Część II. Spalona ziemia

15 maja 1996, New York City

15

Na lotnisku marynarki wojennej nad zatoką Jamaica mężczyzna w okrągłych drucianych okularach, w wytartych dżinsowych spodniach i takiejż kurtce, stroju hippisa z lat sześćdziesiątych, stał oparty o zaparkowanego w odludnym miejscu wielkiego jeepa i obserwował kołujący w jego stronę turkusowy odrzutowiec NUMA. Samolot zatrzymał się zaledwie dziesięć metrów od niego. Na widok Sandeckera i Chapmana wyprostował się i podszedł, by ich powitać.

Admirał spojrzał na samochód z zadowoleniem. Nie znosił oficjalnych limuzyn; sam najchętniej używał terenowych łazików, nawet do jazdy po mieście. Z trudem natomiast akceptował strój oczekującego. Hiram Yaeger, dyrektor centrum komputerowego NUMA, był wśród bliskich współpracowników admirała jedyną osobą, zupełnie lekceważącą przyjęte w sferach oficjalnych reguły mody.

– Dziękuję, Hiram, że przyjechałeś po nas. Przykro mi, że oderwałem cię od roboty w Waszyngtonie.

– Nie szkodzi, admirale. I tak musiałem odpocząć na chwilę od moich maszyn. Jaki mieliście lot?

– Dla mnie jak zwykle kabina w samolocie za niska i za mało miejsca na nogi – odparł dwumetrowy Chapman. – W dodatku admirał pobił mnie w remika dziesięć do czterech.

– Dajcie bagaże; wrzucę je do samochodu i jedziemy na Manhattan.

– Czy umówiłeś nas z panią Kamil? – upewnił się Sandecker.

– Zadzwoniłem do centrali ONZ, jak tylko zapowiedział pan swój przyjazd. Pani Sekretarz Generalny specjalnie dla nas zmieniła swój dzisiejszy program.

– To ładnie z jej strony.

– Czeka na nas o dziesiątej trzydzieści. Admirał spojrzał na zegarek.

– Jeszcze półtorej godziny. Może wstąpimy gdzieś na kawę i lekkie śniadanie?

– Dobry pomysł – rzekł Chapman między dwoma ziewnięciami. – Umieram z głodu.

Yaeger ruszył w stronę miasta autostradą, zaraz jednak zjechał na Coney Island Avenue i zatrzymał się przed małą restauracją. Weszli do środka, usiedli przy stoliku i zawołali kelnerkę, która z podziwem wpatrywała się w olbrzymiego Chapmana.

– Co dla panów?

– Dla mnie łosoś, twarożek i rogaliki – rzekł Sandecker, Chapman wziął omlet z peklowaną wołowiną i salami, a Yaeger placek drożdżowy, zwany "duńczykier". Przez dłuższą chwilę milczeli, pogrążeni we własnych myślach. Gdy kelnerka przyniosła parującą kawę, Sandecker wrzucił do filiżanki kostkę lodu, by szybciej ochłodzić gorący płyn.

– Co twoje maszyny mówią o czerwonym zakwicie? – spytał Yaeger a.

– Wygląda to ponuro – odparł ekspert od komputerów, bawiąc się widelcem. – Zdjęcia satelitarne umożliwiły mi śledzenie ekspansji tych glonów. Przypomina to grę według zasady: "podwój stawkę". Zaczynasz od jednego pensa, następnego dnia masz dwa, a po miesiącu jesteś już miliarderem. Przy brzegach Afryki rejon zajęty czerwonym zakwitem powiększa się dwukrotnie w ciągu czterech dni. Dziś o czwartej rano glony pokrywały już dwieście czterdzieści tysięcy kilometrów kwadratowych wody.

– W tym tempie – obliczył szybko Chapman – za trzy, cztery tygodnie zajęty będzie cały południowy Atlantyk.

– Czy znacie już przynajmniej przyczynę?

– Nie. Domyślamy się tylko, że rozmnażanie tej nowej mutacji wiciowców przyspiesza jakiś organometalik.

– Organometalik? – Yaeger kiepsko się czuł w żargonie chemików.

– Związek metalu i substancji organicznej – wyjaśnił Chapman.

– Skąd on się tam bierze?

– Najprawdopodobniej z odpadów przemysłowych i biologicznych. Synteza cząstek metalicznych i organicznych następuje albo na jakimś wysypisku, albo dopiero w wodzie Nigru.

– A może to ścieki z jakieś instytucji prowadzącej badania biogenetyczne? – podsunął Yaeger.

– W zachodniej Afryce nikt takich badań nie prowadzi – odparł krótko Sandecker.

– A jednak coś tu działa stymulująco – powiedział Chapman. – Zupełnie tak jak hormony.

– Coś takiego, jak pożywka dla bakterii? – spytał Yaeger.

Przerwali na chwilę rozmowę; kelnerka przyniosła zamówione potrawy i ponownie napełniła filiżanki kawą.

– To nie to samo – podjął Chapman, gdy odeszła. – Pożywka pozwala po prostu przeżyć większej ilości organizmów. Tu natomiast zwiększają się, i to lawinowo, ich zdolności rozrodcze. Właśnie dlatego myślę, że nie mogą tego powodować zwykłe ścieki biologiczne, choćby o wielkiej wartości odżywczej.

Sandecker rozsmarował na rogaliku grubą warstwę twarogu i położył na to plasterek łososia.

– Coś mi się zdaje – mruknął – że już niedługo sławna plama ropy po wojnie irackiej będzie nam się wydawała małą brudną kałużą, o której nie warto mówić.

– Co gorsza – rzekł Chapman – zupełnie nie wiemy, jak to powstrzymać. Bez dokładnej analizy wody z Nigru możemy tylko snuć przypuszczenia. Dopóki Rudi Gunn nie znajdzie igły w stogu siana i nie stwierdzi, kto ją tam wrzucił – mamy związane ręce.

– Jakie są ostatnie wiadomości?

– Na jaki temat? – mruknął Sandecker z pełnymi ustami.

– Na temat naszych trzech przyjaciół na Nigrze! – Yaeger był nieco zirytowany obojętnością Sandeckera. – Od wczoraj satelita nie przekazuje od nich żadnych wiadomości ani wyników badań.

Admirał rozejrzał się po wnętrzu baru, upewniając się, czy nikt ich nie słyszy.

– Mieli małe nieporozumienie z flotą rzeczną Beninu.

– Nieporozumienie? – spytał nieufnie Yaeger – Co się stało? Nie są ranni?

– Zdaje się, że wyszli z tego cało – rzekł Sandecker. – Tamci chcieli ich zatrzymać i zrewidować. Zawaliłby się cały nasz plan. Nie mieli wyjścia, musieli podjąć otwartą walkę. Niestety stracili przy tej okazji systemy łączności.

– Więc dlatego milczą… – mruknął Yaeger, już spokojniejszy.

– Ze zdjęć satelitarnych Agencji Bezpieczeństwa Państwa wynika, że zniszczyli dwa benińskie ścigacze i helikopter, po czym dotarli szczęśliwie do granic Mali.

– Mali? – Yaeger nagle całkiem stracił apetyt. – O Boże! Nigdy stamtąd nie wrócą! Cały ten kraj to jedna wielka katownia. Z tego co wiem, zajmuje pierwsze miejsce w Afryce w łamaniu praw człowieka. Złapią ich i powieszą na najbliższej palmie.

– Właśnie dlatego chcemy się spotkać z Sekretarzem Generalnym ONZ – rzekł Sandecker.

– A w czym ona może nam pomóc?

– Nie wiem. Ale to ostatnia nadzieja, wszyscy inni odmówili pomocy.

– Trudno się dziwić – zauważył Yaeger. – Ta ekspedycja była właściwie nielegalna.

– Bo politycy nie chcieli zrozumieć, jak wiele od niej zależy – rzekł Chapman z goryczą. – Czy uwierzy pan, że chcieli powołać specjalną komisję Kongresu do badania tej sprawy? Cały świat stoi w obliczu zagłady, a światli mężowie stanu zaczęliby debatować i wygłaszać oracje!

– Rzeczywiście – przytaknął Sandecker. – Przedstawiliśmy całą kwestię prezydentowi, Sekretarzowi Stanu i kilku kongresmanom. Błagaliśmy, żeby użyli swoich wpływów w Afryce, by umożliwić nam legalne, oficjalnie badanie wód Nigru. Wszyscy odmówili.

Yaeger popatrzył na niego przenikliwie.

– A więc wysłał pan Dirka, Ala i Rudiego potajemnie, bez zgody naszych władz?

– Nie miałem innego wyjścia. Nie mogłem czekać ani dnia dłużej.

– Cholera! Jest gorzej, niż myślałem.

– Właśnie dlatego szukamy pomocy w ONZ – rzekł Chapman. – Jeśli oni nie pomogą, to więcej niż pewne, że Gunn, Giordino i Pitt wylądują w malijskim więzieniu i nigdy stamtąd nie wyjdą.

– A wyniki badań, na których tak strasznie nam zależy – dodał Sandecker – przepadną razem z nimi.

Na twarzy Yaegera odmalował się wyraz gorzkiej ironii.

– Wyniki badań? A więc to było ważniejsze niż ludzie? Poświęcił ich pan, admirale! Poświęcił pan swoich najlepszych przyjaciół!

Sandecker odpowiedział spojrzeniem twardym jak skała.

– Myślisz, że ta decyzja przyszła mi łatwo, bez wewnętrznej walki? A kogo miałem tam posłać? Wiem, że to strasznie trudna i niebezpieczna robota. I wiem, że tylko oni mają szansę ją wykonać.

Yaeger przez dłuższą chwilę zmagał się z myślami.

– To prawda – powiedział w końcu. – Oni rzeczywiście są najlepsi. Nikt inny nie miałby tu żadnych szans.

Hala Kamil, Egipcjanka, Sekretarz Generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych, łączyła w sobie urodę i tajemniczość Nefretete. Była to czterdziestosiedmioletnia kobieta o pięknych czarnych oczach, długich, opadających na ramiona hebanowych włosach i delikatnych rysach. Wysoka, bardzo zgrabna, czego nie maskował nawet konwencjonalny, oficjalny kostium, umiała nawet w śmiertelnie poważnych urzędowych okolicznościach zachować swój dziewczęcy wdzięk.

Na widok admirała i jego współpracowników wstała zza biurka i wyszła im naprzeciw.

– Miło mi pana znowu spotkać, admirale Sandecker.

– Jestem zaszczycony – Sandecker skłonił się z kurtuazją, jaką zawsze okazywał pięknym kobietom.

– Niezwykły z pana człowiek, admirale. Ani trochę się pan nie starzeje.

– To pani jest niezwykła. Wygląda pani coraz młodziej.

Uśmiechnęła się czarująco.

– Zostawmy te komplementy. Obojgu nam z pewnością przybyło przez te lata kilka zmarszczek. Dawno się nie widzieliśmy.

– Prawie pięć lat – potwierdził Sandecker.

Przedstawił swoich współpracowników. Nie zwróciła szczególnej uwagi ani na wzrost Chapmana, ani na strój Yaegera. Zbyt wiele osób o dziwnym wyglądzie i w jeszcze dziwniejszych strojach przewijało się codziennie przez jej biuro.

– Proszę siadać, panowie – zaprosiła gości z uśmiechem.

– Postaram się mówić zwięźle – zaczął rzeczowo Sandecker. – Chcę prosić panią o pomoc w nadzwyczaj ważnej i pilnej sprawie. Chodzi o katastrofę ekologiczną, zagrażającą życiu wszystkich istot ludzkich.

– Brzmi to bardzo poważnie, admirale – jej czarne oczy wyrażały sceptycyzm. – Ale jeśli ma pan na myśli tak zwany efekt cieplarniany, już się uodporniłam.

– Mam na myśli coś znacznie gorszego. Coś, co jeszcze w tym roku może unicestwić życie na Ziemi.

Kamil przyjrzała się twarzom pozostałych dwóch gości. Były równie poważne i ponure. Nie miała zresztą powodów nie wierzyć Sandeckerowi. Przeciwnie, ufała mu całkowicie. Znała go dobrze i wiedziała, że nie ma najmniejszych skłonności do fantazjowania. Jeśli twierdził, że jutro niebo spadnie im na głowę, musiał mieć na to niezbite dowody.

– Proszę, niech pan mówi dalej.

Sandecker oddał głos Chapmanowi i Yaegerowi. Lakonicznie przedstawili swoją wiedzę na temat czerwonego zakwitu. Po dwudziestu minutach Sekretarz Generalny nacisnęła guzik interkomu.

– Sara? Proszę zadzwonić do ambasadora Peru i odwołać dzisiejsze spotkanie. Proszę mu powiedzieć, że pojawiła się nowa, nie cierpiąca zwłoki sprawa i spytać, czy będzie miał dla mnie czas jutro o tej samej porze.

– Jesteśmy bardzo wdzięczni, że poświęca nam pani tyle czasu i uwagi – powiedział szczerze Sandecker.

– Więc to rzeczywiście tak groźne? – spytała.

– Tak – rzekł Chapman. – Jeśli zakwit ogarnie całą powierzchnię mórz, zabraknie tlenu do podtrzymania życia na lądach.

– Nie mówiąc już o jego działaniu toksycznym – dodał Yaeger. – Zginą wszystkie istoty żyjące w zatrutej wodzie lub pijące ją.

– A co na to Kongres Stanów Zjednoczonych? – spojrzała na Sandeckera. – I rząd, i wasi uczeni? Co na to międzynarodowe organizacje ekologiczne?

– Oczywiście – odparł Sandecker – złożyliśmy odpowiedni raport prezydentowi i członkom Kongresu, ale tryby biurokracji kręcą się bardzo wolno. Różne komisje badają tę sprawę, nie podjęto jednak jeszcze żadnej decyzji. Politycy nie potrafią sobie wyobrazić rozmiarów tego zjawiska i nie czują, jak istotnym elementem jest tu uciekający czas.

– Rzecz jasna – dodał Chapman – przekazaliśmy wstępne wyniki badań uczonym z różnych dziedzin. Ale dopóki nie zidentyfikujemy związku chemicznego stymulującego zakwit, trudno liczyć na to, że ktokolwiek z nich znajdzie antidotum.

Słuchała w milczeniu. Przedstawiona wizja, choć lakoniczna, wydawała się jej przekonująca. Ale miała świadomość, że Sekretarz Generalny ONZ niewiele może w tej sprawie zdziałać. Jej pozycja w Nowym Jorku była mniej więcej tym samym, co pozycja królowej w państwie z baśni. Polegała głównie na patronowaniu różnym pokojowym misjom, programom pomocy i współpracy. W istocie rzeczy Sekretarz Generalny jedynie koordynuje prace ONZ, ale niczym nie kieruje.

– Wszystko, co mogę dla was zrobić – powiedziała – to zapewnić pomoc Programu Ochrony Środowiska ONZ.

Sandecker spróbował jednak pójść dalej. Starannie i ostrożnie dobierał słów.

– Rzecz w tym, że wysłałem już w górę Nigru łódź z zespołem badaczy, by przeprowadzili dokładną analizę wody i znaleźli źródło tej substacji stymulującej.

Jej wzrok stał się nagle chłodny i przenikliwy.

– Więc to pańska łódź zatopiła benińskie ścigacze? – spytała.

– Ma pani doskonały wywiad.

– Nie. Otrzymuję po prostu codziennie dobre streszczenie raportów, jakie napływają z całego świata.

– No więc tak, to była właśnie łódź NUMA.

– Czy wie pan, że w tej bitwie zginął beniński admirał, dowódca floty, a zarazem rodzony brat prezydenta?

– Słyszałem – bąknął Sandecker.

– Czy zdaje pan sobie sprawę, że pańscy ludzie, płynący w dodatku pod francuską banderą, mogą być potraktowani jak szpiedzy, aresztowani i skazani na śmierć?

– Nie miałem wyboru – powiedział ciężkim głosem. – Zdawałem sobie sprawę z ryzyka, tamci trzej ludzie też. Podjęli się tego zadania dobrowolnie. Wiedzą, że teraz każda godzina jest cenna; jeśli czerwony zakwit ogarnie zbyt duży obszar, nie będzie już można nad nim zapanować.

– Czy jeszcze żyją? – spytała rzeczowo. Sandecker skinął płową.

– Parę godzin temu wpłynęli na terytorium Mali.

– Mali?! O ile wiem, szef malijskiej służby bezpieczeństwa, generał Kazim, nie jest głupcem. Na pewno doniesiono mu już o bitwie, jaką ci ludzie stoczyli w Beninie, i o tym, że dotarli do Mali. Aresztuje ich przy pierwszej nadarzającej się okazji.

– Właśnie dlatego tu przyszliśmy.

Kamil domyślała się tego od dłuższego czasu, ale udała zdziwienie.

– Czego pan ode mnie oczekuje, admirale?

– Że pomoże mi pani uratować tych ludzi. Muszą wrócić stamtąd, gdy tylko znajdą źródło skażenia.

– Wyniki ich analiz – dodał Chapman – są nam absolutnie niezbędne, jeśli mamy przeciwdziałać pladze.

– Więc chodzi głównie o analizy… – zauważyła z gorzką ironią.

– Chodzi mi przede wszystkim o ludzi – rzekł twardo Sandecker. – Pani przecież dobrze wie, że nie mam zwyczaju zostawiać przyjaciół w potrzebie.

– Wybaczcie, panowie – pokręciła głową. – Rozumiem wasz problem, ale nie mogę narażać prestiżu instytucji, którą reprezentuję. Nie mogę w żaden sposób wspierać nielegalnej operacji, bez względu na jej wagę.

Sandecker sięgnął po ostatni argument.

– Nawet jeśli ludzie, których może pani uratować, to Dirk Pitt, Al Giordino i Rudi Gunn?

Przez chwilę patrzyła szeroko rozwartymi oczami w przestrzeń, jakby szukała czegoś w pamięci.

– Więc to tak – powiedziała cicho. – Chce pan posłużyć się mną tak, jak posłużył się pan Pittem i jego kolegami?

– Można to i tak nazwać – rzekł matowym głosem Sandecker. – Ale nie namawiam pani do udziału w meczu tenisowym. Tu chodzi o życie niezliczonych istnień ludzkich.

– A jednak wykorzystuje pan swoją przewagę.

– Tak. Skoro nie mam innego wyjścia.

Chapman rzucił niepewne spojrzenie na Yaegera.

– Zdaje się, że nic już z tego nie rozumiem. Kamil przeniosła na niego wzrok.

– Kilka lat temu – wyjaśniła – ci trzej ludzie wyrwali mnie z rąk terrorystów. Nawet dwukrotnie. Za pierwszym razem w Breckenridge w Colorado, za drugim w opuszczonej kopalni nad Cieśniną Magellana. Admirał ma prawo oczekiwać, że teraz spłacę dług wdzięczności.

– Pamiętam tę historię nad Cieśniną Magellana – powiedział Yaeger. – Szukaliśmy tam zaginionych skarbów Biblioteki Aleksandryjskiej.

Sandecker wstał, przeszedł parę kroków i usiadł obok pani Kamil.

– Pomoże nam pani? – spytał cicho.

Kamil trwała nieruchomo jak posąg. Wreszcie zwróciła powoli twarz ku Sandeckerowi.

– Dobrze – rzekła cicho. – Postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby uratować naszych przyjaciół. Mam nadzieję, że żyją jeszcze, że nie jest za późno…

Sandecker odwrócił głowę. Nie chciał, by dostrzegła w jego twarzy radość, której nie potrafił ukryć.

– Dziękuję pani – rzekł oficjalnie. – Jestem pani nieskończenie wdzięczny. Teraz ja będę pani dłużnikiem.

16

– Żadnych śladów życia – powiedział Grimes, obserwując z daleka starą, rozsypującą się wioskę Asselar. – Nic, nawet psa czy kozy.

– Tak – przyznała Eva, osłaniając oczy od przeraźliwie jaskrawego słońca.

Stali na małym skalistym wzniesieniu na pustyni, skąd widzieli jak na dłoni starą oazę.

Jedynym śladem obecności człowieka były płytkie koleiny, prowadzące do wioski z północnego wschodu. Przyglądając się ruinom na peryferiach wsi, Eva doszła do wniosku, że mieszkańcy opuścili swoje siedziby już dawno. Panująca wokół cisza miała w sobie coś upiornego. Eva poczuła się niespokojna i napięta.

– To bardzo uprzejme z pana strony, kapitanie – Hopper zwrócił się do Batutty – że zgodził się pan nam towarzyszyć i pozwolił nam pan tu wylądować. Mam jednak wrażenie, że to miasto jest opuszczone.

Siedzący za kierownicą otwartego terenowego mercedesa Batutta wzruszył przepraszająco ramionami.

– Karawany z kopalni soli w Taoudenni donosiły o jakiejś epidemii w Asselar. Nic więcej na ten temat niestety nie wiem.

– Obejrzyjmy to z bliska – zaproponował Grimes.

– Dobrze – skinęła głową Eva. – Zbadam przynajmniej wodę ze studni.

– Może pójdą państwo dalej pieszo – zaproponował Batutta. – Ja tymczasem wrócę do samolotu po resztę ekipy.

– Świetnie, kapitanie, jeśli tylko chce pan nam pomóc… – odparł Hopper. – I proszę wziąć przy okazji nasz sprzęt.

Batutta ruszył bez słowa, zawrócił energicznie, wzniecając chmurę piaszczystego pyłu, i pomknął w stronę samolotu.

– Nagle zrobił się dziwnie uczynny – mruknął Grimes.

– Podejrzanie uczynny – dodała Eva.

– Nie bardzo mi się to podoba – rzekł Grimes, przypatrując się uważnie wsi, z której nie dobiegał żaden odgłos. – Przypomina mi to zasadzkę z westernu.

– Niewykluczone, że to zasadzka – zgodził się Hopper – ale nie przekonamy się o tym, jeśli tam nie wejdziemy. Może jednak znajdziemy jakichś mieszkańców.

Nie zwracając uwagi na południowe słońce i żar bijący z piaszczystej ziemi ruszył szybkim krokiem. Eva i Grimes po chwili wahania podążyli za nim. Dziesięć minut później szli już przez wąskie uliczki Asselar. Wszędzie widzieli niewiarygodny brud i nieład. Ostrożnie stawiali stopy między przykrywającymi niemal każdy centymetr kwadratowy ziemi śmieciami i odpadkami. Lekki powiew wiatru przyniósł im nagle wyraźny odór rozkładającego się mięsa. Z każdym krokiem smród stawał się coraz bardziej nieznośny.

Wydawało im się, że dochodzi z mijanych domów, ale nie wchodzili do nich, gdyż Hopper chciał jak najszybciej dotrzeć do centrum wioski.Doszli wreszcie do niewielkiego rynku ze studnią pośrodku. To, co ujrzeli, było tak przerażające, że przewyższało nawet najbardziej koszmarny sen. Porozrzucane szczątki ludzkich szkieletów; czaszki ułożone w równym rzędzie jak na wystawie sklepu z makabrycznymi osobliwościami; wyschnięta, sczerniała skóra wisząca na drzewie, która zdawała się poruszać, atakowana przez całe roje much.

Początkowo Evie zdawało się, że wszyscy ci ludzie padli ofiarą jakiejś wojennej masakry. Zmieniła jednak zdanie, kiedy uświadomiła sobie, że ktoś musiał zedrzeć skórę z człowieka i powiesić ją na drzewie, a czaszki nie ułożyły się w równą linię przypadkowo.

Ktoś działał tu świadomie i systematycznie. Tego nie zrobiliby najbardziej nawet okrutni wojownicy czy bandyci.Upewniła się w tym, gdy przyklękła, by obejrzeć leżącą na ziemi długą kość ramieniową. Podniosła ją do oczu – i przeszył ja nowy dreszcz przerażenia. Na kości wyraźnie odcisnęły się ślady ludzkich zębów.

– Kanibalizm – szepnęła w szoku, spotęgowanym przez upiorną ciszę pustynnej osady.

Grimes pochylił się nad nią i obejrzał kość.

– Ona ma rację – powiedział do Hoppera. – Tych nieszczęśników pożarli chyba jacyś szaleńcy.

– Sądząc po odorze, można tu pewnie znaleźć ciała, z których zostało coś więcej niż suche szkielety – rzekł Hopper. – Może nawet znalazłby się ktoś jeszcze żywy. Zaczekajcie tu oboje, pójdę to sprawdzić.

– Nie bardzo mi się to podoba – zaprotestował Grimes. – Osobiście byłbym za tym, żeby natychmiast wrócić do samolotu, zanim i my staniemy się pozycją w tutejszym menu.

– Chcesz uciec? – prychnął Hopper. – Teraz? Kiedy znaleźliśmy wreszcie przypadek patologicznych zachowań, i to w ekstremalnej formie? Przecież właśnie tego szukamy! Jeśli o mnie chodzi, nie ruszę się stąd, dopóki nie zbadam sprawy do końca.

– Pójdę z tobą – oświadczyła Eva.

Grimes, wychowany w starej dobrej szkole, która nie pozwala, by mężczyzna okazał się mniej odważny niż kobieta – wzruszył tylko ramionami.

– Dobrze, idę z wami – powiedział. Hopper klepnął go w plecy.

– W porządku, Grimes. Będę zaszczycony, jeśli znajdziemy się obaj w tym samym garnku.

W pierwszym domu, do którego weszli, znaleźli dwa ciała. Mężczyzna i kobieta. Musieli być martwi co najmniej od tygodnia. Upał sprawił, że ciała całkowicie wyschły. Została tylko skóra, ciasno opinająca szkielet. Po dokładniejszych oględzinach Hopper doszedł do wniosku, że ich śmierć nie była szybka; trucizna – bo niewątpliwie było to zatrucie – musiała działać długo, powodując straszliwe męczarnie. Bez analizy patologicznej nie potrafił jednak powiedzieć nic więcej. Spojrzał wyczekująco na Grimesa. Ten jednak pokręcił sceptycznie głową.

– Ci ludzie zbyt długo już są martwi. Miałbym większe szansę coś znaleźć, gdybym miał jakieś świeższe zwłoki.

Dla Evy zabrzmiało to strasznie chłodno i technicznie. Odwróciła głowę i przeżyła kolejny szok. W mrocznym kącie izby dostrzegła stos małych kości i czaszek. Czyżby ta para ludzi przetrwała dłużej od innych, żywiąc się ciałami własnych dzieci? Myśl była tak straszna, że Eva wypchnęła ją natychmiast ze świadomości i zataiła swoje odkrycie.Przeszła do domu po przeciwnej stronie ulicy. Był zamożniejszy od innych; świadczyły o tym rzeźbione drzwi i czyste, posprzątane podwórko w kształcie litery "L".

Odór był tam wyjątkowo silny. Zwilżyła chusteczkę wodą z plastikowej manierki, którą nosiła przy pasku, i zasłoniła twarz i usta. Ostrożnie przemierzała kolejne pokoje. Były wysokie i jasne. Duże okna wychodziły na podwórko.Niewątpliwie był to jeden z największych domów we wsi. Być może należał do jakiegoś kupca. Panował tu względny porządek. Krzesła i stoły nie były, jak w innych domach, poprzewracane i połamane: stały na swoich miejscach. Weszła do dużego, kwadratowego pomieszczenia i skamieniała. Z kuchennego piecyka wystawały na wpół upieczone kończyny ludzkie.Przemogła odruch wymiotny i szybko przeszła do sąsiedniej izby, która okazała się sypialnią. Widok, który tu znalazła, przeraził ją jednak jeszcze bardziej. Leżący w łóżku mężczyzna sprawiał wrażenie żywego. Ręce ułożone były równo wzdłuż ciała; spoczywająca na poduszce głowa, nieznacznie przekrzywiona na bok, wpatrywała się w Evę szeroko otwartymi oczyma. Twarz przypominała diabła ze średniowiecznych obrazów. Białka jego oczu były różowe, tęczówki natomiast intensywnie czerwone. Cofnęła się w panice, chcąc uciec przed zagrożeniem, dostrzegła jednak, że pierś leżącego nie porusza się, nieruchome są też szeroko rozwarte powieki.Zdobyła się na odwagę, podeszła do łóżka i położyła palce na tętnicy szyjnej leżącego. Nie było pulsu. Próbowała podnieść jego rękę, ale rigor mortis usztywnił już mięśnie. Nagle usłyszała za sobą jakieś kroki. Odwróciła się szybko i zobaczyła nadchodzących kolegów.

Stanęli obok niej i w milczeniu przypatrywali się zwłokom. Nieoczekiwanie Hopper roześmiał się głośno.

– Ty to masz szczęście – rzekł do Grimesa. – Ledwie zażyczyłeś sobie świeżych zwłok do autopsji, od razu się znalazły!

Odwiózłszy do wioski resztę ekipy ONZ i sprzęt badawczy, kapitan Batutta wrócił na pustynię i zaparkował mercedesa w cieniu skrzydła samolotu. Pod drugim skrzydłem siedzieli piloci; wygnała ich tam piekielna temperatura wnętrza.Batutta uśmiechnął się do pierwszego pilota, w typowym uniformie kapitana lotnictwa cywilnego, z paskami na rękawie koszuli.

– Świetny aktor z pana, poruczniku Djemaa. Doktor Hopper dał się kompletnie nabrać; jest przekonany, że to linia lotnicza przysłała tu pana na zastępstwo.

– To dzięki mojej matce. Pochodzi z RPA, nauczyła mnie angielskiego.

– Chciałbym teraz porozmawiać z pułkownikiem Mansą.

– Tak jest, panie kapitanie. – Djemaa wstał. – Ustawię panu nadajnik.

W samolocie było gorąco jak w piecu. Mimo iż Djemaa otworzył w kabinie pilotów boczne okienka, Batutta miał wrażenie, że za chwilę się upiecze. Porucznik połączył się ze sztabem pułkownika Mansy, po czym przekazał mikrofon Batutcie i z ulgą opuścił rozpalone wnętrze samolotu.

– Tu Sokół jeden. Odbiór.

– Jestem, kapitanie – rozległ się w słuchawkach znajomy głos Mansy. – Możemy rozmawiać bez kodu. Nie sądzę, żeby ktokolwiek nas podsłuchiwał. Co tam u pana?

– Wszyscy mieszkańcy Asselar są martwi. Ludzie Hoppera swobodnie prowadzą badania w wiosce. Powtarzam; wszyscy tubylcy są martwi.

– Czyżby ci cholerni kanibale pożarli się nawzajem?

– Na to wygląda. Doktor Hopper jest przekonany, że czymś się zatruli.

– Znalazł jakieś dowody?

– Jeszcze nie. Ale badają wodę ze studni i – robią sekcję zwłok. Mogą coś znaleźć.

– To już nie ma znaczenia. Niech pan dalej gra tę samą grę. Jak skończą te swoje badania, niech pan ich zawiezie prosto do Tebezzy. Generał Kazim przygotował tam już dla nich komitet powitalny.

Batutta miał pełną jasność, co generał przygotował dla Hoppera. Ale nie przerażało go to. Serdecznie nie znosił wielkiego Kanadyjczyka, zresztą nie cierpiał ich wszystkich.

– Dopilnuję, aby dotarli tam w dobrej formie.

– Jeśli dobrze wykona pan tę misję, kapitanie, gwarantuję awans.

– Dziękuję, panie pułkowniku. Koniec meldunku.

Zainstalowali się w domu, w którym Eva znalazła świeże zwłoki, ponieważ był największy i najczystszy w całej wsi. Podczas gdy Grimes robił sekcję zwłok, Eva przeprowadzała testy krwi, a Hopper badał wodę ze studni. Pozostali członkowie zespołu zajęli się analizą tkanek ze szczątków ludzkich, rozrzuconych po całej osadzie. Szukając dalszych materiałów do analizy, dokonali niezwykłego odkrycia: w dużej szopie przy rynku znaleźli pięć zdewastowanych landroverów, oznaczonych dużym napisem "Backworld Explorations". Nie zastanawiali się zbytnio, skąd się tu wzięły, podeszli do sprawy praktycznie. Doprowadzili je do stanu używalności, a ponieważ w zbiornikach nie brakowało paliwa, zaczęli kursować nimi między wsią a samolotem. Kapitan Batutta poczuł się bezrobotny i bezużyteczny.Odór w oazie był tak silny, że nie mogli spać. Pracowali więc całą noc i cały następny dzień. Dopiero wieczorem zrobili sobie przerwę i urządzili obozowisko w pobliżu samolotu. Po kolacji i krótkiej drzemce zasiedli wokół olejowego piecyka; przydawał się tu jeszcze bardziej niż przedtem, na nadnigrzańskich mokradłach. Temperatura na pustyni, tak upalnej w dzień, spadała w środku nocy do czterech – pięciu stopni powyżej zera. Batutta grał ciągle rolę uczynnego gospodarza, wciąż parzył i roznosił mocną afrykańską herbatę, starając się jak najwięcej podsłuchać z prowadzonych przez naukowców rozmów, zarówno zawodowych jak prywatnych.

