Nie będę opisywał mego wzburzenia. Choć można było oczekiwać różnych rzeczy, byłem oszołomiony, jak gdyby książę Wałkowski ukazał mi się w całej swej potworności zupełnie nieoczekiwanie. Pamiętam zresztą, iż odczucia moje były mgliste; byłem jakby czymś zdławiony, przygnieciony i czarna troska coraz mocniej wsysała mi się w serce: bałem się o Nataszę. Przeczuwałem, iż czeka ją jeszcze dużo udręki, i martwiłem się, jak by to ominąć, jak by ulżyć jej w tych ostatnich chwilach przed rozstrzygnięciem całej sprawy. Nie miałem żadnej wątpliwości, że to rozstrzygnięcie nastąpi. Zbliżało się i można było odgadnąć, jakie!
Nie zauważyłem nawet, w jaki sposób doszedłem do domu, pomimo iż deszcz padał przez całą drogę. Była trzecia nad ranem. Nie zdążyłem nawet zastukać, do drzwi mego mieszkania, gdy usłyszałem jęki i drzwi otworzyły się szybko, jak gdyby Nelly wcale nie kładła się spać, czekając na mnie pode drzwiami. Świeca paliła się. Spojrzałem na twarz Nelly i przestraszyłem się: tak była zmieniona. Oczy jej płonęły jak w gorączce i patrzyły jakoś dziko, jakby mnie nie poznawała. Rzeczywiście, miała silną gorączkę.
— Nelly, co ci jest, jesteś chora? — zapytałem pochylając się nad nią i obejmując ją ramieniem.
Przycisnęła się do mnie trwożliwie, jakby bojąc się czegoś, i zaczęła mówić, spiesznie, gwałtowanie, jakby czekała tylko, by coś czym prędzej mi opowiedzieć. Lecz słowa jej były dziwaczne i bez związku; nie zrozumiałem z tego nic: majaczyła.
Zaprowadziłem ją prędko do łóżka. Lecz ona ciągle garnęła się ku mnie i przytulała mocno, jakby bojąc się, jakby prosząc o obronę przed kimś, i nawet kiedy już położyła się spać, ciągle jeszcze czepiała się mojej ręki i trzymała ją mocno, obawiając się, bym znowu nie odszedł. Byłem tak wstrząśnięty i rozstrojony, że patrząc na nią zacząłem płakać. Sam byłem również chory. Ujrzawszy moje łzy, Nelly długo i nieruchomo wpatrywała się we mnie z wytężoną uwagą, jak gdyby starając się coś odgadnąć i zrozumieć. Widoczne było, iż to ją kosztuje wiele wysiłku. Wreszcie coś podobnego do myśli zajaśniało na jej twarzy; po silnym ataku epilepsji zwykle przez pewien czas nie mogła zebrać myśli i wymawiać słów wyraźnie. Podobnie było teraz; po nadzwyczajnych wysiłkach, aby mi coś powiedzieć, domyśliwszy się, iż nic nie rozumiem, wyciągnęła do mnie rączkę i zaczęła ocierać mi łzy, potem objęła mnie za szyję, nachyliła ku sobie i pocałowała.
Było jasne, że w czasie mej nieobecności chwycił ją atak epilepsji, i to właśnie w chwili, gdy stała pod samymi drzwiami. Ocknąwszy się po ataku, widocznie długo nie mogła przyjść do siebie. W podobnej chwili rzeczywistość miesza się z gorączkowymi widziadłami i Nelly musiała sobie wyobrazić coś okropnego, jakieś strachy. Jednocześnie zaś mgliście uświadamiała sobie, że wrócę i będę stukał do drzwi, i dlatego, leżąc na podłodze przy progu, czujnie oczekiwała mego powrotu i podniosła się na moje pierwsze stuknięcie.
"Ale dlaczego znalazła się właśnie koło drzwi?" — pomyślałem i nagle zauważyłem ze zdziwieniem, że Nelly była w szubce (niedawno kupionej przeze mnie od znajomej starej handlarki, która niekiedy wstępowała do mnie i sprzedawała mi na kredyt). Widocznie wybierała się dokądś i prawdopodobnie otwierała już drzwi, gdy powalił ją atak epilepsji. Dokąd chciała iść? Może i wówczas już była nieprzytomna?
Tymczasem gorączka nie przechodziła i Nelly wkrótce znów straciła przytomność i zaczęła majaczyć. Będąc u mnie miała już dwukrotnie ataki, ale zawsze kończyły się pomyślnie, teraz zaś była w malignie. Posiedziawszy koło niej z pół godziny, ustawiłem krzesła obok kanapy i położyłem się w ubraniu, bliziutko, aby móc się łatwiej zbudzić, gdyby mnie wzywała.
Świecy nie zagasiłem. Wciąż spoglądałem na Nelly przed zaśnięciem. Była blada; usta miała spiekłe od gorączki i pokrwawione, prawdopodobnie podczas upadku; z twarzy nie schodził wyraz strachu i jakiejś męczącej troski, która, jak się wydawało, nie opuszczała jej nawet we śnie. Postanowiłem zaraz jutro, możliwie najwcześniej, iść po doktora, w razie gdyby zrobiło się jej gorzej. Bałem się długiej, prawdziwej gorączki.
"Książę musiał ją przestraszyć" — pomyślałem wzdrygając się; przypomniałem sobie opowiadanie o kobiecie, która rzuciła mu w twarz pieniądze.
Minęły dwa tygodnie; Nelly powracała do zdrowia. Odzyskała przytomność, lecz była bardzo chora. Wstała z łóżka dopiero w końcu kwietnia, pewnego pogodnego, jasnego dnia. Było to w Wielkim Tygodniu.
Biedna istota! Nie mogę ciągnąć dalej mego opowiadania w dotychczasowym porządku. Dużo już czasu upłynęło do chwili, w której spisuję te minione wypadki, ale aż do dziś z ciężkim, dojmującym bólem wspominam tę bledziuchną, chudziutką twarzyczkę, te przenikliwe spojrzenia jej czarnych oczu, gdy, jak to nieraz bywało, pozostawaliśmy we dwoje, a ona patrzy na mnie ze swego posłania, patrzy, patrzy długo, jakby wzywając mnie, bym odgadł, o czym ona myśli; lecz zobaczywszy, iż ja nie zgaduję i trwam nadal w niepewności, cicho i jak gdyby do siebie uśmiecha się i nagle pieszczotliwie wyciąga do mnie rozpaloną rączkę z chudziutkimi, wyschniętymi paluszkami. Teraz już to wszystko minęło, wiem już o wszystkim, ale dotychczas nie znam jeszcze całej tajemnicy tego chorego, udręczonego i skrzywdzonego maleńkiego serca.
Zdaje się, że odchodzę od toku opowiadania, ale w tej chwili chcę myśleć tylko o Nelly. Dziwne: teraz, gdy leżę na łóżku szpitalnym, samotny, opuszczony przez wszystkich, których tak kochałem, czasem jakiś drobny, pojedynczy szczegół z tego okresu, wówczas często nie zauważony i szybko zapomniany, nagle zjawia się w pamięci, niespodzianie zyskuje w moim umyśle zupełnie inne, właściwe znaczenie, całkowicie wyjaśniając to, czego dotychczas nie mogłem zrozumieć.
Przez pierwsze cztery dni choroby Nelly strasznie się o nią obawialiśmy z doktorem, lecz piątego dnia doktor odciągnął mnie na bok i powiedział, iż obawiać się nie ma czego. Był to ten sam doktor, dawny mój znajomy, stary kawaler, dobroduszny dziwak, którego wzywałem już podczas pierwszej choroby Nelly i który ją zdumiał swym nadzwyczajnych rozmiarów Orderem Św. Stanisława.
— Czyli że już zupełnie nie ma obaw! — rzekłem, ucieszony.
— Tak, teraz wyzdrowieje, ale później umrze w dość krótkim czasie.
— Jak to "umrze!" Dlaczego? — zawołałem, oszołomiony tego rodzaju wyrokiem.
— Tak, z pewnością niedługo umrze. Pacjentka ma organiczną wadę serca i przy najdrobniejszych niekorzystnych warunkach znów położy się do łóżka. Może znów wyzdrowieje, ale później znowu będzie musiała się położyć, i wreszcie umrze.
— Czy naprawdę nie można jej ocalić? Nie, to niemożliwe!
— Ale tak być musi. Jednakże po usunięciu niekorzystnych warunków, przy trybie życia spokojnym i cichym, dającym więcej zadowolenia, śmierć może być oddalona od pacjentki, a nawet zdarzają się wypadki... nieoczekiwane, dziwne i nienormalne... słowem, dzięki zbiegowi wielu korzystnych okoliczności, może być ocalona, ale nigdy radykalnie.
— Mój Boże, cóż teraz robić?
— Postępować według wskazówek, prowadzić życie spokojne i regularnie brać proszki. Zauważyłem, iż panna jest kapryśna, nierównego usposobienia i nawet kostyczna, bardzo nie lubi regularnego przyjmowania proszków i nawet teraz odmówiła stanowczo.
