CZĘŚĆ DRUGA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Po chwili śmieliśmy się wszyscy jak szaleni.

— Ależ pozwólcie, pozwólcie mi opowiedzieć — wołał Alosza górując nad gwarem swoim dźwięcznym głosem. — Oni myślą, że wszystko jak dawniej... że przyszedłem z głupstwami... Powiadam wam, że mam coś ciekawego do powiedzenia. Uciszycie się wreszcie czy nie?

Miał wielką chęć opowiadać. Z wyrazu jego twarzy można było sądzić, że ma ważne nowiny do zakomunikowania. Ale jego sztuczna powaga i naiwna duma, że rozporządza takimi nowinami, natychmiast rozśmieszyły Nataszę. Za nią mimo woli i ja się roześmiałem. I im bardziej się na nas gniewał, tym bardziej śmieliśmy się. Oburzenie, a później dziecinna rozpacz Aloszy doprowadziły nas wreszcie do takiego stanu rozśmieszenia, że wystarczyło tylko pokazać palec, jak Gogolowskiemu miczmanowi[15], żebyśmy natychmiast zanosili się od śmiechu. Mawra, wyszedłszy z kuchni, stalą we drzwiach i z poważnym oburzeniem patrzyła na nas żałując, że Natasza nie zmyła porządnie głowy Aloszy, na co z upragnieniem czekała przez te pięć dni, a tu zamiast tego wszyscy są tacy weseli.

W końcu Natasza widząc, że nasz śmiech obraża Aloszę, przestała się śmiać.

— Co chcesz opowiedzieć? — zapytała.

— Może nastawić samowar? — zapytała Mawra przerywając Aloszy bez najmniejszego szacunku.

— Odejdź, odejdź, Mawra — odpowiedział machając rękami i spiesznie ją wypędzając. — Będę opowiadał o wszystkim, co było, o wszystkim, co jest, i o wszystkim, co będzie, dlatego że wiem to wszystko. Widzę, moi drodzy, że chcecie się dowiedzieć, gdzie byłem przez te pięć dni — o tym właśnie chcę wam opowiedzieć, a wy mi nie pozwalacie. A więc, po pierwsze, oszukiwałem cię przez cały ten czas, Nataszo, już od dawna, i to właśnie jest najważniejsze.

— Oszukiwałeś?

— Tak, oszukiwałem już cały miesiąc; zacząłem jeszcze przed przyjazdem ojca; teraz nadszedł czas całkowitej szczerości. Przed miesiącem, zanim jeszcze ojciec przyjechał, otrzymałem od niego nagle olbrzymi list, który ukryłem przed wami obojgiem. W liście tym ojciec bardzo jasno i po prostu — i zwróćcie na to uwagę: w tonie tak poważnym, żem się aż przestraszył — wyjaśnił mi, że sprawa z tym swataniem mnie jest już załatwiona, że moja narzeczona jest doskonałością, że, ma się rozumieć, nie jestem jej wart, ale powinienem się z nią ożenić. Abym więc przygotował się do wybicia sobie z głowy wszystkich głupstw — wiecie jakich głupstw. Ten właśnie list ukryłem przed wami.

— Wcale nie ukryłeś — przerwała Natasza — jest też czym się chwalić! A właśnie, żeś nam zaraz wszystko opowiedział. Pamiętam jeszcze, jakiś ty się stał nagle posłuszny, czuły, nie odchodziłeś ode mnie, jak gdybyś coś zawinił, no i opowiadałeś urywkami treść listu.

— Nie może być! Najważniejszych rzeczy na pewno nie opowiedziałem. Może coś niecoś odgadliście, ale to wasza rzecz, ja nie opowiadałem. Ukrywałem wszystko i cierpiałem strasznie.

— Pamiętam, że pan się wtedy radził mnie co chwila i urywkami, w formie przypuszczeń, opowiedział mi pan o wszystkim — dodałem patrząc na Nataszę.

— Opowiedziałeś o wszystkim! Nie chwal się, mój drogi— podchwyciła. — Cóż ty możesz ukrywać? Nawet Mawra dowiedziała się o wszystkim. Powiedz, Mawro, wiedziałaś ?

— Jakże można było nie wiedzieć! — odezwała się Mawra wsunąwszy głowę do pokoju. — Wszystko pan opowiedział przez pierwsze trzy dni. Pan nie oszuka nikogo!

— Ach, jak z wami przykro rozmawiać! Robisz mi to wszystko na złość, Nataszo. A ty, Mawra, także się mylisz. Pamiętam, że byłem wtedy jak oszalały; pamiętasz, Mawra?

— Jakże mam nie pamiętać? Pan i teraz jak oszalały.

— Nie, nie, ja nie o tym mówię. Pamiętasz? Wtedy jeszcze nie mieliśmy pieniędzy i chodziłaś zastawiać moją srebrną papierośnicę; a co najważniejsze, pozwól sobie zwrócić uwagę, Mawra, że ty za dużo sobie wobec mnie pozwalasz. To Natasza tak cię nauczyła. No, dajmy na to, że rzeczywiście wam to wszystko wtenczas urywkami opowiedziałem (teraz sobie to przypominam). Ale tonu, tonu listu nie znacie, a przecież w liście ton jest najważniejszy. O tym właśnie mówię.

— No, a jakiż był ton ? — zapytała Natasza.

— Słuchaj, Nataszo, pytasz, jakbyś żartowała. Nie żartuj. Zapewniam cię, że to bardzo ważne. Ton był tego rodzaju, że aż ręce opuściłem. Ojciec nigdy ze mną tak nie mówił. To znaczy, że raczej Lizbona się zawali[16], niż jego życzenie się nie spełni; taki ton!

— No, opowiadaj, opowiadaj; po co to ukrywałeś przede mną?

— Ach, mój Boże! Ależ żeby cię nie przestraszyć. Spodziewałem się sam wszystko załatwić. A więc po tym liście, jak tylko ojciec przyjechał, zaczęły się moje męczarnie. Miałem zamiar odpowiadać mu stanowczo, jasno, poważnie i jakoś mi się to nie udawało. A jn nawet się nie pytał; sprytny! Przeciwnie, robił takie miny, jakby wszystko już było zdecydowane i jakby między nami nie mogło być sporu i nieporozumienia. Słyszysz, nawet nie mogło być; taka pewność siebie. A wobec mnie stał się taki uprzejmy, taki miły. Po prostu byłem zdumiony. Gdyby pan wiedział, Iwanie Pietrowiczu, jaki on mądry! Wszystko czytał, wszystko wie, pan tylko raz spojrzy na niego, a on już zna wszystkie pańskie myśli jak własne. Dlatego widocznie przezwano go jezuitą. Natasza nie lubi, kiedy go chwalę. Nie gniewaj się, Nataszo. A więc... ale właśnie! Z początku nie dawał mi pieniędzy, a teraz dał, wczoraj. Nataszo! Mój aniele! Skończyła się teraz nasza bieda! O, patrz! Wszystko, co mi odebrał za karę przez te pół roku, wszystko mi wczoraj oddał; patrzcie, ile; jeszcze nie porachowałem.

Mawra, patrz, ile pieniędzy! Teraz już nie będziemy zastawiać łyżek ani spinek.

Wyciągnął z kieszeni dość grubą paczkę pieniędzy, z półtora tysiąca, i położył na stole. Mawra z podziwem patrzyła na nią i pochwaliła Aloszę. Natasza przynaglała go.

— No więc cóż mam robić, myślę — ciągnął dalej. — Jakże mam mu się sprzeciwiać? Przysięgam wam obojgu, gdyby nie był ze mną tak dobry, anibym pomyślał o czymś podobnym. Wprost bym mu powiedział, że nie chcę, że już dorosłem, że jestem człowiekiem pełnoletnim — i koniec! I wierzcie mi, umiałbym postawić na swoim. A tak, cóż ja mu powiem? Nie obwiniajcie mnie. Widzę, iż jesteś, Nataszo, jakaś niezadowolona. Dlaczego patrzycie nawzajem na siebie?... Pewnie myślicie: już się go udało przekabacić, nie ma w nim ani odrobiny stanowczości. A tymczasem jestem bardziej stanowczy, niż myślicie. W dowód czego, nie zważając na moją sytuację, powiedziałem sobie: to mój obowiązek, winienem wszystko, wszystko ojcu powiedzieć — i zacząłem mówić, i powiedziałem, i on mnie wysłuchał.

— Ale coś ty mu właściwie powiedział? — zapytała Natasza z niepokojem.

— A to, że nie chcę żadnej innej narzeczonej, mam swoją: ciebie. Właściwie to ja mu wprost tego jeszcze nie powiedziałem, ale przygotowałem go do tego, a jutro powiem. Tak sobie postanowiłem. Z początku zacząłem mówić, że żenić się dla pieniędzy jest nieszlachetnie i że uważać się za jakichś tam arystokratów — to wprost głupota. (Mówiłem z nim przecież zupełnie otwarcie, jak brat z bratem.) Potem wyjaśniłem mu, że jestem tiers-etat i że tiers-etat c'est l'essentiel [— mieszczaninem... i ze mieszczaństwo to grunt.]; że szczycę się tym, iż jestem podobny do wszystkich, i nie chcę się niczym różnić od nikogo... słowem, wyłożyłem mu wszystkie te zdrowe myśli... Mówiłem z zapałem, porywająco. Sam się sobie dziwiłem. Dowiodłem mu wreszcie i z jego punktu widzenia... powiedziałem po prostu: cóż z nas za książęta! Po pierwsze, bogactw nadzwyczajnych nie mamy, a bogactwo tu najważniejsze. Teraz najznakomitszy książę to Rotszyld. Po drugie, w prawdziwym wielkim świecie dawno już o nas nie słyszano. Ostatnim był wuj Siemion Wałkowskł, a ten też tylko w Moskwie był znany, i to z tego, że ostatnie trzysta dusz przehulał, i gdyby ojciec nie zarobił sam pieniędzy, to wnukowie jego oraliby może ziemię własnymi rękoma — tacy to książęta. Nie mamy się więc czym tak pysznić. Słowem, wypowiedziałem wszystko, co się we mnie zebrało — gorąco i otwarcie, nawet dodałem jeszcze coś niecoś. Ojciec nawet nie zaprzeczał, tylko po prostu zaczął mi robić wymówki, że porzuciłem dom hrabiego Naińskiego, a potem powiedział, że należy przypochlebić się księżnej K., mojej matce chrzestnej, i że jeżeli księżna K. mnie dobrze przyjmie, to znaczy, że wszędzie przyjmą i kariera zapewniona — i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej! Wszystko to aluzje do tego, że od czasu, jak się zszedłem z tobą, Nataszo, porzuciłem ich wszystkich; że to widocznie twój wpływ. Ale bezpośrednio dotychczas o tobie nie mówił, nawet wyraźnie tego unika. Obaj szukamy podstępów, wyczekujemy, zaskakujemy jeden drugiego i bądź pewna, że wszystko się dla nas jak najlepiej ułoży.

— No, już dobrze; czym się to skończyło, jak zdecydował? To najważniejsze. I jaki z ciebie papla, Alosza...

— A Bóg raczy wiedzieć... Zupełnie nie można się zorientować, jak zdecydował; a ja wcale nie jestem papla i mówię rzeczowo: nic nie decydował, tylko na wszystkie moje wywody uśmiechał się, ale takim uśmiechem, jakby mu było mnie żal. Przecież rozumiem, że to jest poniżające, a jednak nie wstydzę się. Zgadzam się z tobą w zupełności, powiada, ale jak pojedziemy do hrabiego Naińskiego, to uważaj, żebyś zupełnie o tym nie mówił. Ja cię rozumiem, ale oni cię nie rozumieją. Zdaje się, że jego oni wszyscy niezupełnie dobrze pojmują; o coś się gniewają. W ogóle w towarzystwie jakoś teraz nie lubią ojca.

Hrabia z początku przyjął mnie bardzo wyniośle, z góry, nawet jakby zupełnie zapomniał, że wyrosłem w jego domu, zaczął sobie z trudem przypominać, słowo daję! Po prostu jest na mnie zagniewany za niewdzięczność, a doprawdy nie było tu z mojej strony żadnej niewdzięczności; w jego domu strasznie nudno, oto dlaczego tam nie bywałem. I ojca przyjął strasznie lekceważąco, tak lekceważąco, że nie rozumiem, jak on może tam bywać. Wszystko to oburzyło mnie. Biedny ojciec omal że kark musi zginać przed nim; rozumiem, że wszystko to dla mego dobra, ale ja przecież nic nie potrzebuję. Chciałem później wyznać ojcu wszystko, co czułem, alem się powstrzymał. Po co? Nie zmienię jego przekonań, tylko go rozgniewam, a jemu i tak ciężko. No, myślę sobie, puszczę się na wybiegi, będę sprytniejszy od nich, zmuszę hrabiego, żeby mnie szanował-i cóż? Natychmiast to osiągnąłem, w ciągu jednego dnia wszystko się zmieniło! Hrabia Naiński nie wie teraz, jak koło mnie skakać. I wszystko to ja zrobiłem, ja sam, zawdzięczając własnemu sprytowi, ojciec aż ręce rozłożył.

— Słuchaj, Alosza, mów o naszych sprawach! — zawołała niecierpliwie Natasza. — Myślałam, że chcesz coś istotnie ważnego powiedzieć, a opowiadasz o swych sukcesach u hrabiego Naińskiego. Co mnie obchodzi twój hrabia?

— Co ją obchodzi! Słyszy pan, Iwanie Pietrowiczu? A to jest właśnie rzecz najważniejsza. Zobaczysz sama, wszystko się wyjaśni w końcu. Pozwólcie mi tylko opowiedzieć... A wreszcie (dlaczego mam nie mówić otwarcie?) może niekiedy bywam bardzo, bardzo nierozsądny, nawet dajmy na to (różnie bywało!) po prostu głupi. Ale w tym wypadku, zapewniam, wykazałem dużo sprytu... no... a w końcu i trochę rozumu; myślałem nawet, że będziecie zadowoleni, że ja nie zawsze... bywam niemądry.

— Ach, co ty mówisz, Alosza, daj spokój, najdroższy!

Natasza znieść nie mogła, że uważano Aloszę za półgłówka. Ileż to razy dąsała się na mnie, nie wypowiadając tego słowami, kiedy zdarzyło mi się bez ceremonii dowodzić Aloszy, że popełnił głupstwo: było to bolesne miejsce w jej sercu. Nie mogła znieść poniżenia Aloszy, tym bardziej że prawdopodobnie zdawała sobie sprawę z jego ograniczenia. Ale tej swojej opnii nigdy wobec niego nie wypowiadała i wystrzegała się, aby nie dotknąć jego miłości własnej. On zaś w takich razach bywał jakoś nadzwyczajnie przenikliwy i zawsze odgadywał jej skryte uczucia. Natasza, widząc to, martwiła się bardzo i zaczynała mu pochlebiać i pieścić go. Oto dlaczego teraz jego słowa odbiły się boleśnie w jej sercu.

— Daj spokój, Alosza, jesteś tylko lekkomyślny, a nie taki, jak mówisz — dodała — dlaczego siebie poniżasz?

— No, dobrze, pozwólcie mi powiedzieć do końca. Po przyjęciu u hrabiego ojciec się nawet na mnie pogniewał. Poczekaj, myślę sobie. Jechaliśmy do księżnej; wiedziałem już od dawna, że jest prawie zdziecinniała ze starości, w dodatku głucha i strasznie kocha pieski. Ma ich całą sforę i świata poza nimi nie widzi. Pomimo to ma olbrzymie wpływy w towarzystwie, nawet hrabia Naiński, le superbe [wspaniały], atyszambruje u niej... Po drodze opracowałem plan dalszej akcji i jak myślicie, na czym go oparłem? Na tym, że mnie wszystkie psy lubią, słowo daje! Zauważyłem to. Czy jest we mnie jakiś magnetyzm, czy dlatego, że sam bardzo lubię wszystkie zwierzęta, nie wiem, ale psy mnie ogromnie lubią! A propos magnetyzmu, jeszcze ci nie opowiadałem, Nataszo: w tych dniach wywoływaliśmy duchy, byłem u pewnego magnetyzera; to strasznie ciekawe, Iwanie Pietrowiczu; byłem zdumiony. Wywołałem Juliusza Cezara.

— Ach, mój Boże! No i po co ci Juliusz Cezar? — zawołała Natasza zanosząc się od śmiechu. — Tego tylko brakowało!

— A dlaczego... czyż jestem jakimś... Dlaczego nie mam prawa wywołać Juliusza Cezara? Co mu się stanie? O, śmieje się!

— Ależ naturalnie, że nic mu się nie stanie... Ach, ty mój dzieciaku kochany! No i co ci Juliusz Cezar powiedział?

— A nic nie powiedział. Ja tylko trzymałem ołówek, a ołówek sam chodził po papierze i pisał. To, powiadają, pisze Juliusz Cezar. Nie wierzę w to.

— No i co napisał?

— Napisał coś w rodzaju "wysusz", jak u Gogola... ale daj już spokój śmiechom!

— No więc opowiadaj o księżnej!

— Kiedy mi ciągle przerywacie. Przyjechaliśmy do księżnej i zacząłem się z punktu przymilać do Mimi. Ta Mimi to stara, obrzydliwa, wstrętna suczka, przy tym uparta i lubiąca kąsać. Księżna żyć bez niej nie może; zdaje się, że to jej rówieśnica. Zacząłem od tego, że napasłem Mimi cukierkami i w ciągu jakichś dziesięciu minut nauczyłem ją podawać łapkę, czego przez całe życie nie mogli jej nauczyć. Księżna wpadła po prostu w zachwyt; omal nie płacze z radości. "Mimi! Mimi! Mimi łapkę podaje! Chrześniak mi ją wyuczył!" Wszedł hrabia Naiński: "Mimi łapkę podaje." Na mnie księżna patrzy omal ze łzami rozczulenia. Poczciwa staruszka, aż mi 'jej żal. Po chwili znów udało mi się jej przypochlebić. Ona ma na tabakierce swój własny portret sprzed sześćdziesięciu lat, kiedy jeszcze była narzeczoną. Upuściła tabakierkę. Ja podnoszę i mówię: "Quelle charmante peinture! [Co za iliczny obrazek!] To idealna piękność!" No, tu już zupełnie stopniała; ze mną o tym i owym, i gdzie się kształciłem, i jakie mam śliczne włosy itd., itd... Rozśmieszyłem ją opowiadając skandaliczną historyjkę. Ona to lubi, pogroziła mi tylko palcem, ale zresztą śmiała się szczerze; na pożegnanie kreśli nade mną znak krzyża, całuje i żąda, bym codziennie przyjeżdżał ją rozerwać. Hrabia ściska mi rękę: aż mu oczy mgłą zaszły. A ojciec, chociaż najlepszy, najuczciwszy, najszlachetniejszy z ludzi, lecz, wierzcie mi czy nie, prawie płakał z radości, gdyśmy obaj do domu przyjechali; ściskał mnie, zaczął robić jakieś tajemnicze aluzje i wyznania co do kariery, stosunków, pieniędzy, ożenków, tak że niewiele z tego zrozumiałem. Wtedy też dał mi pieniądze. Tak było wczoraj. Jutro znów jadę do księżnej. Ale nie myślcie tylko nic złego, mój ojciec bądź co bądź jest najszlachetniejszym z ludzi: chociaż oddala mnie od ciebie, Nataszo, lecz tylko przez zaślepienie, chce mu się milionów Kati, których ty nie masz, chce ich wyłącznie dla mnie, ale nie znając ciebie, jest dla ciebie niesprawiedliwy. Który ojciec nie chce szczęścia dla syna? Przecież on nie jest winien temu, że przywykł upatrywać szczęście w milionach. Tacy już oni wszyscy. Trzeba tylko na niego spojrzeć z tego punktu widzenia, a okaże się, że ma słuszność. Umyślnie pośpieszyłem do ciebie, Nataszo, aby cię o tym upewnić, wiem, że jesteś do niego uprzedzona, naturalnie nie ma w tym żadnej winy z twojej strony.

— A więc zdarzyło się tylko to, żeś u księżnej zrobił konkietę? I to wszystko? — zapytała Natasza.

— Jak to? Co ty wygadujesz? To tylko początek, a opowiadałem o księżnej tylko dlatego, że, rozumiesz, przez nią będę mógł ojca wziąć w ręce... Najważniejsza historia jeszcze nawet nie rozpoczęta.

— No więc opowiadaj!

— Zdarzył mi się dzisiaj jeszcze jeden wypadek, i to dosyć dziwny, dotąd jestem pod wrażeniem — ciągnął Alosza. — Trzeba wam wiedzieć, że chociaż ojciec i hrabina już między sobą zdecydowali sprawę naszego małżeństwa, ale oficjalnie nic o tym jeszcze nie wiadomo, tak iż choćbyśmy się nawet rozeszli, skandalu nie będzie; jedynie hrabia Naiński wie o tym, ale jego się uważa za krewnego i protektora. Nie dość na tym. Pomimo iż w ciągu tych dwóch tygodni ja i Katia zbliżyliśmy się bardzo do siebie, ale aż do dzisiejszego wieczoru ani słowa nie mówiliśmy o przyszłości, to znaczy o małżeństwie i... no i o miłości... Oprócz tego postanowiono najpierw prosić o zgodę księżnę K., od której oczekują wszelkiej możliwej protekcji i deszczu złota. Wszyscy powiedzą to, co ona powie; takie ma stosunki... A mnie koniecznie chcą wprowadzić w świat, między ludzi. Na wszystkie te posunięcia kładzie nacisk zwłaszcza hrabina, macocha Kati. W tym rzecz, że księżna, z powodu wszystkich tych zagranicznych historii, może nie zechce jej przyjąć, a jeżeli księżna nie przyjmie, to i inni zapewne także nie przyjmą; a więc moje małżeństwo z Katią byłoby sprzyjającą okolicznością. I dlatego hrabinę, która przedtem była przeciwna małżeństwu, ucieszyło bardzo moje powodzenie u księżnej. Ale mniejsza z tym. Ot, co jest najważniejsze: Katarzynę Fiodorownę znam już od zeszłego roku; ale wtedy przecież byłem jeszcze dzieckiem, nie miałem o niczym pojęcia i dlatego nic w niej wówczas nie zauważyłem.

— Po prostu kochałeś mnie wtedy więcej — przerwała Natasza — i dlatego nic w niej nie zauważyłeś, a teraz...

— Ani słowa więcej!... — zawołał gwałtownie Alosza.— Mylisz się w zupełności i krzywdzisz mnie!... Nie zaprzeczam ci nawet; posłuchaj dalej, a sama zobaczysz... Och, gdybyś znała Katię! Gdybyś wiedziała, jakie to tkliwe, gołębie serce! Ale dowiesz się, tylko wysłuchaj do końca! Przed dwoma tygodniami, kiedy po ich przyjeździe ojciec zawiózł mnie do Kati, zacząłem się jej uważnie przypatrywać. Zauważyłem, że i ona mi się przypatruje. To podnieciło moją tiekawść; nie mówię już o tym, że sam miałem zamiar poznać ją bliżej już od czasu tego listu od ojca, który zrobił na mnie takie silne wrażenie. Nic nie będę mówić, nie będę jej chwalić, jedno tylko powiem: ona jest jaskrawym wyjątkiem wśród swego otoczenia. To taka jedyna w swoim rodzaju natura, taka silna i prawa dusza, silna właśnie przez swą czystość i prawość, że ja wobec niej jestem po prostu dzieciakiem, jej młodszym bratem, chociaż ona ma zaledwie siedemnaście lat. Jeszcze jedno zauważyłem: jest bardzo smutna, jakby miała jakąś tajemnicę; małomówna, w domu prawie zawsze milczy, jakby zastraszona... Jak gdyby coś wiecznie obmyślała. Wydaje się, jakby się bała mego ojca. Macochy nie lubi, domyśliłem się tego; hrabina dla jakichś celów rozpuszcza pogłoski, że pasierbica bardzo ją kocha; wszystko to nieprawda, Katia jest jej tylko we wszystkim posłuszna bez sprzeciwu, wygląda na to, że się co do tego umówiły. Przed czterema dniami, po tych wszystkich obserwacjach, postanowiłem wykonać mój zamiar i wykonałem go dziś wieczorem. To znaczy, miałem zamiar wszystko opowiedzieć Kati, przyznać się jej do wszystkiego, skłonić ją na naszą stronę i wtedy razem to wszystko zakończyć.

— Jak to? Co opowiedzieć, do czego się przyznać? — zapytała Natasza z niepokojem.

— Wszystko, stanowczo wszystko — odpowiedział Alosza. — I dziękuję Bogu, że zesłał mi tę myśl; lecz słuchajcie, słuchajcie. Przed czterema dniami postanowiłem sobie tak: oddalić się od was i zakończyć wszystko na własną rękę. Będąc z wami, ciągle bym się wahał, oglądał się na was i nic bym nie postanowił. Będąc zaś sam i doprowadziwszy się do takiej sytuacji, w której stale musiałem sobie powtarzać, że trzeba raz z tym skończyć i że moim obowiązkiem jest zrobić to, umocniłem się na duchu i — zakończyłem sprawę. Postanowiłem powrócić do was z decyzją — i z decyzją powróciłem.

— Co, co? Jak tam było? Mów prędzej!

— To bardzo proste! Zbliżyłem się do niej uczciwie i śmiało... Ale przede wszystkim powinienem wam opowiedzieć pewne zdarzenie, które mnie bardzo uderzyło. Zanim wyjechaliśmy z domu, ojciec otrzymał jakiś list. Wchodziłem właśnie do gabinetu i zatrzymałem się we drzwiach. Nie widział mnie. Był tak poruszony tym listem, że mówił sam do siebie, wykrzykiwał coś, chodził po pokoju i wreszcie zaczął się śmiać, a list trzymał ciągle w ręce. Obawiałem się nawet wchodzić od razu, poczekałem czas jakiś i dopiero wszedłem. Ojciec był czymś ucieszony; mówił ze mną jakoś dziwnie; potem przerwał rozmowę i kazał zbierać się w drogę, mimo że było bardzo wcześnie. U nich zaś dzisiaj nie było nikogo i myliłaś się, Nataszo, mówiąc, że był tam proszony wieczór. Nieściśle cię poinformowano.

— Ach, Alosza, proszę cię, nie odbiegaj od tematu, mów, jakeś to wszystko opowiedział Kati.