Hopper pociągnął fajkę, pyknął dymem i zwrócił się do Grimesa.

– Zaczniemy od ciebie, Warren. Możesz nam już powiedzieć, co wykryłeś w tych zwłokach?

Grimes sięgnął po swoje notatki i oświetlił je latarką.

– Jeszcze nigdy nie widziałem tylu odchyleń od normy w jednym organizmie. Zacznijmy od tego, co wszyscy widzieli: czerwone białka i tęczówki oczu. Również silnie zaczerwieniona, prawie brunatna skóra. Dalej: bardzo powiększona śledziona, skrzepy w naczyniach krwionośnych serca, mózgu i kończyn. Uszkodzone nerki, wątroba i trzustka. Niezwykle wysoki poziom hemoglobiny. Degeneracja tkanki tłuszczowej. Nic dziwnego, że ci ludzie dostawali amoku i zjadali się nawzajem. Połączenie tych wszystkich schorzeń mogło bez trudu wywołać niekontrolowaną psychozę.

– Co w końcu spowodowało śmierć tego człowieka? – spytał Hopper.

– Polycythemia vera, choroba o nieznanych przyczynach, objawiająca się katastrofalnym wzrostem poziomu czerwonych ciałek i hemoglobiny we krwi. W tym przypadku inwazja czerwonych ciałek wywołała nieodwracalne uszkodzenie centralnego systemu nerwowego. Jednocześnie organizm produkował zdecydowanie za mało substancji powodujących krzepnięcie krwi. W rezultacie w całym organizmie doszło do rozległych wylewów, widocznych zwłaszcza w oczach i na skórze. To tak, jakby wstrzyknięto mu ogromną dawkę witaminy B-12, która, jak wiecie, powoduje intensywny rozwój czerwonych ciałek krwi.

– Robiłaś analizę krwi – Hopper zwrócił się do Evy. – Co z tymi czerwonymi ciałkami?

– Przede wszystkim mają dziwny, nietypowy kształt; są prawie doskonale trójkątne, z podobnymi do zarodników roślinnych wypustkami. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałam. No i, jak już powiedział doktor Grimes, jest ich niewiarygodnie dużo. Normalnie w jednym centymetrze sześciennym krwi dorosłego człowieka jest nieco ponad pięć milionów. Tutaj jest ich trzykrotnie więcej.

– Aha – dodał Grimes – stwierdziłem też obecność w tych zwłokach dużej ilości arszeniku; to też mogło być przyczyną śmierci.

– Tak – potwierdziła Eva. – We wszystkich próbkach krwi poziom arszeniku był grubo powyżej przeciętnej. To samo z kobaltem.

– Kobalt? – zdziwił się Hopper.

– To akurat nic dziwnego – rzekł Grimes. – Witamina B-12 zawiera prawie cztery i pół procent kobaltu.

– Spytałem o to, bo te składniki są również w wodzie ze studni, którą badałem. I to w takim stężeniu, że szklanka tej wody mogłaby uśmiercić wielbłąda.

– Może wody gruntowe przechodzą tu przez bogate złoża arsenu i kobaltu? – zasugerowała Eva.

– Owszem, o ile pamiętam jeszcze uniwersyteckie wykłady z geologii, te pierwiastki często występują razem.

– To ciągle za mało, żeby wywołać w organizmie takie spustoszenia – zauważył Grimes. – Tutaj oprócz arszeniku i kobaltu musiał działać jakiś katalizator, który zwiększył ich toksyczność i zmodyfikował działanie. Mam na myśli przyrost czerwonych ciałek. I chyba właśnie tego katalizatora szukamy.

– Badając tę wodę – rzekł Hopper – wykryłem jeszcze coś innego: silne skażenie radioaktywne.

– To dziwne – skomentował Grimes.

– Dlaczego?

– Bo radioaktywność, nawet nie przekraczająca bezpiecznych norm, raczej obniża niż zwiększa zawartość czerwonych ciałek we krwi. Ja w każdym razie nie stwierdziłem niczego, co można uznać za skutek napromieniowania.

– Może substancje radioaktywne znalazły się w tej wodzie dopiero ostatnio, już po śmierci mieszkańców? – podsunęła Eva.

– To możliwe – zgodził się Grimes. – Ale w takim razie nadal nie wiemy, co było tym katalizatorem. Moim zdaniem to jakiś nietypowy, nieznany związek chemiczny; może wyprodukowany przez człowieka syntetyk.

– Syntetyk?… – zastanawiała się głośno Eva. – Skąd by się wziął tutaj, na pustyni?

– Może dolatują tutaj dymy i pyły z zakładów utylizacji odpadów w Fort Foureau? – rzekł Grimes.

Hopper wpatrzy! się z namysłem w żar swojej fajki.

– To dwieście kilometrów stąd. Chyba trochę za daleko, a i wiatry w tych okolicach, o ile wiem, wieją raczej w przeciwną stronę. Przez wody gruntowe też nic się nie może przedostać, bo oni tam wszystkie niebezpieczne materiały spalają. Zresztą ten zakład w ogóle nie zajmuje się odpadami radioaktywnymi.

– Chyba nie wymyślimy nic więcej – powiedziała Eva. – Co robimy dalej?

– Pakujemy się, lecimy do Kairu, a potem prosto do Paryża; dopiero tam będziemy mogli dobrze zanalizować nasze próbki. Główny eksponat proponowałbym wziąć w całości. Dobrze go zapakujemy, żeby nas nie zasmrodził na śmierć, a w Kairze wpakujemy go do lodu.

Spojrzał na Batuttę. Siedział w pobliżu, nic nie mówiąc, z obojętnym wyrazem twarzy, jakby ta rozmowa nie bardzo go interesowała. Ale ukryty pod jego koszulą magnetofon nagrywał każde słowo.

– Kapitanie Batutta!

– Tak, doktorze?

– Mamy zamiar jutro rano odlecieć do Egiptu. Czy to panu odpowiada?

– Oczywiście – Batutta uśmiechnął się szeroko. – Lećcie, kiedy chcecie. Ja niestety będę musiał tu zostać i zrobić szczegółowy raport dla moich władz o sytuacji w Asselar.

– Przecież nie możemy tu pana zostawić samego!

– Landrovery mają dużo paliwa. Wezmę jeden i wrócę do Timbuktu.

– To czterysta kilometrów stąd. Nie zabłądzi pan?

– Znam drogę. Urodziłem się i wychowałem na tej pustyni – rzekł Batutta. – Jak wyruszę o świcie, pod wieczór będę w Timbuktu.

– Czy nie będzie pan miał jakichś przykrości w związku z niespodziewaną zmianą naszych planów?

– Dlaczego? Pułkownik Mansa polecił mi postępować zgodnie z waszymi życzeniami. Żałuję tylko, że nie polecę do Kairu.

Kiedy naukowcy odeszli do swoich namiotów, Batutta przeciągnął się leniwie przy ciepłym piecyku. Wyłączył magnetofon, wyjął latarkę i mignął dwukrotnie w kierunku kabiny pilota. Chwilę później porucznik Djemaa wyszedł z samolotu i zbliżył się do Batutty.

– Wzywał mnie pan? – spytał cicho.

– Te cudzoziemskie świnie chcą jutro odjechać.

– Mam zawiadomić Tebezzę o naszej wizycie?

– Tak. Niech pan im przypomni, żeby przygotowali odpowiednie przyjęcie dla Hoppera i jego ludzi.

Pierwszy pilot mrugnął ze zrozumieniem.

– Paskudne miejsce, ta Tebezza. Jak tylko oddam moich pasażerów pod opiekę, natychmiast startuję z powrotem. Nie mam ochoty tam przebywać.

– Formalnie ma pan rozkaz wracać do Bamako – rzekł Batutta. Djemaa ponownie mrugnął porozumiewawczo.

– Oczywiście, panie kapitanie. Dobranoc.

Eva wyszła z namiotu, żeby odetchnąć przed snem świeżym powietrzem i jeszcze raz popatrzeć w rozgwieżdżone niebo nad pustynią. Spojrzała w stronę samolotu. Pilot skończył właśnie rozmowę z Batutta i wchodził po otwartej rampie do wnętrza maszyny.Przypomniała sobie jak dziwnie, wręcz przesadnie usłużny był ostatnio Batutta, jak łatwo godził się na wszystkie ich propozycje. Czy nie wróży to jakichś nowych problemów? Chociaż, co właściwie może zrobić im Batutta, kiedy już wystartują? Nie będzie już czego się bać, wszystkie okropności i zagrożenia zostaną za nimi; po paru godzinach będą znowu w normalnym, przyjaznym kraju.

Z zadowoleniem pomyślała, że opuszcza Mali na zawsze. A jednak gdzieś w głębi duszy czuła niewytłumaczalny niepokój.

17

– Od jak dawna mamy ich na ogonie? – spytał Giordino, otrząsając się z resztek trzygodzinnej drzemki. Utkwił wzrok w ekranie radaru.

– Zauważyłem ich mniej więcej siedemdziesiąt pięć kilometrów temu, już na terytorium Mali – odrzekł Pitt.

– Widziałeś, jakie mają uzbrojenie?

– Nie. Kiedy ich zobaczyłem na ekranie, byli zaledwie sto metrów od nas, ale schowani w jakimś odgałęzieniu rzeki. Potem ruszyli za nami, ale śledzą nas z daleka.

– Może to zwykły patrol rzeczny?

– Zwykły patrol nie stosowałby kamuflażu.

Giordino wciąż wpatrywał się w ekran.

– Wcale nie próbują zmniejszyć dystansu.

– Nie spieszą się, mają dużo czasu.

– Albo nie mogą płynąć szybciej. To pewnie jakaś nędzna stara krypa. Pewnie nie zdają sobie sprawy, że możemy ich rozwalić na kawałki.

– Niestety, to wcale nie jest takie oczywiste. Nie tylko oni zwietrzyli nasz trop.

– Mają towarzystwo?

– Tak, i to liczne. Zdaje się, że władze malijskie przygotowały sporo żelastwa na nasze powitanie. – Pitt spojrzał w bezchmurne niebo. – Na wschód od nas krąży chyba całe stado jastrzębi.

Giordino podniósł wzrok i natychmiast zrozumiał, o czym Pitt mówi.

Słońce odbijało się jaskrawymi błyskami w metalowych kadłubach krążących samolotów.

– Francuskie myśliwce bombardujące mirage, najnowsza wersja, o ile dobrze rozpoznaję. Sześć… nie, chyba siedem maszyn. A tam – Pitt wskazał ręką na zachodni brzeg – widzisz te chmurę kurzu? To kolumna pojazdów wojskowych.

– Ile ich jest?- spytał Giordino, licząc jednocześnie w myślach, ile jeszcze pozostało mu rakiet.

– Zauważyłem cztery.

– Na razie starczy. Pozostaje tylko pytanie, kiedy ten… jak mu tam?…

– Zateb Kazim.

– Wszystko jedno – Giordino obojętnie wzruszył ramionami. – Ważne, kiedy zdecyduje się zaatakować.

– Jeśli chce nam zabrać Calliope dla własnego użytku, a jest choć trochę mądrzejszy od tego operetkowego admirała z Beninu, to będzie cierpliwie czekał. Wie, że prędzej czy później rzeka nam się skończy.

– I paliwo.

– To też.

Pitt milczał i przyglądał się szerokiej rzece, leniwie płynącej przez piaszczystą równinę. W złocistym słońcu, wolno zmierzającym ku linii horyzontu, białe bociany rozcinały skrzydłami gęste od upału powietrze; inne dreptały po mieliznach na długich jak szczudła nogach. Wyskakujące z wody ryby połyskiwały wokół Calliope niczym małe fajerwerki. Minęli dużą żaglową szalupę, płynącą powoli w dół rzeki; żagiel zwisał żałośnie, nie reagując na słabiutkie powiewy wiatru. Na pełnym worków z ryżem pokładzie paru ludzi spało w cieniu prymitywnego baldachimu rozpiętego na czterech słupkach, inni długimi bosakami popychali łódź do przodu, pomagając leniwemu prądowi. Trudno było uwierzyć, że w tym spokojnym, malowniczym pejzażu czai się śmierć i zniszczenie.

Giordino przerwał rozmyślania Pitta.

– Ta kobieta, którą poznałeś w Egipcie, wybierała się chyba właśnie do Mali?

– Tak. Jest biologiem, należy do zespołu badawczego WHO, który miał badać w Mali przyczyny dziwnej epidemii, dziesiątkującej mieszkańców.

– Może spotkasz ją tutaj. Usiedlibyście sobie na pustyni w świetle księżyca, objąłbyś ją czule i opowiadałbyś o swoich przygodach.

– Jeśli tak wyobrażasz sobie to, co robi się w czasie randki, to nic dziwnego, że kiepsko ci idzie w tych sprawach.

– A o czym mógłbyś rozmawiać z dziewczyną – geologiem?

– Biochemikiem – sprostował Pitt.

W myślach Giordina zapaliło się nagle światełko alarmowe; zupełnie zapomniał o żartach.

– Nie przyszło ci do głowy, że ta kobieta i jej uczeni kumple szukają tej samej trucizny, co my?

– Owszem, myślałem o tym… – zaczął Pitt, ale przerwał, bo spod pokładu wyskoczył nagle Rudi Gunn.

– Mam! – wykrzyknął triumfalnie.

– Co masz? – Giordino nie od razu zrozumiał.

Gunn nie odpowiadał, tylko uśmiechał się radośnie, jakby wygrał milion.

– Znalazłeś to? – spytał Pitt z niedowierzaniem.

– To paskudztwo, które pobudza czerwony zakwit? – domyślił się wreszcie Giordino.

– W końcu miałem trochę szczęścia… – skinął głową Gunn.

– Moje gratulacje, Rudi! – przerwał mu Pitt, ściskając mocno jego dłoń.

– Już chciałem się poddać – ciągnął Gunn – ale uratowało mnie moje niechlujstwo. Robiłem strasznie dużo tych pomiarów i nie za każdym razem chciało mi się sprawdzać wydruki komputerowe. Wreszcie, rad nierad, musiałem przejrzeć wszystko jeszcze raz. I wtedy zwróciłem uwagę na kobalt; nawet nie dlatego, że jest go tu dużo, ale dlatego, że występuje ciągle jako składnik jakiegoś organicznego zanieczyszczenia. Po wielu analizach w chromatografie stwierdziłem wreszcie, że jest to jakiś niezwykły związek organometaliczny. Ściślej: związek kobaltu z syntetycznym aminokwasem.

– Dla mnie to zupełna abrakadabra – mruknął Giordino. – Co to jest aminokwas?

– Coś, z czego powstają białka.

– Powiedziałeś: syntetyczny. Skąd coś takiego mogłoby się znaleźć w tej rzece?

– Nie wiem, ale nie sądzę, żeby synteza dokonywała się sama, przez przypadkowe spotkanie składników w wodzie rzeki. Cały ten związek, łącznie ze składnikami chemicznymi i radioaktywnymi, jest albo produkowany rozmyślnie w jakimś laboratorium biogenetycznym, albo powstaje na dużym śmietnisku, gdzie zwożone są różnego rodzaju odpady.

Pitt zatrzymał wzrok na ekranie radaru: płynąca za nimi, wciąż niewidoczna gołym okiem jednostka, pozostawała blisko krawędzi, może nawet była teraz trochę dalej niż przedtem. Spojrzał na niebo na wschodzie. Odrzutowce krążyły tam nadal, powoli, jakby leniwie; zapewne chodziło o oszczędzenie paliwa. Pojazdów wojskowych na zachodnim brzegu nie zobaczył; widok w tamtą stronę zasłaniały wyspy, rozrzucone na bardzo szerokiej w tym miejscu rzece.

– Zrobiliśmy tylko połowę – rzekł. – Teraz trzeba sprawdzić, gdzie to świństwo wpływa do Nigru. Na razie Malijczycy nam nie przeszkadzają. Proponuję płynąć spokojnie dalej; może znajdziemy to miejsce, zanim się nami bliżej zainteresują.

Miejsce przy sterze zajął teraz Giordino. Pitt wyciągnął się wygodnie na macie, rozłożonej na podłodze kokpitu, i natychmiast zasnął; organizm domagał się odpoczynku.Gdy się zbudził, pomarańczowa kula słońca znikała już za horyzontem. Mimo to temperatura powietrza była o dziesięć stopni wyższa. Na krawędzi ekranu radaru wciąż majaczyła malijska kanonierka, zniknęły jednak myśliwce; prawdopodobnie odleciały do bazy, by uzupełnić paliwo. Strasznie są pewni siebie, pomyślał. W przeciwnym razie zastąpiliby jedne samoloty innymi. Wstał i przeciągnął się. Giordino bez pytania podał mu kubek z kawą.

– To cię powinno obudzić. Dobra, mocna kawa po egipsku, z fusami na dnie.

– Jak długo spałem?

– Miałeś dwugodzinną przerwę w życiorysie.

– Minęliśmy już Gao?

– Tak, jesteśmy już pięćdziesiąt kilometrów dalej. Straciłeś wspaniały widok: wielki jacht, istny pałac na wodzie. Cała grupa przepięknych dziewczyn w bikini przesyłała mi z pokładu gorące pocałunki.

– Ale mi tu kit wciskasz…

– Słowo skauta – Giordino podniósł w górę trzy palce. – To był najbardziej niezwykły pływający dom, jaki kiedykolwiek widziałem.

– Rudi nadal notuje wysokie stężenie tej toksyny?

– Tak. Twierdzi, że teraz jest już z każdym kilometrem większe.

– Czyli jesteśmy blisko?

– Rudi mówi, że nawet bardzo blisko.

Jakiś szczególny błysk pojawił się nagle w oczach Pitta. Giordino znał ten błysk; pojawiał się zawsze, ilekroć coś nowego przychodziło mu do głowy. Przenosił się wtedy myślą w całkiem inne rejony i stawał się nieobecny duchem.Tym razem ten stan przedłużał się ponad miarę.

– Co znowu wymyśliłeś? – spytał wreszcie zniecierpliwiony Giordino.

– Zastanawiam się – Pitt wrócił na ziemię – jakby tu wykiwać tego kacyka. Nie mam chęci zostawiać mu Calliope, aby miał gdzie urządzać sobie pijackie orgie.

– No i jak masz zamiar poskromić apetyt generała Kazima?

– Jego apetytów pewnie nie poskromię. Ale będzie musiał obejść się smakiem. – Pitt uśmiechnął się demonicznie.

Niemal dokładnie w chwili, kiedy ostatni skrawek czerwonej tarczy słońca znikał za horyzontem, spod pokładu rozległ się głos Gunna.

– Nie ma już tego skażenia! Właśnie przed chwilą się skończyło.

Zaczęli z wielką uwagą przypatrywać się obu brzegom. Rzeka na tym odcinku biegła niemal prosto na zachód. Ani na południowym, ani na północnym brzegu nie było widać żadnych zabudowań. Wydawało się, że pusta przestrzeń sięga we wszystkie strony, aż po linię horyzontu.

– Tu jest kompletnie pusto – zawołał Giordino przez otwarty luk w pokładzie. Po chwili pokazał się w nim Gunn.

– Naprawdę nic tam nie widać?

– Nic, tylko piasek, piasek i piasek.

– W północnym brzegu jest lekkie zagłębienie – rzekł Pitt, wskazując szeroki, płytki wąwóz. – Jakby płynęła tędy kiedyś woda.

– Nie za naszego życia – stwierdził Gunn, który też wyszedł na pokład. – Owszem, to mogło być koryto rzeki, ale w dawnych, wilgotniejszych czasach.

Giordino przyglądał się uważnie wąwozowi.

– Rudi ma chyba rację – powiedział. – Tędy z pewnością od dawna nie płynie żadna woda; ani czysta, ani skażona.

– Cofnijmy się i przepłyńmy ten odcinek jeszcze raz – zażądał Gunn. – Skontroluję moje pomiary.

Calliope zaczęła posuwać się do tyłu i do przodu, jak kosiarka po trawniku. Przeczesali w ten sposób najpierw prawą stronę nurtu, potem środek, wreszcie płycizny przy lewym, południowym brzegu. Z radaru wynikało, że płynąca za nimi kanonierka zatrzymała się; zapewne jej kapitan nie mógł pojąć celu dziwnych manewrów Calliope.

Wreszcie Gunn znowu wychylił się z luku.

– Nie mam już wątpliwości: największe stężenie toksyny jest przy ujściu tego martwego koryta na północnym brzegu!

Wpatrywali się z niedowierzaniem w wyschnięte, kamieniste dno dawnego dopływu Nigru. Płytkie koryto biegło zakolami na północ i ginęło pośród niskich diun na horyzoncie.

Milczeli przez chwilę. Pitt wyłączył silniki i pozwolił jachtowi swobodnie dryfować.

– Nie ma toksyn powyżej tego miejsca? – spytał.

– Praktycznie żadnych – powtórzył Gunn – a tej naszej już ani śladu. Jak dopływamy z dołu do tej wyschniętej rzeki, stężenie toksyny przekracza skalę moich instrumentów, a parę metrów dalej – nic, jak nożem uciął.

– Może to jakiś naturalny składnik tutejszej gleby? – zaryzykował Giordino.

– Wykluczone. Taki zajzajer nie może być dziełem natury – odparł Gunn.

– A co sądzisz o podziemnym kanale, odprowadzającym ścieki chemiczne z jakichś zakładów za tymi wydmami? – nie rezygnował Giordino.

– Nie wiem. Trzeba by to zbadać. Ale to już chyba nie nasza rola. Czas zwijać kramik.

Pitt spojrzał za rufę i zobaczył wreszcie śledzącą ich kanonierkę, do której zbliżyli się w dryfie. Był to staroświecki wprawdzie, ale mocno uzbrojony ścigacz rzeczny.

– Nie powinni wiedzieć, że coś znaleźliśmy – rzekł cicho. – Płyńmy dalej, tak jakby nic się nie zdarzyło, i podziwiajmy widoki.

– Ładne mi widoki! – parsknął Giordino. – Dolina Śmierci to w porównaniu z tym rajski ogród.

Pitt włączył ponownie silniki. Calliope ruszyła ostro do przodu. W ciągu niespełna dwóch minut malijski ścigacz został daleko z tyłu.

Teraz dopiero, pomyślał Pitt, zacznie się zabawa.

18

Generał Kazim siedział w skórzanym fotelu przy długim konferencyjnym stole w towarzystwie dwóch ministrów malijskiego rządu i wysokiego rangą oficera. Pokryte jedwabną materią ściany i gruby dywan na podłodze nadawały pomieszczeniu wygląd eleganckiego, nowoczesnego biura.Było to jednak wnętrze samolotu, co można było poznać po łukowatym suficie i stłumionym dźwięku silników odrzutowych. Elegancki aerobus Industrie A300 był tylko jednym z wielu prezentów, które generał otrzymał od Massarde'a za zgodę na rozległą działalność francuskiego przemysłowca w Republice Mali. Yves Massarde nie musiał tracić czasu na wchodzenie w nudne szczegóły malijskiego prawa. Na cokolwiek miał ochotę, otrzymywał to od Kazima. Warunek był tylko jeden: zagraniczne konto generała miało rosnąć, a on sam miał być otoczony kosztownymi przedmiotami luksusu.Supernowoczesny aerobus, będący prywatnym środkiem transportu Kazima i jego przyjaciół, wyposażono w wojskowy, elektroniczny system wczesnego ostrzegania.

Miało to bronić generała przed zarzutami o prywatę, wysuwanymi co pewien czas przez słabą, lecz jednak widoczną opozycję w rządzie prezydenta Tahira.Kazim słuchał w milczeniu szczegółowego sprawozdania pułkownika Sghira Cheika z walki, jaką stoczyły ścigacze i helikopter marynarki benińskiej. Obejrzał także dwie fotografie superjachtu, wpływającego z morza w deltę Nigru.

– Na pierwszym zdjęciu – objaśniał Cheik – jacht jest pod francuską banderą. Ale odkąd wpłynął na nasze terytorium, flaga została zmieniona na piracką.

– Co za pomysł? – zdziwił się Kazim.

– Nie mam pojęcia – wyznał Cheik. – Ambasador Francji przysięgał, że jest to łódź nie zarejestrowana, nieznana władzom francuskim. Co do pirackiej flagi, nie wiem, o co tu chodzi.

– Skąd pochodzi ten jacht?

– Nasz wywiad nie był w stanie ustalić, w jakim kraju został wykonany. Jego linia i model nie są znane ani w stoczniach Europy, ani Ameryki.

– Może to jacht japoński czy chiński – podsunął Messaoud Djerma, minister spraw zagranicznych Mali.

Cheik szarpnął nerwowo krótko przystrzyżoną brodę, po czym poprawił na nosie ciemne okulary.

– Nasi agenci pytali również w stoczniach Japonii, Hong Kongu i Taiwanu, specjalizujących się w budowie bardzo szybkich jachtów. Tam też nikt o tej łodzi nie słyszał.

– Może coś wiadomo o samej wyprawie lub o załodze? – dopytywał się Kazim.

– Zupełnie nic – Cheik rozłożył ręce. – Tak jakby Allach spuścił ich z nieba.

– Niewinny jacht, który wpłynąwszy do Nigru nagle zmienia banderę, jak kobieta sukienkę – zauważył chłodno Kazim – a następnie rozbija w puch połowę marynarki benińskiej i uśmierca ich admirała, po czym spokojnie przekracza naszą granicę, bez żadnych przeszkód ze strony władz celnych i imigracyjnych. A pan siedzi tu przy mnie i mówi mi, że mój wywiad nie potrafi stwierdzić, w jakim kraju jacht został zbudowany i kto jest jego właścicielem!

– Proszę wybaczyć, panie generale – rzekł nerwowo Cheik. Jego krótkowzroczne źrenice unikały lodowatego spojrzenia Kazima. – Gdyby pozwolił mi pan wysłać agenta na nabrzeże w Niamey…

– Wystarczająco dużo kosztowało nas przekupienie urzędników portowych na Nigrze, żeby nie zawracali głowy statkom, zatrzymującym się w celu nabrania paliwa. Widok jakichś podejrzanych agentów mógłby wywołać tylko niepotrzebne incydenty.

– A jak reagują na wezwania radiowe? Cheik zasępił się znowu.

– Niestety, nasze ostrzeżenia pozostają bez odpowiedzi. Zupełnie, jakby w ogóle nie mieli radia.

– Na Allacha, czego ci ludzie tu szukają? – denerwował się Seyni Gashi, szef Rady Wojskowej. Bardziej przypominał wielbłąda niż żołnierza. – Jakie mają zadanie?

– Wygląda na to, że ludzie z mojego wywiadu nie są w stanie rozwikłać tej zagadki – rzekł mocno już zirytowany Kazim.

– Teraz, kiedy są na naszym terytorium – rzekł minister Djerma – możemy ich po prostu zatrzymać i zarekwirować jacht.

– Próbował już tego admirał Matabu i leży na dnie rzeki.

– Łódź ma wyrzutnię rakietową – zwrócił uwagę Cheik. – Tak przynajmniej można sądzić po rezultatach walki.

– My też mamy odpowiednią siłę ognia – powiedział Djerba. – Możemy jej użyć…

– Po co? – przerwał Kazitn. – Przecież złapaliśmy ich w pułapkę. Nie mają odwrotu. Na pewno zdają sobie sprawę, że każda próba ucieczki spotka się z reakcją naszych myśliwców i artylerii przeciwlotniczej na lądzie. Teraz możemy spokojnie czekać. A jak skończy się im paliwo, nie będą mieli innego wyjścia, tylko się poddać. W ten sposób od razu uzyskamy odpowiedzi na wszystkie pytania.

– Czy uda nam się ich przekonać, żeby ujawnili cel swojej misji? – Djerma nie był do końca przekonany.

– Tak, jestem tego pewien – szybko odparł Cheik. – Powiedzą wszystko.

Z głośnika odezwał się głos drugiego pilota.

– Panie generale, widać już ten jacht.

– Możemy więc sami przyglądać się, co będzie dalej – rzekł Kazim. – Powiedz pilotowi, że chcemy ich dobrze widzieć.

Pitt czuł się zmęczony ciągłym napięciem. Był też mocno rozczarowany brakiem informacji na temat źródła toksycznych substancji. Jego niezmordowane siły i niespożyta inteligencja straciły swój zwykły wigor. Ciągle też był świadom stalowych kleszczy, które osaczały Calliope w wodzie i w powietrzu, i uniemożliwiały im odwrót. Giordino pierwszy usłyszał odległy pomruk silników odrzutowych. Spojrzawszy w górę, dostrzegł lecącą na wysokości dwustu metrów maszynę. Migała światełkami na tle niebieskiego nieba. Był to wielki, oznaczony malijskimi barwami narodowymi samolot pasażerski. Wystarczyłyby mu dwa myśliwce w charakterze eskorty, otaczało go jednak co najmniej dwadzieścia innych odrzutowców. Przez chwilę wydawało się, że pilot zamierza spaść na rzekę i zmiażdżyć Calliope, jednak w odległości około dwóch kilometrów zmienił kierunek lotu i zaczął wolno zataczać coraz mniejsze kręgi. Myśliwce eskorty wzbiły się wyżej i krążyły w pogotowiu.

Wielki odrzutowiec zniżył lot do stu metrów. Pitt mógł dostrzec gołym okiem dużą kopułę radaru na jego dziobie. Westchnął głęboko i pomachał ręką w kierunku samolotu; tamci na pewno dobrze go widzieli.

– Proszę bardzo, panowie – wykrzyknął z teatralnym gestem – oglądajcie piracki statek i jego wesołą bandę rzecznych szczurów. Podziwiajcie go, lecz nie niszczcie tego, co w nim się znajduje. To się warn nie opłaci!

– Szczera prawda – Giordino siedział na schodach maszynowni z ręką na wyrzutni.

Uważnie przyglądał się krążącemu odrzutowcowi. – Jeśli będzie tak nadal machał skrzydłami, rozwalę go na kawałki.

Gunn rozsiadł się leniwie na krześle, które wyciągnął spod pokładu. Zdjął czapkę w ukłonie przed przyglądającymi się z samolotu ludźmi.

– Ponieważ nie możemy stać się niewidzialni, musimy grać z nimi w tę grę. Nie mamy innego wyjścia.

– Zgoda, tę partię wygrali – rzekł Pitt, tym razem już bez śladu znużenia i depresji. – Teraz nie mamy nic do stracenia. Mają taką przewagę, że gdyby chcieli, zamieniliby Calliope w stertę wykałaczek.

– Nie ma sensu zatrzymywać się i uciekać z łodzi – rzekł Gunn, przyglądając się niskim brzegom rzeki i rozciągającej się za nimi pustyni. – Na tym otwartym pustkowiu nie uciekniemy dalej niż pięćdziesiąt metrów.

– Więc co robić dalej? – spytał Giordino.

– Poddać się. To nasza jedyna szansa – podsunął bez przekonania Gunn.

– Nawet schwytane szczury próbują uciekać – rzekł Pitt – Byłbym za tym, żeby jednak się bronić. Będzie to działanie czysto symboliczne, ale nie mamy nic lepszego do roboty. Pogrozimy im pięścią i przyciśniemy gaz do deski. Jeśli otworzą ogień, zrobimy z nich sieczkę.

– Raczej oni z nas – zauważył Giordino.

– Rzeczywiście masz taki zamiar? – spytał Gunn z niedowierzaniem.

– Nie bój się, nie życzę nam śmierci – odparł Pitt. – Założę się, że Kazim ma taką ochotę na tę łódź, że specjalnie opłacił urzędników imigracyjnych Nigru, żeby nas przepuścili na teren Mali. Mam wrażenie, że będzie dbał o to, by Calliope dostała się w jego ręce bez najmniejszego nawet zadrapania na kadłubie.

– Coś z twoją logiką na bakier – rzekł Gunn. – Jeśli zestrzelimy jeden samolot, będziemy mieli na karku wszystkie pozostałe. Kazim zrobi wszystko, żeby nas dopaść.

– Jestem tego pewien.

– Teraz mówisz jak wariat – rzucił Giordino.

– Zapomnieliście, po co tu jesteśmy – tłumaczył Pitt cierpliwie. – Przecież chodzi o wyniki badań.

– Nie musisz nam tego przypominać – rzekł Gunn, dostrzegając jakiś błysk przytomności w oczywistym szaleństwie Pitta. – Ciągle nie rozumiem jednak, co ci chodzi po głowie.