— Tak, doktorze. Ona rzeczywiście bywa dziwna, ale przypisuję to chorobliwemu nastrojowi. Wczoraj była bardzo posłuszna, a dzisiaj, gdy jej dawałem lekarstwo, pchnęła łyżeczkę niby to nieumyślnie i wszystko się rozlało. Kiedy chciałem rozpuścić nowy proszek, wyrwała mi z rąk pudełko i rzuciła na podłogę, a potem zalała się łzami... Ale, zdaje się, nawet nie dlatego, iż ją zmuszono do przyjmowania lekarstw — dodałem pomyślawszy chwilę.
— Hm! Irytacja, poprzednie wielkie nieszczęście (drobiazgowo i otwarcie opowiedziałem doktorowi wiele z dziejów Nelly i opowiadanie to bardzo go przejęło), wszystko to pozostaje z sobą w związku i stąd pochodzi choroba. Tymczasem jedyny środek to brać proszki, i ona powinna brać proszki. Pójdę do niej i raz jeszcze postaram się ją przekonać, że musi słuchać rad lekarza... czyli, mówiąc ogólnie... brać proszki.
Wyszliśmy z kuchni (gdzie odbyła się nasza rozmowa) i doktor zbliżył się do łóżka chorej. Lecz Nelly, zdaje się, słyszała nas, a przynajmniej podniósłszy głowę z poduszki i zwróciwszy ucho w naszą stronę, przez cały czas słuchała czujnie. Zauważyłem to poprzez półuchylone drzwi, gdy zaś podeszliśmy do niej, mała oszustka dała nurka pod kołdrę i spoglądała na nas z szyderczym uśmiechem. Biedaczka, bardzo wychudła w ciągu tych czterech dni choroby; oczy zapadły, gorączka trwała ciągle. Tym dziwniejsza wydawała się jej psotna mina i zuchwałe,, błyszczące spojrzenie; zadziwiło to doktora, najpoczciwszego Niemca w Petersburgu.
Poważnie, lecz starając się o ile można zmiękczyć ton głosu, tkliwie i delikatnie doktor wyłożył, że proszki są konieczne i zbawienne, że wobec tego każdy chory powinien je zażywać. Nelly uniosła głowę, lecz nagle na pozór zupełnie przypadkowym ruchem ręki zawadziła o łyżkę i lekarstwo rozlało się znowu na podłogę. Jestem pewny, iż zrobiła to umyślnie.
— Bardzo przykra nieostrożność — rzekł spokojnie staruszek — podejrzewam, iż zrobiłaś to umyślnie, co muszę zganić. Ale... to się da naprawić, można rozgnieść jeszcze jeden proszek...
Nelly roześmiała mu się prosto w oczy.
Doktor z wolna pokiwał głową.
— To bardzo nieładnie — powiedział rozpuszczając proszek — muszę, muszę cię zganić.
— Niech pan się na mnie nie gniewa — odpowiedziała Nelly, daremnie usiłując nie roześmiać się znowu — połknę z pewnością... Ale czy pan mnie lubi?
— Jeżeli będziesz się dobrze sprawować, to będę cię bardzo lubił.
— Bardzo?
— Bardzo.
— A teraz pan mnie lubi?
— I teraz cię lubię.
— A czy pan mnie pocałuje, jeśli zechcę pana pocałować?
— Tak, jeżeli na to zasłużysz.
Nelly znowu nie mogła wytrzymać i powtórnie się roześmiała.
— Pacjentka ma wesoły charakter, lecz teraz to nerwy i kaprysy — szepnął doktor poważnie.
— No, dobrze, wezmę proszek — zawołała Nelly swym słabym głosikiem — ale kiedy wyrosnę i będę duża, czy pan pozwoli mi wyjść za pana za mąż?
Pomysł tego nowego figla podobał się jej widocznie; oczy jej płonęły, a usteczka drżały ze śmiechu w oczekiwaniu na odpowiedź nieco zdziwionego doktora.
— Tak, tak — odpowiedział uśmiechając się mimo woli — jeżeli będzie dobrą i dobrze wychowaną panną, będziesz posłuszna i będziesz...
— Brać proszki? — podchwyciła Nelly.
— Oho! No tak, brać proszki. Dobra dziewczynka — szepnął do mnie doktor — dużo ma w sobie... dobrego... jednakże... za mąż... jaki dziwny kaprys...
I znowu podał jej lekarstwo. Lecz tym razem Nelly nie uciekła się nawet do podstępu, lecz po prostu pchnęła ręką łyżkę i lekarstwo prysnęło na gors i twarz biednego staruszka. Nelly roześmiała się głośno, ale już nie poprzednim wesołym, dobrodusznym śmiechem. W twarzy jej błysnęło coś złego, okrutnego. Przez cały ten czas jak gdyby unikała mego spojrzenia i patrzyła tylko na doktora z sarkazmem, poprzez który przebijał jednak niepokój; czekała, co też teraz pocznie "śmieszny" staruszek.
— Ach! Znowu... Jak to niedobrze! Ale... można rozpuścić jeszcze jeden proszek — rzekł staruszek ocierając twarz chusteczką.
Nelly stropiła się strasznie. Oczekiwała naszego gniewu, myślała, że zaczniemy na nią krzyczeć, robić wymówki, może podświadomie chciała tego nawet w tym momencie, aby móc wybuchnąć histerycznym płaczem, porozrzucać znowu proszki, a może nawet potłuc coś ze złości i tym zaspokoić swoje kapryśne, obolałe serduszko. Kaprysy tego rodzaju miewają nie tylko chorzy i nie jedna Nelly. Bardzo często, pamiętam, chodziłem po pokoju tam i z powrotem z nieświadomym życzeniem, aby mnie ktoś czym prędzej skrzywdził albo powiedział słowa, które można uznać za obrazę, by mieć sposobność wyładowania żółci. Kobiety wyładowują żółć w ten sposób, że zaczynają płakać naj rzewnie j szymi łzami, a bardziej uczuciowe dochodzą do spazmów. Sprawa prosta, życiowa, zdarzająca się zwłaszcza wtedy, gdy się ma inny, nie znany nikomu smutek w sercu, którego, choćby się najbardziej chciało, nie można przed nikim wypowiedzieć.
Nagle, zdumiona anielską dobrocią obrażonego przez nią staruszka i cierpliwością, z którą rozpuszczał dla niej trzeci z kolei proszek bez słowa wymówki — Nelly ucichła. Sarkazm znikł z jej warg, twarz nagle się zarumieniła, oczy zwilgotniały; chwilę patrzyła na mnie i zaraz się odwróciła. Doktor podał lekarstwo. Spokojnie i nieśmiało wypiła je, pochwyciła czerwoną, pulchną rękę starca i powoli spojrzała mu w oczy.
— Pan... się gniewa dlatego, że ja jestem zła — powiedziała, lecz nie dokończyła, schowała się pod kołdrę nakrywając się z głową i głośno, spazmatycznie się rozpłakała.
— O, moje dziecko, proszę nie płakać... To nic, to tylko nerwy; proszę napić się wody. Lecz Nelly nie słuchała.
— Proszę się nie martwić... proszę się nie rozstrajać — ciągnął dalej omal że sam nad nią nie chlipiąc, bo był to człowiek bardzo uczuciowy — przebaczam ci i ożenię się z tobą, jeżeli będziesz się porządnie sprawowała, jak przyzwoitej pannie przystało, i będziesz...
— Brać proszki! — rozległ się spod kołdry cieniuchny jak dzwoneczek, nerwowy śmiech, przerywany łkaniem, śmiech dobrze mi znany.
— Dobre, wdzięczne dziecko — powiedział doktor uroczyście i niemal ze łzami w oczach. — Biedna dziewczynka!
Od tego dnia pomiędzy nim i Nelly ustaliła się jakaś osobliwa, dziwaczna sympatia. Ze mną, przeciwnie, Nelly stawała się coraz bardziej ponura, nerwowa i rozdrażniona. Nie wiedziałem, czemu mam to przypisać, i dziwiłem się tym bardziej, że zmiana ta zaszła w niej jakoś nagle. W pierwszych dniach choroby była nadzwyczaj miła i tkliwa; zdawałoby się, iż nie może dość napatrzeć się na mnie, nie puszczała mnie na krok, chwytała moją dłoń swoją gorącą ręką i kazała mi siedzieć obok siebie, a gdy zauważyła, iż jestem ponury i zaniepokojony, starała się mnie rozweselić, żartowała, bawiła się ze mną i uśmiechała się tłumiąc własne cierpienie. Nie chciała, abym nocami pracował lub siedział czuwając przy niej, i smuciła się widząc, że jej nie słucham. Czasem dostrzegałem w niej widoczne zatroskanie; zaczynała się dowiadywać i rozpytywać mnie, dlaczego się smucę, o czym myślę; ale, dziwna rzecz, gdy tylko rozmowa dotykała Nataszy, Nelly milkła lub zaczynała mówić o czym innym. Widocznie wystrzegała się mówienia o Nataszy, co mnie uderzyło. Gdy wchodziłem, cieszyła się. Gdy zaś brałem do ręki kapelusz, patrzyła ponuro i jakoś dziwnie, jakby z wymówką odprowadzała mnie oczami. Czwartego dnia choroby Nelly cały wieczór, a nawet długo po północy, spędziłem u Nataszy. Mieliśmy ze sobą do pomówienia. Wychodząc z domu, powiedziałem mojej chorej, iż wrócę wkrótce, na co zresztą sam liczyłem. Zatrzymawszy się dłużej u Nataszy, raczej niespodziewanie, byłem spokojny co do Nelly: została w domu nie sama. Siedziała z nią Aleksandra Siemionowna. Od Masłobojewa, który wstępował do mnie, dowiedziała się, że Nelly jest chora, a ja całkiem samotny i mam duże zmartwienie. Poczciwa Aleksandra Siemionowna zatroskała się ogromnie.
