CZĘŚĆ V. CSS Texas

10 czerwca 1996, Waszyngton, Dystrykt Columbia

60

Od oblężenia Fortu Foureau minęły dwa tygodnie. W sali konferencyjnej NUMA w Waszyngtonie, naprzeciw wielkiego ekranu telewizyjnego wmontowanego w ścianę, siedzieli przy długim stole admirał Sandecker, doktor Chapman i Hiram Yaeger.

Admirał niecierpliwie spoglądał na martwy wciąż ekran,

– Kiedy wreszcie zaczną?

Siedzący najbliżej ekranu i zainstalowanej pod nim kamery Yaeger podniósł słuchawkę telefonu i słuchał w milczeniu.

– Już za chwilę; czekamy na połączenie satelitarne z Mali – powiedział, odkładając słuchawkę.

Zanim skończył mówić, ekran zamigotał. Pojawił się obraz. Pitt i Giordino siedzieli obok siebie za biurkiem, zarzuconym teczkami i dokumentami.

– Cześć, chłopaki – powiedział Yaeger.

– Cześć, Hiram – odparł Pitt. – Miło was znowu widzieć.

– Dzień dobry, Dick – odezwał się Sandecker. – Jak tam twoje rany?

– Dzień dobry, admirale, a raczej dobry wieczór, bo tu już się zmierzcha. A co do moich ran, dziękuję, goją się dobrze.

Pitt i Giordino wymienili jeszcze krótkie pozdrowienia z pozostałymi uczestnikami telekonferencji, po czym Sandecker przystąpił do rzeczy.

– Mamy tu bardzo dobre wiadomości – oznajmił entuzjastycznie. – Godzinę temu dostaliśmy komputerową analizę najnowszych danych satelitarnych z południowego Alantyku. Wynika z niej, że tempo wzrostu czerwonego zakwitu wyraźnie spadło. Yaeger ocenia, że już za tydzień ekspansja może całkiem ustać.

– W samą porę – zauważył Gunn. – Już teraz obserwujemy pięcioprocentowy spadek światowych zasobów tlenu. Wkrótce wszyscy zaczęliby odczuwać efekty. A my najwcześniej.

– Dlaczego my? – spytał Giordino.

– Bo już tylko dwudziestu czterech godzin brakowało do wprowadzenia w życie we wszystkich krajach, uczestniczących w naszym programie, zakazu używania silników spalinowych – wyjaśnił Yaeger.

– – Stanęłyby wszystkie samochody, samoloty pozostałyby na ziemi, musielibyśmy zatrzymać wiele fabryk.

– Na szczęście udało się tego uniknąć – powiedział Gunn. – Głównie dzięki temu, że zlikwidowaliście źródło skażenia.

– Nie sądziłem, że rezultaty ujawnią się tak szybko – powiedział Pitt. – Jakie są wyniki ostatnich badań wody z Nigru?

– Stężenie toksyny spadło o trzydzieści procent. Zaczęło spadać już w parę dni po odcięciu źródła. Okazuje się, że tempo przepływu wód gruntowych pod Saharą jest znacznie większe, niż wynikało z mojej początkowej oceny.

– Ale nie można jeszcze mówić o powrocie do normy?

– Nie, to na pewno nie. Oceniamy z doktorem Chapmanem, że jeszcze przez sześć miesięcy resztki tego świństwa będą docierać do Atlantyku.

– A więc stymulacja czerwonego zakwitu będzie trwała nadal?

– Tak – odezwał się Chapman – ale mogę chyba bez ryzyka pomyłki powiedzieć, że dalsza ekspansja już nam nie grozi. Chemicy z NUMA odkryli, że proces rozmnażania tych glonów można zakłócić, a nawet powstrzymać, minimalną domieszką miedzi. Wystarczy jedna cząstka miedzi na milion cząstek wody. Zaczęło się już masowe rozpylanie sproszkowanej miedzi nad akwenami zaatakowanymi przez czerwony zakwit. I to działa!

– Ale do końca batalii jeszcze daleko – ostudził jego entuzjazm Sandecker. – Już dzisiaj Stany Zjednoczone zużywają prawie dwa razy tyle tlenu, ile powstaje na naszym terytorium; karmimy się tlenem wytwarzanym przez plankton północnego Pacyfiku. Jeśli rozwój motoryzacji i ruchu lotniczego będzie na całym świecie następował w takim tempie jak u nas, jeśli nie przerwie się dewastacji lasów i tropikalnych dżungli – to nawet bez katastrof chemicznych, takich jak ta, za dwadzieścia lat zabraknie na Ziemi tlenu.

– Co nie znaczy – ciągnął myśl admirała Chapman – że można lekceważyć problem chemicznego zatruwania oceanów. Myślę nawet, że malijska katastrofa wyjdzie nam wszystkim na dobre. Najedliśmy się strachu, ale może dzięki temu uświadomiliśmy sobie, jak realne jest widmo zagłady ekologicznej.

– Jak wygląda obecnie sytuacja w Fort Foureau? – wrócił do konkretów Sandecker.

– Powiedziałbym, że bardzo dobrze – odparł Giordino. – Po całkowitym wstrzymaniu transportów kolejowych palimy dzień i noc odpady z podziemnych składów. Jeszcze trzydzieści sześć godzin i wszystkie odpady biologiczne i chemiczne, jakie zmagazynował Massarde, będą zniszczone.

– A co z nuklearnymi? – zaniepokoił się Chapman.

– Jest na to sposób. Francuscy inżynierowie, których uwolniliśmy z Tebezzy, twierdzili, że można w tym miejscu bezpiecznie magazynować te odpady; pod warunkiem, że zrobi się to dużo głębiej, daleko od wód gruntowych. Zaproponowałem im, aby po paru dniach odpoczynku wrócili tutaj i zbadali możliwość realizacji tego pomysłu.

– Wyobraźcie sobie, że mimo fatalnych doświadczeń wrócili prawie wszyscy, zatrudnili malijskich robotników i zabrali się do drążenia głębokich sztolni. Chcą zrobić nowy skład odpadów nuklearnych na głębokości półtora kilometra.

– Czy to wystarczy? Te odpady są cholernie aktywne i trwałe.

Pitt uśmiechnął się.

– Okazuje się, że Massarde mimowolnie trafił na idealne miejsce na takie składowisko. Struktura geologiczna pod tą częścią Sahary jest wyjątkowo wręcz stabilna: grube warstwy skał, nieruchome już od setek milionów lat. Półtora kilometra to jeszcze ciągle daleko do dolnej granicy litosfery, a jednocześnie grubo poniżej istniejących wód gruntowych. Nie ma najmniejszego ryzyka przenoszenia skażeń.

– Oczywiście na wszelki wypadek wszystko to będzie solidnie opakowane, zgodnie z bardzo surowymi standardami francuskimi.

– To znaczy? – spytał Sandecker.

– To znaczy, że każdy radioaktywny śmieć jest najpierw zalewany betonem w beczce z nierdzewnej stali; potem tę beczkę topi się w żeliwnym kontenerze wypełnionym asfaltem; kontener oblepia się jeszcze cementem, i dopiero taka wielowarstwowa piguła trafia do podziemnego składu.

Chapman uśmiechnął się szeroko.