– Mimo że wcale nie mam ochoty niszczyć tego pięknego jachtu, myślę, że taka dywersja jest dla nas jedyną szansą szybkiej ucieczki. A im szybciej opuścimy Afrykę, tym szybciej nasze analizy znajdą się w rękach Chapmana i Sandeckera.

– W tym szaleństwie jest metoda – przyznał Giordino. – Mów dalej.

– To proste – ciągnął Pitt. – Za godzinę zrobi się ciemno. Zawrócimy i popłyniemy w stronę Gao; jak najbliżej miasta, chyba że wcześniej znudzi się to ludziom Kazima. W Gao Rudi wyskoczy za burtę i dopłynie do brzegu. Wtedy my obaj zaczniemy pokaz fajerwerków, uciekając jednocześnie w dół rzeki, jak westalka ścigana przez barbarzyńskie hordy.

– Nie sądzisz, ze ścigacz, który płynie za nami, może mieć coś przeciwko temu? – spytał Gunn.

– To drobiazg. Jeśli mój harmonogram jest dobry, przemkniemy obok malijskiego kutra, zanim zorientuje się, o co chodzi.

– To się od biedy da zrobić – rzekł Giordino. – Po ciemku, jeśli będziemy mieć dużo szczęścia, Malijczycy mogą nie zauważyć płynącego człowieka.

– Ale dlaczego ja? – dopytywał się Gunn. – Dlaczego nie któryś z was?

– Ponieważ jesteś najlepszy – odrzekł Pitt. – Jeśli ktoś z nas byłby w stanie przedostać się na lotnisko w Gao i stamtąd polecieć do Stanów, to tylko człowiek tak sprytny i obrotny jak ty. Poza tym jesteś wśród nas jedynym chemikiem. Tylko ty umiesz dokładnie określić tę toksyczną substancję. Ten argument chyba wystarczy.

– Ale jak wy stąd uciekniecie?

– Możemy spróbować dostać się do naszej ambasady w Bamako, stolicy Mali.

– Słaba nadzieja. To sześćset kilometrów stąd.

– A ja myślę, że pomysł Dirka jest niezły – rzekł Giordino. – Jego szare komórki i moje razem wzięte dają nam jakąś szansę.

– Nie mogę uciec i zostawić was tutaj. Chcecie zginąć?

– Nie pleć głupstw – rzekł Giordino – Wiesz dobrze, że ani ja, ani Dirk nie mamy natury samobójców.

– Dajcie spokój – rzucił Pitt. – Po wysłaniu Gunna na brzeg tak urządzimy Calliope, że Kazim nigdy nie będzie się mógł nią cieszyć. A sami powędrujemy lądem przez pustynię i poszukamy źródła skażenia.

– Co takiego? – Giordino otworzył szeroko oczy. – Pieszo przez pustynię?

– Masz dziwny dar przedstawiania wszystkiego w strasznym skrócie – rzekł Gunn do Pitta.

– Przez pustynię… – powtarzał w kółko Giordino.

– Mały spacer jeszcze nikomu nie zaszkodził – rzekł Pitt z uśmiechem.

– Już wiem, o co mu chodzi – mruczał Giordino. – Chce, żebyśmy sami się wykończyli.

– Sami się wykończyli? – powtórzył jak echo Pitt. – Al, jeszcze o tym nie wiesz, ale wypowiedziałeś magiczną formułę!

19

Spojrzeli po raz ostatni na krążący w górze samolot. Wyraźnie nie miał ochoty atakować. Pitt był świadom, że od momentu, kiedy Calliope rozpocznie swój szalony rejs, nie będzie mógł już poświęcić ani chwili na obserwację nieba. Kierowanie w nocy pędzącym z szybkością siedemdziesięciu węzłów jachtem wymaga najwyższej koncentracji.Podniósł wzrok na ogromną flagę powiewającą na maszcie zniszczonej anteny satelitarnej. Postanowili zdjąć chorągiew piracką, ponieważ w jednym z zakamarków łodzi udało im się znaleźć dużą flagę amerykańską. Była naprawdę ogromna, prawie dwumetrowej szerokości; niestety, z powodu braku wiatru zwisała smętnie, skręcona wokół masztu anteny.

Spojrzał na wieżyczkę na rufie. Otwory strzelnicze były zamknięte. Giordino nie miał zamiaru wystrzeliwać sześciu pozostałych rakiet. Wolał umieścić je wokół zbiorników z paliwem, po czym podłączyć do zegarowego zapalnika. Tymczasem w laboratorium Gunn owijał starannie w plastik taśmy z zapisem danych oraz fiolki z próbkami wody i wkładał je do plecaka, razem z małym zapasem żywności i różnymi drobiazgami, które mogły mu się przydać w drodze.

Pitt ze zdziwieniem zauważył, że nie jest już zmęczony. Ostateczne podjęcie decyzji wywołało świeży przypływ adrenaliny. Wziął głęboki oddech, skręcił koło sterowe o sto osiemdziesiąt stopni i włączył całą moc silników.Dla pasażerów samolotu wyglądało to tak, jakby Calliope oderwała się nagle od wody i wykonała w powietrzu szalony taniec. W rzeczywistości jacht zrobił błyskawiczny zwrot i pomknął z ogromną szybkością w dół rzeki, wzbijając w górę fontanny spienionej wody. Jego dziób wznosił się nad powierzchnią rzeki jak miecz. Tył zanurzył się w wodzie.Gwiazdki i paski amerykańskiej flagi wyprostowały się dumnie na wietrze. Pitt zdawał sobie sprawę, że działa wbrew jakimkolwiek zasadom międzynarodowej polityki, powiewając narodowym emblematem w kraju, do którego dostał się w sposób nielegalny. Jeśli rozwścieczeni Malijczycy wystosują ostry protest, Departament Stanu potraktuje go jak zwykłego mordercę, nie mówiąc już o tym, jakie piekło wybuchnie o to w Białym Domu.Kości zostały jednak rzucone. Przed nimi była tylko lśniąca, czarna wstęga rzeki, w której przeglądało się światło gwiazd. Ze względu na ciemność Pitt bał się płynąć zbyt blisko brzegu. Kontakt pędzącego jachtu z dnem ewentualnej mielizny groził rozbiciem Calliope na kawałki. Jego wzrok przeskakiwał z radaru na tablicę sondy głębokościowej, po czym wracał na czarny bezkres Nigru. Nie musiał tracić czasu na wpatrywanie się w igłę szybkościomierza. Wiedział, że minęła już podziałkę siedemdziesięciu węzłów, przeskoczyła nawet czerwoną kreskę. Wyglądało to, jakby Calliope wykonywała swą ostatnią podróż z jakąś desperacką, przekraczającą jej możliwości siłą; jakby już nigdy nie miała wrócić do macierzystego portu.

Gdy malijski ścigacz znalazł się w samym środku ekranu radaru, Pitt skierował jacht ukośnie do biegu rzeki. Dobrze już widział przysadzistą sylwetkę wojskowej jednostki, która odwracała się bokiem, by zagrodzić Calliope drogę. Nie było widać żadnych świateł, Pitt był jednak pewien, że załoga malijska czeka z bronią gotową do strzału.Postanowił zamarkować zwrot w prawo, a w ostatniej chwili skręcić w lewo i przejść przed dziobem ścigacza. Mogło to zmylić obsługę działek pokładowych. Malijczycy mieli przewagę, Pitt liczył jednak na to, że Kazim nie dopuści do zniszczenia najlepszego i najszybszego na świecie jachtu. Generał nie musiał się zresztą śpieszyć. Od granicy Gwinei dzieliło ich jeszcze kilkaset kilometrów. Kazim miał więc dość czasu, by ich zatrzymać.

Pitt zaparł się mocno nogami i z całej siły ścisnął rękami koło steru. Przygotowywał się do szybkiego zwrotu. Ryk dieslowskich silników i szum wiatru zabrzmiały niczym dźwięki ostatniego aktu Wagnerowskiego "Zmierzchu Bogów". Brakowało tylko grzmotów i błyskawic.Ale i one nie nadeszły. Dryfująca kanonierka malijska zamieniła się nagle w ścianę ognia, rozdzierając straszliwym hukiem nocną ciszę pustyni i obsypując Calliope gradem pocisków.

Z pokładu swego odrzutowca generał Kazim oglądał z przerażeniem atak ścigacza. Ogarnęła go wściekłość.

– Kto pozwolił kapitanowi otworzyć ogień? – ryknął. Cheik spojrzał na niego niepewnie.

– Musiał sam podjąć tę decyzję.

– Niech natychmiast przestanie! Chcę mieć ten jacht nietknięty.

– Tak jest – Cheik skłonił się i ruszył w stronę kabiny telekomunikacyjnej.

– Co za idiota! – Kazim trząsł się ze złości. – Powiedziałem chyba wyraźnie: nie strzelać, dopóki nie rozkażę. Kapitana i załogę ścigacza rozstrzelać za nieposłuszeństwo!Minister Messaoud Djerma spojrzał na Kazima z dezaprobatą.

– Jest pan zbyt surowy.

Kazim zmroził go złym spojrzeniem.

– Tak należy karać niestosowanie się do rozkazów.

Djerma cofnął się przed morderczym wzrokiem zwierzchnika. Nikt, kto miał na utrzymaniu żonę i dzieci, nie odważył się sprzeciwiać Kazimowi. Ci, którzy kwestionowali rozkazy generała, znikali tak, jakby nigdy nie istnieli.Powoli Kazim przeniósł wzrok z ministra Djermy na to, co działo się na rzece.Śmiercionośne pociski rozświetlały mrok pustyni. Waliły w prawą burtę Calliope i brzmiało to tak, jakby dziesięć dział strzelało jednocześnie. Pociski biły w wodę jak grad, niektóre jednak trafiały w bezbronny jacht. Na szczęście nie przedostawały się w głąb, choć w dziobie i na przednim pokładzie pojawiły się dziury. Pitt instynktownie przykucnął i rozpaczliwie szarpnął kołem sterowym, by umknąć przed niszczącym ogniem. Calliope zmieniła kurs, załoga ścigacza po chwili dostosowała jednak linię ognia do pozycji jachtu i zaczęła atakować od nowa, dziurawiąc metalowy kadłub i miażdżąc fiberglas nadbudówki.

Z podziurawionego jachtu wydobywał się dym; ogień zaczął trawić zwoje lin w forpiku. Obok Pitta eksplodowała konsoleta. Nic mu się nie stało, choć czuł spływającą po policzku krew. Przeklinał swą głupotę. Dlaczego sądził, że Malijczycy oszczędzą Calliope? Żałował teraz, że Giordino wyjął rakiety z wyrzutni i umieścił je obok zbiorników paliwa. Wystarczy jeden celny strzał w komorę silnika i wylecą w powietrze jako przyszły pokarm dla ryb.Znajdowali się tak blisko kanonierki, że w błyskach działek Pitt mógł odczytać godzinę na swojej Doxie. Szarpnął nerwowo sterem, zmuszając podziurawiony jacht do okrążenia dziobu kanonierki w odległości mniejszej niż dwa metry. Ściana wody, która wytrysnęła w tym momencie spod jachtu, zakołysała silnie malijską jednostką. Jej działka strzelały teraz w pustą, ciemną przestrzeń, nie czyniąc im już żadnej krzywdy.Nagle kanonada ustała. Pitt zastanawiał się, dlaczego. Calliope nadal zygzakami posuwała się szybko do przodu, zostawiając łódź malijską daleko za sobą. Spojrzał na ekran radaru i z ulgą stwierdził, że nie widać na nim pikujących odrzutowców.

Pojawił się Giordino. Spojrzał w twarz Pitta z niepokojem.

– Wszystko w porządku?

– Jak najlepszym. A co z tobą i z Rudim?

– Zarobiliśmy parę siniaków, obijając się o ściany. Kręciłeś sterem jak szalony. Rudi nabił sobie niezłego guza na głowie, ale dzielnie gasił liny pod pokładem.

– Twardy facet.

– Czy wiesz, że sterczy ci z gęby kawał szkła? – Giordino oświetlił ręczną latarką twarz Pitta.

Pitt oderwał rękę od koła i delikatnie pomacał policzek.

– Widzisz lepiej ode mnie. Wyciągnij to.

Giordino wsadził sobie latarkę w zęby i oświetlając głowę Pitta chwycił za szkło, po czym wyszarpnął je zręcznie.

– Większe niż myślałem – rzekł.

Wyrzucił je za burtę i przyniósł opatrunek. Okleił twarz Pitta plastrem i z dumą przyglądał się swojemu dziełu.

– Gotowe. Piękna operacja w wykonaniu doktora Alberta Giordino, słynnego pustynnego chirurga.

– Co dalej proponuje wielki chirurg? – spytał Pitt, oglądając jednocześnie w świetle latarki pokiereszowane ściany jachtu.

– Oczywiście słony rachunek.

– Przyślę ci czek.

Gunn wyszedł na pokład z kostką lodu przytkniętą do czoła.

– Admirał dostanie zawału, jak się dowie, co zrobiliśmy z jachtem.

– Daj spokój. Nie sądzę, żeby spodziewał się go jeszcze ujrzeć – rzekł Giordino.

– Ugasiłeś ogień? – spytał Pitt Rudiego.

– Jeszcze się trochę dymi. Na szczęście zdążyłem uruchomić gaśnice, zanim się tam udusiłem.

– Czy są jakieś przecieki?

– Nie – pokręcił głową Rudi. – Większość pocisków waliła w górną część jachtu. Żaden nie trafił poniżej linii wodnej. W każdym razie dno jest suche.

– Są jeszcze jakieś inne samoloty w pobliżu? Na radarze jest tylko jeden.

– Ten wielki ciągle nas obserwuje – Giordino uniósł głowę. – Po ciemku nie widać myśliwców, mogą być zresztą poza zasięgiem słuchu. Moje stare kości mówią mi jednak, że są niedaleko.

– Jak daleko stąd do Gao? – spytał Gunn.

– Siedemdziesiąt pięć, może osiemdziesiąt kilometrów – ocenił Pitt – Nawet przy tej prędkości nie dotrzemy tam wcześniej niż za godzinę.

– I to pod warunkiem, że ci z góry nie będą nam przeszkadzać – Giordino usiłował przekrzyczeć hałas wiatru i silników.

Gunn wskazał ręką na nadajnik łączności lokalnej leżący na pulpicie.

– Dobrze byłoby odwrócić ich uwagę.

– Dobra myśl. – Pitt uśmiechnął się w ciemności. – Sądzę, że nadeszła właściwa pora.

– Słusznie – zgodził się Giordino. – Ciekaw jestem, co mają do powiedzenia.

– Boję się, że zbyt długa rozmowa zabierze nam czas potrzebny na dotarcie do Gao – zauważył Gunn – Mamy sporą drogę do pokonania.

Pitt oddał ster Giordinowi, po czym wziął do ręki walkie-talkie.

– Dobry wieczór – rzekł uprzejmie. – Czy możemy wam w czymś pomóc?

Po chwili ciszy ktoś odezwał się po francusku.

– Psiamać – mruknął Giordino.

Pitt spojrzał w górę, w kierunku samolotu i rzeki:

– Non parley vous francais.

– Czy wiesz, co powiedziałeś? – Gunn uniósł brwi.

– Powiedziałem, że nie mówię po francusku – Pitt spojrzał na niego niewinnie.- Vous to znaczy pan lub wy – pouczył go Gunn. – Powiedziałeś mu, że on nie mówi po francusku.

– Wszystko jedno, w każdym razie dał się wciągnąć w rozmowę.

– Rozumiem po angielsku – odezwał się głos w głośniku.

– To świetnie – odrzekł Pitt. – Więc rozmawiajmy.

– Przedstaw się.

– Sam się przedstaw.

– Jestem generał Zateb Kazim, dowódca Najwyższej Rady Wojskowej.

Pitt spojrzał na Gunna i Giordina.

– Rozmawiamy z samym szefem.

– Zawsze chciałem być dostrzeżony przez kogoś z samej góry – rzekł Giordino z ponurym sarkazmem. – Nigdy nie przypuszczałem, że to się zdarzy właśnie na tym głupim końcu świata.

– Przedstaw się – powtórzył Kazim.

– Edward Teach, kapitan okrętu "Zemsta Królowej Anny".

– Studiowałem na Uniwersytecie Princeton – odparł sucho Kazim. – Wiem, z jakiej książki jest ten pirat. Ale żarty się skończyły. Poddajcie jacht!

– A jeśli nie mamy ochoty?

– Zostaniecie zbombardowani przez bombowce Malijskich Sił Powietrznych.

– Jeśli strzelają równie celnie jak wasze ścigacze, to jesteśmy spokojni – odparł Pitt.

– Nie lubię żartów – Kazim zdawał się coraz bardziej zirytowany. – Kim jesteście i co robicie w moim kraju?

– Powiedzmy, że wybraliśmy się na ryby.

– Zatrzymajcie się natychmiast i poddajcie łódź!

– Nie ma mowy – odrzekł Pitt spokojnie.

– Jeśli tego nie zrobicie, czeka was śmierć.

– A pan straci jedyną w swoim rodzaju łódź. Myślę, że widział pan, co potrafi.

Nastała długa cisza. Pitt poczuł, że dobrze trafił.

– Owszem, słyszałem o waszej bitwie z moim przyjacielem Matabu. Znam możliwości bojowe waszej łodzi.

– Więc wie pan również, że moglibyśmy wysłać wasz ścigacz na dno rzeki.

– Niestety, zaczęli strzelać wbrew moim rozkazom.

– Moglibyśmy również roznieść w kawałki pana piękny, szybujący po niebie odrzutowiec – zablefował Pitt.

– Jeśli ja zginę – Kazim był i na to przygotowany – wy zginiecie również. Wydałem już rozkazy.

– Chcemy trochę czasu do namysłu, powiedzmy, zanim nie dojedziemy do Gao.

– Stać mnie na to – rzekł Kazim cierpliwie. – Ale w Gao zakończycie swoją podróż i zacumujecie jacht w porcie miejskim. Jeśli nadal będziecie się upierać przy tej ucieczce, moje samoloty zlikwidują was.

– W porządku, panie generale. Wiemy, czego się trzymać.

Pitt wyłączył radio i uśmiechnął się szeroko.

– Lubię uczciwe transakcje.

Przed nimi, w odległości około pięciu kilometrów, lśniły w ciemności światła Gao.

Pitt przejął ster od Giordina.

– Przygotuj się do skoku, Rudi.

Gunn niepewnie przyglądał się rwącej wodzie. Jacht płynął z prędkością siedemdziesięciu pięciu węzłów.

– Przy tej szybkości nie skoczę.

– Nie bój się, zwolnię do dziesięciu węzłów – zachęcał go Pitt. – Skoczysz z przeciwnej strony niż samolot. Jak już będziesz w wodzie, przyspieszę znowu.

– Zagadaj Kazima przez pewien czas – zwrócił się do Giordina. Giordino podniósł do ust aparat.

– Czy mógłby pan powtórzyć swoje warunki, generale?

– Nie próbujcie uciekać. Jeśli chcecie przeżyć, zatrzymajcie się w Gao. To są moje warunki.

Pitt zbliżył Calliope do brzegu rzeki. Mimo wszystko był napięty i niespokojny. Gunn powinien znaleźć się w wodzie, zanim światła miasta oświetlą rzekę. Nie mogli jednak dopuścić do tego, żeby Malijczycy spostrzegli ich manewr. Sonda głębokościowa wskazywała bliskość przybrzeżnej mielizny.Zredukował gwałtownie obroty. Dziób jachtu zanurzył się w wodzie i sternika rzuciło na pulpit.

– Skacz! – krzyknął Pitt. – Trzymaj się, stary.

Mały biolog z NUMA, przytrzymując ciasno zapięte paski plecaka, bez słowa pożegnania zniknął nagle w rzece. Niemal natychmiast Pitt wrócił do dawnej szybkości.

Giordino wyjrzał przez rufę. Gunn był już całkowicie niewidoczny. Powinien bezpiecznie przepłynąć pięćdziesięciometrową odległość, jaka dzieliła jacht od brzegu.

Zadowolony Giordino wrócił do rozmowy z generałem Kazimem.

– Jeśli obieca nam pan bezpieczny przejazd przez wasz kraj, jacht będzie wasz, lub raczej to, co z niego zostało.

Kazim najwyraźniej nie zauważył dziwnego manewru Calliope.

– Zgoda – odparł.

– Nie chcemy zginąć w następnej strzelaninie w tej brudnej wodzie.

– Słuszny wybór – powtórzył Kazim. Jego słowa brzmiały rzeczowo, a nawet uprzejmie, choć można było w nich wyczuć połączoną z triumfem wrogość. – Prawdę mówiąc, nie macie innego wyjścia.

Pitt miał niejasne wrażenie, że jednak przeszarżowali tę grę. Obydwaj z Giordinem zaczęli podejrzewać, że Kazim chce się ich pozbyć, a ciała rzucić szakalom na pożarcie. Musieli odwrócić uwagę Malijczyków od Gunna i jednocześnie sami ujść z życiem. Gra była bardzo trudna, a szansę doprowadzenia jej szczęśliwie do końca nader nikłe. Mogli w niej zyskać jeszcze kilka godzin, nic ponadto. Pitt zaczął przeklinać swą szaloną nadzieję, że mogą wyjść z tego cało.Jednak w chwilę później z ciemności nocy przyszedł zupełnie nieoczekiwany i niespodziewany ratunek.

20

Giordino trącił Pitta w ramię, pokazując coś na rzece.

– Widzisz te światła? To ten wielki, hałaśliwy statek. Już raz go mijaliśmy. Wygląda na jacht miliardera, z helikopterem i ładnymi dziewczynami na pokładzie.

– Pewnie ma też system łączności satelitarnej. Moglibyśmy połączyć się z Waszyngtonem.

– Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby miał teleks.

Pitt uśmiechnął się. – Z braku ciekawszych zajęć moglibyśmy złożyć mu wizytę.

Giordino zaśmiał się także i klepnął Pitta po plecach.

– Zainstaluję detonator.

– Masz na to trzydzieści sekund.

Giordino spuścił się po drabinie do maszynowni. Pitt zaprogramował na komputerze dalszy kurs łodzi i włączył automatycznego pilota. Na szczęście rzeka w tym miejscu była szeroka i prosta. Pozwoli to zdanej na własne siły Calliope przepłynąć spory dystans.

– Gotów? – Pitt spojrzał na Giordina.

– Tak.

– Jeszcze chwilę – Pitt podniósł do ust nadajnik. – Generale Kazim?

– Tak?

– Zmieniłem zdanie. Nie dostanie pan tego jachtu. Życzę przyjemnego wieczoru.

Giordino uśmiechnął się.

– Lubię twój styl.

Pitt odłożył walkie-talkie i w napięciu czekał, aż Calliope zrówna się z wielkim statkiem. Gwałtownie zmniejszył szybkość do dwudziestu węzłów.

– Już!

Giordino tylko na to czekał. Skoczył wielkim susem z tylnego pokładu do wody. Znalazł się tuż za jachtem, w samym środku spienionej fali. Pitt zdążył jeszcze pchnąć manetkę gazu z powrotem do poprzedniego poziomu, po czym zwinięty wpół przeskoczył przez burtę. Poczuł silne uderzenie o powierzchnię wody, która po chwili wchłonęła go w siebie jak miękki dywan. Pilnował, by ani jedna kropla wody z zatrutej rzeki nie dostała mu się do przełyku. I bez tego mieli dość kłopotów. Przez chwilę płynął na plecach, obserwując Calliope pędzącą w ciemność z szybkością ekspresu. W ostatnich momentach swego istnienia była zdana już tylko na siebie. Nie musiał długo czekać na eksplozję rakiet i zbiornika z benzyną. Wybuch był straszny. Mimo ponad kilometrowej odległości poczuł silne uderzenie gorącej fali powietrza. Calliope zmieniła się w olbrzymią pomarańczową kulę, po czym rozprysła się w tysiąc kawałków. W ciągu pół minuty płomienie strawiły to, co z niej zostało.

Piękny sportowy jacht przestał istnieć.

Zapadła przeraźliwa cisza. Słychać było tylko monotonny warkot samolotu Kazima i ciche dźwięki pianina, dochodzące z ogromnego luksusowego statku. Giordino podpłynął do Pitta.

– Jak ci idzie? Myślałem, że nie umiesz pływać.

– Czasem nie mam innego wyjścia…

– Myślisz, że dali się nabrać? – Giordino wskazał ręką w górę.

– Na razie.

– Idziemy na przyjęcie?

Pitt wziął nad wodą głęboki oddech.

– Jasne.

Płynąc obserwowali wspaniały, wielki jak dom statek. Był specjalnie przystosowany do rzecznej żeglugi. Zanurzenie nie przekraczało czterech stóp. Rysunkiem i kształtem przypominał słynny parowiec Robert E. Lee, pływający niegdyś po Mississipi. Brakowało mu tylko ogromnych kół napędowych. Miał też nowocześniejszą nadbudowę. Najbardziej przypominała stary parowiec budka sternika, wysunięta silnie do przodu na górnym pokładzie. Gdyby konstrukcja dna była dostosowana do rejsów morskich, statek należałby niewątpliwie do kategorii luksusowych megajachtów. Na środku pokładu stał lśniący helikopter. Trzypiętrowe oszklone atrium wypełniały ogromne tropikalne rośliny. Można się było domyślać, że sprzęt elektroniczny jest tu z ery kosmicznej.Znajdowali się około dwudziestu metrów od statku, gdy z wielką szybkością minął ich malijski ścigacz. Przed oczyma Pitta mignęły postacie stojących na mostku oficerów. Patrzyli w stronę niedawnej eksplozji. Nie zwracali uwagi na to, co działo się poza zasięgiem reflektorów ich łodzi. Pitt dostrzegł również ludzi z załogi: był przekonany, że z odbezpieczoną bronią wypatrują w wodzie kogoś, kto być może uratował się z katastrofy.

Tymczasem na pokładzie wspaniałego statku tłumnie pojawili się pasażerowie. Rozprawiali między sobą w podnieceniu, wskazując w kierunku miejsca ostatniego spoczynku Calliope. Cały statek był rzęsiście oświetlony. Pitt płynął ostrożnie, pilnując, by nie znaleźć się w zasięgu świateł.

– Nie możemy podpływać bliżej – rzekł cicho do Giordina, który posuwał się o metr za nim.

– Nie robimy wielkiego entree – Giordina nawet teraz stać było na dowcip.

– Zanim zepsujemy im party, chciałbym zdążyć opowiedzieć Sandeckerowi, co się z nami dzieje.

– Jak zwykle masz rację – zgodził się Giordino. – W nocy właściciel mógłby wziąć nas za złodziei, którymi w istocie jesteśmy. W dodatku mogłoby przyjść mu do głowy nas zatrzymać.

– Mamy dwadzieścia metrów do statku. Wytrzymasz tyle pod wodą?

– Potrafię wstrzymać oddech równie długo, jak ty.

Pitt zrobił kilka głębokich oddechów, pozbywając się z organizmu dwutlenku węgla, nabrał pełne płuca powietrza, po czym zanurzył się pod wodą. Giordino dał nurka tuż za nim. Pitt płynął głęboko, prawie metr pod powierzchnią wody. To, że jest już blisko statku, poznawał po coraz silniejszym świetle z góry. Wreszcie tuż nad jego głową zamajaczył cień wielkiego kadłuba. Osłaniając głowę wyciągniętymi rękoma popłynął w górę, aż poczuł palcami przylepione do dna statku wodorosty. Wynurzył się powoli i odetchnął nocnym powietrzem. Z dołu nie mógł dojrzeć pasażerów, choć o dwa metry nad głową widział liczne ręce, ściskające metalową barierkę. Pasażerowie także go nie dostrzegli, mimo że ktoś wychylił się właśnie poza linię relingu. Obaj z Giordinem zdali sobie jednak od razu sprawę, że tędy nie dostaną się na statek niezauważeni.

Pitt podpłynął ostrożnie do samego kadłuba. Obiema rękami badał głębokość zanurzenia statku. Skinął na Giordina, po czym obaj ponownie zaczerpnęli wielkie hausty powietrza i zanurkowali pod dnem statku. Trwało blisko minutę, zanim wypłynęli po drugiej stronie. Lewy pokład był pusty. Wszyscy zgromadzili się przy prawej burcie, zaintrygowani katastrofą. Na szczęście wzdłuż kadłuba wisiały gumowe odbijacze. Bez trudu wdrapali się po nich na pokład.

Pitt przez chwilę badał rozkład statku. Znajdowali się na pokładzie z kabinami pasażerskimi, musieli więc dostać się wyżej. Ostrożnie weszli po schodach na następny poziom. Z daleka zobaczyli wielką salę jadalną w stylu luksusowej restauracji. Ruszyli wyżej, aż znaleźli się tuż pod budką sternika. Tym razem oczom ich ukazał się elegancki salon: skóra, szkło i metal. Jedną ze ścian zdobił bogato zaopatrzony bar. Nie było barmana, przypuszczalnie znajdował się na zewnątrz w tłumie pasażerów. Przy niewielkim pianinie siedziała szczupła, długonoga blondynka o smagłej cerze. W czarnej obcisłej mini wyglądała bardzo atrakcyjnie. Podśpiewując ochrypłym głosem grała stary szlagier I love Paris. Na pianinie stały rzędem cztery szklanki po martini. Wyglądało na to, że popijała przez cały dzień i pewnie dlatego tak kiepsko grała.

Na widok Pitta i Giordina przerwała w środku refrenu. Przyglądała im się z półprzytomnym zdziwieniem przymglonymi zielonymi oczyma.

– Co was tu przyniosło, chłopcy? – wymamrotała.

Pitt kątem oka dostrzegł w lustrze dwóch mężczyzn w mokrych szortach i T-shirtach, nie ogolonych od tygodnia, z mokrymi, lepiącymi się włosami. Przestał się dziwić dziewczynie, że przygląda im się jak dwóm utopionym szczurom.

Przyłożył palec do ust, nakazując ciszę. Podniósł dłoń dziewczyny i ucałował, po czym minął ją na palcach i znikł w drzwiach następnego pomieszczenia.

Giordino, zanim poszedł w ślady Pitta, obrzucił dziewczynę czułym wzrokiem:

– Na imię mi Al – szepnął jej do ucha. – Kocham cię. Zaraz wracam.

Znaleźli się w korytarzu, którego krańce ginęły w mroku. Okazało się, że to istny labirynt, z biegnącymi we wszystkie strony odgałęzieniami. Poruszali się jak we mgle.

Wnętrze statku było jeszcze rozleglejsze, niż wskazywały na to jego zewnętrzne rozmiary.

– Przydałby się motocykl i jakaś mapa – mruknął Giordino.

– Gdybym był właścicielem tej łódki – rzekł Pitt – umieściłbym centrum łączności radiowej na górnym pokładzie z przodu, zyskując jednocześnie wspaniały widok znad dziobu.

– A ja ożeniłbym się z pianistką.

– Może później – mruknął Pitt. – Idziemy dalej. Musimy sprawdzić kolejne drzwi.

Przyszło im to łatwo, ponieważ na drzwiach kabin umieszczone były mosiężne tabliczki. Na jednej z nich widniał napis: "Prywatne biuro Mr. Massarde'a".

– To pewnie właściciel tego pałacu – rzekł Giordino.

Pitt nacisnął klamkę. Każdy dyrektor wielkiej firmy zachodniej zzieleniałby z zazdrości na widok tak luksusowo urządzonego biura w samym sercu pustyni. Środek gabinetu zajmował wielki stół konferencyjny w hiszpańskim, starym stylu, otoczony dziesięcioma krzesłami pokrytymi kosztowną materią, tkaną ręcznie przez Indian Navajo. Większość dekoracji ściennych pochodziła z południowo-zachodnich części Ameryki. W specjalnych niszach tkwiły rzeźby plemienia Hopi, wykonane z potężnych korzeni amerykańskiej topoli. Pitt zapomniał na chwilę, że znajduje się na statku.Na długich półkach, umieszczonych za ogromnym biurkiem, stała kolekcja wspaniałej porcelany i rzadkich kamieni. Cały system łączności wbudowany był w stylowy XIX-wieczny kredens.Pokój był pusty, ale musieli się spieszyć. Pitt szybkim krokiem podszedł do pulpitu z telefonem i zaczął studiować skomplikowany system przycisków. Wystukał wreszcie długi numer Sandeckera w Waszyngtonie. Po "klik-klik" i dłuższej chwili milczenia odezwał się sygnał amerykańskiej centrali. Przez pewien czas nikt nie odpowiadał.

– Boże, dlaczego nie podnosi słuchawki? – denerwował się Pitt.

– Lepiej, żeby się pośpieszył – rzucił Giordino. – Ktoś może wypatrzyć nasze mokre ślady na korytarzu.