— A więc nawet na obiad do nas nie przyjdzie!... Ach, mój Boże! I samotny, biedaczysko, sam jeden. Trzeba mu okazać naszą przychylność. Jest okazja, nie trzeba jej pominąć.
Natychmiast znalazła się u nas, przywożąc ze sobą w dorożce cały tobół. Wyjaśniwszy z miejsca, że teraz mnie nie opuści i że przyjechała, by mi pomóc, rozwiązała tobół. Były tam syropy, konfitury dla chorej, kurczęta i kura, na wypadek rekonwalescencji, jabłka, które można było upiec, pomarańcze, suche konfitury kijowskie (na wypadek, gdyby doktor pozwolił), wreszcie bielizna, prześcieradła, serwety, koszule damskie, bandaże, kompresy: cały lazaret.
— Wszystko to mamy u siebie — mówiła, prędko wymawiając każde słowo, jakby się dokądś śpieszyła — a pan mieszka po kawalersku. U pana wszystkiego brak. Pozwoli pan... I Filip Filipycz kazał. Teraz prędko... co trzeba robić? Jak ona się czuje? Czy przytomna? Ach, jak ona niewygodnie leży, trzeba poprawić poduszkę, żeby głowa leżała niżej, chociaż wie pan... czy nie lepsza skórzana poduszka? Będzie chłodniej. Ach, jaka ja jestem głupia! Nawet mi do głowy nie przyszło. Zaraz jadę... Czy nie trzeba napalić w piecu? Przyślę panu moją starą. Mam taką znajomą. Pan zupełnie nie ma przecież kobiecej usługi... Co robić? Co to takiego, zioła?... doktor zapisał? To pewnie herbatka na piersi? Zaraz napalę w piecu.
Uspokoiłem ją; zdziwiła się bardzo, a nawet zasmuciła, że roboty, jak się okazuje, jest niedużo. To zresztą nie odebrało jej w zupełności rezonu. Zaprzyjaźniła się natychmiast z Nelly i pomagała mi bardzo podczas jej choroby, odwiedzała nas prawie co dzień i zawsze z taką miną, jak gdyby przed chwilą coś zginęło lub uciekło i trzeba to zaraz chwytać. Dodawała zresztą zawsze, że tak jej kazał Filip Filipycz. Nelly spodobała się bardzo. Pokochały się jak siostry i myślę, że pod wieloma względami Aleksandra Siemionowna była takim samym dzieckiem jak Nelly. Opowiadała jej różne historyjki, zabawiała ją, i Nelly nudziła się częstokroć po wyjściu Aleksandry Siemionowny. Pierwsze zaś zjawienie się jej zdziwiło moją chorą, lecz zaraz domyśliła się, po co przyszedł nieproszony gość, i swoim zwyczajem zachmurzyła się, stając się milcząca i niegrzeczna.
— Po co ona do nas przyszła? — zapytała po wyjściu Aleksandry Siemionowny, jak gdyby niezadowolona.
— Aby ci pomóc, Nelly, pielęgnować cię.
— Po co? Za co? Przecież ja jej nigdy nie pomogłam.
— Dobrzy ludzie na to nie czekają, Nelly. Po prostu lubią pomagać tym, którzy są w potrzebie. Tak, Nelly, na świecie jest wiele dobrych ludzi. Twoje nieszczęście polega na tym, żeś ich nie spotkała wtedy, gdy było trzeba.
Nelly zamilkła; odszedłem od niej. Ale po kwadransie zawezwała mnie sama słabym głosikiem, poprosiła pić i nagle objęła mnie mocno, przypadła do mojej piersi i długo nie wypuszczała mnie z objęć; gdy na drugi dzień przyjechała Aleksandra Siemionowna, powitała ją radosnym uśmiechem, lecz jakby się czegoś jeszcze wstydziła.
Tego właśnie dnia byłem u Nataszy przez cały wieczór. Przyszedłem późno. Nelly spała. Aleksandrze Siemionownie również chciało się spać, ale ciągle siedziała przy chorej, czekając na mnie. Natychmiast zaczęła mi opowiadać pośpiesznym szeptem, że Nelly z początku była bardzo wesoła, nawet dużo się śmiała, potem posmutniała, a widząc, że nie przychodzę, ucichła i zamyśliła się. "Potem zaczęła się skarżyć, że ją głowa boli, rozpłakała się i szlochała tak mocno, iż nie wiedziałam już, co robić — dodała Aleksandra Siemionowna. — Zaczęła ze mną mówić o Natalii Nikołajewnie, lecz nic nie mogłam jej powiedzieć: przestała mnie pytać i ciągle płakała; usnęła we łzach. Do widzenia, Iwanie Pietrowiczu, zdaje się, że jest jej lepiej, a mnie czas do domu. Tak kazał Filip Filipycz. Przyznam się panu, że on mnie puścił tylko na dwie godziny, a ja samowolnie zostałam dłużej. Ale nic, niech pan się o mnie nie niepokoi; niechby spróbował gniewać się na mnie... Chyba tylko... Ach, Boże drogi, Iwanie Pietrowiczu, co ja mam począć; ciągle teraz przychodzi do domu podchmielony! Bardzo czymś zajęty, ze mną nie rozmawia, trapi się, myśli o jakiejś ważnej sprawie; ja to widzę; a wieczorem jednak się upija... Pomyśleć tylko: gdyby teraz wrócił do domu, kto go położy do łóżka? No idę już, do widzenia, Iwanie Pietrowiczu! Przeglądałam pańskie książki; tyle ich u pana, a wszystkie muszą być bardzo mądre, tylko ja, głupia, nic nigdy nie czytałam. Do jutra!"
Lecz nazajutrz Nelly zbudziła się smutna i ponura, odpowiadała mi z niechęcią. Sama zaś wcale do mnie nie zagadywała, jakby gniewając się na mnie. Zauważyłem tylko kilka jej spojrzeń, rzuconych na mnie przelotnie, jakby ukradkiem; w spojrzeniach tych było wiele ukrytego, serdecznego bólu, lecz widniała w nich tkliwość, której nie było, gdy patrzyła wprost na mnie. Tego dnia właśnie miała miejsce scena z doktorem przy przyjmowaniu lekarstwa; nie wiedziałem, co o tym myśleć.
Lecz Nelly zmieniła się krańcowo względem mnie. Jej dziwactwa, kaprysy, czasem omal że nienawiść do mnie, wszystko to trwało aż do tego dnia, kiedy przestała u mnie mieszkać, aż do katastrofy, która zakończyła naszą epopeję. Lecz o tym później.
Zresztą zdarzało się niekiedy, iż nagle przez jakąś godzinę była dla mnie równie miła jak poprzednio. Pieszczoty jej zdawały się zdwajać w tych momentach, najczęściej zaś jednocześnie gorzko płakała. Ale to niebawem mijało i Nelly wpadała w poprzednie przygnębienie i znów patrzyła na mnie wrogo albo kaprysiła jak przy doktorze, albo nagle, zauważywszy, że jakiś nowy jej wybryk sprawia mi przykrość, zaczynała się śmiać i prawie zawsze kończyło się to łzami.
Pokłóciła się nawet z Aleksandrą Siemionowną i powiedziała jej, iż nic od niej nie chce. Gdy karciłem ją przy Aleksandrze Siemionownie, zaczęła się gorączkować, odpowiadała z jakąś porywczą, skupioną zawziętością i nagle umilkła; przez całe dwa dni nie rozmawiała ze mną, nie brała lekarstwa, nie chciała pić ani jeść i dopiero staruszek doktor potrafił jej to wyperswadować i ułagodzić ją.