— Całe szczęście, żeśmy przez dwie godziny pozostawali sami. Po prostu wyjaśniłem jej, że chociaż nas pragną swatać, ale małżeństwo nasze jest niemożliwe, że mam dla niej wiele sympatii i że tylko ona może mnie ocalić. I wówczas opowiedziałem jej o wszystkim. Wyobraź sobie, że ona nic nie wiedziała o naszej sprawie, o mnie i o tobie, Nataszo! Gdybyś ty mogła widzieć, jak ona się tym przejęła; z początku nawet była przestraszona. Aż pobladła. Opowiedziałem jej całą naszą historię; jak tyś rzuciła dla mnie dom, jak mieszkaliśmy razem, jak się męczymy teraz i obawiamy wszystkiego i że teraz uciekamy się do niej (bo i w twoim imieniu mówiłem, Nataszo) po to, żeby stanęła po naszej stronie i po prostu powiedziała macosze, że nie chce wyjść za mnie; że od tego zależy nasze ocalenie i że znikąd nic więcej nie oczekujemy. Słuchała z takim zainteresowaniem, z taką sympatią. Jakie ona miała oczy w tej chwili! Zdawało się, że cała dusza skupiła się w tym jej spojrzeniu. Oczy ma zupełnie niebieskie. Podziękowała mi za to, że mam do niej zaufanie, i dała mi słowo, że będzie pomagać ze wszystkich sił. Potem zaczęła wypytywać o ciebie, mówiła, że bardzo chce cię poznać, prosiła, żebym ci powiedział, że już cię kocha jak siostrę i żebyś ty ją kochała jak siostrę, a kiedy się dowiedziała, że już piąty dzień cię nie widziałem, natychmiast zaczęła mnie wypędzać do ciebie.

Natasza była wzruszona.

— I tyś mógł przed tym opowiadać o swoich sukcesach u jakiejś głuchej księżnej! Ach, Alosza, Alosza! — zawołała, spoglądając na niego z wyrzutem. — No, a cóż Katia? Czy była zadowolona, wesoła, kiedy się żegnała?

— Tak, była zadowolona, że udało jej się postąpić szlachetnie, ale płakała. Dlatego że ona przecież także mnie kocha, Nataszo! Przyznała się, że zaczynała mnie już kochać; że nie widuje nikogo i że podobałem się jej już od dawna: wyróżniła mnie szczególnie dlatego, że dokoła tylko podstęp i kłamstwo, a ja wydałem się jej człowiekiem szczerym i uczciwym. Wstała i powiedziała: "Niech pana Bóg strzeże, Aleksy Pietrowiczu. Myślałam..." Nie dokończyła, rozpłakała się i odeszła. Zostało postanowione, że zaraz jutro powie macosze, że nie chce wyjść za mnie i że jutro ja powinienem wszystko powiedzieć ojcu, powiedzieć energicznie i śmiało. Robiła mi wyrzuty, dlaczego wcześniej mu tego nie powiedziałem: "Uczciwy człowiek nie powinien się niczego obawiać!" Taka szlachetna. Mojego ojca także nie lubi: mówi, że on jest chytry i szuka pieniędzy. Broniłem go, lecz mi nie uwierzyła. Gdyby zaś nie udało się jutro z ojcem (a ona myśli, że na pewno się nie uda), w takim razie i ona godzi się, bym się udał pod protekcję księżnej K. Wtedy już nikt nie ośmieli się sprzeciwić. Daliśmy sobie z nią słowo, że będziemy z sobą jak brat z siostrą. O, gdybyś ty znała jej dzieje, jaka ona nieszczęśliwa, z jakim wstrętem odnosi się do swego życia u macochy, do całego otoczenia. Nic nie mówiła wyraźnie, jak gdyby się nawet mnie obawiała, lecz odgadłem to z niektórych jej słów. Nataszo, droga moja! Jak by ona ciebie pokochała, gdyby cię zobaczyła! Jakie ona ma dobre serce! Tak lekko człowiekowi na duszy przy niej! Jesteście stworzone, aby być siostrami, powinnyście się pokochać! Zawsze o tym myślałem. Doprawdy, sprowadziłbym was obie w jedno miejsce, stanął przy was i cieszyłbym się patrząc na was. Nie myśl tylko nic złego, Nataszko, pozwól mi o niej mówić. Z tobą właśnie chciałbym mówić o niej, a z nią o tobie. Wiesz przecie, że kocham cię więcej niż wszystkich, więcej niż ją. Jesteś dla mnie wszystkim!

Natasza milcząc patrzyła na niego tkliwie i jakoś smutno. Słowa jego jak gdyby pieściły ją i dręczyły jednocześnie.

— Już dawniej, jeszcze przed dwoma tygodniami oceniłem Katię — ciągnął dalej Alosza. — Bywałem u nich przecież codziennie. Po powrocie do domu ciągle myślę o was obu, ciągle porównywam was.

~— A która z nas lepiej wychodzi na tym porównaniu? — zapytała Natasza z uśmiechem.

— Czasem ty, a czasem ona. Lecz ty zawsze wychodziłaś zwycięsko. Gdy zaś rozmawiam z nią, czuję zawsze, że sam staję się lepszy, rozumniejszy, jakiś szlachetniejszy. Ale jutro, jutro wszystko się rozstrzygnie.

— I nie żal ci jej? Przecież ona ciebie kocha; mówisz, żeś to zauważył!

— Żal mi jej, Nataszo. Ale my będziemy wszyscy troje kochać się wzajemnie, a wtedy...

— A wtedy żegnaj — powiedziała cicho Natasza, jakby do siebie.

Alosza popatrzył na nią ze zdumieniem.

Lecz nasza rozmowa została nagle przerwana w sposób nieoczekiwany. W kuchni, która zarazem stanowiła przedpokój, rozległ się lekki hałas, jak gdyby ktoś wchodził.

Po chwili Mawra otworzyła drzwi i zaczęła ukradkiem kiwać na Aloszę, przywołując go do siebie. Odwróciliśmy się wszyscy w jej kierunku.

— Tam ktoś się o pana pyta, niech pan pozwoli — powiedziała jakimś tajemniczym tonem.

— Kto się może teraz o mnie pytać ? — powiedział Alosza patrząc na nas ze zdumieniem. — Pójdę!

W kuchni stal lokaj w liberii, przysłany przez księcia. Okazało się, że książę wracając do domu zatrzymał karetę przed mieszkaniem Nataszy i posłał dowiedzieć się, czy Alosza jest u niej. Oświadczywszy to, lokaj natychmiast wyszedł.

— To dziwne! Nigdy jeszcze nic podobnego się nie zdarzyło — mówił Alosza patrząc na nas, zmieszany. — Co to może być?

Natasza z niepokojem spoglądała na niego. Nagle Mawra znów otworzyła drzwi do pokoju.

— Sam książę idzie! — powiedziała szeptem i zaraz się schowała.

Natasza zbladła, wstała. Nagle oczy jej zapałały. Stała, lekko oparta o stół, i wzburzona patrzyła na drzwi, przez które miał wejść nieproszony gość.

— Nataszo, nie bój się, jestem przy tobie! Nie pozwolę ci ubliżyć — wyszeptał zmieszany Alosza nie tracąc jednak głowy.

Drzwi się otworzyły i na progu ukazał się książę Wałkowski we własnej osobie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Obrzucił nas bystrym, uważnym spojrzeniem. Z tego spojrzenia jeszcze nie można było odgadnąć, czy przychodzi jako wróg, czy jako przyjaciel. Ale opiszę szczegółowo jego powierzchowność. Tego wieczora wywarł na mnie szczególnie silne wrażenie.

Widziałem go już dawniej. Był to człowiek czterdziesto-pięcioletni, nie więcej, o regularnych, bardzo pięknych rysach twarzy, której wyraz zmieniał się zależnie od okoliczności, i to zmieniał się nagle, całkowicie, przechodząc z niezwykłą szybkością od zupełnej pogody do krańcowego przygnębienia lub niezadowolenia, jak gdyby się niespodzianie przekręciła jakaś sprężyna. Regularny owal twarzy, nieco smagłej, wspaniałe zęby, małe i dość wąskie wargi o pięknym wykroju, prosty, trochę wydłużony nos, wysokie czoło, na którym jeszcze nie było widać najmniejszej zmarszczki, szare, dość duże oczy — wszystko to składało się na typ człowieka prawie pięknego, a mimo to twarz jego nie sprawiała miłego wrażenia. W twarzy tej było coś odpychającego właśnie dlatego, że jakby nie znała własnego wyrazu, lecz sztuczny, obmyślony, zapożyczony, i w patrzącym rodziła się jakaś niezbita pewność, że nigdy nie uda się podpatrzeć na tej twarzy prawdziwego jej wyrazu. Po bliższym przyjrzeniu się zaczynało się podejrzewać pod tą stałą maską coś złego, przebiegłego i w najwyższym stopniu egoistycznego. Specjalnie zwracały uwagę jego oczy, piękne na pozór, szare, otwarte. One jedne jak gdyby nie mogły się całkiem podporządkować jego woli. Książę pragnąłby może patrzeć miękko i łagodnie, lecz jego spojrzenia jak gdyby się rozdwajały i wśród miękkich, łagodnych przebłyskiwały podejrzliwe, badawcze, złe... Wysokiego wzrostu, dobrze zbudowany, szczupły, wyglądał na o wiele młodszego, niż był. Jego miękkie, ciemnoblond włosy prawie że nie zaczęły jeszcze siwieć. Uszy, ręce, stopy były dziwnie piękne. Była to uroda skończenie rasowa. Ubrany był z wyrafinowaną wytrawnością i starannością, lecz nie bez pewnych pretensji do młodości, z czym zresztą było mu do twarzy. Wyglądał na starszego brata Aloszy. W każdym razie trudno go było uważać za ojca dorosłego syna.

Podszedł wprost do Nataszy wpatrując się w nią uporczywie i powiedział:

— Moja wizyta u pani o tej godzinie i bez zapowiedzi jest dość dziwna i przekracza granice przyjętych form towarzyskich, lecz mam nadzieję, że pani uwierzy moim zapewnieniom, iż zdaję sobie w zupełności sprawę z ekscentryczności mego postępowania. Wiem zresztą, z kim mam do czynienia; wiem, iż pani jest osobą bystrą i wspaniałomyślną. Proszę o udzielenie mi dziesięciu minut, a mam nadzieję, iż pani sama usprawiedliwi mnie i zrozumie.

Słowa te wypowiedział grzecznie, lecz tonem energicznym i z pewnym naciskiem.

— Niechże pan siada — rzekła Natasza, która nie ochłonęła jeszcze z pierwszego wrażenia zmieszania i trwogi. Skłonił się lekko i siadł.

— Pozwoli pani, że przede wszystkim jemu coś powiem — zaczął wskazując na syna. — Alosza, gdy odjechałeś nie czekając na mnie i nawet nie żegnając się z nami, hrabinie zameldowano, że Katarzyna Fiodorowna zasłabła. Hrabina chciała biec do niej, ale Katarzyna Fiodorowna nagle sama do nas wyszła, rozstrojona i silnie wzruszona. Powiedziała nam po prostu, że nie może być twoją żoną. Powiedziała nam także, że pójdzie do monasteru, że prosiłeś ją o pomoc i sam jej wyznałeś, że kochasz Natalię Nikołajewnę... Tak nieprawdopodobne oświadczenie Katarzyny Fiodorowny, i właśnie w takiej chwili, było naturalnie spowodowane dziwacznością twojej z nią rozmowy. Była na wpół przytomna. Domyślasz się, jak byłem tym zaskoczony i przestraszony. Przejeżdżając tędy, zauważyłem w pani oknach światło — ciągnął dalej, zwracając się do Nataszy. — Wówczas myśl, która już dawno nie dawała mi spokoju, tak mną owładnęła, że nie potrafiłem oprzeć się odruchowi i wszedłem do pani. Po co? Powiem natychmiast, ale przedtem proszę nie dziwić się, że to co powiem, będzie trochę bezwzględne. Wszystko to tak nagle...

— Sądzę, że zrozumiem i należycie... ocenię to, co pan powie — powiedziała niepewnym głosem Natasza.

Książę uważnie wpatrywał się w nią, jak gdyby chciał w jednej chwili ją wystudiować.

— Ufam pani przenikliwości — ciągnął dalej — i jeżeli pozwoliłem sobie przyjść teraz, to właśnie dlatego, że wiedziałem, z kim mam do czynienia. Od dawna już znam panią, mimo to że kiedyś byłem wobec pani tak niesprawiedliwy i winny. Niech pani posłucha: wie pani, że pomiędzy mną a jej ojcem istnieją zadawnione zatargi. Nie usprawiedliwiam się; może jestem wobec niego bardziej winny, niż dotąd sądziłem. Lecz jeżeli tak, to sam byłem oszukany. Jestem podejrzliwy, wyznaję to. Jestem skłonny raczej podejrzewać zło niż dobro — nieszczęsny rys charakteru właściwy sercom oschłym. Ale nie mam zwyczaju ukrywania swych wad. Dałem wiarę gadaninie i kiedy pani opuściła swoich rodziców, przestraszyłem się o Aloszę. Ale wtedy jeszcze pani nie znałem. Informacje, jakie stopniowo zebrałem, w zupełności dodały mi otuchy. Obserwowałem, rozważałem i w końcu przekonałem się, że moje podejrzenia są bezpodstawne. Dowiedziałem się, że pani zerwała ze swoją rodziną, wiem także, że ojciec pani ze wszystkich sił sprzeciwia się małżeństwu pani z moim synem. Już to samo, iż pani, posiadając taki wpływ, taką, można powiedzieć, władzę nad Aloszą, nie wykorzystała dotychczas tej władzy i nie zmusiła go do małżeństwa, już to samo świadczy o pani jak najlepiej. I pomimo to, wyznaję pani szczerze, postanowiłem wówczas wszelkimi siłami sprzeciwić się każdej możliwości małżeństwa pani z moim synem. Wiem, iż mówię nieco zbyt otwarcie, ale w tej chwili szczerość z mojej strony jest niezbędna; pani zgodzi się z tym sama, wysłuchawszy mnie do końca. Wkrótce po tym, gdy pani opuściła dom rodziców, wyjechałem z Petersburga, lecz odjeżdżając nie miałem już obaw co do Aloszy. Pokładałem ufność w szlachetnej dumie pani. Zrozumiałem, iż pani sama nie życzy sobie ślubu przed zakończeniem naszych familijnych sporów, że pani nie życzy sobie naruszenia zgody między mną a synem, bo ja nigdy bym mu nie przebaczył tego małżeństwa, nie życzyła pani sobie również, by mówiono, że pani szukała narzeczonego-księcia i skoligacenia się z naszym domem. Przeciwnie, okazała pani pewne lekceważenie dla nas, oczekując może chwili, gdy ja sam przyjdę poprosić o to, żeby pani zrobiła nam zaszczyt oddania swej ręki mojemu synowi. Pomimo to pozostawałem nadal uparcie pani wrogiem. Nie chcę się usprawiedliwiać, lecz nie będę przed panią ukrywał przyczyn. Oto one: pani nie jest ani bogata, ani wysokiego rodu. Chociaż posiadam pewien majątek, ale potrzeba nam więcej. Nasz ród podupada. Potrzeba nam stosunków i pieniędzy. Pasierbica hrabiny Zinaidy Fiodorowny, chociaż nie posiada stosunków, jest bardzo bogata. Gdybym trochę zaczekał, zjawiliby się konkurenci i odbiliby pannę; nie można było tracić sposobności i pomimo młodości Aloszy postanowiłem go ożenić. Widzi pani, iż nic nie ukrywam. Może pani z pogardą patrzeć na ojca, który sam przyznaje się do tego, że zmusza syna z pobudek materialnych oraz przesądów do złego postępku, bo porzucenie uczciwej dziewczyny, która porzuciła dla niego wszystko i wobec której jest tak bardzo winien, jest złym postępkiem. Lecz ja się nie usprawiedliwiam. Drugą przyczyną mych projektów co do małżeństwa Aloszy z pasierbicą Zinaidy Fiodorowny jest to, że ta panienka jest osobą w najwyższym stopniu godną miłości i szacunku. Piękna, doskonale wychowana i bardzo inteligentna, choć pod wieloma względami jeszcze dziecko. Alosza jest bez charakteru, lekkomyślny, nadzwyczaj nierozsądny, w dwudziestym drugim roku życia jest zupełnym dzieckiem. Ma chyba jedną tylko zaletę: dobre serce — właściwość przy innych wadach raczej niebezpieczna. Już dawno zauważyłem, iż mój wpływ na niego zaczyna się zmniejszać: pobudliwość, młodzieńcze porywy dopominają się o swoje prawa i nawet biorą górę nad niektórymi rzeczywistymi obowiązkami. Może kocham go zbyt gorąco, ale przekonałem się, że mu już nie wystarczam jako przewodnik. A jednak on musi koniecznie pozostawać pod czyimś stałym, dobrym wpływem. Jego natura łatwo się podporządkowuje, jest słaba, kochająca; on będzie zawsze raczej wolał kochać i ulegać niż rozkazywać. Takim pozostanie już całe życie. Może pani sobie wyobrazić moją radość, gdym ujrzał w osobie Katarzyny Fiodorowny ideał panny, której mógłbym pragnąć jako żony dla swego syna. Ale radość była spóźniona: Alosza dostał się już pod inny potężny wpływ — wpływ pani. Wróciwszy przed miesiącem z Petersburga, obserwowałem go bacznie i ze zdziwieniem zauważyłem w nim znaczną zmianę na lepsze. Lekkomyślność i dziecinne jego usposobienie pozostały prawie te same; lecz ugruntowały się w nim pewne szlachetne sugestie — zaczyna się interesować nie tylko błahostkami, ale i tym, co wzniosłe, szlachetne, uczciwe. Myśli jego są dziwne, zmienne, czasem niedorzeczne, ale serce — lepsze, a to podstawa wszystkiego; wszystko to, co w nim jest lepsze, pochodzi bezspornie od pani. Pani go przekształciła. Wyznam, że już wtedy przemknęła mi myśl, że pani jedna mogłaby dać mu szczęście. Ale odepchnąłem od siebie tę myśl. Musiałem oderwać go od pani za wszelką cenę; zacząłem działać i myślałem, że udało mi się osiągnąć cel. Przed godziną jeszcze sądziłem, iż zwycięstwo jest po mojej stronie. Ale wypadek w domu hrabiny od razu obalił wszystkie moje przypuszczenia. A przede wszystkim uderzył mnie nieoczekiwany fakt: ta dziwna w Aloszy powaga, stateczność przywiązania do pani, uporczywość i żywotność tego przywiązania. Powtarzam raz jeszcze: pani go całkowicie przekształciła. Przekonałem się nagle, że ta zmiana w nim sięga dalej, niż myślałem. Dzisiaj zaś wykazał wobec mnie nagle taki spryt, jakiego w nim nawet nie podejrzewałem, a jednocześnie niezwykłą subtelność, domyślność serca. Wybrał najlepszą drogę wyjścia z sytuacji, którą uważał za kłopotliwą. Dotknął i poruszył najszlachetniejsze struny serca ludzkiego — zdolność do przebaczenia i płacenia za wyrządzone zło wspaniałomyślnością. Oddał się w ręce istoty skrzywdzonej przez niego i poszedł do niej, prosząc o współczucie i pomoc. Poruszył ambicję kobiety, która go już kochała, wyznawszy jej wprost, iż ma rywalkę, i jednocześnie wzbudził w niej sympatię do tej rywalki, a dla siebie wyjednał przebaczenie i obietnicę braterskiej przyjaźni. Zdecydować się na tego rodzaju wyjaśnienia, a jednocześnie nie obrazić, nie skrzywdzić — do tego nie są zdolni nawet najzręczniejsi mędrcy, tylko serca tak świeże, czyste i odpowiednio nastawione, jak jego serce. Jestem pewien, że pani, Natalio Nikołajewno, nie wpływała zupełnie na jego dzisiejsze postępowanie ani słowem, ani radą. Dowiedziała się pani prawdopodobnie przed chwilą wszystkiego od niego. Nie mylę się, prawda ?

— Nie myli się pan — powtórzyła Natasza, której twarz płonęła i oczy jaśniały dziwnym blaskiem jak natchnione. Dialektyka księcia robiła swoje. — Od pięciu dni nie widziałam Aloszy — dodała. — Wszystko to on sam obmyślił i samodzielnie przeprowadził.

— Niewątpliwie — potwierdził książę — ale pomimo to, cała ta nieoczekiwana przenikliwość, stanowczość, świadomość swego obowiązku — to skutki pani wpływu. Zrozumiałem to i przemyślałem gruntownie jadąc tutaj, a przemyślawszy znalazłem w sobie siłę decyzji. Nasze plany małżeńskie skoli-gacenia się z domem hrabiny upadły ostatecznie i nie powstaną, a jeśliby i mogły powstać, nie mają racji bytu. Cóż, przekonałem się sam, że pani jedna może mu dać szczęście, że pani jest jego prawdziwą opiekunką, że pani stworzyła już podwaliny jego przyszłego szczęścia. Nie ukrywałem nic przed panią i teraz nie będę ukrywał: lubię bardzo karierę, pieniądze, władzę, nawet rangi, świadomie uważam wiele z tych rzeczy za przesąd, ale lubię je i stanowczo nie będę ich zwalczał. Bywają jednak okoliczności, gdy trzeba wziąć pod uwagę i coś innego, kiedy nie trzeba mierzyć wszystkiego jedną miarą. Prócz tego kocham gorąco mego syna, słowem, doszedłem do przekonania, iż Alosza nie powinien się z panią rozstać, dlatego iż on bez pani zginie. Mam się pani przyznać? Może już przed miesiącem zdecydowałem się na to i dopiero teraz sam się przekonałem, że powziąłem słuszną decyzję. Naturalnie, żeby to wszystko powiedzieć, mógłbym i jutro pani złożyć wizytę zamiast niepokoić prawie o północy. Ale obecny mój pośpiech może będzie dla pani dowodem, jak gorąco i, co najważniejsze, jak szczerze zabieram się do tej sprawy. Nie jestem dzieckiem; nie mógłbym w moim wieku zdecydować się na krok nie przemyślany. Kiedy tutaj wchodziłem, wszystko już było zdecydowane i przemyślane. Czuję jednak, że będę musiał jeszcze długo czekać na zupełne przekonanie pani o mojej szczerości... Ale do rzeczy! Czyż mam teraz wyjaśnić, w jakim celu tutaj przyszedłem? Przyszedłem, aby' wypełnić obowiązek wobec pani i formalnie, z całym moim bezgranicznym szacunkiem dla pani, poprosić, by pani uszczęśliwiła mego syna, oddając mu swoją rękę. O, niech pani nie sądzi, że zjawiłem się jako groźny ojciec, decydujący się wreszcie na przebaczenie swoim dzieciom i godzący się łaskawie na ich szczęście. Nie! Nie! Pani by mi ubliżyła przypisując mi podobne myśli. Niech pani nie sądzi również, że z góry byłem pewny jej zgody, licząc na to wszystko, co pani poświęciła dla mojego syna; także nie. Pierwszy powiem głośno, że on niewart pani i... (jest dobry i szczery) — on sam to potwierdzi. Ale to jeszcze nie wszystko. Nie tylko to sprowadziło mnie tutaj o tej godzinie... przyszedłem tu... — z szacunkiem i nieco uroczyście podniósł się z miejsca — przyszedłem tutaj po to, aby zostać pani przyjacielem! Wiem, że nie mam żadnego prawa po temu, przeciwnie! Ale niech mi pani pozwoli na to prawo zasłużyć! Niech mi pani pozwoli mieć nadzieję!...

Schyliwszy się z uszanowaniem przed Nataszą, czekał na jej odpowiedź. Przez cały czas jego przemówienia obserwowałem go bacznie. Zauważył to.

Wygłosił swoją przemowę chłodno, z pewnymi zakusami retorycznymi i w niektórych miejscach nawet z pewną nonszalancją. Ton jego czasami nawet nie harmonizował z porywem serca, który go do nas sprowadził o tak nieodpowiedniej na pierwszą wizytę godzinie, zwłaszcza wobec takich stosunków. Niektóre jego wyrażenia były wyraźnie sztuczne, a w paru miejscach swojego długiego i zadziwiającego swą długością przemówienia jakby umyślnie starał się sprawić wrażenie oryginała, który usiłuje skryć uczucie pod maską humoru, nonszalancji i żartu. Ale z tego wszystkiego zdałem sobie sprawę dopiero później; wtedy zaś inaczej na to patrzyłem. Ostatnie słowa książę wypowiedział tak żywo, z takim uczuciem, z takim pozorem najszczerszego szacunku dla Nataszy, że przekonał nas zupełnie. Nawet coś jakby łza błysnęło mu w oku. Szlachetne serce Nataszy było podbite. Podniosła się za jego przykładem i milcząc, głęboko wzruszona, wyciągnęła do niego rękę. Wziął rękę i tkliwie, z uczuciem pocałował. Alosza był wniebowzięty.

— A nie mówiłem ci, Nataszo! — zawołał. — Tyś mi nie wierzyła! Nie wierzyłaś, że to najszlachetniejszy człowiek na świecie! Sama widzisz teraz!...

Rzucił się ojcu na szyję i zaczął go ściskać gorąco. Ten odpowiedział uściskiem, lecz szybko przerwał tę scenę, jakby wstydząc się okazywać swą czułość.

— No, dosyć — powiedział biorąc kapelusz — muszę jechać. Miałem pani zająć tylko dziesięć minut, a przesiedziałem całą godzinę — dodał z uśmiechem. — Ale odchodzę z najgorętszym pragnieniem powtórnego zobaczenia pani. Pozwoli mi pani odwiedzać się możliwie najczęściej?

— Tak, tak! — odpowiedziała Natasza — możliwie najczęściej. Chciałabym jak najprędzej... pokochać pana... — dodała, zmieszana.

— Jaka pani szczera, jaka pani szlachetna — rzekł książę uśmiechając się na jej słowa. — Nie chce pani skłamać nawet w imię zwykłej grzeczności. Ale szczerość pani jest dla mnie cenniejsza niż wszystkie sztuczne uprzejmości. Tak. Wiem o tym, że długo, długo muszę zasługiwać na miłość pani.

— No, dosyć, dosyć, niech pan mnie tak nie chwali!... — szeptała zmieszana Natasza. Jaka piękna była w tej chwili!