– Gratuluję, Dirk. Wygląda na to, że stworzyłeś pierwsze w w świecie naprawdę bezpieczne składowisko odpadów.

– Mam tu jeszcze dla was parę ciekawostek – włączył się Sandecker. – Rządy USA i Mongolii wstrzymały budowę zakładów utylizacyjnych Massarde'a na pustyniach Mojave i Gobi. W obu przypadkach inspektorzy międzynarodowi stwierdzili, że zakłady nie spełniają norm bezpieczeństwa ekologicznego.

– Zamknięto też zakład Massarde'a w Australii – dodał Chapman.

Pitt rozluźnił się i westchnął głęboko.

– A więc Skorpion wypada z biznesu. I bardzo dobrze!

– Skoro już o nim mowa – spytał Giordino – nie wiecie czasem, co się z nim dzieje?

– Owszem, wiemy – odparł Sandecker. – Pochowano go wczoraj w Trypolisie. Tamtejszy agent CIA zameldował, że Massarde, zanim umarł w szpitalu, wpadł w szał i próbował zjeść jednego z lekarzy.

– Wspaniały koniec – mruknął Giordino ze złośliwą satysfakcją.

– Aha – przypomniał sobie Sandecker. – Prezydent przesyła warn gorące pozdrowienia. Powiedział mi, że ogłosi list pochwalny, sławiący wasze zasługi.

Pitt i Giordino spojrzeli po sobie i niemal równocześnie wzruszyli ramionami. Sandecker wolał udać, że nie dostrzegł tych objawów nieposzanowania najwyższej władzy.

– Może was zaciekawi – mówił dalej – że nasz Departament Stanu po raz pierwszy od dwudziestu lat nawiązał bliższą współpracę z Mali. Ściślej: z nowym parlamentem malijskim. To także wasza zasługa. Malijczyków zachęcił zwłaszcza fakt, że cały zysk z Fort Foureau pójdzie na ich program socjalny.

– A nie szykuje się tam jakiś wojskowy zamach stanu? – spytał podejrzliwie Gunn.

– Po śmierci Kazima okazało się, że malijskie wojsko wcale nie ma zapędów władczych. Wszyscy oficerowie, co do jednego, zgłosili się pokornie do nowych władz i przysięgli pełną lojalność.

– Stęskniliśmy się już tutaj za waszymi paskudnymi mordami – powiedział z uśmiechem Sandecker. – Rozumiem, że wasze zadanie w Afryce jest już prawie skończone. Kiedy można się was spodziewać w Waszyngtonie?

– Co do mnie, to chciałbym wrócić jak najszybciej – rzekł Giordino. – Nawet cały stołeczny smród wydaje mi się rajem po tym, co przeżyłem tutaj.

Pitt potraktował pytanie Sandeckera poważniej.

– Przydałby się najpierw jakiś tydzień wakacji. A na razie i tak muszę jeszcze trochę zostać w Afryce. Chciałbym coś wysłać statkiem do Stanów, a potem poświęcić parę dni na pewien problem historyczny.

– Texas? – rzucił hasło Sandecker.

– Jak pan na to wpadł? – Pitt był zaskoczony.

– Julien Perlmutter szepnął mi słówko.

– Skoro już pan wie, admirale, to czy mógłbym prosić o przysługę?

Sandecker rozłożył ręce w życzliwym geście.

– Trochę urlopu mogę ci dać na pewno.

– Chodzi o coś więcej. Czy może pan zorganizować przyjazd Juliena do Mali, jak najszybciej?

– Juliena, na Saharę?! – głos Sandeckera zabrzmiał sceptycznie. – Przecież on waży sto osiemdziesiąt kilogramów; jak władujesz go na wielbłąda?

– A już na pewno nie nakłonisz go do spacerów w tym piekielnym upale – dodał Gunn.

– Myślę – powiedział Pitt, patrząc na nich z ekranu rozbawionym wzrokiem – że mam tu coś, co skłoni Juliena do przejścia dwudziestu kroków po pustyni: butelkę zimnego Chardonnay…

– Żebym nie zapomniał – przerwał Sandecker. – Australijczycy szaleją ze szczęścia, odkąd znaleźliśmy Kitty Mannock. Jeśli wierzyć gazetom z Sydney, obaj staliście się tam bohaterami narodowymi.

– A co zamierzają zrobić z tym odkryciem?

– Pewien bogaty hodowca z jej rodzinnych stron chce sfinansować rekonstrukcję samolotu, umieszczą go w muzeum. Jutro ma przyjechać do Afryki specjalna ekipa, żeby zabrać to, co jeszcze z niego zostało.

– A Kitty?

– Oczywiście też wróci do Australii. Wygląda na to, że dzień jej powrotu będzie dla Australijczyków wielkim świętem. Zresztą nie tylko dla nich. Ambasador Australii mówił mi ostatnio, że ludzie z wielu krajów przysyłają pieniądze na pomnik Kitty Mannock.

– Myślę, że Stany też powinny coś przysłać, zwłaszcza południowe.

– A co ona ma wspólnego z naszym Południem? – spytał zdziwiony Sandecker.

– To ona pomoże nam odnaleźć CSS Texas.

Sandecker wymienił niepewne, podejrzliwe spojrzenia z ludźmi siedzącymi w sali konferencyjnej NUMA. Potem znów spojrzał na twarz Pitta na monitorze.

– Zdaje się, że wszyscy tutaj nie bardzo rozumiemy, jak nieżyjąca już od sześćdziesięciu pięciu lat kobieta może nam w czymkolwiek pomóc.

– Znalazłem we wraku dziennik pokładowy Kitty – stwierdził Pitt rzeczowo. – Opisała tam między innymi okręt: wielki stalowy okręt zagrzebany w piasku pustyni

61

– Dobry Boże! – westchnął z przejęciem Perlmutter, patrząc przez szybę helikoptera na przesuwający się pod nimi martwy ląd, oświetlony pierwszymi promieniami porannego słońca. – I wyście tędy szli pieszo?

– Dokładnie biorąc, tę część pustyni pokonywaliśmy już bojerem.

Poprzedniego dnia Perlmutter przyleciał wojskowym samolotem z Ameryki do Algieru, a dalej regularną już linią dotarł do półpustynnego miasta Adrar. Krótko po północy Pitt i Giordino znaleźli go w budynku lotniska. Wszyscy trzej odlecieli na południe śmigłowcem, pożyczonym od francuskiej ekipy technicznej z Fort Foureau.O świcie odnaleźli na pustyni przewrócony bojer. Leżał nie opodal szlaku samochodowego, w takim stanie, w jakim go pozostawili. Wylądowali, zabrali z wraku połamane skrzydło, koła, liny, orczyk, busolę. Wrzucili mniejsze części do kabiny, większe przymocowali do podwozia śmigłowca, i odlecieli na zachód, w stronę wąwozu, w którym znaleźli Kitty Mannock.

W czasie lotu Perlmutter studiował kserokopie notatek z dziennika Kitty.

– Ależ to dzielna dziewczyna – rzekł z podziwem. – Mając tylko parę łyków wody, z pękniętą kostką i zwichniętym kolanem, przeszła w takim straszliwym upale szesnaście kilometrów.

– W jedną stronę – skorygował Pitt. – Po znalezieniu okrętu wróciła przecież na miejsce katastrofy.