Powiedziałem już, że między nią i doktorem od owego dnia brania lekarstwa powstała jakaś dziwna sympatia. Nelly go bardzo pokochała i zawsze witała go wesołym uśmiechem, choćby była nie wiem jak smutna przed jego przyjściem. Ze swej strony, staruszek zaczął przychodzić codziennie, a czasem i po dwa razy dziennie, nawet wtedy, gdy Nelly zaczęła już chodzić i zupełnie wracała do zdrowia; zdawało się, iż tak go oczarowała, że nie mógł wytrzymać ani jednego dnia, nie słysząc jej śmiechu i żartów z niego, nieraz bardzo zabawnych. Zaczął znosić jej książki z obrazkami, wszystkie o treści pouczającej. Jedną umyślnie dla niej kupił. Potem zaczął przynosić słodycze i cukierki w ładnych pudełeczkach. W takich razach wchodził zwykle w tak uroczysty sposób, jakby sam był solenizantem, i Nelly domyślała się natychmiast, że przybył z podarunkiem. Ale podarunku nie pokazywał, tylko uśmiechał się przebiegle, napomykał, iż gdyby pewna młoda panna potrafiła dobrze się sprawować i podczas jego nieobecności zasłużyć na uznanie, to owa młoda panna zasługiwałaby na nagrodę. Przy tym spoglądał na nią tak poczciwie i dobrodusznie, że chociaż Nelly śmiała się z niego całkiem jawnie, to jednocześnie szczere i tkliwe przywiązanie błyszczało w takiej chwili w jej rozjaśnionych oczętach. Wreszcie staruszek wstawał uroczyście z krzepła, wyjmował paczkę z cukierkami i wręczając ją Nelly nieodmiennie dodawał: "Mojej przyszłej i drogiej małżonce." W takich momentach bywał z pewnością szczęśliwszy od Nelly.
Potem rozpoczynały się rozmowy i za każdym razem powaznie, usilnie namawiał ją, by strzegła swego zdrowia, i dawał jej przekonywające rady medyczne.
— Przede wszystkim trzeba strzec swego zdrowia — mówił tonem dogmatycznym — po pierwsze, po to, by żyć, a po drugie, by być zawsze zdrowym i w ten sposób osiągnąć szczęście w życiu. Jeżeli masz, moje drogie dziecię, jakie zmartwienia, zapomnij o nich, albo, co lepsze, staraj się o nich nie myśleć. Jeżeli nie masz żadnych zmartwień, to... również o nich nie myśl i staraj się myśleć o przyjemnościach... o czymś wesołym, zabawnym.
— A o czym zabawnym i wesołym mam myśleć ? — pytała Nelly.
Doktor natychmiast tracił wątek.
— No, tam... o jakiejś niewinnej zabawie, odpowiedniej dla twego wieku, albo... coś tam takiego...
— Nie chcę się bawić; ja bawić się nie lubię — mówiła Nelly. — Ale lubię nowe suknie.
— Nowe suknie! Hm! To już mniej ładnie. Trzeba zawsze być zadowolonym ze swego skromnego losu. A zresztą... można też lubić nowe suknie.
— A dużo mi pan uszyje sukien, kiedy wyjdę za pana?
— Co za pomysł — mówił doktor chmurząc się mimo woli. Nelly uśmiechała się szelmowsko i raz nawet przez roztargnienie, z uśmiechem popatrzyła na mnie. — A zresztą uszyję ci suknie, gdy zasłużysz na to swoim sprawowaniem — ciągnął doktor.
— A czy proszki też będę musiała brać co dzień, gdy wyjdę za mąż za pana?
— No, wtedy będzie można nie co dzień brać proszki. — Doktor zaczynał się uśmiechać.
Nelly przerwała rozmowę śmiechem. Staruszek śmiał się razem z nią i z miłością patrzył na jej wesołość.
— Bardzo żywy umysł — mówił zwracając się do mnie. — Ale można dostrzec jeszcze kaprysy, pewną pobudliwość i rozdrażnienie.
Miał słuszność. Stanowczo nie pojmowałem, co się z nią dzieje. Nelly zupełnie nie chciała ze mną rozmawiać, jak gdybym w czymś zawinił wobec niej. Było to dla mnie gorzkie. Sam byłem zasępiony z tego powodu, a raz nawet cały dzień nic do niej nie mówiłem, lecz na drugi dzień zrobiło mi się wstyd. Nelly często płakała i zupełnie nie wiedziałem, w jaki sposób ją pocieszyć. Zresztą pewnego razu sama przerwała milczenie.
Wróciłem wtedy do domu przed zmrokiem i zobaczyłem, iż Nelly szybko schowała książkę pod poduszkę. Była to moja powieść, którą wzięła ze stołu i czytała podczas mojej nieobecności. "Dlaczegóż ją chowa, jakby się wstydziła?" — pomyślałem, lecz nie dałem poznać po sobie, żem coś zauważył. Po kwadransie, gdym wyszedł na chwilę do kuchni, Nelly szybko zerwała się z posłania i położyła książkę na dawne miejsce; powróciwszy zobaczyłem już książkę na stole. Po chwili przywołała mnie do siebie. W głosie jej dźwięczało jakieś wzruszenie. Od czterech dni prawie nie rozmawiała ze mną.
— Pan... dzisiaj... idzie do Nataszy? — zapytała głosem urywanym.
— Tak, Nelly, muszę dzisiaj koniecznie się z nią zobaczyć. Nelly zamilkła.
— Pan... ją... bardzo kocha? — zapytała znowu słabym głosem.
— Tak, Nelly, kocham ją bardzo.
— I ja ją kocham — dodała cicho. Potem znów nastąpiło milczenie.
T— Chcę iść do niej i będę z nią mieszkać — zaczęła znów Nelly patrząc na mnie nieśmiało.
— Nie można, Nelly — odpowiedziałem, nieco zdziwiony. — Czy ci źle u mnie?
— Dlaczego nie można ? — Zarumieniła się. — Pan mnie przecież namawia, bym zamieszkała u jej ojca; a ja nie chcę. Czy ona ma służącą?
— Ma.
— Niech więc odprawi służącą, ja będę jej usługiwać. Będę robić dla niej wszystko i nic od niej nie zażądam, i będę ją kochać, i jedzenie będę gotować. Niech pan jej to dziś powie.
— Ale dlaczego, co to za fantazje, Nelly? I co ty sobie o niej myślisz: czy sądzisz naprawdę, że ona zgodzi się ciebie wziąć zamiast kucharki? Jeżeli cię weźmie, to jako równą sobie, jako swoją młodszą siostrę.
— Nie, jako równą nie chcę. Nie chcę...
— Dlaczego?
Nelly milczała, usteczka jej drżały: zbierało się jej na płacz.
— Przecież ten, kogo ona teraz kocha, odejdzie od niej i porzuci ją — rzekła wreszcie. Zdziwiłem się.
— Skąd wiesz o tym, Nelly?
— Pan mi to sam mówił, a onegdaj, gdy mąż Aleksandry Siemionowny przychodził rano, zapytałam go: on mi wszystko opowiedział. '
— Więc Masłobojew był rano?
— Był — odpowiedziała spuszczając oczy.
— A dlaczego mi nie powiedziałaś, że był?
— Tak sobie...
Zamyśliłem się chwilę. Bóg wie po co ten tajemniczy Masłobojew wałęsa się tutaj. Co to za spiski? Warto by się z nim zobaczyć.
— Ale co cię to obchodzi, Nelly, że on ją porzuci!
— Przecież pan ją bardzo kocha — odpowiedziała nie podnosząc oczu. — A jeżeli pan ją kocha, to pan się z nią ożeni, gdy tamten odejdzie. '
— Nie, Nelly, ona mnie kocha nie tak, jak ja ją kocham, a ja... Nie, Nelly, tak się nie stanie.
— Służyłabym wam obojgu jako wasza służąca, a wy byście sobie żyli i cieszyli się — powiedziała prawie szeptem, nie patrząc na mnie.
"Co się z nią dzieje!" — pomyślałem. Nelly zamilkła i nie powiedziała więcej ani słowa. Gdym odszedł, zaczęła płakać, płakała przez cały wieczór, jak mi powiedziała Aleksandra Siemionowna, i we łzach usnęła. Nawet w nocy przez sen płakała i coś mówiła w gorączce.
Ale od tego dnia stała się jeszcze bardziej ponura i milcząca i zupełnie przestała ze mną rozmawiać. Prawda, iż zauważyłem parę jej spojrzeń, rzuconych na mnie ukradkiem, w tych spojrzeniach było tyle tkliwości! Lecz tkliwość mijała wraz z chwilą, która ją wywoływała, i Nelly, jakby opierając się temu, niemal z każdą godziną robiła się coraz bardziej ponura, nawet podczas odwiedzin doktora, który dziwił się zmianie jej usposobienia. Tymczasem wyzdrowiała prawie zupełnie i doktor pozwolił jej wreszcie pospacerować na świeżym powietrzu, tylko niezbyt długo. Dzień był jasny i ciepły. Wielki Tydzień wypadł wtedy bardzo późno; wyszedłem wcześniej — musiałem koniecznie odwiedzić Nataszę — ale postanowiłem wcześniej wrócić do domu, by zabrać Nelly na spacer, tymczasem zostawiłem ją samą.