— Niech i tak będzie — rzekł książę — ale muszę powiedzieć jeszcze parę słów. Czy pani może sobie wyobrazić, jak bardzo jestem nieszczęśliwy! Nie mogę być u pani ani jutro, ani pojutrze. Dzisiaj wieczorem otrzymałem list bardzo dla mnie ważny, wymagający mego udziału w pewnej sprawie, i w żaden sposób nie mogę tego uniknąć. Jutro rano wyjeżdżam z Petersburga. Tylko, proszę, niech pani nie sądzi, że przyszedłem tu tak późno dlatego, że nie będę miał czasu ani jutro, ani pojutrze. Naturalnie, że pani tak nie pomyśli, ale oto ma pani przykład mojej podejrzliwości! Dlaczego mi się zdawało, że pani koniecznie musi tak pomyśleć? Tak, ta podejrzliwość bardzo mi zaszkodziła w życiu i mój spór z rodziną pani to, być może, tylko skutki mego złego charakteru!... Dzisiaj mamy wtorek. We środę, czwartek i w piątek nie będzie mnie w Petersburgu. A w sobotę spodziewam się na pewno wrócić i tego dnia będę u pani. Czy mogę przyjść do pani na cały wieczór?

— Naturalnie, naturalnie! — zawołała Natasza — oczekuję pana w sobotę wieczorem! Czekam z niecierpliwością!

— Jakże jestem szczęśliwy! Coraz lepiej będę panią poznawał! Ale... idę! Jednakże nie mogę odejść nie uścisnąwszy pańskiej ręki — mówił zwracając się nagle do mnie. — Niech pan wybaczy! Wszyscy mówimy teraz tak chaotycznie... Miałem już przyjemność kilkakrotnie spotkać pana i nawet raz przedstawiono nas sobie. Nie mogę się oddalić, nie wypowiedziawszy, jak by mi było miło odświeżyć naszą znajomość.

— Spotkaliśmy się, to prawda — odpowiedziałem biorąc podaną mi rękę — ale, niech mi pan wybaczy, nie przypominam sobie, czyśmy byli sobie przedstawieni.

— U księcia R. zeszłego roku.

— Bardzo przepraszam, zapomniałem. Ale zapewniam pana, że tym razem nie zapomnę. Ten wieczór będzie dla mnie szczególnie pamiętny.

— Tak, ma pan słuszność, i dla mnie również. Wiem od dawna, że jest pan prawdziwym, serdecznym przyjacielem Natalii Nikołajewny i mojego syna. Mam nadzieję, że będę czwartym przy was trojgu. Prawda? — dodał zwracając się do Nataszy.

— Tak, to nasz serdeczny przyjaciel i powinniśmy się wszyscy razem trzymać — odpowiedziała Natasza z głębokim przejęciem.

Biedna! Aż zajaśniała z radości, widząc, że książę nie zapomniał podejść do mnie. Jak ona mnie lubiła!

— Spotkałem wielu wielbicieli pańskiego talentu — mówił książę — znam dwie najbardziej panu oddane wielbicielki. Byłoby im bardzo miło poznać pana osobiście. To hrabina, moja najlepsza przyjaciółka, i jej pasierbica, Katarzyna Fiodorowna Filimonowa. Mam nadzieję, że pan nie odmówi mi przyjemności przedstawienia go tym paniom?

— Bardzo mi to pochlebia, chociaż obecnie mam bardzo niewiele znajomości...

— Ale pan mi da swój adres! Gdzie pan mieszka? Będę miał przyjemność...

— Właściwie nie przyjmuję wizyt, przynajmniej na razie.

— Mimo że nie zasłużyłem na robienie dla mnie wyjątku... ale...

— Jeżeli książę tego żąda, mnie również będzie bardzo przyjemnie. Mieszkam w X-m zaułku, w domu Klugena.

— W domu Klugena! — zawołał, jakby czymś zaskoczony. — Pan dawno tam mieszka?

— Nie, niedawno — odpowiedziałem wpatrując się w niego mimo woli. — Numer mieszkania czterdziesty czwarty.

— Czterdziesty czwarty? Pan mieszka... sam?

— Sam zupełnie.

— T-tak! Ja właściwie... zdaje się, że znam ten dom. Tym lepiej... Z pewnością odwiedzę pana, z pewnością! Muszę z panem pomówić o wielu rzeczach i wiele się po panu spodziewam. Pan mnie może bardzo zobowiązać. Widzi pan, iż z miejsca zaczynam od prośby. Lecz do widzenia! Jeszcze raz ściskam pańską dłoń.

Uścisnął rękę moją i Aloszy, raz jeszcze ucałował rączkę Nataszy i wyszedł nie zwracając się do Aloszy, by z nim poszedł.

Pozostaliśmy bardzo zmieszani. Wszystko to zdarzyło się tak nagle, tak niespodziewanie. Czuliśmy wszyscy, iż w jednej chwili wszystko się zmieniło i rozpoczyna się coś nowego, niewiadomego. Alosza w milczeniu przysiadł się do Nataszy i powoli całował jej rękę. Od czasu do czasu zaglądał jej w oczy, jakby w oczekiwaniu, co ona na to powie.

— Drogi Alosza, zaraz jutro jedź do Katarzyny Fiodorowny — powiedziała wreszcie.

— Sam o tym myślałem — odpowiedział — pojadę z pewnością.

— A może będzie jej ciężko widzieć ciebie... Co począć?

— Nie wiem, moja droga. Myślałem o tym również. Zobaczę... Może jeszcze się namyślę. A co, Nataszo, przecież wszystko się u nas obecnie zmieniło — powiedział Alosza nie mogąc się dłużej opanować.

Uśmiechnęła się i spojrzała na niego przeciągłym, tkliwym spojrzeniem.

— A jaki on delikatny. Widział, jakie masz ubogie mieszkanie, i ani słowa...

— O czym?

— No... żeby się przeprowadzić na inne... albo coś w tym rodzaju! — dodał rumieniąc się.

— Ależ Alosza, z jakiej racji!

— Toteż właśnie mówię, że on taki delikatny. A jak cię chwalił! Przecież mówiłem ci... mówiłem! Nie, on jest w stanie wszystko zrozumieć i odczuć! A o mnie mówił jak o dziecku; oni wszyscy mnie tak traktują! Ha, cóż, przecież ja taki jestem w istocie.

— Ty jesteś dzieciak, ale przenikliwszy niż my wszyscy. Dobry z ciebie chłopiec, Alosza!

— A on powiedział, że moje dobre serce szkodzi mi. Jak to? Nie rozumiem. A wiesz co, Nataszo, czy nie warto by jak najprędzej pojechać do niego? Jutro skoro świt będę u ciebie.

— Jedź, jedź, mój drogi. To dobry pomysł. I koniecznie pokaż mu się, słyszysz? A jutro wracaj możliwie najwcześniej. Teraz już nie będziesz przez pięć dni przede mną uciekał? — dodała filuternie, patrząc na niego pieszczotliwie.

Opanowała nas jakaś cicha pełnia radości.

— Idziesz ze mną, Wania? — zawołał Alosza wychodząc z pokoju.

— Nie, on jeszcze zostanie; porozmawiamy sobie, Alosza. Pamiętaj, jutro skoro świt.

— Skoro świt! Bywaj zdrowa, Mawra!

Mawra była wzruszona. Słyszała wszystko, co mówił książę, wszystko podsłuchała, ale wielu rzeczy nie rozumiała. Chciała odgadnąć, zapytać. Tymczasem spoglądała poważnie, nawet z dumą. Ona także się domyślała, że wiele się zmieniło. Zostaliśmy sami. Natasza wzięła mnie za rękę i jakiś czab milczała, jakby namyślając się, co powiedzieć.

— Jestem zmęczona! — powiedziała w końcu słabym głosem. — Słuchaj, przecież ty pójdziesz jutro do rodziców?

— Naturalnie.

— Mamie opowiedz, ale jemu nic nie mów.

— Przecież ja i tak nigdy z nim o tobie nie mówię.

— Właśnie, dowie się i tak. A uważaj, co powie. Jak to przyjmie. Boże! Czy on naprawdę przeklnie mnie za to małżeństwo? Nie, to niemożliwe!

— Książę powinien wszystko załatwić — podchwyciłem z pośpiechem — powinien się z nim pojednać, a wtedy wszystko zostanie załatwione.

— Mój Boże! Oby tak było! Oby tak się stało! — zawołała błagalnie.

— Nie martw się, Nataszo; wszystko się jakoś ułoży. Ma się ku temu.

Przypatrzyła mi się uważnie.

— Wania, a co ty myślisz o księciu?

— Jeżeli to, co mówił, było szczere, to, zdaniem moim, jest to człowiek szlachetny.

— Jeżeli mówił szczerze? Co to znaczy? Czy mógł mówić nieszczerze?

— I mnie się też tak wydaje — odpowiedziałem. — "Widocznie i jej też coś świta w głowie — przemknęła mi myśl. — Dziwne!"

— Patrzyłeś na niego... tak uważnie...

— Tak, wydał mi się nieco dziwny.

— Mnie również. On tak to jakoś mówi... Jestem zmęczona. Wiesz co, mój drogi? Idź już do domu. A jutro przyjdź do mnie jak najwcześniej. Aha, posłuchaj. Czy to nie było dla niego obrażające, gdy powiedziałam, że chcę go pokochać jak najprędzej ?

— Nie, dlaczegóż by obrażające?

— I... niegłupie? To miało znaczyć, że tymczasem go jeszcze nie kocham.

— Przeciwnie, było to prześliczne, naiwne, bystre. Byłaś tak ładna w tej chwili! Będzie głupcem, jeśli ze swoim światowym wyrobieniem tego nie zrozumie!

— Ty jakbyś się na niego gniewał, Wania? Ale jaka ja jestem zła, podejrzliwa, próżna! Nie gniewaj się, przecież nic przed tobą nie ukrywam. Ach, Wania, mój drogi! Kiedy będę znów nieszczęśliwa, kiedy znów nadejdzie troska, ty z pewnością będziesz przy mnie, może tylko ty jeden! Czym ci się za to odwdzięczę? Nie przeklinaj mnie nigdy, Wania.

Wróciwszy do domu, rozebrałem się zaraz i poszedłem spać. W pokoju było ciemno i wilgotno, jak w piwnicy. Wiele dziwnych myśli i wrażeń krążyło mi po głowie i długo jeszcze nie mogłem usnąć.

Ale jak serdecznie musiał się śmiać w tej chwili pewien człowiek zasypiając w swoim wykwintnym łożu — zresztą, jeżeli w ogóle raczył się z naszego powodu uśmiechnąć! Chyba nie raczył!

ROZDZIAŁ TRZECI

Następnego dnia o dziesiątej, kiedy wychodziłem z domu, spiesząc na Wasiliewską Wyspę do Ichmieniewów, ażeby od nich pójść jak najprędzej do Nataszy, nagle zetknąłem się we drzwiach z moim wczorajszym gościem, wnuczką Smitha. Szła do mnie. Pamiętam, że ucieszyłem się na jej widok, nie wiem dlaczego. Wczoraj nawet nie zdążyłem się jej przyjrzeć, a dziś za dnia jeszcze bardziej mnie zadziwiła. Bo nawet trudno było spotkać istotę dziwniejszą, bardziej oryginalną, przynajmniej pod względem zewnętrznym. Mała, z błyszczącymi, czarnymi, jakimiś nierosyjskimi oczami, z gęstymi, czarnymi, potarganymi włosami i zagadkowym, niemym, upartym wejrzeniem, mogła zwrócić uwagę każdego przechodnia. Szczególnie uderzało jej wejrzenie: przebłyskiwała w nim inteligencja i równocześnie jakaś inkwizytorska nieufność, a nawet podejrzliwość. Stara i brudna jej odzież przy świetle dziennym jeszcze bardziej była podobna do łachmana. Zdawało mi się, że dziewczynka jest chora na jakąś długotrwałą, upartą i chroniczną chorobę, stopniowo, lecz nieubłaganie wyniszczającą jej organizm. Blada i chuda jej twarz miała jakiś nienaturalny, oliwkowożółty kolor o odcieniu żółci. Ale na ogół, mimo całego zeszpecenia ubóstwem i chorobą, była nawet dość ładna. Brwi miała wąskie, delikatne i piękne; szczególnie ładne było szerokie czoło, nieco niskie, i wargi, ślicznie zarysowane, o śmiałym dumnym układzie, lecz blade, zaledwie lekko zaróżowione.

— Ach, jesteś znowu? — zawołałem. — Spodziewałem się, że przyjdziesz. No, wejdź!

Weszła, powoli przekraczając próg jak wczoraj i niedowierzająco rozglądając się dookoła. Obejrzała uważnie pokój, w którym mieszkał jej dziadek, jak gdyby starając się zauważyć, co się zmieniło przy nowym lokatorze. "No, jaki dziadek, taka i wnuczka — pomyślałem sobie. — Czy aby nie wariatka?" Milczała ciągle, a ja czekałem.

— Po książki — wyszeptała wreszcie, spuszczając oczy.

— Ach, takJ Twoje książki. Oto one, weź je. Umyślnie schowałem je dla ciebie.

Popatrzyła na mnie z ciekawością i jakoś dziwnie wykrzywiła usta, jakby chcąc się uśmiechnąć z niedowierzaniem. Ale to przywoływanie uśmiechu na wargi zastąpił natychmiast poprzedni wyraz, surowy i zagadkowy.

— A czy dziadek opowiadał panu o mnie? — zapytała oglądając mnie ironicznie od stóp do głów.

— Nie, o tobie nie mówił, ale...

— A skąd pan wiedział, że ja przyjdę? Kto panu powiedział? — zapytała przerywając mi szybko.

— Dlatego, iż mi się wydawało, że twój dziadek nie mógł żyć sam jeden, opuszczony przez wszystkich. On był taki stary, słaby; myślałem więc, że ktoś przychodził do niego. Bierz, to twoje książki. Czy uczysz się z nich?

— Nie.

— Na co więc ci one?

— Uczył mnie dziadek, kiedy jeszcze do niego chodziłam...

— A potem już nie chodziłaś?

— Potem nie... byłam chora — dodała, jakby się usprawiedliwiając.

— Czy masz jakąś rodzinę, matkę, ojca?

Zachmurzyła się nagle, ściągnęła brwi i popatrzyła na mnie z pewnym przestrachem. Potem zmieszała się, odwróciła się milcząc i powoli wyszła z pokoju, podobnie jak wczoraj, nie zaszczyciwszy mnie odpowiedzią. Ze zdziwieniem odprowadzałem ją oczami. Zatrzymała się jednak na progu.

— Na co on umarł? — zapytała porywczo, zaledwie odwróciwszy się do mnie tym samym zupełnie ruchem jak wczoraj, kiedy wychodząc, zwrócona twarzą w stronę drzwi, zapytała o Azorka.

Podszedłem do niej i zacząłem naprędce opowiadać. Słuchała pilnie, w milczeniu, odwrócona do mnie plecami. Opowiedziałem jej też, że starzec, umierając, mówił o Szóstej Linii. "Z tego się domyśliłem — dodałem — że tam widocznie mieszka ktoś mu bliski. Dlatego oczekiwałem, że przyjdzie ktoś dowiedzieć się czegoś o nim. Musiał cię kochać, skoro w ostatnich chwilach wspominał ciebie".

— Nie — szepnęła jakby wbrew woli — nie kochał.

Była bardzo wzruszona. Opowiadając pochyliłem się ku niej, zaglądałem jej w oczy. Zauważyłem, że robi straszliwe wysiłki, żeby opanować swoje wzruszenie, jak gdyby z dumy wobec mnie. Bladła coraz bardziej i mocno zagryzła dolną wargę. Ale szczególnie zafrapowało mnie silne bicie jej serca. Biło coraz mocniej tak, że w końcu można je było słyszeć z odległości dwóch, trzech kroków, jak podczas ataku anewryzmu. Myślałem, że nagle zaleje się łzami, jak wczoraj; ale zapanowała nad sobą.

— A gdzie płot?

— Jaki płot?

— Pod którym umarł.

— Pokażę ci... jak wyjdziemy. Ale słuchaj, jak ci na imię?

— Nie trzeba...

— Czego nie trzeba?

— Nie trzeba; nic... wcale nie mam na imię — powiedziała porywczo i jakby z gniewem, robiąc ruch ku wyjściu. Zatrzymałem ją.

— Poczekaj. Dziwna z ciebie dziewczynka! Przecież ja ci dobrze życzę; żal mi ciebie od wczoraj, kiedyś tam, w kącie, na schodach płakała. Nie mogę myśleć o tym... Przy tym twój dziadek umarł na moich rękach i pewnie o tobie wspominał, kiedy mówił o Szóstej Linii, to znaczy, jakby mi ciebie w ręce oddawał. On mi się śni w nocy... Widzisz, i książki zachowałem dla ciebie, a tyś taka dzika, jakbyś się mnie bała. Tyś pewnie bardzo biedna i sierotka, może u obcych?

Przekonywałem ją gorąco i sam nie wiem, czym mnie tak do siebie pociągała. W uczuciu moim było coś więcej niż litość. Czy tajemnicze okoliczności, czy wrażenie, jakie na mnie wywarł Smith, czy fanatyczność mego własnego usposobienią — nie wiem, ale coś nieodparcie pociągało mnie ku niej. Zdaje się, że moje słowa ją wzruszyły! Jakoś dziwnie popatrzyła na mnie, ale już nie tak surowo, lecz miękko i długo, a potem znów spuściła oczy jakby w zamyśleniu.

— Helena — szepnęła nagle, nieoczekiwanie i bardzo cicho.

— Na imię ci Helena?

— Tak...

— No cóż, będziesz przychodzić do mnie?

— Nie można... nie wiem... przyjdę... — wyszeptała, jakby walcząc z sobą.

W tej samej chwili nagle zaczął gdzieś bić zegar. Wzdrygnęła się i z nieopisanym, chorobliwym wyrazem bólu patrząc na mnie, szepnęła:

— Która godzina?

— Powinno być pół do jedenastej. Krzyknęła z przerażeniem.

— Boże! — powiedziała i nagle rzuciła się do ucieczki. Ale ja jeszcze raz zatrzymałem ją w sieni.

— Ja ciebie tak nie puszczę — powiedziałem. — Czego ty się obawiasz? Spóźniłaś się?

— Tak, tak, ja wyszłam po kryjomu! Niech pan mnie puści! Ona mnie będzie bić! — zawołała wygadawszy się wbrew woli i wyrywając się z moich rąk.

— Słuchaj, nie wyrywaj się! Masz iść na Wasiliewską Wyspę i ja tam idę na Trzynastą Linię. Spóźniłem się również i chcę wziąć dorożkę. Chcesz jechać ze mną? Podwiozę cię, będzie prędzej niż piechotą.

— Do mnie nie można, nie można! — zawołała w jeszcze większym strachu. Rysy jej wykrzywiły się nawet jakimś przerażeniem na samą myśl, że ja mogę przyjść tam, gdzie ona mieszka.

— Mówię ci, że ja wybieram się na Trzynastą Linię za swoimi interesami, a nie do ciebie! Za tobą nie pójdę. Dorożką dojedziemy wcześniej. Chodźmy!

Zbiegliśmy spiesznie na dół. Wziąłem pierwszą z brzegu kiepską dryndę. Helena widocznie śpieszyła się bardzo, skoro zgodziła się wsiąść ze mną. Najbardziej zagadkowe było to, że ja nawet nie śmiałem jej wypytywać. Kiedy się zapytałem, kogo to ona tak się obawia w domu, zaczęła machać rękami i omal nie wyskoczyła z dorożki... "Co za tajemniczość?" — pomyślałem sobie.

W dorożce było jej niewygodnie siedzieć. Przy każdym wstrząsie, chcąc się utrzymać, chwytała mnie za palto lewą ręką, brudną, maleńką, podrapaną. W drugiej ręce mocno ściskała książki, widać było, że są dla niej bardzo cenne. Poprawiając się na siedzeniu, odsłoniła nogę — i z najwyższym zdumieniem ujrzałem, że była tylko w dziurawych trzewikach, bez pończoch. Chociaż postanowiłem o nic jej nie rozpytywać, ale tu znów nie mogłem się powstrzymać.

— Czy ty nie masz pończoch? — zapytałem. — Jak można chodzić boso na taką wilgoć i zimno?

— Nie mam — odpowiedziała zdawkowo.

— Ach, mój Boże, przecież mieszkasz u kogoś! Mogłaś od kogoś pożyczyć pończochy, jeżeli trzeba było wyjść.

— Ja tak sama chcę.

— To rozchorujesz się i umrzesz!

— A niech umrę.

Widocznie nie chciała odpowiadać i gniewały ją moje pytania.

— O, tutaj umarł — powiedziałem pokazując jej dom, pod którym starzec umarł.

Popatrzyła uważnie i naraz, zwracając się do mnie błagalnie, powiedziała:

— Tylko niech pan za mną nie idzie. A ja przyjdę, przyjdę. Jak tylko będę mogła, to przyjdę!

— Dobrze, już powiedziałem, że nie pójdę do ciebie. Ale czego się boisz? Musisz być bardzo nieszczęśliwa. Żal mi, kiedy patrzę na ciebie...

— Ja się nikogo nie boję — powiedziała z pewnym rozdrażnieniem w głosie.

— Ale dopiero co powiedziałaś: "Ona mnie zbije!"

— Niech bije! — odpowiedziała i oczy jej błysnęły. — Niech bije! Niech bije! — powtarzała z goryczą i górna jej warga jakoś wzgardliwie uniosła się i zadrżała.

Przyjechaliśmy w końcu na Wasiliewską. Dziewczynka zatrzymała dorożkę przy początku Szóstej Linii i zeskoczyła na ziemię, z niepokojem oglądając się dokoła.

— Niech pan jedzie dalej; ja przyjdę, przyjdę! — powtarżała w strasznym niepokoju, błagając mnie, żebym nie szedł za nią. — Niech pan już odjeżdża, prędzej, prędzej!

Odjechałem. Ale przejechawszy kilka kroków bulwarem, odprawiłem dorożkę i wróciwszy na Szóstą Linię szybko przebiegłem na drugą stronę ulicy. Spostrzegłem ją; nie zdążyła jeszcze daleko odejść, chociaż szła bardzo prędko i ciągle się oglądała; nawet zatrzymała się na chwilę, żeby uważniej się przyjrzeć, czy idę za nią, czy nie. Ale ukryłem się w bramie i nie zauważyła mnie. Poszła dalej, a ja za nią, wciąż po drugiej stronie ulicy.

Ciekawość moja była pobudzona do najwyższego stopnia. Chociaż postanowiłem nie wchodzić za nią, ale na wszelki wypadek chciałem koniecznie zobaczyć dom, do którego wejdzie. Owładnęło mną ciężkie i dziwne wrażenie, podobne do tego, jakie wywarł na mnie w cukierni jej dziadek, kiedy umarł Azorek.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Szliśmy tak długo, aż do Małego Prospektu. Ona prawie że biegła; wreszcie weszła do sklepiku. Zatrzymałem się czekając na nią. "Przecież nie mieszka chyba w sklepiku" — pomyślałem.

Rzeczywiście wyszła po chwili, ale już bez książek. Zamiast książek trzymała w rękach jakiś gliniany garnuszek. Przeszedłszy kilkanaście kroków, weszła do bramy niepozornego domu. Dom był nieduży, ale murowany, stary, jednopiętrowy, malowany brudnożółtą farbą. W jednym z okien parteru, których było w ogóle trzy, sterczała mała, czerwona trumienka, szyld drobnego przedsiębiorcy pogrzebowego. Okna pierwszego piętra były bardzo małe, kwadratowe, z mętnymi, zielonkawymi, popękanymi szybami, przez które przeświecały różowe, perkalikowe firanki. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i zbliżywszy się do domu, przeczytałem napis na kawałku blachy nad bramą: Dom mieszczanki Bub-nowej.

Ledwie zdołałem przeczytać napis, gdy nagle na podwórzu rozległ się przenikliwy kobiecy pisk, a potem wymyślania. Zajrzałem przez furtkę; na stopniach drewnianego ganeczku stała gruba baba ubrana po miejsku, w skarpetkach i zielonym szalu. Twarz jej była wstrętnego, purpurowego koloru; małe, opłynięte tłuszczem i nalane krwią oczy pałały złością. Widać było, iż jest nietrzeźwa pomimo przedobiadowej pory. Krzyczała na biedną Helenę, która stała przed nią, jakby skamieniała, z garnuszkiem w ręku. Ze schodów, spoza pleców purpurowej baby, wyglądała istota płci żeńskiej, potargana, wypudrowana i naróżowana. Po chwili otworzyły się drzwi do piwnicznych schodów i ukazała się przywołana widać hałasem biednie ubrana kobieta, przyzwoitej i skromnej powierzchowności. Zza półotwartych drzwi wyglądali i inni lokatorzy parteru: zgrzybiały starzec i dziewczyna. Rosły, tęgi chłop, widocznie stróż, stał pośrodku podwórza z miotłą w garści i leniwie przypatrywał się całej tej scenie.

— Ach ty przeklętnico, ty pijawko, ach ty gnido! — skrzeczała baba wyrzucając salwami nagromadzone przekleństwa, przeważnie bez przecinków i kropek, ale aż się zachłystując — to tak mi się odwdzięczasz za opiekę, gałganie! Po ogórki tylko ją posłałam, a ona zaraz drapnęła! Moje serce przeczuwało, że drapnie, kiedy ją posyłałam. Dolegało mi serce, dolegało! Wczoraj wieczór wszystkie kudły jej za to samo wytarmosiłam, a ona i dzisiaj w nogi! Gdzie ty się włóczysz, rozpustnico? Gadaj! Do kogo łazisz, bałwanie przeklęty, wyłupiasta gadzino, trucizno mojego życia, do kogo? Gadaj, glisto, bo cię tu uduszę na miejscu!

I wściekła baba rzuciła się na biedną dziewczynkę, ale zobaczywszy obserwującą z ganku kobietę, lokatorkę z parteru, zatrzymała się nagle i zwracając się do niej, wrzasnęła jeszcze piskliwiej niż przedtem, wymachując rękami, jak gdyby biorąc ją za świadka niesłychanej zbrodni, popełnionej przez biedną ofiarę:

— Matka jej zdechła! Wiecie sami, dobrzy ludzie: sama jedna została na świecie jak palec. Widzę — biedni ludzie jesteście, sami nie macie co do gęby włożyć — i myślę sobie: na intencję patrona świętego Mikołaja przygarnę sierotę. Przygarnęłam. No i co państwo powiecie? Już dwa miesiące ją trzymam u siebie i krew ze mnie wypiła przez te dwa miesiące, pijawka! Żmija! Diabeł uparty! Milczy i milczy, choćby ją bić bez opamiętania; jakby wody w usta nabrała, wciąż milczy. Serce moje dręczy i milczy. Co ty sobie myślisz, że kim ty jesteś, koczkodanie jeden, małpo zielona? Beze mnie byś na ulicy z głodu zdechła. Nogi moje powinnaś myć i pić tę wodę, potworze, koczkodanie francuski! Zdechłabyś beze mnie!

