Fiodor Dostojewski SKRZYWDZENI I PONIŻENI

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zeszłego roku, dwudziestego drugiego marca wieczorem, zdarzył mi się bardzo dziwny wypadek. Przez cały ten dzień chodziłem po mieście poszukując mieszkania. Dawne było bardzo wilgotne, a mnie już wtedy zaczynał dokuczać złośliwy kaszel. Już na jesieni chciałem się przeprowadzić, lecz dociągnąłem do wiosny. Przez cały dzień nie mogłem znaleźć nic odpowiedniego. Po pierwsze, chciałem mieć samodzielne mieszkanie, nie sublokatorskie, a po drugie, choćby tylko jeden pokój, ale koniecznie duży, a zarazem naturalnie możliwie najtańszy. Zauważyłem, że w ciasnym pokoju nawet i myśleć ciasno. I przy tym zawsze wolałem obmyślać moje utwory i marzyć, jak one mi się napiszą, niż naprawdę je pisać, i doprawdy nie pochodziło to z lenistwa. A więc z czego?

Już rano czułem się niezdrów, a o zmierzchu było już ze mną całkiem źle: zaczynało się coś w rodzaju febry. Przy tym cały dzień byłem na nogach i zmęczyłem się. Pod wieczór, przed samym zachodem, przechodziłem Wozniesieńskim Prospektem. Lubię marcowe słońce w Petersburgu, szczególnie zachód, naturalnie w jasny, mroźny wieczór. Cała ulica nagle lśni, zalana jaskrawym światłem. Wydaje się, że raptem wszystkie domy migocą. Szare, żółte i brudnozielone ich barwy na chwilę przestają być ponure; to tak, jakby w duszy się rozjaśniło, jak gdybyś drgnął albo ktoś trącił cię łokciem. Nowe spojrzenie, nowe myśli... Zadziwiające, co może zrobić jeden promień słońca z duszą ludzką.

Ale promień słoneczny zgasł; mróz się zwiększał i zaczynał szczypać w nos; zmierzch gęstniał; gaz zabłysnął w oknach sklepów. Naprzeciwko cukierni Millera nagle zatrzymałem się i zacząłem patrzeć na przeciwległą stronę ulicy, jakby przeczuwając, że natychmiast stanie się ze mną coś nadzwyczajnego. W tej samej chwili zobaczyłem po drugiej stronie ulicy starca z psem. Doskonale pamiętam, że serce mi się ścisnęło pod wpływem jakiegoś niezmiernie przykrego warażenia, i nie mogłem zdać sobie sprawy, jakiego rodzaju było to wrażenie.

Nie jestem mistykiem: w przeczucia i wróżby prawie wcale nie wierzę; ale zdarzyło mi się w życiu, jak może i wszystkim, kilka wypadków, nie bardzo dających się wytłumaczyć. Na przykład choćby ten starzec: dlaczego, kiedy go wówczas spotkałem, natychmiast poczułem, że tego samego wieczora zdarzy się ze mną coś niecodziennego? Zresztą, byłem chory; a chorobliwe wrażenia prawie zawsze bywają złudne.

Starzec powolnym, słabym krokiem, przesuwając nogi jak kije, jak gdyby wcale ich nie zginał, garbiąc się i z lekka uderzając laską o płyty trotuaru, zbliżał się do cukierni. Przez całe życie nie spotkałem tak dziwnej, cudacznej postaci. I dawniej, przed tym spotkaniem, kiedy go widywałem u Millera, widok jego oddziaływał na mnie przygnębiająco. Jego wysoki wzrost, przygarbione plecy, zmartwiała, osiemdziesięcioletnia twarz, stare palto, rozprute w szwach, połamany, okrągły, dwudziestoletni kapelusz, nakrywający jego łysą głowę, na której z tyłu ocalał kosmyk już nie siwych, ale białożółtych włosów, wszystkie jego ruchy, wykonywane jakoś bezmyślnie, jak gdyby pod działaniem nakręconej sprężyny — wszystko to mimo woli uderzało każdego, kto go spotykał po raz pierwszy. Rzeczywiście, dziwnie jakoś było patrzeć na takiego zgrzybiałego starca, samego, bez opieki, tym bardziej że podobny był do wariata, który uciekł od swoich dozorców. Uderzała mnie także jego niezwykła chudość; ciała już prawie wcale na nim nie było i zdawało się, że ma tylko skórę naklejoną na kości. Wielkie, lecz zmatowiałe oczy, wstawione w jakieś sine koła, zawsze patrzyły prosto przed siebie, nigdy na bok i nigdy nic nie widziały — jestem tego pewny. Starzec, chociaż patrzył na kogoś, szedł mimo to wprost na tego kogoś, jak gdyby w pustą przestrzeń. Zauważyłem to kilka razy. U Millera zaczął się od niedawna zjawiać, nie wiadomo skąd i zawsze ze swoim psem. Nikt z bywalców cukierni nie decydował się, by zacząć z nim rozmowę, a on nigdy do nikogo się nie odzywał.

"Po co on właściwie wlecze się do Miller? Co tam ma do roboty?" — myślałem stojąc po drugiej stronie ulicy i nie mogąc w żaden sposób oderwać od niego wzroku. Jakaś złość, następstwo choroby i zmęczenia, zawrzała we mnie. "O czym on myśli? — ciągnąłem dalej rozmowę sam z sobą — co mu się tam kołacze po głowie? I czy też myśli jeszcze o czymkolwiek?" Twarz jego do tego stopnia zmartwiała, że przestała już cokolwiek wyrażać. "I skąd wziął tego obrzydliwego psa, który go nie odstępuje, jak gdyby tworzył z nim nierozerwalną całość, i tak jest do niego podobny?"

Ten nieszczęsny pies również, zdaje się, miał osiemdziesiąt lat; tak, z pewnością. Po pierwsze, wyglądał na tak starego, jak żadne psy nie bywają, a po drugie, dlaczego od razu, gdy tylko go zobaczyłem, przyszło mi do głowy, że to nie jest taki pies jak inne, że to pies niezwykły; że w nim koniecznie powinno być coś fantastycznego, -zaczarowanego; że to może jakiś Mefistofeles w psiej postaci i że los jego jakimiś tajemnymi, nieznanymi drogami jest złączony z losem jego pana. Patrząc na niego, natychmiast byście się zgodzili, że na pewno minęło już dwadzieścia lat od czasu, kiedy jadł po raz ostatni. Chudy był jak szkielet albo (co na lepsze nie wychodzi) jak jego pan. Sierść na nim prawie wszystka oblazła, również na ogonie, który wisiał jak kij, zawsze mocno podwinięty. Łeb z długimi uszami ponuro zwieszał się w dół. Przez całe życie nie spotkałem takiego wstrętnego psa. Kiedy szli ulicą, pan z przodu, a pies za nim, nos psa bezpośrednio dotykał poły ubrania pana, jak gdyby do niej przyklejony. Chód ich i cały wygląd omal nie mówiły za każdym krokiem:

— Starzyśmy, starzy, Boże, jacyśmy starzy!

Pamiętam, przyszło mi to kiedyś do głowy, że starzec i pies zdołali się jakoś wymknąć z którejś stronicy Hoffmanna, ilustrowanego przez Gavarniego i spacerują sobie po bożym świecie jako chodzące reklamy wydawnictwa.

Przeszedłem przez ulicę i wszedłem za starcem do cukierni.

W cukierni starzec zachowywał się bardzo dziwnie i Miller stojąc za ladą zaczął już ostatnio krzywić się na widok nieproszonego gościa. Po pierwsze, dziwny gość nigdy nic nie zamawiał. Za każdym razem szedł prosto do kąta przy piecu i tam siadał na krześle. A jeżeli jego miejsce przy piecu było zajęte, to zatrzymawszy się jakiś czas z wyrazem bezmyślnego zdumienia przed tym, kto zajął jego miejsce, odchodził, jakby zakłopotany, do innego kąta, pod okno. Tam wynajdywał sobie jakieś krzesło, z wolna siadał na nim, zdejmował kapelusz, kładł go koło siebie na podłodze, laskę kładł obok kapelusza, a potem, oparłszy się o poręcz krzesła, trwał tak nieruchomo przez trzy albo cztery godziny. Nigdy nie wziął do ręki ani jednej gazety, nie powiedział ani jednego słowa, nie wydał ani jednego dźwięku; siedział tylko patrząc przed siebie otwartymi oczami, ale takim tępym, martwym spojrzeniem, że można było założyć się, iż nie widzi nic z tego, co go otacza, ani nie słyszy. Pies zaś, pokręciwszy się dwa albo trzy razy na jednym miejscu, ponuro kładł się u jego nóg, wtykał pysk pomiędzy jego buty, wzdychał głęboko i wyciągnąwszy się jak długi na podłodze, również pozostawał nieruchomy przez cały wieczór, jak gdyby na ten czas zamierał. Zdawało się, że te dwie istoty przez cały dzień leżą gdzieś nieżywe i gdy zajdzie słońce, nagle wracają do życia jedynie po to, żeby dojść do cukierni Millera i w ten sposób spełnić jakąś tajemniczą, nikomu Siie znaną powinność. Odsiedziawszy trzy do czterech godzin, starzec wstawał wreszcie, zabierał swój kapelusz i odchodził dokądś do domu. Podnosił się i pies, i znów podwinąwszy ogon i spuściwszy łeb, powolnym, zawsze takim samym krokiem szedł za nim. Bywalcy cukierni w końcu zaczęli na różne sposoby unikać starca i nawet nie siadali obok niego, jak gdyby jego osoba przejmowała ich wstrętem. Starzec wcale tego nie zauważał.

Bywalcami tej cukierni byli przeważnie Niemcy. Schodzili się tutaj z całego Wozniesieńskiego Prospektu; byli to właściciele różnych zakładów: ślusarze, piekarze, malarze, kapelusznicy, siodlarze — ludzie patriarchalni, w niemieckim tego słowa znaczeniu. U Millera w ogóle panowały stosunki patriarchalne. Często gospodarz podchodził do znajomych gości i siadał razem z nimi przy stole, przy czym wysuszano pewną ilość ponczu. Psy i małe dzieci gospodarza także wychodziły czasami do gości, i goście głaskali i dzieci, i psy. Wszyscy znali się i wszyscy się wzajemnie szanowali. I kiedy goście zagłębiali się w lekturze niemieckich gazet, za drzwiami w mieszkaniu gospodarza brzęczał Augustyn, grany na drżącym fortepianie przez starszą córeczkę gospodarza, jasnowłosą Niemeczkę, w lokach, bardzo podobną do białej myszki. Walca słuchano z przyjemnością. Chodziłem do Millera w pierwszych dniach każdego miesiąca czytać rosyjskie czasopisma, które prenumerował.

Wszedłszy do cukierni spostrzegłem, że starzec już siedzi pod oknem, a pies leży, tak samo jak przedtem, rozciągnąwszy się u jego nóg. Milcząc usiadłem w kącie i zadałem sobie w myśli pytanie: "Po co ja tu wszedłem, kiedy zupełnie nic nie mam tu do roboty, jestem chory i słuszniej by było pójść do domu, wypić herbatę i położyć się do łóżka ? Czyżbym naprawdę był tutaj tylko po to, żeby przyglądać się temu starcowi?" Złość mnie ogarnęła. "Co on mnie obchodzi?" — myślałem, przypominając sobie to dziwne, chorobliwe wrażenie, z jakim patrzyłem na niego jeszcze na ulicy. "I co mnie obchodzą ci wszyscy nudni Niemcy? Skąd ten fantastyczny nastrój? Skąd ten marny lęk z powodu drobnostek, jaki dostrzegłem w sobie ostatnio, lęk, który przeszkadza żyć i jasno spoglądać na życie, o czym mi już wspomniał pewien głęboki krytyk analizując z oburzeniem moją ostatnią powieść?" Ale, rozmyślając tak i narzekając, jednakowoż pozostawałem na miejscu, a tymczasem choroba opanowywała mnie coraz bardziej i w końcu nie chciało mi się opuścić ciepłego pokoju. Wziąłem gazetę frankfurcką, przeczytałem dwa wiersze i zdrzemnąłem się. Niemcy mi nie przeszkadzali. Czytali, palili i z rzadka tylko, raz na pół godziny komunikowali jeden drugiemu zdawkowo i półgłosem jakąś nowinę z Frankfurtu albo też jakiś Witz lub Scharfsinn [dowcip; koncept] słynnego niemieckiego kpiarza Saphira[1], po czym ze zdwojoną dumą narodową pogrążali się w czytaniu.

Drzemałem z pół godziny i ocknąłem się skutkiem uczucia dotkliwego zimna. Trzeba było koniecznie iść do domu. Ale w tej samej chwili pewna niema scena, rozgrywająca się w pokoju, jeszcze raz mnie zatrzymała. Powiedziałem już, że starzec, gdy tylko zasiadał na swoim krześle, natychmiast kierował wzrok w jakiś punkt i już przez cały wieczór na nic innego nie patrzył. Mnie także zdarzało się niekiedy dostać się w zasięg tego spojrzenia, bezmyślnie uporczywego i nic nie rozróżniającego: wrażenie było nadzwyczaj niemiłe, nawet nieznośne, i zazwyczaj jak najprędzej zmieniałem miejsce. Tym razem ofiarą starca był pewien maleńki, okrąglutki i nadzwyczajnie schludny Niemczyk w stojącym, bardzo nakrochmalonym kołnierzyku i z bardzo czerwoną twarzą, przyjezdny gość, kupiec z Rygi, Adam Iwanycz Szulc, jak się później dowiedziałem, bliski przyjaciel Millera, ale nie zaznajomiony jeszcze ze starcem i z wieloma gośćmi. Z rozkoszą czytając "Dorf-barbier"[2] i popijając poncz, nagle, podniósłszy głowę, spostrzegł utkwiony w siebie nieruchomy wzrok starca. To go zdumiało. Adam Iwanycz był człowiekiem bardzo obrażliwym i drażliwym, jak w ogóle wszyscy "ceniący swój honor" Niemcy.

Wydało mu się dziwne i obrażające, że ktoś się jemu tak uparcie i bezceremonialnie przygląda. Z tłumioną urazą odwrócił oczy od niedelikatnego gościa, pomruczał sobie coś pod nosem i milcząc zasłonił się gazetą. Jednak nie wytrzymał i po dwóch minutach podejrzliwie wyjrzał zza gazety: to samo uparte spojrzenie, to samo bezmyślne przyglądanie się. Adam Iwanycz zmilczał i tym razem. Ale kiedy te same okoliczności powtórzyły się i za trzecim razem, rozgniewał się i poczuł, że musi bronić swego honoru i nie pozwolić, by wobec dostojnej publiczności postponowano słynne miasto Rygę, za którego przedstawiciela widocznie siebie uważał. Z gestem zniecierpliwienia rzucił gazetę na stół, energicznie stuknął kijkiem, do którego gazeta była przyczepiona, i pełen godności, cały czerwony od ponczu i ambicji, sam z kolei skierował swoje małe zaczerwienione oczki na dokuczliwego starca. Zdawało się, że obaj, i Niemiec, i jego przeciwnik, chcieli się wzajemnie zwyciężyć magnetyczną siłą swych spojrzeń i czekali, kto pierwszy zmiesza się i spuści oczy. Stuk kija i ekscentryczna postawa Adama Iwanycza zwróciły na siebie uwagę wszystkich gości. Wszyscy natychmiast przerwali swe czynności i z poważną, milczącą ciekawością zaczęli obserwować obu przeciwników. Scena zaczynała być bardzo komiczna. Ale magnetyzm wyzywających oczu czerwoniutkiego Adama Iwanycza trafił w próżnię. Starzec, o nic się nie troszcząc, wciąż patrzył wprost na pieniącego się "Wiejskiego Cyrulika" ze złości pana Szulca i zupełnie nie spostrzegał, że stał się przedmiotem powszechnej ciekawości, jak gdyby jego głowa była na księżycu, a nie na ziemi. Cierpliwość Adama Iwanycza w końcu wyczerpała się i wybuchnął:

— Dlaczego pan mi się tak uważnie przygląda? — krzyknął po niemiecku ostrym, przenikliwym głosem i z groźnym wyrazem twarzy.

Ale przeciwnik jego milczał dalej, jakby nie rozumiał i nawet nie słyszał pytania. Adam Iwanycz zdecydował się powtórzyć pytanie po rosyjsku.

— Ja pana zapytał, dlaczego pan tak uważnie na mnie patrzał? — krzyknął ze zdwojoną wściekłością. — Mnie na cesarskim dworze snąją, a pana na cesarskim dworze nie snają! — dodał zrywając się z krzesła.

Ale starzec nawet nie drgnął. Wśród Niemców rozległ się szmer oburzenia. Sam Miller, zwabiony hałasem, wszedł do pokoju. Wniknąwszy w sprawę, pomyślał, że starzec jest głuchy, i nachylił się do jego ucha.

— Pan Szulc pana prosił tak uwasznie nie patrzeć na niego — powiedział jak mógł najgłośniej, bacznie wpatrując się w dziwnego gościa.

Starzec machinalnie spojrzał na Millera i nagle na jego twarzy, dotąd nieruchomej, pojawił się wyraz jakiejś trwożnej myśli, jakiegoś niespokojnego wzburzenia. Zafrasował się, postękując schylił się po swój kapelusz, spiesznie podniósł go wraz z laską, wstał z krzesła z jakimś żałosnym uśmiechem, uniżonym uśmiechem biedaka, którego wypędzają z zajętego przez omyłkę miejsca, i przygotowywał się do wyjścia z po.koju. W tym ugrzecznionym, pokornym pośpiechu biednego, zgrzybiałego starca było coś wzbudzającego litość, coś, od czego niekiedy serce prawie pęka w piersi, toteż wszyscy, wraz z Adamem Iwanyczem, natychmiast zmienili pogląd na sprawę. Jasne było, że starzec nie tylko nie mógł nikogo obrazić, ale sam cały czas rozumiał, że go mogą zewsząd wypędzić jak żebraka.

Miller był człowiekiem zacnym i współczującym.

— Nie, nie — powiedział dobrotliwie, klepiąc starca po ramieniu — niech pan siedzi! Aber Herr [Ale pan] Szulc bardzo prosił pana tak uwasznie nie patrzeć na niego. Jego znają na cesarskim dwosze.

Ale biedak i teraz nie zrozumiał; zafrasował się jeszcze bardziej, schylił się po swoją chustkę, starą, dziurawą, niebieską chustkę, która wypadła z kapelusza, i zaczął wołać na psa, leżącego nieruchomo na podłodze i widocznie twardo śpiącego, z pyskiem zasłoniętym obiema łapami.

— Azorek, Azorek! — zabełkotał drżącym, starczym głosem. — Azorek!

Azorek nie poruszył się.

— Azorek, Azorek! — żałośnie powtarzał starzec i trącił psa laską, lecz pies nie zmienił pozycji.

Laska wypadła z rąk starca. Nachylił się, ukląkł na oba kolana i obiema rękami podniósł pysk Azorka. Biedny Azorek! Był już martwy. Umarł, nie wydawszy głosu, u nóg swego pana, może ze starości, a może z głodu. Starzec patrzył na niego przez chwilę jak osłupiały, jakby nie rozumiejąc, że Azorek już umarł; później wolno nachylił się ku swemu byłemu słudze i przyjacielowi i przycisnął swoją bladą twarz do jego martwego pyska. Minęła chwila milczenia. Wszyscyśmy byli wzruszeni... Wreszcie biedak powstał. Był bardzo blady i drżał jak w ataku febry.

— Moszna dać wypchać — powiedział ze współczuciem Miller chcąc czymkolwiek pocieszyć starca. — Moszna ślicznie wypchać; Teodor Krieger ślicznie wypcha; Teodor Krieger wielki majster od wypychania — zapewniał Miller podniósłszy z ziemi laskę i podając ją starcowi.

— Tak, ja ślicznie wypcham — skromnie podchwycił sam Herr Krieger, wysuwając się na pierwszy plan.

Był to długi, chuderlawy i dobroduszny Niemiec, o rudych, kudłatych włosach i z okularami na garbatym nosie.

— Teodor Krieger posiada wielki talent, szeby wszystko wspaniale wypchać — dodał Miller zaczynając wpadać w zachwyt nad swym pomysłem.

— Tak, ja posiadam wielki talent, szeby wszystko wspaniale wypchać — potwierdził znowu Herr Krieger — i ja bym za darmo wypchał panu pański piesek — dodał ulegając atakowi wielkodusznego poświęcenia.

— Nie, ja panu zapłacę za to, sze pan wypcha ten piesek! — krzyknął porywczo Adam Iwanycz Szulc, podwójnie zaczerwieniony, płonąc z kolei wielkodusznością i niewinnie uważając siebie za przyczynę wszystkich nieszczęść.

Starzec słuchał tego wszystkiego, najwidoczniej nie rozumiejąc i w dalszym ciągu drżąc na całym ciele.

— Niech pan poszeka! Niech pan wypije jeden kieliszek dobry koniak! — krzyknął Miller widząc, że zagadkowy gość zabiera się do wyjścia.

Podano koniak. Starzec machinalnie wziął kieliszek, ale ręce mu się trzęsły i zanim doniósł go do ust, rozlał połowę i, nie wypiwszy ani kropli, postawił z powrotem na tacy. Po czym, uśmiechnąwszy się jakimś dziwnym uśmiechem, zupełnie nieodpowiednim do okoliczności, spiesznym, nerwowym krokiem wyszedł z cukierni pozostawiając Azorka na miejscu. Wszyscy stali zdumieni; rozległy się okrzyki:

— Schwer Not! Was für eine Geschichte! [— Ależ pech! Co za historia!] — mówili Niemcy wybałuszając na siebie oczy.

A ja puściłem'się w ślady starca. O kilka kroków od cukierni, na prawo, jest zaułek, wąski i ciemny, obstawiony ogromnymi domami. Coś mnie tknęło, że starzec na pewno tam skręcił. Tutaj drugi dom po prawej stronie właśnie budowano i cały obstawiono budulcem. Płot, otaczający dom, występował prawie na środek zaułka; przy płocie był drewniany pomost dla przechodniów. W ciemnym kącie, który tworzył płot ze ścianą domu, odnalazłem starca. Siedział na schodku drewnianego trotuaru i obiema rękami, oparłszy łokcie na kolanach, podtrzymywał głowę. Usiadłem obok niego.

— Panie — odezwałem się nie wiedząc właściwie, od czego zacząć — niech pan się nie martwi z powodu Azorka. Chodźmy, odwiozę pana do domu. Niech pan się uspokoi. Pójdę zaraz po dorożkę. Gdzie pan mieszka ?

Starzec nie odpowiedział. Nie wiedziałem, na co się zdecydować. Przechodniów nie było. Nagle zaczął mnie chwytać za rękę.

— Duszno! — rzekł ochrypłym, ledwie dosłyszalnym głosem. — Duszno!

— Chodźmy do pana, do domu! — zawołałem wstając i przemocą go podnosząc — napije się pan herbaty i położy do łóżka... Zaraz sprowadzę dorożkę. Wezwę doktora... znam jednego doktora...

Nie pamiętam, co mu więcej mówiłem. Chciał się podnieść, ale podniósłszy się trochę, znów opadł na ziemię i znów zaczął coś mruczeć tym samym zachrypłym, dychawicznym głosem. Nachyliłem się nad nim jeszcze niżej i słuchałem.

— Na Wasiliewskiej Wyspie — mówił ochryple starzec — na Szóstej Linii... na Szó-stej Li-nii... Zamilkł.

— Pan mieszka na Wasiliewskiej Wyspie? Ależ pan szedł w złym kierunku; to będzie na lewo, a nie na prawo. Ja zaraz pana odwiozę...

Starzec nie ruszał się. Wziąłem go za rękę; ręka opadła martwo. Spojrzałem w jego twarz, dotknąłem go — już nie żył. Wydało mi się, że wszystko to dzieje się we śnie.

To zdarzenie kosztowało mnie wiele kłopotów, podczas których moja febra jakoś sama przeszła. Mieszkanie starca odnaleziono. Mieszkał jednak nie na Wasiliewskiej Wyspie, ale o dwa kroki od miejsca, gdzie umarł, w domu Klugena, pod samym dachem, na czwartym piętrze, w osobnym mieszkaniu, składającym się z malutkiego przedpokoju i jednego dużego, bardzo niskiego pokoju z trzema otworami na kształt okien. Mieszkał bardzo biednie. Całe umeblowanie składało się ze stołu, dwóch krzesełek i bardzo starej kanapy, twardej jak kamień, z której ze wszystkich stron wyłaziły pakuły; a i to, jak się okazało, było własnością gospodarza. W piecu widać już dawno nie palono; nie było też świec. Zupełnie serio myślę teraz, że starzec jedynie po to chodził do Millera, aby posiedzieć przy świetle i ogrzać się. Na stole stał pusty, gliniany kubek i leżała stara, czerstwa skórka od chleba. Pieniędzy nie znaleziono ani kopiejki. Nie było nawet zmiany bielizny, żeby go pochować; ktoś ofiarował własną koszulę. Oczywiste było, że nie mógł żyć w ten sposób zupełnie sam, i pewnie ktoś go odwiedzał, chociaż rzadko. W szufladzie znalazł się jego paszport. Nieboszczyk Jeremiasz Smith, maszynista, lat siedemdziesiąt osiem, był z pochodzenia cudzoziemcem, ale rosyjskim poddanym. Na stole leżały dwie książki: krótka geografia i Nowy Testament w przekładzie rosyjskim, porysowany na marginesach ołówkiem i poznaczony paznokciami. Książki te zabrałem dla siebie. Rozpytywano lokatorów, gospodarza domu — nikt o nim prawie nic nie wiedział. Lokatorów w tym domu było mnóstwo, prawie sami majstrowie i Niemki, odnajmujące pokoje z utrzymaniem i usługą. Rządca domu, szlachcic z pochodzenia, też niewiele mógł powiedzieć o swoim byłym lokatorze prócz tego, że komorne za to mieszkanie wynosiło sześć rubli miesięcznie, że nieboszczyk mieszkał w nim cztery miesiące, ale za dwa ostatnie miesiące nie zapłacił ani kopiejki, tak że trzeba by go było wyrzucić z mieszkania. Pytano: czy nie przychodził ktoś do niego? Ale nikt nie mógł dać na to zadowalającej odpowiedzi: dom wielki, toć wielu ludzi mieści się w takiej arce Noego, nie można wszystkich zapamiętać. Stróż, który służył w tym domu od pięciu lat i prawdopodobnie mógł choćby coś niecoś wyjaśnić, odszedł na dwa tygodnie przed tym na jakiś czas do siebie na wieś, zostawiwszy siostrzeńca, młodego chłopaka, który jeszcze nawet polowy lokatorów nie poznał osobiście. Nie wiem na pewno, na czym się skończyły te dochodzenia, ale wreszcie pochowano starca. Przez te dni, poza innymi kłopotami, chodziłem jeszcze na Wasiliewską Wyspę, na Szóstą Limę, i dopiero przyszedłszy tam, roześmiałem się: i cóż mogłem zobaczyć na Szóstej Linii oprócz szeregu zwyczajnych domów?... "Ale dlaczego — myślałem — starzec umierając mówił o Szóstej Linii i Wasiliewskiej Wyspie? Czy nie w malignie?"

Rozejrzałem się w opustoszałym mieszkaniu Smitha i spodobało mi się ono. Wynająłem je. Co najważniejsze, był to duży pokój, chociaż bardzo niski, toteż z początku ciągle mi się zdawało, że uderzę głową o sufit. Zresztą, wkrótce przyzwyczaiłem się. Za sześć rubli miesięcznie nawet nie można było dostać nic lepszego. Mieszkanie nęciło mnie swoim odosobnieniem; trzeba było tylko postarać się o usługi, bo zupełnie bez usługi nie można było mieszkać. Stróż na początek obiecał przychodzić przynajmniej raz na dzień, żeby usłużyć mi w jakiejś nieodzownej potrzebie. "A kto wie — myślałem — może ktoś przyjdzie zapytać o starca!..." Chociaż minęło już pięć dni od jego śmierci, ale jeszcze nikogo nie było.