Nie mogę wypowiedzieć, jaki cios spadł na mnie, gdym wrócił do domu. Śpieszyłem się bardzo. Przychodzę i widzę, że klucz sterczy we drzwiach na zewnątrz. Wchodzę: nie ma nikogo. Zamarłem. Widzę na stole papierek, a na nim dużymi, nierównymi literami napisane:
"Odchodzę od Pana i nigdy więcej nie wrócę. Ale ja Pana bardzo kocham.
Pańska wierna Nelly"
Krzyknąłem z przerażenia i wybiegłem z pokoju.
Nie zdążyłem jeszcze wybiec na ulicę, nie zdołałem sobie jeszcze zdać sprawy, co mam teraz począć, gdy ujrzałem, że przed naszą bramą zatrzymuje się dorożka, a z niej wychodzi Aleksandra Siemionowna prowadząc za rękę Nelly. Trzymała ją mocno, jakby w obawie, by nie uciekła po raz drugi. Wybiegłem ku nim.
— Nelly, co się z tobą dzieje! — zawołałem — gdzieś ty poszła, po co?
— Chwileczkę, niech pan poczeka; pójdziemy do pana, tam się pan wszystkiego dowie — zaszczebiotała Aleksandra Siemionowna — opowiem panu takie rzeczy, że... — szeptała prędko — podziwiać... Zaraz się pan dowie.
Na jej twarzy było wypisane, iż ma nadzwyczaj ważne nowiny.
— Idź, Nelly, idź połóż się troszkę — powiedziała, gdyśmy tylko weszli do pokoju — jesteś trochę zmęczona; taka bieganina to nie żarty, a po chorobie to męczy. Połóż się, kochaneczko, połóż. A my teraz stąd wyjdziemy, nie będziemy jej przeszkadzali, niech uśnie. — Mrugnęła na mnie, bym wyszedł do kuchni.
Lecz Nelly nie położyła się, tylko siadła na kanapie i zakryła twarz rękami.
Wyszliśmy i Aleksandra Siemionowna opowiedziała mi pośpiesznie, w czym rzecz. Potem dowiedziałem się jeszcze szczegółów. Odbyło się to w sposób następujący:
Wyszedłszy ode mnie na dwie godziny przed mym powrotem i pozostawiwszy list, Nelly pobiegła najpierw do staruszka doktora. Adres jego zdobyła wcześniej jeszcze. Doktor opowiadał mi, że zamarł po prostu, zobaczywszy u siebie Nelly, i przez cały czas bytności jej u niego "nie dowierzał swym oczom". "I teraz jeszcze nie wierzę — dodał na zakończenie swego opowiadania — i nigdy w to nie uwierzę." Jednakże Nelly była u niego naprawdę. Siedział spokojnie w swym gabinecie, w fotelu, w szlafroku, przy kawie, gdy wbiegła i rzuciła mu się na szyję, zanim się zdołał opamiętać. Płakała, ściskała go, całowała, całowała jego ręce i przekonywająco, choć bez związku, prosiła, by ją wziął do siebie; mówiła, iż nie chce i nie może dłużej mieszkać u mnie, dlatego odeszła; że jest jej bardzo ciężko; że nie będzie już się z niego wyśmiewać i mówić o nowych sukniach, ale się będzie dobrze sprawować, uczyć się, nauczy się "prać mu półkoszulki i prasować" (prawdopodobnie ułożyła sobie po drodze to przemówienie, a może nawet i wcześniej) i wreszcie będzie posłuszna i choćby co dzień będzie brać proszki, jakie tylko on zechce. A to, co mu mówiła, że chce wyjść za niego, to były żarty, o tym wcale nie myśli. Stary Niemiec był tak oszołomiony, że cały czas siedział z otwartymi ustami, podniósłszy rękę, w której trzymał cygaro, i tak o tym zapomniał, że cygaro mu zgasło.
— Mademoiselle — powiedział wreszcie, odzyskując zdolność mowy — mademoiselle, o ile panią zrozumiałem, idzie o to, bym dał pani kondycję u siebie. To niemożliwe! Pani widzi, w jak trudnej jestem sytuacji, i nie mam dużych dochodów. I wreszcie tak od razu, nie zastanowiwszy się... To straszne! A wreszcie, pani, o ile widzę, uciekła z domu. To karygodne, to niemożliwe... A wreszcie pozwoliłem pani na mały spacer w pogodny dzień pod opieką pani opiekuna, a pani porzuca go i ucieka do mnie, podczas gdy należy czuwać nad sobą i... brać lekarstwo. A wreszcie... wreszcie nic nie rozumiem.
Nelly nie pozwoliła mu dokończyć. Znowu zaczęła płakać, prosić go, ale to nic nie pomogło. Staruszek coraz bardziej woadał w zdumienie i coraz mniej rozumiał. Wreszcie Nelly porzuciła go; wołając: "Ach, mój Boże", wybiegła z pokoju. "Przez cały ten dzień byłem chory — dodał doktor kończąc swoje opowiadanie — i na noc brałem dekokt..."
A Nelly pobiegła do Masłobojewów. Miała również i ten adres i odszukała ich, chociaż nie bez trudności. Masłobojew był w domu. Aleksandra Siemionowna załamała ręce, gdy usłyszała prośbę Nelly, by ją wzięli do siebie. Na pytania: dlaczego sobie tego życzy, czy jej za ciężko u mnie? — Nelly nic nie odrzekła i łkając opadła na krzesło. "Tak płakała, tak płakała — opowiadała mi Aleksandra Siemionowna — iż myślałam, że tego nie przeżyje!" Nelly prosiła o miejsce choćby pokojówki, choć kucharki. Mówiła, że będzie zamiatać podłogę i nauczy się prać bieliznę (w tym praniu bielizny pokładała jakieś osobliwe nadzieje i nie wiadomo dlaczego uważała to za najważniejszy powód do jej przyjęcia). Aleksandra Siemionowna była za tym, by ją zatrzymać aż do wyjaśnienia sprawy, dając mi znać jednocześnie. Lecz Filip Filipycz sprzeciwił się temu stanowczo i kazał zaraz odwieźć zbiega do mnie. Przez całą drogę Anna Siemionowna tuliła i całowała Nelly, która jeszcze bardziej zaczynała płakać. Patrząc na to, Aleksandra Siemionowna rozpłakała się również. Tak przepłakały całą drogę.
— Dlaczego nie chcesz mieszkać u niego, Nelly; czy on cię krzywdzi, czy co? — pytała Aleksandra Siemionowna zalewając się łzami.
— Nie, nie krzywdzi...
— Więc z jakiego powodu?
— Tak, nie chcę u niego mieszkać... nie mogę... jestem zawsze taka zła dla niego... a on taki dobry... dla pani nie będę zła, będę pracować — powiedziała łkając spazmatycznie.
— Dlaczego jesteś zła dla niego, Nelly?
— Tak sobie.
— Dowiedziałam się od niej tylko tego "tak sobie" — zakończyła Aleksandra Siemionowna ocierając łzy. — Dlaczego ona, biedaczka, taka nieszczęśliwa? Może ona już taka od urodzenia? Jak pan myśli, Iwanie Piętrowi czu?
Poszliśmy do Nelly: leżała ukrywając twarz w poduszkach i płakała. Ukląkłem przed nią, wziąłem jej ręce i zacząłem całować. Wyrwała mi ręce i zaczęła płakać jeszcze gwałtowniej. W tej chwili wszedł stary Ichmieniew.
— Przyszedłem do ciebie za interesem, Wania! Dzień dobry! — powiedział ze zdziwieniem widząc, że klęczę. Staruszek chorował ostatnimi czasy. Był blady i chudy, ale nadrabiając miną lekceważył chorobę, nie słuchał przestróg Anny Andriejewny, nie kładł się do łóżka i nadal chodził za swymi sprawami.
— Na razie do widzenia — powiedziała Aleksandra Siemionowna, długo i uporczywie przyglądając się Ichmieniewowi. — Filip Filipycz kazał mi wracać jak najprędzej. Jesteśmy zajęci. Ale wieczorem przyjdę do pana na dwie godziny.
— Cóż to za jedna? — szepnął do mnie stary, widocznie myśląc o czym innym. Powiedziałem mu.
— Hm. A ja mam do ciebie interes, Wania.
Wiedziałem, z czym przyszedł, i spodziewałem się jego odwiedzin. Przyszedł pomówić ze mną i z Nelły i zabrać ją ode mnie. Anna Andriejewna nareszcie godziła się przyjąć sierotkę. Nastąpiło to na skutek naszych sekretnych rozmów, przekonałem Annę Andrejewnę mówiąc jej, że widok sierotki, której matka była również przeklęta przez swego ojca, odmieni może serce staruszka i skłoni go do innych myśli. Tak ponętnie wyłożyłem jej mój plan, iż teraz sama zaczęła skłaniać męża, by przyjął sierotkę. Ichmieniew chętnie zabrał się do rzeczy: po pierwsze, chciał dogodzić Annie Andriejewnie, po drugie, miał swoje własne wyrachowanie. Później wyjaśnię to bardziej szczegółowo...