— A cóż to, Anno Trifonowno, tak się pani złości? Czym ona pani znów tak dokuczyła? — zapytała z szacunkiem kobieta, do której zwracała się rozwścieczona megiera.

— Jak to czym, moja pani kochana, jak to czym? Nie chcę, żeby mi się kto sprzeciwiał! Rób po mojemu, a nie wymądrzaj się — taka już jestem! Ona mnie dziś o mało do grobu nie wpędziła! Posłałam ją po ogórki do sklepiku, a ona przez trzy godziny nie wraca. Serce moje coś przeczuwało, gdym ją posyłała, i dolegało mi, dolegało! Gdzieś była? Gdzieś się włóczyła? Jakichżeś znów znalazła protektorów? Za moje wszystkie dobrodziejstwa! Tej pogance, jej matce, darowałam czternaście rubli długu! Na swój rachunek pochowałam, to jej półdiablę na wychowanie wzięłam. Przecież sama pani wie, moja pani kochana. Czy nie mam po tym wszystkim nad nią władzy? Powinna być wdzięczna, a ta zamiast wdzięczności stawia mi się! Chciałam przecież jej dobra. Chciałam tę pogankę w muślinowe suknie wystroić, na bazarze kupiłam jej trzewiki, jak pawia przyodziałam — żyć i nie umierać! I co myślicie, dobrzy ludzie?! Przez dwa dni całe ubranie poszarpała, umyślnie podarła, na kawałeczki, na strzępy i teraz tak łazi! I co powiecie? Podarła naumyślnie, nie chcę kłamać, sama podpatrzyłam. "Nie chcę muślinów — powiada — chcę w perkalu chodzić." No, dałam sobie folgę wtedy, zbiłam ją na kwaśne jabłko, lekarza musiałam przywołać, płacić pieniądze. Gdybym ciebie rozgniotła, ty gnido jedna, tobym całej parady tydzień postu za pokutę dostała — więcej nie jesteś warta. Za karę kazałam jej myć podłogi; i co pani powie? — myje ścierwo, myje, myje. Mnie na złość — myje. No, myślę sobie: ucieknie ode mnie! Ledwie pomyślałam, uciekła, naprawdę uciekła, wczoraj. Samiście słyszeli, moi państwo, jak ją za to biłam, ręce sobie obtłukłam o nią, zabrałam pończochy, trzewiki — boso nie pójdzie; a ona dziś to samo. Gdzieś była? Gadaj! Komuś się skarżyła, gdzieś na mnie donosiła, złe nasienie ? Gadaj, Cyganko, gadaj!

W szale rzuciła się na nieprzytomną ze strachu dziewczynę, porwała ją za włosy i rzuciła o ziemię. Naczynie z ogórkami upadlo i stłukło się; to jeszcze zwiększyło wściekłość pijanej megiery. Biła swą ofiarę po twarzy, po głowie, lecz dziewczynka milczała uparcie, nie wydając ani jednego okrzyku, ani jednej skargi, nawet pod uderzeniami. Wpadłem na podwórko, oburzony, niemal całkiem nie panując nad sobą, prosto do pijaczki.

— Co pani robi? Jak pani śmie tak postępować z biedną sierotą? — zawołałem chwytając tę furię za rękę.

— A to co takiego? Coś ty za jeden? — wrzasnęła puściwszy Helenę i podparłszy się rękami pod boki. — Czego pan sobie życzy w moim domu?

— Tego sobie życzę, że pani jest nielitościwa! — krzyczałem. — Jak pani śmie tak się obchodzić z biednym dzieckiem? To nie pani dziecko, sam słyszałem, że to tylko przygarnięta, biedna sierota...

— Chryste Panie! — zapiszczała furia. — A tyś co za jeden, żeś się tutaj przyplątał? Przyszedłeś z nią czy co? Zaraz idę do cyrkułowego! Sam Anton Timofieicz do mnie się z szacunkiem odnosi! Cóż to, ona do ciebie chodzi, czy co ? Coś za jeden? W cudzym domu awantury przyszedłeś robić? Policja!

I rzuciła się na mnie fe pięściami. Ale w tej samej chwili rozległ się rozdzierający, nieludzki krzyk. Obejrzałem się: Helena, która stała na wpół przytomna, nagle ze strasznym, nienaturalnym krzykiem upadła na ziemię i tarzała się w okropnych konwulsjach. Twarz się jej wykrzywiła. Był to atak epileptyczny. Rozczochrana dziewczyna i kobieta z dołu podbiegły i szybko zaniosły ją na górę.

— A żebyś zdechła! — zapiszczała baba. — W ciągu miesiąca już trzeci atak... Fora ze dwora! — I znów rzuciła się na mnie. — Stróżu, czego tu sterczysz? Za co bierzesz pensję?

— Wynoś się, wynoś! Chcesz dostać? — mruknął leniwie stróż jakby tylko dla formy. — Nie wtykaj nosa do cudzego prosa. Jazda stąd!

Co miałem robić, wyszedłem za bramę, przekonawszy się, że moja interwencja była zupełnie bezskuteczna. Ale wrzało we mnie oburzenie. Stałem na chodniku na wprost bramy i patrzyłem przez furtkę. Ledwo wyszedłem, baba poszła gdzieś na górę, a stróż, zrobiwszy, co do niego należało, także gdzieś się schował. Po chwili kobieta, która pomagała nieść Helenę, zeszła z ganku, idąc do siebie na dół. Zauważywszy mnie, zatrzymała się i popatrzyła z ciekawością. Jej dobra, spokojna twarz ośmieliła mnie. Wróciłem na podwórze i podszedłem wprost do niej.

— Niech mi pani powie łaskawie — zacząłem — co się tu dzieje z tą dziewczynką i co z nią robi ta wstrętna baba. Niech pani nie myśli, że pytam tylko przez zwykłą ciekawość. Spotkałem tę dziewczynkę i z pewnych względów bardzo się nią interesuję.

— No, kiedy się pan interesuje, to najlepiej byłoby ją wziąć do siebie albo znaleźć dla niej jakieś miejsce — powiedziała kobieta jakby niechętnie, chcąc najwidoczniej odejść.

— Ale jeśli mnie pani nie objaśni, nie będę mógł nic zrobić. Mówiłem już, że nic o niej nie wiem. Czy to była sama Bubnowa, właścicielka domu?

— Tak. Właścicielka.

— W jaki sposób dziewczynka się u niej znalazła? Czy matka jej umarła?

— Właśnie w ten sposób się tu znalazła... Zresztą nie nasza to rzecz.

I ponownie chciała odejść.

— Niech pani będzie łaskawa, mnie to tak bardzo interesuje. Może będę mógł coś niecoś zrobić. Co to za dziewczynka? Kim była jej matka?

— Coś jakby cudzoziemka, przyjezdna; mieszkała u nas na dole; ale chora, umarła na suchoty.

— Była widać bardzo biedna, skoro mieszkała w suterenie?

— Och, biedna! Serce bolało, gdy się na nią patrzyło. My też ledwo-ledwo żyjemy, a i u nas zadłużyła się na sześć rubli przez te pięć miesięcy, które u nas była. Myśmy ją pochowali, mąż trumnę zrobił.

— A jakże to Bubnowa mówiła, że ją pochowała?

— Gdzie tam pochowała!

— A jakie jej nazwisko?

— Nawet wymówić się nie da — jakieś niemieckie.

— Smith?

— Nie, inaczej. Anna Trifonowna wzięła do siebie sierotę na wychowanie. Ale niedobre to jej wychowanie.

— Widocznie dla jakichś swoich celów wzięła sierotę?

— Nieładne ma tam ona sprawki — odpowiedziała kobieta w zamyśleniu, wahając się, czy mówić, czy nie. — Co nam do tego. Myśmy ludzie postronni.

— Lepiej byś trzymała język za zębami! — rozległ się za nami męski glos.

Mówił to człowiek już niemłody, w szlafroku i w kaftanie na szlafroku, wyglądający na rzemieślnika, mąż mojej rozmówczyni.

— E, panie, nie ma co o tym gadać; to nie nasze sprawy... — powiedział popatrzywszy na mnie z ukosa. — A ty już idź stąd! Do widzenia panu; myśmy trumniarze. Jeśli panu coś z naszego fachu potrzeba, to z największą przyjemnością... A poza tym nie mamy co ze sobą gadać...

Wyszedłem z tego domu zamyślony i głęboko wstrząśnięty. Nic nie mogłem zrobić, ale czułem, że ciężko mi będzie to tak pozostawić. Pewne słowa żony trumniarza szczególnie mnie zastanowiły. W tym kryło się coś złego; przeczuwałem to.

Szedłem opuściwszy głowę i rozmyślając, gdy nagle czyjś ostry głos zawołał na mnie po imieniu. Patrzę — stoi przede mną człowiek podchmielony, omal nie zataczający się, ubrany dość czysto, ale w obrzydliwym palcie i w zatłuszczonej czapce. Twarz bardzo znajoma. Zacząłem mu się przypatrywać. Mrugnął na mnie i uśmiechnął się ironicznie.

— Nie poznajesz?

ROZDZIAŁ PIĄTY

— A! To ty, Masłobojew! — zawołałem poznając dawnego kolegę szkolnego, jeszcze z gubernialnego gimnazjum — a to spotkanie!

— Tak, spotkanie! Sześć lat nie widzieliśmy się. Właściwie to spotkaliśmy się, ale ekscelencja nie raczył zauważyć. Przecież pan teraz został generałem, naturalnie od literatury!

Mówiąc to, szyderczo się uśmiechał.

— No, bracie, co to, to łżesz — przerwałem mu. — Po pierwsze, generał, choćby tylko od literatury, wygląda inaczej niż ja, a po wtóre, pozwól, że ci to powiem, rzeczywiście przypominam sobie, spotkałem cię dwa razy na ulicy, aleś ty sam widocznie mnie unikał, więc po cóż mam podchodzić, jeżeli widzę, że ktoś przede mną ucieka. I wiesz, co myślę? Gdybyś nie był wstawiony, to i teraz byś na mnie nie zawołał. Prawda? No, jak się masz! Bardzo, bardzo się cieszę, bracie, że się z tobą spotkałem.

— Naprawdę? A czy ja cię nie kompromituję moim... wyglądem? Zresztą nie ma co pytać o to; to drobiazg. Pamiętam, Wania, że z ciebie zawsze był byczy chłopak. Pamiętasz, jak dostałeś w skórę za mnie? Milczałeś, nie wydałeś mnie, a ja zamiast wdzięczności pokpiwałem z ciebie przez cały tydzień. Ej ty, duszo bez grzechu! Witaj, mój kochany, witaj! (Pocałowaliśmy się.) Chociaż już tyle lat wałęsam się sam dzień po dniu, ale przeszłości nie zapomniałem. A ty?

— Cóż ja, też sam jeden się wałęsam.

Długo patrzył na mnie z czułością, właściwą ludziom nadużywającym alkoholu. Zresztą poza tym był to człowiek dobry, "z kościami".

— Nie, Wania, ty nie to, co ja — rzekł wreszcie tonem tragicznym. — Przecież ja czytałem, czytałem, Wania, czytałem! Słuchaj, pomówimy sobie od serca! Śpieszy ci się?

— Śpieszę się i przyznam ci się — jestem bardzo rozstrojony z powodu pewnych spraw. Powiedz lepiej, gdzie mieszkasz.

— Powiem. Ale to nie będzie najlepsze. Powiedzieć ci, co jest najlepsze?

— No, co?

— O, to, co widzisz! — I wskazał mi szyld znajdujący się o dziesięć kroków od miejsca, na którym staliśmy. — Kawiarnia i restauracja, to znaczy po prostu knajpa, ale miejsce bardzo dobre. Uprzedzam cię, że lokal świetny, a wódka — szkoda mówić. Buzi dać! Piłem tu nieraz i wiem, że mi złej rzeczy nie ośmielą się podać. Znają Filipa Filipycza. Ja tu jestem Filipem Filipyczem. Co? Nie podoba ci się? Pozwól dokończyć. Teraz jest kwadrans na dwunastą, przed chwilą patrzyłem; no, akurat za dwadzieścia pięć dwunasta wypuszczę cię. A tymczasem zalejemy robaka. Dwadzieścia minut dla starego przyjaciela — dobra?

— Jeżeli tylko dwadzieścia, to zgoda... bo, mój drogi, jak Boga kocham, mam interesy...

— Dobrze. Ale pozwól, że ci dwa słowa powiem: wyglądasz tak, jakby cię niedawno rozgniewano, prawda?

— Prawda.

— Widzisz, zgadłem. Ja, mój drogi, teraz rzuciłem się na fizjonomikę. Też zajęcie. No, chodźmy, pogadamy. W ciągu dwudziestu minut łykniemy herbaty, spróbujemy brzozówki, potem gorzkiej, potem pomarańczówki, potem parfait amour, a potem jeszcze coś znajdziemy. Piję, bracie! Tylko w święta, przed nabożeństwem jestem trzeźwy. A ty możesz nawet nie pić. Mnie po prostu potrzeba ciebie. A jeśli wypijesz — okażesz szczególną szlachetność duszy. Chodźmy! Pogadamy o tym i owym i znów na dziesięć lat do widzenia. Ze mnie, Wania, nieodpowiedni kompan dla ciebie.

— No, nie gadaj tak dużo, lepiej chodźmy prędzej. Dwadzieścia minut twoje, a potem bywaj zdrów.

Do restauracji trzeba było iść po schodach z ganeczkiem na pierwsze piętro. Ale na schodach nagle zetknęliśmy się z dwoma mocno podchmielonymi gośćmi. Na nasz widok, zataczając się, ustąpili z drogi.

Jeden z nich był to jeszcze bardzo młody i młodzieńczo wyglądający chłopak, bez zarostu, z maleńkimi, zaledwie wysypującymi się wąsikami i o bardzo głupkowatym wyrazie twarzy. Ubrany był elegancko, ale jakoś śmiesznie: jak gdyby był w cudzym ubraniu, z drogimi pierścieniami na palcach, z kosztowną szpilką w krawacie i niesłychanie głupio uczesany, z jakimś kokiem. Bezustannie uśmiechał się i chichotał. Towarzysz jego miał lat około pięćdziesięciu, tłusty, pyzaty, w dość zaniedbanym ubraniu, też z wielką szpilką w krawacie, łysy, o pomarszczonej, pijackiej, ospowatej twarzy i w okularach na nosie, podobnym do guzika. Ta twarz miała wyraz zły i zmysłowy. Wstrętne, złe, podejrzliwe oczy, opłynięte tłuszczem, patrzyły jak przez szparki. Widocznie obaj znali Masłobojewa, ale tłuścioch przy spotkaniu z nami zrobił przykry, chociaż trwający tylko chwilę grymas, a młody zasłonił się jakimś uniżonosłodkim uśmiechem. Nawet zdjął kaszkiet, bo był w kaszkiecie.

— Przepraszam pana, Filipie Filipyczu — wybełkotał patrząc na niego przymilnie.

— A co?

— Przepraszam... to jest... tego... (prztyknął palcem w kołnierzyk). Tam siedzi Mitroszka. Jak się okazuje, Filipie Filipyczu, to podlec.

— Dlaczego?

— Tak już jest... A temu (tu wskazał gestem na swego towarzysza) w przeszłym tygodniu tenże sam Mitroszka w nieprzyzwoitym miejscu gębę śmietaną wymazał... hi, hi!

Towarzysz z gniewem trącił go łokciem w bok.

— A może tak z nami, Filipie Filipyczu, łaskawie kilka kolejek? U Dussota, co?

— Nie, teraz nie mogę — odpowiedział Masłobojew. — Mam interes.

— Hi, hi! I ja również mam interesik do pana... Towarzysz gniewnie trącił go łokciem.

— Później, później!

Masłobojew jakoś widocznie starał się na nich nie patrzeć. Lecz gdyśmy weszli do pierwszego pokoju, przez całą szerokość którego ciągnął się dość schludnie wyglądający bufet zastawiony zakąskami, nadziewanymi pierogami, racuchami i karafkami pełnymi różnokolorowych nalewek — szybko zaprowadził mnie w kąt i powiedział:

— Młody — to syn kupca, Sizobriuchow, który po ojcu, handlarzu zbożem, dostał pół miliona i teraz hula. Jeździł do Paryża, puścił tam ogromne pieniądze, może puściłby wszystko, ale po dziadku otrzymał drugi spadek i wrócił z Paryża; no i tutaj puszcza resztki. Za rok, ma się rozumieć, pójdzie z torbami. Głupi jak gęś — włóczy się po najlepszych restauracjach, piwnicach i szynkach, i po aktorkach; chciał się dostać do huzarów, niedawno złożył podanie. Drugi, starszy, to Archipow, też coś w rodzaju kupca albo zarządzającego, włóczył się po arendach, bestia, szelma, obecny towarzysz Sizobriuchowa, Judasz i Falstaff zarazem, dwukrotny bankrut, wstrętny rozpustnik, z różnymi zwyrodnieniami. Wiem nawet o pewnej sprawie karnej, z której się wykręcił. Poniekąd jestem zadowolony, żem go tu spotkał, czekałem na niego... Archipow, ma się rozumieć, skubie Sizobriuchowa. Zna dużo różnych spelunek i dlatego jest bardzo cenny dla podobnych durniów. Ja już dawno ostrzę na niego zęby. Zęby ostrzy na niego i Mitroszka, ten oto zuchowaty chłopak w bogatym kaftanie, który stoi koło okna i ma twarz Cygana. Handluje końmi, zna wszystkich tutejszych huzarów. Oszust taki, że w twoich oczach zrobi fałszywy pieniądz, a ty mu pomimo to rozmienisz, chociaż wszystko widziałeś. W tym kaftanie, co prawda aksamitnym, podobny jest do slowianofila (według mnie bardzo mu z tym do twarzy), a ubierz go teraz we frak piękny i wszystko co należy, zaprowadź do klubu angielskiego i zaprezentuj jako ordynata hrabiego Barabanowa, to go tam przez dwie godziny będą brali za hrabiego — i w wista zagra, i mówić będzie po hrabiowsku, i nikt się nie domyśli — wszystkich nabierze. Smutny będzie jego koniec. Otóż ten Mitroszka ostrzy zęby na grubasa, bo u niego teraz kuso, a grubas odbił mu Sizobriuchowa, dawnego przyjaciela, którego nie zdążył jeszcze oskubać, Coś w tym musi być, że oni się teraz spotkali w restauracji. Ja nawet wiem co i domyślam się, że nikt inny, tylko Mitroszka dał mi znać, że Archipow z Sizobriuchowem będą tutaj i że włóczą się po tych lokalach, mając jakieś nieczyste sprawy na myśli. Chcę wykorzystać nienawiść Mitroszki do Archipowa, bo mam po temu powody i właściwie dlatego tutaj przyszedłem. Ale przed Mitroszka nie chcę się zdradzić i ty też mu się zbytnio nie przyglądaj. A kiedy będziemy stąd wychodzić, z pewnością sam do mnie podejdzie i powie to, co mi trzeba... A teraz chodźmy, Wania, o tutaj, do tego pokoju, widzisz? Hej, Stiepan! — ciągną) dalej, zwracając się do usługującego — wiesz, co mi potrzeba?

— Tak jest.

— I przyniesiesz?

— Tak jest.

— No, to przynoś. Siadaj, Wania. Co mi się tak przyglądasz? Widzę przecież, że mi się przyglądasz. Dziwisz się? Nie dziw się. Wszystko się człowiekowi może zdarzyć, nawet to, co mu się nigdy nie śniło, a szczególnie wtenczas... no choćby wtenczas, kiedyśmy razem wkuwali Korneliusza Neposa. Ot co, Wania, o jednym nie wątp nigdy: Masłobojew, chociaż zszedł na manowce, serce ma to' samo, zmieniły się tylko okoliczności. Jestem brudny, ale nie brudniejszy od innych. I doktorem miałem zostać, i na nauczyciela ojczystej literatury szykowałem się, i o Gogolu napisałem artykuł, i poszukiwaczem złota chciałem być, i miałem się żenić — chciałaby dusza do raju — i o na się zgadzała, chociaż w domu taki dostatek, że kot umarłby z głodu. Nawet miałem sobie do ślubu całe buty pożyczyć, bo sam miałem już od półtora roku dziurawe... No i nie ożeniłem się. Ona wyszła za nauczyciela, a ja zacząłem pracować w biurze, nie w biurze handlowym, po prostu w biurze. Ale wszystko się pokiełbasiło. Lata upłynęły, a ja, chociaż nie pracuję, ale pieniążki robię powoli; łapówki biorę i walczę o prawdę. Zuch do kluch, a od kaszy nikt mnie nie odstraszy. Interesy moje mają charakter raczej dyskretny... no, rozumiesz ?

— Jesteś detektywem czy czymś w tym rodzaju?

— Nie, nie detektywem, zajmuję się pewnymi sprawami po części oficjalnie, po części z własnego powołania. Ot co, Wania, piję wódkę. A ponieważ rozumu swego nigdy nie mogłem przepić, znam dobrze moją przyszłość. Za późno! Murzyn nie zbieleje od białego mydła. Powiem ci tylko jedno: gdyby we mnie nie budził się jeszcze od czasu do czasu człowiek, nie podszedłbym dziś do ciebie. Masz rację; spotkałem cię wiele razy, chciałem podejść, alem nie śmiał. Odkładałem do następnego razu. Nie jestem wart ciebie. Prawdę powiedziałeś, podszedłem do ciebie tylko dlatego, że jestem pijany. Wszystko to zresztą głupstwo i nie będziemy już mówić o mnie. Mówię o twoim pierwszym dziecięciu. Kiedy przeczytałem, o małom nie został porządnym człowiekiem. Ledwo, ledwo, ale się rozmyśliłem i postanowiłem zostać nieporządnym. Takie to są sprawy.

Opowiadał jeszcze dużo. Był coraz bardziej pijany i zaczął się szalenie rozczulać, niemal do łez. Masłobojew był zawsze dzielnym chłopcem, ale zawsze kutym na cztery nogi i jakoś nad wiek rozwiniętym; sprytny, chytry, troszkę intrygant, jeszcze za czasów szkolnych, lecz w gruncie rzeczy człowiek nie pozbawiony serca; człowiek zgubiony. Ludzi takich wśród Rosjan jest dużo. Mają często wielkie zdolności, ale to wszystko bywa u nich tak splątane, a przy tym mogą postępować świadomie wbrew sumieniu z powodu swych słabości i nie dość, że zawsze giną, ale z góry wiedzą o swej zgubie, Masłobojew, między innymi, utonął w wódce.

— Jeszcze słówko, mój drogi — ciągnął dalej. — Słyszałem, jak twoja sława rozbrzmiała z początku głośno; czytałem później krytyki (czytałem naprawdę; myślisz może, że już nic nie czytam?); spotykałem cię później w kiepskim, zabłoconym obuwiu, bez kaloszy, w pogniecionym kapeluszu i domyśliłem się coś niecoś. W dziennikarstwie teraz pracujesz?

— Tak.

— To znaczy, żeś został szkapą dorożkarską.

— Czymś w tym rodzaju.

— No, to ja ci na to, braciszku, ot co powiem: lepiej pić! Urżnę się, położę na kanapie (a mam świetną kanapę, ze sprężynami) i myślę sobie na przykład, że jestem jakimś Homerem albo Dantem, albo jakimś Fryderykiem Barbarossą — przecież wszystko można sobie wyobrazić. No, a ty nie możesz sobie wyobrazić, że jesteś Dantem albo Fryderykim Barbarossą, po pierwsze dlatego, że chcesz być sam sobą, a po drugie dlatego, że wszelkie życzenia są ci wzbronione, bo jesteś szkapą dorożkarską. Ja. mam wyobraźnię, a ty — rzeczywistość. Powiedz no szczerze i po prostu, po bratersku (jak nie, to na dziesięć lat skrzywdzisz mnie i poniżysz) — czy nie potrzeba ci pieniędzy? Mam. Nie wzdragaj się. Weź pieniądze, zapłać swoim przedsiębiorcom, zrzuć jarzmo, później zapewnij sobie cały rok życia i zabierz się do ukochanej idei, pisz wielkie dzieło! No? Co na to powiesz?

— Słuchaj, Masłobojew! Cenię twoją braterską propozycję, ale nic ci nie mogę teraz odpowiedzieć, a dlaczego, długo by trzeba gadać. Tak się składa. Zresztą obiecuję ci: o wszystkim opowiem później, po bratersku. Za twoją propozycję bardzo ci dziękuję: obiecuję, że przyjdę do ciebie, i przyjdę nieraz. Ale ot, o co teraz najbardziej mi chodzi: jesteś ze mną otwarty, więc i ja decyduję się poprosić cię o radę, tym bardziej że, jak się zdaje, jesteś od takich spraw specjalistą. ' I opowiedziałem mu całą historię Smitha i jego wnuczki, począwszy od cukierni. Dziwne: kiedy mu to opowiadałem, wyczytałem z jego oczu, że coś wie o tej historii. Zapytałem go o to.

— Nie, nie! — odpowiedział. — Zresztą coś niecoś słyszałem o Smisie, słyszałem, że jakiś starzec umarł w cukierni. A o madame Bubnow istotnie wiem trochę. Od tej damy już dwa miesiące temu wziąłem łapówkę. Je prends mon bien, où je le trouve [— Biorę należne mi dobro tam, gdzie się nań natknę], i w tym sensie podobny jestem do Moliera.[17] Ale chociaż zdarłem z niej wtenczas sto rubli, dałem sobie słowo, że jeszcze wycisnę z niej, ale już nie sto, tylko pięćset rubli. Wstrętna baba. Niedozwolonymi rzeczami się zajmuje. Niech tam sobie, ale czasem już za daleko się posuwa. Nie uważaj mnie za Donkiszota. Chodzi o to, że mogę na tym porządnie stracić, i kiedy pół godziny temu spotkałem Sizobriuchowa, ucieszyłem się niezmiernie. Widać, że go tu sprowadzono i że sprowadził go grubas, a ponieważ wiem, jakimi to rzeczami grubas się specjalnie trudni, wnioskuję więc... No, ale ja go nakryję! Rad jestem, że słyszałem od ciebie o tej dziewczynce: trafiłem na nowy ślad. Przecież ja, braciszku, spełniam różne prywatne polecenia. I jakich ja mam znajomych! Prowadziłem niedawno jakieś poszukiwania dla pewnego księcia, to powiadam ci — wyszły na jaw sprawki, jakich nikt by się nie spodziewał po księciu. Albo, jeśli chcesz, opowiem ci historię o pewnej mężatce. Przychodź do mnie, bracie, a ja ci przygotuję takie tematy, że gdy je opiszesz, to ci nie uwierzą...