ROZDZIAŁ DRUGI

W tym czasie, akurat rok temu, współpracowałem jeszcze w dziennikach, pisałem artykuliki i mocno wierzyłem, że uda mi się napisać jakąś dużą, dobrą rzecz. Siedziałem wtedy nad wielką powieścią, jednakże tym się to wszystko skończyło, że dostałem się do szpitala i, zdaje się, niedługo umrę. A jeżeli umrę, to po co pisać te wspomnienia?

Przypomina mi się mimo woli i bezustannie cały ten ciężki, ostatni rok mego życia. Chcę teraz wszystko opisać i zdaje mi się, że gdybym sobie nie wynalazł tego zajęcia, umarłbym ze zgryzoty. Wszystkie te minione wrażenia wzruszają mnie niekiedy aż do bólu, aż do męki. Pod piórem przybiorą one charakter bardziej spokojny, bardziej uporządkowany; mniej będą podobne do bredzenia, do koszmaru. Tak mi się zdaje. Ileż wart sam mechanizm pisania: on uspokoi, ochłodzi, wstrząśnie moimi dawnymi przyzwyczajeniami autorskimi, moje wspomnienia i chorobliwe mrzonki obróci w pracę, w zajęcie... Tak, dobrze to pomyślałem. A przy tym i spadek dla felczera; chociażby okna okleić moimi notatkami, kiedy będzie je wstawiać na zimę.

Ale właściwie zacząłem swoje opowiadanie nie wiadomo dlaczego ze środka. Jeżeli ma się pisać o wszystkim, to już trzeba zaczynać od początku. A więc zaczniemy od początku. Zresztą, niewielka będzie moja autobiografia.

Urodziłem się nie tutaj, ale daleko stąd, w w-skiej guberni. Należy sądzić, że rodzice moi byli dobrymi ludźmi, ale osierocili mnie jeszcze w dzieciństwie, i wychowałem się w domu właściciela drobnej posiadłości ziemskiej Mikołaja Siergieicza Ichmieniewa, który przygarnął mnie z litości. Miał tylko jedną córkę, Nataszę, o trzy lata młodszą ode mnie. Wychowywaliśmy się razem jak brat z siostrą. O, moje miłe dzieciństwo! Jakże głupio żałować cię i tęsknić po tobie w dwudziestym piątym roku życia i, umierając, jedynie o tobie wspominać z zachwytem i wdzięcznością ! Wtedy na niebie było takie jasne, takie niepetersburskie słońce i tak raźnie, wesoło biły nasze maleńkie serca. Wtedy wokoło były pola i lasy, a nie stosy martwych kamieni jak teraz. Jaki cudny był ogród i park w Wasiliewsku, gdzie Mikołaj Siergieicz był administratorem; po tym ogrodzie spacerowaliśmy z Nataszą, a za ogrodem był duży, wilgotny las, w którym raz, jako dzieci, zabłądziliśmy... Złote, cudowne czasy! Życie ukazywało się po raz pierwszy, tajemniczo i kusząco, i tak słodko było je poznawać. Wtedy za każdym krzakiem, za każdym drzewem jakby ktoś jeszcze żył, nieznany i tajemniczy; świat bajki łączył się z rzeczywistym; i nieraz, kiedy w głębokich dolinach gęstniała wieczorna mgła i siwymi, falującymi pasmami czepiała się zarośli, oblepiających kamieniste żebra naszego wielkiego wąwozu, staliśmy na brzegu trzymając się za ręce, z bojaźliwą 'ciekawością zaglądaliśmy w głąb i oczekiwaliśmy, że lada chwila ktoś wyjdzie ku nam albo zawoła z mgły, z dna wąwozu, i bajki niani okażą się prawdziwą, stwierdzoną prawdą. Raz, już później, o wiele później, jakoś wspomniałem Nataszy, jak to, gdy pewnego razu dostaliśmy w prezencie Czytanki dziecięce, zaraz uciekliśmy do ogrodu nad strumień, gdzie stała pod starym, gęstym klonem nasza ulubiona zielona ławka, usiedliśmy tam i zaczęliśmy czytać Alfonsa i Dalindę — czarodziejskie opowiadanie. I teraz jeszcze przypominając sobie to opowiadanie nie mogę nie odczuwać jakiegoś dziwnego wstrząsu serca i kiedy przed rokiem przypomniałem Nataszy dwa początkowe wiersze: "Alfons, bohater mego opowiadania, urodził się w Portugalii; Don Ramiro, jego ojciec..." i tak dalej — o mało nie rozpłakałem się. Widocznie musiało to bardzo głupio wyglądać, i dlatego zapewne Natasza, widząc mój entuzjazm, tak dziwnie uśmiechnęła się wtedy. Zresztą natychmiast się spostrzegła (pamiętam to) i żeby mnie pocieszyć, sama zaczęła wspominać o dawnych czasach. Od słowa do słowa — i ona też się wzruszyła. Cudowny był ten wieczór; przypomnieliśmy sobie wszystko — i to, jak mnie posłano do gubernialnego miasta do szkoły — Boże, jak ona wtedy płakała! — i nasze ostatnie rozstanie, kiedy już na zawsze żegnałem Wasiliewsk. Wówczas już kończyłem szkołę i udawałem się do Petersburga, żeby się przygotować do uniwersytetu. Miałem wtedy siedemnaście lat, ona — piętnasty. Natasza mówi, że byłem wtedy taki niezgrabny, taki nieociosany, i że nie można się było nie śmiać patrząc na mnie. W chwili pożegnania odprowadziłem ją na bok, żeby jej powiedzieć coś niezmiernie ważnego; ale jakoś nagle oniemiałem i zaciąłem się. Przypominała sobie, że byłem wtedy bardzo wzruszony. Nasza rozmowa, naturalnie, nie kleiła się. Nie wiedziałem, co powiedzieć, a ona nawet by mnie może nie zrozumiała. Tylko rozpłakałem się gorzko i tak już pojechałem nic nie powiedziawszy. Zobaczyliśmy się po długiej przerwie w Petersburgu. Było to dwa lata temu. Stary Ichmieniew przyjechał tam w sprawie swego procesu, a ja dopiero co zostałem literatem.

ROZDZIAŁ TRZECI

Mikołaj Siergieicz Ichmieniew pochodził z dobrej rodziny, ale od dawna już zubożałej. Zresztą, otrzymał w spadku po rodzicach sto pięćdziesiąt dusz. W wieku lat dwudziestu postanowił wstąpić do huzarów. Wszystko szło bardzo dobrze, ale w szóstym roku służby zdarzyło mu się w jeden wieczór przegrać cały swój majątek. Nie spał całą noc. Następnego wieczoru znów zjawił się przy zielonym stoliku i postawił na kartę swego konia — ostatnie, co mu zostało. Wygrał, po tym drugi, trzeci raz — i w ciągu pół godziny odegrał jedną ze swoich wsi, Ichmieniewkę, która, podług ostatniego spisu ludności, liczyła pięćdziesiąt dusz. Przerwał grę i zaraz na drugi dzień złożył podanie o zwolnienie ze służby. Sto dusz przepadło bezpowrotnie. Po dwóch miesiącach został zwolniony jako porucznik i udał się do swojej wsi. Nigdy w życiu potem nie mówił o przegranej i pomimo swej dobroduszności na pewno by się rozzłościł na tego, kto by się ośmielił mu o tym przypomnieć. Na wsi gorliwie zajął się gospodarowaniem i w trzydziestym piątym roku życia ożenił się z biedną szlachcianką Anną Andriejewną Szumiłow, panną bez posagu, ale wykształconą w gubernialnym instytucie dla szlachetnie urodzonych panien, u emigrantki Mont-Reveche, z czego Anna Andriejewną była dumna przez całe życie, chociaż nikt nigdy nie mógł się domyślić, na czym właściwie polegało to wykształcenie. Mikołaj Siergieicz stał się świetnym gospodarzem. Sąsiedzi ziemianie uczyli się od niego gospodarstwa. Minęło kilka lat, gdy nagle do sąsiedniego majątku Wasiliewskie, liczącego dziewięćset dusz, przyjechał z Petersburga właściciel, książę Piotr Aleksandrowicz Wałkowski. Jego przyjazd wywarł w całej okolicy dość silne wrażenie. Książę był jeszcze młodym człowiekiem, chociaż nie pierwszej młodości, posiadał dość wysoką rangę, duże stosunki, był przystojny, majętny i wreszcie był wdowcem, co szczególnie interesowało panie i panny z całego powiatu. Opowiadano o świetnym przyjęciu, wydanym na jego cześć w gubernialnym mieście przez gubernatora, z którym był jakoś spokrewniony; o tym, jak wszystkie panie "potraciły głowy od jego komplementów" — i tak dalej, i tak dalej. Słowem, był to jeden z najświetniejszych przedstawicieli petersburskich wyższych sfer towarzyskich, który rzadko pojawia się na prowincji i z chwilą gdy się pojawi, sprawia ogromne wrażenie. Książę jednak nie był uprzejmy, zwłaszcza w stosunku do tych, na których mu nie zależało i których uważał za choć trochę niższych od siebie. Ze swymi najbliższymi sąsiadami nie był łaskaw się zapoznać, czym natychmiast przysporzył sobie wielu wrogów. I dlatego wszyscy się nadzwyczajnie zdziwili, kiedy nagle przyszło mu do głowy złożyć wizytę Mikołajowi Siergieiczowi. Co prawda Mikołaj Siergieicz był jednym z jego najbliższych sąsiadów. W domu Ichmieniewów książę wywarł silne wrażenie. Z miejsca oczarował ich oboje; szczególnie Anna Andriejewna zachwycała się nim. Wkrótce potem zupełnie się już u nich zadomowił; przyjeżdżał codziennie, zapraszał ich do siebie, dowcipkował, opowiadał anegdoty, grał na ich okropnym fortepianie, śpiewał. Ichmieniewowie nie mogli się nadziwić, jak można o takim miłym, kochanym człowieku mówić, że jest dumny, nadęty, suchy egoista, tak bowiem wołali chórem wszyscy sąsiedzi. Należy sądzić, że księciu istotnie spodobał się Mikołaj Siergieicz, człowiek prosty, szczery, bezinteresowny, szlachetny. Zresztą, wszystko wkrótce się wyjaśniło. Książę przyjechał do Wasiliewskiego, żeby odprawić swego administratora, pewnego Niemca — przybłędę, człowieka ambitnego, agronoma, obdarzonego szanowną łysiną, okularami i garbatym nosem, ale który mimo tych wszystkich zalet kradł bez wstydu i miary, i do tego jeszcze zamęczył kilku chłopów. Iwan Karłowicz, złapany w końcu na gorącym uczynku, bardzo się obraził, wiele gadał o niemieckiej uczciwości, jednak mimo wszystko został przepędzony, nawet dość sromotnie. Książę potrzebował administratora i wybór jego padł na Mikołaja Siergieicza, najlepszego gospodarza i najuczciwszego człowieka, co do czego, rzecz prosta, nie mogło być najmniejszej wątpliwości. Zdaje się, że księciu bardzo zależało, żeby Mikołaj Siergieicz sam zgłosił swą kandydaturę na administratora; ale to nie nastąpiło, i pewnego pięknego poranku książę sam mu to zaproponował w formie jak najbardziej przyjacielskiej i pokornej prośby. Ichmieniew z początku się wymawiał, ale wysoka pensja skusiła Annę Andriejewnę, a zdwojone uprzejmości petenta rozproszyły wszystkie inne wątpliwości. Książę osiągnął swój cel. Należy sądzić, że był wielkim znawcą ludzi. W ciągu krótkiego okresu swej znajomości z Ichmieniewem poznał doskonale, z kim ma do czynienia, i zrozumiał, że Ichmieniewa trzeba ująć serdecznym, przyjacielskim objęciem, że trzeba skłonić ku sobie jego serce i że bez tego pieniądze niewiele zrobią. Potrzebny mu był bowiem taki administrator, któremu mógłby zaufać ślepo i na zawsze, żeby już nawet nie przyjeżdżać nigdy do Wasiliewskiego, na co w istocie liczył. Urok, jaki roztoczył w Ichmieniewce, był tak silny, że w przyjaźń jego szczerze uwierzono. Mikołaj Siergieicz był jednym z tych dobrych "z kościami" i naiwnie romantycznych ludzi, którzy, cokolwiek by o nich mówiono, są tak cenni u nas w Rosji i którzy, jeśli już pokochają kogoś (czasami Bóg wie za co!), oddają mu całą duszę, dochodząc niekiedy w swym przywiązaniu do śmieszności.

Minęło wiele lat. Majątek księcia był w stanie rozkwitu. Stosunki właściciela majątku Wasiliewskie z jego administratorem układy się dla obu bez żadnych przykrości i sprowadzały się do suchej, rzeczowej korespondencji. Książę, nie mieszając się ani trochę do rozporządzeń Mikołaja Siergieicza, dawał mu niekiedy rady, które zadziwiały Ichmieniewa swą niezwykłą praktycznością i rzeczowością. Widoczne było, że nie tylko nie lubił tracić pieniędzy, lecz nawet umiał ich się dorabiać. W pięć lat po wizycie w Wasiliewskim przysłał Mikołajowi Siergieiczowi upoważnienie do kupna drugiego, wybranego majątku z czterema setkami dusz w tej samej guberni. Mikołaj Siergieicz był zachwycony; powodzenie księcia, wieści o jego skucesach, o jego karierze, brał do serca, jak gdyby chodziło o rodzonego brata. Ale zachwyt Ichmieniewa doszedł do zenitu, kiedy książę rzeczywiście dał mu dowód ogromnego zaufania. Oto w jaki sposób to się stało... Zresztą w tym miejscu uważam za nieodzowne wspomnieć o pewnych charakterystycznych szczegółach z życia tego księcia Wałkowskiego — jednej z najważniejszych postaci mojego opowiadania.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Już poprzednio wspomniałem, że książę był wdowcem. Żonaty był jeszcze za czasów pierwszej młodości i ożenił się bogato. Od swoich rodziców, zupełnie zrujnowanych w Moskwie, nie otrzymał prawie nic. Wasiliewskie oddano pod zastaw i obciążono ogromnymi długami. Dwudziestoletni książę, zmuszony wówczas służyć w Moskwie w jakiejś kancelarii, nie posiadał ani kopiejki i wchodził w życie jako "golec — potomek starożytnego rodu". Małżeństwo z podstarzałą córką jakiegoś kupca propinatora uratowało go. Propinator, rzecz prosta, oszukał go na posagu, jednakże za pieniądze żony można było wykupić majątek rodowy i stanąć na nogi. Córka kupca, która przypadła księciu w udziale, ledwie że umiała pisać, nie mogła sklecić dwóch słów, była brzydka i posiadała tylko jedną ważną zaletę: była dobra i cierpliwa. Książę wyzyskał tę zaletę w całej pełni; po upływie pierwszego roku pożycia małżeńskiego opuścił swą żonę, która mu w tym czasie powiła syna, pozostawiając ją na opiece jej ojca-propinatora, a sam pojechał na posadę do X-ej guberni, gdzie wystarał się za wstawiennictwem jednego ze swych petersburskich krewnych o dość poważne stanowisko. Całą duszą pragnął odznaczeń, awansów, kariery i doszedł do wniosku, że ze swą żoną nie może żyć ani w Petersburgu, ani w Moskwie, zdecydował się, w oczekiwaniu na coś lepszego, zapoczątkować swą karierę na prowincji. Mówią, że jeszcze w pierwszym roku swego pożycia z żoną omal jej nie zamęczył brutalnym traktowaniem. Te słuchy zawsze wyprowadzały z równowagi Mikołaja Siergieicza, który gorąco bronił księcia twierdząc, że ten niezdolny jest do nieszlachetnego postępku. Wreszcie po siedmiu latach księżna umarła i owdowiały jej mąż niezwłocznie przeniósł się do Petersburga. W Petersburgu wywarł nawet pewne wrażenie. Młody jeszcze, przystojny, majętny, obdarzony wieloma świetnymi zaletami, niewątpliwym dowcipem, smakiem, niewyczerpaną wesołością, pojawił się nie jako poszukiwacz szczęścia i protekcji, ale wystąpił jako człowiek niezależny. Opowiadano, że było w nim rzeczywiście coś czarującego, coś zwycięskiego, jalcaś siła. Niezmiernie podobał się kobietom i przez związek z jedną z piękności petersburskich zyskał sobie skandaliczny rozgłos. Sypał na wszystkie strony pieniędzmi, nie żałując ich mimo wrodzonego wyrachowania, dochodzącego do skąpstwa. Przegrywał w karty, do kogo przegrać było trzeba, i nie krzywił się nawet przy wielkich przegranych. Ale do Petersburga przyjechał nie po to, by szukać rozrywek: chciał stanąć ostatecznie na nogi i ugruntować swą karierę. Osiągnął to. Hrabia Naiński, jego wpływowy krewniak, który by nawet nie zwrócił nań uwagi, gdyby zjawił się jako zwykły petent, uderzony jego sukcesami towarzyskimi, uznał za możliwe i wskazane zwrócić na niego szczególną uwagę i nawet zrobił mu zaszczyt przyjmując do swego domu na wychowanie jego siedmioletniego syna. Na ten to okres przypada wyjazd księcia do Wasiliewskiego i znajomość jego z Ichmieniewami. Wreszcie, otrzymawszy za pośrednictwem hrabiego poważne stanowisko w jednym z ważniejszych poselstw, wyjechał za granicę. Potem wieści o nim były dość niejasne. Mówiono o jakimś nieprzyjemnym zdarzeniu, które mu się przytrafiło za granicą, ale nikt nie mógł wyjaśnić, na czym ono polegało. Wiadomo było tylko, że zdołał dokupić czterysta dusz, o czym już wspomniałem. Powrócił z zagranicy już w wiele lat później, piastując wysoką rangę, i niezwłocznie zajął w Petersburgu stanowisko bardzo poważne. W Ichmieniewce krążyły wieści, że się żeni powtórnie i spokrewnią z jakimś znakomitym, bogatym i wpływowym domem. "Wysoko mierzy" — mówił Mikołaj Siergieicz zacierając ręce z zadowolenia. Byłem wtedy w Petersburgu na uniwersytecie i pamiętam, że Ichmieniew specjalnie pisał do mnie prosząc, bym go poinformował, czy wieści o tym małżeństwie są prawdziwe. Pisał również do księcia prosząc go o protekcję dla mnie, ale książę pozostawił jego list bez odpowiedzi. Wiedziałem tylko, że jego syn, wychowywany początkowo u hrabiego, a później w liceum, skończył wtedy studia w wieku lat dziewiętnastu. Pisałem o tym do Ichmieniewów, jak również o tym, że książę bardzo kocha swego syna, pieści go i już robi plany co do jego przyszłości. O tym wszystkim dowiedziałem się od kolegów-studentów, znajomych młodego księcia. Wtedy to właśnie Mikołaj Siergieicz pewnego pięknego poranka otrzymał od księcia list, który go bardzo zdziwił...

Książę, który dotąd, jak już wspomniałem, ograniczał się w swych stosunkach z Mikołajem Siergieiczem do suchej i rzeczowej korespondencji, pisał do niego teraz w sposób jak najbardziej szczegółowy, otwarty i przyjacielski o swoich sprawach rodzinnych: użalał się na syna, pisał, że syn go martwi swoim złym sprawowaniem; że, naturalnie, na wybryki takiego chłopca nie można się zapatrywać zbyt poważnie (widocznie starał się go usprawiedliwić), ale że postanowił go ukarać, nastraszyć, a mianowicie: wysłać go na jakiś czas na wieś pod nadzór Ichmieniewa. Książę pisał, że w zupełności polega na swoim kochanym, szlachetnym Mikołaju Siergieiczu, a zwłaszcza na Annie Andriejewnie, prosił oboje o przyjęcie "pędziwiatra" do rodziny, o nauczenie go w głuszy rozumu, o pokochanie go, jeśli to możliwe, i co najważniejsze, o naprawę jego lekkomyślnego charakteru i "wdrożenie zbawiennych i surowych zasad, jak nieodzownych w życiu ludzkim". Naturalnie że stary Ichmieniew z zapałem wziął się do tego. Zjawił się młody książę, przyjęli go jak rodzonego syna. Wkrótce Mikołaj Siergieicz gorąco go pokochał: nie mniej niż swoją Nataszę; nawet później, już po ostatecznym zerwaniu pomiędzy księciem-ojcem a Ichmieniewem, stary radośnie wspominał niekiedy o swym Aloszy — tak przywykł nazywać księcia Aleksego Pietrowicza. Istotnie, był to bardzo miły chłopiec; bardzo ładny, słaby i nerwowy, jak kobieta, ale równocześnie wesoły i prostoduszny, z duszą otwartą i zdolną do najszlachetniejszych wzruszeń, z sercem kochającym, szczerym i wdzięcznym — stał się bożyszczem w domu Ichmieniewów. Mimo swoich dziewiętnastu lat był jeszcze zupełnym dzieckiem. Trudno było sobie wyobrazić, za co mógł go zesłać ojciec, który, jak mówiono, bardzo go kochał. Powiadano, że młody człowiek żył w Petersburgu próżniaczo i lekkomyślnie, nie chciał iść na służbę urzędniczą i martwił tym ojca. Mikołaj Siergieicz nie rozpytywał Aloszy dlatego, iż książę Piotr Aleksandrowicz najwyraźniej przemilczał w swym liście o istotnej przyczynie wypędzenia syna. Zresztą, krążyły słuchy o jakiejś niewybaczalnej lekkomyślności Aloszy: o jakimś związku z pewną damą, o jakimś wyzwaniu na pojedynek, o jakiejś nieprawdopodobnej przegranej w karty; wspominano nawet o jakichś cudzych pieniądzach, przezeń jakoby roztrwonionych. Istniała również wersja, że książę postanowił oddalić syna bynajmniej nie za jakieś przewinienie, lecz dla szczególnych, egoistycznych pobudek. Mikołaj Siergieicz z oburzeniem odpierał te pogłoski, tym bardziej że Alosza nadzwyczaj kochał ojca, którego nie znał przez całe swoje dzieciństwo i lata chłopięce; mówił o nim zawsze z zapałem; widocznym było, iż w zupełności poddał się jego wpływowi. Alosza paplał też niekiedy o jakiejś hrabinie, do której umizgał się wraz z ojcem, ale że on, Alosza, zyskał przewagę i ojciec się na niego za to bardzo rozgniewał. Opowiadał zawsze tę historię z zapałem, dziecinną prostodusznością, z dźwięcznym, wesołym śmiechem; ale Mikołaj Siergieicz natychmiast osadzał go w miejscu. Alosza potwierdzał również pogłoskę, że ojciec jego chce się żenić.

Alosza przeżył już prawie rok na wygnaniu, w określonych terminach pisał do ojca pełne szacunku i rozsądku listy i w końcu tak zżył się z Wasiliewskiem, że gdy książę na lato przyjechał na wieś (o czym zawczasu powiadomił Ichmieniewów), wygnaniec sam zaczął prosić ojca o pozwolenie na dłuższy pobyt w Wasiliewskiem, zapewniając, że życie na wsi to jego właściwe powołanie. Wszystkie postanowienia i zachwyty Aloszy pochodziły z jego nadzwyczajnej nerwowej wrażliwości, z gorącego serca, z lekkomyślności dochodzącej nieraz do absurdu, z nadzwyczajnej skłonności do poddawania się wszelkiemu wpływowi z zewnątrz i zupełnego braku woli. Lecz książę jakoś podejrzliwie przyjął jego prośbę... W ogóle Mikołaj Siergieicz z trudnością poznawał swego dawnego "przyjaciela". Książę Piotr Aleksandrowicz zmienił się nadzwyczajnie. Stał się nagle skłonny do szykan w stosunku do Mikołaja Siergieicza; przy sprawdzaniu rachunków wykazał wstrętną chciwość, skąpstwo i niezrozumiałą podejrzliwość. Wszystko to bardzo rozgoryczyło poczciwego Ichmieniewa; długo próbował nie wierzyć sam sobie. Tym razem wszystko odbywało się zupełnie inaczej niż za pierwszą wizytą w Wasiliewskiem przed czternastoma laty: książę zapoznał się ze wszystkimi sąsiadami, ma się rozumieć, ze znakomitszymi; do Mikołaja Siergieicza zaś nigdy nie zajeżdżał i w ogóle obchodził się z nim jak ze swym podwładnym. Nagle stało się coś niezrozumiałego. Bez żadnej widocznej przyczyny nastąpiło ostre zerwanie pomiędzy księciem a Mikołajem Siergieiczem. Podsłuchano gorące, obraźliwe słowa, wypowiedziane z obu stron. Z oburzeniem wyjechał Ichmieniew z Wasjliewskiego, ale na tym się nie skończyło. Po całej okolicy krążyły wstrętne plotki. Zapewniano, że Mikołaj Siergieicz poznawszy charakter młodego księcia miał zamiar wykorzystać wszystkie jego wady; że córka Mikołaja Siergieicza, Natasza (która już wtedy miała siedemnaście lat), potrafiła rozkochać w sobie dwudziestoletniego młodzieńca; że i ojciec, i matka sprzyjali tej miłości, chociaż udawali, iż nic nie dostrzegają; że chytra i "pozbawiona zasad moralnych" Natasza usidliła ostatecznie młodego człowieka, który dzięki jej zabiegom nie widział przez cały rok niemal żadnej naprawdę porządnej panny, chociaż ich tak wiele dojrzewa w czcigodnych domach sąsiadów-ziemian; zapewniano wreszcie, że kochankowie już się umówili, iż wezmą ślub we wsi Grigoriewo, o piętnaście wiorst od Wasiliewskiego, niby w sekrecie przed rodzicami Nataszy, którzy jednak wiedzieli wszystko aż do najmniejszego szczegółu i ich podłe rady kierowały postępowaniem córki. Słowem, książka nie pomieściłaby tego, co powiatowe kumoszki obojga płci zdążyły naplotkować z powodu tej historii. Ale, co najważniejsze, książę całkowicie w to wszystko uwierzył i nawet przyjechał do Wasiliewskiego jedynie z tego powodu, na skutek jakiegoś anonimowego donosu, przysłanego mu do Petersburga. Naturalnie każdy, kto choć trochę znał Mikołaja Siergieicza, nie mógłby, zdawałoby się, dać wiary ani jednemu słowu ze wszystkiego tego, o co go oskarżano; a tymczasem, jak to bywa, wszyscy się frasowali, wszyscy gadali, wszyscy mełli językami, wszyscy kręcili głowami i... potępiali bezapelacyjnie. Ichmieniew zaś był za dumny, aby usprawiedliwiać swą córkę przed kumoszkami, i surowo zabronił Annie Andriejewnie dawać jakichkolwiek wyjaśnień sąsiadom. Sama zaś Natasza, tak oczerniona, nawet jeszcze w rok później nie wiedziała prawie nic z tego gadania i plotek: ukrywano przed nią starannie całą historię i Natasza pozostawała niewinna i wesoła jak dwunastoletnie dziecko.