Mówiłem już, że Nelly nie lubiła starego jeszcze od czasu pierwszych jego odwiedzin. Zauważyłem potem, że w twarzy jej widać było nawet pewną nienawiść, gdy wymieniano przy niej nazwisko Ichmieniewa. Staruszek przystąpił do rzeczy od razu, prosto z mostu. Podszedł do Nelly, która wciąż leżała z twarzą ukrytą w poduszkach, i wziąwszy ją za rękę zapytał, czy chce iść do niego i mieszkać z nimi zamiast córki.
— Miałem córkę i kochałem ją więcej niż siebie — zakończył — teraz jej nie ma. Umarła. Czy chcesz zająć jej miejsce w moim domu i... w moim sercu?
I w oczach jego, suchych i rozpalonych od gorączki, błysnęła łza.
— Nie, nie chcę — odpowiedziała Nelly nie podnosząc głowy.
— Dlaczego, moje dziecko? Nie masz nikogo na świecie. Iwan nie może trzymać cię wiecznie przy sobie, a u mnie będziesz jak w domu rodzinnym.
— Nie chcę dlatego, że pan jest zły. Tak, zły, zły — dodała podnosząc głowę i siadając na posłaniu naprzeciw starca. — Ja sama jestem zła, bardziej zła niż wszyscy, ale pan jest jeszcze gorszy ode mnie!... — Mówiąc to Nelly zbladła, oczy jej błysnęły; nawet drżące jej usta pobladły i skrzywiły się pod wpływem jakiegoś silnego wzburzenia. Ichmieniew spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Tak, pan jest gorszy ode mnie, dlatego że pan nie chce przebaczyć córce, chce pan ją zupełnie zapomnieć i dlatego bierze pan sobie inne dziecko; a czy można zapomnieć swoje rodzone dziecko? Czy pan mnie będzie kochać? Przecież, gdy tylko pan popatrzy na mnie, przypomni pan sobie, że jestem obca, że pan ma własną córkę, którą pan zapomniał dlatego, że pan jest człowiekiem okrutnym. A ja nie chcę być u ludzi okrutnych, nie chcę, nie chcę!... — Nelly rozpłakała się i spojrzała na mnie przelotnie.
— Pojutrze dzień Zmartwychwstania Pańskiego, wszyscy się całują i ściskają, wszyscy się jednają, przebaczają sobie winy... Więc przecież... Tylko pan... pan jeden... u! Okrutny! Niech pan stąd idzie!
Zalała się łzami. Przemówienie swoje, zdaje się, dawno sobie ułożyła i nauczyła się go na pamięć, na wypadek gdyby starzec raz jeszcze proponował, że ją weźmie do siebie. Ichmieniew był ugodzony w samo serce, zbladł. Bolesne uczucie malowało się na jego twarzy.
— I na co to, na co, dlaczego się mną tak zajmujecie? Nie chcę, nie chcę! — krzyknęła Nelly w jakimś zapamiętaniu — pójdę raczej żebrać!
— Nelly, co ty mówisz? Nelly droga! — zawołałem mimo woli, lecz okrzykiem tym dolałem jeszcze oliwy do ognia.
— Tak, będę raczej chodzić po ulicach i żebrać, a nie zostanę tu dłużej — wołała płacząc. — Matka moja żebrała, a przy śmierci powiedziała mi: "bądź biedna i lepiej proś niż..." Prosić nie wstyd: nie proszę jednego człowieka, lecz wszystkich, a wszyscy to nie jeden, jednego to wstyd prosić, a wszystkich nie; mówiła mi to jedna żebraczka; jestem przecież mała, nie mam skąd wziąć. Więc wszystkich proszę. A tu nie chcę być, nie chcę, nie chcę, jestem zła, gorsza od wszystkich; jestem zła.
Zupełnie nieoczekiwanie chwyciła ze stolika filiżankę i rzuciła o podłogę.
— Teraz się rozbiła — dodała z jakimś wyzywającym triumfem, patrząc na mnie. — Dwie filiżanki wszystkiego — dodała — wezmę i rozbiję drugą... W czym pan wtedy będzie pił herbatę?
Była jakby opętana i jak gdyby odczuwała rozkosz w tym szaleństwie, jakby czuła, że to źle i wstyd, i jednocześnie podniecała się do dalszych wybryków.
— Ona jest chora, ot co — powiedział Ichmieniew — albo... albo nie rozumiem już, co to za dziecko. Do widzenia!
Wziął czapkę i uścisnął mi rękę. Był przybity; Nelly obraziła go straszliwie: oburzyło mnie to.
— I nie żal ci go było, Nelly? — zawołałem, gdyśmy zostali sami — czy ci nie wstyd, nie wstyd? Nie, nie jesteś dobra, ty jesteś zła naprawdę! — I jak stałem, bez kapelusza, wybiegłem za starcem. Chciałem odprowadzić go do bramy i powiedzieć mu choć parę słów na pociechę. Biegnąc po schodach, jak gdybym widział jeszcze przed sobą twarz Nelly, pobladłą strasznie pod wpływem moich wyrzutów.
Szybko dogoniłem starego.
— Biedna dziewczynka, skrzywdzona, ma swoje zmartwienia, wierz mi, Wania; a ja jej zacząłem gadać o swoim — powiedział uśmiechając się gorzko. — Rozjątrzyłem jej ranę. Mówią, że syty głodnego nie rozumie, a ja dodam, że głodny głodnego też nie zawsze rozumie. No, do widzenia!
Zacząłem mówić o sprawach obojętnych, lecz stary tylko machnął ręką.
— Po co masz mnie pocieszać; lepiej uważaj, by drugi raz nie uciekła od ciebie, coś mi na to wygląda — dodał z jakąś zawziętością i odszedł szybkim krokiem, machając laską i stukając nią po trotuarze.
Nie spodziewał się prawdopodobnie, że będzie prorokiem.
Co się działo ze mną, gdy wróciwszy do siebie, ku memu przerażeniu, znów nie zastałem Nelly. Wybiegłem na korytarz, szukałem na schodach, wołałem, a nawet stukałem do sąsiadów i pytałem o nią: nie mogłem i nie chciałem wierzyć, że Nelly znów uciekła. I w jaki sposób mogła uciec? Brama w domu jest tylko jedna; Nelly musiała przejść koło nas, podczas gdy rozmawiałem ze starym. Lecz wkrótce, ku memu wielkiemu przygnębieniu, przyszło mi na myśl, iż mogła ukryć się gdziekolwiek na schodach i zaczekać, aż wrócę do mieszkania, a potem uciec tak, iż spotkać jej nie mogłem w żaden sposób. W każdym razie jednak nie mogła odejść zbyt daleko.
Pełen niepokoju, wybiegłem znowu na poszkiwania, zostawiwszy mieszkanie na wszelki wypadek otwarte.
Udałem się najpierw do Masłobojewów. Nie zastałem ani jego, ani Aleksandry Siemionowny. Zostawiłem u nich kartkę, w której zawiadamiałem ich o nowym zmartwieniu, prosząc, aby, gdy do nich przyjdzie Nelly, natychmiast dali mi znać, i poszedłem do doktora. Jego również nie było w domu, służąca objaśniła mnie, że poza ostatnimi, żadnych innych odwiedzin nie było. Co miałem począć? Udałem się do Bubnowej i dowiedziałem się od znajomej trumniarki, że gospodyni od wczoraj siedzi za coś w cyrkule, a Nelly od wtedy nie widziano. Znużony i wyczerpany, pobiegłem znów do Masłobojewa; odpowiedź ta sama: nie było nikogo, jeszcze nie wrócili. Moja kartka leżała na stole. Co miałem począć?
Wracałem do siebie późnym wieczorem w śmiertelnym niepokoju. Miałem tego wieczora odwiedzić Nataszę, prosiła mnie o to jeszcze rano. Ale tego dnia nawet nic nie jadłem. Myśl o Nelly wstrząsnęła mną całym. "Co to jest wreszcie? — myślałem. — Czyżby jakiś skomplikowany objaw choroby? Czy ona jest obłąkana lub też traci rozum? Boże drogi, gdzie ona jest teraz, gdzie ją odnajdę?"
Ledwie ten okrzyk wyrwał mi się z ust, gdy nagle ujrzałem Nelly o kilka kroków ode mnie na W-m moście. Stała koło latarni i nie widziała mnie. Chciałem biec ku niej, lecz zatrzymałem się: "Co ona tutaj robi?" — pomyślałem i mając pewność, iż teraz już mi nie zginie, postanowiłem zaczekać i obserwować ją. Minęło około dziesięciu minut, stała ciągle, spoglądając na przechodniów. Wreszcie przeszedł jakiś przyzwoicie ubrany staruszek i Nelly podeszła do niego: tamten nie zatrzymując się wyjął coś z kieszeni i dał jej. Podziękowała mu. Nie mogę wypowiedzieć, com poczuł w tej chwili. Serce mi się ścisnęło, jak gdyby coś bardzo drogiego, com kochał, pieścił, piastował, zostało w mojej obecności zhańbione i oplute, zarazem jednak łzy popłynęły mi z oczu.