– Posłuchajcie – powiedział Perlmutter, i zaczął czytać głośno:


Środa, 14 października.

Przerazimy upał. Jestem coraz słabsza.Doszłam wąwozem do szerokiego koryta wyschniętej rzeki. Szłam dalej na południe; pod wieczór zobaczyłam jakiś wielki, dziwaczny okręt, na wpół zagrzebany w piasku. Myślałam, że to halucynacja; upewniłam się dopiero, kiedy dotknęłam ręką burty. Okręt jest stalowy. Weszłam do środka przez otwór, z którego wystaje wielka stara armata. Prześpię się tutaj, może w środku nie będzie w nocy tak strasznie zimno.

Czwartek, 15 października.

Przeszukałam wnętrze okrętu. Nie zobaczyłam wiele, bo ciemno. Ale znalazłam zwłoki paru marynarzy. Bardzo dobrze zachowane, chociaż, sądząc z resztek mundurów, to jakaś bardzo stara historia. Przeleciał samolot, ale nie zauważyli okrętu, a ja nie zdążyłam wyjść, żeby im pomachać. Polecieli na północ, w stronę mojego Fairchilda. Postanowiłam wrócić, bo nawet jak zobaczą Fairchil-da, to nie odnajdą moich śladów. Wiatr niemal od razu wszystko zawiewa. Teraz widzę, że zrobiłam błąd. Nie trzeba było odchodzić, przy samolocie miałam największe szansę. Pustynia ma swoje prawa, a ja ich, niestety, nie znam.


Perlmutter podniósł wzrok znad kartek kserokopii.

– Nareszcie rozumiem, dlaczego wróciła do samolotu. Miała nadzieję, że tam ją znajdą. Złudną nadzieję. Ale dzięki temu mamy jej dziennik, a pewnie i okręt.

– Przeczytaj jej ostatnie słowa – poprosił Giordino.

Perlmutter pochylił się znowu nad kartkami.


Sobota, 18 października.

Z powrotem przy samolocie. Niestety, ani śladu ekipy ratowniczej. Jestem już kompletnie wykończona. Jeśli znajdziecie mnie po śmierci, wybaczcie, że sprawiłam warn tyle zmartwień. Uściski dla mamy i taty. Powiedzcie im, że starałam się być dzielna. Nie mogę już pisać, mój mózg nie panuje nad ręką.


Trwali w milczeniu, z trudem powstrzymując łzy.

Wszyscy ludzie z australijskiej ekspedycji przerwali pracę, podnieśli głowy i z niepokojem obserwowali krążący nad wąwozem helikopter. Ale niepokój przekształcił się w uśmiech radości, gdy w dziwnych przedmiotach, przyczepionych do podwozia śmigłowca, rozpoznali brakujące części samolotu, który był celem ich wyprawy. Samolotu Kitty Mannock.

Pitt osadził maszynę na ziemi w pewnej odległości od jaru, by nie zasypać chmurą piasku pracujących w nim ludzi. Wyłączył silnik i spojrzał na zegarek. Była ósma czterdzieści rano; mieli przed sobą jeszcze kilka godzin do najgorętszej pory dnia. Perlmutter z trudem wyplątał swoje masywne ciało z ciasnej uprzęży lotniczego fotela. Otworzył drzwi; do klimatyzowanej kabiny wdarło się upalne powietrze Sahary.

– Chyba nie jestem stworzony do latania po pustyni – mruknął.

– To znacznie lepsze, niż po niej chodzić – rzekł Giordino. – Wiem coś o tym, możesz mi wierzyć.

Z jaru wynurzył się wielki, tęgi mężczyzna o rumianej twarzy. Podszedł do Giordina, który stał najbliżej.

– Dzień dobry. Pan Dirk Pitt?

– Nie, jestem Giordino. Pitt to ten tam – wskazał kciukiem za siebie.

– Ned Quinn – przedstawił się Australijczyk. – Jestem szefem ekspedycji.

Pitt aż skrzywił się z bólu, kiedy Quinn uścisnął jego dłoń.

– Przywieźliśmy parę części samolotu Kitty – powiedział, rozmasowując za plecami obolałe palce. – Pożyczyliśmy je sobie parę tygodni temu.

– Wiem. Wiem i podziwiam. – Głos Quinna brzmiał jak zgrzyt żelaza o kamień. – Niesamowity pomysł; użyć skrzydła jako żagla i popłynąć przez pustynię!

Podszedł do nich Perlmutter, by się przywitać. Quinn poklepał się po wielkim brzuchu, wylewającym się z roboczego kombinezonu.

– Zdaje się, panie Perlmutter, że obaj lubimy dobrze zjeść i wypić.

– A propos – podchwycił Perlmutter – nie ma pan czasem ze sobą trochę tego sławnego australijskiego piwa?

– Lubi pan nasze piwo? – ucieszył się Quinn.

– Trzymam zawsze w domu skrzynkę Castlemaine'a z Brisbane, na specjalne okazje.

Quinn był zafascynowany znawstwem Amerykanina.

– Castlemaine'a tu nie mamy – powiedział – ale mogę panu zaproponować puszkę Fostera.

Perlmutter nie wyglądał na zawiedzionego. W ciągu paru minut pobytu na słońcu wypocił masę wody i potężnie męczyło go pragnienie.

Quinn podszedł do stojącego nad jarem ciągnika z płaską naczepą. Zniknął na chwilę w wielkiej mieszkalnej kabinie, po czym wyłonił się z czterema dużymi, dobrze wychłodzonymi puszkami piwa. Wręczył każdemu po jednej; sam otworzył swoją i pił dużymi i haustami. – Kiedy spodziewa się pan zakończyć prace? – spytał Pitt, zamykając wreszcie piwny temat.

– Za trzy, cztery godziny wszystko będzie już zapakowane I i wracamy do Algieru.

Pitt wyjął z kieszeni koszuli owinięty w plastik notes i podał go Australijczykowi.

– To jest dziennik pokładowy Kitty Mannock – wyjaśnił. – Opisała w nim również ostatnie, tragiczne dni po katastrofie. Zabrałem go, bo zawiera bardzo ciekawe spostrzeżenia, które chciałem sobie zanotować. Mam nadzieję, że Kitty nie wzięłaby mi tego za złe.

– Na pewno nie. Ma zresztą wobec pana i pana Giordino ogromny dług. – Wskazał ruchem głowy leżącą na platformie ciężarówki trumnę, okrytą granatową flagą z krzyżem świętego Jerzego i gwiazdami Krzyża Południa. – To przecież tylko dzięki warn będzie mogła wreszcie wrócić do domu.

– Zbyt długo jej tam nie było – powiedział cicho Perimutter.

– To prawda. – W chropawym głosie Quinna zabrzmiał uroczysty ton. – Stanowczo zbyt długo.

Wszyscy członkowie ekspedycji wspięli się z wąwozu na górę, by serdecznie podziękować Amerykanom. Ku radości Perlmuttera, Quinn uparł się, że zaopatrzy ich helikopter na dalszą drogę w dziesięć puszek zimnego australijskiego piwa. Pitt wystartował szybko, ale zanim skierował śmigłowiec w stronę legendarnego pustynnego pancernika, wykonał uroczystą, pożegnalną rundę nad trumną Kitty Mannock.Lot nad wąwozem, którym nieszczęsna Kitty wędrowała kilka dni, zajął im zaledwie kilka minut. Już wcześniej, z daleka, zobaczyli koryto starej rzeki. Brzegi, w dawnych czasach zapewne strome i porośnięte bujną roślinnością, teraz były tylko rozległymi, łagodnymi osypiskami żwiru i piasku.