Tymczasem spór posuwał się coraz dalej. Usłużni ludzie nie zasypiali gruszek w popiele. Pojawili się donosiciele i świadkowie i zdołali wreszcie upewnić księcia, że długoletnia administracja Mikołaja Siergieicza w Wasiliewskiem bynajmniej nie odznaczała się wzorową uczciwością. Nie dość na tym, że dwa lata temu przy sprzedaży lasu Mikołaj Siergieicz zataił rzekomo na swoją korzyść dwanaście tysięcy rubli srebrem, na co można przedstawić przed sądem najbardziej prawne dowody, tym bardziej że na sprzedaż lasu nie miał od księcia żadnego prawnego pełnomocnictwa, a działał na własną rękę, przekonawszy dopiero później księcia o konieczności sprzedaży i przedstawiwszy za las sumę bez porównania mniejszą od otrzymanej w rzeczywistości. Ma się rozumieć, że były to tylko potwarze, jak się zresztą później ostatecznie okazało, lecz książę temu uwierzył i przy świadkach nazwał Mikołaja Siergieicza złodziejem. Ichmieniew nie wytrzymał i odpowiedział obelgą równie silną; nastąpiła straszna scena... Wkrótce rozpoczął się proces. Mikołaj Siergieicz z powodu braku pewnych papierów, a co ważniejsze, nie mając ani protektorów, ani doświadczenia w prowadzeniu tego rodzaju spraw, od razu zaczai przegrywać. Na jego majątek został nałożony areszt. Rozdrażniony starzec rzucił wszystko i postanowił przenieść się do Petersburga, aby osobiście zająć się swą sprawą, a w guberni pozostawił doświadczonego pełnomocnika. Jak się zdaje, książę wkrótce zaczął rozumieć, iż niepotrzebnie obraził Ichmieniewa. Lecz obraza obu stron była tak silna, że nie było mowy o pojednaniu; rozdrażniony książę używał wszelkich środków, aby obrócić sprawę na swoją korzyść, aby odebrać swemu byłemu administratorowi ostatni kawałek chleba.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Ichmieniewowie przenieśli się do Petersburga. Nie będę opisywał mego spotkania z Nataszą po tak długiej rozłące. W ciągu tych czterech lat nigdy o niej nie zapomniałem. Naturalnie, sam nie zdawałem sobie dobrze sprawy z tego uczucia, z jakim ją wspominałem, ale gdyśmy się znowu zobaczyli, bardzo prędko odgadłem, iż los mi ją przeznaczył. Z początku, w pierwszych dniach po ich przyjeździe, ciągle mi się zdawało, że jakoś mało się rozwinęła przez te lata. Zupełnie jakby się nie zmieniła i pozostała tą samą dziewczynką, jaką była przed naszą rozłąką. Ale później codziennie wynajdywałem w niej coś nowego, co dotychczas zupełnie było mi nie znane, jakby umyślnie ukryte przede mną, jak gdyby dziewczyna umyślnie przede mną coś taiła — i co to była za rozkosz w tym odgadywaniu! Stary, przeniósłszy się do Petersburga, początkowo był rozdrażniony i zgorzkniały. Sprawy jego przybierały zły obrót: narzekał, tracił cierpliwość, grzebał się w aktach i nie miał czasu zajmować się nimi. Anna Andriejewna zaś po przyjeździe straciła głowę i początkowo wszystko ją oszałamiało. Petersburg ją przerażał. Wzdychała i lękała się, płakała po dawnym życiu, po Ichmieniewce, dlatego że Natasza dorasta i nie ma kto o niej pomyśleć, i pozwalała sobie wobec mnie na bardzo dziwne wylewy szczerości, nie mając nikogo odpowiedniejszego do przyjacielskich zwierzeń.

Otóż w tym czasie, na krótko przed ich przyjazdem, kończyłem moją pierwszą powieść, tę właśnie, która zapoczątkowała moją karierę, i jako nowicjusz nie wiedziałem początkowo, co z nią zrobić. Ichmieniewom nic o tym nie mówiłem; a oni omal nie pogniewali się ze mną dlatego, że żyję próżniaczo, czyli nie pracuję w urzędzie i nawet nie staram się o posadę. Stary gorzko i nawet opryskliwie wytykał mi to, naturalnie z ojcowskiego uczucia do mnie. Ja zaś po prostu wstydziłem się im powiedzieć, czym się zajmuję. Bo doprawdy, jakże można oznajmić po prostu, że nie chcę pracować w urzędzie, lecz pisać powieści; dlatego do czasu oszukiwałem ich, mówiłem, że nie dają mi posady, chociaż staram się o nią wszelkimi sposobami. Stary nie miał czasu na sprawdzenie tego, co mówiłem. Pamiętam, jak pewnego razu Natasza po długim przysłuchiwaniu się naszym rozmowom, ukradkiem wzięła mnie na bok i ze łzami błagała, żebym pomyślał o swoim losie, badała mnie, rozpytywała, co ja właściwie robię, i kiedy mimo to nic jej nie wyznałem, kazała mi przysiąc, że się nie zmarnuję jako leniuch i próżniak. Co prawda, chociaż się nie przyznałem, czym się zajmuję, ale pamiętani, że za jedno dobre jej słowo o mojej pracy, o mojej pierwszej powieści, oddałbym wszystkie najpochlebniejsze dla mnie głosy krytyków i znawców, które później słyszałem. I oto moja powieść ukazała się wreszcie. Jeszcze na długo przed jej wydaniem zrobił się huczek w świecie literackim. B. ucieszył się jak dziecko, przeczytawszy mój rękopis.[3] Tak! Jeżeli byłem kiedykolwiek szczęśliwy, to nie w pierwszych upajających chwilach mego sukcesu, lecz wtedy, kiedy jeszcze nikomu nie czytałem i nie pokazywałem mego rękopisu: podczas tych długich nocy pełnych entuzjastycznych nadziei i marzeń, i namiętnego ukochania pracy, kiedy zżyłem się z moją fantazją, z postaciami, które sam stworzyłem, jak z bliskimi, jak z kimś, kto rzeczywiście istnieje; kochałem je, cieszyłem się i smuciłem razem z nimi, a niekiedy nawet płakałem rzewnymi łzami nad skromnym moim bohaterem. Nie mogę opisać, jak mój sukces ucieszył starych, chociaż z początku byli ogromnie zdziwieni: tak niezmiernie ich to zdumiało. Anna Andriejewna, na przykład, w żaden sposób nie chciała dać wiary, że nowy, sławiony przez wszystkich pisarz — to właśnie ten Wania, który itd., itd., i wciąż kręciła głową. Stary długo nie dawał się przekonać i początkowo, po pierwszych pogłoskach, nawet przestraszył się; zaczął mówić o zaprzepaszczonej karierze urzędniczej, o złym prowadzeniu się wszystkich w ogóle pisarzy. Ale wciąż nowe echa, ogłoszenia w pismach i wreszcie kilka pochlebnych słów usłyszanych o mnie od osób, którym bezgranicznie wierzył, zmusiły go do zmiany poglądu na tę sprawę. Gdy zaś zobaczył, iż nagle znalazłem się przy pieniądzach, i dowiedział się, jaką zapłatę można otrzymać za pracę literacką — wtedy ostatnie jego wątpliwości znikły. Przechodząc szybko od zwątpienia do żarliwej wiary, ciesząc się jak dziecko z mego szczęścia, oddał się nagle najbardziej nieposkromionym nadziejom, najbardziej oszałamiającym marzeniom w mojej przyszłości. Codziennie obmyślał dla mnie coraz to nowe plany i kariery; i czego tam nie było w tych planach! Zaczął nawet w stosunku do mnie wykazywać jakiś osobliwy, nie znany dotychczas szacunek. Lecz pomimo to, pamiętam, od czasu do czasu oblegały go nagle wątpliwości, znowu zbijały z tropu, i to podczas najbardziej entuzjastycznego fantazjowania.

— Autor, poeta. Jakoś to dziwne... Kiedyż to poeci wychodzili na ludzi, dosięgali wyższych rang? Wszystko gryzipiórki, ludzie niepewni.

Zauważyłem, iż podobne wątpliwości i w ogóle wszystkie te drażliwe zagadnienia nawiedzały go przeważnie o zmroku (tak mi są pamiętne wszystkie szczegóły z tego złotego okresu). O zmroku nasz staruszek stawał się jakoś szczególnie nerwowy, wrażliwy i podejrzliwy. Ja i Natasza wiedzieliśmy już o tym i zawczasu śmieliśmy się z tego. Pamiętani, iż dodawałem mu otuchy anegdotami o generalskiej karierze Sumarokowa,[4] o tym jak Dierżawinowi przysłano tabakierkę, pełną czerwońców, jak to sama cesarzowa odwiedzała Łomonosowa; opowiedziałem mu o Puszkinie, Gogolu.

— Wiem o tym, braciszku, wszystko wiem — mówił staruszek, który prawdopodobnie słyszał po raz pierwszy w życiu te historie.

— Hm, słuchaj, pomimo wszystko cieszę się, że ta twoja pisanina to nie wiersze. Wiersze, bracie, to bzdury: nie sprzeczaj się, wierz mi, staremu — życzę ci jak najlepiej — czyste bzdury, daremne marnowanie czasu. Niech gimnazjaliści wiersze piszą; wiersze prowadzą waszą brać, młodzież, do domu wariatów... Dajmy na to, że Puszkin jest wielki, kto zaprzeczy. A pomimo to — wierszyki i nic więcej; coś efemerycznego... Ja zresztą czytałem go niewiele... Proza — to co innego. Tutaj autor może nawet pouczyć — coś tam o miłości ojczyzny wspomnieć, czy tak w ogóle, o cnocie... tak. Nie umiem się wyrażać, ale ty mnie rozumiesz: mówię z życzliwego serca. No przeczytaj, przeczytaj — zakończył tonem nieco protekcjonalnym, gdy wreszcie przyniosłem książkę i po herbacie wszyscy usiedliśmy przy okrągłym stole. — Przeczytaj no, coś tam naskrobał, jakoś wiele o tobie hałasu. Zobaczymy, zobaczymy...

Otworzyłem książkę i przygotowałem się do czytania. Tego wieczora moja powieść dopiero co ukazała się w druku i otrzymawszy wreszcie egzemplarz, przybiegłem do Ichmieniewów czytać swój utwór.

Jakże mnie to martwiło i gniewało, że nie mogłem im przeczytać go wcześniej z rękopisu, który był w rękach wydawcy. Natasza nawet płakała z gniewu, kłóciła się ze mną, robiła mi wyrzuty, że obcy przeczytają .wcześniej moją powieść niż ona... Ale oto w końcu siedzimy przy stole. Stary przybrał nadzwyczaj poważny i krytyczny wyraz twarzy. Chciał jak najsurowiej sądzić, "samemu się przekonać". Staruszka również wyglądała niezwykle uroczyście. Niewiele brakowało, by włożyła do tej lektury nowy czepek. Już dawno zauważyła, że patrzę z bezgraniczną miłością na jej najdroższą Nataszę, że dech mi zapiera i ciemnieje mi w oczach, kiedy z nią rozmawiam, i że Natasza również jakoś jaśniejszym niż dawniej wzrokiem spogląda na mnie. Tak. Nadszedł wreszcie ten czas, nadszedł w chwili powodzeń, złotych nadziei i najpełniejszego szczęścia — wszystko razem, wszystko od razu nadeszło! Zauważyła też staruszka, że i jej stary jakoś już zanadto zaczął mnie chwalić, jakimś szczególnym wzrokiem patrzy na mnie i na córkę... i nagle przestraszyła się: mimo wszystko nie byłem hrabią ani udzielnym księciem, ani nawet radcą kolegialnym z ukończoną Szkolą Prawniczą, młodym, udekorowanym orderami i pięknym. Anna Andriejewna nie lubiła stawiać granic pragnieniom. "Chwalą człowieka — myślała o mnie — a za co, nie wiadomo. Autor, poeta. A cóż to takiego autor?"

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Przeczytałem im moją powieść na jednym posiedzeniu. Zaczęliśmy zaraz po herbacie, a przesiedzieliśmy do drugiej w nocy. Staruszek początkowo się zasępił. Spodziewał się czegoś niedościgle wzniosłego, czego on by nawet nie zrozumiał, ale koniecznie czegoś wzniosłego; zamiast tego naraz taka codzienność, wszystko takie znane — ot, kubek w kubek jak to, co się zazwyczaj naokoło dzieje. I gdyby chociaż bohater był człowiekiem wielkim lub niezwykłym albo gdyby tak coś historycznego w rodzaju Rosławlewa czy też Jerzego Miłosławskiego[5] — a tu odmalowany jakiś maleńki, zahukany, a nawet trochę głupkowaty urzędniczyna, któremu nawet guziki na wicmundurze poodpadały, i wszystko to takimi zwykłymi słowami opisane, ot po prostu, jak my z sobą mówimy... Dziwne. Staruszka spoglądała pytająco na Mikołaja Siergieicza, i nawet się troszkę nadąsała, jak gdyby czymś obrażona. "Doprawdy, czy to warto takie bzdury drukować i słuchać ich — ba, jeszcze pieniądze za to dają" — wypisane było na jej twarzy. Natasza cała zamieniła się w uwagę, słuchała chciwie, nie spuszczała ze mnie oczu, wpatrywała się w moje usta, chcąc zapamiętać, jak wymawiam każdy wyraz, i wraz ze mną poruszała swoimi ślicznymi usteczkami. I cóż! Zanim doczytałem do połowy, wszystkim moim słuchaczom płynęły z oczu łzy. Anna Andriejewna płakała szczerze, z całej duszy współczując memu bohaterowi i arcynaiwnie starając się jakoś dopomóc mu w jego nieszczęściach, czego się domyślałem z jej okrzyków. Staruszek porzucił już wszystkie marzenia o wzniosłości. "Od razu widać, że daleko ci do tamtych, ot to po prostu opowiadanie; ale za to za serce chwyta — mówił — za to wszystko, co się dzieje dokoła, staje się zrozumiałe i na zawsze pamiętne, za to rozumie się, że każdy najbardziej zahukany, marny człowiek jest również człowiekiem i nosi miano brata." Natasza słuchała, płakała i pod stołem ukradkiem mocno ściskała mi rękę. Czytanie się skończyło. Natasza wstała; policzki jej pałały, łezki świeciły w oczach; nagle chwyciła moją rękę, pocałowała ją i wybiegła z pokoju. Oiciec i matka spojrzeli po sobie.

— Hm! Jaka entuzjastka — powiedział staruszek, uderzony postępkiem córki — to nic, zresztą, to dobrze, to dobrze, szlachetny poryw. To dobra dziewczyna... — mruczał patrząc z ukosa na żonę, jak gdyby chcąc usprawiedliwić Nataszę, a równocześnie nie wiadomo dlaczego usprawiedliwić i mnie.

Lecz Anna Andriejewna, mimo że podczas czytania sama była nieco podniecona i wzruszona, patrzyła teraz tak, jakby chciała powiedzieć: "Naturalnie, Aleksander Macedoński był wielkim człowiekiem, ale po cóż krzesła łamać?" ud.[6]

Natasza wkrótce wróciła, wesoła i uszczęśliwiona, i przechodząc obok, ukradkiem mnie uszczypnęła. Staruszek zaczął znów "poważnie" oceniać moją powieść, ale z radości nie utrzymał się w tej roli i wpadł w zapał:

— No, Wania, dobrze, dobrze. Ucieszyłeś mnie. Tak ucieszyłeś, jak się nawet nie spodziewałem. Ani to wzniosłe, ani wielkie, ale widać... Ot, mam tam Odsiecz Moskwy,[7] w Moskwie to napisali — no i tak, bracie, od pierwszego wiersza widać, że się tak wyrażę, orlim lotem człek szybuje... Ale wiesz co, Wania, u ciebie jakoś to prościej, zrozumiałej. Otóż właśnie dlatego mi się podoba, że zrozumiałej! Jakoś bardziej swojsko: jak gdyby mnie samemu się to wszystko zdarzyło. I cóż mi po wzniosłościach? Nie zrozumiałbym ich. Styl bym poprawił; chwalę przecież, ale mów, co chcesz, jednak za mało w tym wzniosłego... No tak, teraz za późno: już wydrukowane. Może by w drugim wydaniu? A co, bracie, przecież i drugie wydanie pewnie będzie? Wtedy znowu pieniądze... Hm!

— Czy pan naprawdę dostał tyle pieniędzy, Iwanie Piotrowiczu? — spytała Anna Andriejewna. — Patrzę na pana i wciąż jakoś wierzyć mi się nie chce. Ach, mój Boże, za co to teraz pieniądze zaczęli dawać!

— Wiesz co, Wania — ciągnął dalej stary, coraz bardziej się entuzjazmując — chociaż to nie urząd, ale mimo wszystko kariera. Przeczytają to i wysoko postawione osoby. O, mówiłeś, że Gogol dostaje co roku zapomogę i za granicę go wysłali. A co, gdyby i ciebie tak? Hm? Czy może to jeszcze za wcześnie? Trzeba jeszcze coś niecoś napisać? A więc pisz, braciszku, pisz czym prędzej. Nie spoczywaj na laurach. Nie ma na co się oglądać.

Mówił z wyrazem takiego przekonania, z taką dobrodusznością, że nie mogłem się zdobyć na powstrzymanie go i ochłodzenie jego fantazji.

— Albo na przykład dadzą tabakierkę... Cóż? Nie ma przepisów o łasce. Może zechcą zachęcić, a kto wie, może i na dwór trafisz — dodał półszeptem, znacząco przymrużywszy lewe oko — no nie? Może na dwór jeszcze za wcześnie.

— No, zaraz na dwór — powiedziała Anna Andriejewna, jak gdyby dotknięta.

— Jeszcze trochę, a awansujecie mnie na generała — odpowiedziałem śmiejąc się serdecznie.

Staruszek również się zaśmiał. Był nadzwyczajnie zadowolony.

— Wasza Ekscelencjo, czy nie chce się panu jeść? — figlarnie zawołała Natasza, która tymczasem przygotowywała dla nas kolację.

Zaśmiała się, podbiegła do ojca i mocno objęła go gorącymi rączkami.

— Zacny, zacny ojczulek! Staruszek się roztkliwił.

— No, no, dobrze, dobrze! Ja tylko tak sobie mówię. Generał czy nie generał, chodźmy na kolację. Ach, ty sentymentalistko! — dodał pogładziwszy Nataszę po zarumienionym policzku, co lubił czynić przy każdej nadarzającej się okazji — ot widzisz, Wania, mówiłem od serca. Choć i nie generał (do generała jeszcze daleko!), ale bądź co bądź osobistość znana, autor.

— Teraz mówi się: pisarz, ojczulku.

— A nie autor? Nie wiedziałem. No, dajmy na to, że pisarz, ale ot co chciałem powiedzifeć. Szambelanem naturalnie nie zrobią za to, że powieść napisał, o tym nie ma co myśleć; a pomimo to można wyjść na ludzi: zostać jakimś tam attache. Mogą wysłać za granicę, do Włoch, dla poprawienia zdrowia albo dla udoskonalenia się w wiedzy czy jak; pieniężnie dopomogą. Ma się rozumieć, trzeba, żeby wszystko z twojej strony było również szlachetne; aby za pracę, za prawdziwą pracę, pieniądze i honory odbierać, a nie żeby tak jakoś przez protekcję...

— Ale wtedy nie wbij się w dumę, Iwanie Piotrowiczu — dodała ze śmiechem Anna Andriejewna.

— Daj mu już jak najprędzej gwiazdę, ojczulku. Bo cóż w gruncie rzeczy attache, attache? I znów uszczypnęła mnie w rękę.

— A ta to ciągle się ze mnie naśmiewa — zawołał staruszek patrząc z zachwytem na Nataszę, której płonęły policzki, a oczęta jaśniały radośnie jak gwiazdki. — Zdaje się, dzieci, że naprawdę trochę się zagalopowałem, niczym jaki Alnaskar[8] dałem się unieść fantazji, ale ja już taki jestem... Tylko wiesz co, Wania, patrzę na ciebie i taki mi się wydajesz zwyczajny...

— Mój Boże! A jakiż on ma być, ojczulku?

— Nie, ja nie to chciałem powiedzieć. Jednak ty, Wania, masz taką jakąś twarz... Zupełnie chyba niepoetyczną... Powiadają, że poeci bywają bladzi, z długimi włosami i w oczach mają coś takiego... Wiesz, jakiś tam Goethe i inni... czytałem o tym w Abadonnie...[9] A co? Znowu jakieś głupstwo palnąłem? Patrzcie ją, figlarka, śmieje się ze mnie! Ja, moi drodzy, nie jestem uczony, mogę tylko odczuwać. No, twarz jak twarz — to jeszcze niewielkie nieszczęście taka twarz; jak dla mnie, to i twoja dobra, i podoba mi się... Ja przecież nie dlatego mówiłem... Tylko bądź uczciwy, Wania, bądź uczciwy, to rzecz najważniejsza, żyj uczciwie, nie daj sobie przewrócić w głowie. Drogę masz przed sobą otwartą. Wykonaj uczciwie swą pracę; ot co chciałem powiedzieć... otóż to właśnie chciałem powiedzieć.

Cudowne to były czasy! Wszystkie wolne godziny, wszystkie wieczory spędzałem u nich. Staremu przynosiłem wieści o świecie literackim, o literatach, którymi on nie wiadomo dlaczego zaczął się nadzwyczajnie interesować; nawet zaczął czytać artykuły krytyczne B., o którym mu dużo mówiłem i którego on prawie zupełnie nie rozumiał, ale zachwycał się nim i gorzko uskarżał na jego wrogów, piszących w "Północnym Trutniu"[10]. Staruszka pilnie śledziła mnie i Nataszę, ale nie mogła nas upilnować! Między nami padło już pewne słówko i usłyszałem wreszcie, jak Natasza, pochyliwszy główkę, półotwartymi usteczkami, prawie szeptem, powiedziała: tak. Ale i starzy się dowiedzieli; pogawędzili, pomyśleli; Anna Andriejewna długo kręciła głową. Było jej jakoś dziwnie i trwożnie. Nie ufała mi.

— Dobrze, że szczęście dopisało — mówiła — a jeżeli nagle nie dopisze albo coś w tym rodzaju, to co? Żeby pan chociaż miał stałą posadę.

— Ot co ci powiem, Wania — zdecydował stary po chwili namysłu — sam to widziałem, zauważyłem i przyznam się, że się nawet ucieszyłem, że ty i Natasza... no co tam. Widzisz, Wania, oboje jesteście jeszcze bardzo młodzi i moja Anna Andriejewna ma słuszność. Poczekajmy. Dajmy na to, masz talent, nawet duży talent... No, nie geniusz, jak tam o tobie z początku krzyczeli, ale po prostu talent (dziś jeszcze czytałem o tobie tę krytykę w "Trutniu"; jakoś bardzo źle cię tam traktują, a cóż to za gazeta, do licha!). Tak. A więc widzisz: talent to przecież jeszcze nie pieniądze w banku; a wyście przecież oboje biedni. Poczekamy ze dwa latka, albo chociaż rok. Jak ci dobrze pójdzie, jak się ugruntujesz mocno na swojej drodze — Natasza twoja; a jak ci się nie uda — sam pomyśl!... Jesteś człowiekiem uczciwym; pomyśl tylko!... Na tym stanęło, a po upływie roku oto co zaszło: Tak, było to ściśle w rok później. Jasnego sierpniowego dnia, pod wieczór, przyszedłem do moich staruszków, chory, z duszą zamarłą, i upadłem na krzesło niemal zemdlony, tak że oni się nawet przestraszyli patrząc na mnie. Ale nie dlatego zakręciło mi się wtedy w głowie i serce cierpiało tak, iż coś dziesięć razy podchodziłem do drzwi i dziesięć razy wracałem się do nich, nim wszedłem, nie dlatego, iż nie udało mi się zrobić kariery i że nie miałem jeszcze ani sławy, ani pieniędzy; nie dlatego, że nie byłem żadnym attache, a daleko jeszcze było do wysłania mnie dla poprawy zdrowia do Włoch; lecz dlatego, że można w ciągu roku przeżyć dziesięć lat, i moja Natasza przez ten jeden rok przeżyła dziesięć lat. Nieskończoność legła między nami... Otóż, pamiętam, siedziałem wówczas przed starym, milczałem i roztargnioną ręką miąłem i tak już pomięte rondo mojego kapelusza; siedziałem i czekałem nie wiadomo po co na przyjście Nataszy. Moje ubranie było kiepskie i źle na mnie leżało, zmizerniałem, wychudłem, pożółkłem, a jednak bynajmniej nie miałem wyglądu poety, i w moich oczach, mimo wszystko, nie było wielkości, o co się tak martwił kiedyś poczciwy Mikołaj Siergieicz, a staruszka spoglądała na mnie z nieukrywanym i nawet zbyt natarczywym współczuciem myśląc przy tym:

"I taki omal nie został mężem Nataszy. Boże, zmiłuj się i uchowaj!..."

— No co, nie chce pan herbaty? (samowar kipiał na stole). I jak ci tam idzie, młodzieńcze? Chory pan czy co? — spytała mnie żałosnym tonem, jakbym ją teraz słyszał.

I jakbym ją teraz widział: mówi do mnie, a w oczach jej widać inną troskę — tę samą, która zamroczyła jej staruszka i z którą siedział teraz nad stygnącą filiżanką rozmyślając. Wiedziałem, że ich wielką troską w tej chwili był proces z księciem Wałkowskim, który to proces przybrał dla nich obrót nie najlepszy, i że przytrafiły im się nowe przykrości; rozstroiły one Mikołaja Siergieicza i przyprawiły go o chorobę. Młody książę, będący przyczyną tego wszystkiego, przed pięcioma miesiącami znalazł pretekst odwiedzenia Ichmieniewów. Staruszek, który kochał swego drogiego Aloszę jak rodzonego syna i wspominał o nim prawie codziennie, powitał go z radością. Anna Andriejewna wspomniała o Wasiliewskiem i rozpłakała się. Alosza zaczął przychodzić do nich coraz częściej, w sekrecie przed ojcem. Mikołaj Siergieicz, szlachetny, otwarty, prostoduszny, z oburzeniem odrzucił wszystkie środki ostrożności. Powodowany szlachetną dumą, nie chciał nawet myśleć, co powie książę, gdy dowie się, że jego syn znów został przyjęty w domu Ichmieniewów, i w myśli pogardzał wszystkimi jego niedorzecznymi podejrzeniami. Ale stary nie wiedział, czy mu starczy sił, aby wytrzymać nowe zniewagi. Młody książę zaczął u nich bywać prawie codziennie. Staruszkom było z nim wesoło. Całymi wieczorami i długo po północy przesiadywał u nich. Naturalnie ojciec dowiedział się w końcu o wszystkim. Powstały plotki najwstrętniejsze w świecie. Książę ubliżył Mikołajowi Siergieiczowi w strasznym liście, wciąż na ten sam temat co dawniej, a synowi w stanowczy sposób zabronił odwiedzać Ichmieniewów. Zdarzyło się to na dwa tygodnie przed moim przyjściem do nich. Stary się mocno zasmucił. Jak to? Jego niewinna, szlachetna Natasza znów jest wmieszana w te brudne oszczerstwa, w tę podłość! Jej imię było w sposób obrażliwy wymienione przez człowieka, który już dawniej go skrzywdził... I pozostawić to wszystko bez zadośćuczynienia! W pierwszych dniach ze zmartwienia położył się do łóżka. Wiedziałem o tym wszystkim. Cała ta historia doszła do mojej wiadomości szczegółowo, chociaż, chory i zgnębiony, przez ten czas, w ciągu trzech tygodni u nich się nie pokazywałem i leżałem u siebie w mieszkaniu. Lecz wiedziałem również... Nie! Wtedy jeszcze tylko przeczuwałem, wiedziałem, ale nie wierzyłem, że oprócz tej historii istnieje teraz coś, co powinno niepokoić ich bardziej niż wszystko na świecie, i z nękającym smutkiem przypatrywałem się im. Tak, męczyłem się, obawiałem się zgadywać, obawiałem się wierzyć i ze wszystkich sił starałem się oddalić decydujący moment. A tymczasem przyszedłem właśnie po to. Po prostu coś mnie ciągnęło do nich tego wieczora!

— Wania — zapytał nagle stary ocknąwszy się z zadumy — czyś ty aby nie był chory ? Czemużeś tak długo nie przychodził ? Poczuwam się do winy wobec ciebie; dawno już chciałem cię odwiedzić, ale wciąż jakoś tak...

I znów się zamyślił.

— Byłem niezdrów — odpowiedziałem.

— Hm. Niezdrów — powtórzył po długiej chwili. — Otóż to, niezdrów! Mówiłem wtedy, przestrzegałem — nie słuchałeś! Hm! Nie, Wania! Muza widać od wieków siedziała na poddaszu głodna i tam już zostanie. Otóż to!

Tak, staruszek nie był w dobrym nastroju. Nie mówiłby mi o głodnej muzie, gdyby sam nie miał rany w sercu. Wpatrywałem się w jego pożółkłą twarz; w oczach miał wyraz jakiegoś zdziwienia, jakieś pytanie, na które nie miał sił dać odpowiedzi. Był porywczy, niezwykle zgorzkniały. Żona wpatrywała się weń z niepokojem i kręciła głową. Gdy się raz odwrócił, ukradkiem wskazała na niego.

— Jak zdrowie Natalii Nikołajewny? Czy jest w domu? — zapytałem stroskaną Annę Andriejewnę.

— W domu, kochanku, w domu — odpowiedziała, jak gdyby zakłopotana moim pytaniem. — Zaraz sama wyjdzie zobaczyć pana. To nie żarty! Trzy tygodnie nie widzieć się! Coś się z nią dziwnego dzieje teraz — ani sposób odgadnąć, czy zdrowa, czy chora. Bóg z nią!