— A jak nazwisko owego księcia? — przerwałem mu przeczuwając coś niecoś.

— A tobie to po co? Zresztą proszę: Wałkowski.

— Piotr?

— Tak. Znasz go?

— Nie bardzo. Wiesz co, Masłobojew, o tego pana nieraz się ciebie pytał — rzekłem wstając z miejsca — bardzoś mnie zainteresował.

— Dobrze, stary przyjacielu, dowiaduj się, ile chcesz. Umiem opowiadać bajeczki, ale do pewnych granic tylko, rozumiesz. Inaczej traci się kredyt i honor — mówię o honorze zawodowym, no i tam dalej.

— O ile ci honor pozwoli.

Byłem nawet wzburzony. On to zauważył.

— No, co powiesz mi o tej historii, o której ci niedawno opowiedziałem? Wymyśliłeś co czy nie?

— O tej historii? Poczekaj chwilkę, pójdę zapłacić.

Podszedł do bufetu i tam, jakby niechcący, znalazł się obok młodzieńca, którego zwano poufale Mitroszką. Wydało mi się, iż Masłobojew zna go daleko lepiej, niż chciał mi się przyznać. W każdym razie widać było, że spotykają się nie po raz pierwszy.

Mitroszką miał wygląd dość oryginalny. W kaftanie i czerwonej jedwabnej koszuli, o ostrych, lecz ujmujących rysach twarzy i dość jeszcze młodzieńczym wyglądzie, o śmiałych błyszczących oczach, smagły, sprawiał ciekawe wrażenie i nie był odpychający. Ruchy miał jakoś sztucznie zuchowate, ale w danej chwili widocznie starał się panować nad sobą, chcąc nadać sobie wygląd niezmiernie rzeczowy i solidny.

— Widzisz, Wania — powiedział Masłobojew wracając — żebyś spróbował przyjść do mnie dzisiaj o siódmej, może bym ci coś niecoś mógł powiedzieć. Ja sam, widzisz, nic nie znaczę; kiedyś znaczyłem coś, a teraz jestem tylko pijak i od wszystkiego się odsunąłem. Ale mam jeszcze dawne stosunki; mogę się o tym i owym przewiedzieć, zwąchać się z różnymi sprytnymi ludźmi; na tym właśnie robię interesy; co prawda, w wolnym czasie, czyli kiedy jestem trzeźwy, sam także robię coś niecoś, również przez znajomych... przeważnie wywiady... No, ale co tu dużo gadać! Dość tego... Oto mój adres: Szestiławoczna. Ale teraz, bracie, jużem za bardzo przekisł! Puszczę jeszcze parę groszy, i do domu. Polezę. Jak przyjdziesz — to cię zapoznani z Aleksandrą Siemionowną, a jeżeli czasu wystarczy, to i o poezji pogadamy.

— No, a o tym?

— Może i o tym.

— Prawdopodobnie przyjdę, tak, na pewno przyjdę...

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Anna Andriejewna już od dawna czekała na mnie. To, co jej wczoraj powiedziałem o kartce Nataszy, bardzo ją zaciekawiło i spodziewała się mnie znacznie wcześniej, najdalej o dziesiątej rano. A ponieważ zjawiłem się u niej dopiero o drugiej po południu, męczarnie oczekiwania biednej staruszki doszły do zenitu. Poza tym miała wielką ochotę zwierzyć mi się ze swej nowej nadziei, wczoraj zrodzonej, i opowiedzieć o Mikołaju Siergieiczu, który od wczoraj zaczął chorować, osowiał, a równocześnie stał się bardzo czuły dla niej. Kiedy przyszedłem, przyjęła mnie chłodno i z miną niezadowoloną, słowa cedziła przez zęby i nie wykazywała najmniejszej ciekawości, jakby mi chciała powiedzieć: "Po coś przyszedł? Że też masz ochotę co dzień przyłazić." Gniewało ją moje spóźnienie. Ale mnie się śpieszyło i dlatego bez dalszego zwlekania opowiedziałem jej całą wczorajszą scenę u Nataszy. Gdy tylko staruszka usłyszała o odwiedzinach księcia i jego uroczystych oświadczynach, zaraz opadła z niej sztuczna osowiałość. Brak mi słów na opisanie jej uciechy, straciła całkiem głowę, żegnała się, płakała, biła pokłony przed obrazem, ściskała mnie i chciała natychmiast biec do Mikołaja Siergieicza, by podzielić się z nim swoją radością.

— Zlituj się, przecież z powodu tych ciągłych poniżeń i krzywd wpadł w melancholię, ale gdy teraz dowie się, iż Natasza otrzymała pełne zadośćuczynienie, momentalnie zapomni o wszystkim.

Ledwie jej to zdołałem wyperswadować. Poczciwa staruszka pomimo dwudziestopięcioletniego pożycia z mężem znała go bardzo mało. Chciała również jechać zaraz ze mną do Nataszy. Tłumaczyłem jej, że Mikołaj Siergieicz nie tylko prawdopodobnie nie będzie patrzył przychylnie na taki postępek, ale możemy tym zaszkodzić całej sprawie. Z trudem opanowała się, ale zatrzymała mnie niepotrzebnie z pół godziny i cały czas mówiła wyłącznie ona. "Z kimże ja teraz zostanę — biadała — sama z taką radością, w tych czterech ścianach ?" W końcu przekonałem ją, aby mnie wypuściła, tłumacząc, iż Natasza oczekuje mnie z niecierpliwością. Staruszka przeżegnała mnie kilkakrotnie na drogę, posłała błogosławieństwo Nataszy i omal nie rozpłakała się, gdy stanowczo odmówiłem przyjścia po raz drugi wieczorem, o ile z Natasza nie zdarzyło się coś szczególnego. Mikołaja Siergieicza dnia tego nie widziałem: nie spał w nocy, skarżył się na ból głowy, dreszcze i teraz spał w swoim gabinecie.

Natasza również czekała na mnie przez cały ranek. Gdym wszedł, swoim zwyczajem chodziła po pokoju, ze skrzyżowanymi rękami, rozmyślając o czymś. Nawet teraz, gdy o niej wspominam, wyobrażam ją sobie w ten sposób: samotną, w ubogim pokoiku, zamyśloną, oczekującą, ze skrzyżowanymi rękami i spuszczonymi oczyma, chodzącą bez celu tam i z powrotem.

Cichym głosem, nie przestając chodzić, zapytała, dlaczego tak późno przyszedłem. Opowiedziałem jej pokrótce moje przygody, lecz ona mnie prawie nie słuchała. Widać było, że jest czymś bardzo zaniepokojona.

— Co słychać? — zapytałem.

— Nic nowego — odpowiedziała spokojnie, lecz z takim wyrazem twarzy, z którego zaraz się domyśliłem, że zdarzyło się coś nowego i że czekała na mnie, aby to opowiedzieć, ale wedle swego zwyczaju opowie mi to nie teraz, lecz kiedy będę wychodził. Tak było między nami zawsze. Przyzwyczaiłem się już i czekałem.

Naturalnie zaczęliśmy rozmawiać o wczorajszym wieczorze. Uderzyło mnie szczególnie to, że książę sprawił na nas obojgu takie samo wrażenie: jej się zdecydowanie nie podobał, o wiele bardziej niż wczoraj. I kiedyśmy roztrząsali każdy szczegół jego wczorajszej wizyty, Natasza powiedziała nagle:

— Słuchaj, Wania, przecież to zawsze tak bywa, że jeżeli się ktoś z początku nie podoba, to wróżba, że prawie na pewno będzie się podobał później. W każdym razie, ze mną zawsze tak było.

— Daj Boże, żeby tak było. Zresztą powiem ci, co o tym myślę ostatecznie: rozważyłem wszystko i doszedłem do wniosku, że książę może ma na myśli jakieś jezuickie intrygi, ale na wasz ślub zgadza się naprawdę i poważnie.

Natasza zatrzymała się na środku pokoju i surowo spojrzała na mnie. Twarz jej się zmieniła; nawet wargi z lekka zadrżały.

— W takim razie, jakżeby mógł intrygować i... kłamać? — zapytała z dumnym zdziwieniem.

— Oczywiście — przytaknąłem czym prędzej.

— Naturalnie, że nie kłamał. Sądzę, że nawet nie warto o tym myśleć. Nie można odnaleźć nawet pozoru jakiejś intrygi. I w końcu, czymże ja jestem w jego oczach, żeby do tego stopnia naigrawać się ze mnie? Czyż człowiek jest zdolny do sprawienia takiej krzywdy?

— Naturalnie, naturalnie! — potakiwałem, ale w duszy pomyślałem sobie: "Ty pewnie, moje biedactwo, o tym tylko myślisz chodząc po pokoju i może jeszcze bardziej wątpisz niż ja,"

— Ach, tak bym chciała, żeby on jak najprędzej wrócił! — powiedziała. — Cały wieczór chciał przesiedzieć u mnie i wtedy... Widocznie ważne sprawy, skoro wszystko rzucił i wyjechał. Czy wiesz jakie, Wania? Nie słyszałeś czegoś o tym?

— Bóg go raczy wiedzieć. Przecież on ciągle robi pieniądze. Słyszałem, że bierze udział w jakiejś dostawie, tutaj, w Petersburgu. Przecież my, Nataszo, na interesach nie znamy się nic a nic.

— Ma się rozumieć, że się nie znamy. Alosza mówił o jakimś wczorajszym liście.

— Widać jakaś wiadomość. Alosza był u ciebie?

— Był.

— Wcześnie?

— O dwunastej; lecz przecież on długo sypia. Posiedział trochę. Wypędziłam go do Katarzyny Fiodorowny; przecież tak nie można, Wania.

— A sam się tam nie wybierał?

— Sam się wybierał również...

Chciała coś jeszcze dodać, lecz zamilkła. Patrzyłem na nią z oczekiwaniem. Twarz jej była smutna. Chciałem jej zadać pytania, ale ona czasem bardzo nie lubiła pytań.

— To dziwny chłopiec — rzekła wreszcie z lekkim grymasem i jakby starając się nie patrzeć na mnie.

— A co? Widocznie musiało coś zajść między wami?

— Nie, nic nie zaszło, tak sobie... Był nawet dosyć miły. Tylko że...

— Teraz wszystkie jego niepokoje i troski skończyły się — rzekłem.

Natasza spojrzała na mnie uważnie i badawczo. Chciała może powiedzieć: "Dawniej również nie miał zbyt wiele trosk i niepokojów." Ale wydało jej się, że moje słowa zawierają właśnie taką samą myśl. Nadąsała się.

Zresztą wkrótce stała się znowu miła i uprzejma. Tym razem była jakoś nadzwyczajnie łagodna. Przesiedziałem u niej więcej niż godzinę. Była bardzo zaniepokojona. Książę ją przestraszył. Z pewnych jej pytań wywnioskowałem, że chciałaby bardzo dowiedzieć się z pewnością, jakie wrażenie zrobiła wczoraj na księciu. Czy postępowała tak, jak należało? Czy nie zanadto silnie wyraziła swą radość? Czy nie była zbyt drażliwa? Lub też odwrotnie: zanadto pobłażliwa? Co on mógł sobie pomyśleć! Byle jej nie wyśmiał! Byle nie poczuł dla niej pogardy! Na samą tę myśl policzki jej zapałały.

— Czy warto się tak przejmować tym, że zły człowiek może sobie coś pomyśleć? A niech sobie myśli! — powiedziałem.

— Dlaczego on ma być zły? — zapytała. Natasza była podejrzliwa, ale serce miała czyste i charakter szczery. Jej podejrzliwość pochodziła z czystego źródła. Była dumna, szlachetnie dumna i nie mogłaby znieść, gdyby to, co ponad wszystko stawiała, zostało w jej oczach oddane na pośmiewisko. Na pogardę człowieka podłego odpowiedziałaby naturalnie tylko pogardą, jednak bolałoby ją serce z powodu wyśmiania tego, co uważała za świętość, bez względu na to, kto by się wyśmiewał. To pochodziło nie z braku hartu. Częściowo przyczyną tego była zbyt mała znajomość świata, małe obycie z ludźmi, zamknięcie się w swoim kącie. Całe życie spędziła w swoim kąciku, prawie nie opuszczając go. I wreszcie, była w niej silnie rozwinięta właściwość ludzi najpoczciwszych, odziedziczona może po ojcu — przecenianie człowieka, uparte mniemanie o kimś, że jest lepszy niż w istocie, wyolbrzymianie jego dodatnich cech. Takim ludziom ciężko się później rozczarowywać, tym ciężej, jeśli mają poczucie własnej winy. Po co spodziewali się więcej, niż można otrzymać? A takich ludzi co chwila czekają podobne rozczarowania. Najlepiej jeszcze, jeżeli siedzą spokojnie w swoich kącikach i nie wychodzą na świat; zauważyłem nawet, że istotnie lubią swoje kąty, i to do tego stopnia, że nawet dziczeją w nich. Zresztą Natasza zniosła wiele nieszczęść i wiele upokorzeń. Była to już istota chora i nie można jej oskarżać, jeżeli moje słowa zawierają oskarżenie.

Ale śpieszyło mi się i wstałem zabierając się do wyjścia. Zdumiała się i omal nie rozpłakała dlatego, że wychodzę, chociaż przez cały czas, kiedy byłem u niej, nie okazywała mi żadnej szczególnej uprzejmości, przeciwnie, była nawet jakby nieco chłodniejsza wobec mnie niż zazwyczaj. Gorąco ucałowała mnie i jakoś przeciągle popatrzyła mi w oczy.

— Słuchaj — powiedziała — Alosza był dzisiaj bardzo śmieszny i nawet mnie zdziwił. Był bardzo miły, na pozór bardzo uradowany, ale taki motylkowaty, taki-laluś, ciągle się przed lustrem mizdrzył. On już teraz jakoś za bardzo bez ceremonii... i niedługo siedział. Wyobraź sobie: przyniósł mi cukierki!

— Cukierki? Cóż, to bardzo miły i dobroduszny postępek. Ach, jacy wy jesteście! Zaczynacie się obserwować wzajemnie, . szpiegować, studiować nawzajem swoje twarze, wyczytywać z nich tajne myśli (których zupełnie nie rozumiecie). Alosza to jeszcze pół biedy. Wesoły sztubak, jakim był dawniej. Ale ty, ty!

Zawsze kiedy Natasza zmieniała ton i zwracała się do mnie bądź ze skargą na Aloszę, bądź celem rozstrzygnięcia jakichś drażliwych wątpliwości, bądź z sekretem lub życzeniem, które powinienem był zrozumieć od pierwszego słowa — zawsze wtedy patrzyła na mnie jak gdyby z pozycji obronnej, a zarazem jak gdyby prosząc, bym rozstrzygnął tak, aby jej się lżej zrobiło na sercu. Pamiętam również, że ja w takich razach wybierałem surowy i ostry sposób mówienia, jakbym robił komuś wymówki. Robiłem to jakby nieumyślnie, ale udawało mi się zawsze. Moja surowość i powaga były na miejscu, wydawały się bardziej autorytatywne, a przecież niekiedy człowiek czuje wewnętrzną potrzebę, aby go ktoś zwymyślał. Przynajmniej Natasza odchodziła niekiedy zupełnie pocieszona.

— Nie, widzisz, Wania — ciągnęła trzymając rękę na moim ramieniu i oczyma szukając czegoś w moich oczach — wydało mi się, że był jakiś za mało zainteresowany tym wszystkim... wydał mi się już taki mari [mąż] — wiesz, jak człowiek od dziesięciu lat żonaty, ale jeszcze tkliwy dla żony. Czy to nie za wcześnie... Ja mu mówię, a on nie słucha albo też zagaduje o czym innym — wiesz, to wstrętne wielkoświatowe przyzwyczajenie, od któregośmy starali się go oduczyć. Słowem, był taki... nawet jak gdyby chłodny... Ale, co ja opowiadam!... znów zaczęłam o tym! Jacy my wszyscy jesteśmy wymagający, kapryśni, despotyczni! Teraz dopiero widzę. Trudno nam wybaczyć zwykłą zmianę wyrazu twarzy, a przecie Bóg wie jakie mogły być powody tej zmiany. Masz słuszność, Wania, żeś mi to zarzucał! Tylko ja tu jestem winna! Sami przyczyniamy zgryzot i jeszcze się skarżymy... Dziękuję ci, pocieszyłeś mnie zupełnie. Ach, gdyby tak dzisiaj przyjechał! Ale po co? Może będzie się gniewał za dawniejsze.

— Czyżbyście się już pokłócili? — zawołałem ze zdziwieniem.

— Nie dałam mu najmniejszego powodu! Tylko byłam trochę smutna, a on z wesołego stał się nagle zamyślony i wydało mi się, że rozstał się ze mną oschle. Poślę po niego... I ty także przyjdź dzisiaj, Wania.

— Z pewnością, jeżeli tylko nie zatrzyma mnie pewna sprawa.

— Cóż tam znowu za sprawa?

— A tak jakoś zabrnąlem! Zresztą, zdaje się, że na pewno przyjdę.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Punkt o siódmej byłem u Masłobojewa. Mieszkał na Szestiławocznej, w niewielkim domu, w oficynie, w dość niechlujnym trzypokojowym mieszkaniu, umeblowanym zresztą raczej zamożnie. Widać tu było pewien dobrobyt, a równocześnie nadzwyczajne niedbalstwo. Otworzyła mi bardzo ładna dziewiętnastoletnia dziewczyna, ubrana bardzo skromnie, lecz miło, bardzo schludna i o poczciwych, wesołych oczkach. Natychmiast się domyśliłem, że to właśnie ta Aleksandra Siemionowna, o której mi niedawno wspominał obiecując mnie z nią zapoznać. Zapytała o moje nazwisko i usłyszawszy je powiedziała, że Masłobojew czeka na mnie, ale że teraz śpi w swoim pokoju, dokąd mnie zaprowadziła. Masłobojew spał na ślicznej, miękkiej kanapie, nakryty swoim brudnym paltem, ze skórzaną, wytartą poduszką pod głową. Sen miał bardzo czujny: ledwieśmy weszli, natychmiast zawołał na mnie po imieniu.

— A! To ty? Czekam. Teraz we śnie widziałem, żeś do mnie przyszedł i budzisz mnie. To znaczy, że czas. Jedziemy.

— Dokąd jedziemy?

— Do pewnej damy!

— Do jakiej? Po co?

— Do madame Bubnow, po to, żeby ją zlikwidować. Ach, co za ślicznotka! — powiedział przeciągle, zwracając się do Aleksandry Siemionowny, i nawet pocałował koniuszki palców, kiedy wspomniał o madame Bubnow.

— No, daj pokój, co ci do głowy przychodzi! — powiedziała Aleksandra Siemionowna uważając za swój obowiązek trochę się pogniewać.

— Nie znacie się? Zapoznaj się, bracie; Aleksandro Siemionowno, przedstawiam ci generała od literatury; takich ludzi ogląda się darmo raz do roku, a kiedy indziej za pieniądze.

— Znalazł sobie głupią. Niech go pan nie słucha, proszę, ciągle się ze mnie wyśmiewa. Co z pana za generał?

— Mówię ci właśnie, że specjalnego rodzaju. Niech wasza ekscelencja nie myśli jednak, że z nas takie głuptasy; przeciwnie, mamy o wiele lepiej w głowie, niżby się wydawało na pierwszy rzut oka.

— Niechże go pan nie słucha! Bezwstydnik, zawsze mnie kompromituje przy zacnych ludziach! Żeby choć do teatru zabrał kiedy!

— Ale już czas! Chodźmy. Do widzenia, Aleksandro Siemionowno! Wyszliśmy.

— Przede wszystkim, mój Wania, siadamy do tej dorożki. Tak. Po drugie, już wcześniej, zaraz po pożegnaniu się z tobą, dowiedziałem się coś niecoś, już nie z domysłów, ale dokładnie. Na Wasiliewskiej siedziałem jeszcze całą godzinę. Ten grubas to straszna kanalia, brudas ohydny, zboczeniec, który ma różne podłe gusta. Bubnowa zaś znana jest od dawna z różnych sprawek tego rodzaju. W tych dniach o mało nie wpadła z pewną dziewczyną z porządnej rodziny. Te muśliny, w które stroiła sierotę (o czym mi wówczas opowiedziałeś), nie dawały mi spokoju, bo już wcześniej coś niecoś o tym słyszałem. Więc dowiedziałem się coś niecoś, wprawdzie zupełnie przypadkiem, ale, jak się zdaje, rzeczy pewnych. Ile ta dziewczynka ma lat?

— Sądząc z twarzy, trzynaście.

— A ze wzrostu mniej. Ona tak zawsze robi. Jeśli trzeba, powie, że jedenaście albo że piętnaście... A ponieważ tamta biedaczka nie ma ani opieki, ani rodziny, to...

— Doprawdy?

— A coś ty myślał? Madame Bubnow z samej tylko litości nie przygarnęłaby sieroty. A już jeśli grubas się tutaj nawinął, to tak jest na pewno. On się z nią widział rano. A bałwan Sizobriuchow ma na dzisiaj obiecaną mężatkę, śliczniutką, ze sfery urzędniczej, żonę oficera sztabowego. Kupieccy synkowie, jeśli hulają, łasi są na to: zawsze pytają o rangę. To tak jak w gramatyce łacińskiej, pamiętasz: sens jest ważniejszy od końcówki. A w ogóle to ja jeszcze, jak się zdaje, po ostatnim nie wytrzeźwiałem. No, a Bubnowa niech się nie waży takimi sprawami zajmować. Ona i policję chce oszukać; ale ci się nie uda, babo! Dlatego właśnie ją nastraszę, bo wie, że ja po starej znajomości... no i tak dalej, rozumiesz?

Byłem strasznie wzburzony. Te wiadomości wstrząsnęły mną. Bałem się wciąż, że się spóźnimy, i popędzałem dorożkarza.

— Nie bój się; zrobione, co trzeba — mówił Masłobojew — tam jest Mitroszka. Sizobriuchow wypłaci mu w gotówce, a podlec grubas — w naturze. To już przedtem zostało zdecydowane. No, a Bubnowa na mnie przypada... Dlatego niech się nie waży...

Przyjechaliśmy i zatrzymaliśmy się przed restauracją; ale człowieka, zwanego Mitroszka, tam nie było. Poleciwszy dorożkarzowi czekać na nas przed gankiem restauracji, poszliśmy do Bubnowej. Mitroszka czekał na nas przed bramą. Z okien padało jaskrawe światło, rozlegał się pijany, hałaśliwy śmiech Sizobriuchowa.

— Tam są wszyscy już od kwadransa — poinformował Mitroszka. — Najwyższy czas.

— Ale jak wejdziemy? — zapytałem.

— Jako goście — odrzekł Masłobojew — ona mnie zna i Mitroszkę też. To prawda, że wszystko zamknięte, ale nie dla nas.

Zapukał cicho w bramę, która się natychmiast otworzyła. Otworzył stróż i wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Mitroszka. Weszliśmy cicho; w domu nikt nas nie słyszał. Stróż zaprowadził nas po schodach i zapukał. Wewnątrz odezwano się: odpowiedział, że jest sam: "Mam interes." Otwarto i weszliśmy wszyscy razem. Stróż ukrył się.

— Aj, kto to? — krzyknęła Bubnowa, pijana i potargana, stojąc w maleńkim przedpokoju ze świecą w ręku.

— Kto? — podchwycił Masłobojew. — Jakże to, Anno Trifonowno, miłych gości pani nie poznaje? Filipa Filipycza?

— Ach, Filip Filipycz! To pan... kochany gościu... Ale jakżeś pan... ja... proszę tutaj. Była zupełnie oszołomiona.

— Gdzie tutaj? Przecież tu przegroda... Proszę nas lepiej przyjąć. Napijemy się mrożonego; może dziewczynki będą? Gospodyni odzyskała pewność siebie.

— Dla takich drogich gości i spod ziemi wynajdę, z chińskiego cesarstwa sprowadzę.

— Słówko, droga Anno Trifonowno; czy jest tutaj Sizobriuchow?

— Jest.

— Jego mi trzeba. Jakże on śmie, podlec, hulać beze mnie ?

— On z pewnością o panu nie zapomniał. Czekał na kogoś: z pewnością na pana.

Masłobojew pchnął drzwi i znaleźliśmy się w niedużym pokoju o dwóch oknach, z pelargoniami, plecionymi krzesełkami i rozklekotanym fortepianem: wszystko, jak być powinno. Zanim weszliśmy tu, w czasie rozmowy w przedpokoju Mitroszka zniknął. Jak dowiedziałem się później, nie wszedł wcale, tylko czekał za drzwiami. Miał mu kto otworzyć. Rozczochrana i naróżowana kobieta, która wyglądała rano zza pleców Bubnowej, to była jego kuma.

Sizobriuchow siedział na małej kanapce, imitującej mahoń, przy okrągłym stole nakrytym serwetką. Na stole stały dwie butelki ciepłego szampana, butelka podłego rumu oraz talerze z ciastkami, piernikami i orzechami trzech gatunków. Naprzeciwko Sizobriuchowa siedziała za stołem wstrętna istota, około czterdziestki, ospowata, w sukni z czarnej tafty, z brązowymi bransoletkami i broszkami. To była właśnie żona oficera sztabowego, oczywiście fałszywa. Sizobriuchow był pijany i bardzo rozradowany. Grubego wspólnika z nim nie było.

— Czy to ludzie tak robią? — ryknął Masłobojew na całe gardło. — I jeszcze do Dussota zaprasza!

— Filipie Filipyczu, zrobi nam pan ten zaszczyt...-wybąkał Sizobriuchow, z uszczęśliwioną miną podnosząc się na powitanie.

— Pijesz?

— Niech pan wybaczy.

— Nie usprawiedliwiaj się, tylko zapraszaj gości. Przyjechaliśmy się pobawić z tobą. Przywiozłem ci nowego gościa: przyjaciel!

Masłobojew wskazał na mnie.

— Bardzo mi przyjemnie, że pan zaszczycił... Hi, hi!

— Patrzcie państwo, i to się nazywa szampan! Podobne to do skisłego barszczu.

— Pan mnie obraża!

— Widać, że u Dussota nie śmiesz się nawet pokazać; i jeszcze zaprasza!

— On dopiero co opowiadał, że był w Paryżu — podchwyciła żona oficera. — Widać łże.

— Fiedosjo Titowno, niech pani mnie nie obraża. Byłem. Jeździłem.

— No, taki cham, i w Paryżu miałby być!

— Byłem. Miałem na to, łaskawa pani. Myśmy tam z Karpem Wasiłiczem zadawali tonu. Karpa Wasilicza raczy pani znać?

