Natychmiast zauważył objawy straszliwego odwodnienia. Wrócił biegiem do ciężarówki i wyciągnął z szoferki cztery duże plastikowe butle z wodą.
Pitt powrócił z krainy ciemności niemal natychmiast, gdy pierwsze krople wody spadły na jego twarz. Pił chciwie z podtrzymywanej przez Araba butli. Przemiana następowała w niewiarygodnym tempie; jeszcze przed chwilą niemal trup, po wypiciu dwóch galonów wody czuł się jak zdrowy, sprawny człowiek.Także wyschnięte na wiór ciało Giordina szybko wracało do życia. Arab, choć nie był nowicjuszem na pustyni, nie wierzył własnym oczom – tak szybkie, tak cudowne było ożywcze działanie wody. Dał im tabletki soli do ssania, potem trochę suszonych daktyli. Patrzyli na niego z wdzięcznością, ale nic nie mówili. On też przez dłuższy czas przyglądał im się w milczeniu, choć było widać, że umiera z ciekawości. W końcu jednak nie wytrzymał.
– Żeglujecie tą machiną z Gao? Pitt pokręcił przecząco głową.
– Z Fort Foureau – skłaniał, bo nie pamiętał dokładnie mapy Sahary. Nie był pewien, czy opuścili już terytorium Mali. Jeśli nie, a kierowca dowie się, że uciekli z Tebezzy, gotów zawieźć ich na najbliższy posterunek policji.
– Gdzie jesteśmy? – spytał niepewnie.
– W samym środku pustyni Tanezrouft.
– A w jakim kraju?
– Jak to, w jakim? Jasne, że w Algierii. A gdzie chciałbyś być?
– Wszystko jedno, byle nie w Mali, Twarz kierowcy spochmurniała.
– Masz rację – powiedział. – Źli ludzie rządzą w Mali.
– Jak daleko jest najbliższy telefon? – spytał Pitt.
– W Adrarze: trzysta pięćdziesiąt kilometrów na północ.
– To jakaś wioska?
– Skądże! – obruszył się Algierczyk. – To duże miasto. Ma regularne połączenie lotnicze ze stolicą.
– Jedziesz w tamtą stronę?
– Tak, zawiozłem do Gao jakieś konserwy, teraz wracam na pusto do Algieru.
– A podrzucisz nas do Adraru?
– Jasne, z przyjemnością.
Pitt uśmiechnął się szeroko i wyciągnął dłoń do kierowcy.
– Jestem Dirk, a ty?
– Ben Hadi.
– Dziękuję ci, Ben Hadi. Uratowałeś nam życie.
Ben Hadi nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ale nie wiedział – i nie dowiedział się zapewne nigdy – że ratując tych dwóch, uratował setki, tysiące, a może nawet miliony innych.