Tak, łzy nad biedną Nelly, chociaż jednocześnie odczuwałem nieprzejednane oburzenie: żebrała nie z potrzeby, nie była porzucona, pozostawiona na pastwę losu; uciekła nie od okrutnych prześladowców, lecz od przyjaciół, którzy ją kochali i pieścili. Chciała widać kogoś zdumieć czy przerazić swymi postępkami, jakby przechwalając się przed kimś!... Lecz coś tajemnego dojrzewało w jej duszy... Tak, stary miał rację; była skrzywdzona, rana jej nie mogła się zagoić, i jakby umyślnie starała się ranę tę rozjątrzyć skrytością, nieufnością wobec nas wszystkich: jak gdyby rozkoszowała się swym bólem, tym egoizmem cierpienia, jeżeli tak można powiedzieć. To jątrzenie bólu i rozkoszowanie się nim było dla mnie zrozumiałe: jest to rozkosz wielu, wielu skrzywdzonych i poniżonych, przytłoczonych przez los i doświadczających na sobie jego niesprawiedliwości. Na jakąż niesprawiedliwość z naszej strony mogła skarżyć się Nelly? Tak jakby chciała nas zadziwić i przestraszyć swymi postępkami, swymi kaprysami i dzikimi wybrykami, niby naprawdę przechwalając się przed nami... Lecz nie! Teraz jest sama, nikt z nas nie widzi, że ona prosi o jałmużnę. Czyżby sama znajdowała w tym rozkosz? Na co jej jałmużna, na co jej pieniądze?
Otrzymawszy datek, zeszła z mostu i podeszła do jasno oświetlonego okna pewnego sklepu. Tutaj zaczęła liczyć swoją zdobycz: stałem o dziesięć kroków od niej. Pieniędzy miała w ręce sporo; widocznie żebrała od samego rana. Zacisnąwszy je w dłoni, przeszła przez ulicę i weszła do sklepiku. Podszedłem do drzwi sklepu, otwartych na oścież, i patrzyłem, co ona tam będzie robić.
Zobaczyłem, że położyła na ladę pieniądze i że podano jej filiżankę, zwyczajną filiżankę do herbaty, bardzo podobną do tej, którą rano rozbiła, aby pokazać mnie i Ichmieniewowi, jaka ona jest zła. Filiżanka kosztowała może piętnaście kopiejek albo nawet mniej. Kupiec zawinął ją w papier, zawiązał i podał Nelly, która pośpiesznie z miną zadowoloną wyszła ze sklepiku.
— Nelly! — zawołałem, gdy zrównała się ze mną. — Nelly!
Zadrżała i spojrzała na mnie, filiżanka wypadła jej z rąk, upadła na bruk i rozbiła się. Nelly była blada, lecz spojrzawszy na mnie i upewniwszy się, że wszystko widziałem i wiem, nagle zaczerwieniła się; ten rumieniec był wyrazem wstydu dręczącego, nie do zniesienia. Wziąłem ją za rękę i zaprowadziłem do domu; droga była niedaleka. Szliśmy bez słowa. Wszedłszy do mieszkania, usiadłem; Nelly stała przede mną, zamyślona i zmieszana, blada jak poprzednio, ze spuszczonymi oczami. Nie mogła na mnie patrzeć.
— Nelly, chodziłaś po prośbie!
— Tak — szepnęła, bardziej jeszcze pochylając głowę.
— Chciałaś nazbierać pieniędzy, aby odkupić rozbitą filiżankę?
— Tak...
— Czy ja ci robiłem wymówki, czy ci wymyślałem za tę filiżankę? Czy ty nie widzisz, Nelly, ile zła, zadufanego w sobie zła, jest w twoim postępku? Czy to ładnie? Czy ci naprawdę nie wstyd? Naprawdę?....
— Wstyd mi... — szepnęła głosem ledwie dosłyszalnym i łezka potoczyła się po jej policzku.
Spojrzała na mnie, łzy trysnęły z jej oczu, przytuliła się do mnie mocno.
W tej samej chwili wpadła Aleksandra Siemionowna.
— Co? Jest w domu? Znowu? Ach, Nelly, Nelly, co ty wyprawiasz? No, dobrze, że przynajmniej jesteś... Gdzie pan ją znalazł, Iwanie Pietrowiczu?
Dałem oczyma znak Aleksandrze Siemionownie, aby nie rozpytywała zanadto; zrozumiała mnie. Czule pożegnałem się z Nelly, która ciągle jeszcze gorzko płakała, i uprosiłem poczciwą Aleksandrę Siemionownę, aby posiedziała przy niej aż do mego powrotu, a sam pobiegłem do Nataszy. Śpieszyłem się bardzo, będąc i tak spóźniony.
Tego wieczora rozstrzygał się nasz los, mieliśmy mówić o wielu sprawach, lecz mimo to zdołałem wtrącić słówko o Nelly i opowiedziałem całe zdarzenie ze wszystkimi szczegółami. Opowiadanie moje zainteresowało, a nawet wzruszyło Nataszę.
— Wiesz co, Wania — powiedziała po namyśle — zdaje mi się, że ona ciebie kocha.
— Co... Jak to? — zapytałem, zdziwiony.
— To jest początek miłości, miłości kobiecej...
— Co też ty opowiadasz! Przecież to dziecko!
— Które wkrótce będzie miało czternaście lat. Ta jej zawziętość pochodzi stąd, że ty nie rozumiesz jej miłości, a ona najpewniej też nie rozumie siebie; zawziętość, która ma w sobie wiele cech dzieciństwa, ale jest zarazem poważna, dręcząca. Co najważniejsze, to jej zazdrość o ciebie ze względu na mnie. Ty mnie tak kochasz, że z pewnością w domu również myślisz i mówisz tylko o mnie, a na nią zwracasz mało uwagi. Zauważyła to i to ją dotknęło. Może chce z tobą mówić, chciałaby otworzyć przed tobą serce, nie potrafi, wstydzi się, sama siebie nie rozumie, czeka sposobności, a ty zamiast żeby jej dać tę sposobność, oddalasz się od niej, uciekasz do mnie, i nawet podczas jej choroby pozostawiałeś ją samą całymi dniami. Płacze z tego powodu; brak jej ciebie, a najbardziej ją boli, że ty tego nie widzisz. Choćby teraz, w takiej chwili zostawiłeś ją samą dla mnie. Jutro będzie chora z tego powodu. I jak tyś mógł ją zostawić? Idź do niej prędko...
— Nie opuściłbym jej, gdyby...
— Ach tak, prosiłam sama, byś przyszedł. Ale teraz idź.
— Pójdę, lecz ma się rozumieć nic a nic temu nie wierzę.
— Dlatego, że to niezwykłe... przypomnij sobie jej historię, zdaj sobie sprawę ze wszystkiego, a zrozumiesz. Ona dojrzewała inaczej niż ja czy ty.
Wróciłem mimo to późno. Aleksandra Siemionowna opowiedziała mi, że Nelly znowu bardzo płakała "i płacząc usnęła", jak wtedy. "A teraz to ja już pójdę sobie, Iwanie Pietrowiczu, jak kazał Filip Filipycz. Czeka na mnie, biedaczek."
Podziękowałem i siadłem u wezgłowia Nelly. Samemu było mi ciężko, że mogłem opuścić ją w takiej chwili. Aż do późnej nocy siedziałem nad nią, zamyślony... Były to trudne chwile.
Lecz trzeba opowiedzieć, co się stało w ciągu tych dwóch tygodni.