– Zatrzymaj go w miarę możliwości – rzucił Pitt.

– A jak będzie miał broń?

– Wtedy będziemy się martwić.

Giordino rozglądał się po ścianach z kolekcją sztuki indiańskiej.

– Zatrzymaj go w miarę możliwości – przedrzeźniał Pitta. – Łatwo powiedzieć.

– Biuro admirała Sandeckera – odezwał się wreszcie kobiecy głos.

– Julie? – Pitt mocniej ścisnął słuchawkę.

Julie Wolf, prywatna sekretarka Sandeckera, wstrzymała oddech.

– Panie Pitt, to pan?

– Tak. Nie spodziewałem się pani zastać o tej porze w biurze.

– Nikt z nas stąd nie wychodzi, odkąd straciliśmy z wami kontakt. Dzięki Bogu, żyjecie. Wszyscy w NUMA niepokoją się o was. A pan Giordino i pan Gunn?

– W porządku. Czy admirał jest gdzieś blisko?

– Jest właśnie na konferencji z ludźmi z ONZ. Może przy ich pomocy uda mu się wyciągnąć was z Mali. Zaraz go dam do telefonu.

Po chwili odezwał się głos Sandeckera:

– Dirk?

– Nie mam czasu na dłuższe sprawozdanie. Niech pan nagrywa to, co powiem.

– Nagrywam.

– Rudi wykrył tę chemiczną substancję. Ma wszystkie wyniki badań przy sobie. Jest teraz w drodze na lotnisko Gao. Może stamtąd uda mu się jakoś dostać do Stanów. Znamy już miejsce, gdzie trucizna przedostaje się do Nigru. Rudi ma dokładne dane. Problem w tym, że właściwe źródło skażenia jest gdzieś na północy. Obaj z Alem chcemy tam dotrzeć. Aha, zniszczyliśmy Calliope.

– Ktoś chce się tu dostać – krzyknął Giordino, przytrzymując potężnym ramieniem drzwi, do których dobijano się z drugiej strony.

– Gdzie jesteście? – spytał Sandecker.

– Słyszał pan o bogatym Francuzie, który nazywa się Yves Massarde?

– Coś słyszałem. To francuski magnat przemysłowy. Ale co to ma do rzeczy?

Zanim Pitt zdążył odpowiedzieć, drzwi ustąpiły i na Giordina wpadło sześciu silnych mężczyzn. Udało mu się położyć pierwszych trzech, ale znalazł się na dnie kłębowiska coraz liczniej napływających ludzi.

– Jesteśmy nieproszonymi gośćmi na statku Massarde'a – zdążył jeszcze krzyknąć do słuchawki Pitt. – Przepraszam, admirale, muszę już kończyć.

Spokojnie odłożył słuchawkę na miejsce, obrócił się na krześle i spojrzał na człowieka, który właśnie pojawił się w drzwiach.Yves Massarde ubrany był w nieskazitelną białą marynarkę; zdobiła ją wetknięta w klapę róża. Rękę trzymał nonszalancko w kieszeni, odstawiając na bok łokieć. Obojętnie, tak jak mija się uliczne zamieszanie, minął szarpiących się na podłodze mężczyzn. Następnie zatrzymał się, spoglądając przez smugę niebieskiego dymu z gauloise'a, którego trzymał w kąciku ust. Za jego biurkiem siedział spokojnie jakiś człowiek i uśmiechał się bezczelnie.Massarde znał się na ludziach. Ocenił, że to niebezpieczny przeciwnik.

– Dobry wieczór – rzekł Pitt uprzejmie.

– Amerykanin czy Anglik? – spytał Massarde.

– Amerykanin.

– Co pan robi na moim statku?

Pitt uśmiechnął się lekko.

– Musiałem pilnie skorzystać z pana telefonu. Myślę, że nic tu nie zepsuliśmy. Zapłacę za połączenie oraz za zniszczenie drzwi w pańskim biurze.

– Mogli panowie wejść na mój statek legalnie i skorzystać z telefonu jak dżentelmeni.

Massarde powiedział to tak, jakby uważał Amerykanów za prymitywnych kowbojów.

– Czy tak wyglądających cudzoziemców wpuściłby pan w środku nocy do swojego biura?

Massarde na samą myśl o tym uśmiechnął się.

– Ma pan rację. Pewnie bym nie wpuścił.

Pitt wziął do ręki ozdobne wieczne pióro leżące na biurku i pośpiesznie napisał coś na kartce papieru, którą następnie wręczył Massarde'owi.

– Proszę wysłać rachunek pod tym adresem. Miło nam było pana poznać, ale musimy już się zbierać.

Massarde wyjął z kieszeni eleganckiej marynarki mały automatyczny pistolet i skierował lufę w kierunku głowy Pitta.

– Zmuszony jestem prosić panów o skorzystanie z mojej gościnności, zanim zwrócę się o pomoc do malijskich służb bezpieczeństwa.

Giordino z trudem trzymał się na nogach. Jedno oko miał podbite, z nosa ciekła mu strużka krwi.

– Chce pan założyć nam kajdanki? – spytał Massarde'a. Francuz spoglądał na Giordina

jak na niedźwiedzia w ogrodzie zoologicznym.

– Tak, strzeżonego Pan Bóg strzeże.

– Czułem, że to się tak skończy… – odezwał się ponuro Giordino.

21

Sandecker wrócił do sali konferencyjnej w głównej kwaterze NUMA w nastroju optymistycznym.

– Żyją – oświadczył krótko.

Przy stole z rozłożoną mapą zachodniej Sahary i z raportami na temat malijskich sił zbrojnych siedziało dwóch mężczyzn.

– Więc wracajmy do naszej misji ratowniczej – rzekł starszy z nich, ze szczeciniastą, siwiejącą czupryną i jasnoniebieskimi oczyma w dużej, okrągłej twarzy.

Generał Hugo Bock był człowiekiem dokładnym i przewidującym. Jako żołnierz miał niezliczoną ilość zalet. Między innymi był wprawnym zabójcą. Dowodził mało znaną formacją służb specjalnych, zwaną w skrócie UNICRATT, co oznaczało Taktyczną Grupę Szybkiego Reagowania przy ONZ. Była to grupa sprawnych i wyćwiczonych komandosów z dziewięciu krajów, która na zlecenie Organizacji Narodów Zjednoczonych podejmowała się wyjątkowo trudnych misji, często nie ujawnianych publicznie. Bock karierę swoją rozwinął w armii niemieckiej. Był też stałym doradcą krajów trzeciego świata, których rządy korzystały z jego usług w czasie wewnętrznych wojen czy konfliktów granicznych.Jego zastępcą był Marcel Levant, zasłużony i wysoko odznaczony weteran Francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Był to typ wojskowego arystokraty w starym stylu. Absolwent Saint Cyr, pierwszej szkoły wojskowej Francji, dał się poznać jako bohater wielu bojowych akcji, między innymi w krótkiej Wojnie Pustynnej w Iraku w 1991 roku. Twarz miał przystojną, inteligentną. Mimo 36 lat wyglądał bardzo młodo. Szczupła budowa, długie, ciemne włosy i szare oczy – wszystko to nadawało mu wygląd młodego człowieka, który ledwie opuścił mury uniwersytetu.

– Czy wie pan dokładnie, gdzie się znajdują?

– Wiem – odrzekł Sandecker. – Jeden z nich próbuje złapać w Gao jakiś samolot lecący do Ameryki. Dwaj pozostali są na jachcie Massarde'a na Nigrze.

– Ach, to ten sławny Skorpion.

– Zna go pan? – spytał Bock.

– Słyszałem o nim. Yves Massarde to międzynarodowy biznesmen, któremu udało się zgromadzić fortunę około dwóch miliardów dolarów. Nazywają go Skorpionem z powodu dziwnego znikania wszystkich jego konkurentów i partnerów. Ostatecznie został jedynym właścicielem wielu ogromnych i niezwykle dochodowych korporacji. Ma opinię człowieka bezwzględnego, jest też wielkim utrapieniem dla rządu francuskiego. Pańscy przyjaciele nie mogli gorzej trafić.

– Czy ma na swoim koncie jakąś działalność kryminalną? – spytał Sandecker.

– Można by rzec, że wyłącznie. Ale nigdy nie dał się złapać, nie można go więc postawić przed sądem. Jego dossier w Interpolu ma już co najmniej metr grubości.

– Jakim cudem pańscy ludzie tam się znaleźli? – spytał Bock.

– Gdyby znał pan Dirka Pitta i Ala Giordino, zrozumiałby pan – mruknął Sandecker.

– Właściwie ciągle nie wiem, co skłoniło panią Kamil do poparcia pomysłu wyciągnięcia tych ludzi z Mali – rzeki Bock. – Nasza formacja podejmuje akcje tylko w sytuacjach poważnych kryzysów międzynarodowych. Nie rozumiem, dlaczego życie tych trzech ludzi jest aż tak istotne.

Sandecker spojrzał Boćkowi prosto w oczy.

– Niech pan mi wierzy, generale, nigdy nie miał pan równie doniosłej misji do spełnienia. Wyniki badań, które prowadzili w zachodniej Afryce ci ludzie, muszą być dostarczone do laboratoriów w Waszyngtonie najszybciej, jak to możliwe. Rząd amerykański z niezrozumiałych powodów nie chce się w to mieszać. Na szczęście pani Kamil doceniła wagę sytuacji i zaprosiła panów do współpracy.

– Czy można wiedzieć, o jakie badania chodzi? – spytał Levant.

Admirał potrząsnął przecząco głową, Nie mogę tego ujawnić.

– Czy to są sprawy dotyczące tylko Stanów Zjednoczonych?

– Nie, dotyczą wszystkich mieszkańców Ziemi. Bock i Levant wymienili między sobą spojrzenia.

– Powiedział pan – Bock zwrócił się do Sandekera – że ci ludzie się rozdzielili. To bardzo utrudnia naszą akcję. Nie chcielibyśmy rozdrabniać sił. Nie da się ustrzelić dwóch ptaków jednym kamieniem.

– Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie może pan wydostać tych ludzi? – spytał niecierpliwie Sandecker.

– Nie, wcale tak nie twierdzę – rzeki Bock.

– Generał jest tylko zdania, że podjęcie się dwóch akcji jednocześnie jest podwójnym ryzykiem – wyjaśnił Levant. – Podwójne jest niebezpieczeństwo i podwójne mogą być niespodzianki. Mogę panu dać przykład. Mamy spore szansę wydostać tych dwóch ludzi z jachtu Massarde'a, ponieważ nie sądzę, żeby byli tam mocno pilnowali przez uzbrojoną straż. Poza tym nietrudno jacht zlokalizować. Co innego lotnisko. Nie mamy pojęcia, gdzie ten pański człowiek…

– Rudi Gunn – podsunął Sandecker – nazywa się Rudi Gunn.

– …gdzie pan Gunn się ukrywa – ciągnął dalej Levant. – Nasz zespół będzie tracił cenny czas, żeby go znaleźć. Jest to lotnisko używane zarówno do celów cywilnych, jak wojskowych. Na pewno jest tam silna, dobrze uzbrojona ochrona. Prawdę mówiąc, wątpię, czy komukolwiek uda się wyfrunąć z lotniska w Gao bez szwanku…

– Czyli chcecie, żebym dokonał wyboru?

– Dla powodzenia naszych działań – rzekł Levant – musimy ustalić, który cel jest ważniejszy, a który jest na drugim miejscu.

Bock popatrzył na Sandeckera.

– Niech pan decyduje, admirale.

Sandecker pochylił się nad rozłożoną na stole mapą Mali. Przyglądał się linii znaczącej kurs Calliope na Nigrze. Właściwie nie musiał się zastanawiać. Ważne były przede wszystkim analizy chemiczne. Jednocześnie przeraziły go ostatnie słowa Pitta, który obiecywał dotrzeć do źródeł zatrucia. Wyjął ze skórzanego pudełka cygaro i zapalił. Przez długą chwilę przyglądał się mapie, po czym podniósł wzrok na Boćka i Levanta.

– Trzeba przede wszystkim ratować Gunna – rzekł wreszcie.

– Zgoda – skinął głową Bock. – Ale skąd możemy mieć pewność, że nie udało mu się dostać na jakiś samolot i opuścić Mali?

Levant podniósł głowę znad mapy.

– Moi ludzie sprawdzili rozkład lotów. Najbliższy samolot leci z Gao poza granice Mali dopiero za cztery dni. Albo jeszcze później, jeśli lot będzie skasowany; a to się tam dość często zdarza.

– Cztery dni – powtórzył Sandecker; jego nadzieje zachwiały się. – Wątpię, żeby udało mu się ukrywać przez cztery dni. Może 48 godzin; potem malijskie służby go wywęszą.

– Chyba że wygląda jak tubylec i mówi po arabsku lub po francusku.

– Nic z tych rzeczy – rzeki Sandecker. Bock stuknął palcem w mapę.

– Pułkownik Levant z grupą specjalną czterdziestu ludzi może być w Gao za dwanaście godzin.

– Oczywiście, to jest wykonalne – potwierdził Levant – ale zbyt ryzykowne. Za dwanaście godzin w Mali będzie południe.

– Ma pan rację – zgodził się Bock. – Nie możemy ryzykować takiej wyprawy w środku dnia.

– Im dłuższa zwłoka – zauważył Sandecker – tym większe niebezpieczeństwo, że Gunn zostanie złapany i zginie.

– Przyrzekłem panu pomóc i zrobimy wszystko, żeby tego człowieka uratować – odparł poważnie Levant – ale nie kosztem naszych ludzi.

– Bardzo liczę na pana – Sandecker spojrzał surowo na Levanta. – Gunn wiezie informacje, od których zależy życie nas wszystkich.

Twarz Boćka wyrażała sceptycyzm. Obrzucił Sandeckera twardym spojrzeniem.

– Uprzedzam pana, admirale. Bez względu na to, co sądzi o tym wszystkim Sekretarz Generalny ONZ, jeśli moi chłopcy zginą w tej absurdalnej misji po to tylko, żeby ratować jednego z pańskich ludzi, to ja tego nie daruję. Na Boga, ktoś będzie musiał wtedy mieć ze mną osobiście do czynienia.

To "ktoś" aż nadto wyraźnie skierowane było do Sandeckera. Jego twarz nawet nie drgnęła. Admirał dużo wiedział o grupie UNICRATT. Informacje te uzyskał od starego przyjaciela, pracującego w jednej z agencji wywiadowczych. Ponieważ byli nieustraszeni i gotowi na wszystko, nazywano ich powszechnie "szaleńcami". Nie bali się własnej śmierci, byli też bezlitośni dla innych. Każdy z nich działał również na rzecz swego kraju, któremu przekazywał istotne informacje dotyczące trudnych misji ONZ. Sandecker przeczytał też uważnie życiorys Boćka oraz opinie o nim i wiedział z grubsza, z kim ma do czynienia.

Przechylił się przez stół w kierunku Boćka i spojrzał na niego ostrym jak nóż wzrokiem.

– Niech pan spróbuje zrozumieć, generale, chociaż zamiast głowy ma pan wielki, zardzewiały luger. Nic mnie nie obchodzi, ilu pańskich ludzi zginie przy wyciąganiu Gunna z Mali. Wiem tylko, że ten człowiek ma być uratowany. Mam w dupie całą resztę!

Bock zacisnął pięści, ale pozostał na miejscu. Ze swymi sterczącymi, krzaczastymi brwiami nad rzucającymi wściekłe iskry oczyma, wyglądał jak niedźwiedź szykujący się do skoku. Admirał, choć sięgał Boćkowi zaledwie do pasa, miał także wygląd człowieka gotowego do walki. Po chwili jednak wielki jak góra Niemiec roześmiał się serdecznie.

– No, skoro porozumieliśmy się już w kwestiach zasadniczych, zabierzmy się wspólnie do opracowania szczegółowego planu.

Sandecker uśmiechnął się także i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Poczęstował Boćka jednym ze swych ogromnych cygar.

– Przyjemnie się z panem współpracuje, generale. Myślę, że również skutecznie.


Hala Kamil stała na schodach hotelu Waldorf-Astoria, czekając na swój służbowy samochód. Wychodziła właśnie z oficjalnej kolacji, wydanej na jej cześć przez ambasadora Indii przy ONZ. Padał lekki deszczyk. Mokre ulice odbijały wieczorne miejskie światła. Przed hotelem zatrzymał się wielki czarny Lincoln. Pani Kamil, wdzięcznie podtrzymując długi strój, wśliznęła się na tylne siedzenie.

Ismaił Yerli czekał już na nią w środku. Ucałował jej dłoń.

– Przepraszam, że spotykamy się w tak dziwny sposób, ale nie byłoby dobrze, gdyby zobaczono nas razem – tłumaczył się.

– Dawno się nie widzieliśmy, Ismaił – pani Kamil nie umiała ukryć wzruszenia. – Unikałeś mnie.

Upewnił się, że szyba oddzielająca ich od kabiny szofera jest dokładnie zamknięta.

– Miałem wrażenie, że będzie lepiej, jeśli się oddalę. Zaszłaś tak wysoko i stałaś się osobą tak ważną, ze bałem się, by jakiś skandal ci nie zaszkodził.

– Mogliśmy zachować dyskrecję – szepnęła.

Yerli zaprzeczył ruchem głowy.

– Sprawy miłosne mężczyzny na wysokim stanowisku nikogo nie obchodzą. Ale kobieta twojej pozycji byłaby otoczona plotkami ze wszystkich stron. Środki masowego przekazu zrobiłyby wszystko, żeby cię zdyskredytować w oczach całego świata.

– Ciągle jesteś mi bliski, Ismaił. Wziął ją za rękę.

– Ty także jesteś mi bliska. Ale wiem, że jesteś najcenniejszą rzeczą, jaką posiadają Narody Zjednoczone; nie mogę narazić twojej pozycji na szwank.

– To bardzo szlachetnie z twojej strony – odparła z ironią.

– Bałem się nagłówków w stylu: "Sekretarz Generalny ONZ – kochanką agenta francuskiego wywiadu, zatrudnionego w Światowej Organizacji Zdrowia". Zresztą moi zwierzchnicy w ministerstwie obrony też nie byliby tym zachwyceni.

– Jak dotąd, utrzymywaliśmy nasz związek w tajemnicy – rzekła. – Moglibyśmy robić to nadal.

– Niemożliwe.

– Jesteś znany wszystkim jako Turek. Kto może wiedzieć, że już jako student wstąpiłeś do francuskiej służby wywiadowczej?

– Każdy, kto zacznie grzebać w moim życiorysie, prędzej czy później do tego dojdzie. Pierwszą zasadą dobrego agenta jest działać w cieniu. Już zakochanie się w tobie było odstępstwem od zasady. Jeśli wywiad brytyjski, sowiecki czy amerykański wywącha nasz związek, nie spocznie tak długo, aż zapełni grube dossier niepotrzebnymi szczegółami na twój temat, którymi potem może szantażować Oranizację Narodów Zjednoczonych.

– Nic takiego dotąd nie miało miejsca – rzekła Kamil ze zdziwieniem.

– I nie ma miejsca w dalszym ciągu – odparł krótko. – Uważam jednak, że nie możemy się spotykać na terenie gmachu ONZ.

Hala Kamil odwróciła twarz w stronę mokrej od deszczu szyby samochodu.

– Więc po to szukałeś mojego towarzystwa, żeby mi to powiedzieć?

Yerli wziął głęboki oddech.

– Potrzebuję twojej pomocy.

– Czy wiąże się to z ONZ, czy z Francją?

– I z ONZ, i z Francją.

– Spotykasz się ze mną tylko wtedy, kiedy jestem ci do czegoś potrzebna. Wykorzystujesz moje uczucie do swoich małych, szpiegowskich rozgrywek. Jesteś człowiekiem bez skrupułów!

Yerli nie odpowiedział. Zadała więc pytanie, na które czekał.

– Co mam dla ciebie zrobić?

– Zespół epidemiologów z WHO – zaczął ożywiony – bada przyczynę jakiejś strasznej choroby w malijskiej części Sahary.

– Znam ten projekt, dostałam ofcjalny raport. Zespołem kieruje doktor Frank Hopper?

– Zgadza się.

– Hopper jest świetnym naukowcem. Czy jesteś w to włączony?

– Do mnie należy koordynacja ich podróży, logistyka, żywność, transport, ekwipunek naukowy i tym podobne.

– Nie widzę, w czym mogłabym ci pomóc.

– Chciałbym, żebyś użyła swoich wpływów do ściągnięcia ich z powrotem.

– Dlaczego ci na tym zależy? – spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Ponieważ znajdują się w wielkim niebezpieczeństwie. Wiem z dobrych źródeł, że mają być zamordowani przez zachodnioafrykańskich terrorystów.

– Nie chce mi się w to wierzyć.

– Niestety, to prawda – odparł poważnie. – Na pokładzie ich samolotu umieszczono bombę, która ma eksplodować nad pustynią.

– Dla kogo pracujesz? – spytała pani Kamil z przerażeniem. – Dlaczego przychodzisz z tym do mnie? Dlaczego nie uprzedziłeś doktora Hoppera?

– Próbowałem, ale straciłem z nim łączność.

– Czy nie można się z tym zwrócić do władz malijskich?

Yerli zaprzeczył.

– Generał Kazim traktuje ich jak intruzów i wcale mu na nich nie zależy.

– Czuję, że kryje się w tym coś więcej, niż zwykła groźba bomby.

– Uwierz mi, Hala – spojrzał jej prosto w oczy. – Chcę tylko uratować doktora Hoppera i jego ludzi.

Chciała mu wierzyć, ale nie mogła. Czuła, że ją okłamuje.

– Zdaje się, że wszyscy zaczęli interesować się skażeniem środowiska w Mali. I wszystkich trzeba ratować z opresji.

Yerli spojrzał zdziwiony, ale nic nie powiedział. Czekał na dalsze wyjaśnienia.

– Admirał Sandecker z Amerykańskiej Agencji Badań Morskich prosił mnie o zgodę na użycie specjalnego oddziału komandosów w celu wydostania trzech jego ludzi z rąk malijskich sił bezpieczeństwa.

– Więc Amerykanie szukają źródeł skażenia w Mali?

– Tak, choć jest to misja nieoficjalna, której Malijczycy starają się przeszkodzić.

– Ci ludzie są już w malijskich rękach?

– Jeszcze cztery godziny temu nie byli.

– Gdzie są prowadzone te badania? – w głosie Yerli'ego dało się wyczuć zdenerwowanie.

– Na Nigrze.

Chwycił ją za ramię i spojrzał w napięciu.

– Co jeszcze wiesz o tej sprawie?

Przeszedł ją dreszcz.

– Amerykanie szukają jakiejś chemicznej substancji, powodującej nienormalny wzrost czerwonych glonów u wybrzeży Afryki – odparła.

– Czytałem coś o tym w prasie. Mów dalej.

– O ile wiem, wyprawili się łodzią na Niger, z ekwipunkiem i laboratorium badawczym na pokładzie. Szukają miejsca, z którego wypływa ta substancja.

– Znaleźli to miejsce?

– Według tego, co mówi Sandecker, dotarli w swoich poszukiwaniach aż do Gao.

– To są wszystko jakieś dezinformacje – Yerli nie był przekonany. – Za tym musi się kryć coś innego.

Pani Kamil potrząsnęła głową,

– W przeciwieństwie do ciebie, admirał jest człowiekiem bezinteresownym i prawdomównym.

– Powiedziałaś, że stoi za tym NUMA.

Potwierdziła skinieniem głowy.

– Nie CIA, czy jakaś inna amerykańska służba wywiadowcza?

Ujęła go za rękę i uśmiechnęła się.

– Chcesz przez to powiedzieć, że twój wspaniały wywiad w zachodniej Afryce nie ma pojęcia, że Amerykanie pracują pod ich nosem?

– To byłby absurd. Co może interesować Amerykanów w tak biednym i nieatrakcyjnym kraju jak Mali?

– A jednak coś ich tam ciągnie. To raczej ty powinieneś wiedzieć, o co im chodzi.

Yerli namyślał się przez chwilę, ale w końcu nic nie powiedział.

Zastukał mocno w szybę, dzielącą ich od szoferki i wskazał najbliższy zakręt. Szofer zahamował i zatrzymał się przed wielkim biurowcem.

– Tak szybko mnie opuszczasz? – Tym razem w jej głosie można było wyczuć pogardę.

Odwrócił się i spojrzał na nią.

– Naprawdę przepraszam. Wybacz mi.

Miała tego dosyć. Potrząsnęła głową.

– Nie, Ismail. Tym razem ci nie przebaczę. Nigdy się już nie spotkamy. Aha, spodziewam się jutro rano twojego listu z rezygnacją. Jeśli tego nie zrobisz, zostaniesz usunięty z pracy w ONZ dyscyplinarnie.

– Czy nie jesteś zbyt surowa?

– Nie – pani Kamil podjęła już decyzję. – Widzę po prostu, że przestałeś być lojalny i wobec ONZ, i wobec Francji. Mam wrażenie, że interesują cię wyłącznie własne cele.

Przechyliła się nad nim i energicznie otworzyła drzwi.

– Wysiadaj!

Yerii wysiadł bez słowa i przez chwilę jeszcze stał na skrzyżowaniu. Hala Kamil i oczami pełnymi łez zatrzasnęła drzwi. Nawet na niego nie spojrzała.

Yerli nie odczuwał żadnych skrupułów ani żalu. Był profesjonalistą. Miała rację, posłużył się nią. W swoim czasie oboje czuli do siebie pociąg fizyczny. Niestety, tak jak wiele kobiet, które wiążą się z uczuciowo obojętnym mężczyzną, zakochała się w nim. Teraz płaciła za to.Wszedł do baru w Algonquin Hotel, zamówił drinka, po czym podszedł do automatu telefonicznego. Wystukał numer i czekał dłuższą chwilę.

– Mam informację dla pana Massarde'a – rzekł konfidencjonalnie ściszonym głosem.

– Skąd pan dzwoni?

– Z ruin Pergamonu.

– Z Turcji?

– Tak – uciął krótko. Nie wierzył telefonom, ale te dziecinne szyfry denerwowały go.

– Jestem w barze hotelu Algonquin. Kiedy możemy się spotkać?

– O pierwszej w nocy nie będzie za późno?

– Nie, mam dziś późną kolację.

Odwiesił słuchawkę. Zastanawiał się, czy Amerykanie wiedzą coś o Fort Foureau. Co wiedzą o spalarni odpadów i czy węszą już w okolicy? Jeśli tak, to konsekwencje mogą być straszne; upadek rządu we Francji będzie najmniejszą z nich.

22

Za nim była ponura czerń rzeki, przed nim lśniły światła miasta Gao. Gunn miał jeszcze przed sobą dziesięć metrów do przepłynięcia, gdy poczuł nagle pod nogami muł rzeczny. Przez chwilę jeszcze płynął, aż do momentu, w którym mógł nawet ręką dotknąć dna. Minąwszy przybrzeżną mieliznę, wyszedł na brzeg. Przez parę minut nadsłuchiwał, wpatrzony w ciemność rzeki.Plaża wznosiła się pod kątem dziesięciu stopni. Kończyła się niskim murem, za którym biegła droga. Mokry i zmęczony Gunn rozkoszował się dotykiem ciepłego piasku. Leżał na plaży w poczuciu chwilowego bezpieczeństwa i wygody. Czuł jeszcze skurcz prawej nogi i straszne zmęczenie ramion. Wymacał plecak. Kiedy wykonał swój karkołomny skok za burtę, przez chwilę wydawało mu się, że plecak zsunął mu się z pleców. Był jednak ciągle na swoim miejscu, dobrze przytwierdzony do ramion mocnymi paskami.Wstał i pochylony podszedł do murku, po czym przyklęknął obok niego i przez chwilę obserwował drogę. Była pusta. Nieco dalej odchodziła od niej inna droga, prowadząca w głąb miasta. Przechadzało się po niej sporo ludzi.

Kątem oka dostrzegł niezwykłą scenę. Na dachu pobliskiego domu siedział człowiek i ćmił papierosa. Gunn wytężył wzrok. Na dachach sąsiednich domów także majaczyły sylwetki ludzi: wesoło ze sobą rozmawiali. Nie wiadomo czemu pomyślał o kretach wychodzących nocą ze swoich nor.Przez dłuższy czas obserwował tubylców, usiłując zapamiętać ich ruchy i sposób ubierania się. Przechadzali się bez pośpiechu po ulicy jak duchy, w luźnych, powiewnych strojach. Gunn zrzucił plecak i wyjął z niego zwykłe niebieskie prześcieradło. Oddarł jego część i szybko zaimprowizował długą szatę w rodzaju dżellaby, z szerokimi rękawami i kapturem. W konkursie tutejszej mody nie wziąłby zapewne pierwszej nagrody, był jednak zadowolony ze swojego dzieła. Pozwalało poruszać się swobodnie po słabo oświetlonym mieście, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Zastanawiał się nad zdjęciem okularów, ale szybko odrzucił tę myśl. Był krótkowidzem i z odległości większej niż dwadzieścia metrów nic nie widział. Postanowił więc jedynie spuścić kaptur głęboko na oczy, by zakryć przynajmniej ciemną oprawkę. Zmienił także umocowanie plecaka: z pleców przeniósł go na piersi, gdzie ukryty pod obszerną szatą nadawał mu wygląd grubasa.Ostrożnie przeszedł przez mur i szybko przedostał się na przeciwną stronę drogi, by wmieszać się w tłum spacerujących boczną ulicą mieszkańców Gao. W kilka minut doszedł do głównego skrzyżowania miasta. Po ulicach krążyło kilka starych taksówek, jeden czy dwa autobusy, parę zdezelowanych motorowerów i sporo rowerów.Jak dobrze byłoby po prostu zatrzymać taksówkę i kazać zawieźć się na lotnisko, pomyślał. Nie mógł jednak zwracać na siebie uwagi. Przed opuszczeniem łodzi przestudiował starannie plan miasta. Dowiedział się, że lotnisko znajduje się kilka kilometrów na południe od centrum. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie ukraść roweru, jednak szybko porzucił ten zamiar. Z pewnością kradzież zostałaby zauważona. Dano by znać policji, co prędzej czy później spowodowałoby jakieś poszukiwania; być może zwrócono by uwagę na obcokrajowca, nielegalnie przebywającego w mieście, i tak dalej… Nie, należało tego za wszelką cenę uniknąć.

Wolno wędrował ulicami miasta. Minął plac targowy, odrapany Hotel Atlantyda i przekupniów, mimo późnej pory zachwalających swe towary pod jego arkadami. Dolatywał go mdlący zapach egzotycznych przypraw. Na szczęście wiatr wywiewał szybko wszystkie nieprzyjemne zapachy miejskie w kierunku pustyni. Nigdzie nie było widać drogowskazów, kierował się więc pozycją gwiazdy polarnej.Ludzie ubrani byli dość jaskrawo. Dominował niebieski, zielony i żółty, dobrze widoczne mimo zmroku. Mężczyźni nosili dżellaby lub luźne kaftany; niektórzy ubrani byli w normalne spodnie i tuniki. Rzadko kiedy dostrzegało się klasyczne turbany; głowy były przeważnie owinięte luźnym zawojem z niebieskiego materiału. Wiele kobiet nosiło eleganckie sukienki, inne miały na sobie długie, powiewne stroje. Prawie żadna z nich nie zakrywała twarzy.

Rozmawiali ze sobą dziwnymi, przyciszonymi głosami. Wokół biegały dzieci, każde inaczej ubrane. Atmosfera miasta, ruchliwość i wesołość ludzi nie wskazywały na to, że jest to kraj wyjątkowej nędzy. Ludzie zachowywali się tak, jakby nie zdawali sobie sprawy, że są aż tak biedni.Z opuszczoną głową, kryjąc w kapturze swą białą twarz, Gunn przemierzał miasto wraz z tłumem. Stopniowo ulice pustoszały. Nikt go nie zatrzymywał ani nie zadawał pytań. Na wszelki wypadek miał już przygotowaną odpowiedź: jest turystą, odbywającym wycieczkę wzdłuż rzeki Niger. Zresztą nie zastanawiał się specjalnie nad tym, co ma mówić. Niebezpieczeństwo, że zostanie zatrzymany jako nielegalnie przebywający tu Amerykanin, było prawie żadne.Wreszcie zauważył znak drogowy, na którym narysowany był samolot. Na razie szczęście go nie opuszczało. Drogę na lotnisko odnajdywał łatwiej, niż się tego spodziewał.Minął właśnie najruchliwszą, handlową dzielnicę i znalazł się w slumsach. Od samego początku Gao robiło na nim wrażenie miasta, które o zmroku staje się groźne; miasta krwi i przemocy. Jego wyobraźnia pracowała coraz silniej. Przemierzając prawie puste uliczki odnajdywał w twarzach siedzących przed domami ludzi zaciekawienie i wrogość. Wszedł w opustoszały zaułek głównie po to, żeby wyjąć z plecaka stary 38-kalibrowy rewolwer Smith amp; Wesson. Dostał go jeszcze od swojego ojca. Instynkt mówił mu, ze krążąc po tych miejscach, można nie doczekać świtu.