I nieśmiało popatrzyła na męża.

— A cóż ma być? Nic jej nie jest — niechętnie i zdawkowo odezwał się Mikołaj Siergieicz — zdrowa. Tak, dziewczyna dorasta, przestała być dzieckiem. Ot i wszystko. Kto się tam wyzna w tych wszystkich dziewczęcych humorach i kaprysach!

— Oho, zaraz kaprysy! — podchwyciła Anna Andriejewna urażonym tonem.

Stary zmikzał i zabębnił palcami po stole. "Boże, czyżby już coś między nimi zaszło?" — pomyślałem z przestrachem.

— No, a cóż tam słychać? — zaczął znowu. — Cóż B., czy wciąż jeszcze pisze krytyki?

— Tak, pisze — odpowiedziałem.

— Ech, Wania, Wania! — zakończył machnąwszy ręką. — Co tam krytyka!

Drzwi się otworzyły i weszła Natasza.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Trzymała w ręku kapelusz i wszedłszy położyła go na fortepianie, potem podeszła do mnie i milcząc wyciągnęła do mnie rękę. Wargi jej z lekka się poruszyły, jak gdyby chciała mi coś powiedzieć, przywitać się, ale nic nie powiedziała.

Nie widzieliśmy się od trzech tygodni. Patrzyłem na nią ze zdumieniem i strachem. Jakże się zmieniła w ciągu tych trzech tygodni! Serce mi się ścisnęło, gdy spojrzałem na te zapadłe, blade policzki, wargi spieczone jak w gorączce i oczy pałające spod długich, ciemnych rzęs gorączkowym ogniem i jakąś namiętną determinacją.

Lecz, Boże, jaka ona była piękna! Nigdy, ani przedtem, ani potem, nie widziałem jej taką, jak w ten doniosły dzień. Czy to ona, czy to Natasza, czy to ta dziewczyna, która zaledwie rok temu, nie spuszczając ze mnie oczu i poruszając wraz ze mną wargami, słuchała mojej powieści i która tak wesoło, tak beztrosko śmiała się i żartowała tego wieczora z ojcem i ze mną przy kolacji? Czy to ta Natasza, która w tym pokoju, z pochyloną główką i cała w pąsach, powiedziała: tak.

Rozległ się donośny dźwięk dzwonu wzywającego na wieczorne nabożeństwo. Natasza drgnęła; staruszka przeżegnała się.

— Wybierałaś się do cerkwi, już dzwonią — powiedziała. — Idź, idź, pomódl się. Dobrze, ze niedaleko !-I przejdziesz się za jednym razem. Po cóż siedzieć w zamknięciu! Popatrz, jakaś ty blada; jakby cię kto urzekł.

— Ja... może... dzisiaj nie pójdę — powiedziała Natasza powoli i cicho, prawie szeptem. — Źle się... czuję — dodała i zbladła jak płótno.

— Lepiej byś poszła, dziecko; przecież dopiero co miałaś ochotę i nawet kapelusz przyniosłaś. Pomódl się, pomódl, żeby ci Bóg dał zdrowie — zachęcała Anna Andriejewna, nieśmiało patrząc na córkę, jakby się jej obawiała.

— No tak, idź; przy tym przejdziesz się — dodał staruszek, również z niepokojem wpatrując się w twarz córki. — Matka ma słuszność. O, Wania cię odprowadzi.

Zdawało mi się, że gorzki uśmiech ukazał się przez chwilę na ustach Nataszy. Podeszła do fortepianu, wzięła kapelusz i włożyła; ręce jej drżały. Wszystkie jej ruchy były jak gdyby nieświadome — jak gdyby nie wiedziała, co robi. Ojciec i matka badawczo się w nią wpatrywali.

— Żegnajcie! — powiedziała cicho.

— E, aniołku mój, po co się żegnać? Droga niedaleka! Odetchnij chociaż trochę świeżym powietrzem; popatrz, jakaś ty bladziuchna. Ach! Byłabym zapomniała (wszystko teraz zapominam), szkaplerzyk dla ciebie zrobiłam; zaszyłam w to modlitwę, mój aniołku; nauczyła mnie jej mniszka z Kijowa zeszłego roku; skuteczna modlitwa, niedawno temu w szkaplerz zaszyłam. Włóż. Może Pan Bóg ześle ci zdrowie. Jedną tylko ciebie mamy.

I staruszka wyjęła ze szkatułki do robótek złoty krzyżyk Nataszy; na tej samej wstążeczce był zawieszony szkaplerz, tylko co uszyty.

— Noś na zdrowie! — dodała nakładając krzyż i przeżegnawszy córkę. — Kiedyś to cię każdej nocy tak żegnałam do snu, mówiłam modlitwę, a tyś ją za mną powtarzała. Teraz stałaś się inna i nie daje ci jakoś Pan Bóg spokoju ducha. Ach, Natasza, Natasza! Nawet moje matczyne modlitwy ci nie pomagają.

Staruszka zaczęła płakać.

Natasza w milczeniu pocałowała jej rękę i zrobiła krok do drzwi, lecz nagle szybko zawróciła i podeszła do ojca. Pierś jej falowała gwałtownie.

— Ojczulku, i ty przeżegnaj... swoją córkę! -powiedziała zduszonym głosem i uklękła przed nim.

Wszyscy byliśmy zmieszani jej nieoczekiwanym, nazbyt uroczystym postępkiem. Przez kilka chwil ojciec patrzył na nią, straciwszy zupełnie głowę.

— Natasza, dziecko moje, moja córuchno droga, co ci jest? — zawołał wreszcie i łzy trysnęły mu z oczu. — Czym się martwisz? Dlaczego płaczesz dzień i noc? Przecież ja widzę wszystko, ja po nocach nie śpię, wstaję i nasłuchuję u drzwi twego pokoju!... Powiedz mi wszystko, Nataszo, zwierz się z wszystkiego mnie, staremu, i my...

Nie domówił, podniósł córkę i uścisnął mocno. Ona kurczowo przycisnęła się do niego i głowę ukryła na jego ramieniu.

— Nic, nic, to tak tylko, źle się czuję... — mówiła dusząc się od zdławionych łez.

— Niech cię Bóg błogosławi, jak ja cię błogosławię-, moje drogie, kochane dziecko! — zawołał ojciec. — Niech ci na zawsze ześle spokój duszy i ochroni cię od wszelkiego nieszczęścia. Módl się do Boga, moja kochana, aby grzeszna moja modlitwa doszła do niego.

— I ja, i ja cię błogosławię — dodała staruszka zalewając się łzami.

— Żegnajcie! — szepnęła Natasza.

Przy drzwiach zatrzymała się, jeszcze raz na nich spojrzała, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła i szybko wyszła z pokoju. Pobiegłem za nią, przeczuwając coś złego.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Szła w milczeniu, szybko, ze spuszczoną głową i nie patrząc na mnie. Ale kiedy przeszła ulicę i znalazła się na bulwarze, nagle zatrzymała się i schwyciła mnie za rękę.

— Duszno! — szepnęła. — Serce boli... duszno!

— Wróć się, Nataszo! — krzyknąłem przerażony.

— Czy ty naprawdę nie widzisz, Wania, że ja na zawsze ich opuściłam, że wyszłam od nich i nigdy już nie wrócę? — odpowiedziała patrząc na mnie z nieopisanym bólem.

Serce mi przestało bić. Wszystko to przewidywałem już wtedy, gdy szedłem do nich; wszystko to widziałem już, jak we mgle, może na długo przed tym dniem, ale teraz jej słowa poraziły mnie jak grom.

Smutnie szliśmy wybrzeżem. Mówić nie mogłem; myślałem, zastanawiałem się, wreszcie zupełnie straciłem wątek. W głowie mi się kręciło. Wydawało mi się to wszystko takie bezsensowne, takie niemożliwe!

— Czy winisz mnie, Wania? — zapytała w końcu.

— Nie, ale... ale ja nie wierzę, to być nie może!... — odpowiedziałem nie wiedząc, co mówię.

— Owszem, Wania, to już jest! Opuściłam ich i nie wiem, co się z nimi stanie... i nie wiem, co ze mną będzie.

— Ty do niego idziesz, Natasza? Tak?

— Tak! — odpowiedziała.

— Ależ to niemożliwe! — krzyknąłem prawie nieprzytomnie. — Wiesz, że to niemożliwe! Moja biedna! Przecież to szaleństwo! Przecież ty ich zabijesz i samą siebie zgubisz. Czy wiesz o tym?

— Wiem, ale cóż mam robić, nie moja w tym wola! — powiedziała i w słowach jej była taka rozpacz, jak gdyby szła na stracenie.

— Wróć się, wróć, póki jeszcze nie za późno — błagałem ją i błagałem tym goręcej, tym uporczywiej, im bardziej uświadamiałem sobie całą bezowocność moich rad i bezsensowność ich w danej chwili. — Czy ty rozumiesz, Nataszo, co robisz z ojcem? Czyś ty to przemyślała? Przecież jego ojciec jest wrogiem twojego, przecież książę znieważył twojego ojca, rzucił na niego podejrzenie o kradzież pieniędzy, przecież on go nazwał złodziejem. Przecież oni się procesują... Ba! To jeszcze głupstwo!... A czy ty wiesz, Nataszo (o Boże, przecież ty wiesz o tym wszystkim!)... wiesz, że książę pomawiał twojego ojca i matkę o to, że oni sami umyślnie zetknęli ciebie z Aloszą, gdy Alosza gościł u was na wsi? Pomyśl tylko, przedstaw sobie, jak cierpiał wtedy twó) ojciec przez tę potwarz. Przecież on osiwiał w ciągu tych dwu lat — przypatrz mu się! A co najważniejsze, przecież ty o tym wszystkim wiesz, Nataszo, Boże mój! Przecież ja nawet nie mówię, ile ich będzie kosztowało utracenie cię na zawsze! Przecież ty jesteś ich jedynym skarbem, wszystkim, co im na starość zostało. Nie chcę nawet mówić o tym; sama powinnaś wiedzieć! Pamiętaj, że ojciec uważa cię za spotwarzoną, skrzywdzoną przez tych pyszałków, nie pomszczoną! Teraz, właśnie teraz, wszystko to rozgorzało na nowo, wzmogła się ta stara, bolesna nienawiść dlatego, że wyście przyjmowali u siebie Aloszę. Książę znów znieważył twego ojca, w starcu jeszcze kipi gniew z powodu tej nowej krzywdy, a tu nagle wszystkie te oskarżenia okażą się słuszne! Każdy, kto słyszał o tej sprawie, usprawiedliwi teraz księcia, a obwini ciebie i twojego ojca. Co się z nimi teraz stanie? Przecież to go zabije od razu! Wstyd, hańba — i przez kogo? Przez ciebie, córkę jego najdroższą, jedyne dziecko! A matka? Ależ ona nie przeżyje ojca... Nataszo, Nataszo! Co robisz? Wróć! Opamiętaj się!

Milczała. Wreszcie spojrzała na mnie jak gdyby z wyrzutem i tyle przejmującego bólu, tyle cierpienia było w jej spojrzeniu, iż zrozumiałem, że nawet bez moich słów jej zranione serce broczy krwią. Zrozumiałem, ile kosztowała ją ta decyzja, i jak ją męczyłem mymi niepotrzebnymi, spóźnionymi słowami, rozumiałem to wszystko, a mimo to nie mogłem się powstrzymać i mówiłem dalej:

— A przecież sama niedawno mówiłaś Annie Andriejewnie, iż może nie pójdziesz z domu... na nabożeństwo. A więc myślałaś też i o pozostaniu! A więc nie zdecydowałaś się jeszcze ostatecznie?

Zamiast odpowiedzi Natasza gorzko się tylko uśmiechnęła. Po co jej zadałem to pytanie? Przecież mogłem zrozumieć, że wszystko już było zdecydowane nieodwołalnie. Ale ja również nie panowałem nad sobą.

— Czy ty doprawdy tak go pokochałaś? — krzyknąłem patrząc na nią z zamierającym sercem i prawie nie wiedząc, o co pytam.

— Co mam ci odpowiedzieć, Wania? Widzisz, kazał mi przyjść, i ja czekam tutaj na niego — powiedziała z tym samym gorzkim uśmiechem.

— Ale posłuchaj, posłuchaj tylko — zacząłem ją błagać na nowo, chwytając się jak tonący słomki — wszystko to jeszcze da się naprawić, jeszcze można to zrobić w inny sposób, w całkiem inny sposób! Można nie opuszczać domu. Ja ci powiem, jak to zrobić, Nataszo. Podejmuję się wszystko wam ułatwić — i spotkania, i wszystko... Tylko domu nie opuszczaj! Będę wam nosił listy; dlaczego nie? To lepsze niż tak jak teraz... Potrafię to zrobić, będziecie zadowoleni, zobaczycie, że będziecie zadowoleni... I nie zgubisz siebie, Nataszo, tak jak teraz... Bo przecież całkiem siebie gubisz teraz, całkiem! Zgódź się, Nataszo, wszystko ułoży się dobrze i szczęśliwie, i będziecie się kochali, ile tylko zechcecie... A kiedy ojcowie przestaną prowadzić spór (bo przecież na pewno przestaną), wtedy...

— Dosyć, Wania, daj spokój — przerwała, mocno ścisnąwszy mi rękę i uśmiechnąwszy się przez łzy. — Dobry, kochany Wania! jesteś dobry, szlachetny człowiek! I ani słowa o sobie! Przecież ja cię pierwsza porzuciłam, a tyś wszystko przebaczył i tylko o moim szczęściu myślisz. Chcesz nosić nasze listy...

Rozpłakała się.

— Przecież ja wiem, Wania, jak ty mnie kochałeś, jak dotychczas jeszcze kochasz, a nie zrobiłeś mi najmniejszej wymówki, ani jednym gorzkim słowem nie zrobiłeś mi wyrzutu przez cały ten czas! A ja, ja!... Mój Boże, jak bardzo zawiniłam wobec ciebie! Pamiętasz, Wania, pamiętasz nasze czasy? Ach, lepiej gdybym go nigdy nie była spotkała... Byłabym z tobą, Wania, z tobą, mój poczciwy, mój kochany!... Nie, ja nie jestem ciebie godna. Widzisz, jaka ja jestem: w takiej chwili przypominam ci nasze dawne szczęście, a ty i tak cierpisz! Przecież tyś już od trzech tygodni przestał przychodzić. Przysięgam ci, Wania, że ani razu nie przyszło mi do głowy, żeś ty mnie przeklął i nienawidzisz. Wiedziałam, dlaczegoś odszedł! Nie chciałeś nam przeszkadzać i być dla nas żywym wyrzutem. A tobie samemu czyż nie było ciężko na nas patrzeć? A jak ja czekałam na ciebie, jak czekałam! Wania, posłuchaj, jeśli kocham Aloszę jak szalona, jak opętana, to ciebie może jeszcze więcej kocham jako przyjaciela. Ja już czuję, wiem, że bez ciebie żyć nie mogę; jesteś mi potrzebny, twoje serce jest mi potrzebne, twoja złota dusza... Och, Wania! Jakie gorzkie, jakie ciężkie czasy nadchodzą!

Zalała się łzami. Tak ciężko jej było.

— Ach, jak ja cię chciałam zobaczyć! — ciągnęła dalej stłumiwszy łzy. — Jak ty wychudłeś, jakiś ty blady, chory. Tyś naprawdę był niezdrów, Wania. A ja się nawet nie spytałam. Wciąż mówię tylko o sobie. Jak tam teraz stoją twoje sprawy z dziennikarzami? A cóż twoja nowa powieść, postępuje naprzód?

— Nataszo, co mi tam teraz powieść! I co mi tam moje sprawy! Idą tak sobie, a zresztą, Bóg z nimi! Ale powiedz mi, czy on sam żądał, abyś szła do niego?

— Nie, nie tylko on, bardziej ja. Co prawda mówił o tym, ale i ja sama... Widzisz, mój kochany, ja ci wszystko opowiem. Swatają mu pannę bogatą i z wysokimi koligacjami. Ojciec żąda koniecznie, aby on się z nią żenił, a ojciec, wiesz przecież dobrze, straszny intrygant, puścił w ruch wszystkie sprężyny. Taka okazja trafia się raz na dziesięć łat. Stosunki, pieniądze... A ona, jak opowiadają, bardzo ładna, inteligentna, o dobrym sercu; ma mnóstwo zalet, Alosza już się nią zachwyca. W dodatku ojciec chce się go jak najprędzej pozbyć, by samemu się ożenić, i dlatego za wszelką cenę postanowił rozerwać nasz związek. Boi się mnie i mojego wpływu na Aloszę...

— Czy książę — przerwałem zdziwiony — wie o waszej miłości? Przecież on tylko podejrzewał, a i to nie na pewno.

— Wie, wszystko wie.

— A kto mu powiedział?

— Alosza mu niedawno wszystko opowiedział. Sam mi mówił, że o wszystkim opowiedział ojcu.

— Boże! Co-wy wyprawiacie! Sam o wszystkim opowiedział i jeszcze w takiej chwili?...

— Nie obwiniaj go, Wania — przerwała Natasza — i nie śmiej się z niego! O nim nie można wydawać sądu tak jak o innych. Bądź sprawiedliwy. Przecież on nie jest taki jak na przykład my oboje. To dziecko; jego nawet wychowano inaczej. Czy on rozumie, co robi? Pierwsze wrażenie, czyjś chwilowy wpływ jest w stanie oderwać go od tego wszystkiego, na co gotów był przysięgać przed chwilą. On nie ma charakteru. Na przykład złoży ci przysięgę i tego samego dnia, tak samo rzetelnie i szczerze, przysięgnie komu innemu; jeszcze sam przyjdzie do ciebie i pierwszy ci o tym opowie. Może nawet zrobić coś złego, a obwiniać go za ten postępek nie będzie można, tylko żałować. Zdolny jest i do ofiary z siebie, nawet nie wiesz, do jakiej! Ale tylko dopóty, dopóki coś nowego na niego nie podziała, bo wówczas znów o wszystkim zapomni. I o mnie tak samo zapomni, jeżeli z nim stale nie -będę. Taki już jest.

— Ach, Nataszo, może to wszystko nieprawda, może to tylko oogłoski. I jakże taki młody chłopiec będzie się żenić?

— Mówię ci, że jego ojciec ma pewne określone plany.

— A skądże ty wiesz, że ta jego panna taka ładna i że już mu się zaczyna podobać?

— Przecież sam mi to powiedział.

— Co? Sam ci powiedział, że może kochać inną, a od ciebie zażądał teraz takiej ofiary?

— Nie, Wania, nie! Ty go nie znasz, mało się z nim stykałeś; trzeba go bliżej poznać i dopiero potem sądzić. Nie ma na całym świecie szczerszego i czystszego serca! Cóż? Czy lepiej by było, gdyby kłamał? A to, że mu się podobała... Przecież wystarczy, abym się z nim tydzień nie widziała, żeby zapomniał o mnie i pokochał inną, a potem, jak mnie zobaczy, znów będzie u moich nóg. Nie! To bardzo dobrze, że wiem o tym, że nie ukrył tego przede mną, inaczej umarłabym na skutek podejrzeń. Tak, Wania. Już się zdecydowałam: jeżeli nie będę przy nim stale, zawsze, w każdej chwili, to przestanie mnie kochać, zapomni i porzuci. Taki już jest; każda inna może go ku sobie pociągnąć. A co ja wtedy pocznę? Wtedy umrę... Ale co tam śmierć! Chętnie bym nawet w tej chwili umarła! Bo jakżebym mogła żyć bez niego? To gorsze niż śmierć, gorsze niż wszystkie męczarnie. O, Wania, Wania! Przecież musi coś być w tym, że rzuciłam dla niego i matkę, i ojca. Nie namawiaj mnie, wszystko postanowione. Powinien być przy mnie o każdej godzinie, w każdej chwili; ja wrócić nie mogę. Wiem, że sama zginęłam i że gubię innych... Ach, Wania! — zawołała nagle i zadrżała — a jeśli naprawdę mnie już nie kocha! Jeżeli mówiłeś prawdę (ja nigdy tego nie mówiłem!), że mnie oszukuje i tylko wydaje się taki szczery i otwarty, a jest zły, zły i samolubny! Ja teraz bronię go przed tobą, a on może w tej chwili jest z inną i śmieje się ukradkiem... a ja, ja, podła, rzuciłam wszystko i chodzę po ulicach, szukam go. Och, Wania!

Ten jęk z takim bólem wydarł się z jej serca, że dusza moja zamarła w cierpieniu. Zrozumiałem, że Natasza straciła już całkowicie panowanie nad sobą. Tylko ślepa, bezrozumna, posunięta do najwyższego stopnia zazdrość mogła doprowadzić ją do tak szalonego postanowienia. Lecz i we mnie zapłonęła zazdrość i wybuchła. Nie wytrzymałem: złe uczucie mną owładnęło.

— Nataszo — powiedziałem — jednego tylko nie rozumiem: jak możesz go kochać po tym, coś do mnie o nim mówiła? Nie szanujesz go, nie wierzysz nawet w jego miłość, a idziesz do niego na zawsze i nas wszystkich gubisz dla niego? Co to jest? Zamęczy cię na całe życie, a i ty jego również. Zanadto go kochasz, zanadto. Nie rozumiem takiej miłości.

— Tak, kocham jak szalona — odpowiedziała i pobladła jakby z bólu. — Ja ciebie nigdy tak nie kochałam, Wania! Przecież sama wiem, że oszalałam, i kocham nie tak, jak powinnam. Niedobrze go kocham... Słuchaj, Wania! Przecież i dawniej wiedziałam, i w naszych najszczęśliwszych chwilach przeczuwałam, że on mi przyniesie tylko męczarnię. Lecz cóż na to poradzić, jeśli teraz nawet męczarnia od niego jest dla mnie szczęściem? Czy idę do niego po radość? Czy nie wiem, co mnie czeka u niego i co będę musiała od niego znieść? Przecież przysięgał mnie kochać, dawał wszelkie możliwe obietnice; a ja żadnej z tych obietnic nie wierzę, mam je za nic i nigdy ich inaczej nie traktowałam, chociaż wiedziałam, że on nie kłamie i kłaniać nie jest w stanie. Sama mu powiedziałam, sama, że nie chcę go niczym wiązać. Z nim tak lepiej: więzów nikt nie lubi, ja pierwsza. A jednak chcę być jego niewolnicą (niewolnicą z własnej woli); znosić od niego wszystko, wszystko, byleby tylko był ze mną, bylebym tylko mogła patrzeć na niego! Niechby nawet kochał inną, byleby to było w mojej obecności, bylebym i ja tam była... Jakie to podłe, Wania — powiedziała nagle, patrząc na mnie gorączkowym, palącym spojrzeniem. Przez chwilę zdawało mi się, że bredzi. — Przecież takie pragnienia to podłość? Cóż z tego? Sama mówię, że podłość, a jeżeli mnie porzuci, pójdę za nim na kraj świata, chociażby mnie odpychał i odpędzał. Namawiasz mnie, żebym wróciła, a co z tego wyniknie? Wrócę, a jutro znów odejdę; gwizdnie, zawoła mnie i pobiegnę za nim... Co za katusze! Nie obawiam się żadnych mąk zadanych przez niego. Będę wiedziała, że z jego powodu cierpię... Och, przecież tego nie można wypowiedzieć, Wania!

"A ojciec, a matka? — pomyślałem sobie. — Już jakby o nich zapomniała."

— Więc on się z tobą nie ożeni, Nataszo?

— Obiecał, wszystko obiecał. Przecież po to mnie teraz wzywa, żeby jutro potajemnie wziąć ślub za miastem; przecież on nie wie, co robi. Może nawet nie wie, jak się ślub bierze. I co to za mąż! Aż śmiech bierze. A jeżeli się ożeni, to będzie nieszczęśliwy, zacznie wymawiać... Nie chcę, żeby kiedykolwiek robił mi wyrzuty. Oddani mu wszystko, a od niego nic nie chcę. Jeżeli ma być nieszczęśliwy z powodu małżeństwa, to po co go unieszczęśliwiać?

— Ależ to jakieś zamroczenie, Nataszo — powiedziałem. — No i co, idziesz teraz prosto do niego?

— Nie, obiecał przyjść tutaj, zabrać mnie; umówiliśmy się... — Iz utęsknieniem spojrzała w dal, ale jeszcze nie było nikogo.

— I jego jeszcze nie ma! I ty pierwsza przyszłaś! — krzyknąłem z oburzeniem.

Natasza zachwiała się jakby od uderzenia. Twarz jej skrzywiła się boleśnie.

— Może wcale nie przyjdzie — powiedziała z gorzkim uśmiechem. — Przed trzema dniami pisał, że jeżeli mu nie dam słowa, te przyjdę, to będzie musiał odłożyć swą decyzję co do wyjazdu i ślubu, a ojciec zawiezie go do tej panny. I tak po prostu, tak naturalnie napisał, jak gdyby nigdy nic... A jeśli on naprawdę pojechał do niej?

Nie odpowiedziałem. Mocno ścisnęła mi rękę — i oczy jej zabłysły.

— On jest u niej — powiedziała ledwie dosłyszalnym szeptem. — Miał nadzieję, że ja tutaj nie przyjdę, bo chciał do niej jechać, a później powiedzieć, że on miał słuszność, że zawczasu uprzedzał, a ja sama nie przyszłam. Dokuczyłam mu, więc usuwa się... Och, Boże! jestem wariatka! Wszak sam mi ostatnim razem powiedział, że mu dokuczyłam... Na cóż ja czekam?

— Idzie! — zawołałem ujrzawszy go nagle w oddali na nabrzeżnym bulwarze.

Natasza zadrżała, krzyknęła, popatrzyła na zbliżającego się Aloszę i nagle, odtrąciwszy moją rękę, pobiegła ku niemu. On również przyśpieszył kroku i po chwili Natasza już była w jego objęciach. Na ulicy prócz nas nikogo prawie nie było. Całowali się, śmiali; Natasza śmiała się i płakała jednocześnie, jak gdyby się spotkali po nieskończonej rozłące. Rumieniec zakwitł na jej bladych policzkach: była jak obłąkana... Alosza zauważył mnie i natychmiast do mnie podszedł.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Wpatrywałem się w niego chciwie, chociaż wiele razy widziałem go przedtem; patrzyłem mu w oczy, jak gdyby jego spojrzenie mogło rozstrzygnąć wszystkie moje wątpliwości, mogło wyjaśnić mi, jak to dziecko potrafiło ją oczarować, zrodzić w niej taką szaloną miłość, miłość aż do zapomnienia podstawowych obowiązków, aż do lekkomyślnej ofiary z tego wszystkiego, co dotychczas było dla Nataszy absolutną świętością. Książę wziął mnie za ręce, uścisnął je mocno i jego spojrzenie, łagodne i jasne, przeniknęło do mego serca.

Poczułem, iż mogę mylić się we wnioskach co do księcia, choćby tylko dlatego, iż był moim wrogiem. Tak, nie lubiłem go, i wyznam, nigdy nie mogłem polubić — może tylko ja jeden ze wszystkich, którzy go znali. Dużo rzeczy szalenie mi się w nim nie podobało, nawet jego wytworna powierzchowność, może właśnie dlatego, iż była jakoś zanadto wytworna. Później zrozumiałem, że i w tym powodowało mną uprzedzenie. Był wysoki, zgrabny, delikatny; twarz miał pociągłą, zawsze bladą; jasne włosy, duże błękitne oczy, łagodne i zamyślone, w których nagle chwilami świeciła najbardziej prostoduszna, całkiem dziecinna wesołość. Pełne, nieduże, pąsowe jego wargi, pięknie zarysowane, prawie zawsze układały się w jakiś wyraz powagi; tym bardziej nieoczekiwany i tym bardziej czarujący był pojawiający się nagle na nich uśmiech, tak naiwny i prostoduszny, że każdy bez względu na nastrój musiał natychmiast uśmiechnąć się zupełnie tak samo za jego przykładem. Ubierał się w sposób niewyszukany, ale zawsze wytwornie; widać było, że ta wytworność we wszystkim nie sprawia mu najmniejszej trudności i że jest mu wrodzona.