– To rzeka Oued Zarit – powiedział Perimutter. – Aż się wierzyć nie chce, że kiedyś była pełną życia, ruchliwą drogą wodną.

– Oued Zarit – powtórzył Pitt. – Tak, ten amerykański włóczęga też ją tak nazywał. Twierdził, że zaczęła wysychać zaledwie sto trzydzieści lat temu.

– To prawda. Czytałem kiedyś stare francuskie relacje z tych okolic. Był tu nawet port handlowy, do którego docierały karawany z towarami; kupcy wieźli je dalej łodziami na południe. Ale dzisiaj nikt już nie wie, gdzie był ten port. Piasek zasypał go, gdy tylko zaczęły się dziesięciolecia wielkie] suszy.

– I stąd hipoteza, że Texas dotarł w górę Oued Zarit właśnie wtedy, kiedy rzeka zaczęła bezpowrotnie wysychać? – spytał Giordino.

– To nie tylko hipoteza. Znalazłem w archiwach oświadczenie, złożone na łożu śmierci przez niejakiego Beechera. Twierdził on, że przepłynął na pokładzie CSS Texas cały Atlantyk; potem okręt dotarł przez Niger i któryś z jego dopływów w pustynną okolicę, gdzie utknął na mieliźnie.

– Skąd wiesz, że nie były to majaczenia umierającego? – spytał Giordino.

– Majaczenia nie zawierałyby aż tylu drobnych szczegółów, zgodnych z afrykańską rzeczywistością.

Pitt zmniejszył prędkość helikoptera. Wpatrzył się w suche koryto rzeki.

– Ten stary poszukiwacz mówił też, że Texas miał w ładowniach złoto ze skarbca Konfederacji.

Perlmutter nie zdziwił się.

– Beecher też wspominał o złocie. To właśnie naprowadziło mnie na trop intrygującej afery, związanej z ówczesnym sekretarzem wojny, Edwinem Stantonem…

– Chyba go mamy! – przerwał Giordino. – Tam, na prawo: ta duża stroma wydma przy zachodnim brzegu.

– Ta z wystającą skałą? – spytał Perlmutter, wyraźnie podekscytowany.

– Zgadza się.

– Rozpakuj ten gradiometr, który Julien przywiózł z Waszyngtonu – polecił Pitt.

Giordino wyciągnął z torby wykrywacz metali, podłączył baterie i ustawił zakres czułości.

– Mogę już opuścić czujnik – zameldował.

– Dobrze, zbliżam się do wydmy z szybkością dziesięciu węzłów – poinformował Pitt.

Giordino opuścił czujnik na kilkumetrowym kablu. Teraz obaj z Perlmutterem wpatrzyli się w skalę przyrządu. Kiedy zawieszony pod brzuchem śmigłowca czujnik zbliżył się do wydmy, wskazówka drgnęła i odezwał się brzęczyk: zrazu cicho, potem coraz głośniej. Nad wydmą dźwięk stał się nieznośnie wysoki i hałaśliwy; wskazówka dotarła do krawędzi skali.

– No, mamy tu niewątpliwie wielki blok żelaza.

– To może być ta rdzawa skała stercząca z diuny – ostrożnie skomentował Perlmutter. – Przecież na tej pustyni jest pełno hematytu.

– To nie hematyt, to w ogóle nie jest skała! – zawołał nagle Pitt. – Nie widzicie? Przecież to komin okrętowy pokryty rdzą.

Śmigłowiec zawisł nieruchomo nad wydmą. Na jego pokładzie przez dłuższy czas panowało wymowne milczenie. W istocie aż do tej chwili wszyscy trzej mieli wątpliwości, czy okręt na pustyni nie jest jedynie wytworem ludzkiej wyobraźni. Dopiero teraz wątpliwości zniknęły.

Pod nimi, w wielkiej piaszczystej wydmie, tkwił CSS Texas.

62

Fala radości i ekscytacji opadła, gdy okazało się, że z wyjątkiem dwumetrowego odcinka komina cały okręt jest przysypany piaskiem. Mieli wprawdzie za sobą łopaty, ale dokopanie się w ten sposób do kadłuba zajęłoby im ładnych parę dni.

– Widocznie w ciągu sześćdziesięciu pięciu lat od wizyty Kitty Mannock przewędrowała tu cała diuna – rzekł Perlmutter. – Teraz trzeba by ciężkich koparek, żeby się dostać do okrętu.

– Myślę, że jest pewien sposób – powiedział Pitt.

– Coś w rodzaju bagrownicy?… – zastanawiał się głośno Giordino.

– Widzę, że czytasz w moich myślach – Pitt uśmiechnął się chytrze. – Tak, bagrownica, tyle że zamiast węża ciśnieniowego użyjemy naszego wiatraka.

– Nic z tego nie będzie – mruknął Perlmutter sceptycznie. – Albo obroty będą małe, a wtedy nie ruszysz tej góry piachu, albo zwiększysz ciąg, ale wtedy polecimy sobie po prostu pod niebo.

– Zauważ, że ta wydma jest wyjątkowo stroma, ma bardzo wąski wierzchołek. Pierwsze trzy metry będzie łatwo zdmuchnąć, a sądząc z komina, tylko tyle jest do dachu kazamaty.

– W każdym razie nie szkodzi spróbować – dorzucił Giordino; zbyt optymistycznie, jak się okazało już po chwili.

Zaledwie Pitt zawiesił helikopter tuż nad wierzchołkiem wydmy, otoczył ich wielki bury tuman piasku. Już po chwili nie widzieli nic wokół siebie i Pitt musiał czujnie obserwować zegary, by nie zderzyć się z diuną. Co gorsza jednak, piaszczysty pył mógł dostać się do silnika. Po dwudziestu minutach Giordino powiedział z niepokojem:

– Mam nadzieję, że to już niedługo. Ten pył może rozwalić turbiny.

– Gotów jestem rozwalić nawet cały silnik, jeśli to tylko da efekty – odparł Pitt z zawziętą twarzą. W wyobraźni Perlmuttera pojawiła się natychmiast ponura scena, jaka byłaby niewątpliwie następstwem takiej awarii: jego masywne ciało jako główne danie dziesięciodniowej uczty dla pustynnych myszołowów. Szaleńczy upór Pitta nic dobrego nie wróżył, ale Perlmutter powstrzymał się od komentarzy.

Wreszcie po trzydziestu minutach Pitt zwiększył wysokość i odsunął śmigłowiec na kilkadziesiąt metrów od wydmy. Wszyscy trzej patrzyli w dół niecierpliwie, czekając aż osiądzie wzniecona przez nich chmura pyłu. Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Nagle przez wycie turbin przedarł się podekscytowany baryton historyka.

– Jest! Widzę go!

Pitt, którego fotel znajdował się po stronie przeciwnej do diuny, daremnie usiłował dostrzec coś spoza masywnego tułowia Perlmuttera.

– Co? Co tam widzisz? – spytał niecierpliwie.