W pewnej chwili minęła go, wzbijając tumany kurzu, załadowana cegłami ciężarówka. Gunn szybko uświadomił sobie, że zmierza w tym samym co on kierunku. Odrzucił względy ostrożności i postanowił ją dogonić. Przyszło mu to bez wielkiego trudu i już po chwili leżał na kupie cegieł, rozglądając się dokoła.Po organicznych wyziewach miasta z przyjemnością wdychał zapach dieslowskich spalin. Ze swojej pozycji dostrzegł po lewej stronie, kilka kilometrów przed ciężarówką, dwa czerwone światła. Gdy podjechali bliżej, zorientował się, że umieszczone są na dachu jakiegoś budynku; za nim majaczyły w ciemnościach dwa duże hangary. Niewątpliwie było to lotnisko.Kierowca ciężarówki zwolnił, zauważywszy w jezdni jakąś dziurę. Gunn wykorzystał to i zeskoczył na ziemię. Ciężarówka pomknęła dalej, wyrzucając spod kół fontanny piasku. Przez pewien czas widział jeszcze jej czerwone tylne światła. Na poboczu drogi dostrzegł napis, w trzech językach zapowiadający Międzynarodowy Dworzec Lotniczy w Gao.

– Międzynarodowy – odczytał głośno. – Miejmy nadzieję…

Szedł krawędzią drogi, chowając się przed przejeżdżającymi samochodami. Nie miał zresztą powodów do obaw. W budynkach lotniska panowały ciemności, parking był zupełnie pusty. Nadzieje Gunna jednak zachwiały się mocno, gdy ujrzał z bliska budynek. "Międzynarodowy dworzec" przypominał obskurny drewniany magazyn z pordzewiałym blaszanym dachem. Stojąca nieco dalej wieża kontrolna wspierała się na żelaznych, całkowicie przeżartych przez rdzę rusztowaniach; praca tam wymagała nie lada odwagi. Okrążył z daleka budynki i znalazł się na równie mrocznej i pustej betonowej płycie. W dalszej części lotniska stało osiem silnie oświetlonych odrzutowców wojskowych i jeden samolot transportowy.

Nagle znieruchomiał. Przed bocznym wyjściem z gmachu lotniska dostrzegł dwóch uzbrojonych żołnierzy. Jeden siedział na krześle przed budynkiem, drugi stał w drzwiach, paląc papierosa.Miał teraz do czynienia z wojskiem. Spojrzał na zegarek, wspaniały wodoodporny. Chronosport. Dwadzieścia po jedenastej. Poczuł nagłe zmęczenie. Tyle wysiłku po to, żeby znaleźć się na kompletnie martwym lotnisku. A do tego jeszcze ci malijscy żandarmi… Ciekawe, kiedy go tu odkryją. A może sam umrze z głodu i pragnienia…Postanowi! czekać. Nie miał innego wyjścia. Byłoby jednak niedobrze, gdyby zastał go tu dzień. Przeszedł około stu metrów w stronę pustyni, aż znalazł niewielki dół, częściowo wypełniony resztkami jakiejś rozwalonej szopy. Ułożył się we wgłębieniu suchego piasku i przykrył się paroma starymi, zmurszałymi deskami. Oczywiście w dole mogły być skorpiony i inne paskudztwo pustyni, był jednak zbyt znużony, żeby o tym myśleć. Po trzydziestu sekundach już spał.

Ludzie Massarde'a skrępowali ich brutalnie, zakuli w kajdanki i zawlekli do dusznej, wilgotnej komórki pod podłogą najniższego pokładu. Tuż nad sobą mieli maszynownię i generator prądu. Krótki łańcuch kajdanków, którymi przykuci byli do gorącej metalowej rury, zmusił ich do klęczenia. Słyszeli kroki pilnującego ich strażnika rytmicznie stukające w metalową podłogę maszynowni. Piekły ściśnięte w ciasno zapiętych kajdankach nadgarstki.

Gorąco rozpalonej rury parzyło gołe kolana.O ucieczce nie mogło być mowy. Przekazanie ich policji generała Kazima stanowiło tylko kwestię czasu. Czekała ich pewna śmierć z rąk jego oprawców. Pod pokładem było duszno i trudno było oddychać. Ociekali potem z powodu nieznośnego, wilgotnego gorąca, promieniującego z rozpalonej rury. Z każdą chwilą było gorzej. Po dwóch godzinach tego piekła Giordino był już u kresu sił. Wilgotność powietrza wydawała mu się wyższa niż w jakiejkolwiek łaźni parowej, w której zdarzyło mu się przebywać. Wraz z poceniem się wzrastało pragnienie.Spojrzał na Pitta, chcąc zobaczyć, jak jego twardy przyjaciel znosi te tortury. Pitt był zupełnie spokojny. Mokra od potu, zamyślona twarz wyglądała na zadowoloną. Oglądał z zaciekawieniem pęk kluczy technicznych wiszących na ścianie pomieszczenia. Niestety nie mógł ich dosięgnąć. Łańcuch kajdanek zatrzymywał się na podtrzymującej rurę obejmie. Mierzył wzrokiem dystans dzielący jego rękę od obręczy z kluczami.

– Jeszcze jeden pasztet, w który się wpakowaliśmy, Stanley – Giordino zacytował zdanie z komedii Flipa i Flapa.

– Wybacz, Ollie, ale to wszystko dla ludzkości… – odrzekł Pitt z uśmiechem.

– Czy myślisz, ze Rudiemu się udało?

– Jeśli trzymał się bocznych ulic i zachował spokój, z pewnością nie wpakował się w taką kabałę, jak my.

– Co ten francuski krezus będzie miał z tego, że wyciśnie z nas cały pot? – spytał Giordino, ocierając twarz ramieniem.

– Nie mam pojęcia – odrzekł Pitt. – Myślę jednak, że niedługo się dowiemy, dlaczego zamiast oddać nas, policji, trzyma nas w tym gorącym pudle.

– Musi być rzeczywiście z niego zawzięty facet, jeśli tak się wścieka o ten głupi telefon.

– To moja wina – rzekł Pitt z błyskiem wesołości w oku. – Powinienem był zamówić telefon na koszt Sandeckera.

– Daj spokój. Nie mogłeś przewidzieć, ze facet jest aż taki skąpy.

Pitt spojrzał na Giordina z niemym podziwem. Był pełen uznania dla ciężkiego, rubasznego Włocha, którego stać było na dowcipy w tak krytycznym momencie.Podczas długich morderczych minut w strasznej, gorącej celi myśli Pitta całkowicie skupiły się na rozważaniu możliwości ucieczki. Na pierwszy rzut oka wszelki optymizm wydawał się bezpodstawny. Nie mieli sił uwolnić się z kajdanków ani zerwać łańcucha, którym przytwierdzono ich do gorącej rury.Przez myśl przebiegały mu dziesiątki pomysłów. Na razie jednak żaden z nich nie wchodził w grę. Takim czy innym sposobem trzeba było przede wszystkim odczepić się od rury. Inaczej żaden plan nie miał sensu.Przerwał jednak wszystkie rozważania, ponieważ pojawił się strażnik i zdjął im kajdanki. Jednocześnie w otwartej klapie sufitu gorącego boksu ukazało się czterech ludzi Massarde'a. Wciągnęli Pitta i Giordina najpierw na pokład maszynowni, potem na poziom luksusowych pomieszczeń jachtu.

Wprowadzili więźniów do pokoju, w którym rozparty na skórzanej sofie Yves Massarde ćmił cienkie cygaro i popijał koniak. Naprzeciwko niego siedział ciemnoskóry oficer z kieliszkiem szampana w ręku. Żaden z mężczyzn nie drgnął, kiedy Pitt i Giordino ociekający potem i brudem stanęli przed nimi w szortach i podkoszulkach.

– To te nędzne kreatury wyłowiłeś z rzeki? – spytał oficer spoglądając na nich wzrokiem zimnym i bez wyrazu.

– Prawdę mówiąc, dostali się tu bez zaproszenia – odrzekł Massarde. – Zastałem ich, jak korzystali z mojego systemu telekomunikacyjnego.

– Myślisz, ze wysłali jakąś wiadomość?

Massarde potwierdził ruchem głowy.

– Niestety, było już za późno, żeby im przeszkodzić.

Oficer postawił kieliszek na stole, wstał z krzesła i zbliżył się do Pitta. Był wyższy od Giordina, ale Pittowi sięgał zaledwie do ucha.

– Który z was kontaktował się ze mną na rzece?

Pitt przyjrzał mu się uważnie.

– Pan generał Kazim?

– Tak, to ja.

– Potwierdza się teza, że nie można nikogo ocenić po głosie. Wyobrażałem sobie pana jak Rudolfa Valentino, a widzę Billy'ego Kłamcę…

Pitt zwinął się wpół: Kazim kopnął go z wściekłością w podbrzusze. Cios był silny i bolesny. Złość na twarzy Kazima przerodziła się jednak w zdumienie, gdy Pitt zręcznym ruchem chwycił mocno obiema rękami jego nogę, nagle jakby zawisłą w powietrzu. Kazim przez chwilę usiłował utrzymać równowagę. Tymczasem Pitt pchnął trzymaną w ręku nogę Kazima tak, że ten upadł z powrotem na fotel.

Zapadła zupełna cisza. Kazim znieruchomiał. Od dziesięciu lat był dyktatorem i nigdy nie zdarzyło mu się spotkać z taką zuchwałością. Był tak przyzwyczajony do tego, że ludzie drżą przed nim, że zupełnie nie wiedział, jak zareagować na poniżającą go sytuację. Oddychał szybko, a purpurową twarz wykrzywił grymas wściekłości. Zacisnął usta. Tylko oczy pozostały zimne, czarne i bez wyrazu.Wolno wyciągnął z kabury rewolwer. Przestarzały półautomat, dziewięciomilimetrowa beretta 92 SB, odnotował w myśli Pitt, jakby to nie o niego chodziło w tej grze. Kazim bez pośpiechu odbezpieczył broń i skierował lufę prosto w Pitta. Na brunatnej twarzy dyktatora błąkał się szyderczy uśmiech.

Pitt widział kątem oka, że jego przyjaciel ma ochotę zaatakować generała. Jednocześnie obserwował ruchy palców Kazima ściskającego broń. Stał na lekko ugiętych nogach, gotów natychmiast uskoczyć w prawo. Chwila zamieszania mogłaby dać mu jakąś szansę ucieczki, jednak zdawał sobie sprawę, że drażniąc Kazima i doprowadzając go do ostateczności, stracił nad nim przewagę. Wiedział też, że jego śmierć miała być powolna i okrutna. Kazim zapewne strzela dobrze i bez trudu dosięgnąłby go z tak małej odległości. Oczywiście mógł szybkim unikiem spowodować, że pierwszy strzał byłby niecelny, jednak następnym strzałem Kazim z pewnością by go trafił, choćby w kolana. Z oczu generała można było wyczytać, że nie życzy sobie jego szybkiej śmierci.

Nagle, tuż przed spodziewaną strzelaniną i masakrą, odezwał się spokojny głos Massarde'a.

– Generale, dokonuj swoich egzekucji gdzie indziej, nie w moim gabinecie.

– Ten wyższy musi umrzeć – syknął Kazim, utkwiwszy w Pitcie wzrok.

– W porządku, zdążysz – rzekł Massarde, nalewając sobie następny kieliszek koniaku. – Nie chciałbym jednak, żebyś zaplamił mi krwią ten drogocenny dywan Navajow.

– Kupię ci nowy – warknął Kazim.

– Czy wziąłeś pod uwagę, że ten człowiek woli zapewne szybką śmierć od tortur? Przecież tylko po to cię sprowokował.

Kazim opuścił powoli pistolet. Jego twarz przybrała sadystyczny wyraz.

– Masz rację; jeśli o to mu chodziło…

– To spryciarze – ciągnął dalej Massarde. – Chcą przed nami coś ukryć, jakąś ważną sprawę. Myślę, że jeśli zaczną mówić, obaj na tym skorzystamy.

Kazim wstał z krzesła, zbliżył się do Giordina i przytknął mu pistolet do prawego ucha.

– Zobaczymy, czy teraz okaże się bardziej rozmowny niż na łodzi.

– Na jakiej łodzi? – spytał Giordino naiwnie.

– Na tej, z której wyskoczyliście, zanim wyleciała w powietrze.

– Ach, na tej.

– Czego tu szukacie? Po co dopłynęliście Nigrem aż do Mali?

– Obserwujemy zwyczaje tutejszych ryb…

– A ta broń na pokładzie?

– Jaka broń? – Giordino rozłożył ręce. – Nie mieliśmy żadnej broni.

– Czy już zapomniałeś, co zrobiliście z benińskimi kanonierkami?

– Przepraszam, nie wiem o co chodzi – Giordino pokręcił przecząco głową.

– Parę godzin w mojej kwaterze w Bamako odświeży ci pamięć.

– Nie potrzebujemy cudzoziemców, którzy odmawiają współpracy – wtrącił Massarde.

– Daj spokój – rzucił Pitt, spoglądając na Giordina. – Lepiej powiedzieć im prawdę.

Giordino odwrócił się do niego gwałtownie.

– Zwariowałeś? – krzyknął przerażony.

– Może jesteś odporny na tortury, ale ja nie. Na samą myśl o tym robi mi się słabo. Jeśli nie powiesz wszystkiego generałowi Kazimowi, to ja to zrobię.

– Twój przyjaciel wreszcie zrozumiał – rzekł Kazim. – Radzę ci go posłuchać.

Przez chwilę Giordino wahał się, po czym rzucił się z wściekłością na Pitta.

– Ty skurwielu, ty cholerny zdrajco… – Giordino przerwał, ponieważ kolba pistoletu Kazima wylądowała na jego twarzy, raniąc go w brodę. Giordino cofnął się kilka kroków, po czym ruszył naprzód jak rozjuszony byk. Kazim podniósł automat i wymierzył między oczy Giordina.

Zaczyna się, pomyślał spokojnie Pitt. Szybko skoczył między Kazima i Giordina, po czym chwycił Giordina za ręce, usiłując przytrzymać mu je na plecach.

– Uspokój się na miłość boską!

Massarde nacisnął niepostrzeżenie guzik umieszczony w małym stoliczku obok skórzanej kanapy. Niemal natychmiast w pokoju znalazła się cała grupa jego goryli. Rzucili się na Amerykanów i powalili ich na ziemię. Pitt szybkim spojrzeniem zmierzył siły. Postanowił nie stawiać oporu. Wiedział, że to bezcelowe. Wolał oszczędzać siły na później. Giordino jednak szarpał się z ludźmi Massarde'a, wyrzucając z siebie przekleństwa.

– Zabierzcie go z powrotem do zenzy – rzekł Massarde, wskazując Giordina.

Ludzie Massarde'a dali spokój Pittowi i skupili wszystkie swoje wysiłki na osobie Giordina. Jeden z nich uderzył go mocno w tył głowy końcem policyjnej pałki. Pod wpływem silnego bólu i zmęczenia Giordino zmiękł. Dwaj strażnicy wzięli go pod ramiona i wywlekli z gabinetu.

Kazim lufą automatu wskazał leżącego na ziemi Pitta.

– Jeśli wolisz mówić niż umierać w powolnej agonii, to dlaczego nie podasz prawdziwego nazwiska?

Pitt podniósł się i usiadł na ziemi.

– Pitt. Dirk Pitt.

– Czy można ci wierzyć?

– Takie samo dobre nazwisko jak każde inne.

Kazim zwrócił się do Massarde'a:

– Czy kazałeś ich przeszukać? Massarde skinął głową.

– Nie mieli przy sobie żadnych papierów.

Kazim patrzył na Pitta z nienawiścią.

– Może w takim razie powiesz nam, dlaczego wjechaliście bez paszportów na teren Mali?

– To proste, panie generale – Pitt wyjaśniał szybko. – Jesteśmy archeologami. Mamy kontrakt z francuską fundacją na poszukiwanie na dnie Nigru antycznych statków. Straciliśmy wszystkie dokumenty, kiedy pańskie ścigacze zatopiły nasz jacht.

– Prawdziwi archeolodzy po dwóch godzinach spędzonych w komorze parowej byliby grzeczni jak dzieci. Z tego, jaki stawiacie opór, wynika raczej, że jesteście zawodowymi szpiegami…

– Jaka to fundacja? – przerwał rozważania Kazima Massarde.

– Francuskie Towarzystwo Badań Historycznych – odrzekł Pitt.

– Nigdy o nim nie słyszałem.

– Cóż na to poradzę? – Pitt rozłożył bezradnie ręce.

– Od kiedy to archeolodzy szukają starożytności w superłodzi, wyposażonej w wyrzutnię rakietową i karabiny maszynowe? – spytał złośliwie Kazim.

– Nigdy nie zaszkodzi być przygotowanym na piratów i terrorystów. – Pitt uśmiechnął się naiwnie.

Rozległo się pukanie, drzwi otworzyły się i ktoś z załogi wręczył Massarde'owi depeszę.

– Czy będzie odpowiedź, proszę pana?

Massarde uśmiechnął się zadowolony i skinął głową.

– Podziękuj w moim imieniu i poproś o dalsze informacje.

– Dobre wiadomości? – spytał Kazim, gdy marynarz wyszedł.

– Już wszystko wiemy – rzekł Massarde. – Mój człowiek w Waszyngtonie donosi, że ci ludzie są z Państwowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Badają chemiczne zanieczyszczenia Nigru, które podobno wywołały gwałtowny rozrost jakichś czerwonych glonów u wybrzeży zachodniej Afryki.

– To tylko fasada, nic więcej – skrzywił się Kazim. – Węszą wokół czegoś znacznie ważniejszego niż zanieczyszczenie wody. Czuję, że szukają tu nafty.

– To samo przypuszcza mój agent z Nowego Jorku. Według niego to tylko przykrywka, chociaż jego informator twierdzi, że im rzeczywiście o to chodzi.

– Czy to nie Fort Foureau? – Kazim spojrzał na Massarde'a podejrzliwie.

– Nie, to wykluczone – odparł Massarde bez wahania. – Moje przedsiębiorstwo jest zbyt daleko od Nigru. To może być jedna z tych twoich inwestycji, którymi nie lubisz się chwalić.

– Jeśli ktokolwiek jest odpowiedzialny za skażenie środowiska w Mali, to tylko ty, przyjacielu – zauważył Kazim ze źle ukrywaną złością.

– Wykluczone – powtórzył spokojnie Massarde, po czym zwrócił się do Pitta.

– Pewnie uważa pan, że mówimy o ciekawych rzeczach, panie Pitt?

– Nie mam pojęcia, o czym mówicie.

– Musicie być bardzo ważni, pan i pana przyjaciel.

– Nie tak bardzo. Teraz jesteśmy po prostu pańskimi więźniami.

– Co miałeś na myśli mówiąc: "bardzo ważni"? – spytał Kazim.

– Mój agent donosi również, że ONZ wysłała specjalny oddział, żeby ich uratować.

Przez chwilę Kazim wydawał się przerażony. Szybko jednak wrócił do równowagi.

– Ma tu przybyć specjalny oddział?

– Przypuszczalnie są już w drodze, ponieważ pan Pitt zdążył porozumieć się ze swoim przełożonym.

Massarde spojrzał jeszcze raz na depeszę.

– Mój człowiek twierdzi, że to admirał James Sandecker. Wygląda na to, że wiadomości są rzetelne.Pracująca w eleganckim gabinecie Massarde'a klimatyzacja spowodowała, że Pitt, po dwóch godzinach spędzonych w gorącym i wilgotnym pomieszczeniu, zaczął się trząść. Dodatkowy zimny dreszcz wywołała jednak świadomość, że Massarde odkrył cel ich misji. Zastanawiał się, kto mógł ich zdradzić, nic jednak nie przychodziło mu do głowy.

– No i co, nie jesteśmy już tacy pewni siebie, kiedy wszystko się wydało – odezwał się ze złośliwą satysfakcją Kazim, sącząc powoli następny kieliszek szampana. Nagle spojrzał surowo znad uniesionego kieliszka. – Gdzie planuje pan spotkanie z siłami ONZ, panie Pitt?

Pitt postanowił sprawiać wrażenie człowieka, który cierpi na amnezję. Byli w pułapce. Lotnisko w Gao wydawało się aż nadto oczywistym miejscem, na którym można wylądować, by wziąć ludzi na pokład. Nie chciał wspominać o Gunnie. Postawił więc wszystko na jedną kartę: na głupotę Kazima.

– Na lotnisku w Gao. Przylecą tam o świcie. Mamy czekać na zachodnim krańcu pasa startowego.

Kazim przyglądał się Pittowi przez chwilę i nagle uderzył go w głowę kolbą swojej beretty.

– Kłamiesz! – krzyknął. Pitt zasłonił twarz ramionami.

– To prawda, przysięgam.

– Kłamstwo – powtórzył Kazim. – Pas startowy w Gao biegnie po linii północ – południe. Nie ma żadnego zachodniego końca.

Pitt wziął głęboki oddech.

– Myślę, że i tak prędzej czy później wyciągniecie to ze mnie – westchnął.

– Nie mam co do tego wątpliwości!

– Dobrze – rzekł Pitt. – Więc według instrukcji admirała Sandeckera po zniszczeniu łodzi mieliśmy udać się dwadzieścia kilometrów na południe od Gao, w okolice szerokiego, płytkiego wąwozu. Helikopter przyleci od strony granicy Nigru.

– Jaki będzie sygnał do lądowania?

– Nie jest potrzebny żaden sygnał. Okolica jest zupełnie pusta. Helikopter będzie tak długo krążył wokół tego miejsca, aż nas znajdzie.

– O której godzinie?

– O czwartej rano.

Kazim spojrzał na Pitta twardo.

– Jeśli i tym razem mnie okłamujesz, gorzko będziesz tego żałował. Schował pistolet i zwrócił się do Massarde'a.

– Ani chwili do stracenia. Musimy przygotować ceremonię powitalną.

– Bądź ostrożny, Zateb. Zdecydowanie odradzam ci zadzierać z ludźmi z ONZ. Jeśli nie znajdą Pitta i jego kumpla, to po prostu wrócą do Nigru. Jeśli jednak zniszczysz im helikopter i zabijesz ludzi, to tak, jakbyś wsadził kij w gniazdo szerszeni.

– To jest najazd na mój kraj!

– Daj spokój – Massarde wzruszył ramionami. – Nie opłaca ci się unosić narodowym honorem. Strata finansowej pomocy ONZ dla twoich niepewnych inwestycji jest zbyt wielką ceną za chwilę krwawej satysfakcji. Niech sobie jadą do diabła.

– Yves, zabierasz mi główną przyjemność mojego życia – Kazim uśmiechnął się kwaśno.

– I wrzucam ci parę milionów franków do kieszeni – przypomniał mu Massarde.

– To prawda – zgodził się niechętnie dyktator.

– Zresztą zostaje ci jeszcze niezła frajda z tych dwóch – Massarde wskazał głową Pitta. – Na pewno będziesz umiał z nich to i owo wycisnąć.

– Zaczną śpiewać jeszcze przed południem. Zwłaszcza że już trochę zmiękli w tej twojej łaźni.

– Ja też tak sądzę – rzekł Massarde i skierował się w stronę bocznych drzwi. – Jeśli pozwolisz, udam się do moich gości. Zbyt długo każę im na siebie czekać.

– Chciałbym cię jeszcze o coś prosić – zatrzymał go Kazim.

– Mów śmiało, przyjacielu.

– Potrzymaj ich trochę dłużej w tej zenzie. Niech wyparuje z nich cała hardość, zanim wezmę ich do mojej kwatery w Bamako.

– Proszę bardzo – zgodził się Massarde. – Każę moim ludziom, żeby odesłali tam pana Pitta z powrotem.

– Dziękuję ci, że złapałeś tych drani, i że oddajesz ich w moje ręce. Naprawdę jestem ci za to wdzięczny.

Massarde skłonił się.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Zanim drzwi za Massarde'em zamknęły się, Kazim jeszcze raz spojrzał na Pitta.

Pitt nigdy jeszcze nie widział tyle złości w czyichś oczach. Były to oczy diabła.

– Życzę panu przyjemnego pobytu pod pokładem, panie Pitt. A potem będzie pan cierpiał tak, jak nawet w najczarniejszych marzeniach się panu nie śniło.

Jeśli Kazim spodziewał się, że Pitt załamie się pod wpływem strachu, to się pomylił. Pitt był zupełnie spokojny. Wyglądał jak człowiek, który już wrzucił żeton do automatu. Był nawet zadowolony. Generał nieświadomie dorzucił brakujący element do jego planów ucieczki. Można było powiedzieć, że drzwi się uchyliły, a Pitt zamierzał się przez nie prześliznąć.

23

Wszyscy drzemali już w głębokich lotniczych fotelach, tylko Eva była zbyt zdenerwowana, by zasnąć. Nagle zauważyła, że samolot zniża się. Mimo zręczności pilota, który opuszczał maszynę bardzo wolno, poczuła w uszach zmianę wysokości.Za oknem panowała całkowita ciemność. Martwej pustyni nie oświetlały żadne śwatła. Spojrzała na zegarek. Było dziesięć po dwunastej, zaledwie półtorej godziny po tym, jak zapakowali sprzęt i próbki zatrutej tkanki ludzkiej, i wystartowali z Asselar.Wygodnie zagłębiła się w fotelu. Czuła jednak, że maszyna wciąż się opuszcza. Wstała z fotela i przeszła do tylnej kabiny, w której Hopper odizolował się, by swobodnie ćmić swoją fajkę. Drzemał; dotknęła jego ramienia.

– Frank, coś jest nie w porządku.

– Co mówisz? – natychmiast zerwał się ze swego lekkiego snu.

– Samolot obniża lot. Mam wrażenie, że lądujemy.

– Absurd – odrzekł – Do Kairu mamy jeszcze pięć godzin.

– Naprawdę. Obroty silników zdecydowanie spadły.

– Piloci pewnie oszczędzają benzynę.

– Tracimy wysokość. Jestem tego pewna.

Przytomny już całkowicie Hopper zaczął nadsłuchiwać, przejęty poważnym tonem Evy. Wychylił się poza oparcie fotela i przez chwilę obserwował przejście między rzędami siedzeń.

– Myślę, że masz rację. Przód samolotu lekko się opuszcza.

– Piloci zwykle trzymali drzwi otwarte – Eva wskazywała na drzwi ich kabiny – teraz są zamknięte.

– Rzeczywiście to dziwne, ale może jesteśmy przewrażliwieni. – Zrzucił z siebie koc i podniósł oparcie fotela. – Nie zawadzi jednak spytać.

Podeszli do drzwi kokpitu; Hopper przekręcił gałkę. Drzwi nie ustąpiły.

– Do licha, są zamknięte na klucz!

Zapukał mocno, nie było odpowiedzi. Czuło się już wyraźnie opadanie samolotu.

– Dzieje się coś dziwnego. Trzeba obudzić całą ekipę.

Eva przebiegła szybko korytarz między siedzeniami, budząc wszystkich członków zespołu. Pierwszy zerwał się Grimes.

– Dlaczego lądujemy? – spytał Hoppera.

– Nie mam zielonego pojęcia. Piloci nie byli łaskawi nam o tym powiedzieć.

– Może to przymusowe lądowanie?

– Jeśli tak, to nas o tym nie zawiadomili.

Eva wyjrzała ponownie przez iluminator. Daleko z przodu dostrzegła słabe, migające żółte światła.

– Widać jakieś światła – rzekła.

– Moglibyśmy wyważyć drzwi – zasugerował Grimes.

– Po co? – spytał Hopper. – Jeśli piloci chcą lądować, nie możemy im w tym przeszkodzić. Przecież nikt z nas nie umie prowadzić odrzutowca.

– Więc wszystko, co możemy zrobić, to wrócić na miejsca i zapiąć pasy – rzekła Eva.

Jeszcze nie zdążyła skończyć zdania, kiedy mocne reflektory samolotu oświetliły piasek pustyni; maszyna podchodziła do lądowania. Podskoczyli, gdy koła uderzyły w twardo ubity piasek. Rozległ się ryk silników, przełączonych na wsteczny bieg, choć piaszczysta nawierzchnia sama już stawiała wystarczający opór rozpędzonej maszynie. Samolot wolno posuwał się korytarzem wątłych świateł, po czym stanął.

– Gdzie jesteśmy? – spytała Eva.

– Zaraz się dowiemy – odparł Hopper. Ruszył w stronę kabiny pilotów, tym razem ze stanowczym zamiarem wyważenia drzwi. Otworzyły się jednak same, zanim zdążył to zrobić.

W drzwiach stał drugi pilot.

– Dlaczego wylądowaliśmy? Są jakieś kłopoty techniczne?

– Proszę wysiadać – rzeki pilot.

– O czym pan mówi? Przecież mieliśmy lecieć do Kairu.

– Dostałem rozkaz lądowania w Tebezzy.

– To jest samolot Organizacji Narodów Zjednoczonych. Został pan wynajęty, żeby nas zawieźć we wskazane przez nas miejsca. Tebezza, czy jak to się nazywa, nie była w naszych planach.

– Proszę traktować to jako nieprzewidziany postój – rzekł pilot ostro.

– Przecież nie może nas pan zostawić w środku pustyni. Jak dostaniemy się stąd do Kairu?

– To się załatwi.

– A co z naszym sprzętem?

– Zaopiekujemy się nim.

– Próbki naszych badań muszą natychmiast trafić do laboratorium Światowej Organizacji Zdrowia w Paryżu.

– To nie moja sprawa. Proszę wziąć osobisty bagaż i wysiadać.

– Nie może nam pan tego zrobić – rzekł Hopper z oburzeniem.

Pilot minął Hoppera. Przeszedł do tyłu samolotu i otworzył drzwi.Hydrauliczne pompy z szumem opuściły schody na płytę lotniska. Pilot podniósł wielkokalibrowy rewolwer, który nosił stale przy sobie, i wycelował w biologa.

– Wysiadać natychmiast! – rozkazał.

Hopper zbliżył się do niego, nie zważając na wymierzoną w niego lufę.

– Kim pan jest? Od kogo dostał pan rozkaz?

– Jestem porucznik Abubakar Babanandi z Malijskich Sił Zbrojnych. Wykonuję rozkazy moich zwierzchników.

– To znaczy?

– Najwyższej Rady Wojskowej Mali.

– A więc generała Kazima… To jego pomysł.

Porucznik Babanandi z całej siły uderzył Hoppera lufą rewolweru w żołądek. Doktor zwinął się z bólu i upadł.

– Niech pan mi nic utrudnia wykonania rozkazu. Proszę opuścić samolot, albo zastrzelę pana na miejscu.

Eva chwyciła Hoppeni za ramię.

– Frank, rób co on mówi. Gotów cię zabić!

Hopper wstał z trudem, trzymając się za brzuch. Babanandi był zimny i niewzruszony, w oczach jego było jednak więcej lęku niż okrucieństwa. Bez słowa pchnął Hoppera w stronę schodków.

– Ostrzegam pana, bez żadnych numerów.

W minutę później, podtrzymywany przez Eve, Hopper stał już na ziemi i rozglądał się wokoło.Otoczyło ich pół tuzina ludzi w strojach Tuaregów. Byli bardzo wysocy i wyglądali groźnie. Głowy mieli ukryte w zawojach, ich długie, czarne stroje, do których przytwierdzone były w pasie krótkie miecze, powiewały na wietrze. Zwrócili w pierś biologa lufy pistoletów maszynowych.

Zbliżyły się jeszcze dwie postacie. Z luźnego fioletowego burnusa bardzo chudego mężczyzny wystawały ręce o jasnej skórze. Głowę spowijał mu biały, ukazujący tylko oczy litham. Mężczyzna był nienaturalnie wysoki. Hopper, też przecież nie ułomek, sięgał mu zaledwie do ramienia.Wysokiemu mężczyźnie towarzyszyła kobieta, budową ciała przypominająca ogromną, wyładowaną żwirem ciężarówkę. Spod brudnej, luźnej, sięgającej mniej więcej do kolan tuniki wyglądały nogi grube jak słupy telegraficzne. Kobieta miała odkrytą twarz. Była ciemnoskóra, o wełnistych włosach, jak mieszkańcy południowej Afryki. W twarzy wyróżniały się szerokie kości policzkowe, okrągły podbródek i bardzo szerokie usta. Emanujący z niej chłodny sadyzm podkreślał jeszcze złamany nos i pokryte bliznami czoło. W ręku trzymała gruby, skórzany bat z węzłem zawiązanym na końcu. Patrzyła na Hoppera jak inkwizytor patrzy na ofiarę swych tortur.