Co prawda miał kilka niedobrych cech, kilka złych przyzwyczajeń w dobrym tonie: lekkomyślność, zbytnie zadowolenie z siebie, grzeczne zuchwalstwo. Ale był zbyt szlachetny i prostoduszny i sam pierwszy potępiał w sobie te przyzwyczajenia, przepraszał za nie i śmiał się z nich. Wydaje mi się, że to dziecko nigdy, nawet w żartach, nie mogłoby skłamać, a gdyby nawet skłamało, to doprawdy nie podejrzewając w tym nic złego. Nawet jego egoizm był czymś pociągającym, dlatego że nie był utajony, lecz szczery. Nie było w nim nic skrytego. Był słaby, łatwowierny i miękkiego serca; zupełnie nie miał woli. Żal było go skrzywdzić i oszukać — i byłoby to grzechem tak samo, jak grzechem jest oszukać i skrzywdzić dziecko. Był nieproporcjonalnie do swego wieku naiwny i prawie wcale nie rozumiał realnego życia, zresztą Mając lat czterdzieści też by go nie rozumiał. Tacy ludzie są jakby skazani na wieczną niepełnoletność. Zdaje mi się, że nie było człowieka, który by mógł go nie pokochać; on by się przymilił do każdego jak dziecko. Natasza powiedziała prawdę. Mógłby nawet zrobić coś złego, zmuszony do tego czyimś silnym wpływem, ale dowiedziawszy się później o skutkach tego postępku, myślę, że chybaby umarł z żalu. Natasza czuła instynktownie, że będzie jego panią i władczynią, że on będzie nawet jej ofiarą. Przeczuwała rozkosz kochania aż do nieprzytomności i dręczenia aż do bólu tego właśnie, kogo się kocha, i za to właśnie, że się kocha, i może dlatego pierwsza złożyła mu siebie w ofierze. Ale w jego oczach jaśniało uczucie i z zachwytem patrzył na nią. Natasza z triumfem spojrzała na mnie. Zapomniała w tym momencie o wszystkim: o rodzicach, o przebaczeniu i podejrzeniach. Była szczęśliwa.

— Wania! — zawołała — zawiniłam wobec niego i nie jestem go warta! Myślałam, że już nie przyjdziesz, Alosza. Zapomnij o moich złych myślach, Wania! Wynagrodzę to! — dodała patrząc na niego z bezgraniczną miłością.

Uśmiechnął się, pocałował ją w rękę i nie wypuszczając jej, powiedział zwracając się do mnie:

— Niech pan mnie nie wini. Już dawno chciałem pana uściskać jak rodzonego brata; Natasza mi tak wiele o panu opowiadała! Jak dotychczas, zaledwieśmy się poznali i jakoś nie zbliżyliśmy się. Bądźmy przyjaciółmi... i niech pan nam przebaczy — dodał półgłosem, trochę się czerwieniąc, lecz z takim prześlicznym uśmiechem, że nie mogłem nie odpowiedzieć całym sercem na jego wezwanie.

— Tak, tak, Alosza — podchwyciła Natasza — on jest nasz, to nasz brat, przebaczył już nam i bez niego nie będziemy szczęśliwi. Już ci mówiłam... Och, jesteśmy okrutne dzieci, Alosza! Będziemy żyć razem we troje... Wania — ciągnęła dalej i wargi jej drżały — teraz ty powrócisz do nich, do domu; masz takie złote serce, że chociaż oni mi nie przebaczą, ale zobaczywszy, żeś ty przebaczył, może zmiękną cokolwiek. Opowiedz im wszystko swoimi słowami, z serca; wynajdź takie słowa... Obroń mnie, ocal, wyłóż im wszystkie przyczyny tak, jak tyś je zrozumiał. Czy wiesz, Wania, że może nie zdecydowałabym się na to, gdyby dziś ciebie tu nie było? Ty jesteś moim wybawieniem, od razu pokładałam w tobie nadzieję, iż będziesz umiał im tak to przedstawić, że przynajmniej osłabisz okropność pierwszego wrażenia. Mój Boże, mój Boże! Powiedz im ode mnie, że wiem dobrze, iż przebaczyć mi teraz nie można: jeśli oni przebaczą, Bóg nie przebaczy. Ale nawet jeśli mnie przeklną, zawsze będę ich błogosławić i modlić się za nich przez całe życie. Całym sercem jestem z nimi! Ach, dlaczego nie wszyscy jesteśmy szczęśliwi? Dlaczego, dlaczego? Boże! co ja takiego uczyniłam! — zawołała nagle, jakby oprzytomniawszy, i drżąc z przerażenia, zakryła twarz rękami. Alosza objął ją i bez słowa mocno przycisnął do siebie. Kilka chwil minęło w milczeniu.

— I pan mógł zażądać takiej ofiary! — powiedziałem patrząc na niego z wyrzutem.

— Niech pan mnie nie obwinia! — powtórzył. — Zapewniam pana, że teraz wszystkie te nieszczęścia, chociaż są tak wielkie, będą trwały tylko krótką chwilę. Jestem tego zupełnie pewny. Potrzebny jest tylko hart, żeby tę chwilę przetrwać; ona mi to samo mówiła. Wie pan, wszystkiemu winna ta duma rodowa, te zupełnie niepotrzebne kłótnie, te jakieś tam procesy!... Ale... (długo nad tym myślałem, zapewniam pana) wszystko to powinno się skończyć. Połączymy się wszyscy na nowo i wtedy już będziemy zupełnie szczęśliwi, tak że nawet starzy się pogodzą patrząc na nas. Kto wie, może właśnie nasze małżeństwo będzie początkiem ich zgody. Sądzę, że nawet nie może być inaczej. Jak pan myśli?

— Mówi pan: ślub. A kiedy się pobierzecie? — zapytałem spojrzawszy na Nataszę.

— Jutro albo pojutrze; w ostatecznym razie pojutrze na pewno. Widzi pan, sam jeszcze dobrze nie wiem i, prawdę mówiąc, nic jeszcze nie przygotowałem. Myślałem, że Natasza może jeszcze dzisiaj nie przyjdzie. Przy tym ojciec chciał mnie koniecznie zawieźć dzisiaj do panny (swatają mi narzeczoną; Natasza panu mówiła? Ale ja nie chcę...). A więc nie mogłem jeszcze wszystkiego na pewno obliczyć. Ale mimo to pojutrze na pewno weźmiemy ślub. Przynajmniej mnie się tak zdaje, bo przecież nie można inaczej. A jutro pojedziemy w stronę Pskowa. Tani niedaleko, na wsi, mieszka mój kolega z liceum, bardzo dobry człowiek; ja pana może z nim zapoznani. Jest tam we wsi również duchowny, chociaż właściwie nie wiem na pewno, czy jest. Trzeba było zawczasu się dowiedzieć, ale nie zdążyłem. Zresztą właściwie wszystko to są drobiazgi... Byleby mieć na uwadze to, co najważniejsze. Można przecież z jakiejś sąsiedniej wsi sprowadzić duchownego, jak pan sądzi? Przecież tam muszą być wsie w sąsiedztwie! Szkoda tylko, że dotychczas nie zdążyłem tam ani słowa napisać: trzeba by uprzedzić. Może mojego przyjaciela nie ma teraz w domu... Ale to drobiazg! Byle nie zabrakło stanowczości, reszta się jakoś ułoży, prawda? A tymczasem do jutra, lub do pojutrza, ona pobędzie tu u mnie. Wynająłem osobne -mieszkanie, w którym i po powrocie będziemy mieszkali. Ja już nie pójdę do ojca. Będzie pan do nas przychodził? Urządziłem się bardzo miło. Będą u nas bywać koledzy z liceum. Będę urządzał przyjęcia...

Patrzyłem na niego ze zdumieniem i troską. Natasza spojrzeniem błagała mnie, żebym go surowo nie potępiał, żebym był pobłażliwy. Słuchała jego opowiadania z jakimś smutnym uśmiechem, a zarazem jakby zachwycała się nim, słuchając jego niemądrej, lecz miłej paplaniny,, tak jak się zachwycamy miłym, wesołym dzieckiem. Spojrzałem na nią z wyrzutem. Zrobiło mi się niezmiernie ciężko na duszy.

— Ale pański ojciec? — spytałem. — Czy pan jest zupełnie pewny, że wam przebaczy?

— Oczywiście; cóż mu pozostanie do zrobienia? To znaczy, naturalnie, z początku mnie przeklnie; jestem nawet tego pewny. On już jest taki; zawsze surowy dla mnie. Może będzie się nawet komuś skarżył, słowem użyje władzy ojcowskiej... Ale tak me na serio; kocha mnie bardzo; pogniewa się i przebaczy. Wtedy wszyscy się pogodzą i wszyscy będziemy szczęśliwi. Jej ojciec również.

— A jeśli nie przebaczy? czy pan o tym pomyślał?

— Na pewno przebaczy, tylko może nie zaraz. Cóż z tego? Dowiodę mu, że mam charakter. Ciągle mi wymawia, że nie mam charakteru, że jestem lekkomyślny. Teraz przekona się, czy jestem lekkomyślny. Założyć rodzinę to nie żarty, wtedy już nie będę chłopczykiem... chciałem powiedzieć, że będę taki sam jak inni... no, ludzie familijni. Będę żył z własnej pracy Natasza mówi, że to dużo lepiej niż żyć na cudzy koszt jak my wszyscy. Gdyby pan wiedział, ile ona mi mówi mądrych rzeczy. Sam bym tego nigdy nie wymyślił; nie w tym wyrosłem, nie tak byłem wychowany. Co prawda, sam wiem, że jestem lekkomyślny i prawie nic nie umiem; ale wie pan, onegdaj przyszedł mi do głowy zadziwiający pomysł. Chociaż teraz niezupełnie czas po temu, opowiem panu; trzeba, by i Natasza posłuchała, a pan nam poradzi. Widzi pan, chcę pisać opowiadania i sprzedawać je do pism podobnie jak pan. Pan mi ułatwi stosunki z dziennikarzami, prawda? Liczyłem na pana i wczoraj przez całą noc obmyślałem pewną powieść, tak na próbę, i wie pan, mogłoby z tego wyjść coś bardzo miłego. Temat wziąłem z jednej komedii Scribe'a... Ale ja to panu później opowiem. Co najważniejsze, za to dadzą pieniądze... przecież panu płacą!

Nie mogłem powstrzymać uśmiechu.

— Pan się śmieje — powiedział uśmiechając się za moim przykładem. — Nie, niech pan posłucha — dodał z niesłychaną prostodusznością — niech pan mnie nie uważa za takiego, jakim się wydaję. Doprawdy, mam bardzo duży zmysł obserwacyjny, pan sam się o tym przekona. Czemu nie spróbować? Może coś z tego będzie... Chociaż może pan ma słuszność: przecież nie znam wcale realnego życia. Natasza także mi to mówi, zresztą wszyscy mi.to mówią: co za pisarz może być ze mnie? Niech pan się śmieje, niech pan się śmieje, niech pan mnie poprawia; przecież pan to zrobi dla niej, a pan ją kocha. Powiem panu prawdę: nie jestem jej wart, czuję to; bardzo mi z tym ciężko i nie wiem, za co ona mnie tak pokochała! Zdaje mi się, że oddałbym za nią całe życie. Doprawdy, aż do tej chwili nie obawiałem się niczego, a teraz się boję! Co my robimy! Boże! Czyżby człowiekowi wtedy, gdy w zupełności oddany jest swemu obowiązkowi, jakby na złość, miało zabraknąć umiejętności i mocy do wypełnienia tego obowiązku? Niech chociaż pan nam pomaga, przyjacielu nasz! Pan jest naszym jedynym przyjacielem. Bo cóż ja sam poradzę! Niech pan wybaczy, że tak liczę na pana; uważam pana za człowieka niezmiernie szlachetnego i znacznie lepszego niż ja. Ale poprawię się, niech pan będzie pewny, i będę godzien was obojga.

Znów uścisnął mi rękę i w jego ślicznych oczach zajaśniało dobre, piękne uczucie. Z takim zaufaniem wyciągnął do mnie rękę, tak wierzył, że jestem jego przyjacielem!

— Ona mi pomoże poprawić się — ciągnął dalej. — Tylko niech pan nie myśli nic złego, niech pan się zbytnio o nas nie martwi. Mimo wszystko nie tracę nadziei, a pod względem materialnym będziemy zabezpieczeni. Jeżeli na przykład powieść się nie uda (prawdę mówiąc, już wcześniej myślałem, że powieść to głupstwo, i teraz tylko tak sobie o niej mówiłem, żeby usłyszeć pańskie zdanie) — jeżeli się powieść nie uda, to przecież w ostatecznym razie mogę dawać lekcje muzyki. Czy pan wie, że jestem muzykalny? Nie wstydzę się bynajmniej żyć z takiej pracy. W tym wypadku jestem zwolennikiem nowych idei. Prócz tego posiadani mnóstwo cennych drobiazgów toaletowych; na co mi one? Sprzedam je i możemy za to żyć długo. Wreszcie w ostatecznym razie mogę wziąć posadę. Ojciec będzie nawet zadowolony; wciąż napędza mnie do służby rządowej, a ja wymawiam się brakiem zdrowia. (Zresztą jestem już gdzieś tam zapisany.) A wtedy, gdy zobaczy, iż ożenek przyniósł mi pożytek, ustatkował mnie i rzeczywiście zacząłem pracować, ucieszy się i przebaczy mi.

— Ale czy pan pomyślał, Aleksy Pietrowiczu, co teraz będzie się działo między ojcem pańskim i ojcem Nataszy? Jak pan myśli, co będzie się działo dzisiaj wieczorem w domu jej rodziców?

Wskazałem na zmartwiałą pod wpływem moich słów Nataszę. Byłem bezlitosny.

— Tak, tak, pan ma słuszność, to straszne! — odpowiedział — już myślałem o tym i cierpiałem w duszy... Lecz cóż robić? Ma pan słuszność, gdyby chociaż jej rodzice nam przebaczyli! Gdyby pan wiedział, jak ja ich kocham oboje! Przecież oni są dla mnie jak rodzice i oto czym im płacę! Ach, te kłótnie, te procesy! Nie uwierzy pan, jak nam przykro z tego powodu! I dlaczegóż oni się kłócą! My się tak kochamy, a kłócimy się. Pogodziliby się, i koniec! Doprawdy, ja bym tak postąpił będąc na ich miejscu... Pańskie słowa przejmują mnie strachem. Nataszo, to przecież straszne, cośmy przedsięwzięli. Już ci to mówiłem... Sama nalegasz... Lecz niech pan posłucha, Iwanie Pietrowiczu, może to wszystko da się załagodzić. Jak pan myśli? Przecież oni się w końcu pogodzą! My ich pogodzimy. Na pewno nie ostoją się przed naszą miłością... Niech nas przeklinają, a my ich pomimo to będziemy kochać; nie ostoją się. Pan nie uwierzy, jakie dobre serce ma niekiedy mój ojciec! On przecież tak tylko patrzy spode łba, ale w pewnych wypadkach bywa bardzo rozsądny. Gdyby pan wiedział, jak on łagodnie dziś mówił ze mną, jak mnie przekonywał ! A ja tego samego dnia robię mu na przekór; to smutne. A wszystko to z powodu tych niepotrzebnych przesądów! Po prostu — obłęd! Cóż, gdyby on się jej dobrze przypatrzył i pobył z nią pół godziny! Przecież wtedy by na wszystko pozwolił. — Mówiąc to Alosza czule i namiętnie spojrzał w stronę Nataszy.

— Tysiąc razy z rozkoszą sobie wyobrażałem — ciągnął dalej swą paplaninę — jak ją pokocha po poznaniu i jacy wszyscy będą zdumieni. Przecież nikt z nich nawet nie widział podobnej dziewczyny! Ojciec jest przekonany, że to po prostu jakaś intrygantka. Moim obowiązkiem jest stanąć w obronie jej honoru i ja to uczynię! Ach, Nataszo! Ciebie wszyscy kochają, nie ma człowieka, który by cię mógł nie kochać — dodał w zachwycie. — Chociaż nie jestem ciebie wart, kochaj mnie, Nataszo, a ja... Przecież ty mnie znasz? Czy tak wiele trzeba nam do szczęścia! Nie, wierzę, wierzę, że ten wieczór powinien wszystkim nam przynieść szczęście, zgodę, spokój! Niech ten wieczór będzie błogosławiony! Czy tak, Nataszo? Ale co ci jest? Mój Boże, co się z tobą dzieje?

Była blada jak trup. Przez cały czas oracji Aloszy uporczywie patrzyła na niego; spojrzenie jej stawało się coraz bardziej mętne i nieruchome, twarz coraz bledsza. W końcu zdawało mi się, że już przestała słuchać i wpadła w jakieś odrętwienie. Okrzyk Aloszy jak gdyby ją obudził. Ocknęła się, obejrzała wokoło i nagle podbiegła ku mnie. Pośpiesznie i jakby w sekrecie przed Alosza wyjęła z kieszeni list i podała mi. List był do rodziców, pisany jeszcze wczoraj. Oddając go, patrzyła na mnie uporczywie, wpijając we mnie wzrok. W spojrzeniu tym była rozpacz; nigdy nie zapomnę tego strasznego spojrzenia. Strach i mnie ogarnął; widziałem, iż teraz dopiero w zupełności pojmuje straszną treść swego postępku. Siliła się, aby mi coś powiedzieć, nawet zaczęła mówić i nagle padła zemdlona. Zdążyłem ją podtrzymać. Alosza pobladł ze strachu; nacierał jej skronie, całował ręce, usta. Po dwóch minutach wróciła do przytomności. Niedaleko stała wynajęta kareta, w której przyjechał Alosza; przywołał ją. Siadając do karety, Natasza, jak oszalała, chwyciła moją rękę i gorąca łza oparzyła mi palce. Długo jeszcze stałem odprowadzając ją wzrokiem. Całe moje szczęście przepadło w tym momencie i życie rozłamało się na dwie połowy. Odczułem to boleśnie... Powoli poszedłem z powrotem tą samą drogą do staruszków. Nie wiedziałem, co im powiem, jak do nich wejdę. Myśli moje stawały się martwe, nogi uginały się pode mną...

Oto cała historia mego szczęścia. W ten sposób skończyła się i rozstrzygnęła moja miłość. Teraz będę ciągnął dalej przerwane opowiadanie.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W pięć dni po śmierci Smitha przeprowadziłem się do jego mieszkania. Przez cały ten dzień odczuwałem nieznośny smutek. Było chłodno i słotno; padał mokry śnieg zmieszany z deszczem. Dopiero pod wieczór na krótko wyjrzało słońce; jakiś zabłąkany promień widocznie z ciekawości zajrzał i do mego pokoju. Zacząłem żałować, że się tu przeprowadziłem. Pokój był zresztą duży, lecz niski, zakopcony, zatęchły i nieprzyjemnie pusty pomimo jakiego takiego umeblowania. Pomyślałem wtedy, że w tym mieszkaniu na pewno stracę resztę zdrowia. To się zresztą sprawdziło.

W ciągu całego tego ranka grzebałem się w moich papierach, przeglądając je i porządkując. Nie mając teczki, przewiozłem je w powłoczce; wszystko się pogniotło i zmieszało. Potem siadłem do pisania. Ciągle jeszcze pisałem wtedy moją wielką powieść, lecz praca znowu wypadła mi z ręki. Myśl była zajęta czymś innym...

Rzuciłem pióro i siadłem w oknie. Zmierzch zapadł, a mnie było coraz smutniej. Oblegały mnie różne ciężkie myśli. Ciągle wydawało mi się, że w Petersburgu zginę ostatecznie. Zbliżała się wiosna. "Jak ja bym ożył — myślałem — gdybym się wyrwał z tej skorupy na świat boży, gdybym odetchnął zapachem świeżych pól i lasów, a tak dawno ich nie widziałem!..." Pamiętam, że przyszło mi również na myśl, jak by to dobrze było, gdyby na skutek jakiegoś cudu czy magicznej sztuki zapomnieć wszystko, co było, co się przeżyło w ciągu ostatnich lat; zapomnieć wszystko, odświeżyć umysł i znów zacząć z nowymi siłami. Wtedy jeszcze marzyłem o tym i spodziewałem się zmartwychwstać. "Żeby się chociaż dostać do domu obłąkanych czy co — zdecydowałem wreszcie — aby przewrócić w jakiś sposób wszystko w głowie, ułożyć na nowo i wyleczyć się..." Czułem wówczas pragnienie życia i wiarę w nie!... Ale pamiętam, że się wtedy sam ze siebie roześmiałem.. Cóż bym robił po wyjściu z domu wariatów? Czy znowu pisałbym powieści?...

Tak marzyłem i smuciłem się, a tymczasem czas upływał. Nadchodziła noc. Tego wieczora miałem się spotkać z Nataszą; w przesłanej jeszcze wczoraj kartce gorąco prosiła mnie, bym przyszedł. Wstałem i zacząłem się zbierać. I tak chciałem wyrwać się czym prędzej z mieszkania dokądkolwiek, choćby na deszcz, na pluchę.

W miarę jak mrok zapadał, pokój mój stawał się jakby obszerniejszy, jak gdyby się coraz bardziej rozszerzał. Wydało mi się, że co noc w każdym kącie będę widział Smitha; będzie siedział i nieruchomo patrzył na mnie, jak w cukierni na Adama Iwanycza, a u jego nóg będzie leżał Azorek. I właśnie w tym momencie zdarzyło się coś, co mną wstrząsnęło.

Właściwie trzeba się szczerze przyznać do wszystkiego: nie wiem, czy z powodu rozstroju nerwowego, czy pod wpływem nowych wrażeń w nowym mieszkaniu lub niedawnego przygnębienia, zacząłem pomału i stopniowo, w miarę jak nadciągała noc, zapadać w ten dziwny stan duchowy, który teraz, w czasie choroby, nocami, tak często odczuwam i który nazywam mistycznym lękiem. Jest to nieznośny, męczący strach przed czymś, czego sam nie mogę określić, przed czymś niepojętym i nie istniejącym w normalnym porządku rzeczy, ale co na pewno, może nawet w tej chwili, stanie się, jakby na urągowisko wszystkim dowodom rozumu, przyjdzie do mnie i stanie przede mną jako fakt nieodparty, straszliwy, potworny i nieubłagany. Ten strach zazwyczaj wzmaga się coraz bardziej wbrew wszelkim argumentom rozsądku, tak że wreszcie rozum, mimo że w takich chwilach nie jest jeszcze całkiem zmącony, traci wszelką odporność na wrażenia. Nie ma posłuchu, staje się niepotrzebny, i to rozdwojenie jeszcze bardziej wzmacnia bojaźliwą rozterkę oczekiwania. Wydaje mi się, że coś podobnego odczuwają po części ludzie lękający się umarłych. Ale w mojej rozterce nieokreśloność niebezpieczeństwa jeszcze bardziej potęguje udrękę.

Pamiętam, iż stałem odwrócony plecami do drzwi i brałem ze stołu kapelusz, i w tym samym momencie przyszło,mi na myśl, że gdy się tylko odwrócę, na pewno ujrzę Smitha: z początku powoli otworzy drzwi, stanie w progu i obejrzy pokój, po czym powoli, schyliwszy głowę, wejdzie, stanie przede mną, utkwi we mnie swoje mętne oczy i nagle zaśmieje mi się prosto w twarz przeciągłym, bezzębnym i bezgłośnym śmiechem i całe jego ciało zakołysze się, i długo będzie się kołysać od tego śmiechu. Całe to przywidzenie niespodziewanie zarysowało się w mojej wyobraźni nadzwyczaj wyraźnie i plastycznie, a zarazem niespodzianie poczułem najbardziej niezbitą pewność, że to wszystko na pewno się stanie, że to się nawet już zdarzyło, a ja dlatego nie widzę, iż stoję odwrócony od drzwi i że właśnie w tej chwili drzwi już się otwierają.

Obejrzałem się szybko i cóż? — drzwi rzeczywiście otwierały się powoli, bezszelestnie, zupełnie tak, jak to sobie wyobrażałem przed chwilą. Krzyknąłem. Długo nie pokazywał się nikt, jak gdyby drzwi otworzyły się same; wtem na progu pokazała się jakaś dziwna istota. Czyjeś oczy, o ile mogłem odróżnić w ciemności, wpatrywały się we mnie pilnie i uparcie. Chłód przebiegł mi po kościach. Ku niezmiernemu mojemu przerażeniu zobaczyłem, że to dziecko, dziewczynka. A gdyby to był nawet Smith, pewno nie przestraszyłby mnie tak, jak to dziwne, nieoczekiwane pojawienie się nieznajomego dziecka w moim pokoju o takiej porze, w takiej chwili.

Już mówiłem, że dziewczynka otwierała drzwi tak cicho i wolno, jak gdyby bała się wejść. Wszedłszy stanęła na progu i długo patrzyła na mnie ze zdumieniem dochodzącym do osłupienia, wreszcie cicho, powoli zrobiła dwa kroki naprzód i zatrzymała się przede mną nie mówiąc ani słowa. Przyjrzałem się jej bliżej. Była to dziewczynka dwunasto— lub trzynastoletnia, nieduża, chuda, blada, jak gdyby tylko co wstała po ciężkiej chorobie. Tym mocniej świeciły jej wielkie, czarne oczy. Lewą ręką przytrzymywała starą, dziurawą chustkę, którą okrywała drżące jeszcze od wieczornego chłodu piersi. Odzież jej można było nazwać łachmanem, gęste czarne włosy były potargane. Staliśmy tak ze dwie minuty, uporczywie przyglądając się sobie wzajemnie.

— Gdzie dziadziuś? — zapytała w końcu głosem ledwie dosłyszalnym, ochrypłym, jakby ją bolały piersi lub gardło.

Cale moje mistyczne przerażenie opuściło mnie przy tym pytaniu. Pytano o Smitha; nieoczekiwanie natrafiłem na jego ślad.

— Twój dziadek? Ależ on już umarł! — powiedziałem nagle, zupełnie nie przygotowawszy odpowiedzi na jej pytanie i natychmiast tego żałując. Przez chwilę stała bez ruchu i wtem zadrżała na całym ciele, jakby w jej organizmie zanosiło się na jakiś niebezpieczny atak nerwowy. Podtrzymałem ją, żeby nie upadła. Po chwili oprzytomniała i wyraźnie widziałem, że robi nieludzkie wysiłki, żeby ukryć przede mną wzruszenie.

— Wybacz mi, wybacz, dziewczynko! Wybacz mi, moje dziecko! — mówiłem. — Ja ci to tak nagle oznajmiłem, a może to nie tak... biedna! Kogo szukasz? Staruszka, który tu mieszkał ?

— Tak — szepnęła patrząc na mnie z napięciem i niepokojem.

— Nazywa! się Smith? Tak?

— T-tak!

— A więc on... on, tak, to on właśnie umarł... Tylko nie martw się, kochanie. Dlaczegoś nie przychodziła? Skąd teraz przychodzisz?... Wczoraj go pochowali; umarł niespodziewanie, nagłą śmiercią... Więc jesteś jego wnuczką?

Dziewczynka nie odpowiedziała na moje szybkie i bezładne pytania. W milczeniu odwróciła się i powoli wyszła z pokoju. Byłem tym tak uderzony, że nawet nie zatrzymywałem jej i nie rozpytywałem więcej. Jeszcze raz zatrzymała się na progu i obróciwszy się do połowy w moją stronę zapytała:

— Azorek także umarł?

— Tak, Azorek także umarł — odpowiedziałem; jej pytanie wydało mi się dziwne: jak gdyby i ona była przekonana, że Azorek musi koniecznie umrzeć równocześnie ze starcem.

Wysłuchawszy mojej odpowiedzi, dziewczynka bez szmeru wyszła z pokoju, ostrożnie zamknąwszy za sobą drzwi.

Po chwili wybiegłem, żeby ją dogonić, strasznie zmartwiony, że pozwoliłem jej odejść. Wyszła tak cicho, że nawet nie słyszałem, jak otworzyła drugie drzwi na schody. "Ze schodów jeszcze nie zdążyła zejść" — myślałem i zatrzymałem się, żeby posłuchać. Ale wszędzie było cicho i nie było słychać niczyich kroków. Tylko gdzieś na niższym piętrze zatrzasnęły się drzwi, i znów wszędzie było cicho.