– Stalowe, nitowane płyty; wygląda to na opancerzoną budkę sternika.

Pitt poprowadził śmigłowiec w stronę wydmy, ale na większej niż przedtem wysokości, by nie wzniecać tumanów pyłu. Na wprost przed sobą widział teraz budkę sternika i kilka metrów kwadratowych stalowego dachu kazamaty. Choć z piasku wystawały jedynie niewielkie fragmenty pancernika, wrażenie było niesamowite. W pustynnym otoczeniu okręt przypominał raczej przedpotopowego potwora z fil-mów science-fiction.Dziesięć minut później Pitt i Giordino z niemałym wysiłkiem pomagali ciężkiemu Perlmutterowi pokonać ostatnie metry stromego zbocza diuny. Wreszcie stanęli na górnym pokładzie Texasa, na wprost budki sterowej. Wpatrywali się w wąskie szczeliny obserwacyjne, jakby spodziewali się dostrzec za nimi oczy sternika.Stalowy pancerz był pokryty cienką warstwą rdzy, nie maskującej jednak licznych uszkodzeń, spowodowanych przez pociski Unii. Drzwi w tylnej części nadbudówki były zatrzaśnięte i zapieczone, ale siła mięśni Pitta i Giordina oraz masa Perlmuttera zmusiły je do ustąpienia; otworzyły się z piekielnym zgrzytem zawiasów.

Zajrzeli niepewnie do wnętrza, ale w skąpym świetle, przedostającym się przez szczeliny obserwacyjne, niewiele mogli zobaczyć.Giordino zdjął z ramion plecak, otworzył go i wyciągnął wielkie latarki halogenowe, zdolne oświetlić duże boisko. Pitt zapalił latarkę i i pierwszy ruszył do wnętrza.

Piasek, który dostał się tu przez szczeliny, przykrywał stalową podłogę grubą, miękką warstwą, sięgającą kostek. Niemal kompletnie puste wnętrze sprawiało wrażenie większego niż było w rzeczywistości. Oprócz dużego, znieruchomiałego na zawsze koła sterowego dostrzegli i jedynie sterczące z pulpitu sternika wyloty rur akustycznych, a w kącie przewrócony wysoki stołek. Pitt zatrzymał się nad otwartą klapą włazu do kazamaty. Wahał się przez chwilę, potem wziął głęboki oddech i ruszył po drabince w czarną czeluść.Gdy wyczuł stopami drewnianą podłogę, puścił drabinkę i zatoczył krąg światłem latarki. Dwa ogromne, stufuntowe działa i dwa mniejsze tkwiły pogrążone do połowy w piasku, który wsypał się przez otwory strzelnicze. Pitt podszedł do stufuntowego Blakeleya, osadzonego na masywnej drewnianej lawecie. Rozpoznał go bez trudu, gdyż wielokrotnie oglądał na fotografiach działa okrętowe z okresu Wojny Secesyjnej. Nie zdawał sobie jednak dotąd sprawy z ich ogromu. Z podziwem pomyślał o tężyźnie fizycznej ludzi, którzy obsługiwali te potwory.

W kazamacie było duszno, ale zadziwiająco chłodno. Pokład bojowy był pusty, upiornie pusty – tak samo jak oglądana przed chwilą sterówka. Żadnych pocisków ani łusek po nich, żadnych narzędzi czy akcesoriów do obsługi dział; nawet wiader przeciw-pożarowych. Nic nie zaśmiecało gładkiej powierzchni podłogi – tak jakby załoga opróżniła i uprzątnęła wnętrze przed remontem general-nym w stoczni. Pitt odwrócił się w stronę Perlmuttera, który właśnie ostrożnie, z ciężkim sapaniem, zsuwał się po drabinie. Za nim schodził na dół Giordino.

– Dziwne – powiedział historyk, rozglądając się wokoło. – Albo mnie wzrok zawodzi, albo na tym pokładzie jest pusto jak w mauzoleum.

– Wzrok cię nie myli – potwierdził Pitt.

– Przecież na tym okręcie była kupa ludzi. Zniszczyli połowę jankeskiej floty. Z pewnością wielu zginęło, ale część musiała tu zostać aż do końca. A tu żadnego śladu ich obecności.

– Kitty Mannock napisała, że widziała zwłoki – przypomniał Giordino.

– Pewnie są niżej – rzekł Pitt. Oświetlił latarką wąskie metalowe schodki, prowadzące na pokład. – Proponuję zacząć od dziobu, od kajut marynarskich. Potem obejrzymy sobie maszynownię, a na końcu kajuty oficerów.

Ruszyli na dół w milczeniu, onieśmieleni bliskością wielkiej tajemnicy. Szczególne wrażenie budziła świadomość, że krążą po pokładach jedynego zachowanego pancernika Konfederacji, w którym spoczywają nadal szczątki pierwszej i jedynej załogi. Pitt czuł się jak w starym zamku, nawiedzanym przez duchy.Dotarli do pomieszczeń marynarskich – i stanęli w pełnym grozy milczeniu. Znaleźli się w grobowcu. Było tu co najmniej pęćdziesięciu mężczyzn, zastygłych w pozycjach, w jakich dopadła ich śmierć. Większość leżała jednak na kojach. Z pewnością nie umarli z braku wody – w czasie, kiedy tragedia się dokonała, w rzece było jej jeszcze dużo. Wszystkie zmumifikowane zwłoki zdradzały objawy strasznego niedożywienia. Wszystkie ciała pozbawiono odzieży i butów. W kubryku nie było też marynarskich kuferków ani żadnych przedmiotów osobistych.

– Oskubali ich dokładnie – mruknął Giordino.

– To Tuaregowie – wyjaśnił Perlmutter. – Beecher mówił, że na okręt napadali pustynni bandyci; tak ich nazywał.

– Musieli być strasznie napaleni, żeby atakować pancerny, świetnie uzbrojony okręt, mając tylko dzidy i stare muszkiety.

– Mieli powód: chcieli zdobyć złoto. Według Beechera kapitan płacił pustynnym plemionom za żywność złotem ze skarbca Konfederacji. Prawdopodobnie, gdy wieść o tym się rozniosła, Tuaregowie podjęli parę prób opanowania okrętu. W końcu zmądrzeli, zdecydowali się na oblężenie i odcięli wszelkie dostawy żywności. Potem już tylko, cierpliwie czekali, aż cała załoga umrze z głodu, na tyfus lub malarię. Kiedy na okręcie nie było już żadnych oznak życia, weszli po prostu jak po swoje, zabrali całe złoto i wszystko, co zdołali unieść. A potem jeszcze przez wiele lat każda przechodząca tędy koczownicza gromada plądrowała okręt, aż nie zostało na nim nic z wyjątkiem martwych marynarzy – no i armat, bo te były za wielkie, by je zabrać na wielbłądach.

– Czyli o złocie możemy raczej zapomnieć – westchnął Pitt. – Już dawno go nie ma.

– Nie obłowimy się dzisiaj – przytaknął Perlmutter.