— A po co mam znać twojego Karpa Wasilicza?

— Ano tak... przez politykę. A myśmy tam z nim w miasteczku Paryżu u madame Joubert rozbili tremo angielskie.

— Coście rozbili?

— Tremo. Tremo było na całą ścianę, aż do sufitu sięgało; a Karp Wasilicz był tak pijany, że z madame Joubert zaczął mówić po rosyjsku. Stał obok tremo i oparł się łokciem. A Joubertowa krzyczy do niego po swojemu: "Tremo kosztuje siedemset franków (po naszemu frank — dwadzieścia pięć kopiejek), rozbijesz!" On śmieje się i patrzy na mnie; ja siedzę naprzeciwko, na kanapie, a ze mną piękność, i to nie taka, jak ta tutaj morda, ale z kokiem — piękność całą gębą, a on krzyczy: "Stiepanie Tierienticzu, hej, Stiepanie Tierienticzu! Po połowie, dobra?" Ja mówię: "Dobra!" Jak nie wyrżnie pięścią w tremo — dzyń! Tylko kawałki się posypały. Joubertowa zapiszczała i do pyska mu się dobiera: "A ty, zbóju, co wyprawiasz?" (po swojemu, ma się rozumieć). A on jej na to: "Ty, powiada, madame Joubert, bierz pieniądze, a moim obyczajom się nie sprzeciwiaj!" — i zaraz jej sześćset pięćdziesiąt franków odwalił. Pięćdziesiąt franków utargowali-śmy.

W tej chwili straszny, rozdzierający krzyk rozległ się gdzieś spoza drzwi, w drugim lub trzecim pokoju od tego, w którym znajdowaliśmy się. Drgnąłem i także krzyknąłem. Poznałem ten krzyk: to był głos Heleny. Zaraz po tym żałosnym krzyku rozległy się inne okrzyki, wymysły, szamotanie i wreszcie niewątpliwe, donośne, wyraźne uderzenie dłonią po twarzy. To prawdopodobnie Mitroszka załatwiał swoje. Nagle drzwi się gwałtownie otwarły i Helena, blada, z błędnymi oczami, w białej, muślinowej, lecz całkiem zmiętej i poszarpanej sukni, ze starannie uczesanymi, lecz zwichrzonymi, jakby w walce, włosami, wpadła do pokoju. Stałem naprzeciwko drzwi: podbiegła prosto do mnie i objęła mnie rękami. Wszyscy wstali w popłochu. Na jej widok rozległy się piski i krzyki. Zaraz za nią zjawił się w drzwiach Mitroszka, wlokąc za włosy swego grubego nieprzyjaciela w bardzo żałosnym stanie. Dowlókł go do progu i wrzucił do nas do pokoju.

— Oto on, bierzcie go! — wyrzekł Mitroszka zadowolonym tonem.

— Słuchaj — powiedział Masłobojew, spokojnie podszedłszy do mnie i trąciwszy mnie w ramię — bierz naszą dorożkę, bierz dziewczynkę i jedź do siebie, a tutaj nie masz co robić. Jutro załatwimy resztę.

Nie potrzebował mi tego powtarzać. Chwyciwszy Helenę za rękę, wyprowadziłem ją z tej spelunki. Już nie wiem, jak się to tam zakończyło. Nikt nas nie zatrzymywał: gospodyni była przerażona. Wszystko to zaszło tak prędko, że nie mogła niczemu przeszkodzić. Dorożka czekała na nas i po dwudziestu minutach znalazłem się już u siebie.

Helena była na pół żywa. Rozpiąłem haftki jej sukienki, opryskałem ją wodą i ułożyłem na kanapie. Zaczynała się gorączka. Patrzyłem na jej bladą twarzyczkę, na bezbarwne usta, niezmiernie starannie uczesane i wypomadowane czarne włosy, opadające teraz na bok, na całą jej toaletę, na ocalałe gdzieniegdzie różowe wstążeczki zdobiące suknię i zrozumiałem ostatecznie całą tę wstrętną historię. Biedaczka! Było jej coraz gorzej. Nie odchodziłem od niej ani na chwilę i postanowiłem nie iść do Nataszy tego wieczora. Czasem Helena podnosiła swoje długie rzęsy i wpatrywała się we mnie przeciągle, uparcie, jakby mnie poznawała. Późno w nocy, około pierwszej, zasnęła. Spałem obok niej na podłodze.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Wstałem bardzo wcześnie. Przez całą noc budziłem się prawie co pół godziny, podchodziłem do mojego biednego gościa i uważnie się jej przypatrywałem! Miała gorączkę i trochę bredziła. Ale nad ranem mocno zasnęła. "Dobry znak" — pomyślałem, ale obudziwszy się rano, postanowiłem czym prędzej, póki biedactwo jeszcze spało, pobiec po doktora. Znałem pewnego doktora, dobrodusznego staruszka, starego kawalera, mieszkającego od niepamiętnych czasów na Władi-mirskiej, ze swoją gospodynią, Niemką. Do niego też poszedłem. Obiecał przyjść do mnie o dziesiątej. Byłem u niego o ósmej. Miałem wielką ochotę wpaść po drodze do Masłobojewa, ale się rozmyśliłem; pewnie jeszcze spał po wczorajszym, a przy tym Helena mogła się obudzić i może nie widząc mnie przestraszyłaby się, że jest w moim mieszkaniu. W swym chorobliwym stanie mogła zapomnieć, jak, kiedy i w jaki sposób znalazła się u mnie.

Obudziła się w chwili, gdy wchodziłem do pokoju. Podszedłem do niej i ostrożnie zapytałem, jak się czuje. Nie odpowiedziała, ale bardzo długo i przenikliwie patrzyła na mnie swoimi wyrazistymi, czarnymi oczami. Z jej spojrzenia wydało mi się, że wszystko rozumie i jest zupełnie przytomna. Nie odpowiadała mi zaś może z przyzwyczajenia. I wczoraj, i trzy dni temu, kiedy przychodziła do mnie, na niektóre moje pytania nie odparła ani słowa, tylko zaczynała nagle patrzeć mi w oczy swym upartym, przeciągłym spojrzeniem, w którym, obok zdumienia i dzikiej ciekawości, była jeszcze jakaś dziwna duma. Teraz zaś zauważyłem w jej spojrzeniu surowość, a nawet jakby nieufność. Położyłem rękę na jej czole, żeby się przekonać, czy ma gorączkę, ale ona milcząco i spokojnie swoją drobną rączką odsunęła moją dłoń i odwróciła się ode mnie twarzą do ściany. Odszedłem, żeby jej nie niepokoić.

Miałem duży, miedziany imbryk. Używałem go już dawno zamiast samowara i gotowałem w nim wodę. Drzewo miałem, stróż przynosi mi je od razu na pięć dni. Napaliłem w piecu, przyniosłem wody i nastawiłem imbryk. Na stole przygotowałem nakrycie do herbaty. Helena odwróciła się w moją stronę i patrzyła na wszystko z ciekawością. Zapytałem ją, czy czegoś nie chce. Lecz odwróciła się znowu i nic nie odpowiedziała.

"Czyżby się na mnie gniewała? — pomyślałem sobie. — Dziwna dziewczynka!"

Mój staruszek doktor przyszedł według zapowiedzi o dziesiątej. Obejrzał chorą z niemiecką pedanterią i dodał mi otuchy, mówiąc, że chociaż jest trochę gorączki, ale wyraźnego niebezpieczeństwa nie ma. Dodał, iż chora musi mieć inną stałą chorobę, coś w rodzaju wady serca, "ale ta sprawa będzie wymagała specjalnej obserwacji, teraz zaś nic jej nie grozi". Przepisał jakieś lekarstwo i jakieś proszki, bardziej dla zwyczaju, niż z potrzeby, i zaraz zaczął mnie rozpytywać, w jaki sposób dziewczynka znalazła się u mnie. Jednocześnie oglądał ze zdziwieniem moje mieszkanie. Ten staruszek był wielkim paplą.

Zachowanie się Heleny uderzyło go; wyrwała mu rękę, gdy badał jej puls, i nie chciała pokazać języka. Na pytania nie odpowiadała ani słowa, lecz cały czas patrzyła na ogromny order św. Stanisława, wiszący na jego piersi.

— Musi ją bardzo boleć głowa — zauważył staruszek — ale jak ona patrzy, jak ona patrzy!

Nie uważałem za potrzebne opowiadać mu o Helenie i wymówiłem się tym, iż to bardzo długa historia.

— Niech pan mi da znać, jeżeli będzie trzeba — powiedział odchodząc. — Tymczasem niebezpieczeństwa nie ma.

Postanowiłem pozostać z Heleną przez cały dzień i możliwie aż do wyzdrowienia zostawiać ją jak najrzadziej samą. Wiedząc jednak, iż Natasza i Anna Andriejewna mogą się zadręczyć oczekując mnie, postanowiłem zawiadomić Nataszę choćby przez miejską pocztę, iż dziś do niej nie przyjdę. Do Anny Andriejewny nie mogłem pisać. Prosiła mnie raz na zawsze, żebym nie posyłał jej nigdy listów, od czasu gdy raz posłałem zawiadomienie o chorobie Nataszy. "Staruszek się chmurzy, gdy zobaczy twój list — mówiła — chce się dowiedzieć, biedny, co piszesz, a nie może się zdecydować zapytać. To go rozstraja na cały dzień. A przy tym mnie list tylko rozdrażnia. Co to jest dziesięć wierszy! Będę chciała o szczegóły zapytać, a ciebie nie ma." Dlatego więc pisałem tylko do Nataszy i kiedy odnosiłem receptę do apteki, równocześnie wysłałem list.

Tymczasem Helena znów zasnęła. We śnie jęczała z lekka i wstrząsały nią dreszcze. Doktor zgadł: głowa bolała ją bardzo. Od czasu do czasu wydawała lekki okrzyk i budziła się. Na mnie spoglądała nawet z oburzeniem, jak gdyby jej szczególnie ciążyła moja troskliwość. Przyznam się, że było mi z tego powodu bardzo przykro.

O jedenastej przyszedł Masłobojew. Był zatroskany i jakby roztargniony; wstąpił tylko na chwilę i bardzo mu się gdzieś śpieszyło.

— No, bracie, spodziewałem się, że mieszkasz niepozornie — zauważył rozglądając się — ale wprost nie myślałem, że znajdę cię w takiej skrzyni. Przecież to skrzynia, a nie mieszkanie. No, to jeszcze nic, powiedzmy, ale najgorsze, że wszystkie te uboczne kłopoty odciągają cię tylko od pracy. Myślałem o tym jeszcze wczoraj, kiedyśmy jechali do Bubnowej. Ja przecież, bracie, z natury i skutkiem mojego położenia socjalnego należę do tych ludzi, którzy sami nic porządnego nie robią, a innym morały prawią, żeby robili. Słuchaj no: może jutro albo pojutrze wstąpię do ciebie, a ty koniecznie bądź u mnie w niedzielę rano. Spodziewam się, że do tego czasu sprawa tej dziewczynki będzie załatwiona; wtedy pomówię z tobą poważnie, bo widzę, że do ciebie trzeba się poważnie zabrać. Nie można tak żyć. Wczoraj tylko napomknąłem ci o tym, a teraz wywiodę to logicznie. I wreszcie, powiedz: cóż to, za dyshonor sobie uważasz wzięcie ode mnie pieniędzy na pewien czas?

— Ależ nie kłóć się! — przerwałem mu. — Lepiej powiedz, jak tam się to wszystko wczoraj skończyło.

— No cóż, wszystko skończyło się jak najpomyślniej i cel został osiągnięty, rozumiesz? A teraz nie mam czasu. Wstąpiłem na chwilę, tylko żeby zawiadomić cię, że nie mam czasu; chciałbym się także dowiedzieć, czy umieścisz ją u kogoś, czy chcesz ją trzymać u siebie. Bo trzeba o tym pomyśleć i zdecydować.

— Tego jeszcze nie wiem na pewno i przyznam ci się, czekałem na ciebie, by się poradzić. Na jakiej zasadzie na przykład mógłbym ją trzymać tu u siebie?

— E, to bagatela, choćby jako służącą...

— Proszę cię, mów ciszej. Chociaż jest chora, ale zupełnie przytomna, i gdy cię tylko spostrzegła, zauważyłem, iż drgnęła. To znaczy, że przypomniała sobie wczorajszy dzień.

Opowiedziałem mu o jej usposobieniu i o wszystkim, co mogłem zauważyć w jej charakterze. Słowa moje zainteresowały Masłobojewa. Dodałem, iż może umieszczę ją w pewnym domu, i z lekka napomknąłem mu o moich staruszkach. Ku memu zdziwieniu znał już częściowo historię Nataszy, a na moje pytanie, skąd wie, odrzekł:

— Ot tak, dosyć dawno już, przypadkowo słyszałem. W związku z pewną sprawą. Mówiłem ci przecież, iż znam księcia Wałkowskiego. Dobrze robisz, że chcesz ją oddać do tych staruszków. Bo będzie cię tylko krępować. I jeszcze jedno: trzeba ją jakoś przyodziać, ale nie troszcz się, biorę to na siebie. Do widzenia, przychodź do mnie częściej. Czy ona teraz śpi?

— Zdaje się — odpowiedziałem.

Ale zaledwie wyszedł, Helena zawołała mnie.

— Kto to? — zapytała. Głos jej drżał, ale patrzyła na mnie tym samym, upartym i jakby hardym wzrokiem. Inaczej nie umiem tego określić.

Powiedziałem jej nazwisko Masłobojewa i dodałem, że to przez niego wydobyłem ją z rąk Bubnowej i że Bubnowa boi się go bardzo. Policzki jej zapłonęły, prawdopodobnie na te wspomnienia.

— I ona teraz tu nigdy nie przyjdzie? — zapytała Helena patrząc na mnie badawczo.

Pośpieszyłem dodać jej otuchy. Umilkła, wzięła swymi gorącymi paluszkami moją rękę, lecz zaraz odrzuciła ją, jakby się opamiętała. "Niemożliwe, aby naprawdę czuła do mnie taki wstręt — pomyślałem. — To jej zwyczaj albo... albo po prostu biedaczka doznała tyle zła, że już nikomu na świecie nie dowierza."

W oznaczonym czasie poszedłem po lekarstwo i zarazem do znajomej traktierni, gdzie jadałem czasem obiady i gdzie miałem kredyt. Tym razem wychodząc z domu zabrałem ze sobą naczynia i wziąłem w traktierni porcję rosołu z kury dla Heleny. Ale nie chciała jeść i rosół na razie pozostał w piecyku.

Dałem jej lekarstwo i zabrałem się do pracy. Myślałem, że śpi, ale spojrzawszy na nią przypadkowo, zobaczyłem nagle, że podniosła głowę i uparcie obserwowała, jak piszę. Udałem, że nie zauważyłem tego.

W końcu rzeczywiście zasnęła, i to, ku mojej wielkiej radości, spokojnie, bez majaczenia i bez j'ęków. Opadły mnie refleksje; Natasza nie tylko mogła, nie wiedząc o niczym, rozgniewać się na mnie za to, że u niej dzisiaj nie byłem, ale nawet, myślałem, na pewno będzie rozgoryczona moim lekceważeniem, szczególnie wtedy, kiedy jej może najbardziej jestem potrzebny. Może ma jakieś nowe troski, może ma jakieś sprawy, a mnie jakby umyślnie nie ma.

Co się zaś tyczy Anny Andriejewny, to po prostu nie wiedziałem, jak się przed nią jutro usprawiedliwię. Myślałem długo i nagle postanowiłem pójść i tu, i tam. Moja nieobecność mogła potrwać najwyżej dwie godziny. A Helena śpi i nie będzie słyszała, jak wyjdę. Zerwałem się, włożyłem palto, wziąłem czapkę, ale kiedy chciałem wyjść, Helena nagle odezwała się do mnie. Zdziwiłem się: czyżby tylko udawała, że śpi?

Dodam tu, że chociaż tak się zachowywała, jakby nie chciała ze mną mówić, ale dość często wzywała mnie; ta potrzeba zwracania się do mnie ze wszystkim, czego nie .mogła pojąć, dowodziła czegoś wręcz przeciwnego i przyznam się, że sprawiało mi to przyjemność.

— Gdzie pan chce mnie oddać? — zapytała, kiedy podszedłem do niej.

W ogóle zadawala mi pytania jakoś nagle, zupełnie nieoczekiwanie dla mnie. Tym razem nawet nie od razu ją zrozumiałem.

— Niedawno pan mówił ze swoim znajomym, że chce mnie pan oddać do jakiegoś domu. Ja nigdzie nie chcę iść.

Nachyliłem się ku niej; miała znów silną gorączkę. Zacząłem ją pocieszać i dodawać otuchy; zapewniłem, że jeśli zechce u mnie pozostać, to nigdzie jej nie oddam. Mówiąc to, zdjąłem palto i czapkę. Nie mogłem się zdecydować, by zostawić ją samą w takim stanie.

— Nie, niech pan idzie! — rzekła domyśliwszy się, że chcę odejść. — Chce mi się spać, zaraz usnę.

— Jakże tu zostaniesz sama jedna? — powiedziałem niepewnie. — Zresztą, za dwie godziny będę z powrotem...

— Niech pan idzie. A gdybym była chora przez cały rok, to pan miałby przez cały rok nie wychodzić z domu?

Spróbowała się uśmiechnąć i jakoś dziwnie spojrzała na mnie, jak gdyby walcząc z jakimś dobrym uczuciem powstającym w jej sercu. Biedactwo! Dobre, tkliwe serduszko wychodziło na jaw, mimo jej całej wrogości do ludzi i wyraźnego zdziczenia.

Najpierw pobiegłem do Anny Andriejewny. Czekała na mnie z gorączkową niecierpliwością i przywitała wyrzutami; była strasznie niespokojna: Mikołaj Siergieicz zaraz po obiedzie wyszedł, a dokąd — nie wiadomo. Domyśliłem się zaraz, iż staruszka nie wytrzymała i opowiedziała mu wszystko, swoim zwyczajem, napomknieniami. Zresztą prawie przyznała mi się do tego, mówiąc, że nie mogła wytrzymać, aby nie podzielić się z nim taką radością, lecz Mikołaj Siergieicz stał się, według jej własnego wyrażenia, bardziej ponury niż gradowa chmura, nic nie rzekł, nawet na pytania nie odpowiedział, zaraz po obiedzie zabrał się, i tyle go widziała. Opowiadając o tym Anna Andriejewna drżała niemal ze strachu i błagała mnie, abym czekał z nią na powrót męża. Wymówiłem się i powiedziałem prawie szorstko, że może jutro nie będę mógł przyjść i wstąpiłem teraz po to, by ją zawiadomić. Tym razem omal że się nie pogniewaliśmy. Rozpłakała się, robiła mi ostre i gorzkie wymówki i dopiero, gdy wychodziłem, rzuciła mi się na szyję, mocno objęła rękami i powiedziała, bym się na nią "sierotę" nie gniewał i nie brał do serca jej słów.

Nataszę, wbrew oczekiwaniu, zastałem znów samą i, dziwna rzecz, wydało mi się, że wcale nie była tak ucieszona moim przyjściem jak wczoraj, jak gdybym jej w czymś przeszkodził czy rozgniewał. Na pytanie moje: czy Alosza przychodził, odpowiedziała:

— Przychodził, ma się rozumieć, ale na krótko. Obiecał być wieczorem — dodała w zamyśleniu.

— A wczoraj wieczorem był?

— N-nie. Zatrzymano go — dodała pośpiesznie. — No cóż, Wania, jak twoje sprawy?

Spostrzegłem, że chce jakoś zatuszować naszą rozmowę, przerzucić na inny temat. Przyjrzałem się jej uważniej: była najwidoczniej rozstrojona. Przy tym, zauważywszy, że ją bacznie obserwuję, nagle bystro i jakoś gniewnie spojrzała na mnie, i to z taką siłą, jakby chciała mnie sparzyć tym spojrzeniem. "Znów ma zmartwienie — pomyślałem — tylko mi nie chce powiedzieć."

W odpowiedzi na jej pytanie o moje sprawy opowiedziałem całą historię Heleny, ze wszystkimi szczegółami. Moje opowiadanie nadzwyczajnie ją zainteresowało, a nawet wzruszyło.

— Mój Boże! Jak mogłeś ją zostawić samą, chorą! — zawołała.

Wyjaśniłem, że miałem zamiar zupełnie dziś do niej nie przyjść, ale myślałem, że się na mnie rozgniewa i że może jej będę na coś potrzebny.

— Potrzebny — powiedziała do siebie, zamyślając się nad czymś — potrzebny to może i jesteś, ale lepiej już innym razem. Byłeś u rodziców?

Opowiedziałem jej.

— Tak. Bóg raczy wiedzieć, jak ojciec przyjmie teraz te wszystkie wiadomości. A zresztą, co tu jest do przyjęcia...

— Jak to, co jest do przyjęcia? — zapytałem. — Taki przełom!

— Ano tak... Dokądże to on znowu poszedł? Wtedy myśleliście, że był u mnie. Wiesz, jeżeli będziesz mógł, przyjdź do mnie jutro. Może coś ci powiem... Ale mam wyrzuty sumienia, niepokojąc cię; a teraz poszedłbyś lepiej do domu, do swojej pupilki. Już minęły dwie godziny od czasu, jak wyszedłeś z domu?

— Minęły. Do widzenia, Nataszo! No, a jaki był dziś Alosza dla ciebie ?

— No cóż Alosza, nic... Dziwię się nawet twojej ciekawości.

— Do widzenia, moja droga.

— Do widzenia.

Podała mi rękę jakoś niedbale i nie odpowiedziała na moje ostatnie, pożegnalne spojrzenie. Wyszedłem od niej, nieco zdziwiony. "A zresztą — pomyślałem sobie — przecież ma nad czym się namyślać. To nie żarty. A jutro sama mi wszystko opowie."

Smutny wróciłem do domu i byłem strasznie zdziwiony wszedłszy do pokoju. Było ciemno. Helena siedziała na kanapie, opuściwszy głowę na piersi, jak gdyby pogrążona w głębokiej zadumie. Na mnie nawet nie spojrzała. Podszedłem do niej. Szeptała coś cicho do siebie. "Czy aby znowu nie majaczy?" — pomyślałem.

— Co ci jest? — zapytałem siadając obok niej i obejmując ją ramieniem.

— Chcę iść stąd... Wolę iść do niej — rzekła nie podnosząc głowy.

— Gdzie? Do kogo? — zapytałem zdziwiony.

— Do niej, do Bubnowej. Ona ciągle mówi, że jestem jej winna dużo pieniędzy, że mamusię pochowała za swoje pieniądze... Nie chcę, żeby ona wymyślała na mamusię... Chcę u niej pracować i wszystko odrobić... Wtedy odejdę sama. A teraz znowu do niej pójdę.

— Uspokój się, do niej iść nie można — mówiłem. — Ona cię zamęczy, ona cię zgubi...

— Niech zgubi, niech zamęczy — gorąco podchwyciła Helena — nie ja pierwsza. Inne, lepsze ode mnie, też się męczą. Mówiła mi to na ulicy żebraczka. Jestem biedna i chcę zostać biedna. Cale życie. Tak mi kazała mama umierając. Ja będę pracować... Nie chcę nosić tej sukni...

— Jutro kupię ci inną. I książki twoje ci przyniosę. Będziesz u mnie mieszkać. Nie oddam cię nikomu, póki sama nie zechcesz. Uspokój się.

— Najmę się do roboty.

— Dobrze, dobrze. Tylko się uspokój. Połóż się, zaśnij!

Lecz biedna dziewczynka zalała się łzami. Stopniowo płacz jej przeszedł w łkanie. Nie wiedziałem, co począć: podawałem wodę, zwilżałem jej skronie, głowę. Wreszcie opadła na kanapę zupełnie wyczerpana i rozpoczęły się gorączkowe dreszcze. Otuliłem ją, czym mogłem, i zasnęła, lecz niespokojnie, co chwila wzdrygając się i budząc. Pomimo iż tego dnia chodziłem niewiele, byłem straszliwie znużony i postanowiłem położyć się możliwie najwcześniej. Męczące troski roiły się w mej głowie. Przeczuwałem, iż z tą dziewczynką będzie dużo kłopotu. Lecz więcej jeszcze troski przysparzała mi Natasza i jej sprawy. W ogóle, pamiętam teraz jeszcze, iż rzadko kiedy byłem w tak ciężkim nastroju, jak w tę nieszczęsną noc.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Obudziłem się chory, późno, około dziesiątej. Miałem zawroty i ból głowy. Spojrzałem na posłanie Heleny: było puste. Równocześnie doszły mnie jakieś szmery z pokoju na prawo, jak gdyby ktoś miotłą zamiatał podłogę. Wyszedłem popatrzeć. Helena trzymała w jednej ręce miotłę, a drugą podtrzymywała swoją strojną sukienkę, której nie zdejmowała od owego wieczoru, i zamiatała podłogę. Drzewo, przygotowane do pieca, było złożone w kąciku; stół był wytarty, imbryk wyczyszczony; słowem, Helena gospodarowała.

— Słuchaj! — zawołałem — któż ci każe zamiatać podłogę? Ja nie chcę tego, jesteś chora; czyś ty przyszła do mnie na służbę?

— A któż tu będzie podłogę zamiatał? — odpowiedziała prostując się i patrząc mi w oczy. — Teraz nie jestem chora.

— Ale ja ciebie wziąłem nie do roboty. Czyżbyś się bała, że będę ci robił wymówki, jak Bubnowa, że u mnie za darmo żyjesz? I skądżeś wzięła tę wstrętną miotłę? Ja nie miałem miotły — dodałem patrząc na nią ze zdziwieniem.

— To moja miotła. Ja ją sama tutaj przyniosłam. Ja i dziadkowi tutaj zamiatałam podłogę. A miotła od tego czasu leżała tutaj pod piecem.

Wróciłem do pokoju, zamyślony. Może się myliłem, ale zdawało mi się, że jej ciążyła moja gościnność i chciała mi w jakikolwiek sposób dowieść, że nie mieszka u mnie za darmo. "W takim razie, cóż to za uparty charakter!" — pomyślałem. Po chwili weszła i ona i milcząc usiadła na swoim wczorajszym miejscu, na kanapie, przypatrując mi się badawczo. Tymczasem nastawiłem imbryk, zaparzyłem herbatę i podałem jej z kawałkiem białego chleba. Przyjęła w milczeniu i bez sprzeciwu. Całą dobę prawie nic nie jadła.

— O, i ładną sukienkę zabrudziłaś miotłą — powiedziałem zauważywszy duży, brudny pas z dołu jej sukienki.