Zacząłem spiesznie schodzić na dół. Schody wprost od mojego mieszkania, z czwartego piętra na trzecie biegły kreto, od trzeciego piętra prosto. Były to zabłocone, czarne i zawsze ciemne schody, jedne z tych, jakie zazwyczaj bywają w domach czynszowych z małymi mieszkaniami. W tej chwili było na nich zupełnie ciemno. Zszedłszy po omacku na trzecie piętro zatrzymałem się, i nagle jakby mnie coś tknęło, że tu, w sieni, ktoś jest i chowa się przede mną. Zacząłem szukać rękami; dziewczynka stała w samym kącie i odwrócona twarzą do ściany, cicho, niedosłyszalnie płakała.

— Słuchaj, czego się boisz? — zacząłem. — Ja cię tak nastraszyłem, to moja wina. Twój dziadek przed śmiercią mówił mi o tobie, to były jego ostatnie słowa... U mnie zostały książki, pewnie twoje. Jak ci na imię? Gdzie mieszkasz? On mówił, że na Szóstej Linii...

Ale nie dokończyłem. Dziewczynka krzyknęła w przestrachu, jakby dlatego, że wiem, gdzie mieszka, odtrąciła mnie swą chudą, kościstą ręką i pędem zbiegła po schodach. Ja za nią. Słyszałem jeszcze jej kroki na dole. Nagle ucichły... Kiedy wyskoczyłem na ulicę, już jej nie było. Pobiegłem aż do Wozniesieńskiego Prospektu i przekonałem się, że wszystkie moje poszukiwania są daremne: dziewczynka zniknęła. "Pewnie gdzieś się schowała przede mną — pomyślałem — wtedy kiedy schodziła ze schodów."

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Ale zaledwie stanąłem na zabłoconym, mokrym trotuarze prospektu, zderzyłem się nagle z jakimś przechodniem, który szedł widocznie w głębokim zamyśleniu, ze spuszczoną głową, i bardzo się gdzieś śpieszył. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu poznałem w nim starego Ichmieniewa. Był to dla mnie wieczór nieoczekiwanych spotkań. Wiedziałem, że staruszek przed trzema dniami bardzo się rozchorował, i nagle spotykam go w taki wilgotny czas na ulicy. Przy tym on i dawniej prawie nigdy nie wychodził wieczorem, a od czasu jak Natasza odeszła, czyli prawie od pół roku, stał się prawdziwym domatorem.

W jakiś niezwykły sposób cieszył się ze spotkania, jak człowiek znajdujący wreszcie przyjaciela, z którym może się podzielić myślami; schwycił mnie za rękę i nie pytając, dokąd idę, pociągnął za sobą. Był czymś zastraszony, zdenerwowany, śpieszył się... "Dokądże to on idzie?" — pomyślałem sobie. Pytać go byłoby daremnie: stał się strasznie podejrzliwy i niekiedy w najprostszym pytaniu lub uwadze dostrzegał obraźliwą aluzję, obelgę.

Popatrzyłem na niego z ukosa: twarz jego miała wygląd chorobliwy; schudł bardzo w ostatnich czasach, brody nie golił prawie od tygodnia. Zupełnie osiwiałe włosy sterczały spod wygniecionego kapelusza i długimi kosmykami leżały na kołnierzu wytartego, znoszonego palta. Jeszcze dawniej zauważyłem, że chwilami jakby się zapominał; nie pamiętał na przykład, że nie jest sam w pokoju, mówił do siebie głośno, gestykulował rękoma. Przykro było patrzeć na niego.

— No i co, Wania, no i co? — powiedział. — Dokąd szedłeś? A ja, widzisz, braciszku, wyszedłem: interesy. Zdrów jesteś?

— A jak pańskie zdrowie? — odpowiedziałem. — Tak niedawno jeszcze był pan chory, a już wychodzi pan z domu? Staruszek nic nie odpowiedział, jakby mnie me dosłyszał.

— Jak zdrowie Anny Andriejewny?

— Zdrowa, zdrowa... Zresztą i ona trochę choruje. Posmutniała mi jakoś... wspominała o tobie, czemu nie przychodzisz. A może ty teraz do nas, Wania, co? Może ci wszedłem w paradę, może cię od czegoś odrywam? — zapytał nagle, wpatrując się we mnie jakoś niedowierzająco i podejrzliwie.

Nieufny staruszek stał się tak wrażliwy i rozdrażniony, że gdybym mu teraz odpowiedział, że nie do nich szedłem, na pewno by się obraził i chłodno ze mną rozstał. Postanowiłem mu odpowiedzieć twierdząco, że właśnie szedłem odwiedzić Annę Andriejewnę, chociaż wiedziałem, że spóźnię się, a może zupełnie nie zdążę wpaść do Nataszy.

— No to dobrze — powiedział staruszek, zupełnie uspokojony moją odpowiedzią. — To dobrze... — Nagle zamilkł i zamyślił się, jakby czegoś nie domawiając.

— Tak, to dobrze! — powtórzył machinalnie po jakichś pięciu minutach, ocknąwszy się z głębokiej zadumy. — Hm! Widzisz, Wania, ty byłeś dla nas zawsze jak syn rodzony. Bóg nie dał nam... syna i zesłał ciebie. Zawsze tak myślałem... Żona również... Tak! Ty zawsze postępowałeś wobec nas z uszanowaniem, delikatnie, jak rodzony, wdzięczny syn. Niech cię Bóg za to błogosławi, Wania, jak my, starzy, błogosławimy cię i kochamy... tak!

Głos jego zadrżał; musiał chwilę odpocząć.

— Tak... No cóż? Czyś nie był chory? Cóżeś tak długo u nas nie był?

Opowiedziałem mu całą historię ze Smithem, tłumacząc się, że to właśnie mnie zatrzymało, że oprócz tego omal nie rozchorowałem się i przy tych kłopotach na Wasiliewską Wyspę (gdzie Ichmieniewowie wtedy mieszkali) chodzić było za daleko. Omal się nie wygadałem, że pomimo to znalazłem sposób odwiedzenia w tym czasie Nataszy, lecz w porę powstrzymałem się.

Historia Smitha bardzo zainteresowała starego. Stał się uważniejszy. Dowiedziawszy się, iż moje nowe mieszkanie jest wilgotne, gorsze od poprzedniego, a kosztuje sześć rubli miesięcznie, nawet się oburzył. A w ogóle stał się jakiś gwałtowny i niecierpliwy. Tylko Anna Andriejewna mogła z nim dojść do ładu w takich momentach, i to nie zawsze.

— Hm!... To wszystko ta twoja literatura! — zawołał prawie ze złością. — Zaprowadziła cię na poddasze, zaprowadzi i na cmentarz! Mówiłem ci to wtedy, przepowiadałem! A cóż B., ciągle jeszcze pisuje krytyki?

— Ależ on już umarł na suchoty.[11] Zdaje się, mówiłem już panu o tym.

— Umarł, hm! Umarł! Ba, to naturalne. I cóż zostawił żonie i dzieciom? Przecieżeś sam mówił, że miał żonę... I po cóż ci ludzie się żenią?

— Nic nie zostawił — odpowiedziałem.

— A więc tak! — zawołał z takim zainteresowaniem, jakby to była sprawa mu bliska, a zmarły B. — jego bratem rodzonym. — Nic! Oczywiście! A wiesz, ja już dawno przeczuwałem, że tak skończy, jeszcze wtedy, kiedy to, pamiętasz, takeś mi go wychwalał. Łatwo powiedzieć: nic nie zostawił! Hm!... zasłużył na sławę. Dajmy na to, że może i na nieśmiertelną sławę, ale przecież sława nie może nakarmić. Ja, braciszku, i co do ciebie wszystko wtenczas przewidziałem; chwaliłem cię, ale wszystko przewidziałem z góry. Więc umarł B.? Jakże tu nie umierać! I życie piękne, i... okolica, spójrz!

I szybkim, mimowolnym gestem ręki wskazał mglistą perspektywę ulicy, oświetloną słabo błyskającymi w wilgotnej mgle latarniami, brudne domy, wyświecone wilgocią płyty trotuarów, ponurych, gniewnych i zmokniętych przechodniów, cały ten obraz objęty czarną, jakby tuszem zalaną, kopułą petersburskiego nieba. Wychodziliśmy już na plac; przed nami w mroku majaczył pomnik, oświetlony z dołu gazowymi płomykami, a jeszcze dalej wznosił się ciemny ogromny masyw Isaakia, rysując się niewyraźnie na tle mrocznego kolorytu nieba.[12]

— Przecież mówiłeś, że to był człowiek dobry, wielkoduszny, sympatyczny, z uczuciem, z sercem... A więc tacy to oni wszyscy, ci twoi ludzie sympatyczni, z sercem! Potrafią tylko powiększać liczbę sierot! Hm... Wyobrażam sobie, jak mu wesoło było umierać. E-ech! Żeby był wyjechał gdzie stąd, chociażby na Syberię!... Czego chcesz, dziewczynko? — zapytał nagle, spostrzegłszy na trotuarze dziecko proszące o jałmużnę.

Była to maleńka, chuda dziewczynka, chyba siedmio— albo ośmioletnia, nie starsza, ubrana w brudne łachmany; maleńkie jej nóżki były obute w dziurawe trzewiki włożone na bose stopy. Dziecko starało się okryć swoje drżące z zimna ciałko czymś w rodzaju starej, malutkiej kapoty, od dawna już dla niej za małej. Jej chuda, blada, chorowita twarz była zwrócona ku nam; patrzyła na nas nieśmiało i w milczeniu; z jakąś' pokorną obawą odmowy wyciągnęła do nas swą drżącą rączkę. Staruszek drgnął na jej widok i tak szybko zwrócił się do niej, że ją przestraszył. Zadrżała i cofnęła się przed nim.

— Czego chcesz, dziewczynko? — zawołał. — Co? Żebrzesz? Tak? Więc masz, masz... no weź, masz!

I drżąc ze wzruszenia, zaczął szukać po kieszeniach i wydobył dwie lub trzy srebrne monety. Lecz to mu się wydało za mało; wydostał portfel i wyjąwszy z niego rublowy papierek — wszystko, co tam się znajdowało — położył go na dłoni małej żebraczki.

— Niech cię Bóg strzeże, maleńka... moje dziecię! Niech Anioł Boży cię nie opuszcza.

I drżącą ręką kilkakrotnie nakreślił krzyż nad biedaczką, lecz wtem zobaczywszy, iż patrzę na niego, zachmurzył się i szybkimi krokami poszedł dalej.

— Widzisz, ja patrzeć nie mogę — zaczął po dłuższym, gniewnym milczeniu — jak te małe, niewinne istoty drżą z zimna na ulicy... z winy swych przeklętych ojców i matek. Zresztą jaka matka wyśle dziecko z domu w taką pogodę, chyba najbardziej nieszczęśliwa. Widocznie tam u niej w kącie kulą się jeszcze inne sieroty, ta jest najstarsza, a matka pewnie chora i... Hm! Nieksiążęce dzieci! Dużo, mój kochany, na świecie... jest nieksiążęcych dzieci! Hm!...

Przez chwilę milczał, jakby natknąwszy się na jakąś trudność.

— Widzisz, obiecałem Annie Andrejewnie — zaczął plącząc się nieco — obiecałem jej... właściwie postanowiliśmy razem z Anną Andrejewną wziąć byle jaką sierotkę na wychowanie, tak, byle jaką, to znaczy biedną i maleńką, do domu, na stałe, rozumiesz?... Nudno nam samym, starym, w domu... Ale widzisz, Anna Andriejewna jakoś zaczęła się temu sprzeciwiać. Pomów ty z nią, tak wiesz, niby nie ode mnie, a tak z własnej inicjatywy... perswaduj jej... rozumiesz? Dawno już miałem cię o to prosić... namów ją, żeby się zgodziła... a mnie jakoś tak niezręcznie... Co tu gadać głupstwa... Na co mi dziewczynka? — zupełnie niepotrzebna. Chyba tak, dla zabawy, żeby dziecięcym głosem się ucieszyć... zresztą, prawdę mówiąc, robię to dla żony. Będzie jej przecież weselej niż ze mną samym. Wszystko to głupstwo! Wiesz, za długo byśmy musieli iść pieszo, weźmy dorożkę... Anna Andriejewna czeka...

Było pół do ósmej, gdyśmy przyjechali do Anny Andriejewny.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Staruszkowie bardzo się kochali. Miłość i długotrwałe przyzwyczajenie związały ich nierozdzielnie. Ale Mikołaj Siergieicz nie tylko teraz, lecz i dawniej, w najszczęśliwszych czasach, był jakiś mało wylewny w stosunku do swej Anny Andriejewny, a nawet czasami surowy, szczególnie przy ludziach. W niektórych naturach, czułych i subtelnych, jest czasami jakiś upór, jakaś wstydliwa niechęć wypowiadania się, okazywania nawet drogiej sobie istocie swej czułości nie tylko przy ludziach, lecz nawet na osobności; na osobności jeszcze bardziej. Tylko z rzadka wybucha w nich uczucie tkliwości, wybucha tym goręcej, tym gwałtowniej, im dłużej było powstrzymywane. Taki po części był stosunek starego Ichmieniewa do jego Anny Andriejewny nawet za czasów młodości. Szanował ją i kochał bezgranicznie, choć byk to tylko kobieta poczciwa, umiejąca kochać go, i nic poza tym, i bardzo go gniewało, że ona z kolei w naiwności serca była w stosunku do niego niekiedy nawet zbytnio i nieostrożnie wylewna. Ale po odejściu Nataszy stali się jakby czulsi dla siebie; dotkliwie odczuli, że pozostali sami na świecie. I chociaż Mikołaj Siergieicz bywał czasami bardzo ponury, niemniej obojgu im ból i przykrość sprawiało rozstanie, choćby tylko na dwie godziny. Stanęła między nimi milcząca umowa, żeby nie wspominać ani słowem o Nataszy, jakby jej na świecie nie było. Anna Andriejewna nie ośmieliła się nawet napomknąć o niej przy mężu, chociaż jej z tym było bardzo ciężko. W głębi duszy już dawno przebaczyła Nataszy. Tak się jakoś złożyło, że za każdym moim przyjściem przynosiłem jej wieści o jej drogim, niezapomnianym dziecku.

Staruszka była chora, jeżeli długo nie miała wiadomości, a kiedy je przynosiłem, interesowała się najmniejszą drobnostką, rozpytywała mnie drżąc z ciekawości, "odchodziła od zmysłów" podczas moich opowiadań i omal nie umarła ze strachu, gdy Natasza pewnego razu zachorowała, nawet mało brakowało, a byłaby poszła do niej. Ale to był niezwykły przypadek. Z początku nawet przy mnie nie decydowała się wyrazić chęci zobaczenia córki i prawie zawsze po zakończeniu naszych rozmów, kiedy to wypytała się o wszystko, uważała za konieczne jakoś zaciąć się i stwierdzić, że chociaż owszem, interesuje się losem córki, jednak Natasza jest przestępczynią, której nie można przebaczyć. Wszystko to było, prawdę powiedziawszy, sztuczne. Były chwile, kiedy Anna Andriejewna cierpiała aż do utraty sił, płakała, mówiła przy mnie o Nataszy słowami najbardziej pieszczotliwymi, gorzko skarżyła się na Mikołaja Siergieicza, a w jego obecności napomykała, z wielką ostrożnością co prawda, o pysze ludzkiej, zatwardziałości, o tym, iż nie umiemy przebaczać krzywd i że Bóg nie przebaczy tym, którzy sami nie umieli przebaczać, lecz dalej się nie posuwała. W takich chwilach staruszek stawał się sztywny i ponury, milczał nachmurzony lub też nagle, zazwyczaj niewyraźnie lub zbyt głośno, zaczynał mówić o czym innym, wreszcie odchodził pozostawiając nas samych i dając w ten sposób Annie Andriejewme możność wylania przede mną swego bólu we łzach i narzekaniach. W taki sam zupełnie sposób odchodził do swojego pokoju zawsze w czasie moich odwiedzin, czasem ledwie zdążywszy się ze mną przywitać, aby mi dać sposobność udzielenia Annie Andriejewnie ostatnich nowin o Nataszy. To samo zrobił i teraz.

— Zmokłem — rzekł do żony zaraz po wejściu do pokoju — pójdę do siebie, a ty, Wania, posiedź tutaj. Zdarzyła mu się pewna historia z mieszkaniem, nich ci opowie. Ja zaraz wrócę.

I odszedł spiesznie, starając się nawet nie patrzeć na nas, jakby czując wyrzuty sumienia, że nas pozostawia sam na sam. W takich wypadkach, zwłaszcza gdy wracał do domu, był zawsze w stosunku do nas surowy i zgryźliwy, a nawet kłótliwy, jakby sam złościł się na swą miękkość i ustępliwość.

— On już taki jest — powiedziała staruszka, która ostatnimi czasy stała się wobec mnie bardzo prosta i bezpośrednia — a przecież wie, że my te wszystkie jego podstępy rozumiemy. I po co udaje przede mną? Czy jestem dla niego obca, czy co? To samo z córką. Przecież mógłby jej przebaczyć, może nawet pragnie przebaczyć, Bóg go wie!... Nocami płacze, sama słyszałam. Ale nadrabia miną. Pycha go opanowała... Kochany Iwanie Pietrowiczu, niech pan czym prędzej opowie, dokąd on chodził.

— Mikołaj Siergieicz? Nie wiem. Sam chciałem panią o to zapytać.

— A ja aż zamarłam ze strachu, kiedy wyszedł. Chory przecież, w taką pogodę, późną porą; no, myślę sobie, musi być coś ważnego; a cóż jest ważniejszego od wiadomej panu sprawy! Tak sobie to myślę, a nie śmiem rozpytywać. Przecież teraz o nic go nie śmiem pytać. Boże, aż mi dech zaparło ze strachu i o niego, i o nią. Myślę sobie, może do mej poszedł, może się zdecydował przebaczyć? Przecież o wszystkim się dowiedział, ma wszystkie ostatnie wiadomości o niej; wiem na pewno, że ma, a skąd te wiadomości pochodzą, nie mam pojęcia. Bardzo się martwił wczoraj, a i dziś tak samo. Ale czemu pan milczy? Niechże pan mówi, co się tam stało. Jak na zwiastuna bożego czekałam na pana, oczy wypatrywałam. No cóż, rzuca Nataszę ten łajdak?

Opowiedziałem natychmiast Annie Andriejewnie wszystko, co sam wiedziałem. Byłem z nią zawsze zupełnie szczery. Zakomunikowałem jej, że istotnie zanosi się na zerwanie i że to jest poważniejsze niż dawniejsze ich konflikty; że Natasza przysłała mi wczoraj kartkę, w której prosiła, żebym przyszedł dzisiaj o dziewiątej wieczorem, i dlatego nawet nie miałem zamiaru wstępować do nich, a przyszedłem, sprowadzony przez Mikołaja Siergieicza. Opowiedziałem jej i wyjaśniłem szczegółowo, że w ogóle położenie jest teraz krytyczne; że ojciec Aloszy, który przed dwoma tygodniami wrócił z podróży, nawet słyszeć nie chce o niczym i surowo się do niego zabrał; a co najważniejsze, że Alosza sam, zdaje się, nie stroni od panny, z którą go swatają, i podobno nawet się w niej zakochał. Dodałem jeszcze, że kartka Nataszy, o ile można sądzić, była przez nią pisana w stanie wielkiego podniecenia; pisze, że dziś wieczorem ma być wszystko postanowione, ale co — nie wiadomo. Dziwne także i to, że pisze wczoraj, a zaprasza na dzisiaj i wyznacza godzinę dziewiątą. Dlatego muszę koniecznie iść, i to czym prędzej.

— Niech pan idzie, niech pan koniecznie idzie — zatroskała się staruszka — tylko niech on wyjdzie i niech pan herbatę wypije... Ach, samowaru nie przynoszą! Matriona! Gdzie samowar? Zbój, nie dziewczyna! Napij się herbatki, wynajdź jaki pretekst i idź. A przyjdź do mnie koniecznie jutro i opowiedz wszystko; przyjdź jak najwcześniej. Boże! Żeby się tam jakie nieszczęście nie stało! A cóż gorszego, zdawałoby się, może być od tego, co już jest! Przecież Mikołaj Siergieicz wie o wszystkim, serce mi mówi, że wie. Ja dowiaduję się wiele od Matriony, a ona od Agaszy; Agasza to chrzestna córka Marii Wasihewny, która mieszka u księcia... przecie wiesz. Mój Mikołaj był dziś bardzo zły. Ja mówię to i owo, a on omal nie krzyknął na mnie, a potem, jakby żal mu się zrobiło, powiada: mało pieniędzy — jak gdyby krzyczał z powodu pieniędzy. Po obiedzie poszedł spać. Zajrzałam przez szparkę (we drzwiach jest szparka, on nawet nie wie o tym), a on klęczy i modli się. Jak to zobaczyłam, nogi się pode mną ugięły. Nie pił herbaty i nie spal, wziął czapkę i wyszedł. Wyszedł o piątej. Nawet nie śmiałam spytać, żeby na mnie nie huknął. Zaczął teraz często hukać; najwięcej na Matrionę, ale czasem i na mnie; a gdy tylko huknie, nogi mi mdleją i jakby kawałek serca się odrywał. Przecież wiem, że to tylko tak sobie, a mimo to robi się straszno. Całą godzinę modliłam się do Boga, po jego wyjściu, żeby mu lepsze myśli zesłał. Gdzie jest ten bilecik, pokaż.

Pokazałem. Wiedziałem, że Anna Andriejewna piastowała ukochaną, ukrytą nadzieję, że Alosza, którego nazywała łotrem, zbrodniarzem i głupim, bez serca chłopakiem, ożeni się wreszcie z Nataszą i że jego ojciec, książę Piotr Aleksandrowicz, zezwoli mu na to. Raz nawet wydała się z tym przede mną, chociaż później żałowała tego i wypierała się swoich słów. Ale za nic w świecie nie ośmieliłaby się zdradzić ze swymi nadziejami wobec Mikołaja Siergieicza, chociaż wiedziała, że staruszek ją o coś podobnego podejrzewa, i raz nawet pośrednio robił jej o to wyrzuty. Myślę nawet, że ostatecznie przekląłby Nataszę i wyrwał ją ze swego serca, gdyby się dowiedział o możliwości tego małżeństwa.

Myśleliśmy tak wówczas wszyscy. Mikołaj Siergieicz oczekiwał córki, wszystkie jego najskrytsze pragnienia zmierzały do tego, lecz oczekiwał jej samej, skruszonej, z wyrwanym z jej serca nawet wspomnieniem o Aloszy. To było jedynym, choć nigdy nie wypowiedzianym głośno warunkiem przebaczenia, lecz warunek ten, gdy się patrzyło na Mikołaja Siergieicza, był zrozumiały i oczywisty.

— Smarkacz, smarkacz bez charakteru i bez serca, zawsze tak mówiłam — rozpoczęła na nowo Anna Andriejewna. — I wychować go nie umiano, wietrznika! Rzuca ją pomimo takiej miłości, mój Boże! Co z nią, biedaczką, będzie? I co on widzi w tej nowej?!

— Słyszałem, Anno Andriejewno — zauważyłem — że ta panna jest czarująca, a Natalia Nikołajewna mówiła o niej to samo...

— Nie wierz temu — przerwała staruszka. — Jaka tam czarująca! Dla was, trzpiotów, każda spódniczka jest czarująca. A że Nataszą ją chwali, to tak tylko, przez szlachetność. Nie umie go powstrzymać i ciągle mu przebacza, a sama cierpi. Ileż razy ją zdradził! Zbrodniarz bez serca! Po prostu aż mnie strach ogarnia. Pycha zaślepiła wszystkich. Żeby chociaż mój się uspokoił, przebaczył jej i sprowadził ją tutaj. Uścisnęłabym ją, przyjrzałabym się jej. Czy sbhudła?

— Schudła, Anno Andriejewno!

— Moja najdroższa! A ze mną, Iwanie Pietrowiczu, źle się dzieje! Całą noc, cały dzień przepłakałam... ale co tam, później opowiem! Ile razy napomykałam oględnymi słowami, żeby przebaczył: wprost nie śmiem mówić, tak go tylko okólną drogą zręcznie zagadywałam. A we mnie aż serce zamiera: rozzłości się, myślę sobie, i przeklnie ją ostatecznie. Przekleństwa od niego jeszcze nie słyszałam, boję się, by go nie rzucił. Co wtedy będzie? Ojciec przeklnie — Bóg ukarze. Takie to moje życie: co dzień drżę z przerażenia. Powinien się pan wstydzić, Iwanie Pietrowiczu — u nas w domu pan wzrastał, doznawał od nas ojcowskiego obejścia i miał pan też co wymyślić! Czarująca. Jaka tam czarująca! Już nawet ta ich Maria Wasiliewna mówi bardziej do rzeczy. (Źle postąpiłam prosząc ją raz na kawę, kiedy mój na cały ranek wyjechał za interesami.) Ona wszystko już wytłumaczyła. Książę, ojciec Aloszy, utrzymywał jakieś podejrzane stosunki z hrabiną. Hrabina podobno dawno już robiła mu wyrzuty, że się z nią nie żeni, a ten ciągle odwlekał. A ta hrabina jeszcze za życia męża źle się prowadziła. Mąż umarł — a ona za granicę; zaczęli się koło niej kręcić różni Włosi, Francuzi, ściągnęła do siebie jakichś baronów; tam właśnie złapała księcia Piotra Aleksandrowicza. A jej pasierbica, córka pierwszego jej męża-propinatora, rosła tymczasem i rosła. Hrabina-macocha swoje już wydała, a Katarzyna Fiodorowna przez ten czas podrosła i dwa miliony, które jej ojciec-propinator zostawił, także podrosły. Teraz, jak mówią, ma trzy miliony. Książę zaraz to zwąchał: ot, dobrze by było Aloszę ożenić! (Ani chybi! Swego nie daruje!) Hrabia, ten co to u dworu, ta znakomitość, pamiętasz, ten jego krewniak, także się zgadza; trzy miliony to nie żarty. Dobrze, powiada, rozmów się pan z tą hrabiną. Więc książę komunikuje hrabinie o swym życzeniu. A ta jak nie wsiądzie na niego! Zupełnie, powiadają, bez zasad kobieta, zawadiaczka taka! Ją już tutaj, jak mówią, nie wszyscy przyjmują, to nie to, co za granicą. Nie, powiada, sam żeń się, książę, ze mną, a moja pasierbica nie wyjdzie za Aloszę. A panna, ta jej pasierbica, jak w obraz, powiadają, patrzy w swoją macochę; omal że się nie modli do niej i we wszystkim jest jej posłuszna. Łagodna taka, powiadają, anielska duszyczka! A książę widzi, w czym rzecz, i powiada: niech się pani hrabina o nic nie obawia. Majątek swój już pani straciła i pozostały nie popłacone długi. A jak pasierbica pani wyjdzie za Aloszę, to będzie z nich dobrana para: i tamta niewiniątko, i mój Alosza głuptasek. Weźmiemy ich pod kuratelę i wspólnie będziemy się nimi opiekować, a wtedy będzie pani miała pieniądze. I po co, powiada, ma pani za mnie za mąż wychodzić? Sprytny człowiek! Mason! Pół roku temu hrabina była niezdecydowana, a teraz, powiadają, jeździli do Warszawy i tam się ugodzili. Ot co słyszałam. Wszystko to Maria Wasiliewna mi opowiedziała, wszystkie tajniki, a sama słyszała od zaufanego człowieka. A więc oto, w czym rzecz: pieniążki, miliony, a nie tam — czarująca!...

Opowiadanie Anny Andriejewny uderzyło mnie. Było zupełnie zgodne z tym wszystkim, co niedawno słyszałem od samego Aloszy. Opowiadając to, odgrażał się, że za nic w świecie nie ożeni się dla pieniędzy. Ale Katarzyna Fiodorowna zrobiła na nim wrażenie i podobała mu się. Słyszałem również od Aloszy, że jego ojciec sam może się ożeni; chociaż zaprzecza tym pogłoskom, żeby przed czasem nie drażnić hrabiny. Mówiłem już, że Alosza bardzo kochał ojca, szczycił się nim i wierzył w niego jak w wyrocznię.