Nie mieli ochoty tkwić dłużej w kubryku pełnym trupów. Przeszli do maszynowni. Tutaj pozostało nieco z wyposażenia okrętu. W sto-jących pod ścianami wielkich koszach był wciąż węgiel, na podłodze walało się kilka porzuconych szufli. Mosiądz zegarów i armatur zachował jeszcze słaby połysk, a silniki i kotły sprawiały wrażenie, jakby wciąż nadawały się do użytku.Światło jednej z trzech latarek wydobyło z mroku niski stół i siedzącego przy nim człowieka. Martwa dłoń przyciskała kartkę papieru, obok leżało pióro i stał kałamarz, z którego dawno już wyparował atrament. Pitt ostrożnie wysunął papier spod dłoni trupa i zaczął czytać:


Wypełniałem moje obowiązki, jak długo sił starczyło. Zostawiam maszyny w dobrym stanie. To wspaniałe silniki: przepchnęły nas przez cały ocean i nie straciły nic ze swej mocy. Niechaj i po mojej śmierci dobrze służą temu okrętowi, niechaj wiodą go do nowych zwycięstw nad przeklętymi Jankesami. Boże, chroń Konfederację.

Główny mechanik CSS Texas Angus O'Hare


– Otóż i prawdziwie ideowy człowiek – rzekł Pitt z podziwem.

– Tak; dziś już nie ma takich – zgodził się Perlmutter.

Pozostawili głównego mechanika w ciemności i wąskim przejściem między wielkimi maszynami ruszyli w stronę mesy i kajut oficerskich. W niektórych znaleźli zwłoki oficerów. Tak samo leżały na kojach i tak samo pozbawione były ubrań, jak zwłoki marynarzy w kubryku. Pitt nie poświęcił im już prawie żadnej" uwagi. Szybko dotarł do mahoniowych drzwi na końcu korytarza.

– To na pewno kajuta dowódcy – rzekł z przekonaniem.

– Tak – przytaknął Perlmuter. – Nazywał się Tombs; komandor Mason Tombs. I twardy był z niego facet, sądząc z tego, co czytałem o heroicznej walce na James River.

Pitt nie miał cierpliwości, by słuchać szczegółów tej historii. Chwycił za klamkę, chcąc otworzyć drzwi. Perlmutter powstrzymał go w ostatniej chwili.

– Zaczekaj!

– Dlaczego? Boisz się czegoś, Julien?

– Boję się, że zobaczymy coś, co powinno pozostać tajemnicą.

– O czym ty mówisz? – spytał Giordino.

– Ja… nie powiedziałem wam jeszcze, co znalazłem w tajnych dokumentach Edwina Stantona.

– Powiesz nam później – rzeki zniecierpliwiony Pitt, nacisnął klamkę i wysuwając przed siebie latarkę przekroczył próg.

W porównaniu z komfortem dzisiejszych okrętów wojennych kajuta kapitańska mogła wydawać się ciasna i skromnie wyposażona. Ale pancerniki z okresu Wojny Secesyjnej nie były przecież prze-znaczone do długotrwałych wypraw morskich. Tocząc swoje bitwy na rzekach i zalewach Konfederacji, oficerowie prawie nigdy nie przeby-wali na okrętach dłużej niż dwie doby.

Z kajuty kapitana, jak ze wszystkich innych pomieszczeń okrętu, zniknęły prawie wszystkie znajdujące się tu kiedyś rzeczy. Zostały tylko przedmioty przymocowane do ścian i podłogi; widocznie plądrujący okręt Tuaregowie nie mieli odpowiednich narzędzi. Dzięki temu w kajucie kapitańskiej zachowały się półki i duży mosiężny barometr, choć potłuczony. Z niejasnych powodów zachował się również – podobnie jak wysoki stołek w sterówce – duży fotel na biegunach.

Światło latarki wydobyło z mroku dwa zmumifikowane ciała – jedno na koi, drugie na fotelu. Trup na koi leżał na boku, oparty ramieniem o ścianę, tak jak zostawili go rabusie, którzy zdarli z niego ubranie i wyciągnęli spod ciała pościel i materac. Miał gęste rude włosy i takiż zarost na twarzy.

Ale Pitt i Giordino zainteresowali się bardziej drugą postacią, siedzącą na fotelu jakby w trakcie drzemki. Skóra zmarłego przypo-minała im skórę Kitty Mannock: była ciemnobrązowa i wyglądała jak wygarbowana. Ciało okrywał jedynie staroświecki bielizniany kombinezon. Brodata twarz była niezwykle chuda, z głęboko zapadniętymi oczodołami. Nad nimi zachowały się brwi: gęste, krzaczaste, o dziwnie krótkiej linii, jakby zgolone nad zewnętrznym kątem oka. Włosy i broda były kruczoczarne, z nielicznymi tylko siwymi przebłyskami.

– Ten facet jest cholernie podobny do Abrahama Lincolna – zauważył Giordino spokojnie.

– To jest Abraham Lincoln – odezwał się od drzwi zduszonym głosem Perlmutter.

Zaniepokojeni, skierowali na niego światła latarek.

– Historyk siedział na podłodze oparty o framugę drzwi, bezwładnie jak wieloryb wyrzucony na mieliznę. Zahipnotyzowanym wzrokiem wpatrywał się w siedzącą na fotelu mumię.

Giordino ukląkł przy nim i wyjął z torby butelkę z wodą.

– Ten upał chyba ci nie służy, stary.

Perlmuter odsunął przyjazną dłoń z butelką.

– Bóg mi świadkiem, że do końca nie chciałem w to uwierzyć. Ale to prawda. Edwin McMasters Stanton, sekretarz wojny w gabinecie Lincolna, napisał w swoich tajnych listach prawdę.

– Jaką prawdę? – spytał Pitt.

Perlmutter zawahał się, potem powiedział cicho, konspiracyjnym szeptem:

– Abe Lincoln nie zginął w Teatrze Forda od kul Johna Wilkesa Bootha. Abe Lincoln siedzi tutaj przed wami, na tym fotelu.

63

Pitt patrzył na Perlmuttera, daremnie próbując pojąć sens jego słów.

– Zabójstwo Lincolna jest jednym z najlepiej udokumentowanych zdarzeń w całej amerykańskiej historii. W Teatrze Forda było co najmniej stu świadków.

Perlmutter wzruszył nieznacznie ramionami.

– I co z tego? Wszystko przebiegało tak, jak mówią świadkowie, tyle że była to oszukańcza inscenizacja, wyreżyserowana od początku do końca przez Stantona. A rolę Lincolna zagrał pewien podobny do niego aktor. Prawdziwego Lincolna uprowadzili dwa dni wcześniej Konfederaci. Przemycili go przez linię frontu, do Richmond. Tę część historii dokumentuje inne przedśmiertne oświadczenie, złożone przez kapitana kawalerii konfederackiej, dowódcę oddziału, który dokonał porwania.

Pitt spojrzał z namysłem na Giordina, potem znowu na Perlmuttera.

– Czy ten kapitan kawalerii nie nazywał się przypadkiem Brown?

Historyk otworzył usta ze zdumienia.

– Tak, Neville Brown. Ale skąd ty to wiesz?

– Ten stary Amerykanin, który szukał skarbów Texasa, wspomniał to nazwisko.

– Ale sądziliśmy, że wymyśli! całą tę bajkę – dodał Giordino.