– Gdzie jesteśmy? – spytał bez żadnych wstępów Hopper.

– W Tebezzy – odparł wysoki mężczyzna.

– To już mi powiedziano. Ale co to za miejsce?

Mężczyzna odpowiedział po angielsku z akcentem irlandzkim.

– Tebezza to miejsce, w którym kończy się pustynia, a zaczyna się piekło. Więźniowie i niewolnicy wydobywają tu złoto.

– Coś w rodzaju kopalni soli w Taoudenni – rzekł Hopper, zerkając na wymierzone w niego lufy. – Czy te karabiny muszą celować w moją twarz?

– To jest konieczne, doktorze Hopper.

– Nie musicie się obawiać. Nie przyjechaliśmy tu po to, żeby ukraść wasze…

Hopper przerwał w pól zdania i otworzył szeroko oczy.

– Zna pan moje nazwisko? – wyszeptał.

– Tak, przecież czekaliśmy tu na pana.

– Kim pan jest?

– Nazywam się Selig O'Bannion. Jestem naczelnym inżynierem kopalni. A moim głównym nadzorcą – 0'Bannion wskazał na grubą kobietę – lub, jeśli pan woli, brygadzistą jest Melika; to w tutejszym narzeczu oznacza królową. Pan i pańscy ludzie będą słuchali jej rozkazów.Przez najbliższe sekundy słychać było tylko wolno kręcące się turbiny silnika samolotu.

– Rozkazy? Do licha, o jakich rozkazach pan mówi? – krzyknął Hopper.

– Przysłano tu was dzięki uprzejmości generała Kazima. Chce, żebyście pracowali w kopalni.

– To porwanie! – zawołał Hopper.

CTBannion cierpliwie zaprzeczył ruchem głowy.

– Niezupełnie porwanie, doktorze Hopper. Nikt pana ani pańskich ludzi nie będzie tu trzymał jako zakładników. Zostaliście skazani na pracę w kopalniach Tebezzy. Będziecie wydobywali złoto dla skarbu Mali.

– Jesteście łajdaki… – zaczął Hopper, w tym samym jednak momencie poczuł na twarzy silne uderzenie rzemienia Meliki. Chwycił się ręką za piekący, puchnący w oczach policzek.

– To była pierwsza lekcja posłuszeństwa, ty zgniła świnio – rzuciła kobieta olbrzym.

– Odtąd będziesz mówił tylko wtedy, kiedy cię zapytają.

Podniosła rzemień, by uderzyć go ponownie, ale O'Bannion przytrzymał jej ramię.

– Powoli, kobieto. Daj mu czas, żeby się przyzwyczaił. Chcę, by przystąpili do pracy w dobrym stanie.

Rozejrzał się po twarzach pozostałych naukowców, otaczających Hoppera. W ich oczach malowało się przerażenie.

– Przesadzasz, nie są z porcelany – Melika niechętnie opuściła bat.

– Pani jest Amerykanką – zauważyła Eva ze zdziwieniem.

– A tak, cukiereczku – Melika skrzywiła się w uśmiechu. – Byłam przez dziesięć lat naczelnikiem straży w więzieniu dla kobiet w Nowym Jorku. Nie było im tam gorzej niż tutaj; spytaj, kogo chcesz.

– Melika szczególnie dba w kopalni o kobiety – rzekł O'Bannion. – Jestem pewien, że dzięki niej będzie się pani czuła tam jak w rodzinie.

– Zatrudniacie w kopalni kobiety? – spytał Hopper z niedowierzaniem.

– Tak, jest ich tam trochę, razem z dziećmi – wyjaśnił 0'Bannion rzeczowo.

– To oczywiste łamanie praw człowieka – rzekła z oburzeniem Eva. Melika spojrzała pytająco na 0'Banniona. Twarz jej wykrzywiła wściekłość.

– Można? Skinął głową.

Potworna kobieta z całej siły uderzyła Evę w żołądek drzewcem swojego bata. Eva zgięła się wpół. Otrzymała jeszcze jeden cios w kark. Gdyby nie Hopper, byłaby upadła.

– Nauczycie się szybko, że opór na nic się nie zda – rzekł 0'Bannion – Bardziej opłaci się wam posłusznie współpracować. To jedyny sposób, żeby to krótkie życie, które jest przed wami, stało się w miarę znośne.

– Jesteśmy naukowcami ze Światowej Organizacji Zdrowia – Hopper ciągle nie wierzył własnym uszom. – Nie możecie bezkarnie nas zabić!

– Zabić, doktorze? – rzekł 0'Bannion z uśmiechem. – A kto mówi o zabijaniu? Będziecie tu po prostu pracować. Aż do śmierci.

24

Wszystko odbyło się tak, jak przewidywał Pitt. Strażnik umieścił ich obu w tej samej co poprzednio dusznej, pełnej pary komórce. Tym razem Pitt sam uniósł ręce, umożliwiając mu zaczepienie kajdanek wokół gorącej rury. Zadbał jednak o to, by jego ręce znalazły się po innej stronie obejmy podtrzymującej rurę niż poprzednio. Strażnik przekonany, że więzień jest dobrze przymocowany, wspiął się po drabince i z łoskotem zatrzasnął za sobą metalową klapę. Giordino siedział ledwie widoczny w kłębach pary, rozcierając tył głowy.

– Jak ci poszło? – spytał Pitta.

– Massarde i Kazim to para złodziei. Razem prowadzą jakąś podejrzaną operację. Massarde płaci generałowi za jakieś usługi, to oczywiste. Poza tym niczego więcej się nie dowiedziałem.

– Jak się stąd wydostać?

Pitt uśmiechnął się i poruszył uwięzionymi w kajdankach dłońmi.

– Zwykłym ruchem nadgarstków – odparł.

Zaczął się przesuwać wolno wzdłuż rury, do której był przymocowany, w stronę pęku zawieszonych na ścianie kluczy. Udało mu się sięgnąć po jeden z nich. Spróbował odkręcić śrubę mpcującą w ścianie obejmę, na której wspierała się parowa rura. Klucz był za duży.

Następny pasował doskonale, niestety zapieczona rdzą śruba ani drgnęła. Pitt zaparł się nogami o metalowa belkę dna i uchwyciwszy klucz obiema rękami, zawiesił się na nim całym swym ciężarem. Śruba poruszyła się nieznacznie. Pierwsze ćwierć obrotu szło strasznie ciężko. Każdy następny obrót wymagał już mniejszej siły. Kiedy rura wisiała już tylko na włosku, Pitt przerwał całą operację.

– W porządku – powiedział. – Prawie ją odłączyłem. Teraz tylko musimy sobie życzyć, żeby ciśnienie pary, która ogrzewa wyższe pokłady, nie było zbyt wysokie. Inaczej przekonamy się, co czuje biedny homar wrzucony do wrzątku. Chyba że natychmiast stąd się wydostaniemy.

Giordino wstał na zgiętych kolanach. Nie mógł się dobrze wyprostować, ponieważ w tym miejscu sufit był bardzo niski.

– Daj mi tylko tego strażnika, już ja go załatwię.

Pitt skinął głową bez słów, jednocześnie mocując się z rurą. Uwolnienie 7. obejmy oznaczało również możliwość jej rozkręcenia. W ten sposób Pitt mógłby zsunąć z rury przyczepiony do kajdanków łańcuch i byłby wolny. Nagle, z nieoczekiwaną łatwością, wszystko puściło. W ciągu sekundy pomieszczenie wypełniła z sykiem gorąca gęsta para, w której przestali się widzieć.

Pitt natychmiast zsunął łańcuch z rury. Obaj zaczęli krzyczeć i walić w stalową podłogę dolnego pokładu. Zaniepokojony sykiem pary i smużkami gęstego białego dymu wydobywającego się spod podłogi, strażnik czym prędzej otworzył klapę. Kłęby gęstej pary buchnęły mu w twarz, a niewidzialne ręce wciągnęły go w gorącą, białą czeluść. Uderzył głową w metalową belkę dna i stracił przytomność. Pitt wyrwał mu pistolet z ręki. Giordino obmacywał jego kieszenie w poszukiwaniu kluczyka od kajdanków. W chwili gdy uwalniał swe obolałe nadgarstki, Pitt jak kot wdrapał się na wyższy pokład. Maszynownia była pusta.

Pilnujący ich człowiek był jedynym członkiem załogi na nocnej służbie.

Pitt schylił się wpatrując się w biały otwór podłogi.

– Idziesz?

– Weźmy strażnika – odezwał się głos z gęstej mgły. – Po co ten biedny dureń ma umierać tu na dole.

Pitt wychylił się jeszcze bardziej; chwycił nieprzytomnego strażnika za ramiona i wciągnął go do maszynowni. Czuł silny, piekący ból dłoni.

– Masz ręce jak ugotowane krewetki – zauważył Giordino. – Musisz to jakoś opatrzyć.

– Szkoda czasu. – Podniósł zmaltretowane dłonie. – Zrób mi tę łaskę…

Giordino otworzył szybko kajdanki Pitta. Przez chwilę trzymał w ręku kluczyk, po czym schował go do kieszeni.

– Na wszelki wypadek. Nigdy nie wiesz, kiedy aresztują cię ponownie.

– Sądząc z tego, jak się wpakowaliśmy, nie będziemy na to długo czekać – mruknął Pitt. – Goście Massarde'a wkrótce zaczną się skarżyć na zimno w swych kabinach, zwłaszcza kobiety w tych wydekoltowanych sukniach. Wyślą kogoś z załogi, żeby zobaczył, co się stało, i w ten sposób odkryją, że nas nie ma.

– Więc najwyższy czas dyskretnie i w dobrym stylu opuścić bal.

– Z całą pewnością dyskretnie.

Pitt podszedł do klapy, otworzył ją i wyszedł na zewnętrzny pokład. Podszedł do relingu i spojrzał w górę. Przez wielkie panoramiczne okna dostrzegł elegancko ubranych ludzi. Pili i rozmawiali nieświadomi mąk, jakie tuż pod nimi, na dnie jachtu, cierpieli dwaj Amerykanie.Giordino dołączył do Pitta. Skradali się ostrożnie po pokładzie, przychylając głowy pod iluminatorami pomieszczeń załogi. Dotarli do schodów międzypokładowych i spojrzeli jeszcze raz w górę. W jasnym jak dzień świetle silnych latarni ujrzeli pomalowany na biało i czerwono prywatny helikopter Massarde'a. Ustawiony na najwyższym pokładzie, stanowiącym zarazem dach głównego salonu, wspaniale prezentował się na tle czarnego nieba. Przy helikopterze nie było nikogo.

– Powóz już czeka – zażartował Pitt.

– Niezła bryka – rzekł Giordino. – Gdyby ten Francuz wiedział, że ma do czynienia z dwójką doświadczonych pilotów wojskowych, raczej nie zostawiałby tego cuda bez opieki.

– Jego pech, nasz fart – pokiwał głową Pitt.

Podeszli do helikoptera. Pitt otworzył drzwi i wszedł do środka. Giordino odblokował koła i rozwiązał sznury, po czym siadł po prawej stronie Pitta. Zamknęli drzwi.

– Co my tu mamy? – Giordino przyglądał się przez chwilę tablicy rozdzielczej i nowoczesnym urządzeniom maszyny.

– Ostatni model, francuska produkcja. Ecureil z podwójnym silnikiem turbinowym. Tyle widać na oko – odrzekł Pitt. – Na szczegóły nie mam niestety czasu. I raczej nie będziemy przestrzegać formalnej procedury startowej.

Na uruchomienie silnika stracili aż dwie cenne minuty. Pitt odblokował rotor: na szczęście nie odezwał się żaden alarm. Śmigła zaczęły się kręcić; po chwili osiągnęły szybkość umożliwiającą maszynie uniesienie się w górę. Jak każdy doświadczony pilot, Pitt nie musiał zastanawiać się, co oznaczają francuskie wskazówki na pulpicie.

Wiedział, do czego służy każdy przycisk, manetka czy dźwignia. System kierowania maszyną był tu standardowy, taki sam jak we wszystkich helikopterach.

Przez jeden z iluminatorów wyjrzała zaciekawiona twarz kogoś z załogi. Giordino pomachał mu ręką i uśmiechnął się przyjaźnie. Marynarz spoglądał na nich z głupią miną.

– Facet nie ma pojęcia, kim jesteśmy – rzekł Giordino.

– Jest uzbrojony?

– Nie, ale ci, którzy kręcą się koło schodów, nie wyglądają zbyt sympatycznie.

Pitt nie zastanawiał się dłużej. Zwiększył obroty i uniósł helikopter w górę, po czym skierował maszynę z maksymalną szybkością w ciemność nocy. Ogromny jacht został za nimi, tylko plama świateł odcinała się od głębokiej czerni wody. Pitt wziął kurs w dół rzeki.

– Dokąd chcesz lecieć? – spytał Giordino.

– Tam, gdzie Rudi odkrył trującą substancję, przedostającą się do Nigru.

– Chyba pomyliłeś kierunek. Przecież znaleźliśmy toksyny dobre sto kilometrów w górę rzeki.

– Chcę zmylić pościg. Oddalimy się trochę od Gao, a potem wrócimy nad pustynią, omijając miasto.

– A może tak polecieć prosto na lotnisko, zabrać Rudiegó i spieprzać z tego kraju?

– Nie, i to z wielu powodów – zaczął Pitt, spoglądając na wskaźnik paliwa. – Po pierwsze, nie starczy nam benzyny na więcej niż dwieście kilometrów. Po drugie, jak tylko Massarde i jego kumpel Kazim ogłoszą alarm, malijskie odrzutowce wojskowe wyśledzą nas radarem i albo zmuszą do lądowania, albo wyślą prosto do nieba. Myślę, że trzeba im na to nie więcej niż piętnaście minut. Po trzecie, Kazim myśli, że jest nas tylko dwóch. Im bardziej oddalamy się od Rudiego, tym większą dajemy szansę ratunku jemu i jego próbkom.

– Skąd ci się to wszystko lęgnie w głowie? A może jesteś z rodziny wróżek?

– Zawsze lubiłem bawić się w rebusy – rzucił Pitt krótko.

– Powinieneś chyba wynajmować się jako przepowiadacz przyszłości na odpustach – mruknął trochę już zły Giordino.

– Przyznaj jednak, że wyciągnąłem cię z tej łaźni.

– Po to, żeby lecieć teraz przez Saharę, aż spadniemy z powodu braku paliwa. A potem spacer pieszo przez największą pustynię świata w poszukiwaniu trującego Bóg-wie-czego. Aż wreszcie umrzemy z wycieńczenia albo wpadniemy w ręce malijskich żołdaków, żeby mieli kogo torturować.

– Masz dziwny talent do wymyślania najczarniejszych scenariuszy.

– To mnie trzyma w pogotowiu.

– A, to cię usprawiedliwia – przyznał Pitt. – Jak dolecimy do miejsca, gdzie trucizna wpływa do rzeki – dodał rzeczowo – pozbywamy się helikoptera. Utopimy go w rzece.

– Znowu będziemy się taplać – jęknął Giordino. – Chyba masz fioła na punkcie kąpieli.

– Malijczycy wyślą wszystkie swoje samoloty, żeby nas złapać. Ale jeśli helikopter będzie pod wodą, nie będą mieli punktu zaczepienia dla swoich poszukiwań. Ostatnią rzeczą, która Kazimowi przyjdzie do głowy będzie myśl, że ruszymy na pustynię, na północ, w poszukiwaniu źródeł zatrucia.

– Cholerny cwaniak – mruknął ze złością Giordino. Pitt pochylił się i wyjął mapę z kieszeni fotela.

– Przejmij stery, ja tymczasem sprawdzę, gdzie jesteśmy.

– Już się robi – odparł Giordino i ujął umieszczoną między fotelami dźwignię.

– Pójdź jeszcze sto metrów w górę, potem przez pięć minut trzymaj kierunek nad rzeką, a potem weź kurs dwa-sześć-zero.

Giordino prowadził helikopter zgodnie z instrukcjami Pitta. Okrążyli Gao i skręcili nad ląd, w kierunku Bourem. Szybki helikopter Massarde'a przecinał powietrze jak niewidzialny duch – lecieli bez świateł pozycyjnych. Pitt pełnił rolę nawigatora, podczas gdy Giordino trzymał cały czas stery. Teren pod nimi wydawał się zupełnie martwy. Czasem tylko pojawiały się cienie skał czy niewielkich zabudowań. Wreszcie znowu ujrzeli czarne wody Nigru.

– Co to za światła? – spytał Giordino.

Pitt utkwił oczy w mapie.

– Po której są stronie rzeki?

– Po północnej.

– To powinno być Bourem. Zaraz za miastem, jak pamiętam, skończyło się to skażenie wody. Nie leć za daleko.

– Gdzie chcesz wodować?

– Jeszcze trochę dalej w górę rzeki, ale tylko tyle, żeby nikt z miasta nas nie usłyszał.

– Dlaczego właśnie tu? – spytał podejrzliwie Giordino.

– Jest sobota wieczór. Pójdziemy do miasteczka i rozejrzymy się.

Giordino zrezygnował z komentarza. Całkowicie skupił się teraz na prowadzeniu śmigłowca. Znalazłszy się nad powierzchnią wody zmniejszył moc silnika. Zwrócona dziobem w stronę rzeki maszyna zaczęła się opuszczać.

– Wziąłeś kamizelkę ratunkową? – spytał Giordino.

– Jasne, nigdzie się bez niej nie ruszam – odparł Pitt. – Zejdź jeszcze niżej.

Dwa metry nad wodą Giordino wyłączył silniki, a Pitt odciął dopływ paliwa i prądu. Piękny helikopter Massarde'a siadł na powierzchni rzeki jak ogromna ważka, po czym zaczął się zanurzać.Zdążyli jeszcze otworzyć drzwi i uważając na obracające się wciąż powoli śmigło wydostali się na zewnątrz. Kiedy woda przez otwarte drzwi dostała się do wnętrza i wypełniła je prawie zupełnie, maszyna, wydając odgłos przypominający westchnienie olbrzyma, skryła się całkowicie pod gładką powierzchnią rzeki.

Nikt z brzegu nie słyszał odgłosu zniżającego się śmigłowca, nikt nie widział, jak tonie w rzece. Podobnie jak szczątki Calliope, znalazł wieczny spoczynek w miękkim szlamie dna Nigru.

25

Być może miejsce nie było aż tak eleganckie, jak klub polo w Beverley Hills Hotel. Ale komuś, kto dwukrotnie skąpał się w brudnej rzece, kogo prawie ugotowano w łaźni parowej, i kto przez dwie godziny krążył helikopterem po ciemku nad pustynią, trudno było wyobrazić sobie coś przyjemniejszego. Pittowi nigdy nie zdarzyło się oglądać równie obskurnej knajpy, która wyglądałaby zarazem tak sympatycznie.Mieli wrażenie, że wchodzą do jaskini o glinianych ścianach i brudnym klepisku. Długi pulpit służący za bar wspierał się na cegłach. Uginał się tak bardzo, że wydawało się, iż stojące na nim szklanki same będą zjeżdżać do środka. Za barem na półkach z cegły stało kilka puszek i słoików z różnymi gatunkami kawy i herbaty oraz pięć napoczętych już butelek dość podłego alkoholu. Widocznie czekały na rzadkich w tych stronach turystów, trudno bowiem przypuszczać, by opróżniali je miejscowi muzułmanie.Pod ścianą stał mały piecyk. Promieniowało z niego przyjemne ciepło, wraz z ostrym zapachem czegoś, co jak się potem okazało, było wielbłądzim łajnem. Krzesła przypominały stare graty z magazynów Armii Zbawienia, podobnie jak stoły o poprzypalanych papierosami blatach. Te ostatnie, sądząc po wytartych rzeźbach i inkrustacjach, pamiętały jeszcze czasy kolonialnej świetności. Dwie słabe żarówki, wiszące samotnie na drucie u sufitu, zasilane jedynym w mieście dieslowskim generatorem, stanowiły całe oświetlenie.

Usiedli przy pustym stole przenosząc wzrok z umeblowania baru na jego klientelę.

Na szczęście nie było tu ludzi w mundurach. Na oko publiczność stanowili okoliczni rybacy, trochę ludności z miasta i kilku farmerów. Nie było także kobiet. Niektórzy z zebranych pili piwo, większość jednak sączyła słodką kawę lub herbatę z małych filiżanek. Obrzuciwszy przybyszów obojętnymi spojrzeniami wrócili do swoich rozmów i do gry, przypominającej domino.

Giordino przechylił się przez stół do Pitta.

– Czy to jest twój pomysł na dzisiejszą noc?

– W czasie burzy każdy port jest dobry – odparł Pitt.

Właściciel baru, duży mężczyzna o gęstej, wełnistej czarnej czuprynie i wielkich wąsach zbliżył się do stolika, czekając w milczeniu na zamówienie.

– Piwo – rzekł Pitt, pokazując dwa palce.

Właściciel kiwnął głową. Wrócił za bar i wyjął dwie butelki ze starej lodówki.

Giordino spojrzał na Pitta pytająco.

– Czy mógłbyś mi powiedzieć, czym zapłacisz?

Pitt uśmiechnął się, po czym schylił się pod stół i zdjął lewy but. Jednocześnie wodził wzrokiem po knajpie, obserwując twarze zebranych gości. Na szczęście nikt nie patrzył w ich stronę.

Otworzył zamkniętą dłoń i oczom Giordina ukazał się spory zwitek malijskiej waluty.

– Franki Konfederacji Afryki Francuskiej – wyjaśnił spokojnie. – Admirał pomyślał o wszystkim.

– Rzeczywiście, niczego nie zapomniał – zgodził się Giordino. – Ciekawe jednak, dlaczego zawierzył tobie, a nie mnie.

– Po prostu mam większy numer butów.

Właściciel baru postawił piwo na stole.

– Dix francs – rzekł.

Pitt wręczył mu banknot. Właściciel przez chwilę oglądał go pod światło, jednocześnie sprawdzając nadruk dużym palcem. Wreszcie skinął głową i odszedł.

– Dlaczego dałeś mu dwadzieścia franków? Chciał tylko dziesięć – rzekł Giordino. – Pomyśli, że jesteś taki bogaty i pół miasta będzie nas chciało obrobić po wyjściu z baru.

– Właśnie o to mi chodzi – rzekł Pitt – Przecież oni tu marzą, żeby z kimś pohandlować.

– Będziesz kupował, czy sprzedawał?

– Raczej będę kupował. Potrzebny jest nam jakiś środek transportu.

– Ja muszę przede wszystkim coś zjeść. Jestem głodny jak niedźwiedź po śnie zimowym.

– Jeśli chcesz, spróbuj tutejszej kuchni. Ja wolę się przegłodzić.

Byli właśnie przy trzecim piwie, kiedy do baru wszedł wysoki, lekko przygarbiony młodzieniec. Mógł mieć osiemnaście lat. Miał dość miłą twarz i melancholijne spojrzenie. Jak większość tubylców był prawie czarny, o grubych, wełnistych włosach. Pod białym, luźno narzuconym strojem przypominającym prześcieradło nosił żółty T-shirt i spodnie koloru khaki. Obrzucił szybkim spojrzeniem Pitta i Giordina.

– Cierpliwość jest cnotą żebraków – mruknął Pitt. – Oto nadchodzi nasz ratunek.

Młody człowiek zatrzymał się przy ich stole i skinął głową.

– Bonjour,

– Dobry wieczór – odparł Pitt.

Smutne oczy błysnęły z zadowolemiem.

– Jesteście Anglicy?

– Nowozelandczycy – skłamał Pitt.

– Nazywam się Mohammed Digna. Może chcecie zmienić pieniądze?

– Mamy tutejszą walutę.

– A może potrzebny warn przewodnik, lub ktoś; kto pomoże w sprawach celnych, ułatwi kontakt z policją lub jakimś urzędem?

– Nie, wszystko w porządku. – Pitt wskazał ręką krzesło. – Napije się pan z nami?

– Tak, z przyjemnością. – Digna rzucił barmanowi parę słów po francusku.

– Mówi pan doskonale po angielsku – rzekł Giordino.

– Chodziłem do podstawowej szkoły w Gao, a do college'u w stolicy kraju, Bamako, gdzie byłem najlepszy – odparł dumnie. – Znam cztery języki, licząc razem z moim własnym, językiem bambara. Oprócz tego znam francuski, angielski i niemiecki.

– To jest pan lepszy ode mnie -.rzekł Giordino. – Ja znam tylko angielski.

– Czym się pan zajmuje? – spytał Pitt.

– Mój ojciec jest wodzem sąsiedniej wioski. Zajmuję się jego interesami i handlem z zagranicą.

– I czasem odwiedza pan bary i proponuje swe usługi turystom – dodał Giordino złośliwie.

– Lubię porozmawiać z cudzoziemcami, ćwiczę w ten sposób języki.

– A jak pana ojciec eksportuje te towary? – pytał dalej Pitt.

– Ma kilka ciężarówek.

– Czy można by jedną z nich wynająć?

– Chcecie wziąć jakiś towar?

– Nie, mój przyjaciel i ja chcieliśmy zrobić małą wycieczkę na północ. Chcemy zobaczyć wielką pustynię, zanim wrócimy na Nową Zelandię.

Digna potrząsnął przecząco głową.

– To niemożliwe. Ciężarówki ojca wyjechały dziś po południu do Mopti, z tekstyliami i innymi towarami. Zresztą cudzoziemcy nie mogą podróżować po pustyni bez specjalnego zezwolenia.

Pitt odwrócił się do Giordina z wyrazem rozczarowania na twarzy.

– A to pech. Sądziliśmy, że po przejechaniu pół świata uda nam się zobaczyć przynajmniej karawanę wielbłądów na pustyni.

– Nie będę mógł spojrzeć w oczy mojej siwej matce – żalił się Giordino. – Dała mi wszystkie swoje oszczędności, żebym mógł zobaczyć życie na Saharze.

Pitt poruszył się na krześle.

– No, musimy już wracać do Timbuktu.

– Macie samochód? – pytał Digna.

– Nie.

– To jak dostaliście się tu z Timbuktu?

– Autobusem – odrzekł niepewnie Giordino.

– To znaczy tą ciężarówką, która wozi pasażerów?

– Tak, tą ciężarówką – skwapliwie potwierdził Giordino.

– Nie znajdziecie żadnego środka lokomocji do Timbuktu przed jutrzejszym południem – rzekł Digna.

– Przecież musi być w Bourem jakiś samochód, który można by wynająć.

– Bourem to biedne miasto. Większość ludzi porusza się tu na motorowerach. Tylko nieliczne rodziny mogą sobie pozwolić na samochód, który nie wymagałby ciągłych reperacji. Jedyny naprawdę dobry samochód w Bourem należy do generała Kazima.

Pitt i Giordino pomyśleli to samo. Jakby mózgi ich pracowały na tych samych falach.

Obaj nadstawili uszu i obaj uśmiechnęli się nieznacznie.

– A skąd tu się wziął jego samochód? – spytał Pitt niewinnie. – Widzieliśmy generała wczoraj w Gao.

– Generał podróżuje zwykle helikopterem lub wojskowym odrzutowcem – odpowiedział Digna. – Ale w każdym mieście lubi się poruszać swoim własnym autem z szoferem. Jego szofer właśnie przeprowadzał samochód z Bamako do Gao i miał awarię kilka kilometrów od Bourem. Przyholowali go tu do reperacji.

– I już go naprawili? – spytał Pitt z obojętnym wyrazem twarzy.

– Wczoraj wieczorem. Miał tylko pękniętą chłodnicę.

– A szofer wrócił do Gao? – Giordino udał zdziwienie. Digna pokręcił przecząco głową.

– Droga stąd do Gao nie jest jeszcze gotowa. Jazda nocą byłaby niebezpieczna. Szofer nie chciał ryzykować wypadku. Zamierza ruszyć jutro o świcie.

Pitt przyglądał się rozmówcy.

– Skąd pan to wszystko wie?

– Garaż, w którym reperuje się samochody, należy do mojego ojca i ja sam osobiście dopilnowałem tej naprawy – wyjaśnił z dumą Digna. – Razem z szoferem poszliśmy potem na kolację.

– A gdzie jest teraz szofer?

– Teraz jest gościem mojego ojca.

Pitt zmienił temat rozmowy na kwestie lokalne.

– Jest tu jakiś przemysł?

Digna roześmiał się.

– Te okolice są zbyt biedne, żeby produkować coś więcej niż figurki i makatki dla turystów.

– To ma też dobre strony – nie macie śmietnisk przemysłowych.

– Rzeczywiście. Jest tylko spalarnia odpadów, ale też daleko; w Fort Foureau, kilkaset kilometrów na północ.

Rozmowa urwała się na chwilę. Nagle Digna spytał:

– Dużo macie malijskich pieniędzy?

– Nie mam pojęcia – odparł Pitt. – Nie liczyłem.

Kątem oka dostrzegł, że Giordino wpatruje się w stolik na końcu sali, przy którym siedziało czterech mężczyzn. Kiedy na nich spojrzał, szybko odwrócili głowy. Zrozumiał, że to pułapka. Spojrzał z nadzieją na barmana, który z zainteresowaniem czytał gazetę. Na niego nie można było liczyć. Szybki rzut oka na pozostałych klientów przekonał go jednak, że są całkowicie zajęci rozmową i dominem. Pięciu na dwóch; mogło być gorzej, pomyślał.

Dokończył piwo i wstał.

– Czas na nas.

– Proszę przekazać nasze pozdrowienia ojcu – rzekł Giordino, ściskając dłoń Digny.

Twarz młodego Malijczyka była wciąż uśmiechnięta, oczy zrobiły się jednak twarde.

– Nie możecie stąd wyjść.

– Niech się pan nami nie przejmuje – rzekł Giordino – prześpimy się gdzieś na drodze.

– Dawajcie forsę – rzekł Digna cicho, ale groźnie.

– Syn wielkiego wodza żebrze o pieniądze – rzekł szyderczo Pitt. – Twój stary musi mieć z tobą kłopoty.

– Nie drażnij mnie – odparł Digna lodowatym tonem. – Oddajcie forsę, albo zostanie z was marmolada.

Giordino udał, ze nie obchodzą go słowa Digny i ruszył w stronę baru. Czterej mężczyźni przy drzwiach wstali od stołu, wyraźnie czekając na sygnał do walki. Nie było jednak żadnego sygnału. Malijczycy poczuli się trochę niepewnie. Pitt zbliżył się do Digny.

– Czy wiesz, co ja i mój przyjaciel robimy z takimi śmierdzielami jak ty? – spytał cicho.

– Ten, kto obraza Mohammeda Dignę, musi umrzeć – wycedził Digna przez zęby.

– Zakopiemy twoje ścierwo z kawałkiem świńskiej szynki w gębie – dokończył Pitt.

Dla pobożnego muzułmanina nie ma nic obrzydliwszego niż świnia. Jest ona dla niego uosobieniem brudu i nieczystości, a sama myśl o trwaniu całą wieczność z kawałkiem wieprzowego mięsa w ustach jest najstraszniejszym z możliwych koszmarów. Pitt wiedział o tym dobrze, tak jak wiedział na przykład, że pierś wampira należy przebić osikowym kołkiem.

Przez całe pięć sekund Digna trwał bez ruchu. Z gardła wydobywały mu się dziwne dźwięki. Jakby się dusił. Jego twarz stężała z wściekłości. Nagle szybkim ruchem wyciągnął długi nóż, ale nie zdążył go użyć. Pięść Pitta wylądowała na jego szczęce z siłą kuli karabinowej. Malijczyk upadł do tyłu, przewracając stół, przy którym grupa ludzi grała w domino. Praktycznie był już wyeliminowany z walki. Obstawa pokonanego Digny otoczyła Pitta. Trzech miało długie, zakrzywione noże, czwarty trzymał w ręku podniesioną siekierę.Pitt uniósł krzesło i z całej siły uderzył nim najbliższego napastnika, łamiąc mu prawą rękę i obojczyk. Pokój wypełnił krzyk zranionego Malijczyka. Przerażeni goście zbili się w kupę, potem w panice zaczęli uciekać, tłocząc się w wąskich drzwiach. W tym samym momencie powietrze rozdarł następny wrzask bólu. Rzucona przez Giordina butelka whisky uderzyła w głowę człowieka z siekierą. Pitt tym razem uniósł do góry stół, jednocześnie słysząc za sobą odgłos tłuczonego szklą. Giordino stał obok niego z ostrą szyjką obtłuczonej butelki w ręku.