— Przecież nie hrabiowskiego rodu ta twoja czarująca! — ciągnęła dalej Anna Andriejewna, bardzo rozdrażniona moją pochwałą przyszłej narzeczonej młodego księcia. — Natasza byłaby lepszą partią dla niego. Tamta dorobkiewiczówna, a Natasza ze starego szlacheckiego domu, panna szlachetnie urodzona. Wczoraj mój staruszek (zapomniałam panu o tym powiedzieć) otworzył swój okuty kuferek — wie pan? — i przez cały wieczór siedział naprzeciwko mnie i przeglądał nasze stare dokumenty rodowe. Siedzi przy tym taki poważny. A ja robię pończochę na drutach, nie patrzę na niego, boję się czegoś. Więc on widząc, że milczę, rozgniewał się i sam się do mnie odezwał, a potem przez cały wieczór objaśniał mi nasz rodowód. No i okazuje się, że my, Ichmieniewowie, byliśmy szlachtą jeszcze za panowania Iwana Wasiliewicza Groźnego i że mój ród, Szumiłowów, był znany już za Aleksego Michajłowicza i posiadamy na to dokumenty i w historii Karamzina wspomniano o nas[13] A więc tak, kochanku, pod tym względem nie jesteśmy gorsi od innych. Jak tylko staruszek zaczął mi to tłumaczyć, zaraz zrozumiałam, co ma na myśli. Widać i jemu przykro, że Nataszę lekceważą. Tylko bogactwem biorą prym przed nami. A niechże się ten rozbójnik, Piotr Aleksandrowicz, stara o bogactwo; wszyscy wiedzą, że to okrutna, chciwa dusza. Do jezuitów, powiadają, potajemnie się zapisał w Warszawie. Czy prawda?

— Głupia pogłoska — odpowiedziałem, mimo woli zainteresowany uporczywością tej pogłoski. Ale wiadomość o Mikołaju Siergieiczu, oglądającym swe rodowe dokumenty, była ciekawa. Dawniej nigdy się nie przechwalał swym rodowodem.

— Wszystko to łajdaki zatwardziałe! — ciągnęła dalej Anna Andriejewna. — I jakże ona tam, kochanku, martwi się, płacze? Ach, czas ci już iść do niej. Matriona! Matriona! Zbój, nie dziewczyna! Czy jej nie skrzywdził kto? Mówże, Wania!

Co miałem jej odpowiedzieć? Staruszka się rozpłakała. Zapytałem, jaka jeszcze przykrość ją spotkała, o której niedawno miała zamiar mi opowiedzieć.

— Ach, mój drogi, mało jeszcze było nieszczęść, widocznie jeszcze czara nie wypita do dna! Pamiętasz, kochanku, czy nie pamiętasz — miałam medalionik, w złoto oprawny, tak, na pamiątkę zrobiony, i w nim portret Nataszy w wieku dziecięcym; osiem lat wtedy miała, aniołek mój kochany. Wtedy jeszcze zamówiliśmy go u przejezdnego artysty-malarza, ale tyś widać zapomniał. Malarz był doskonały; przedstawił ją jako Kupidyna. Włoski miała wtedy jaśniutkie; w koszuleczce muślinowej, takiej, przez którą ciało prześwieca, i wyszła taka ladniutka, że napatrzeć się nie można. Prosiłam malarza, żeby jej skrzydełka domalował, ale się nie zgodził. Po tych naszych strasznych dniach wydobyłam medalion ze szkatułki i powiesiłam go na piersi obok krzyżyka, ale boję się, żeby mój nie zauważył. Przecież on wtedy wszystkie jej rzeczy kazał wyrzucić albo spalić, aby nic nie przypominało nam o niej. A jak ja choć na jej portret popatrzę, czasem popłaczę, zawsze jednak robi mi się lżej na sercu. Czasem, gdy jestem sama, całuję medalionik, jakbym ją żywą całowała; nadaję jej tkliwe imiona, a na noc codziennie przeżegnam. Mówię z nią głośno, gdy sama zostanę, pytam o coś i wyobrażam sobie, że mi odpowiada; i pytam jeszcze raz. Och, drogi Wania, ciężko nawet opowiadać! Więc jestem szczęśliwa, że chociaż o medalionie nie wie i nie zwraca uwagi. Aż tu wczoraj rankiem nagle medalionu nie ma, tylko sznurek został, musiał się przetrzeć i zgubiłam medalion. Zamarłam po prostu. Szukałam, szukałam, szukałam, i nic! Zginął, przepadł! Ale gdzie? Myślę sobie: w pościeli zarzuciłam; przeszukałam wszystko — nie ma! Gdyby się urwał i upadł, może by go ktoś znalazł, a któż mógł znaleźć, jeśli nie on lub Matriona? O Matrionie nie ma co myśleć, jest mi oddana całą duszą... (Matriona, podasz wreszcie samowar?) No, myślę sobie, jeśli on znajdzie, to co wtedy? Siedzę sobie i coraz mi smutniej, płaczę, nie mogę powstrzymać łez. Mikołaj Siergieicz zaś jest coraz milszy dla mnie; patrzy się, jak gdyby wiedział, dlaczego płaczę, i żal mu mnie. Myślę sobie: skąd on może wiedzieć? Czyżby naprawdę znalazł medalion i wyrzucił przez lufcik? W gniewie jest do tego zdolny; wyrzucił, a teraz mu smutno — żałuje, że wyrzucił. Chodziłam nawet z Matriona szukać pod oknem i pod lufcikiem — nic nie znalazłam. Jak kamień w wodę. Całą noc przepłakałam. Po raz pierwszy nie przeżegnałam jej na noc. Och, Iwanie Pietrowiczu, to nic dobrego nie wróży; już drugi dzień płaczę, nie ocierając oczu. Jak zwiastuna bożego oczekiwałam pana, żeby choć trochę się pocieszyć... I staruszka gorzko zapłakała.

— Ale, ale, zapomniałam panu powiedzieć — zawołała nagle, ucieszona, że sobie coś przypomniała — czy słyszał pan od niego o sierotce?

— Słyszałem, Anno Andriejewno, mówił mi, że macie państwo zamiar wziąć biedną dziewczynkę, sierotkę, na wychowanie. Czy to prawda?

— Ani mi to w głowie, kochanie, ani mi to w głowie! Nie chcę żadnej sierotki! Przypominałaby nam tylko nasz gorzki los, nasze nieszczęście. Nie chcę nikogo oprócz Nataszy. Była tylko jedna córka, to i jedna pozostanie. Ale cóż to ma znaczyć, kochanku, że on tę sierotkę wymyślił? Co pan o tym myśli, Iwanie Pietrowiczu? Czy żeby mnie pocieszyć, czy co, czy z powodu moich łez, czy żeby rodzoną córkę zupełnie wyrzucić z pamięci i do innego dziecka się przywiązać? Co on z panem mówił o mnie po drodze? Jaki on się panu wydał — surowy, gniewny? Css!... Idzie! Później powie pan, kochanku, później... A jutro nie zapomnij przyjść...

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Wszedł staruszek. Spojrzał na nas z ciekawością i jakby wstydząc się czegoś, zasępił się i podszedł do stołu.

— Gdzie samowar? — zapytał — czyżby dotąd jeszcze nie było czasu przynieść?

— Już niesie, ojczulku, już niesie; ot i przyniosła — zakrzątała się Anna Andriejewna.

Matriona zjawiła się z samowarem w chwili, gdy zobaczyła Mikołaja Siergieicza, jak gdyby czekała na jego wejście, żeby podawać. Była to stara, doświadczona i oddana służąca, ale najbardziej samowolna i zrzędliwa ze wszystkich służących świata, o charakterze upartym i przekornym. Mikołaja Siergieicza bała się i przy nim zawsze trzymała język za zębami. Za to w zupełności sobie to wynagradzała z Anną Andriejewna, stale postępowała z nią po grubiańsku i okazywała wyraźną pretensję, by rządzić swoją panią, chociaż równocześnie serdecznie i szczerze kochała ją i Nataszę. Tę Matrionę znałem jeszcze w Ichmieniewce.

— Hm!... to bardzo nieprzyjemnie, kiedy się zmoknie, a tu nawet herbaty nie chcą przygotować.

Anna Andriejewna mrugnęła na mnie. On zaś nie znosił tych tajemniczych znaków porozumiewawczych i chociaż w tej chwili starał się na nas nie patrzeć, ale można było zmiarkować po wyrazie jego twarzy, że Anna Andriejewna właśnie teraz mrugnęła na mnie i on wie o tym.

— Chodziłem w mojej sprawie, Wania — zaczął nagle opowiadać. — Wszędzie łajdactwo. Nie wiem, czy ci mówiłem. Zasądzą mnie z kretesem. Dowodów, uważasz, nie ma, papierów potrzebnych nie ma; krążą fałszywe informacje... Hm!

Mówił o swoim procesie z księciem; proces ten ciągnął się jeszcze, ale przybierał coraz gorszy obrót dla Mikołaja Siergieicza. Milczałem, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć. Spojrzał na mnie podejrzliwie.

— No, cóż! — podchwycił nagle, jakby podrażniony naszym milczeniem — im prędzej, tym lepiej. Gdyby nawet skazano mnie na zapłacenie, i tak łajdakiem mnie nie zrobią. Moje sumienie w porządku; zresztą, niech skazują. Przynajmniej sprawa raz się zakończy. Zrujnują mnie — to rzucam wszystko i jadę na Syberię.

— Boże, dokąd ty chcesz jechać? A po co tak daleko! — nie wytrzymała Anna Andriejewna.

— A tutaj do czego bliżej ? — zapytał brutalnie, jak gdyby ucieszony sprzeciwem.

— No, bądź co bądź... bliżej ludzi... — powiedziała Anna Andriejewna i spojrzała na mnie z wyrazem cierpienia.

— Jakich ludzi? — zawołał wodząc rozpłomienionymi oczami ode mnie do żony — jakich ludzi? Grabieżców, oszczerców, zdrajców? Takich jest dosyć wszędzie; nie martw się, na Syberii też ich znajdziemy. A nie chcesz ze mną jechać, proszę bardzo, zostań; nie zmuszam.

— Mikołaju Siergieiczu, dla kogóż ja tu bez ciebie pozostanę?! — zawołała biedna Anna Andriejewna. — Przecież oprócz ciebie nie mam na całym świecie ni...

Zacięła się, umilkła i zwróciła na mnie przestraszone spojrzenie, jakby prosząc o wstawiennictwo i pomoc. Stary był rozdrażniony i czepiał się wszystkiego; nie można było mu się sprzeciwiać.

— Właściwie, czemu się pani niepokoi, Anno Andriejewno? — powiedziałem. — Na Syberii nie jest wcale tak źle, jakby się wydawało. W razie nieszczęścia, gdyby państwu wypadło sprzedać Ichmieniewkę, zamiar Mikołaja Siergieicza jest nawet bardzo praktyczny. Na Syberii można znaleźć bardzo przyzwoitą prywatną posadę, a wówczas...

— Przynajmniej ty, Wania, mówisz do rzeczy. Tak właśnie myślę. Rzucę wszystko i pojadę.

— No, tego nie oczekiwałam — zawołała Anna Andriejewna załamawszy ręce. — I ty, Wania, to samo! Nie oczekiwałam tego od pana, Iwanie Pietrowiczu... Spotykało pana u nas samo dobro, a teraz...

— Ha, ha, ha! A na coś ty oczekiwała? Pomyśl, z czego będziemy żyli? Ostatnie grosze wychodzą! A może każesz mi iść do księcia Piotra Aleksandrowicza prosić o przebaczenie?

Usłyszawszy imię księcia, staruszka zadrżała ze strachu. Łyżeczka do herbaty, trzymana przez nią, zadzwoniła o talerzyk.

— Nie, naprawdę — podchwycił Ichmieniew doprowadzając się stopniowo, ze złośliwym, przekornym zadowoleniem, do coraz większego rozdrażnienia — jak myślisz, Wania, lepiej może iść? Po co jechać na Syberię? Najlepiej jutro rano ubiorę się elegancko, uczeszę, uliżę; Anna Andriejewna da mi nowy gors (do takiej osoby nie można przecież inaczej!), rękawiczki trzeba kupić, aby już był kompletny bon ton — i iść do jaśnie oświeconego: dobrodzieju, jaśnie oświecony panie, ojcze rodzony! Daruj, przebacz, daj kawałek chleba — żona, dzieci małe!... Czy tak, Anno Andriejewno? Chcesz tego?

— Ja... nic nie chcę! Tak, głupstwo palnęłam, przebacz, jeśli czym ciebie rozgniewałam, tylko nie krzycz — rzekła coraz bardziej drżąc ze strachu.

Jestem pewny, że cierpiał w duchu i wszystko w nim się przewracało w tej chwili, gdy patrzył na łzy i strach swej biednej towarzyszki życia; pewny jestem, że było mu daleko boleśniej niż jej; lecz nie mógł się powstrzymać. Zdarza się to niekiedy ludziom o najlepszym sercu, lecz o słabych nerwach, którzy przy całej swej dobroci dają się unieść aż do upojenia swemu żalowi i gniewowi, chcąc wypowiedzieć się za wszelką cenę, nawet za cenę zniewagi, zadanej niewinnym i najbliższym sobie istotom. Kobiety na przykład muszą czasem czuć się nieszczęśliwymi, skrzywdzonymi, choćby w rzeczywistości nie było żadnej krzywdy ani nieszczęścia. Jest wielu mężczyzn podobnych w tym wypadku do kobiet, i to mężczyzn na ogół silnych, nie posiadających specjalnie kobiecych cech charakteru. Starzec odczuwał potrzebę kłótni, choć cierpiał przez to.

Pamiętam, przyszło mi wówczas na myśl: czy staruszek w istocie nie zrobił tego, o co go podejrzewała Anna Andriejewna. Czy w istocie nie szedł do Nataszy, lecz rozmyślił się w drodze, czy też coś pokrzyżowało mu plany, i wrócił do domu, zły i upokorzony, wstydząc się swych niedawnych uczuć i pragnień, szukając kogoś, na kim można by sobie powetować własną słabość, i wybierając tych właśnie, których najbardziej podejrzewał o podobne pragnienia i uczucia. Może chcąc przebaczyć córce, wyobrażał sobie zachwyt i radość swej Anny Andriejewny, a wobec niepowodzenia, rozumie się, ona pierwsza na tym ucierpiała.

Ale wygląd jej, przygnębionej, drżącej przed nim ze strachu, rozczulił go. Jak gdyby zawstydził sję swego gniewu i na chwilę się pohamował. Milczeliśmy wszyscy; starałem się nie patrzeć na niego. Lecz ten dobry moment trwał krótko. Za wszelką cenę musiał się wypowiedzieć, choćby wybuchnąć, choćby przekląć.

— Widzisz, Wania — powiedział nagle — bardzo mi przykro, nie chciałbym tego mówić, lecz nadszedł czas, że trzeba sprawę wyjaśnić, bez ogródek, jak każdy uczciwy człowiek powinien... rozumiesz, Wania? Rad jestem, żeś przyszedł, i dlatego chcę jasno powiedzieć przy tobie tak, aby i inni słyszeli, że wszystkie te głupstwa, wszystkie te łzy, westchnienia, nieszczęścia, dokuczyły mi wreszcie. To, com wyrwał z mego serca, może krwawo i z bólem, nigdy już tam nie wróci. Tak!... Co powiedziałem, to zrobię. Mówię o tym, co zaszło pół roku temu, rozumiesz, i mówię o tym tak otwarcie, po prostu właśnie dlatego, żebyś ty w żaden sposób nie mógł się pomylić co do znaczenia moich słów — dodał patrząc na mnie pałającym wzrokiem i jawnie unikając wystraszonych spojrzeń żony. ,— Powtarzam: to głupstwa; ja sobie tego nie życzę! Wścieka mnie to właśnie, że wszyscy uważają mnie za durnia, za ostatniego podleca, za zdolnego do takich nikczemnych, słabych uczuć... myślą, że ja szaleję ze zmartwienia... Brednie! Odrzuciłem, zapomniałem moje dawne uczucia! Nie istnieją dla mnie żadne wspomnienia... tak! tak! tak! tak!

Wstał gwałtownie, uderzył pięścią w stół, aż filiżanki zadzwoniły.

— Mikołaju Siergieiczu! Czy panu nie żal Anny Andriejewny? Proszę popatrzeć, co pan z nią robi — powiedziałem nie mogąc się powstrzymać i patrząc na niego niemal z oburzeniem. Lecz dolałem tylko oliwy do ognia.

— Wcale mi nie żal! — zawołał drżąc i blednąc — nie żal mi dlatego, że i mnie również nie żałują. Nie żal mi, ponieważ w moim własnym domu tworzą się spiski przeciwko mojej zhańbionej głowie z powodu rozpustnej córki, godnej przekleństwa i wszelkich kar!...

— Ojcze, Mikołaju Siergieiczu, nie przeklinaj! — zawołała Anna Andriejewna.

— Przeklnę! — zawołał starzec dwa razy głośniej niż przedtem — dlatego że ode mnie, skrzywdzonego, zhańbionego, żąda się, bym poszedł do tej przeklętej i prosił ją o przebaczenie! Tak, tak jest. Męczy się mnie, dzień w dzień, dniem i nocą, we własnym domu — łzami, westchnieniami, głupimi napomknieniami! Chcą mnie zmiękczyć... Patrz, patrz, Wania — dodał, drżącymi rękami wyjmując w pośpiechu z bocznej kieszeni jakieś papiery — tu są wyciągi z naszej sprawy! Z tej sprawy wynika teraz, że jestem złodziej, oszust, że okradłem mego dobroczyńcę! Jestem napiętnowany, zhańbiony przez nią! O, patrz, patrz!...

Zaczął wyrzucać na stół z bocznej kieszeni surduta różne papiery, jeden za drugim, niecierpliwie szukając pomiędzy nimi tego, który chciał mi pokazać. Lecz potrzebny dokument, jakby naumyślnie, nie dawał się odszukać. W zniecierpliwieniu wyszarpał z kieszeni wszystko, co mógł zagarnąć ręką, i nagle — coś dźwięcznego i ciężkiego upadło na stół... Anna Andriejewna krzyknęła. Był to zgubiony medalion!

Nie chciałem wierzyć własnym oczom. Starcowi krew rzuciła się do głowy i zalała policzki; drgnął. Anna Andriejewna stała ze złożonymi rękami i błagalnie patrzyła na niego. Twarz jej zabłysła jasną, radosną nadzieją... Ten rumieniec na twarzy, to zmieszanie staruszka wobec nas... tak, ona się nie omyliła, rozumiała teraz, w jaki sposób zginął jej medalion !

Zrozumiała, że to on go znalazł, ucieszył się i może drżąc ze wzruszenia, zazdrośnie schował przed oczami wszystkich i tylko sam, w ukryciu, z bezgraniczną miłością wpatrywał się w twarzyczkę swego ukochanego dziecięcia — patrzył nie mogąc się napatrzeć. Może i on, podobnie jak biedna matka, zamykał się z dala od wszystkich, by rozmawiać ze swoją drogą Nataszą, wymyślać jej odpowiedzi i odpowiadać na nie; a w nocy, z męczącą troską, ze zduszonym łkaniem w piersi, pieścił i całował drogi wizerunek i zamiast przeklinać, przebaczał i błogosławił tej, której nie chciał widzieć i którą przeklinał wobec wszystkich.

— Mój drogi, więc ty ją jeszcze kochasz! — zawołała Anna Andriejewna nie opanowując się już wobec srogiego ojca, który przed chwilą przeklinał jej Nataszę.

Lecz natychmiast po tym okrzyku bezrozumny gniew błysnął w jego oczach. Pochwycił medalion, zamachnął się, rzucił na podłogę i z wściekłością zaczął go deptać.

— Bądź na wieki, na wieki przeklęta przez mnie! — krzyczał ochrypłym głosem dusząc się. — Na wieki, na wieki!

— Boże — zawołała staruszka — ją, ją, moją Nataszę! Jej twarzyczkę... depcze nogami! Tyranie! Nieczuły, okrutny pyszałku!

Usłyszawszy jęk żony, szalony starzec opamiętał się spostrzegając z przerażeniem, co się stało. Nagle chwycił z podłogi medalion i chciał wybiec z pokoju, lecz zrobiwszy zaledwie dwa kroki, upadł na kolana, rękami oparł się o stojącą przed nim otomanę i bezsilnie pochylił głowę.

Łkał jak dziecko, jak kobieta. Łkania dławiły mu pierś, jakby ją miały rozerwać. Groźny starzec w jednej chwili stał się słabszy niż dziecko. O, teraz już nie mógł przeklinać, już nie wstydził się nikogo z nas i w spazmatycznym porywie miłości znów niezliczonymi pocałunkami pokrywał portret, który przed chwilą deptał. Zdawało się, że cała tkliwość, cała miłość jego do córki, tak długo powstrzymywana, usiłowała teraz uzewnętrznić się z niepowstrzymaną siłą i siłą tego porywu rozrywa całą jego istotę.

— Przebacz jej, przebacz! — wołała płacząc Anna Andriejewna pochyliwszy się nad nim i objąwszy go ramieniem. — Przyjmij ją z powrotem pod rodzinny dach, mój kochany, sam Bóg na Sądzie Ostatecznym policzy ci twą pokorę i miłosierdzie!...

— Nie, nie! Za nic w świecie, nigdy! — krzyczał ochrypłym, zdławionym głosem. — Nigdy! Nigdy!

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Późno, o dziesiątej, przyszedłem do Nataszy. Mieszkała wtedy na Fontance, niedaleko Siemionowskiego Mostu, w brudnym czynszowym domu kupca Kołutuszkina, na trzecim piętrze. W pierwszym okresie po opuszczeniu domu rodzinnego Natasza i Alosza zajmowali ładne mieszkanie, nieduże, ale miłe i wygodne, na trzecim piętrze, na Litiejnej. Ale wkrótce środki młodego księcia wyczerpały się. Nauczycielem muzyki nie został, lecz zaczął pożyczać i wpadł w ogromne, jak na niego, długi. Pieniądze tracił na upiększanie mieszkania, na podarunki dla Nataszy, która protestowała przeciwko jego marnotrawstwu, rohiia mu wymówki, czasem nawet płakała. Alosza, czuły, o wrażliwym sercu, obmyślający z rozkoszą, niekiedy przez całi tydzień, u} by jej podarować i jak ona przyjmie prezent, zwierzający mi się zawczasu ze swych nadziei i marzeń, wpadł w przygnębienie po jej burach i łzach, tak że było go żal, a później z powodu podarków bywały wymówki, rozgoryczenia i kłótnie. Poza tym Alosza trwonił sporo pieniędzy w sekrecie przed Nataszą; dawał się namawiać przez kolegów, odwiedzał różne Józefiny i Miny, i mimo to równocześnie bardzo kochał Nataszę. Kochał ją z jakąś udręką; często przychodził do mnie, rozstrojony i smutny, mówiąc, że nie jest wart nawet paznokcia swej Nataszy, że jest niesubtelny i zły, że nie potrafi jej zrozumieć i nie jest wart jej miłości. Po części miał słuszność: byli zupełnie sobie nierówni; on wobec niej czuł się dzieckiem, a i ona zawsze go uważała za dziecko. Ze łzami przyznawał mi się do znajomości z Józefiną, błagając jednocześnie, abym nie mówił o tym Nataszy; i kiedy, nieśmiały, drżący, udawał się po tych wszystkich szczerościach ze mną do niej (koniecznie ze mną, zapewniając, że boi się spojrzeć na nią po swym występku, a ja jeden mogę go powstrzymać), Nataszą od pierwszego wejrzenia wiedziała, o co chodzi. Była bardzo zazdrosna i nie rozumiem, jak mogła wciąż przebaczać mu jego lekkomyślność. Zwykle odbywało się to tak: Alosza wchodził ze mną, nieśmiało zaczynał mówić, z nieśmiałą tkliwością patrzył jej w oczy. Ona zgaduje natychmiast, że zawinił, ale nie okazuje tego nigdy, nigdy pierwsza nie zaczyna o tym mówić, o nic nie pyta, przeciwnie, staje się dla niego łaskawsza, weselsza — i nie było to żadną przebiegłą, obmyślaną grą z jej strony. Nie, ta cudowna istota czuła jakaś bezgraniczną rozkosz w przebaczaniu i litości; jak gdyby w samym procesie przebaczania Aloszy można było odnaleźć osobliwą, subtelną rozkosz. Co prawda, wtedy jeszcze chodziło tylko o same Józefiny. Widząc ją łagodną i przebaczającą, Alosza już nie mógł wytrzymać i zaraz wszystko wyznawał, bez żadnego pytania, aby ulżyć sercu i "żeby było jak dawniej", jak zwykle mawiał. Otrzymawszy przebaczenie, wpadał w zachwyt, niekiedy nawet płakał z radości i rozczulenia, ściskał ją, całował. Potem naraz stawał się wesoły i zaczynał z dziecinną otwartością opowiadać wszystkie szczegóły swoich przygód z Józefiną, śmiał się, chichotał, błogosławił, wychwalał Nataszę i wieczór kończył się szczęśliwie i wesoło. Wydawszy wszystkie pieniądze, zaczął sprzedawać rzeczy. Pod naciskiem Nataszy wyszukano maleńkie, lecz tanie mieszkanko na Fontance. Rzeczy sprzedawano nadal; Natasza sprzedała nawet swoje suknie i zaczęła szukać pracy. Gdy Alosza dowiedział się o tym, rozpacz jego nie miała granic; przeklinał sam siebie, krzyczał, że gardzi sobą, ale położenia w niczym nie poprawiał. Obecnie skończyły się te ostatnie środki; pozostawała już tylko praca, i to za bardzo mierną zapłatę.

Już na początku, mieszkając razem z ojcem, Alosza mocno się z nim pokłócił. Ówczesne zamiary księcia co do ożenienia syna z Katarzyną Fiodorowną Filimonow, pasierbicą hrabiny, były jeszcze w sferze projektów; lecz już wtedy kładł na nie silny nacisk. Woził Aloszę do przyszłej narzeczonej, namawiał do starania się o jej względy, przekonywał go surowością i perswazją, lecz sprawa nie doszła do skutku z powodu stanowiska hrabiny. Wtedy to ojciec zaczął patrzeć przez palce na stosunek syna z Natasza, pozostawiając wszystko czasowi i spodziewając się, że przy znanej lekkomyślności i wietrznict-wie Aloszy miłość ta wkrótce minie. O to, że Alosza może się ożenić z Natasza, książę przestał się martwić. Co do kochanków, to między nimi sprawa ta została odłożona aż do oficjalnego pogodzenia się z ojcem. Zresztą widać było, że Natasza nie chce pierwsza o tym mówić. Alosza wygadał się przede mną po kryjomu, że ojciec jego był nawet trochę rad z tej historii: sprawiało mu przyjemność poniżenie Ichmieniewa. Na zewnątrz nadal okazywał niezadowolenie. Zmniejszył i tak już dość szczupłą pensję syna (w stosunku do niego był nadzwyczaj skąpy), groził, że odbierze wszystko; lecz wkrótce pojechał do Polski za hrabiną, która miała tam swoje interesy; miał ciągle na myśli swatanie syna. Co prawda, Alosza był za młody do ożenku, lecz panna była tak bogata, że nie należało wypuścić z rak takiej gratki. Wreszcie książę osiągnął swój cel. Doszły do nas wiadomości, że sprawa swatów przybrała pomyślny obrót. Książę wrócił do Petersburga, syna potraktował uprzejmie, ale dalsze trwanie jego związku z Natasza niemile go zdziwiło. Zaczął się czuć niepewnie, bał się. W sposób surowy i stanowczy zażądał zerwania, lecz wkrótce wpadł na lepszy pomysł i zawiózł Aloszę do hrabiny. Jej pasierbica była niemal pięknością; prawie jeszcze podlotek, ale z sercem, jakie rzadko się zdarza spotkać, z jasną, nietkniętą przez grzech duszą, wesoła, rozumna, delikatna. Książę liczył się z tym, że bądź co bądź półroczny okres zrobił swoje, że Natasza nie będzie już miała dla syna uroku nowości i że teraz Alosza będzie patrzał na przyszłą narzeczoną innymi oczami niż pół roku temu. Przewidywania sprawdziły się tylko częściowo... Alosza rzeczywiście zadurzył się. Dodam tu jeszcze, iż ojciec stał się dla syna niezwykle łaskawy (chociaż wciąż nie dawał mu pieniędzy). Alosza czuł, że pod tą łaskawością ukrywa się nieugięta, niezmienna wola, i cierpiał, zresztą znacznie mniej, niżby cierpiał nie widując co dzień Katarzyny Fiodorowny. Wiedziałem, że już piąty dzień nie pokazywał się u Nataszy. Idąc do niej od Ichmieniewów, zgadywałem z niepokojeni, co też ona chce mi powiedzieć. Z daleka dostrzegłem światło w jej oknie. Było między nami umówione, że będzie stawiała w oknie świecę wtedy, gdy koniecznie zechce mnie widzieć, toteż gdy tylko zdarzyło mi się gdzieś blisko przechodzić (a zdarzało się to prawie co wieczór), widząc niezwykłe światło w oknie, mogłem się domyślić, że jestem jej potrzebny i że czeka na mnie. Ostatnimi czasy wystawiała świecę bardzo często...