– To nie bajka, zapewniam was. – Perlmutter nie był w stanie oderwać spojrzenia od tkwiących w fotelu zwłok. – Uprowadzenie Lincolna było pomysłem któregoś z sekretarzy prezydenta Konfederacji, Jeffersona Davisa. Chodziło o zdobycie jakiegoś atutu w negocjacjach po klęsce Południa. Bo klęska była już nieunikniona.

– Grant coraz bardziej zacieśniał pętlę wokół Richmond, od południa na tyły armii generała Lee wchodził Sherman. Zanosiło się na całkowite zwycięstwo Unii i bezwarunkową kapitulację, co mogło oznaczać ogromne kontrybucje i wyniszczenie gospodarcze Południa. I wtedy ów sekretarz – jego nazwisko nie zachowało się w zapisach – zaproponował porwanie Lincolna i trzymanie go jako zakładnika, w celu wymuszenia korzystniejszych warunków kapitulacji.

– W gruncie rzeczy niezły pomysł – mruknął Giordino; on również usiadł na podłodze, by odciążyć zmęczone nogi.

– Niezły – zgodził się Perlmutter – ale pokrzyżował te plany Edwin Stanton.

– Nie uległ szantażowi? – domyślił się Pitt.

– Istotnie, choć rzecz jest trochę bardziej skomplikowana. Lincoln wierzył, że Stanton jest najlepszym człowiekiem na stanowisko ministra wojny, choć stosunki między nimi nie układały się najlepiej. W istocie Stanton nie znosił prezydenta i nawet nie bardzo się z tym krył; potrafił nazywać go w towarzystwie "prymitywną małpą". Toteż porwanie Lincolna potraktował niejako narodową tragedię, lecz jako szansę dla siebie.

– W jaki sposób uprowadzono Lincolna? – spytał rzeczowo Pitt.

– Wszyscy wiedzieli, że prezydent ma zwyczaj codziennie jeździć za miasto, na małą przejażdżkę dla zdrowia. Przebrany w mundury Unii oddział kawalerii konfederackiej pod dowództwem kapitana Browna napadł na eskortę prezydenta, a jego samego uprowadził na drugą stronę Potomaku, i dalej, na tereny zajmowane jeszcze przez wojska Południa.

Pitt z trudem przyjmował te rewelacje. Ten fragment historii był dla niego – jak dla wielu Amerykanów – czymś nienaruszalnym, czymś, w co wierzy się jak w Ewangelię. Trzeba było zdobyć się na niezwykły dystans, wyjść poza utrwalone latami schematy, aby uznać, że w 1865 roku dokonano wielkiego fałszerstwa.

– Jakie były pierwsze reakcje na wiadomość o porwaniu?

Niefortunnie dla Lincolna, pierwszą osobą, którą powiadomili ocalali żołnierze eskorty, był Stanton. Uświadomił sobie natychmiast, jaka panika i wzburzenie mogą ogarnąć Północ, jeśli ludzie dowiedzą się, że prezydent został porwany przez wroga. Natychmiast obłożył sprawę pieczęcią tajemnicy i wymyślił zastępczą historyjkę, tłumaczącą nieobecność Lincolna w Waszyngtonie. Jego żonie. Mary Todd Lincoln, powiedział, że prezydent udał się na tajną naradę wojenną z generałem Grantem i wróci dopiero za kilka dni.

– I nikt nie sypnął? – spytał Giordino z niedowierzaniem.

– W Waszyngtonie wszyscy strasznie bali się Stantona. Jeśli związał kogoś tajemnicą, ten ktoś milczał jak grób – albo rzeczywiście trafiał do grobu.

– A dlaczego sprawa się nie wydała, kiedy prezydent Davis próbował uruchomić szantaż? Bo na pewno próbował.

– Oczywiście. Ale Slanton to przewidział. Przejrzał całą intrygę Konfederatów i już w parę godzin po porwaniu zawiadomił dowódcę obrony Waszyngtonu, że jeśli pojawi się negocjator od Davisa, należy go skierować wprost do ministra wojny. W rezultacie ani wiceprezydent Johnson, ani sekretarz stanu William Henry Seward, ani inni członkowie gabinetu Lincolna niczego się nie dowiedzieli. Tymczasem Stanton przesłał Davisowi odpowiedź, w której odrzucił możliwość jakichkolwiek negocjacji i sugerował, że Konfederacja wyświadczy wielką przysługę całemu narodowi, jeśli utopi Lincolna w James River.

Perlmutter wziął głęboki oddech i ciągnął dalej.

– Przeczytawszy odpowiedź Stantona, Davis osłupiał. Łatwo sobie wyobrazić jego dylemat. Kieruje państwem, które ze wszystkich stron ogarnęły już płomienie. Ma w garści naczelnego przywódcę Unii.- Ale wysoki dostojnik państwowy Stanów Zjednoczonych pisze mu, że nic go to nie obchodzi i że mogą trzymać Lincolna jak długo chcą.- Davis nagle zdał sobie sprawę, że może nie tylko nic nie zyskać, ale nawet dużo, bardzo dużo stracić. Kapitulacja i tak będzie bezwarunkowa, a zwycięscy Jankesi powieszą go jako zbrodniarza wojennego.

– Widząc, że z jego pomysłowego planu nic nie wyjdzie, i nie mogąc jednocześnie zdecydować się na natychmiastowe zgładzenie Lincolna, postanowił odroczyć decyzję i załadował go na CSS Texas jako jeńca.- Davis miał nadzieję, że komandor Tombs przejdzie szczęśliwie przez jankeską blokadę, ocali złoto Konfederacji i przetrzyma Lincolna do czasu, kiedy będzie go można użyć jako argumentu przetargowego w negocjacjach z Północą. Bo Davis sądził, że prędzej czy później miejsce Stantona w Waszyngtonie zajmą politycy bardziej umiarkowani. Niestety, sprawy nie potoczyły się aż tak dobrze.

– Stanton upozorował zabójstwo prezydenta, a Texas zaginął na Atlantyku i przypuszczalnie zatonął – podpowiedział Pitt.

– No właśnie – potwierdził Perlmutter. – Więziony przez dwa lata po wojnie, Jefferson Davis nigdy oczywiście nie wspomniał o uprowadzeniu Lincolna, obawiając się wściekłego odwetu Jankesów na nim osobiście i na całej byłej Konfederacji.

– A jak Stanton zorganizował zabójstwo? – spytał Giordino.

– To jedna z najdziwniejszych historii w całych dziejach Ameryki – rzekł Perlmutter. – Szczególnie dziwne jest to, że Stanton, najmując mordercę, dopuścił go do tajemnicy. To właśnie Booth, zabójca rzekomego Lincolna, podsunął Stantonowi aktora podobnego do prezydenta. Stanton wtajemniczył w sprawę również generała Granta; nie mógł postąpić inaczej, gdyż trzeba byto jakoś wyjaśnić dwudniową nieobecność Lincolna w stolicy. Nie wiadomo, dlaczego Grant zgodził się uczestniczyć w mistyfikacji; w-każdym razie twierdził on potem, że jeszcze po południu w dniu zabójstwa odbył długą rozmowę z Lincolnem. Agenci Stantona podali Mary Todd Lincoln jakiś narkotyk, po którym była tak oszołomiona, że wieczorem, kiedy fałszywy prezydent przyjechał po nią, rzekomo prosto od generała Granta, by ją zabrać do teatru – nie rozpoznała fałszerstwa.W teatrze – kontynuował Perlmutter – publiczność wstała i przywitała go owacjami. Tu znowu nikt niczego nie zauważył, gdyż loża prezydencka była kiepsko oświetlona i oddalona od widzów.