Atakujący zatrzymali się. Spojrzeli na swoich dwóch towarzyszy. Jeden z nich klęczał i obejmował lewą ręką złamane prawe ramię, drugi zasłaniał twarz dłońmi, spod których ciekła krew. Digna leżał na ziemi nieprzytomny. Zaczęli powoli wycofywać się w stronę drzwi. Po chwili już ich nie było.

– Dosyć łatwo poszło – rzekł Giordino. – Ci faceci nie przeżyliby w Nowym Yorku pięciu minut.

– Pilnuj drzwi – rzekł Pitt. Odwrócił się do właściciela, cierpliwie przewracającego kolejne strony gazety. Był tak obojętny, jakby tego rodzaju sceny odbywały się tu codziennie.

– Le garaged – spytał Pitt.

Barman podniósł głowę i bez słowa wskazał palcem południową ścianę baru.

– Merci. – Pitt rzucił na stół kilka franków, żeby pokryć wyrządzone w barze szkody.

– Niezłe miejsce – rzeki Giordino. – Aż żal się z nim rozstawać.

Pitt spojrzał na zegarek.

– Mamy tylko cztery godziny do świtu. Musimy stąd wiać, zanim ogłoszą alarm.

Opuścili bar i ciemnymi zaułkami podążyli we wskazanym przez barmana kierunku.

Brak miejskich świateł i pogrążone w ciemnościach domy, których mieszkańcy już spali, dawały względne poczucie bezpieczeństwa. Doszli do dość dużego ceglanego budynku przypominającego kształtem dom towarowy. Prowadziła doń szeroka żelazna brama oraz podwójne drzwi. Przylegający do budynku, otoczony łańcuchem parking wyglądał jak cmentarzysko samochodów. W kilku rzędach stały stare samochody lub raczej to, co z nich pozostało: ramy i karoserie. Koła i zużyte silniki złożone były w jednym z rogów placu, obok nich walało się kilka opakowań po oleju. Przekładnie i dyferencjały leżały bliżej samego budynku. Ziemia wokół garażu cuchnęła olejem.

Brama była związana sznurem. Giordino przeciął go bez trudu znalezionym na ziemi ostrym kamykiem. Ostrożnie podeszli dQ drzwi: mógł tu być system alarmowy albo przynajmniej pies. Ale nie odezwało się ani szczekanie, ani syrena alarmu. Widocznie właściciel nie obawia się kradzieży, pomyślał Pitt. Nic dziwnego, przy tak małej ilości samochodów w mieście każda skradziona część od razu łatwo wskazałaby złodzieja.Podwójne drzwi zamknięte były zardzewiałą kłódką. Giordino wziął ją w swe potężne dłonie i szarpnął mocno. Otworzyła się natychmiast. Spojrzał na Pitta i uśmiechnął się.

– Łatwa robota. Stary i zardzewiały mechanizm.

– Jeśli okaże się, że za tymi drzwiami kryje się nasz ratunek, dostaniesz ode mnie medal.

Pitt otworzył cicho drzwi i wszedł do środka. Pomieszczenie przystosowane było do reperacji podwozi samochodów. Było tam również niewielkie biuro i boks z różnymi częściami samochodowymi i narzędziami. Resztę garażu zajmowały trzy samochody osobowe i dwie ciężarówki, częściowo rozebrane.Na samym środku pomieszczenia znajdowało się jednak coś, co przyciągnęło uwagę Pitta. Włączył na chwilę reflektory jednej z ciężarówek i oświetlił stojący przed nią elegancki, jaskrawoczerwony automobil sprzed drugiej wojny światowej.

– O Boże – szepnął Pitt. – To prawdziwy Avions Voisin.

– Co takiego?

– Voisin. Produkowany od 1919 do 1939 roku we Francji przez Gabriela Voisina. Bardzo rzadki samochód.

Giordino podszedł bliżej i starannie obejrzał niezwykłe auto. Zwrócił uwagę na nietypowe klamki, trzy wycieraczki zamiast dwóch na przedniej szybie, wspaniałą chromowaną atrapę i skrzydlatą figurkę na masce.

– Rzeczywiście oryginalny.

Pitt usiadł za kierownicą, umieszczoną po prawej stronie. Wnętrze i tablica rozdzielcza były w stylu art-deco. W stacyjce tkwił kluczyk. Pitt przekręcił go i obserwował przez chwilę wskazówkę paliwa. Bak był pełen. Nacisnął guzik startera. Silnik ruszył niemal bezgłośnie. Jedyną oznaką jego pracy była smużka dymu, wydobywająca się z rury wydechowej.

– Trzeba przyznać, że jest cichy – zauważył Giordino z podziwem.

– Silnik ma zawory tulejowe – wyjaśnił Pitt. – Stosowano je dawniej dla zmniejszenia hałasu. Potem okazało się, że zawory grzybkowe są wprawdzie głośniejsze, ale dają większą moc i oszczędność paliwa.

– Naprawdę chcesz jechać tym zabytkiem przez pustynię? – Giordino przyglądał się sceptycznie staroświeckiej maszynie.

– Mamy pełno benzyny, no i lepsze to niż wielbłąd. Weź parę butelek wody i sprawdź, czy nie ma tu czegoś do zjedzenia.

– Mocno w to wątpię – rzekł Giordino. – Są tylko różne oranżady i automat z cukierkami.

– Może coś jednak znajdziesz.

Pitt otworzył drzwi garażu i bramę ogrodzenia. Sprawdził olej w silniku i wodę w chłodnicy, a także ciśnienie w oponach.Nadszedł Giordino z pełnym pojemnikiem soft-drinków i kilkoma plastikowymi kanistrami wody.

– Płynów wystarczy nam na parę dni, ale do jedzenia mamy tylko dwie puszki sardynek i jakieś wafle.

– Rzuć to wszystko na tylne siedzenie i ruszamy.

Sześćdziesięcioletni Voisin cicho i gładko ruszył naprzód. Pitt minął wolno stojące na placu samochody i wyjechał przez bramę. Ostrożnie jechał główną aleją miasta, aż dotarł do brudnej, wąskiej uliczki, biegnącej na zachód, równolegle do Nigru. Dopóki znajdowali się w obrębie miasta, starał się nie przekraczać szybkości dwudziestu pięciu kilometrów. Dopiero minąwszy ostatnie budynki mocniej nacisnął gaz i włączył światła.

– Przydałaby się mapa – rzekł Giordino.

– Muszą nam wystarczyć ślady wielbłądów. Nie możemy ryzykować jazdy główną drogą.

– To dobre tak długo, dopóki ta ścieżka dla bydła będzie prowadziła wzdłuż rzeki.

– Musimy dotrzeć do miejsca, w którym Gunn stwierdził wpływ toksyn do Nigru. Wtedy skręcimy na północ.

– Nie chciałbym być w tych stronach, kiedy szofer Kazima oznajmi mu, że skradziono jego cacko.

– Kazim i Massarde będą przekonani, że uciekamy za najbliższą granicę, czyli do Nigru – rzekł Pitt. – Nie przyjdzie im do głowy szukać nas w samym sercu pustyni.

– Muszę przyznać, ze wcale mi się nie uśmiecha ta podróż – narzekał Giordino.

Nie uśmiechała się też Pittowi. Kolejne kuszenie losu nie wróżyło im dożycia spokojnej starości. W świetle reflektorów widać było bezkresny płaski teren ze sterczącymi tu i ówdzie skałami. Migające przed nimi cienie drzew manny przypominały tańczące na pustyni duchy.

Nie byłoby przyjemnie tu umrzeć, pomyślał Pitt.

26

O dziesiątej słońce było już wysoko. Tempratura zbliżyła się – o ile Gunn mógł to ocenić bez termometru – do trzydziestu pięciu stopni. Zerwał się dość silny wiatr. Dawał pewną ochłodę, ale jednocześnie wznosił tumany pyłu, wciskającego się nieprzyjemnie w oczy, nos i gardło. Włożył okulary słoneczne, których na szczęście nie zapomniał wziąć do plecaka, i owinął szczelniej głowę prymitywnym zawojem z prześcieradła. Otworzył małą plastikową butelkę z wodą i wypił co najmniej połowę. Nie musiał oszczędzać wody, odkąd wykrył nieopodal dworca lotniczego czynny kran przeciwpożarowy.

Lotnisko wyglądało równie martwo jak poprzedniego wieczora. Części wojskowej pilnowali wprawdzie wartownicy, ale przy hangarach i samolotach nie było żadnego ruchu. Nie było go również na lotnisku cywilnym. Nagle jednak z budynku dworca wynurzył się jakiś człowiek, wsiadł na motorynkę i podjechał do oddalonej o sto metrów wieży kontroli. Gunn odczytał to jako dobry znak. Nikt przy zdrowych zmysłach nie robiłby sobie w takim upale przejażdżek dla zabawy. Powód mógł być tylko jeden: zapowiedziane lądowanie jakiegoś samolotu.Wysoko nad kryjówką Gunna zataczał powolne kręgi sokół. Gunn obserwował go przez chwilę, potem przesunął nad głową jedną z desek, by dawała choć trochę cienia. Ponownie zlustrował spojrzeniem całe lotnisko. Na płytę przed dworcem wjechała furgonetka. Wysiedli z niej dwaj mężczyźni w kombinezonach obsługi lotniska i zaczęli wyładowywać drewniane klocki, służące do blokowania kół samolotu na postoju. Gunn zaczął intensywnie obmyślać optymalną drogę ze swojej kryjówki do miejsca postoju samolotu. Szczególnie uważnie oglądał nieliczne krzaki i nierówności terenu, za którymi mógłby się schować.

Znowu położył się na plecach i patrzył w niebo, usiłując przystosować się do panującego upału. Sokół zaatakował właśnie jakiegoś małego ptaszka, lecącego w stronę rzeki. Na niebie widać było kilka małych, kłębiastych chmurek. Skąd się brały i jak zdołały przetrwać w rozpalonym i suchym jak pieprz powietrzu?Nagle poniżej obłoków, daleko nad horyzontem dostrzegł długą, szybko przesuwającą się igłę. Usiadł i skupił na niej wzrok. Odrzutowiec okrążał miasto od północy i zachodu, wyraźnie zniżając lot. Był jeszcze za daleko, by go rozpoznać, ale Gunn miał już pewność, że nie jest to maszyna wojskowa; nie szykowano by dla niej powitania w cywilnej części lotniska.

Odsunął chroniące go od słońca deski, wciągnął na plecy tornister i przykucnął jak sprinter gotowy do startu. Poczuł nerwowe bicie serca; samolot zbliżył się na niespełna kilometr do lotniska. Teraz widział już wyraźnie szczegóły: to był duży samolot pasażerski, francuski Airbus z jasno – i ciemnozielonymi poziomymi pasami na kadłubie i znakami rozpoznawczymi Air Afrique.

Maszyna dotknęła kołami betonu niemal na początku pasa i szybko wyhamowała. Choć na pasie nie czekał samochód z tablicą "FOLLOW ME", pilot sprawnie i bez wahania dokołowal pod dworzec. Nie wyłączył silników; pracowały nadal, choć na jałowych obrotach. Dwaj ludzie z obsługi lotniska nie zwrócili na to uwagi. Wsunęli bloki pod koła, potem przytoczyli do przednich drzwi samolotu wózek ze schodkami.Stali na betonie z zadartymi głowami, czekając na pojawienie się pasażerów. Ale drzwi wciąż pozostawały zamknięte. Gunn miał już pewność, że nie jest to zwykły samolot pasażerski. Postanowił ruszyć. Pokonał biegiem pięćdziesiąt metrów dzielących go od najbliższej cherlawej akacji, przycupnął za nią i podjął na nowo obserwację samolotu.

Przednie drzwi samolotu odsunęły się wreszcie; ukazała się stewardesa, zbiegła szybko po schodkach i, nie zwracając uwagi na malijskich techników, pomaszerowała w stronę wieży kontrolnej. Zaintrygowani Malijczycy oderwali wzrok od samolotu i patrzyli za nią z ciekawością. Zachowywała się rzeczywiście dziwnie. Kiedy doszła do podstawy wieży, z przewieszonej przez ramię torby wyjęła nożyce do drutu i spokojnie, bez pośpiechu, przecięła całą wiązkę kabli elektrycznych i telefonicznych, łączących wieżę z budynkiem dworca. Potem dała ręką znak w kierunku kabiny pilotów Airbusa.Niemal natychmiast spod brzucha samolotu opuściła się na beton szeroka pochylnia. Z wnętrza dał się słyszeć silnik samochodu. Pracował na wysokich obrotach, choć jednocześnie dziwnie cicho. Po chwili po rampie zjechało coś, co przypominało "buggy", samochód do wyścigów terenowych.

Gunn brał kiedyś w Arizonie udział w takim wyścigu jako członek załogi Pitta i Giordino, miał więc pewne wyobrażenie o takich pojazdach. Ale ten był wyjątkowy. Nadwozie stanowiła konstrukcja z rur; bez jakiejkowiek osłony. Ogromny, chyba siedmiolitrowy widlasty silnik, choć umieszczony centralnie, jak w bolidach Formuły 1, wystawał poza tylne koła. Przed silnikiem znajdowała się wąska ławeczka, na której oprócz kierowcy z trudem tylko mieścił się pasażer. Na platformie nad silnikiem zamontowany był ciężki karabin maszynowy typu Vulcan; sześć luf na obrotowej tarczy tworzyło jedyny w swoim rodzaju ażurowy dach nad kierowcą. Obsługę Vulcana stanowili dwaj ludzie, obaj uzbrojeni dodatkowo w krótkie pistolety maszynowe. Gunn przypomniał sobie, że takich właśnie pojazdów użyli Amerykanie w operacji "Pustynna Burza"; były szczególnie przydatne w szybkich akcjach na tyłach wojsk irackich.

W ślad za pojazdem szturmowym na płytę lotniska wybiegł pluton uzbrojonych po zęby żołnierzy w płowych pustynnych panterkach. Jeden stanął przy schodkach, by trzymać pod strażą malijskich techników. Reszta obstawiła budynek dworca i wieżę kontrolną.Dwaj wartownicy, pilnujący wojskowej części lotniska, patrzyli jak zahipnotyzowani na dziwny pojazd pędzący w ich kierunku. Dopiero gdy zbliżył się na niespełna sto metrów, oprzytomnieli i chwycili za broń. Za późno. Krótka seria z Vulcana skosiła ich w ułamku sekundy.

Kierowca skręcił w stronę ośmiu myśliwców stojących na skraju lotniska. Nie były rozproszone, jak w okresach zagrożenia wojennego. Stały ciasno jeden przy drugim, w idealnie równym szeregu, jakby przygotowane do uroczystej inspekcji. Pociski z samochodu szturmowego uderzały w kolejne maszyny krótkimi, morderczymi seriami. I gdy kule przebijały zbiorniki paliwa, jeden samolot po drugim stawał w płomieniach. Z ogłuszającym hukiem wybuchały podwieszone pod skrzydłami bomby i rakiety. Po minucie z ośmiu myśliwców została już tylko kupa płonącego złomu.Gunn obserwował tę dramatyczną scenę w absolutnym osłupieniu. Skulił się za swoją akacją, jak gdyby jej wątły pień mógł mu dać jakąkolwiek osłonę. Spojrzał na zegarek: od rozpoczęcia operacji minęło zaledwie szcść minut. Samochód szturmowy wrócił szybko w stronę Airbusa. Nie wjechał jednak do środka, tylko zajął pozycję bojową przed budynkiem dworca. Tymczasem na przystawionych do samolotu schodkach pojawił się oficer z tubą w ręku. Podniósł ją do ust i zawołał, przebijając się przez huk eksplozji:

– Panie Gunn! Proszę wyjść! Mamy bardzo mało czasu!

Zaskoczony Gunn wahał się przez chwilę. A jeśli to pułapka? Jeśli Malijczycy zainscenizowali to wszystko, żeby go schwytać?

– Panie Gunn! – krzyknął oficer ponownie. – Jeśli mnie pan słyszy, błagam, niech się pan pospieszy. Inaczej będziemy musieli odlecieć bez pana!

Gunn odrzucił wątpliwości. Bzdura, pomyślał. Kazim nigdy w życiu nie poświęciłby ośmiu swoich myśliwców dla złapania jednego człowieka. Wyskoczył zza akacji i pobiegł w stronę Airbusa, machając rękami.

– Zaczekajcie! Jestem tutaj! – krzyczał jak szalony.

Oficer dostrzegł go, zbiegł po schodkach i dreptał niecierpliwie po betonie, jak pasażer zirytowany opóźnieniem rozkładowego lotu. Kiedy wreszcie mocno zdyszany Gunn dotarł do samolotu, obrzucił go takim spojrzeniem, jakim patrzy się na ulicznego żebraka.

Odezwał się jednak grzecznie:

– Dzień dobry. Pan Rudi Gunn?

– Tak, a pan?

– Pułkownik Marcel Levant.

Dopiero teraz, z bliska, Gunn mógł w pełni ocenić klasę elitarnej jednostki, którą po niego przysłano. Byli nie tylko świetnie uzbrojeni, aie i znakomicie przygotowani fizycznie. Wyglądali przy tym jak ludzie, którzy zabijają bez najmniejszych skrupułów. Nagle uświadomił sobie, że akcent pułkownika nie jest amerykański. Poczuł się nieswojo. W ułamku sekundy wróciły wszystkie wątpliwości.

– Co to za jednostka? – spytał niepewnie.

– UNICRATT. Grupa taktyczna Organizacji Narodów Zjednoczonych.

– Skąd pan wiedział, jak się nazywam i jak mnie szukać?

– Admirał James Sandecker dostał wiadomość radiową od niejakiego Dirka Pitta, że ukrywa się pan w pobliżu lotniska, i że trzeba pana stąd jak najszybciej zabrać.

– A więc to admirał was wysłał! – Gunn odetchnął z ulgą.

– Ściślej: Sekretarz Generalny ONZ na prośbę admirała – odparł lekko już zniecierpliwiony Levant. – Ale może i ja o coś zapytam: skąd właściwie mogę mieć pewność, że to pan jest Rudi Gunn?

Amerykanin powiódł wzrokiem po pustkowiu otaczającym lotnisko.

– A jak pan myśli, u diabła, ilu Rudich Gunnów pęta się po tej pustyni, czekając na pańskie wezwanie?

– Nie ma pan żadnego dokumentu, żadnego dowodu tożsamości? – upierał się Levant.

– Nie mam. Wszystko leży już pewnie na dnie Nigru. Musi mi pan uwierzyć.

Levant przekazał tubę przechodzącemu młodszemu oficerowi.

– Zebrać ludzi! – rozkazał krótko. – Wracamy.

Odwrócił się znowu do Gunna z oficjalnym uśmiechem, w którym nadal nie było cienia sympatii.

– Proszę do samolotu, panie Gunn. Nie ma czasu na jałowe konwersacje.

– Dokąd mnie zabieracie? Levant stłumi odruch irytacji.

– Do Paryża – odparł rzeczowo. – Stamtąd poleci pan do Waszyngtonu, gdzie, jak się zdaje, czeka na pana niecierpliwie całe grono Bardzo Ważnych Osób. Tylko tyle mogę powiedzieć. A teraz proszę na pokład. Najwyższy czas.

– Właściwie dlaczego tak się pan spieszy? – spytał Gunn, którego zaczęła już bawić nieufność pułkownika. – Przecież zniszczył im pan całe lotnictwo.

– Nie całe; tylko jedną eskadrę. Mają trzy inne, w pobliżu Bamako. To dość daleko stąd, ale jeśli już wiedzą, co tu się stało, mogą dopaść nas jeszcze w przestrzeni powietrznej Mali.

Tymczasem samochód szturmowy wjechał już do wnętrza Airbusa; za nim wchodzili pospiesznie żołnierze Levanta. Potężnie zbudowana dziewczyna w stroju stewardesy Air Afrique, ta sama, która tak brawurowo rozpoczęła operację na lotnisku, przecinając kable wieży kontrolnej, teraz chwyciła Gunna pod ramię i pociągnęła po schodkach w górę. Widząc jego przestraszoną minę, uśmiechnęła się.

– Nie mamy tu pierwszej klasy z luksusowymi daniami i szampanem, panie Gunn, ale jest zimne piwo i kanapki z mortadelą – powiedziała.

– Nie ma pani pojęcia, jak to luksusowo dla mnie brzmi – odwzajemnił się uśmiechem Gunn.

Byłby całkiem szczęśliwy, gdyby nie nowa fala lęku, która nagle go ogarnęła. Pitt i Giordino zapewnili mu pomyślną ucieczkę (ciekawe, skąd wzięli radio, żeby skontaktować się z Sandeckerem), ale sami tam przecież zostali! Ich poświęcenie przekraczało dla niego granice rozsądku. Rozumiał, że zależy im na znalezieniu źródeł groźnego skażenia, ale decyzja, by pozostać na obcym, śmiertelnie wrogim terenie bez żadnych właściwie środków – była szaleństwem. Teraz, zwłaszcza po wydarzeniach na lotnisku, Kazim rzuci przeciwko nim całą swoją jawną i tajną armię. Jeśli nie zniszczy ich pustynia – zrobią to Malijczycy.

Zatrzymał się jeszcze na chwilę na szczycie schodków. Widział stąd bez trudu oddaloną zaledwie o półtora kilometra na zachód rzekę Niger i wąskie pasma roślinności wzdłuż brzegów. Ale ku północy i wschodowi, tuż za miastem, rozciągał się bezmiar skalisto-piaszczystej pustyni.

Gdzie są teraz? Czy w ogóle jeszcze żyją?

Oderwał wzrok od posępnego, złowrogiego krajobrazu i wszedł do samolotu. Fala chłodnego, klimatyzowanego powietrza uderzyła go jak wodospad. Po chwili samolot wystartował. Zapylone piaskiem oczy bolały go dokliwie.Siedzący obok pułkownik z zaciekawieniem przyglądał się jego zatroskanej twarzy. W końcu Gunn odwrócił ku niemu oczy.

– Wyrwał się pan z takiego piekła, a nie wygląda pan na specjalnie ucieszonego – zauważył Levant.

– Myślę o ludziach, których tu zostawiłem.

– Pitt i Giordino to pańscy przyjaciele?

– Od wielu lat.

– Dlaczego nie uciekli razem z panem?

– Mają tutaj pewną robotę do skończenia.

Levant pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Muszą być albo bardzo odważni, albo kompletnie zwariowani.

– Zwariowani? Nie, ani trochę.

– Przecież to się nie może dobrze skończyć.

Gunn uśmiechnął się blado.

– Nie zna ich pan – rzekł z nagłym przypływem wiary i ufności. – Jeśli jest na świecie ktoś, kto potrafi wejść do piekła i wrócić stamtąd ze szklanką tequili z lodem w ręku, to tym kimś jest właśnie Dirk Pitt.

27

Sześciu żołnierzy osobistej ochrony generała Kazima czekało, aż łódź Massarde'a dobije do przystani. Gdy Francuz znalazł się na nabrzeżu, dowódca oddziału zastąpił mu drogę i zasalutował.

– Monsieur Massarde?

– O co chodzi?

– Generał Kazim chce się natychmiast z panem widzieć.

– Czy generał nie wie, że muszę jechać do Fort Foureau i bardzo się spieszę?

Major skłonił się uprzejmie.

– Chyba chodzi o coś bardzo ważnego.

– Niech pan prowadzi – rzekł Massarde, westchnąwszy w iście francuski sposób.

Ruszyli brudnym nabrzeżem w stronę dużego budynku. Massarde szedł za majorem otoczony przez straż.

– Proszę tędy – major wskazał boczną alejkę okalającą budynek.

Minęli pilnie strzeżoną przez uzbrojonych żołnierzy ciężarówkę mercedes-benz z przyczepą, osobisty pojazd generała Kazima do nadzwyczajnych celów wojskowych. Massarde wszedł po schodach do budynku. Ciężkie, masywne drzwi zamknęły się za nim.

– Generał Kazim jest w swoim biurze – rzekł major, przepuszczając Massarde'a przez następne drzwi i zostając nieco z boku.

W porównaniu z upałem, panującym na zewnątrz, powietrze w biurze wydawało się arktyczne. Klimatyzacja musiała być włączona na maksimum. Zasłony w kuloodpornych oknach sprawiały, że w pomieszczeniu panował półmrok. Massarde przez chwilę przyzwyczajał wzrok do ciemnego wnętrza.

– Usiądź, Yves – rzekł Kazim zza biurka, odkładając jednocześnie słuchawkę jednego z czterech telefonów.

Massarde uśmiechnął się, wciąż na stojąco.

– Po co tu tyle straży? Boisz się zamachu? Kazim uśmiechnął się również.

– Po tym, co zdarzyło się w ciągu ostatnich paru godzin, żadne środki ostrożności nie są przesadne.

– Odnalazłeś mój helikopter? – spytał Massarde wprost.

– Jeszcze nie.

– Jak może helikopter zginąć na pustyni? Przecież miał paliwo tylko na pół godziny lotu.

– Ci dwaj Amerykanie, którym pozwoliłeś uciec…

– Mój jacht nie jest przeznaczony do tego, żeby trzymać w nim więźniów – przerwał Massarde. – Trzeba ich było od razu zabrać.

– Zgoda, popełniłem błąd. Otóż ci dwaj agenci NUMA dolecieli twoim helikopterem do Bourem. Tam, jak sądzę, utopili go w rzece, doszli pieszo do miasta i ukradli mój samochód!

– Tego starego Voisina?

– Tak – odparł Kazim przez zaciśnięte zęby. – Te amerykańskie skurwiele zabrały mi mój unikalny, bezcenny samochód.

– I nie znalazłeś ich jeszcze?

– Nie.

Dopiero teraz Massarde usiadł. Poczuł coś na kształt zadowolenia. Nie tylko on poniósł straty.

– A co z tym helikopterem ONZ, który miał ich zabrać spod Gao?

– Niestety, daliśmy się nabrać. Moi żołnierze czekali w tym miejscu na próżno. Radary też nic nie zaobserwowały. Zamiast tego na lotnisku w Gao wylądował samolot ONZ, oznaczony jako zwykły samolot pasażerski.

– Bez twojej wiedzy i zgody?

– Nikt nie podejrzewał zagrożenia – odparł Kazim. – Mniej więcej godzinę przed świtem urzędnik Air Afrique w Gao zameldował, że jeden z ich samolotów chce lądować, ponieważ grupa turystów ma ochotę zwiedzić miasto i przejechać się po rzece.

– I ten urzędnik uwierzył w to?

– Dlaczego miał nie uwierzyć? Dosyć często przedstawiciele Air Afrique proszą o taką zgodę w siedzibie ich linii w Algierze, i zawsze ją dostają.

– I co się potem stało?

– Według relacji kontrolerów lotniska i obsługi naziemnej samolot oznaczony jako Air Afrique podał właściwe dane identyfikacyjne. Ale kiedy już wylądował, wyjechał z niego samochód szturmowy. Zastrzelili wartowników, a potem zniszczyli osiem moich najnowocześniejszych myśliwców.

– A więc to właśnie słyszeliśmy z jachtu – rzekł Massarde. – Gdy zobaczyłem dym nad lotniskim, myślałem, że to katastrofa.

– To jeszcze nie wszystko… – westchnął Kazim.

– Czy zidentyfikowano zamachowców?

– Mieli jakieś nietypowe mundury bez żadnych oznaczeń.

– Ilu straciłeś ludzi?

– Tylko dwu strażników. Większość pracowników lotniska i piloci byli na szczęście w tym czasie na uroczystości religijnej.

Massarde spoważniał.

– Tu nie chodzi o żadne badanie skażeń. To mi wygląda na zamach stanu. Opozycja jest silniejsza, niż ci się zdaje.

– Opozycja? To tylko paru dysydentów z plemienia Tuaregów, z szablami i na wielbłądach. A tu był wyćwiczony oddział z nowoczesnym sprzętem bojowym!

– Opozycja mogła wynająć zawodowców.

– Za co? – spytał drwiąco Kazim. – To rzeczywiście byli zawodowcy; działali według planu. Po zabraniu tego amerykańskiego agenta zniszczyli myśliwce, żeby uniemożliwić pościg.

– Nie chcę więcej słyszeć o tych bzdurach – Massarde przybrał nagle ostry ton.

– Ludzie z obsługi lotniska twierdzą, ze szef oddziału wołał człowieka o nazwisku Gunn. Ten Gunn rzeczywiście wylazł nagle z jakiejś dziury na lotnisku. Zabrali go i polecieli prosto w kierunku północno-zachodnim, w stronę Algierii.

– To wszystko brzmi jak historyjka z kiepskiego filmu.

– To nie są żarty, Yves. – Głos Kazima był uprzejmy, lecz zdecydowany – Wygląda na to, że chodzi o coś znacznie poważniejszego, niż szukanie nafty. Mam wrażenie, że nasze wspólne interesy są zagrożone przez jakieś zewnętrzne siły.

Massarde zamyślił się nad hipotezą Kazima. Ich minimalne wzajemne zaufanie opierało się na szacunku dla sprytu i siły partnera. Massarde znał dobrze Kazima. Wiedział, że w razie konfliktu będzie to walka na śmierć i życie. Przez chwilę przyglądali się sobie. Massarde patrzył w oczy szakala, Kazim – w oczy lisa.

– Jakie masz powody, by tak sądzić?

– Wiemy już, że w łodzi, która wyleciała w powietrze, było trzech ludzi. Podejrzewam, że eksplozja miała zmylić nasz trop. Dwóch z nich dostało się na twój jacht, a trzeci, facet o nazwisku Gunn, dopłynął do brzegu i dostał się na lotnisko.

– Czy możliwe, żeby udało im się wszystko tak dobrze zgrać w czasie?

– Oczywiście, bo to są zawodowcy – powtórzył Kazim. – Zawiadomili komandosów o czasie i miejscu, z którego można zabrać Gunna. Zrobił to ten szpicel, który przedstawiał się jako Dirk Pitt.

– Skąd wiesz?

Kazim wzruszył ramionami.

– Łatwo się domyślić – spojrzał na Massarde'a. – Zapomniałeś już, że skorzystał z twojej radiostacji? Mógł się wtedy porozumieć ze swoim szefem, Sandeckerem. Właśnie po to on i Giordino weszli na twój jacht.

– Nie rozumiem jednak, dlaczego nie próbowali uciec z Gunnem.

– Po prostu dlatego, że ich złapałeś, zanim zdążyli z powrotem wskoczyć do rzeki i uciec na lotnisko.

– Po prostu? To dlaczego nie uciekli z kraju potem, jak już mieli helikopter? Do granicy Nigru jest stąd tylko sto pięćdziesiąt kilometrów. Mogli tam dotrzeć z tym paliwem, które mieli. Ucieczka w głąb kontynentu nie miała żadnego sensu, kradzież starego auta również. W tamtych okolicach nie ma mostów na rzece, nie mogą więc uciec przez południową granicę. Dokąd, u licha, oni jadą?

Stalowe oczy Kazima utkwione były w twarzy Massarde'a.

– Może tam, gdzie nikt się ich nie spodziewa.

– Na północ, na pustynię? – Massarde uniósł brwi.

– A gdzie by indziej?

– Bzdura.

– Jeśli masz lepszą teorię, chętnie posłucham.

Massarde potrząsnął sceptycznie głową.

– Po co mieliby kraść sześćdziesięcioletni samochód i jechać nim przez najbardziej bezludne miejsca na świecie? To czyste samobójstwo.

– Dotychczas wszystkie ich działania jakoś dawały się wytłumaczyć – zauważył Kazim. – To jakaś dziwna misja. Właściwie nie wiadomo, co się za tym kryje.

– Tajemnice wojskowe? Kazim zaprzeczył ruchem głowy.

– Wszystkie informacje o moich sprawach wojskowych są z pewnością w kartotekach CIA, KGB i MI6. Mali nie ma żadnych sekretnych planów wojskowych, które interesowałyby obce państwa; nawet naszych sąsiadów.

– Zapomniałeś o dwóch sprawach.

Kazim spojrzał zdziwiony.

– O czym?

– Fort Foureau i Tebezza.

Tak, pomyślał Kazim, to możliwe. Dla tych międzynarodowych rabusiów kopalnia złota i dochodowy zakład utylizacyjny to rzeczywiście łakome kąski.

– No, dobrze – powiedział – ale jeśli o to im chodzi, po co kręcą się tutaj, kilkaset kilometrów na południe?

– Tego nie wiem – przyznał Massarde. – Mój agent w ONZ twierdzi, ze szukają tu źródeł chemicznego skażenia, które rzekomo wypływa z Nigru i powoduje gwałtowny rozrost czerwonych glonów u ujścia.