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Zastałem Nataszę samą. Chodziła wolno po pokoju, tam i z powrotem, złożywszy ręce na piersi, w głębokim zamyśleniu. Wystygły samowar stał na stole i czekał na mnie od dawna. Milcząc, z uśmiechem podała mi rękę. Twarz miała bladą, o chorowitym wyrazie. W uśmiechu jej było coś bolesnego, tkliwego, cierpiącego. Niebieskie jasne jej oczy stały się jak gdyby większe niż przedtem, włosy jak gdyby gęstsze — tak się wydawało przynajmniej przy jej wychudłej twarzy i chorobliwym wyglądzie.

— A ja myślałam, że już nie przyjdziesz — powiedziała podając mi rękę — chciałam nawet Mawrę posłać po ciebie, obawiałam się, czyś znów nie zachorował.

— Nie, nie zachorowałem, tylko zatrzymano mnie, zaraz ci opowiem. Ale co ci jest? Co się stało?

— Nic się nie stało! — odpowiedziała, jakby zdziwiona. — Bo co?

— Przecież pisałaś... wczoraj pisałaś, bym przyszedł, i wyznaczyłaś mi godzinę jakoś nie tak jak zwykle.

— Ach, tak! To na niego wczoraj czekałam.

— No i cóż, dotąd jeszcze nie był?

— Nie. I pomyślałam: jeżeli nie przyjdzie, trzeba będzie z tobą pomówić — dodała po chwili.

— A dziś wieczorem czekałaś na niego?

— Nie, nie czekałam, on dziś jest tam.

— Więc myślisz, Nataszo, że on już nigdy nie przyjdzie?

— Przyjdzie, naturalnie — odpowiedziała spojrzawszy na mnie jakoś niezwykle poważnie.

Nie podobała jej się nagłość moich pytań. Zamilkliśmy chodząc dalej po pokoju.

— Wciąż czekałam na ciebie — zaczęła znów z uśmiechem— i wiesz, co robiłam? Chodziłam tam i z powrotem i mówiłam z pamięci wiersze. Pamiętasz: dzwoneczki, droga zimowa... "Mój samowar już szumi na stole z dębiny..." — myśmy to razem czytali:

Ucichła zamieć; droga jasno oświetlona, Noc spogląda zamglonych oczu milionami...

— A dalej:

Nagle słyszę: ktoś śpiewa — ten głos tak mi znany, I dzwoneczki w takt dźwięczą tak skocznie: "Kiedyż, kiedy nadejdzie mój miły, kochany, Kiedyż w moich objęciach odpocznie? Jakież miłe to życie! Gdy zorza zaczyna Igrać w oknie blaskami na soplu lodowym, Mój samowar już szumi na stole z dębiny, Trzaska piec, kolorowe nad łóżkiem muśliny Oświetlając płomieniem różowym..."

— Jakie to śliczne! Jakie to bolesne wiersze, i co za fantastyczny, narzucający się obraz! To kanwa tylko i ledwie naznaczony wzór — wszystko można wyszywać. Te dwa wyrażenia: początkowe i ostatnie. Ten samowar, ta muślinowa zasłona — jakie to wszystko swojskie... To tak jak w mieszczańskich domkach w naszym powiatowym miasteczku; ja ten dom tak jakbym widziała: nowy, z belek, jeszcze nie oszalowany... A później inny obraz:

Ten sam głos znowu słyszę — ten śpiew tak mię smuci, Już dzwoneczki nie dźwięczą w takt skocznie: "Tak mi straszno, że dawny przyjaciel mój wróci, I znów pieścić i ściskać mię pocznie! Jakież smutne to życie! Pokoik maleńki. Taki ciasny i ciemny, i nudny; wiatr wieje... Rośnie wiśnia samotna przed moim okienkiem, Ale szyby zamarzły, nie widać wisienki, Może dawno ją zmiotły zawieje. Smutne życie! Już dawno spłowiały muśliny, Chora snuję się, błądzę, do domu nie wracam, Nie ma kto mię połajać — porzucił jedyny... Tylko zrzędzi staruszka..."[14]

— "Chora snuję się..." — to "chora" jak dobrze tutaj użyte. "Nie ma kto mię połajać" — ileż pieszczoty i miękkości w tym wierszu, jaka udręka wspomnień, i to udręka, którą człowiek sam wywołał i lubuje się nią... Boże, jakie to ładne! Jakie to prawdziwe!

Zamilkła, jak gdyby usiłując zdusić dławiący ją spazm.

— Drogi Wania! — rzekła po chwili i nagle znowu zamilkła, jak gdyby zapomniawszy, co chciała powiedzieć, lub może powiedziała to tak sobie, bezmyślnie, pod wpływem jakiegoś nagłego uczucia.

W czasie tej rozmowy ciągle chodziliśmy po pokoju. Przed obrazem płonęła lampka. Ostatnimi czasy Natasza stawała się coraz pobożniejsza i nie lubiła, gdy z nią o tym zaczynano mówić.

— Co to, czy jutro święto? — zapytałem — lampka zapalona.

— Nie, wcale nie święto... ale co tam, Wania, siadaj, zmęczyłeś się, jak widać. Chcesz herbaty? Przecież tyś jeszcze nie pił?

— Siadajmy, Nataszo. Piłem już herbatę.

— Skąd teraz wracasz?

— Od nich.

Zawsześmy tak między sobą nazywali dom jej rodziców.

— Od nich? Jak zdążyłeś? Sam poszedłeś? Prosili cię? Zarzuciła mnie pytaniami. Twarz jej stała się jeszcze bledsza ze wzruszenia. Opowiedziałem jej drobiazgowo moje spotkanie ze staruszkiem, rozmowę z matką i scenę z medalionem — opowiedziałem szczegółowo, ze wszystkimi odcieniami. Nigdy nic przed nią nie ukrywałem. Słuchała, chciwie chwytając każde moje słowo. Łzy błysnęły w jej oczach. Scena z medalionem wzruszyła ją mocno.

— Zaczekaj, zaczekaj, Wania — mówiła, często przerywając mi opowiadanie — mów bardziej szczegółowo, wszystko, wszystko, możliwie najbardziej szczegółowo. Opowiadasz niedokładnie!...

Powtórzyłem po raz drugi i trzeci, co chwila odpowiadając na jej bezustanne pytania o szczegóły.

— I ty naprawdę myślisz, że on szedł do mnie?

— Nie wiem, Nataszo, i nawet nie mogę sobie wyrobić pewnego zdania. Że smuci się bardzo z twojego powodu, że cię kocha — to jasne. Ale czy szedł do ciebie, to... to...

— I całował medalion? — przerwała. — Co mówił, gdy całował?

— Zupełnie bez związku, same wykrzykniki: nazywał cię najbardziej tkliwymi imionami, wzywał cię...

— Wzywał?

— Tak. Zapłakała z cicha.

— Biedni! — powiedziała. — A jeżeli on wie o wszystkim — dodała po chwili milczenia — to nic dziwnego... On i o ojcu Aloszy dużo wie.

— Nataszo — powiedziałem nieśmiało — chodźmy do nich!...

— Kiedy? — zapytała blednąc i z lekka unosząc się z krzesła. Myślała, że chcę z nią iść natychmiast. — Nie, Wania — dodała kładąc mi ręce na ramionach i uśmiechając się smutnie — nie, mój drogi; to stały twój temat, ale... nie mów lepiej o tym.

— Więc nigdy, nigdy nie skończy się to okropne poróżnienie? — zawołałem ze smutkiem. — Czy tak jesteś dumna, że nie chcesz zrobić pierwszego kroku? Powinnaś go zrobić, to twój obowiązek. Może ojciec tylko na to czeka, żeby ci przebaczyć... On jest ojcem i tyś go obraziła. Weź pod uwagę jego dumę; jest słuszna i naturalna! Powinnaś to zrobić. Spróbuj tylko, a przebaczy ci bez żadnych zastrzeżeń.

— Bez zastrzeżeń?! To niemożliwe; i nie rób mi wyrzutów, to daremne. Myślałam o tym całymi dniami i nocami i dotąd myślę. Od czasu, jak ich porzuciłam, dnia nie było, żebym o tym nie pomyślała. I wiele razy obojeśmy o tym mówili! Przecież wiesz, że to niemożliwe!

— Spróbuj!

— Nie, mój drogi, nie mogę. Jeżeli nawet bym spróbowała, to tylko bym go jeszcze bardziej obróciła przeciwko sobie. Tego, co bezpowrotne, powrócić nie można, a przecie wiesz, co tu właściwie jest bezpowrotne. Bezpowrotne są te dziecięce, szczęśliwe dni, które przeżyłam razem z nimi. Choćby mi ojciec przebaczył, nie poznałby mnie teraz. Kochał mnie jako dziewczynkę, jako duże dziecko. Cieszyła go moja dziecięca prostota; ciągle jeszcze gładził mnie po głowie tak samo, jak wtedy, gdy byłam siedmioletnią dziewczynką i siedząc u niego na kolanach śpiewałam moje dziecinne piosenki. Od najwcześniejszego dzieciństwa aż do ostatniego dnia podchodził do mego łóżka, aby przeżegnać mnie na noc. Na miesiąc przed naszym nieszczęściem kupił mi kolczyki w sekrecie przede mną (a ja się dowiedziałam o wszystkim) i radował się, jak dziecko, wyobrażając sobie, jak mnie ucieszy prezent, i rozgniewał się strasznie na nas wszystkich, a zwłaszcza na mnie, gdy się dowiedział, że już dawno wiem o kupnie kolczyków. Na trzy dni przed moim odejściem zauważył, że jestem smutna, i sam natychmiast posmutniał — i co myślisz? — aby mnie rozweselić, postanowił wziąć bilet do teatru!... Chciał mnie tym uleczyć. Powtarzani ci, znał i kochał małą dziewczynkę i nie chciał nawet myśleć, że kiedyś będę kobietą. Jemu to nawet do głowy nie przychodziło. Gdybym teraz wróciła, on by mnie nie poznał. Jeżeli nawet przebaczy, to komu? Nie jestem już dawnym dzieckiem, przeżyłam dużo. Gdyby nawet wszystko się ułożyło, będzie jednak wzdychał do dawnego szczęścia, będzie się martwił, że jestem inna niż dawniej, inna niż dziecko, które kochał; to, co było dawniej, zawsze wydaje się lepszym i bywa wspominane z męką. O, jak piękna jest przeszłość, Wania! — zawołała z uniesieniem przerywając bieg swych myśli tym wykrzyknikiem, boleśnie wyrywającym się z jej serca.

— Wszystko to prawda — rzekłem — co mówisz, Nataszo. To znaczy, że musi teraz poznać ciebie i pokochać na nowo. Najważniejsza rzecz: poznać. Cóż! Pokocha cię na nowo. Czy myślisz, że nie będzie zdolny poznać i pokochać ciebie, on, człowiek o takim sercu?

— Wania, nie bądź niesprawiedliwy! Cóż jest we mnie osobliwego do zrozumienia? Nie o tym mówiłam. Widzisz, miłość ojcowska również bywa zazdrosna. Przykro mu, że bez niego zaczęło się to wszystko z Aloszą, a on nie zauważył. Wie, że nawet tego nie przeczuwał, i nieszczęsne konsekwencje naszej miłości, moją ucieczkę, przypisywał właśnie mojej "niewdzięcznej" skrytości. To, że nie przyszłam do niego od razu i nie zwierzyłam przed nim każdego drgnienia serca, a przeciwnie, zataiłam moją miłość w sobie i kryłam się przed nim, to jest, zapewniam cię, dla niego bardziej przykre niż konsekwencje tej miłości, niż to, że odeszłam od nich i oddałam się bez zastrzeżeń kochankowi. Dajmy na to, iż przyjmie mnie teraz z zapałem, tkliwie jak ojciec, lecz ziarno niezgody pozostanie. Na drugi, na trzeci dzień rozpoczną się kwasy, nieporozumienia, wymówki. A poza tym nie przebaczy mi bez stawiania warunków. Przypuśćmy, że powiem mu całą prawdę z głębi serca, że rozumiem doniosłość mej obrazy i moją winę wobec niego. I choćbym bardzo cierpiała, jeżeli nie zechce zrozumieć, ile mnie samą kosztowało całe to szczęście z Aloszą, ile wycierpiałam, zdławię swój ból, zniosę wszystko, ale jemu i to nie wystarczy. Zażąda ode mnie rzeczy niemożliwej: zażąda, żebym przeklęła całą moją przeszłość, żebym przeklęła Aloszę i wyparła się mojej miłości do niego. Zapragnie tego, co jest nieosiągalne: powrotu do dawnego i wykreślenia z naszego życia ostatniego półrocza. Ale ja nie przeklnę nikogo, nie mogę niczego się wyprzeć... Tak już jest, tak się stało... Nie, Wania, teraz nie można. Jeszcze nie nadszedł czas.

— A kiedy nadejdzie?

— Nie wiem... Trzeba w jakiś sposób cierpieć znowu dla naszego przyszłego szczęścia; trzeba okupić je jakąś nową męczarnią. Przez cierpienia wszystko się oczyszcza... Ach, Wania, ile w życiu jest bólu!...

Zamilkłem i patrzyłem na nią, zamyślony.

— Dlaczego tak na mnie patrzysz, Aloszą, chciałam powiedzieć: Wania? — rzekła myląc się i pokrywając swą omyłkę uśmiechem.

— Przyglądam się twemu uśmiechowi, Nataszo. Skąd go wzięłaś? Dawniej tak się nie uśmiechałaś.

— A cóż takiego widzisz w moim uśmiechu?

— Dawna, dziecinna prostota, prawda, jest w nim jeszcze... Ale kiedy się uśmiechasz, wydaje się, że jednocześnie coś cię silnie boli w sercu. Widzisz, zmizerniałaś, Nataszo, twoje włosy jak gdyby stały się gęstsze... Co to za suknię masz na sobie? Czy to jeszcze u-aieh była robiona?

— Jak ty mnie kochasz, Wania — odpowiedziała, łagodnie spojrzawszy na mnie. — No, a co ty teraz porabiasz? Jakże twoje sprawy?

— Nic się nie zmieniło; wciąż piszę powieści, ale nie idzie mi. Natchnienie się urwało. Można było to napisać od ręki i może by to była rzecz ciekawa, ale szkoda mi dobrego pomysłu. Jednego z najulubieńszych. A do dziennika muszę koniecznie oddać na termin. Myślę nawet o odłożeniu powieści, żeby szybko obmyślić nowelę, coś lekkiego i miłego, bez ponurej tendencji... Bynajmniej... Wszyscy powinni się cieszyć, radować!...

— Biedny męczenniku! A cóż Smith?

— Smith umarł.

— Nie przychodzi do ciebie? Mówię poważnie, Wania, jesteś chory i nerwy masz rozstrojone, ciągle jakieś przywidzenia. Zauważyłam to, kiedyś mi opowiadał o wynajęciu nowego mieszkania. No co, mieszkanie niedobre, wilgotne ?

— Tak! W dodatku miałem pewne zdarzenie dziś wieczorem... Zresztą, opowiem ci później.

Już mnie nie słuchała i siedziała w głębokim zamyśleniu.

— Nie rozumiem, jak mogłam wtedy od nich odejść; miałam gorączkę — powiedziała wreszcie, patrząc na mnie spojrzeniem, które nie oczekiwało odpowiedzi.

Gdybym z nią zaczął mówić w tej chwili, nie słyszałaby mnie zupełnie.

— Wania — rzekła głosem ledwie dosłyszalnym — prosiłam cię w -pewnej sprawie.

— Co takiego?

— Rozstaję się z nim.

— Czy już się rozstałaś, czy dopiero masz zamiar?

— Trzeba skończyć z tym życiem. Wezwałam cię, aby ci wypowiedzieć wszystko, co się we mnie teraz nagromadziło i co ukrywałam dotychczas przed tobą. — Zwykle zaczynała ze mną w ten sposób, zwierzając mi swoje skryte zamiary i prawie zawsze okazywało się, że wiedziałem dawno o tych wszystkich sekretach od niej samej.

— Ach, Nataszo, tysiąc razy słyszałem o tym od ciebie! Naturalnie, że nie możecie żyć razem; wasz związek jest jakiś dziwaczny, nie macie nic ze sobą wspólnego. Ale... czy ci starczy sił?

— Dawniej były to tylko zamiary, Wania, teraz już postanowiłam na dobre. Kocham go bezgranicznie, a równocześnie tak się składa, że postępuję jak wróg, zamykam mu przyszłość. Trzeba mu zwrócić wolność. Ożenić się ze mną nie może; nie ma sił, aby wystąpić przeciwko ojcu. Ja też nie chcę go wiązać. I dlatego jestem nawet zadowolona, że się zakochał w pannie, którą mu swatają. Będzie mu łatwiej rozstać się ze mną. Powinnam to zrobić! To obowiązek... Jeżeli go kocham, powinnam mu wszystko złożyć w ofierze, powinnam mu dowieść swej miłości, to obowiązek. Prawda?

— Przecież nie zdołasz go do tego skłonić.

— Ja go namawiać nie będę. Jeśli tu wejdzie w tej chwili, wszystko będzie po dawnemu. Powinnam jednak znaleźć taki sposób, żeby mu ułatwić odejście bez wyrzutów sumienia. Oto co mnie dręczy, Wania. Pomóż mi. Czy mi nic nie poradzisz?

— Jest taki sposób — powiedziałem. — Przestać go kochać i pokochać innego. Ale nie wiadomo, czy to jest sposób. Przecie znasz jego charakter. Teraz już pięć dni nie był u ciebie. Dajmy na to, że cię zupełnie opuścił; wystarczy, żebyś tylko do niego napisała, że sama go porzucasz, a natychmiast do ciebie wróci.

— Dlaczego ty go nie lubisz, Wania?

— Ja?

— Tak, ty, ty! Jesteś jego wrogiem, skrytym i jawnym! Nie możesz mówić o nim bez mściwości. Tysiące razy zauważyłam, że największą przejemność sprawia ci poniżenie i oczernianie go. Właśnie oczernianie, prawdę mówię!

— I tysiąc razy mi to mówiłaś. Dosyć, Nataszo, przerwijmy tę rozmowę.

— Chciałabym się przeprowadzić do innego mieszkania — odezwała się znowu po chwili milczenia. — Ale nie gniewaj się, Wania...

— Cóż, on przyjdzie i do innego mieszkania, a ja doprawdy się nie gniewam.

— Miłość to wielka siła, nowa miłość może go powstrzymać. Jeżeli nawet wróci do mnie, to pewnie tylko na chwilę. Jak sądzisz?

— Nie wiem, Nataszo, u niego jakoś to wszystko z niczym się nie da porównać; chciałby i z tamtą się ożenić, i ciebie kochać. I jakoś może to wszystko robić równocześnie.

— Gdybym wiedziała na pewno, że ją kocha, zdecydowałabym się... Wania! Nic nie ukrywaj przede mną! Czy wiesz coś takiego, czego mi nie chcesz powiedzieć?

Patrzyła na mnie niespokojnym, pytającym wzrokiem.

— Nie wiem o niczym, moja droga, słowo ci daję. Wobec ciebie byłem zawsze szczery. Zresztą ot co mi przychodzi na myśl: możliwe, że nie jest zakochany w pasierbicy hrabiny tak bardzo, jak myślimy. Po prostu sympatia...

— Tak myślisz, Wania? Boże, gdybym to wiedziała na pewno! O, jakbym chciała widzieć go w tej chwili, choćby tylko spojrzeć na niego. Z wyrazu twarzy dowiedziałabym się wszystkiego. I nie ma go! Nie ma!

— Czy ty na niego czekasz, Nataszo?

— Nie, on jest u niej, wiem o tym; posyłałam, żeby się dowiedzieć. Jak ja bym chciała spojrzeć i na nią... Słuchaj, Wania, powiem głupstwo, ale czy doprawdy nie ma sposobu, żebym ją mogła zobaczyć, żebym ją mogła gdzieś spotkać? Jak myślisz?

Z niepokojem oczekiwała, co powiem.

— Zobaczyć można, lecz zobaczyć tylko — to niewiele.

— Byle tylko zobaczyć — to by wystarczyło, resztę bym sama odgadła. Słuchaj, przecież ja stałam się taka niemądra; chodzę, chodzę tutaj sama, ciągle sama, ciągle sama i wciąż rozmyślam; myśli lecą jak wicher, tak mi ciężko! Oto co wymyśliłam. Czy ty nie mógłbyś się z nią poznać? Przecież hrabina (sam to opowiadałeś) chwaliła twoją powieść. Przecież bywasz niekiedy na wieczorach u księcia R. i ona tam bywa. Postaraj się, aby cię jej przedstawiono. A może Alosza mógłby cię z nią zapoznać? Wtedy byś mi o niej wszystko opowiedział.

— Nataszo, moja droga, o tym później pomówimy. Ale czy naprawdę myślisz, że ci wystarczy sił na rozłąkę? Popatrz teraz na siebie, czy jesteś tego pewna?

— Wy-star-czy! — odpowiedziała ledwie dosłyszalnie. — Wszystko dla niego. Całe moje życie dla niego. Ale wiesz co, Wania, nie mogę znieść, że on teraz jest u niej, zapomniał o mnie, siedzi koło niej, opowiada, śmieje się, pamiętasz, tak jak tutaj nieraz... Patrzy jej prosto w oczy; zawsze tak patrzy — i na myśl mu nawet nie przyjdzie, że ja tu teraz... z tobą...

Nie dokończyła i spojrzała na mnie z rozpaczą.

— Jakże, Nataszo, dopiero niedawno, przed chwilą mówiłaś...

— Niechbyśmy się rozstali, niechbyśmy się za obopólną zgodą rozstali — przerwała z pałającym wzrokiem — sama go będę błogosławić na tę drogę... Ale będzie mi ciężko, Wania, kiedy on pierwszy o mnie zapomni! Ach, Wania, jaka to męczarnia! Ja sama siebie nie rozumiem. Rozum wskazuje na jedno, a w rzeczywistości jest inaczej. Co się ze mną stanie?

— Ależ, uspokój się, Nataszo!

— To już piąty dzień, o każdej godzinie, w każdej minucie... Czy we śnie, czy na jawie — ciągle o nim myślę. Wiesz, Wania, chodźmy stąd, odprowadź mnie.

— Ależ, Nataszo.

— Nie, chodźmy. Czekałam na ciebie, Wania! Już od trzech dni myślę o tym. O tym właśnie pisałam do ciebie; nie powinieneś mi tego odmówić... Czekałam na ciebie... Trzy dni... Tam dzisiaj wieczorem... on jest tam... chodźmy!

Była jak w gorączce. W przedpokoju słychać było hałas, jak gdyby Mawra kłóciła się z kimś.

— Zaczekaj, Nataszo, kto to? — zapytałem. — Słuchaj! Zaczęła nasłuchiwać z niedowierzającym uśmiechem i nagle strasznie zbladła.

— Mój Boże! Kto tam? — powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem.

Chciała mnie powstrzymać, ale wyszedłem do przedpokoju, do Mawry. W istocie był to Alosza. Rozpytywał o coś Mawrę, a ta początkowo nie wpuszczała go.

— Skądże to? — mówiła jak ktoś, posiadający władzę. — Co? Gdzieś pan bujał? No, idź pan, idź pan! Mnie pan nie przekupi! Niech no pan wejdzie; co pan tam powie?

— Ja się nikogo nie boję! Wejdę! — mówił Alosza, trochę zresztą zawstydzony.

— No, wchodź pan! O, jak mu się śpieszy!

— A wejdę! O! I pan tutaj — powiedział zobaczywszy mnie — jak to dobrze, że i pan tutaj! Otóż i jestem, widzi pan, jakże ja teraz...

— Po prostu, niech pan wejdzie — odpowiedziałem — czego się pan boi?

— Niczego się nie boję, zapewniam pana, dlatego że doprawdy jestem niewinny. Pan sądzi, że ja jestem winien? Przekona się pan, zaraz się usprawiedliwię. Nataszo, czy można? — zawołał z jakąś sztuczną śmiałością zatrzymując się przed zamkniętymi drzwiami.

Nikt nie odpowiedział.

— Co to? — zapytał z niepokojem.

— Nic, była tam przed chwilą — odpowiedziałem — czyżby coś...

Ostrożnie otworzył drzwi i nieśmiało rzucił okiem na pokój. Nie było nikogo.

Nagle zobaczył ją w kącie, pomiędzy szafą i oknem. Stała tam, jakby chowając się, na pół żywa ze wzruszenia. Kiedy to sobie przypominam, do dziś jeszcze nie mogę się nie uśmiechnąć. Alosza z wolna, ostrożnie podszedł do niej.

— Nataszo, co ci jest? Dobry wieczór, Nataszo — odezwał się nieśmiało, patrząc na nią jakby z przestrachem.

— No, cóż... no... nic! — odpowiedziała, ogromnie zmieszana, jak gdyby to ona była winna. — Czy... chcesz herbaty?

— Słuchaj, Nataszo... — mówił zupełnie tracąc głowę. — Możliwe, że jesteś przekonana o mojej winie... Ale ja nie jestem winien, ani trochę nie jestem winien! Widzisz, zaraz ci to opowiem.

— Po co to? — wyszeptała Natasza. — Nie, nie trzeba... lepiej daj rękę... i skończone... jak zawsze.

Wyszła ze swego kąta; rumieniec zaczął pokazywać się na jej policzkach. Patrzyła w ziemię, jak gdyby bała się spojrzeć na Aloszę.

— Boże! — zawołał z zachwytem Aliosza — gdybym był winien, doprawdy nie śmiałbym nawet spojrzeć na nią po tym wszystkim! Niech pan patrzy! — zawołał zwracając się do mnie — ona uważa mnie za winnego; wszystko świadczy przeciwko mnie! Od pięciu dni nie byłem! Opowiadają, że jestem u narzeczonej — i cóż? Ona mi przebacza i mówi:

"Daj rękę i wszystko skończone!" Nataszo, moja droga, mój aniele! Wiedz o tym, że ja nie jestem winien! Ani troszeczkę! Przeciwnie!

— Ale... Ale przecież ty jesteś teraz tam... Teraz ciebie tam wzywano... W jaki sposób znalazłeś się tutaj. Która... która godzina?

— Pół do jedenastej! Ja i tam byłem... Ale powiedziałem, że źle się czuję, i wyszedłem. To pierwszy, pierwszy raz od pięciu dni, że jestem wolny i mogłem przyjechać do ciebie, Nataszo. Właściwie mogłem był wcześniej przyjechać, ale nie przyjeżdżałem umyślnie. Dlaczego? Zaraz się dowiesz, wszystko ci wyjaśnię; przyjechałem tu po to, aby wyjaśnić; tylko doprawdy, tym razem nie zawiniłem wobec ciebie. Nie zawiniłem! Nie zawiniłem!

Natasza podniosła głowę i spojrzała na niego... Lecz spojrzenie jego jaśniało taką szczerością, twarz była tak rozradowana, tak wesoła, że nie można mu było nie wierzyć. Myślałem, że z okrzykiem rzucą się sobie w objęcia, jak to już bywało nieraz przy podobnych pojednaniach. Lecz Natasza, jakby przytłoczona szczęściem, opuściła głowę na piersi i nagle zaczęła cicho płakać... Alosza nie mógł się powstrzymać. Rzucił się do jej nóg. Całował jej nogi, ręce, był jak szalony. Przysunąłem jej fotel. Siadła. Nogi się pod nią uginały.

Загрузка...