W tym momencie do akcji wkroczył Booth. Strzelił nieszczęsnemu, niczego nie podejrzewającemu durniowi w tył głowy. Śmiertelnie rannego aktora wieźli przez ulice miasta z chusteczką na twarzy, aby nikt nie zorientował się w mistyfikacji. Umarł w powozie, a Stanton załatwił resztę.

– Byli jednak jacyś świadkowie i później – zaprotestował Pitt. – Lekarze, którzy stwierdzili zgon, paru dostojników, najbliżsi współpracownicy Lincolna.

– Lekarze byli przyjaciółmi i agentami Stantona. Nie wiem natomiast, jak wprowadzono w błąd innych. Stanton nie napisał nic na ten temat.

– A zamachy na wiceprezydenta Johnsona i sekretarza stanu Sewarda? Czy to też należało do planu Stantona?

– Z pewnością. Po ich śmierci byłby przecież sukcesorem fotela prezydenckiego. Ale ludzie, których wynajął Booth, spartolili robotę.

– Mimo to Stanton rządził jako regent jeszcze przez kilka tygodni po objęciu urzędu prezydenckiego przez Johnsona. On też prowadził główne śledztwo, aresztował spiskowców i po błyskawicznym procesie doprowadził do ich powieszenia. On wreszcie rozpuścił pogłoskę, że Lincolna zabito z inspiracji Jeffersona Davisa; że była to ostatnia, desperacka próba przechylenia szali zwycięstwa na stronę Konfederacji.

– A więc pewnie i śmierć Bootha przed procesem wynikała z obaw Stantona, że tamten mógłby coś zdradzić – zasugerował Pitt.

Perlmutter pokręcił głową.

– W sławnej stodole, w której rzekomo zginął Booth, spłonął w rzeczywistości ktoś inny. Identyfikacja i sekcja zwłok były jednym wielkim oszustwem. Booth uciekł i przeżył jeszcze wiele lat. W końcu popełnił samobójstwo w Enid, w stanie Oklahoma, w tysiąc dziewięćset trzecim.

– Czytałem gdzieś, że podobno Stanton zniszczył dziennik Lincolna – rzekł Pitt.

– To prawda. Stantonowi udało się rozpalić wrogie nastroje wobec pokonanej Konfederacji. Wolał więc nie dopuścić do ujawnienia zamierzeń Lincolna, który chciał po zakończeniu wojny postawić Południe z powrotem na nogi i pisał o tym w swoim dzienniku.

– I mówisz – odezwał się z nagłą, niezwykłą dla niego powagą Giordino – że prawdziwy Abraham Lincoln to ta mumia przed nami?

– Jestem o tym przekonany – odparł Perlmutter. – Oczywiście, mogłyby to ostatecznie potwierdzić dopiero sumienne badania anatomiczne. Nawiasem mówiąc, takim badaniom poddano całkiem przypadkowo zwłoki tego dublera. Być może wiecie, że była próba kradzieży zwłok Lincolna z grobu w Springfield, w Illinois. Rabusie wykopali trumnę, ale zostali schwytani już na cmentarzu. Tę historię znają prawie wszyscy; nikt jednak nie wie, że ekipa przygotowująca zwłoki do ponownego pochówku stwierdziła ich nieautentyczność.

– Wtedy przyszło z Waszyngtonu polecenie, by nie rozgłaszać tego faktu, a grób zabezpieczyć tak, by już nikt nigdy nie mógł się do niego dostać. Trumny Lincolna i jego syna Tada zalano setkami ton betonu.

– Oficjalnie po to, by zapobiec profanacjom. W rzeczywistości po to, by pogrzebać na zawsze dowody zbrodni.

– Czy zdajesz sobie sprawę, co to znaczy?

– Z czego niby mam sobie zdawać sprawę?

– Z tego, że zmieniamy obraz historii. Kiedy ogłosimy, co tutaj znaleźliśmy, trzeba będzie zmieniać w podręcznikach cały najtragiczniejszy epizod historii Stanów Zjednoczonych.

Perlmutter popatrzył na Pitta niemal z przerażeniem.

– Chyba nie mówisz poważnie! W całej amerykańskiej literaturze, poezji, nawet w folklorze Abraham Lincoln jest traktowany jak święty i męczennik. Śmierć od skrytobójczej kuli uczyniła zeń symbol, ważny dla wszystkich przyszłych pokoleń. Jeśli ujawnimy machinacje Stantona, ten symbol runie. To straszliwie zuboży Amerykę i Amerykanów.

W zmęczonych oczach Pitta pojawił się błysk determinacji.

– Abraham Lincoln czczony jest przede wszystkim za swą niezłomną prawość i uczciwość. Pod tym względem nie dorównuje mu żaden inny, jak to nazywasz, "amerykański symbol". I co? Chcesz całą sprawę zataić? Chcesz zostawić jego doczesne szczątki w tak żałosnym, poniżającym położeniu? Abraham Lincoln Jak może nikt inny, zasłużył sobie na godny, uroczysty pogrzeb. Jestem pewien, że gdybyśmy mogli go o to zapytać, odpowiedziałby jednoznacznie: przyszłe pokolenia, którym służył całym swoim życiem, powinny poznać prawdę. Całą prawdę!

– Ja też tak uważam – powiedział twardo Giordino. – I zrobię wszystko, żeby ci pomóc w odsłonięciu tej ponurej kurtyny.

– Ależ to może przynieść fatalne skutki! – Perlmutter dyszał ciężko, jakby się dusił, daremnie szukając racjonalnych argumentów. – Na litość boską, Dirk, czy nie potrafisz tego pojąć? Tę sprawę należy pozostawić w tajemnicy. Naród nie może się o tym nigdy dowiedzieć!

– Mówisz jak ci wszyscy aroganccy politycy i biurokraci, którzy odmawiają społeczeństwu prawa do poznania prawdy – rzekomo w imię bezpieczeństwa narodowego, w imię ochrony najżywotniejszych interesów narodu. Tak jakbyś był Bogiem, jakbyś tylko ty wiedział co dobre, a co złe. Nie doceniasz społeczeństwa, Julien, nie doceniasz rozumu zwykłych ludzi! Oni przyjmą tę prawdę bez żadnych problemów, bez niepokojów i rozruchów. A gwiazda Lincolna będzie świecić jaśniej niż kiedykolwiek przedtem.

Perlmutter zrozumiał, że jego starania są beznadziejne. Splótł dłonie na wielkim brzuchu i westchnął ciężko.

– No dobrze. Napiszemy na nowo ostatni rozdział historii Wojny Secesyjnej, a potem pogodnie staniemy przed plutonem egzekucyjnym.

Pitt zbliżył się do zasuszonej postaci, groteskowo rozpiętej na fotelu. Uważnie przyjrzał się nienaturalnie długim rękom i nogom, i spokojnej, zmęczonej twarzy.

– Ja wiem jedno – rzekł cichym, ledwie słyszalnym głosem. – Po stu trzydziestu latach wygnania stary zacny Abe musi wreszcie wrócić do domu.

Загрузка...