Popatrzyła na siebie i nagle, ku memu najwyższemu zdumieniu, odstawiła filiżankę, powoli, z zimną krwią ujęła w obie dłonie muślinową sukienkę i jednym zamachem rozdarła ją od góry do dołu. Zrobiwszy to, milcząc skierowała na mnie swoje uparte błyszczące spojrzenie. Twarz jej była blada.

— Co robisz, Heleno? — zawołałem, pewny, iż mam do czynienia z obłąkaną.

— To nie jest ładna suknia — powiedziała dławiąc się prawie ze wzruszenia. — Dlaczego pan powiedział, że to ładna suknia? Ja nie chcę jej nosić! — krzyknęła nagle, zrywając się z miejsca. — Ja ją drę. Ja nie prosiłam jej, by mnie stroiła. Stroiła mnie sama, gwałtem. Podarłam już jedną — i tę podrę. Podrę, podrę, podrę!

I z wściekłością szarpała na sobie nieszczęsną sukienkę. Momentalnie podarła ją prawie na strzępy. Gdy skończyła, była tak blada, że ledwie stała na nogach. Patrzyłem ze zdziwieniem na tę jej zaciekłość. Ona zaś spoglądała na mnie jakoś wyzywająco, jak gdybym to ja był winien. Ale wiedziałem już, co powinienem zrobić.

Postanowiłem nie zwlekając, zaraz rano, kupić jej nową suknię. Na to dzikie, zawzięte stworzenie trzeba było oddziaływać dobrocią. Wyglądała tak, jakby nigdy nawet nie widziała dobrych ludzi. Jeżeli już raz, nie zważając na okrutną karę, podarła na strzępy swoją pierwszą, podobną do tej sukienkę, to z jakąż zawziętością musiała patrzeć na nią teraz, gdy przypominała jej tak niedawną, straszną chwilę.

Na bazarze można było bardzo tanio kupić ładną i skromną sukienkę. Trudność polegała na tym, że nie miałem w tej chwili przy sobie pieniędzy. Jeszcze wczoraj jednak postanowiłem iść w jedno miejsce, skąd miałem nadzieję je wydostać, było to zresztą po drodze na bazar; wziąłem kapelusz; Helena obserwowała mnie wytrwale, jakby na coś czekając.

— Pan mnie znowu zamknie na klucz? — zapytała, gdy wziąłem klucz do ręki, by zamknąć drzwi jak wczoraj i przedwczoraj.

— Moja droga — powiedziałem podchodząc do niej — nie gniewaj się. Zamykam dlatego, że może ktoś przyjść. A ty jesteś chora, mogłabyś się przestraszyć. I Bóg raczy wiedzieć, kto przyjdzie, może Bubnowej wpadnie do głowy zajść tutaj...

Powiedziałem jej to umyślnie. Zamykałem ją dlatego, że jej nie dowierzałem. Wydawało mi się, że jej nagle przyjdzie do głowy uciec ode mnie. Postanowiłem jakiś czas być ostrożniejszy. Helena nic nie odpowiedziała, więc i tym razem zamknąłem ją na klucz.

Znalem pewnego przedsiębiorcę, wydającego już trzeci rok jedno wielotomowe dzieło. Od niego często dostawałem pracę, kiedy trzeba było czym prędzej zarobić trochę gotówki. Płacił akuratnie. Poszedłem do niego i udało mi się wydostać dwadzieścia pięć rubli zadatku w zamian za zobowiązanie dostarczenia w ciągu tygodnia artykułu kompilacyjnego. Ale spodziewałem się uszczknąć trochę z czasu, który poświęcałem mojej powieści. Postępowałem tak często, będąc w ostatecznej potrzebie.

Zdobywszy pieniądze, udałem się na bazar. Tam wkrótce odnalazłem znajomą staruszkę-handlarkę, sprzedającą różne szmaty. Określiłem jej w przybliżeniu wzrost Heleny, a ona natychmiast wybrała mi jasną, perkalikową, bardzo mocną i nie więcej niż raz praną sukienkę, przy tym bardzo tanią. Za jednym zamachem wziąłem i chustkę na szyję. Płacąc pomyślałem, że Helena potrzebuje jakiejś szubki, mantylki albo czegoś w tym rodzaju. Było chłodno, a ona zupełnie nic nie miała. Ale odłożyłem ten sprawunek na inny raz. Helena była taka obraźliwa, dumna, Bóg wie, jak przyjmie nawet tę sukienkę, mimo że umyślnie wybierałem możliwie najprostszą, na j niepozornie) szą, najbardziej codzienną, jaką można było wybrać. Poza tym kupiłem jednak dwie pary nicianych pończoch i jedne wełniane. To mogłem jej dać pod pretekstem, że jest chora i że w pokoju zimno. Potrzebna jej była również bielizna. Ale wszystko to odłożyłem na później, kiedy się z nią lepiej zapoznam. Kupiłem za to stare firanki do łóżka — rzecz niezbędną i która mogła sprawić Helenie dużą przyjemność.

Z tymi zakupami wróciłem do domu o pierwszej po południu. Zamek otwierał się bardzo cicho, toteż Helena nie od razu usłyszała, iż wróciłem. Zauważyłem, że stała'obok stołu i przeglądała moje książki i papiery. Usłyszawszy mnie, szybko zamknęła książkę, którą czytała, i odeszła od stołu zaczerwieniona. Spojrzałem na książkę: była to moja pierwsza powieść wydana w oddzielnej książce, z wydrukowanym na stronie tytułowej moim nazwiskiem.

— Stukał tu ktoś do pana! — powiedziała takim tonem, jakby przekomarzała się ze mną. — Dlaczego mnie pan zamknął?

— Czy czasem nie doktor? — powiedziałem — nie odezwałaś się?

— Nie.

Nie powiedziała więcej nic; wziąłem węzełek, rozwiązałem go i wydobyłem kupioną suknię.

— Widzisz, moja droga — rzekłem — w takich strzępach, jakie masz, chodzić nie można. Kupiłem ci codzienną suknię — najtańszą, taką, że nie masz się czego niepokoić: kosztuje wszystkiego rubel dwadzieścia kopiejek. Noś ją na zdrowie.

Położyła suknię obok siebie. Zarumieniła się i szeroko otwartymi oczyma patrzyła na mnie czas jakiś.

Była bardzo zdumiona i zarazem, jak mi się zdawało, strasznie się czegoś wstydziła. Lecz w oczach jej pojawiło się coś miękkiego i jasnego. Widząc, że milczy, odwróciłem się do stołu. Postępek mój zastanowił ją widocznie. Ale przemogła się z wysiłkiem i siedziała spuściwszy oczy.

Głowa mnie bolała coraz bardziej. Świeże powietrze nie przyniosło mi najmniejszej ulgi. Tymczasem trzeba było iść do Nataszy. Niepokój o nią nie zmniejszył się od wczoraj, przeciwnie, wzrastał coraz bardziej. Nagle wydało mi się, iż Helena mnie woła. Odwróciłem się do niej.

— Niech mnie pan nie zamyka, kiedy pan wychodzi — powiedziała patrząc w bok i palcami bębniąc po taśmie kanapy, jak gdyby cała pochłonięta tym zajęciem. — Ja od pana nie odejdę.

— Dobrze, Heleno! Ale jeśli przyjdzie ktoś obcy? Bóg wie kto?

— To niech mi pan zostawi klucz, zamknę się od wewnątrz; gdy ktoś zastuka, powiem: "Nie ma w domu".

Spojrzała na mnie filuternie, jakby mówiąc: "Przecież to takie proste."

— Kto panu pierze bieliznę? — zapytała nagle, zanim miałem czas jej odpowiedzieć na poprzednie pytanie.

— Jest taka kobieta w tym domu.

— Ja umiem prać. A skąd pan wziął wczoraj jedzenie?

— Z traktierni.

— Umiem też gotować. Będę panu gotować obiady.

— Daj pokój, Heleno; gdzież ty możesz umieć gotować? Mówisz od rzeczy.

Zamilkła, zmieszana. Moja uwaga zmartwiła ją widocznie. Czas jakiś milczeliśmy oboje.

— Zupę — powiedziała nagle, nie podnosząc głowy.

— Jak to zupę? Jaką zupę? — zapytałem, zdziwiony.

— Gotowałam dla mamy, gdy była chora. Chodziłam też na targ.

— Widzisz, Heleno, widzisz sama, jaka ty jesteś dumna — powiedziałem podchodząc do niej i siadając obok na kanapie. — Postępuję z tobą tak, jak mi nakazuje moje serce. Jesteś teraz sama, bez rodziny, nieszczęśliwa. Chcę ci pomóc. Ty byś . mi przecież też pomogła, gdyby ze mną było źle. Ale ty nie chcesz tego zrozumieć i dlatego jest ci tak ciężko przyjąć najprostszy podarunek ode mnie. Zaraz chcesz mi płacić, odrabiać, jakbym ja był Bubnową i robił ci wymówki. Powinnaś się tego wstydzić, Heleno.

Nie odpowiedziała, wargi jej drżały. Zdaje się, iż chciała mi coś powiedzieć, ale przemogła się i zmilczała. Wstałem, aby pójść do Nataszy. Zostawiłem Helenie klucz z tym, aby zapytała się, gdyby ktoś zastukał do drzwi. Byłem pewien, iż i Nataszy przytrafiło się coś złego, co do czasu przede mną ukrywa, jak to zresztą już nieraz było między nami. W każdym razie postanowiłem wstąpić do niej tylko na chwilę, by nie rozdrażniać jej swym natręctwem.

Tak też się stało. Powitała mnie niezadowolonym, szorstkim spojrzeniem. Trzeba było zaraz odejść, a pode mną nogi się chwiały.

— Przyszedłem do ciebie na chwilę, Nataszo — zacząłem — poradzić się, co mam robić z moim gościem. Zacząłem szybko opowiadać o Helenie. Słuchała w milczeniu.

— Nie wiem, co ci poradzić, Wania — odpowiedziała. — Widać z tego wszystkiego, iż to dziwaczna istota. Była może bardzo skrzywdzona, bardzo nastraszona. Pozwól jej wyzdrowieć przynajmniej. Chcesz ją oddać do rodziców?

— Mówi mi ciągle, iż nie odejdzie ode mnie. Zresztą Bóg jeden wie, jak by ją tam przyjęli, sam nie wiem, co robić. Ale co ci jest, moja droga? Wyglądałaś wczoraj jakaś chora — dopytywałem się nieśmiało.

— Tak, i dzisiaj mnie głowa boli — odpowiedziała z roztargnieniem. — Nie widziałeś rodziców?

— Nie. Jutro tam pójdę. Przecież jutro sobota...

— To co?

— Wieczorem będzie u ciebie książę...

— To co? Przecież nie zapomniałam o tym.

— Nie, ja tak tylko...

Zatrzymała się przede mną i długo, uparcie patrzyła mi w oczy.. W spojrzeniu jej była jakaś decyzja, jakiś upór, coś gorączkowego.

— Wiesz co, Wania, bądź tak dobry, odejdź, bardzo mi przeszkadzasz.

Wstałem z fotela i spojrzałem na nią z niewypowiedzianym zdumieniem.

— Nataszo droga! Co się z tobą dzieje? Co się stało? — zawołałem, przestraszony.

— Nic się nie stało. Jutro dowiesz się o wszystkim, a teraz chcę być sama. Słyszysz, Wania, odejdź zaraz. Tak mi ciężko, tak ciężko patrzeć na ciebie!

— Ale powiedz mi przynajmniej...

— Dowiesz się jutro wszystkiego. Mój Boże! Idź już sobie.

Wyszedłem. Byłem tak zdumiony, że ledwie zdawałem sobie sprawę z tego, co robię. Mawra wybiegła za mną do sieni.

— Co, gniewa się? — zapytała. — Ja boję się nawet podejść do niej.

— A co się takiego stało?

— A to, że on już od trzech dni nie pokazał się u nas.

— Jak to od trzech dni ? — zapytałem zdumiony. — Przecież sama mi mówiła wczoraj, że był rano i miał być jeszcze wieczorem.

— Jakie tam wieczorem!... Nie było go rano wcale! Mówię, że już trzeci dzień, jak nosa nie pokazał. Czy pani mówiła, że był wczoraj rano?

— Sama mi mówiła.

— No — rzekła Mawra w zamyśleniu — widać dopiekło jej to bardzo, jeśli nie chce się przyznać przed panem, że tu nie był. A to laluś!

— Co to wszystko znaczy? — zawołałem.

— A to, że sama doprawdy nie wiem, co z nią począć — ciągnęła dalej Mawra rozkładając ręce. — Wczoraj posyłała mnie do niego, ale zawróciła mnie z drogi dwa razy. A dziś to już nawet ze mną nie chce rozmawiać. Żeby choć pan się z nim zobaczył. Ja nie śmiem od niej odejść.

Zbiegłem pędem po schodach, byłem na wpół przytomny.

— Będzie pan dziś wieczorem? — zawołała za mną Mawra.

— Zobaczymy — odpowiedziałem jej nie zatrzymując się. — Może wpadnę tylko do ciebie zapytać się co i jak. Jeżeli tylko dożyję do tego czasu.

Rzeczywiście, poczułem, jakby mnie coś ukłuło w samo serce.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Poszedłem prosto do Aloszy. Mieszkał u ojca na Małej Morskiej. Książę zajmował dość duże mieszkanie, mimo iż był sam. Alosza miał tu dwa wspaniałe pokoje. Bywałem u niego bardzo rzadko, do tego czasu, zdaje się, tylko raz. On zaś przychodził do mnie częściej, zwłaszcza z początku, w pierwszym okresie jego znajomości z Nataszą.

Nie zastałem go w domu. Wszedłem od razu do jego pokoju i napisałem taką kartkę:

"Alosza, Pan, zdaje się, oszalał. Ponieważ nie dalej jak we wtorek wieczór ojciec Pana sam prosił Nataszę o jej rękę dla Pana, Pan zaś był uszczęśliwiony tą jego prośbą, czego jestem świadkiem, przeto zgodzi się Pan, że Pańskie postępowanie obecne jest trochę dziwne. Czy Pan wie, co Pan robi z Nataszą? W każdym razie list mój Panu przypomni, iż Pańskie postępowanie z przyszłą żoną jest w najwyższym stopniu lekkomyślne i niewłaściwe. Wiem doskonale, iż nie mam żadnego prawa do udzielania Panu nauk moralnych, ale nie zwracam na to najmniejszej uwagi.

P. S. O liście niniejszym ona nic nie wie i nawet nie ona mówiła mi o Panu."

Zapieczętowałem kartkę i zostawiłem na stole. Na zapytanie służący odrzekł mi, że Aleksy Pietrowicz prawie zupełnie nie bywa w domu i że teraz nie wróci wcześniej niż nad ranem.

Z trudem doszedłem do domu. W głowie mi się kręciło, nogi osłabły i drżały. Drzwi do pokoju były otwarte. Siedział tam Mikołaj Siergieicz Ichmieniew i czekał na mnie. Siedział przy stole i milcząc ze zdziwieniem patrzył na Helenę, która z nie mniejszym zdziwieniem również go oglądała milcząc uparcie. "Jaka ona musi wydawać mu się dziwna" — pomyślałem.

— No, bracie, czekam na ciebie od godziny i przyznam ci się, że nie spodziewałem się zastać cię w takich warunkach — ciągnął dalej rozglądając się po pokoju i nieznacznie wskazując mi wzrokiem na Helenę.

Oczy jego wyrażały zdumienie. Ale, przypatrzywszy się lepiej, dostrzegłem w nim trwogę i smutek. Twarz była bledsza niż zwykle.

— Siadaj, siadaj — mówił skłopotany i zatroskany. — Spieszyłem się do ciebie, mam interes. Ale co się z tobą dzieje? Wyglądasz jak nieboszczyk.

— Jestem jakiś niezdrów. Od rana mam zawroty głowy.

— No, nie trzeba tego lekceważyć. Przeziębienie czy co?

— Nie, to nerwowe, ze mną tak czasem bywa. A jak pańskie zdrowie ?

— Tak sobie. To tylko z pośpiechu. Mam interesy. Siadaj.

Przysunąłem krzesło i siadłem przy stole, zwrócony twarzą do niego. Starzec nachylił się ku mnie i zaczął mówić prawie szeptem:

— Uważaj, nie patrz na nią i nie daj poznać, że o niej mówimy. Skąd się u ciebie wziął taki gość?

— Potem panu wyjaśnię, Mikołaju Siergieiczu. To biedna dziewczynka, zupełna sierota, wnuczka tego Smitha, który tu mieszkał i zmarł w cukierni.

— Aha, to on miał wnuczkę! No, ależ to dziwaczka! Jak ona patrzy, jak ona patrzy! Mówię ci, że gdybyś nie przyszedł jeszcze w ciągu pięciu minut, nie usiedziałbym tutaj. Z trudnością mi otworzyła i do tej chwili ani słowa; po prostu nieprzyjemnie z nią siedzieć, niepodobna do ludzkiej istoty. Jakże ona się tu znalazła? Aha, rozumiem, przyszła do dziadka nie wiedząc, że umarł.

— Tak. Była bardzo nieszczęśliwa. Stary umierając wspominał ją jeszcze.

— Hm! Jaki dziadek, taka wnuczka. Potem opowiesz mi to wszystko, dobrze? Może będzie można pomóc jej w czymś, kiedy już taka nieszczęśliwa... A teraz czy nie mógłbyś jej powiedzieć, by stąd poszła, bo chciałbym z tobą poważnie porozmawiać ?

— Nie ma gdzie odejść. Mieszka tutaj. Wyjaśniłem staruszkowi, co mogłem naprędce, dodając, iż można przy niej mówić swobodnie, bo to dziecko.

— No tak... naturalnie, że dziecko. Tylko zaskoczyłeś mnie trochę, kochaneczku. Mieszka z tobą. Boże ty mój!

Staruszek ze zdumieniem popatrzył na nią raz jeszcze. Helena czując, że to o niej mowa, siedziała milcząc opuściwszy głowę i skubała paluszkami taśmę kanapy. Zdążyła już włożyć nową sukienkę, która okazała się dla niej w sam raz. Włosy miała przygładzone staranniej niż zwykle, może z powodu nowej sukni. W ogóle gdyby nie osobliwa dzikość jej spojrzenia, byłaby z niej bardzo miło wyglądająca dziewczynka.

— Krótko i węzłowato ot, mój kochany, o co chodzi — zaczął staruszek — długa sprawa, bardzo ważna sprawa...

Siedział pochyliwszy głowę z poważnym, skupionym wyrazem twarzy i, pomimo swego "krótko i węzłowato", nie znajdował słów do rozpoczęcia oracji. "Co też to będzie?" — pomyślałem.

— Widzisz, Wania, przyszedłem do ciebie z wielką prośbą. Lecz przed tym... jak mi się to teraz wydaje, należałoby ci wyjaśnić pewne okoliczności... nadzwyczaj drażliwe okoliczności.

Odkaszlnął i ukradkiem spojrzał na mnie; spojrzał i zaczerwienił się; zaczerwienił się i rozgniewał się na siebie za swój brak pomysłowości; rozgniewał się i zdecydował:

— No, co tu wyjaśniać! Sam przecież rozumiesz! Po prostu wyzywam księcia na pojedynek, ciebie zaś proszę o załatwienie mi tej sprawy i żebyś był moim sekundantem.

Odchyliłem się gwałtownie na oparcie krzesła i patrzyłem na niego nie mogąc przyjść do siebie ze zdziwienia.

— Cóż tak się patrzysz? Przecież nie zwariowałem.

— Pozwoli pan jednak, Mikołaju Siergieiczu!... Jaki powód, jaki cel tego? I wreszcie, jak można?...

— Powód! Cel — zawołał starzec. — To mi się podoba!...

— Dobrze, dobrze, wiem, co pan mi na to powie: ale co to pomoże? Czy pojedynek stanowi jakieś wyjście? Przyznam się, że nic nie rozumiem.

— Myślałem właśnie, że nic nie zrozumiesz. Posłuchaj: proces nasz został zakończony (to znaczy zakończy się w tych dniach; pozostają tam już tylko czcze formalności); jestem skazany. Muszę zapłacić około dziesięciu tysięcy: tak zasądzono. Pokryje to Ichmieniewka. Czyli teraz ten podły człowiek jest spokojny o swoje pieniądze i ja, zostawiwszy mu Ichmieniewkę, zapłaciłem i staję się człowiekiem postronnym. I tu dopiero podnoszę głowę. Tak a tak, proszę księcia, pan mnie obrażał w ciągu dwóch lat; pan hańbił moje nazwisko, honor mojej rodziny i ja musiałem to wszystko znosić. Nie mogłem wtedy wyzwać pana na pojedynek. Pan by mi rzekł po prostu: "Przebiegły człowieku, chcesz mnie zabić, aby nie zapłacić pieniędzy, które będą mi przysądzone wcześniej czy później. Nie, zobaczymy najpierw, jak rozstrzygnie się proces, a potem dopiero wyzywaj." "Teraz, proszę szanownego księcia, proces został rozstrzygnięty, interesy pana są zabezpieczone, a więc nie ma żadnych trudności i dlatego, czy nie łaska tutaj do bariery." Ot co! Czy według ciebie nie mam prawa wreszcie pomścić siebie, wszystko, wszystko?

Oczy mu błyszczały. Długo patrzyłem na niego, milcząc. Chciałem przeniknąć jego ukryte myśli.

— Proszę posłuchać, Mikołaju Siergieiczu — odpowiedziałem wreszcie, postanowiwszy powiedzieć najważniejsze słowo, bez którego nie moglibyśmy się porozumieć. — Czy pan może mówić ze mną zupełnie otwarcie?

— Mogę — odrzekł twardo.

— Niech mi pan więc powie: czy tylko chęć zemsty pobudza pana do wyzwania na pojedynek, czy też ma pan w tym jeszcze jakieś inne cele?

— Wania — odpowiedział — wiesz dobrze, że nie pozwalam nikomu w rozmowach ze mną dotykać pewnych kwestii; ale tym razem robię wyjątek dlatego, że ty, jako człowiek rozumny, od razu się domyśliłeś, iż tego punktu obejść nie można. Tak jest, mam jeszcze i inny cel. Ten cel: ocalić moją nieszczęsną córkę i zawrócić ją ze zgubnej drogi, na którą ją pchają ostatnie wypadki.

— Ale pytanie, jak pan ją ocali tym pojedynkiem?

— Przeszkodziwszy temu, co tam się teraz przygotowuje. Słuchaj, nie myśl, że przeze mnie mówi teraz jakaś tam tkliwość ojcowska czy inna podobna słabość. Wszystko to głupstwo! Mojego serca nie otwieram przed nikim. I ty go również nie znasz. Córka opuściła mnie, uciekła z mojego domu z kochankiem i ja wyrwałem ją z mojego serca, wyrwałem raz na zawsze owego wieczora — pamiętasz? Jeżeli widziałeś mnie płaczącego nad jej portretem, to nie wynika stąd, iż pragnę jej przebaczyć. Nie przebaczyłem jej i wtedy. Płakałem za utraconym szczęściem, za złudnym marzeniem, ale nie za nią, taką, jaką jest teraz. Może ja często płaczę! Nie wstydzę się przyznać do tego, tak jak nie wstydzę się przyznać, że kochałem moje dziecko ponad wszystko w świecie. Możesz mi powiedzieć: "Jeśli tak, jeśli jesteś obojętny na los tej, której nie uważasz już za córkę, to po co mieszać się w sprawy, które się tam teraz knują?" Odpowiadam na to: po pierwsze, aby nie pozwolić na triumf człowieka lichego i fałszywego, a po drugie, ze zwykłego ludzkiego współczucia. Jeśli nawet ona nie jest już moją córką, bądź co bądź jest słabą, bezbronną i otumanioną istotą, którą oszukują, aby zgubić ostatecznie. Wtrącać się do tego bezpośrednio nie mogę, tylko ubocznie, przez pojedynek. Kiedy książę mnie zabije lub przeleje moją krew, czyż ona przekroczy naszą barierę lub może po moim trupie i pójdzie do ołtarza z synem zabójcy, jak córka tego cara (pamiętasz, była u nas taka książka, uczyłeś się na niej czytać), która przyjechała karetą po trupie swego ojca? A wreszcie, jeśli dojdzie do pojedynku, to naszym książątkom odechce się ślubu. Słowem, nie życzę sobie tego małżeństwa i użyję wszelkich środków, aby go nie było. Zrozumiałeś mnie teraz?

— Nie. Jeżeli pan dobrze życzy Nataszy, dlaczego pan postanawia przeszkodzić jej małżeństwu, czyli temu właśnie, co może naprawić jej reputację? Przecież ona długo jeszcze będzie żyć; dobre imię jest jej potrzebne.

— Gwiżdżę na opinię świata — oto jak Natasza powinna myśleć! Powinna uświadomić sobie, że główna hańba jej tkwi właśnie w tym małżeństwie, w związku z tymi podłymi ludźmi, z tym nędznym światem. Szlachetna duma — to powinno być jej odpowiedzią wobec świata. Wtedy może zgodzę się wyciągnąć do niej rękę na zgodę i zobaczymy, kto wtedy ośmieli się bezcześcić moje dziecko.

Ten rozpaczliwy idealizm zdumiał mnie. Ale też od razu spostrzegłem, że starzec nie panował nad sobą i mówił bez zastanowienia.

— To jest stanowisko zbyt idealistyczne, a więc okrutne. Pan żąda od niej siły, której może nie dał jej pan od urodzenia. A czyż ona zgadza się na małżeństwo po to, by być księżną? Przecież ona kocha; przecież to namiętność, fatum. I wreszcie: pan żąda od niej pogardy wobec opinii, a sam się pan przed nią ugina. Książę pana skrzywdził, publicznie rzucił haniebne podejrzenie, że pan w sposób podstępny chce się spokrewnić z jego książęcym domem, a teraz pan tak rozumuje: jeśli ona odmówi im teraz na ich formalną prośbę, to, ma się rozumieć, taki postępek będzie zupełnym obaleniem poprzedniego oszczerstwa. Oto czego pan żąda: ugina się pan przed opinią księcia, chce pan osiągnąć, by on sam uznał swój błąd. Kusi pana ośmieszenie go, zemsta nad nim i dlatego chce pan poświęcić szczęście córki. Czy to nie jest egoizm?

Starzec siedział zachmurzony i długo nie odpowiadał ani słowa.