– To tylko zasłona dymna. Ukrywają właściwy cel swojej operacji.

– … którym może być albo spenetrowanie Fort Foureau, albo problem przestrzegania praw człowieka w Tebezzy – dokończył Massarde.

Kazim milczał, pełen wątpliwości.

– Przypuśćmy, że Gunn, w chwili gdy go ewakuowano – Massarde ciągnął dalej – miał przy sobie ważne informacje. Czy można sobie wyobrazić jakiś inny powód tak skomplikowanej operacji ratowniczej? A w tym samym czasie Pitt i Giordino zdążali już na północ, w stronę naszych zakładów.

– Dowiemy się wszystkiego, jak ich złapiemy – rzekł Kazim.

W jego głosie znowu zabrzmiał gniew.

– Wszystkie jednostki wojskowe i policyjne mają rozkaz zamknąć drogi wyjazdowe z kraju. Cały obszar pustynny będzie obserwowany z samolotu. Jestem przygotowany na każdy wariant.

– Słusznie – rzekł Massarde.

– Nie przetrwają dwóch dni w tym upale.

– Wierzę w twoje metody, Zateb. Liczę na to, że jutro o tej porze będziesz już miał ich w garści.

– Nawet wcześniej.

– Tym lepiej – uśmiechnął się Massarde. Ale w głębi serca podejrzewał, ze z Pittem i Giordino nie pójdzie tak łatwo.

Kapitan Batutta zasalutował służbiście przed pułkownikiem Mansą.

– Naukowcy z ONZ są już w Tebezzy – oznajmił. Lekki uśmiech rozjaśnił twarz pułkownika.

– Myślę, że O'Bannion i Melika cieszą się z nowych rąk do pracy.

– Melika to stara, okrutna czarownica – skrzywił się Batutta. – Nie zazdroszczę mężczyźnie, który znajdzie się pod jej opieką.

– Ani kobiecie – dodał Mansa. – Melice nie sprawia to różnicy. Ludzie doktora Hoppera umrą tam najdalej za cztery miesiące.

– Generał Kazim nie będzie z tego powodu rozpaczał.

Do pokoju wszedł porucznik Djemaa, pilot czarterowego samolotu, który wiózł zespół Hoppera. Mansa spojrzał na niego pytająco.

– Wszystko poszło dobrze?

– Tak, panie pułkowniku. Wróciliśmy do Asselar, załadowaliśmy wszystkie ciała do samolotu i znowu polecieliśmy na północ. Potem ja i drugi pilot wyskoczyliśmy na spadochronach nad pustynią Tanezrouft, dobre sto kilometrów od najbliższego szlaku wielbłądów. Czekał tam na nas samochód.

– Samolot rozbił się i spłonął?

– Tak, panie pułkowniku.

– Czy sprawdziliście wrak?

– Tak. Podjechaliśmy tam samochodem. Przed skokiem ustawiłem stery tak, że maszyna przeszła w pionowe nurkowanie. Uderzyła w ziemię z szybkością naddźwiękową. Powstał krater głęboki na dziesięć metrów, a z samolotu, z wyjątkiem silników, nie ocalały kawałki większe niż pudełko pasty do butów.

Mansa był zadowolony.

– Generał Kazim się ucieszy. Możecie wszyscy spodziewać się awansu.

Spojrzał jeszcze raz na pilota.

– A pan, poruczniku Djemaa, będzie dowodził poszukiwaniami zaginionego samolotu.

– Poszukiwaniami? – spytał zdziwiony Djemaa. – Przecież ja wiem, gdzie on jest.

– A czy nie domyśla się pan, w jakim celu wsadziliście do niego te martwe ciała?

– Kapitan Batutta nie informował mnie o szczegółach całego planu.

– Stworzymy ochotniczą ekipę poszukującą szczątków samolotu – wyjaśnił Mansa – a następnie przekażemy tę sprawę międzynarodowej komisji, badającej przyczyny wypadków lotniczych. Z pewnością będą mieli duże kłopoty z identyfikacją zwłok i ustaleniem przyczyn wypadku. Pod warunkiem, że pan, poruczniku, dobrze wykonał swoją robotę.

– Usunąłem czarną skrzynkę – zapewnił go Djemaa.

– Bardzo słusznie. Możemy teraz ogłosić całemu światu zniknięcie samolotu naukowców ONZ i wyrazić w międzynarodowych środkach przekazu nasz głęboki żal z powodu tej straty.

28

Byli na wpół ugotowani popołudniowym upałem. Pitt siedział w cieniu samochodu na kamienistym dnie wąwozu. Bez słonecznych okularów czuł się zupełnie oślepiony przeraźliwym światłem pustyni. Oprócz rzeczy, które udało im się znaleźć w garażu w Bourem, nie mieli nic, co pozwoliłoby im przeżyć. Od słońca chroniły ich tylko ubrania, które mieli na sobie.Giordino, korzystając ze znalezionych w bagażniku narzędzi, odkręcił tłumik i część rury wydechowej, żeby zwiększyć prześwit pod samochodem. Ze względu na piaszczystą nawierzchnię zwiększyli również ciśnienie w oponach. Elegancki Voisin w tej niegościnnej okolicy przypominał leciwą, choć ciągle piękną królową, spacerującą przez Bronx w Nowym Jorku, nieco zdziwioną brzydotą dzielnicy.

Podróżowali głównie nocą, w świetle gwiazd, nie przekraczając dziesięciu kilometrów na godzinę. Zatrzymywali się często i podnosili maskę, by ochłodzić silnik. Nie było mowy o używaniu reflektorów. Pilot samolotu mógł je dostrzec nawet z dużej odległości. Często musieli również wysiadać z samochodu dla zbadania gruntu. Raz zdarzyło im się wjechać do rowu, innym razem musieli łopatą wykopywać się z dużej piaszczystej wydmy.Podróżowali bez kompasu i mapy, zdani tylko na orientację według gwiazd. Jechali wciąż na północ w głąb Sahary, trzymając się wyschniętego koryta rzeki.W ciągu dnia ukrywali się w rowach i wąwozach, przysypując samochód cienką warstwą piasku; dzięki temu wyglądał z lotu ptaka jak niewielka piaszczysta wydma o nietypowych kształtach.

– Co powiedziałbyś o szklance wody ze źródeł Sahary lub o malijskiej oranżadzie? – odezwał się Giordino. W jednej ręce trzymał butelkę miejscowej gazowanej oranżady, w drugiej zaś kubek ciepłego napoju o smaku siarki, który pochodził z kanistra z wodą wziętego z garażu w Bourem.

– Straszny smak – rzekł Pitt biorąc do ręki kubek i zatykając nos – ale musimy wypić mniej więcej trzy czwarte litra wody dziennie.

– Nie sądzisz, że powinniśmy ją racjonować?

– Na razie mamy jej pełno. Odwodnienie zaczyna się, kiedy pije się zbyt mało. Teraz pijmy, kiedy tylko mamy na to ochotę; potem będziemy się martwić.

– A co myślisz o porcji sardynek?

– To brzmi nieźle.

– Brakuje tylko sałatki nicejskiej.

– Myślisz chyba o sałatce z anchois?

– Nigdy nie umiałem ich od siebie odróżnić.

Załatwili się szybko z puszką sardynek. Giordino oblizywał palce.

– To zupełnie idiotyczne. Jeść ryby w samym środku pustyni.

– Dobre i to – Pitt uśmiechnął się.

Nagle zamilkł, nadsłuchując.

– Słyszysz coś? – spytał Giordino.

– Samolot – Pitt przyłożył rękę do ucha, żeby lepiej słyszeć – Nisko lecący odrzutowiec.

Wdrapał się na skarpę wąwozu w miejscu, gdzie rósł krzak tamaryszku i z ukrycia obserwował niebo.Odgłos silników odrzutowych dolatywał już bardzo wyraźnie, choć samolotu ciągle jeszcze nie było widać. Pitt, oślepiony przeraźliwym światłem, spuścił wzrok i dopiero wówczas dostrzegł samolot. Był zupełnie nisko, w odległości około sześciu kilometrów na południe. Stary amerykański Phantom, sądząc z oznaczeń, należał do malijskich sił zbrojnych. Maszyna zeszła poniżej stu metrów. Pomalowana na ochronny brunatny kolor, na tle żółto-szarego pejzażu przypominała ogromnego jastrzębia, który szóstym zmysłem wyczuł znajdujące się w pobliżu ofiary.

– Widzisz? – spytał Giordino.

– Phantom F-4 – odparł Pitt.

– Dokąd leci?

– Chyba przyleciał z południa.

– Myślisz, że nas szukają?

Pitt jeszcze raz spojrzał na palmowe gałęzie przyczepione do tylnych zderzaków Voisina. Doskonale pełniły swą funkcję. Na gładkiej powierzchni piasku nie było widać śladów opon wjeżdżającego do wąwozu samochodu.

– Załoga nisko lecącego helikoptera mogłaby dostrzec naszą obecność, ale pilot myśliwca nie ma możliwości patrzenia prosto w dół, chyba że specjalnie pochyli maszynę. A ten leci za szybko i za blisko ziemi, by wykonać taką ewolucję.Odrzutowiec był teraz tuż nad wąwozem. Giordino wczołgał się pod samochód, a Pitt nakrył głowę i ramiona gałęziami tamaryszku. Phantom zrobił jeszcze jedno okrążenie; tym razem przeleciał tuż nad ich kryjówką. Pitt wstrzymał oddech. Poczuł silny podmuch powietrza wyrzucający chmurę piasku i gorący oddech spalin odrzutowca. Maszyna była tak blisko, że można było niemal rzucić w nią odłamkiem skały. I nagle wszystko ucichło.Pitt wyjrzał ostrożnie z wąwozu. Samolot malał wolno na horyzoncie. Widocznie pilot nie znalazł tu nic interesującego. Trwali jednak bez ruchu jeszcze przez kilka minut, na wypadek, gdyby pilot, zauważywszy coś podejrzanego, chciał tu wrócić.

Odgłos samolotu ucichł wreszcie i pustynia znowu stała się spokojna i milcząca.Pitt ześliznął się z powrotem do rozpadliny, akurat w momencie, kiedy Giordino wygrzebywał się spod samochodu.

– O mały włos – rzucił Giordino, strzepując z ręki stado mrówek.

Pitt w zamyśleniu przesypywał piasek przez palce.

– Kazim domyślił się jednak, że jedziemy na północ. Na szczęście nie umie nas znaleźć.

– Nie mieści mu się w głowie, żeby taki jaskrawy samochód można było tak dokładnie zamaskować na pustyni.

– Na pewno nie jest tym wszystkim zachwycony.

– Zachwycony? Założę się, że wpadł w szał.

Pitt przyglądał się zachodzącemu słońcu.

– Za godzinę zrobi się ciemno i możemy ruszać w drogę.

– Jak wygląda dalej teren?

– Pojedziemy korytem rzeki. Czyli tak samo jak przedtem: płasko, piasek ze żwirem. Trzeba tylko uważać na ostre kamienie.

– Jak daleko odjechaliśmy od Bourem?

– Według licznika sto szesnaście kilometrów, ale w prostej linii mniej.

– I ciągle nie ma śladu przemysłu ani wysypiska.

– Nie, nawet kosza na śmieci.

– Nie wiem, czy jest sens dalej szukać – rzekł Giordino. – Żadne chemiczne świństwo nie mogło przedostać się suchym korytem rzeki z odległości stu kilometrów aż do Nigru.

– Rzeczywiście, wygląda to dość beznadziejnie.

– Więc jedźmy do granicy algierskiej.

– Nie starczy nam paliwa – Pitt potrząsnął głową. Ostatnie dwieście kilometrów do transsaharyjskiego szlaku motorowego musielibyśmy przejść pieszo. Umrzemy, zanim przejdziemy połowę tej trasy.

– Więc-co robimy?

– Jedziemy dalej na północ.

– Jak daleko?

– Aż znajdziemy to, czego szukamy.

– A więc jedno jest pewne – nasze kości ozdobią pejzaż Sahary.

– Coś jednak możemy uzyskać: wyeliminować przejechaną dotychczas część pustyni jako źródło skażenia – rzekł Pitt spokojnie.

– Słuchaj, Dirk, wiele rzeczy udało nam się zrobić razem w ciągu ostatnich kilku lat. Głupio byłoby skończyć w takim zapomnianym od Boga i ludzi miejscu.

– Taki stary lis nie powinien się łatwo poddawać – Pitt uśmiechnął się słabo.

– Już widzę tytuły w gazetach – Giordino był ciągle pesymistycznie nastrojony.

"Dwaj dyrektorzy Agencji Badań Morskich i Podwodnych zaginęli w samym środku Sahary. Kto mógłby się spodziewać…" – umilkł na chwilę. – Słyszałeś?

Pitt znieruchomiał.

– Tak…

– Ktoś śpiewa po angielsku. Boże, czy to już przedśmiertne omamy?

Wyraźnie słyszeli tony starej piosenki "My darling Clementine". Odróżniali nawet dochodzące już z bliska słowa. Porzuciłaś mnie na zawsze, obrzydliwa Clementine…

– Facet idzie w naszą stronę – szepnął Giordino, chwytając duży klucz samochodowy.

Pitt podniósł z ziemi kilka kamieni. Schowali się za samochód, gotowi do obrony.W tym kanionie, w tej kopalni, pośród różnych starych łajn, Żył raz sobie zacny górnik wraz z córeczką Clementine. W głębi wąwozu ukazał się człowiek prowadzący jakieś zwierzę. Śpiew nagle się urwał. Mężczyzna stanął jak wryty na widok kształtu przysypanego piaskiem. Przyglądał się zdumiony dziwnemu zjawisku. Podszedł bliżej, ciągnąc za sobą zwierzę. Stanął i zaczął strzepywać piasek z dachu samochodu.

Wyszli ze swego ukrycia i stanęli twarzą w twarz z nieznajomym. Wyglądał jak przybysz z innej planety. Nie był z pewnością Tuaregiem, a zwierzę nie było wielbłądem. Zupełnie nie pasowali do Sahary. Byli z innej epoki i z innej szerokości geograficznej.

– Może śmierć przestała już chodzić z kosą – szepnął do siebie Giordino.

Mężczyzna ubrany był jak traper ze starych westernów; wielki kapelusz Stetsona, stare dżinsy na szelkach oraz zniszczone długie, skórzane buty. Wokół szyi miał zawiązaną czerwoną chustkę, która jednocześnie osłaniała mu dół twarzy. Wszystko to sprawiało, że wyglądał jak bandyta z zamierzchłych czasów.Podobne do muła zwierzę obładowane było pakami prawie tak wielkimi, jak ono samo. Znajdowały w nich niezbędne do życia na pustyni rzeczy: duże kanistry z wodą, koce, puszki konserw, a także kilof, łopata i stary winchester.

– Już wiem – rzekł przerażony Giordino. – Jesteśmy na tamtym świecie. To postać z Disneylandu.

Nieznajomy opuścił chustkę odkrywając siwe wąsy i brodę. Miał zielone oczy, prawie tak jasne jak Pitt. Spod kapelusza wystawały szpakowate, z brązowym odcieniem włosy. Tego samego wzrostu co Pitt, był nieco od niego tęższy. Uśmiechał się przyjaźnie.

– Dobrze, chłopaki, że przynajmniej znacie mój język – rzekł serdecznie. – Bo stęskniłem się już za towarzystwem.

29

Popatrzyli niepewnie po sobie, potem znowu na starego pustynnego włóczęgę; obaj zaczęli podejrzewać, że umysł im się mąci.

– Skąd pan się tu wziął? – przerwał milczenie Giordino.

– Mógłbym was zapytać o to samo – odparł nieznajomy, wpatrując się w przykrytego piaskiem Voisina. – To pewnie was szukają te samoloty?

– A po co chce pan to wiedzieć? – spytał Pitt.

– No nie, chłopaki, jeśli mamy się bawić w dwadzieścia pytań, to lepiej sobie pójdę.

Intruz nie wyglądał na lojalnego obywatela Republiki Mali. Mówił żargonem chłopa ze środkowych Stanów i chyba to właśnie zaskarbiło mu nagłą, irracjonalną sympatię Pitta.

– Nazywam się Dirk Pitt, a to jest Al Giordino. Tak, ci Malijczycy rzeczywiście nas ścigają.

– Nic szczególnego – stary wzruszył ramionami. – Oni tu w ogóle nie bardzo lubią cudzoziemców. – Jeszcze raz spojrzał na Voisina. – Jak, u diabła, udało wam się przejechać taki kawał po bezdrożu?

– Rzeczywiście, nie było łatwo, panie…

Nieznajomy zbliżył się i wyciągnął na powitanie żylastą, spracowaną dłoń.

– Wszyscy nazywają mnie "Kid".

Pitt mimowolnie uśmiechnął się.

– "Dzieciak"? Jak to możliwe? W pańskim wieku?

– W dawnych czasach, w Jerome w Arizonie, jak wracałem z jakiejś wyprawy, waliłem prosto do mojej ulubionej knajpy. A kumple od razu wołali: "patrzcie, Kid znowu jest w mieście". I jakoś tak już zostało.

– Muł nie jest chyba najlepszy w tych okolicach – Giordino zainteresował się towarzyszem podróży starego. – Nie byłoby praktyczniej wędrować z wielbłądem?

– Po pierwsze – rzekł Kid wyniośle, jakby lekko urażony – Pan Periwinkle nie jest mułem, ale osłem, tyle że dużym. Po drugie, to prawda, że wielbłądy dłużej wytrzymują bez wody, ale osły też są stworzone do życia na pustyni. Znalazłem Pana Periwinkle osiem lat temu, jak brykał sobie wolno w Nevadzie. Okiełznałem, oswoiłem, a gdy przyszło jechać na Saharę – załadowałem na statek, no i jesteśmy tu razem. Nie jest tak kapryśny jak wielbłądy, zjada mniej, a potrafi udźwignąć tyle samo ładunku.

– Fakt, wspaniałe zwierzę – rzekł pojednawczo Giordino.

– Wyglądacie, jakbyście się szykowali do drogi. Szkoda; miałem nadzieję, że pogadamy trochę. Już kawał czasu nikogo nie spotkałem, z wyjątkiem Araba, który prowadził wielbłądy na targ do Timbuktu. A i to było trzy tygodnie temu. Teraz chyba tysiąc lat będę tu łaził, zanim spotkam następnych Amerykanów.

– Może rzeczywiście posiedźmy tu jeszcze trochę – zaproponował Giordino. – Pan na pewno mógłby nam powiedzieć coś ciekawego o tej okolicy.

Pitt zgodził się bez wahania. Otworzył szeroko tylne drzwi samochodu, zapraszając starego do środka. Kid przyglądał się skórzanym siedzeniom, jakby były pokryte szczerym złotem.

– Boże, zapomniałem już, jak wygląda miękka kanapa. Z przyjemnością skorzystam – powiedział, dał nurka do wnętrza i rozparł się wygodnie.

– Mamy tylko puszkę sardynek, ale chętnie się z panem podzielimy – zaproponował Giordino z podejrzaną hojnością.

– Nie, nie ma mowy! Mam całą kupę konserw. Będziecie moimi gośćmi. Co byście powiedzieli na gulasz wołowy?

Pittowi aż oczy wyszły na wierzch z radości. Miał stanowczo dość sardynek.Słońce zniknęło już za horyzontem, ale niebo wciąż było jasne. Powietrze nad pustynią szybko stygło; znowu można było nim oddychać. Stary wędrowiec spętał Pana Periwinkle'a, który tymczasem znalazł na pozornie martwym zboczu wąwozu kępkę cherlawej trawy i żuł ją ze smakiem. Kid otworzył puszkę z gulaszem, dodał trochę wody i podgrzał na kuchence olejowej, po czym rozłożył apetyczną potrawę na blaszane talerze, które też wyciągnął ze swoich zapasów.Jedli gulasz, przegryzając sucharami. Kończąc swoją porcję Pitt gotów był przysiąc, że jeszcze nigdy w życiu nic mu aż tak nie smakowało. Niewielka w gruncie rzeczy ilość pożywienia znakomicie poprawiła jego samopoczucie. Kiedy skończyli, Kid wyciągnął z tobołów w połowie wypełnioną złocistym płynem butelkę Old Overholt. Puścił ją w kółko.

– No, chłopaki – rzekł – myślę, że teraz moglibyście już powiedzieć staremu, co robicie w tak paskudnej części świata, i to z gablotą, która jest chyba równie stara jak ja.

– Szukamy źródła skażenia, zatruwającego Niger i Atlantyk – odparł Pitt szczerze.

– Skażenie? Ciekawe, skąd to się może tutaj brać?

– Z jakichś zakładów chemicznych albo z wysypiska śmieci.

– Nie widziałem niczego takiego w tych stronach – stwierdził Kid.

– Nie ma jakiegoś dużego zakładu w tej części Sahary? – próbował upewnić się Giordino.

– Nic mi nie przychodzi do głowy; chyba tylko Fort Foureau.

– Ten francuski zakład utylizacji odpadów?

– Tak, to rzeczywiście wielki zakład. Przechodziliśmy tamtędy z Panem Periwinkle parę miesięcy temu. Przegonili nas, nie wiadomo dlaczego. Bombę atomową tam budują, czy co?

Pitt wypił przypadający nań łyk żytniówki i podał butelkę Giordinowi.

– Fort Foureau jest kilkaset kilometrów od Nigru – powiedział. – Skażenia nie mogłyby się przenosić aż tak daleko.

Kid zastanawiał się przez chwilę.

– Mogłyby – rzekł wreszcie – jeśli zakład jest położony nad Oued Zarit.

– Oued Zarit? Co to takiego?

– Legendarna rzeka, która płynęła tu jeszcze sto trzydzieści lat temu. Potem wyschła, albo raczej zapadła się w piaski. Nomadzi, w ich liczbie również ja, są przekonani, że Oued Zarit nadal płynie pod ziemią i zasila wody Nigru.

– Może to jakiś akwifer?

– Co takiego? – zdziwił się tym razem Kid.

– Warstwa wodonośna – wyjaśnił Pitt. – Zwykle są to luźne żwiry albo wypłukany, dziurawy piaskowiec.

– Nie znam się na tym; wiem tylko, że w całym wyschniętym korycie, jak pokopiesz głębiej, to na pewno znajdziesz wodę.

– Nigdy nie słyszałem, żeby rzeka, która wyschła, płynęła potem tą samą drogą pod ziemią – rzekł Giordino.

– A ja słyszałem – odparł Kid. – Na przykład rzeka Mojave w Kalifornii płynie na dużym odcinku pod pustynią, pod ziemią wpada do jeziora i dopiero dalej biegnie po powierzchni. Legenda głosi, że pewien górnik, który dokopał się do groty kilkaset stóp pod ziemią, znalazł tam regularny strumień, a w nim tony złotego piasku.

– Co o tym sądzisz? – spytał Pitt przyjaciela.

– Trudno powiedzieć, ale rzeczywiście wygląda na to, że w grę wchodzi tylko Fort Foureau. To strasznie daleko od Nigru, ale podziemny strumień mógłby przenosić skażenie nawet na większą odległość.

Kid machnął ręką w dół wąwozu.

– A wiecie wy, że koryto Oued Zarit jest tu blisko?

– Domyślam się – powiedział Pitt. – Jechaliśmy nim prawie całą drogę od Nigru. Skręciliśmy do tego wąwozu tylko po to, żeby się schować przed słońcem i samolotami.

– Na razie chyba udało wam się ich wykiwać.

– A pan? – zmienił temat Giordino, przekazując staremu butelkę. – Pan też szuka złota pod ziemią?

Kid studiował przez chwilę etykietkę, jakby zastanawiał się, czy ujawnić powód swojej wędrówki po Saharze. W końcu jednak podjął decyzję.

– Chyba mogę wam to powiedzieć… Tak, szukam złota, ale nie pod ziemią. Interesuje mnie wrak pewnego starego okrętu.

– Wrak – Pitt spojrzał na niego podejrzliwie. – Tu, w środku Sahary?

– Pancernik Konfederacji, mówiąc ściśle.

Dwaj pracownicy NUMA popatrzyli na siebie porozumiewawczo: obaj zastanawiali się, co z wyposażenia samochodu mogłoby posłużyć jako kaftan bezpieczeństwa. W oczach starego jednak – o ile mogli stwierdzić w słabym świetle zmierzchu – nie było objawów obłędu.

– Może to głupie pytanie – odezwał się Pitt – ale czy mógłby nam pan wytłumaczyć, w jaki sposób ten okręt Konfederacji znalazł się tutaj?

Kid pociągnął solidnie z flaszki i wytarł usta bez pośpiechu. Potem równie flegmatycznie rozłożył na piasku koc i wyciągnął się na nim, złożywszy ręce pod głową.

– Było to w kwietniu 1865 roku, na tydzień przed kapitulacją armii Południa. W Richmond w Virginii konfederaci załadowali na okręt o nazwie Texas skrzynie z ważnymi dokumentami państwowymi. Tak przynajmniej powiedziano kapitanowi. W rzeczywistości w skrzyniach było złoto.

– Nie sądzi pan, że to może być bajka, jak wiele innych opowieści o zaginionych skarbach? – spytał sceptycznie Pitt.

– Tę historię opowiedział na łożu śmierci prezydent Jefferson Davis. Twierdził, że tamtej nocy w roku 1865 załadowano na Texas całe złoto ze skarbca Konfederacji. Przywódcy Skonfederowanych Stanów, mieli nadzieję, że okręt przebije się przez blokadę w ujściu James River i przeczeka w jakimś obcym porcie aż do chwili, kiedy emigracyjny rząd podejmie na nowo walkę z Unią.

– Ale taki rząd w ogóle nie powstał; Jankesi pojmali i uwięzili Davisa – zauważył Pitt. – A co z Texasem?

– Stoczył piekielną bitwę z okrętami Unii i artylerią fortów nad Hampton Roads, ale wydostał się na zatokę Chesapeake i zniknął we mgle na Atlantyku. Nigdy więcej go nie widziano.

– I sądzi pan, że dopłynął do Afryki?

– Tak – odparł Kid stanowczo. – Natrafiłem na relacje Afrykanów i Francuzów z tamtego okresu, mówiące o jakimś monstrualnym okręcie bez żagli, który płynął w górę Nigru. Opis okrętu i data jego pojawienia się na rzece wskazują, że był to Texas.

– Jak okręt o tych rozmiarach i masie – sam pan mówi, że to pancernik! – mógł dopłynąć aż na Saharę? – spytał Giordino.

– To było jeszcze przed wielką suszą. W tej części Sahary była regularna pora deszczowa, a Niger zasilały liczne dopływy z północy. Jednym z nich był Oued Zarit. Źródło rzeki znajdowało się w górach Ahaggar, dobre sześćset mil na północny wschód stąd. Francuscy podróżnicy i oficerowie z ekspedycji wojskowych pisali, że mogą po niej pływać nawet duże statki. Moim zdaniem, Texas popłynął w górę Oued Zarit, wszedł na mieliznę i już tam pozostał, bo właśnie zaczął się okres wielkiej suszy, który trwa do dziś.

– Ale nawet po najgłębszej rzece nie można pływać pancernikiem! – upierał się Giordino.

– Zależy jakim. Texas był zbudowany specjalnie do operacji wojennych na James River. Miał płaskie dno i niewielkie zanurzenie. Jeśli coś tu jest niezwykłe, to to, że zdołał przepłynąć ocean i nie zatonął, jak Monitor.

– No właśnie – powiedział Pitt. – Dlaczego nie popłynęli wzdłuż brzegu, gdzieś do Ameryki Środkowej? Było tam wtedy jeszcze wiele bezludnych brzegów, przy których mogli się zatrzymać. Dlaczego mieliby ryzykować utratę złota i życia najpierw w burzliwym oceanie, a potem na obcym, jeszcze nawet dobrze nie opisanym kontynencie?

Kid wyjął z kieszeni na piersi hermetyczną metalową tulejkę a z niej cygaro; zapalił je drewnianą zapałką.

– Może zależało im na takim miejscu, w którym na pewno nie szukałaby ich flota Unii.

– Mogli je znaleźć bliżej. – Giordino przyłączył się do wątpliwości Pitta. – Dlaczego wybrali takie skrajne, desperackie rozwiązanie? Chyba nie mieli zamiaru tworzyć emigracyjnego rządu pośrodku pustyni?

– Mogli mieć inny powód do paniki – odparł Kid z lekkim wahaniem. – Podobno gdy okręt opuszczał Richmond, na pokładzie był Lincoln.

– Chyba nie Abraham Lincoln? – parsknął Giordino.

Stary wędrowiec skinął głową w milczeniu.

Pitt omal nie zakrztusił się kolejnym przypadającym nań łykiem żytniówki.

– A to kto znowu wymyślił?

– Kapitan kawalerii konfederackiej, niejaki Neville Brown. W 1908 roku powiedział to przed śmiercią lekarzowi w Charlestown w Południowej Karolinie. Twierdził, że dowodzony przez niego szwadron porwał Lincolna w kwietniu 1865 roku i przekazał go w Richmond kapitanowi Texasa.

– Przedśmiertne majaczenia – mruknął lekceważąco Giordino. – Gdyby Lincoln przepłynął wtedy Atlantyk, musiałby chyba wracać Concorde'em, żeby zdążyć na spektakl w Teatrze Forda, podczas którego zginął.

– Przyznam, że i ja nie bardzo to rozumiem – rzekł Kid.

– Fascynująca historia – powiedział Pitt – ale trudno ją brać poważnie.

Stary ożywił się nagle.

– Nie będę się upierał co do Lincolna, ale mogę się założyć o Pana Periwinkle'a i całą resztę mojego dobytku, że Texas, złoto kości załogi leżą gdzieś tutaj, w tych piaskach. Już pięć lat włóczę się po Saharze i Bóg mi świadkiem, znajdę ten okręt, chyba że wcześniej umrę.

Pitt spojrzał na starego poszukiwacza z sympatią i szacunkiem. Nieczęsto zdarzało mu się spotykać ludzi dążących do celu z taką determinacją i konsekwencją. Niezłomna wiara w realność tego celu, w możliwość jego osiągnięcia, przypominała Pittowi postać starego górnika z filmu "Skarb Sierra Mądre".

– Szansę ma pan niewielkie – powiedział. – Przecież tu są ruchome piaski. Po stu

trzydziestu latach okręt może być kompletnie zasypany.

– Mam dobry wykrywacz metali – odparł stary i zamilkł, najwyraźniej pogrążony w myślach.

Milczeli również obaj pracownicy NUMA. W końcu jednak Giordino przerwał ciszę.

– Chyba powinniśmy już ruszyć, jeśli chcemy zrobić solidny kawałek drogi przed świtem.

Dwadzieścia minut później silnik oczyszczonego z piasku Voisina zaterkotał równo. Pożegnali się z Kidem i Panem Periwinkle. Stary wędrowiec nalegał, aby wzięli trochę konserw z jego zapasów. Naszkicował im również prostą mapę starego koryta rzeki, zaznaczając charakterystyczne punkty krajobrazu i studnie, jakie spotkają po drodze do Fort Foureau.

– Daleko to? – spytał Giordino.

– Około stu dziesięciu mil. Mam nadzieję, chłopaki, że znajdziecie to, czego szukacie.

– Życzymy panu tego samego – powiedział z uśmiechem Pitt, ściskając dłoń starego.

Otworzył drzwiczki samochodu i usiadł za kierownicą; niemal żałował, że nie może dłużej porozmawiać z tym niezwykłym człowiekiem.

– Dziękujemy za wspaniałą ucztę i za wałówkę – rzekł Giordino.

– Cieszę się, że mogłem wam w czymś pomóc.

– Przepraszam, że o to pytam, ale cały czas mam wrażenie, że skądś pana znam.

– Nie ma za co przepraszać. Ale nie pamiętam, chłopaki, żebym was kiedy spotkał.

– A nie obrazi się pan, jeśli spytam o pańskie prawdziwe nazwisko?

– Nie, nie obrażam się tak łatwo. Chociaż to trochę dziwne nazwisko – dlatego prawie nigdy go nie używam.

– Trochę dziwne? – Giordino cierpliwie czekał na odpowiedź.

– Nazywam się Give Cussler – powiedział wreszcie Kid. Giordino uśmiechnął się przyjaźnie.

– Może i ma pan rację; trochę dziwne…

Odwrócił się na pięcie, obszedł samochód dokoła i zajął miejsce obok Pitta. Kiedy Voisin ruszył dnem wąwozu w stronę koryta wyschniętej rzeki, Giordino obejrzał się jeszcze, by pomachać Kidowi ręką na pożegnanie. Ale stary człowiek i jego wierny osioł zniknęli już w ciemnościach.

Загрузка...