— Jesteś dla mnie niesprawiedliwy, Wania — rzekł wreszcie i łza zabłysła mu w oku — przysięgam ci, jesteś niesprawiedliwy, ale dajmy temu spokój. Nie mogę otworzyć przed tobą całego serca — ciągnął dalej podnosząc się i biorąc kapelusz — powiem jedno: zacząłeś tu mówić o szczęściu mojej córki. Stanowczo nie wierzę w to szczęście, pomijając już, że nawet jeśli się do tego nie wmieszam, z tego małżeństwa nic nie będzie.

— Jak to? Dlaczego pan tak myśli? Czy pan coś wie? — zawołałem z ciekawością.

— Nie, nie wiem nic określonego. Ale ten lis przeklęty nie mógłby się zdecydować na taką rzecz, to wszystko brednie, intryga. Jestem tego pewien, zapamiętaj moje słowa, tak będzie. Po drugie, gdyby to małżeństwo doszło do skutku, to by znaczyło, że ten łotr ma jakieś tajemnicze, nikomu nie znane rachuby, których stanowczo nie rozumiem, i że małżeństwo to mu dogadza; no więc powiedz sam, zapytaj własnego serca: czy ona będzie w tym małżeństwie szczęśliwa? Wyrzuty, upokorzenia, pożycie ze smarkaczem, który już teraz ma dość jej miłości, a gdy się tylko z nią ożeni, przestanie ją od razu szanować i będzie upokarzał i znieważał; namiętność z jej strony i wzrastający chłód z tamtej, zazdrość, męczarnie, piekło, rozwód, może nawet zbrodnia... nie, Wania. Jeżeli wy to przygotowujecie, a ty w tym bierzesz udział, to uprzedzam cię, odpowiesz przed Bogiem, ale już będzie za późno. Do widzenia!

Zatrzymałem go.

— Niech pan posłucha, Mikołaju Siergieiczu, zróbmy tak: poczekajmy. Niech pan będzie pewien, że nie jedne oczy pilnują tej sprawy i może rozstrzygnie się ona w sposób jak najlepszy, sama przez się, bez gwałtownych i sztucznych środków w rodzaju na przykład pojedynku. Czas to najlepszy rozjemca. A wreszcie pozwoli pan sobie powiedzieć, że cały ten projekt jest niemożliwy do wykonania. Czy pan mógł myśleć choć przez chwilę, że książę przyjmie pańskie wyzwanie?

— Jak to nie przyjmie! Opamiętaj się!

— Przysięgam panu: nie przyjmie; proszę wierzyć, że znajdzie wymówkę zupełnie wystarczającą, zrobi to z powagą pedanta, a zarazem będzie pan zupełnie ośmieszony...

— Zlituj się! Przerażasz mnie po prostu! Jak on może nie przyjąć? Nie, Wania, ty naprawdę jesteś jakimś poetą, właśnie, prawdziwym poetą! Więc według ciebie pojedynkować się ze mną byłoby nieprzyzwoicie czy co? Nie jestem gorszy od niego... Ja, starzec, skrzywdzony ojciec, a ty — rosyjski pisarz i dlatego osoba też godna szacunku, nadająca się na sekundanta i... i... Nie rozumiem, czego ty w ogóle chcesz.

— Zobaczy pan. Wynajdzie panu takie powody, że pan sam pierwszy dojdzie do przekonania, że pojedynek z nim — to rzecz w najwyższym stopniu niemożliwa.

— Hm!... dobrze, mój przyjacielu, niechże będzie, jak chcesz. Zaczekam, do czasu, ma się rozumieć. Zobaczymy, co czas pokaże. Ale daj mi słowo honoru, że ani tam, ani Annie Andriejewnie nie wyjawisz naszej rozmewy!

— Daję słowo.

— Po drugie, Wania, bądź łaskaw nie rozpoczynać nigdy ze mną rozmów na ten temat.

— Dobrze, daję słowo honoru.

— I jeszcze jedna prośba. Wiem, mój drogi, że pewno nudzisz się u nas, ale przychodź do nas częściej, jeżeli możesz. Moja biedna Anna Andriejewna tak cię kocha... i... tak się jej przykrzy bez ciebie. Rozumiesz?

Mocno uścisnął mi rękę. Przyobiecałem mu z całego serca.

— A teraz, Wania, ostatnia drażliwa sprawa: czy masz pieniądze?

— Pieniądze? — powtórzyłem ze zdziwieniem.

— Tak (tu staruszek zaczerwienił się i spuścił oczy); obserwuję, mój kochany, twoje mieszkanie... twoje warunki życiowe... i kiedy pomyślę, że możesz mieć inne, nadzwyczajne wydatki (a właśnie teraz możesz je mieć), to... no, masz sto pięćdziesiąt rubli na wszelki wypadek...

— Sto pięćdziesiąt, i to na wszelki wypadek, podczas kiedy pan sam przegrał proces?

— Wania, ty, jak widzę, zupełnie mnie nie rozumiesz! Mogą być nadzwyczajne potrzeby, zrozum to. W pewnych wypadkach pieniądze wpływają na niezależność sytuacji, niezależność sądu. Może teraz nie potrzebujesz, ale czy ci w przyszłości na co nie będą potrzebne? W każdym bądź razie zostawię je u ciebie. To wszystko, co udało mi się zebrać. Jeżeli nie wydasz, to mi zwrócisz. A teraz do widzenia! Boże, jakiś ty blady! Jesteś chory...

Nie oponowałem i wziąłem pieniądze. Aż nazbyt jasne było, na co mi je zostawia.

— Ledwie się trzymam na nogach — odpowiedziałem mu.

— Nie lekceważ sobie tego, Wania, nie lekceważ! Dziś nigdzie nie wychodź. Annie Andriejewnie powiem, w jakim jesteś stanie. Czy nie trzeba doktora? Jutro cię odwiedzę; w każdym razie, ze wszystkich sił będę się starał, jeżeli tylko nogi nie odmówią mi posłuszeństwa. A teraz połóż się... No, do widzenia! Do widzenia, dziewczynko! Odwróciła się. Słuchaj no, mój drogi! Oto jeszcze pięć rubli; to dla tej dziewczynki. Zresztą, nie mów jeji że to ode mnie, tylko po prostu wydaj na nią, no, jakieś tam pończoszki, bieliznę... dużo rzeczy przecież potrzeba! Do widzenia, mój drogi...

Odprowadziłem go do bramy. Musiałem poprosić stróża, żeby przyniósł coś do jedzenia. Helena dotychczas nie jadła obiadu.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Ale zaledwie wróciłem do siebie, w głowie mi się nakręciło i upadłem na środku pokoju. Pamiętam tylko krzyk Heleny: załamała ręce i rzuciła się ku mnie, żeby mnie podtrzymać. To był ostatni moment, jaki zapamiętałem...

Następnie przypominam sobie dopiero, że leżałem już na kanapie. Helena opowiadała mi później, że razem ze stróżem, który wtenczas przyniósł nam jedzenie, przeniosła mnie na kanapę. Kilka razy się budziłem i za każdym razem widziałem nachyloną nade mną współczującą i zatroskaną twarzyczkę Heleny. Ale wszystko to pamiętam jak przez sen, jak przez mgłę i miła postać biednej dziewczynki wydawała mi się w tym omdleniu widzeniem, obrazkiem; podawała mi wodę do picia, poprawiała mi poduszki lub siedziała przy mnie smutna, wystraszona, i gładziła mi paluszkami włosy. Raz nawet, pamiętam, złożyła na moim policzku delikatny pocałunek. Innym razem, obudziwszy się nagle w nocy, zobaczyłem przy świetle świecy stojącej przede mną na przysuniętym do kanapy stoliku, jak Helena położyła główkę na mojej poduszce i lękliwie spała, pół uchyliwszy swoje blade usteczka i przyłożywszy rączkę do swego ciepłego policzka. Ale na dobre ocknąłem się dopiero wczesnym rankiem. Świeca wypaliła się zupełnie; jasno-różowy promień wstającej jutrzenki już igrał na ścianie. Helena siedziała na krześle przy stole i oparłszy zmęczoną główkę na lewej, położonej na stole ręce, spała mocno; pamiętani, że zapatrzyłem się w jej dziecinną twarzyczkę, nawet we śnie pełną jakiegoś niedziecinnego, smutnego wyrazu i jakiejś dziwnej, chorobliwej urody, bladą, z długimi rzęsami na chudych policzkach, obramowaną czarnymi jak smoła włosami, które, gęste i ciężkie, zwisały na bok, zebrane niedbale w węzeł. Druga jej ręka leżała na mojej poduszce. Delikatnie pocałowałem tę chudziutką rączkę, lecz biedne dziecko nie obudziło się, tylko coś jakby uśmiech przemknęło po jej bladych usteczkach. Patrzyłem na nią długo i zasnąłem spokojnym, ożywczym snem. Tym razem'przespałem prawie do południa. Obudziwszy się poczułem się niemal zdrów. Tylko słabość i ociężałość we wszystkich członkach świadczyły o niedawnej chorobie. Podobne nerwowe i nagłe ataki przytrafiały mi się i dawniej; znałem je dobrze. Choroba zazwyczaj zupełnie przechodziła w ciągu doby, co zresztą nie przeszkadzało jej działać przez tę dobę ostro i gwałtownie.

Było już prawie południe. Pierwsze, co zobaczyłem, to powieszone w kącie na sznurku firanki, które wczoraj kupiłem.

To Helena tak się rozporządziła i odgrodziła dla siebie kącik w pokoju. W tej chwili siedziała przed piecykiem i gotowała wodę w imbryku. Zauważywszy, że się obudziłem, uśmiechnęła się wesoło i natychmiast podeszła do mnie.

— Moja droga — powiedziałem biorąc ją za rękę — całą noc mnie doglądałaś. Nie wiedziałem, że jesteś taka dobra.

— A skąd pan wie, że ja pana doglądałam; może właśnie przespałam całą noc? — zapytała patrząc na mnie z dobroduszną i wstydliwą obłudą, równocześnie czerwieniąc się z nieśmiałości przy tych słowach.

— Budziłem się i widziałem wszystko. Zasnęłaś dopiero przed świtem...

— Chce pan herbaty? — przerwała mi, jak gdyby krępowało ją dalsze prowadzenie tej rozmowy, co jest charakterystyczne dla wszystkich skromnych i szlachetnych serc, kiedy się o nich mówi i je chwali.

— Proszę — odpowiedziałem. — Czy jadłaś obiad wczoraj?

— Nie obiad, ale kolację; stróż przyniósł. Ale niech pan nie rozmawia, tylko leży spokojnie; pan jeszcze nie jest zupełnie zdrów — dodała podając mi herbatę i siadając przy mnie.

— Leżeć! Co znowu! Zresztą, do zmroku polezę, a później wyjdę. Muszę koniecznie, Helenko.

— Koniecznie? I do kogo pan pójdzie? Czy nie do wczorajszego gościa?

— Nie, nie do niego.

— To dobrze, że nie do niego. To on tak pana wczoraj rozstroił. Więc pewnie do jego córki?

— A skąd ty wiesz o jego córce?

— Ja wszystko słyszałam wczoraj — odpowiedziała spuszczając oczy.

Twarz jej się zachmurzyła. Brwi ściągnęły się nad oczami.

— To niedobry człowiek — dodała po chwili.

— Czy ty go znasz? Przeciwnie, jest bardzo dobry.

— Nie, nie, on jest zły, wszystko słyszałam — odpowiedziała namiętnie.

— I cóż takiego słyszałaś?

— Nie chce przebaczyć swojej córce...

— Ale ją kocha. Jest winna wobec niego, a on się męczy i troska z jej powodu.

— A dlaczego nie przebacza? Jeżeli teraz przebaczy, to córka nawet nie powinna iść do niego.

— Jak to? Dlaczego?

— Dlatego, że niewart, żeby go kochała — odpowiedziała zapalczywie. — Niech go opuści na zawsze i lepiej niech idzie na żebry, a on niech widzi, że jego córka żebrze, i niech się męczy.

Oczy jej błyszczały, policzki pałały. "Widocznie nie bez powodu tak mówi" — pomyślałem sobie.

— To pan mnie do niego chciał oddać? — spytała po chwili milczenia.

— Tak, Heleno.

— Nie, lepiej pójdę na służbę.

— Ach, jakie to nieładne wszystko, co mówisz, Helenko. I co za nonsens, do kogóż ty pójdziesz na służbę?

— Do pierwszego lepszego chłopa — odpowiedziała niecierpliwie coraz niżej spuszczając głowę. Była bardzo zapalczywa.

— Ależ chłop nie będzie potrzebpwał takiej jak ty robotnicy — powiedziałem uśmiechając się.

— No to do państwa.

— Z twoim charakterem, do państwa?

— Z moim.

Im bardziej była rozdrażniona, tym bardziej porywczo odpowiadała.

— Ależ ty nie wytrzymasz!

— Wytrzymam. Będą mnie łajać, a ja naumyślnie będę milczeć. Będą mnie bić, a ja wciąż będę milczeć i milczeć, niech biją, za nic na świecie nie rozpłaczę się. A im będzie gorzej ze złości, że nie płaczę.

— Co ty mówisz, Heleno! Ileż w tobie jest zawziętości; i jaka ty jesteś dumna! Widocznie wiele złego w życiu zadałaś...

Wstałem i podszedłem do stołu. Helena została na kanapie, zamyślona patrzała w ziemię i skubała paluszkami taśmę. Milczała. "Czyżby rozgniewały ją moje słowa?" — myślałem sobie.

Stojąc przy stole, machinalnie otworzyłem książki, które wczoraj wypożyczyłem do mojej komplikacji, i z wolna pogrążyłem się w lekturze. Ze mną często tak się zdarza: podejdę, otworzę książkę na chwilę, żeby coś sprawdzić, i zaczytam się tak, że zapomnę o wszystkim.

— Co pan tak ciągle pisze? — z lękliwym uśmiechem zapytała Helena, cichutko podchodząc do stołu.

— A tak, różne rzeczy, Helenko. Za to mi płacą.

— Prośby?

— Nie, nie prośby.

I wyjaśniłem jej, jak umiałem, że opisuję różne historie o różnych ludziach; z tego powstają książki, które nazywają się opowiadaniami albo powieściami. Słuchała z wielkim zainteresowaniem.

— Czy pan tu tylko prawdę pisze?

— Nie, biorę to z głowy.

— Dlaczego pan pisze nieprawdę?

— Ot, przeczytaj tę tu książkę; jużeś raz ją oglądała. Przecież umiesz czytać?

— Umiem.

— No, to zobaczysz. Tę książkę ja sam napisałem.

— Pan? Przeczytam...

Miała wielką ochotę coś mi powiedzieć, ale widocznie krępowała się i była bardzo wzruszona. Coś się kryło w jej pytaniach.

— A dużo panu za to płacą? — zapytała w końcu.

— Jak się zdarzy. Czasem sporo, a czasem nic, kiedy praca nie idzie. To trudna praca, Helenko.

— To pan nie jest bogaty?

— Nie, nie jestem bogaty.

— To ja będę pracować i pomagać panu...

Spojrzała na mnie bystro, zaczerwieniła się, spuściła oczy i zrobiwszy dwa kroki w moją stronę, nagle objęła mnie obiema rękami i twarz przycisnęła mocno do mojej piersi. Patrzyłem na nią ze zdumieniem.

— Ja pana kocham i nie jestem dumna — powiedziała. — Pan wczoraj powiedział, że jestem dumna... Nie, ja nie jestem taka... Kocham pana. Tylko pan jeden mnie kocha...

Ale już dławiły ją łzy. Po chwili płacz wyrwał się z jej piersi z taką siłą, jak wczoraj podczas ataku. Upadła przede mną na kolana, całowała moje ręce i nogi.

— Pan mnie kocha! — powtarzała — pan jeden, jeden!...

Kurczowo ściskała rękami moje kolana. Uczucie, tak długo tłumione, nagle uzewnętrzniło się w niepowstrzymanym porywie i zacząłem rozumieć ten dziwny upór serca, dziewiczo ukrywającego się do czasu i w miarę wzrastającej potrzeby zwierzenia się, wypowiedzenia, coraz bardziej zaciętego i odpychającego; wszystko to do chwili, gdy potrzeba wypowiedzenia się objawia się w nieuniknionym wybuchu, gdy cała istota, aż do zapamiętania, ulega potrzebie miłości, wdzięczności, pieszczoty i łez.

Łkała tak silnie, że wkrótce nadszedł atak histerii. Z trudnością rozerwałem jej ręce, które mnie obejmowały, podniosłem ją i położyłem na kanapie. Długo jeszcze płakała ukrywszy twarz w poduszkach, jakby wstydząc się na mnie patrzeć, ale ściskając mocno swoją maleńką rączką moją rękę, przyciśniętą do jej serca.

Powoli uspokajała się, ale wciąż jeszcze nie podnosiła głowy. Raz czy dwa spojrzenie jej prześliznęło się przelotnie po mojej twarzy i miało w sobie tyle miękkości i jakiegoś trwożliwego i znowu skrywającego się uczucia. Wreszcie zaczerwieniła się lekko i uśmiechnęła.

— Lepiej ci? — zapytałem. — Jesteś bardzo wrażliwa, moja Helenko, moje biedne chore dziecko!

— Nie Helenko, nie... — wyszeptała, ciągle jeszcze ukrywając przede mną twarzyczkę.

— Nie Helenko? Więc jak?

— Nelly.

— Nelly. Dlaczego Nelly? Zresztą to bardzo ładne imię. Mogę cię tak nazywać, jeśli chcesz.

— Mnie tak mamusia nazywała... I nikt prócz niej nigdy tak mnie nie nazywał. I ja sama nie chciałam, żeby mnie ktoś tak nazywał oprócz mamusi. Ale chcę, żeby pan mnie tak nazywał. Będę pana kochać zawsze, zawsze.

"Kochające dumne serduszko — pomyślałem — jak długo musiałem zasługiwać na to, abyś dla mnie stała się... Nelly."

Ale teraz już wiedziałem, że serce to jest mi oddane na zawsze.

— Słuchaj, Nelly — zapytałem jej, gdy tylko się uspokoiła — mówisz, że kochała cię tylko mamusia i nikt więcej. A twój dziadek naprawdę cię nie kochał?

— Nie kochał!...

— A przecież płakałaś po nim, pamiętasz, tutaj na schodach?

Zamyśliła się chwilę.

— Nie, nie kochał... On był niedobry. Jakiś bolesny wyraz pojawił się na jej twarzy.

— Nie można było przecież od niego wiele wymagać, Nelly. On, zdaje się, zupełnie stracił rozum. Przecież ci już opowiadałem, jak umarł.

— Tak, ale dopiero w ciągu ostatniego miesiąca stał się taki. Siedział tutaj czasem przez cały dzień i gdybym do niego nie przychodziła, spędziłby tak dwa lub trzy dni, nic nie pijąc i nie jedząc. Dawniej czuł się znacznie lepiej.

— Kiedy dawniej?

— Póki mamusia żyła.

— Więc tyś mu przynosiła jeść i pić?

— Tak, przynosiłam.

— A skąd brałaś, od Bubnowej?

— Nie, ja nigdy nic nie brałam od Bubnowej — odpowiedziała głosem, który nagle zadrżał.

— Skąd więc brałaś, kiedy sama nie miałaś nic? Nelly zamilkła, twarz jej strasznie zbladła; potem popatrzyła na mnie przeciągłym spojrzeniem.

— Chodziłam żebrać... Jak użebrzę pięć kopiejek, kupuję mu chleba i tabaki...

— I on pozwalał na to? Nelly! Nelly!

— Z początku poszłam sama i nic mu nie powiedziałam. Ale kiedy się dowiedział, sam mnie zaczął wypędzać na Żebraninę. Stoję na moście i żebrzę u przechodniów, a on chodzi koło mostu i czeka; kiedy zobaczy, że coś dostałam, rzuca się na mnie i odbiera pieniądze, jak gdybym chciała je przed nim ukryć, jak gdybym nie dla niego zbierała.

Mówiąc to uśmiechnęła się jakimś jadowicie gorzkim uśmiechem.

— To było, gdy mama umarła — dodała — a wtedy stał się zupełnie jak obłąkany.

— Więc bardzo kochał twoją mamusię? Dlaczegóż więc nie mieszkał z nią?

— Nie, nie kochał... Był zły, nie przebaczył jej nigdy... tak jak ten zły staruszek, który tu był wczoraj — powiedziała cicho, prawie szeptem, blednąc coraz bardziej.

Drgnąłem. W wyobraźni ujrzałem nagle wątek całej powieści. Ta biedna kobieta, umierająca w piwnicy u trumniarza, jej córka-sierotka, odwiedzająca niekiedy dziadka, który przeklął matkę. Oszalały starzec, umierający w cukierni po śmierci swego psa!

— A Azorek był dawniej mamusi — powiedziała nagle Nelly uśmiechając się na jakieś wspomnienie. — Dziadek dawniej bardzo kochał mamusię i kiedy mamusia od niego odeszła, Azorek został u niego. Dlatego tak kochał Azorka. Mamie nie przebaczył nigdy, a kiedy pies umarł, to i on umarł — dodała Nelly surowo i uśmiech znikł z jej twarzy.

— Kim on był dawniej, Nelly? — zapytałem po chwili.

— Dawniej był bogaty... Nie wiem, kim był — odpowiedziała. — Miał jakąś fabrykę... tak mi mówiła mamusia. Z początku myślała, że jestem jeszcze malutka, i nie mówiła mi wszystkiego. Nieraz się zdarzało, że całuje mnie i mówi: "Dowiesz się o wszystkim, nadejdzie czas, że dowiesz się, biedna, nieszczęśliwa." Ciągle mnie nazywała biedną i nieszczęśliwą. A w nocy, myśląc, że śpię (a ja umyślnie udaję tylko, że śpię), płacze nade mną, całuje mnie i mówi: "Biedna, nieszczęśliwa!"

— A na co umarła twoja mamusia?

— Na suchoty, teraz będzie już sześć tygodni.

— A pamiętasz czasy, gdy dziadek był bogaty?

— Wtedy mnie jeszcze na świecie nie było. Jeszcze zanim się urodziłam, mamusia uciekła od dziadka.

— Z kim uciekła?

— Nie wiem — odpowiedziała Nelly, powoli i w zamyśleniu. — Uciekła za granicę i ja się tam urodziłam.

— Za granicą? A gdzie?

— W Szwajcarii. Byłam wszędzie, we Włoszech, w Paryżu. Zdziwiłem się.

— I ty pamiętasz to, Nelly?

— Dużo rzeczy pamiętam.

— Skąd więc tak dobrze znasz rosyjski?

— Mamusia mnie już tam uczyła po rosyjsku. Była Rosjanką, dlatego że matka jej była Rosjanką, a dziadek był Anglikiem, ale również jak gdyby Rosjaninem. A po powrocie, półtora roku temu, nauczyłam się zupełnie. Mamusia była już wtedy chora. Byłyśmy coraz biedniejsze. Mamusia ciągle płakała... Z początku długo szukała dziadka, tu w Petersburgu, i ciągle mówiła, że czuje się wobec niego winna, i ciągle płakała... Strasznie płakała. A gdy się dowiedziała, że dziadek jest biedny, płakała jeszcze więcej. Pisała do niego często, ale nie odpowiadał.

— Dlaczego mamusia tutaj powróciła? Czy tylko do ojca?

— Nie wiem. A tam było nam tak dobrze — oczy Nelly błysnęły. — Mamusia mieszkała sama ze mną. Miała jednego przyjaciela, takiego dobrega jak pan... On ją znał jeszcze tutaj. Ale gdy umarł, mamusia wróciła.

— To mamusia z nim odeszła od dziadka?

— Nie, nie z nim. Mamusia odeszła od dziadka z innym i tamten ją rzucił...

— Z kim więc, Nelly?

Nelly spojrzała na mnie i nic nie odpowiedziała. Widać było, iż wie, z kim uciekła matka i kim prawdopodobnie był jej ojciec. Ciężko jej było jednak powiedzieć jego nazwisko nawet mnie.

Nie chciałem jej męczyć pytaniami. Był to charakter dziwny, nierówny i porywczy, lecz dławiący w sobie porywy, pełen czułości, lecz zamknięty w sobie, dziwny, nieprzystępny. Przez cały ten czas, gdy ją znałem, pomimo że kochała mnie całym sercem, jasną i czystą miłością, prawie tak jak zmarłą matkę, o której nie mogła nawet wspominać bez bólu — pomimo to rzadko była ze mną zupełnie otwarta i za wyjątkiem owego dnia rzadko czuła potrzebę rozmawiania ze mną o swojej przeszłości, a nawet przeciwnie, ukrywała ją przede mną zazdrośnie. Ale tego dnia, w ciągu kilku godzin, wśród męczarni i kurczowych łkań, przerywających jej opowiadanie, powiedziała mi wszystko to, co najbardziej wzruszało i dręczyło ją we wspomnieniach. Nigdy nie zapomnę tego strasznego opowiadania. Ale najważniejsza część tych dziejów jeszcze nie została opowiedziana...

To były straszne dzieje; dzieje kobiety porzuconej, od której szczęście się odwróciło; chorej, zmęczonej, opuszczonej przez wszystkich i odepchniętej przez ostatniego człowieka, w którym mogła pokładać nadzieję — przez własnego ojca, skrzywdzonego kiedyś przez nią i z kolei tracącego rozum z powodu nieznośnych cierpień i poniżenia. Były to dzieje kobiety doprowadzonej do rozpaczy, chodzącej ze swą dziewczynką, którą uważała jeszcze za dziecko, po zimnych, brudnych ulicach petersburskich i proszącej o jałmużnę; kobiety umierającej potem przez całe miesiące w wilgotnym lochu, której ojciec aż do ostatniej chwili życia odmawiał przebaczenia, a gdy w ostatniej chwili oprzytomniał, przybiegł i chciał jej przebaczyć — zastał już tylko chłodnego trupa tej, którą kochał nade wszystko w świecie. Było to dziwne opowiadanie o tajemniczym, ledwie zrozumiałym stosunku pozbawionego zdrowych zmysłów starca do jego maleńkiej wnuczki, rozumiejącej go, rozumiejącej już pomimo swego wieku wiele z tego, czego nie rozumieją inni, żyjący całymi latami życiem spokojnym i zabezpieczonym. Były to dzieje ponure, jedna z tych przeraźliwych i dręczących historii, które tak często i niewidocznie, i niemal skrycie, rozgrywają się pod ciężkim petersburskim niebem, w ciemnych, ślepych zaułkach olbrzymiego miasta, wśród kipiącego nurtu życia, tępego egoizmu, ścierających się interesów, ponurej rozpusty, tajemnych przestępstw, pośród tego okropnego piekła bezmyślnego, niemoralnego życia.

Ale opowiadanie o tym dopiero nastąpi...

Загрузка...