Po pamiętnym dla mnie wieczorze, spędzonym z księciem w restauracji B., przez kilka dni z rzędu byłem w strachu o Nataszę. "Czym jej groził ten przeklęty książę i w jaki sposób chce się zemścić?" — zadawałem sobie co chwila pytanie i gubiłem się w różnych przypuszczeniach. Doszedłem w końcu do wniosku, że pogróżki jego nie były głupstwem ani fanfaronadą i że póki Natasza mieszka z Aloszą, mógł jej zrobić wiele nieprzyjemności. "Książę jest małostkowy, zły i wyrachowany, mściwy" — myślałem sobie. Trudno przypuszczać, aby mógł zapomnieć o obeldze i nie wykorzystać jakiejś sposobności do zemsty. W każdym razie wskazał mi jeden punkt w tej całej sprawie i wypowiedział się pod tym względem dość jasno. Stanowczo domagał się zerwania Aloszy z Natasza i spodziewał się, że przygotuję ją do bliskiej rozłąki, i to tak, aby nie było "scen, idylli i schilleryzmu". Ma się rozumieć, obchodziło go najbardziej to, by Aloszą był z niego zadowolony i nadal uważał go za tkliwego ojca; było mu to bardzo potrzebne dla tym pewniejszego zawładnięcia z czasem pieniędzmi Kati. Mnie więc wypadło przygotować Nataszę do bliskiej rozłąki. Lecz w Nataszy dostrzegłem wielką odmianę; o dawnej jej szczerości ze mną nie było już mowy, co więcej, stała się wobec mnie jakaś nieufna. Moje pocieszanie męczyło ją tylko; rozpytywania dokuczały, a nawet gniewały. Nieraz siedzę u niej i patrzę na nią. Chodzi ze skrzyżowanymi rękami po pokoju, z kąta w kąt, ponura, blada, na wpół przytomna, zapominając nawet, że jestem tuż obok niej. Gdy zaś zdarzało się jej spojrzeć na mnie (unikała nawet moich spojrzeń), zniecierpliwienie pojawiało się na jej twarzy i odwracała się szybko. Pojmowałem, iż sama zapewne obmyśla jakiś własny plan bliskiego, czekającego ją zerwania. Czyż mogła go obmyślać bez bólu, bez goryczy? Byłem przekonany, iż zdecydowała się już na zerwanie. Pomimo to dręczyła mnie i przestraszała ta jej ponura rozpacz. W dodatku niekiedy nie śmiałem nawet mówić z nią, pocieszać i dlatego czekałem ze strachem, jak się to wszystko rozstrzygnie.
Co się tyczy jej nieprzystępności i chłodu względem mnie, to choć mnie to niepokoiło i dręczyło, byłem jednak pewien serca mojej Nataszy: wiedziałem, że jest jej ciężko, że jest rozstrojona. Każde postronne wtrącanie się wzbudzało w niej gniew i złość. W takich wypadkach zwłaszcza wtrącanie się się bliskich przyjaciół, znających nasze tajemnice, staje się najbardziej dokuczliwe. Wiedziałem jednak dobrze, iż w ostatniej chwili Natasza znów do mnie przyjdzie i będzie u mnie szukała pociechy.
Oczywiście nic nie wspomniałem o mojej rozmowie z księciem, moje opowiadanie jeszcze bardziej by ją wzburzyło i rozstroiło. Powiedziałem jej tylko mimochodem, iż byłem u hrabiny z księciem i przekonałem się, że to straszny łajdak. Ale Natasza nie pytała o niego, z czego byłem bardzo zadowolony; chciwie za to słuchała, kiedy jej opowiadałem o rozmowie z Katią. Wysłuchawszy nic nie powiedziała, lecz rumieniec okrył jej bladą twarz, i przez cały ten dzień była bardzo wzruszona. Nie ukrywałem nic co do Kati i przyznałem się otwarcie, że nawet na mnie Katia wywarła najlepsze wrażenie. I po co zresztą było ukrywać? Natasza przecież odgadłaby, że coś ukrywam, i tylko rozgniewałaby się na mnie. Dlatego umyślnie opowiadałem drobiazgowo, starając się uprzedzić jej pytania, tym bardziej iż trudno jej było w tej sytuacji mnie wypytywać; czyż to łatwa rzecz z pozornym spokojem wypytywać o zalety rywalki!
Myślałem, iż Natasza nie wie jeszcze, że Alosza według niezłomnego postanowienia księcia miał towarzyszyć hrabinie i Kati na wieś, i namyślałem się, w jaki sposób jej to powiedzieć, żeby, o ile możności, osłabić cios. Jakie było jednak moje zdziwienie, gdy Natasza przerwała mi zaraz po pierwszych słowach i powiedziała, że nie ma co jej pocieszać, że już od pięciu dni wie o tym.
— Mój Boże! — zawołałem — a któż ci powiedział?
— Alosza.
— Jak to? Powiedział?
— Tak, i ja zgodziłam się na wszystko — dodała z takim wyrazem twarzy, który wyraźnie i z pewnym zniecierpliwieniem ostrzegał, bym nie przedłużał tej rozmowy.
Alosza bywał u Nataszy dość często, ale zawsze na chwilkę: raz tylko przesiedział kilka godzin, ale to było pod moją nieobecność. Zwykle wchodził smutny; patrzył na nią nieśmiało i tkliwie; lecz Natasza tak serdecznie, tak miło go witała, że zaraz zapominał o wszystkim i wpadał w dobry humor. Do mnie również zaczął przychodzić często, prawie codziennie. Męczył się bardzo, to prawda, ale nie mógł ani chwili zostać sam na sam ze swym cierpieniem i stale przybiegał do mnie szukając pociechy.
Cóż mogłem mu powiedzieć? Pomawiał mnie o chłód, o obojętność, a nawet o złość względem niego; martwił się, płakał, szedł do Kati i dopiero tam znajdował pociechę.
Tego samego dnia, gdy Natasza powiedziała mi, że wie o wyjeździe (było to w tydzień po mojej rozmowie z księciem), Alosza wbiegł do mnie w rozpaczy, rzucił mi się w ramiona i zaczął płakać jak dziecko. Milczałem i czekałem, co powie.
— Jestem nikczemny, podły człowiek — zaczai mi tłumaczyć — ocal mnie ode mnie samego. Płaczę nie dlatego, że jestem nikczemny i podły, ale dlatego, że przeze mnie Natasza będzie nieszczęśliwa. Przecież ja na nią sprowadzam nieszczęście... Wania drogi, powiedz, zdecyduj za mnie, kogo ja bardziej kocham: Katię czy Nataszę?
— Tego nie mogę zdecydować, Alosza — odpowiedziałem — powinieneś lepiej to wiedzieć ode mnie...
— Nie, Wania, nie o to chodzi: nie jestem taki głupi, by zadawać podobne pytania; chodzi o to, że ja sam tutaj nie wiem nic. Pytam sam siebie i nie mogę odpowiedzieć. Ty patrzysz na to z boku; może lepiej wiesz ode mnie... No, ale chociaż nie wiesz, powiedz: jak ci się wydaje?
— Zdaje mi się, że Katię kochasz więcej.
— Zdaje ci się. Nie, wcale nie! Zupełnie nie zgadłeś. Kocham bezgranicznie Nataszę. Nigdy jej nie opuszczę, za nic w świecie; powiedziałem to Kati i Katia w zupełności się ze mną zgadza. Dlaczego milczysz? Zauważyłem, że uśmiechnąłeś się przed chwilą. Ech, Wania, nigdyś mnie nie pocieszył, gdy mi było tak ciężko jak teraz... Żegnaj!
Wybiegł z pokoju wywarłszy ogromne wrażenie na zdziwionej Nelly, która w milczeniu słuchała naszej rozmowy. Była wtedy jeszcze chora, leżała w łóżku i brała lekarstwo. Alosza nigdy z nią nie rozmawiał i podczas swoich odwiedzin prawie nie zwracał na nią uwagi.
Po dwu godzinach znów się zjawił, zdziwiła mnie jego rozradowana twarz. Znowu rzucił mi się na szyję.
— Sprawa zdecydowana — zawołał — wszystkie wątpliwości rozstrzygnięte. Prosto stąd poszedłem do Nataszy: byłem rozstrojony i nie mogłem się bez niej obejść. Wszedłszy upadłem przed nią na kolana i całowałem jej nogi: było mi to potrzebne, chciałem tego, inaczej umarłbym ze zmartwienia. Uścisnęła mnie w milczeniu i rozpłakała się. Wtedy po prostu powiedziałem jej, że Katię kocham bardziej niż ją.
— Cóż ona na to?
— Nie odpowiedziała mi nic, tylko głaskała mnie i pocieszała — mnie, który jej to powiedziałem! Ona umie pocieszać, Iwanie Pietrowiczu! Wypłakałem przed nią całe moje zmartwienie, wypowiedziałem wszystko. Powiedziałem wprost, że bardzo kocham Katię, ale jakkolwiekbym ją kochał, to bez niej, bez Nataszy, nie mogę się obejść i umarłbym bez niej. Tak, Wania, ani dnia nie wyżyję bez niej, czuję to! Dlatego postanowiliśmy zaraz wziąć ślub, a ponieważ przed wyjazdem tego zrobić nie można, bo teraz jest wielki post i ślubów nie dają, więc po moim przyjeździe, około pierwszego czerwca. Ojciec zezwoli bez wątpienia. Co się tyczy Kati, no to cóż takiego! Ja przecież żyć nie mogę bez Nataszy... Weźmiemy ślub i także pojedziemy tam, gdzie Kalia...
Biedna Natasza! Ile ją kosztowało pocieszanie tego chłopca, siedzenie z nim, słuchanie jego wyznań i obmyślanie jemu, naiwnemu egoiście, dla uspokojenia go, bajeczki o rychłym ślubie. Alosza rzeczywiście uspokoił się na kilka dni. Przychodził do Nataszy właściwie dlatego, iż jego słabe serce nie mogło samo znieść smutku. Jednak, gdy czas rozłąki zaczął się zbliżać, znów popadł w rozterkę, we łzy, i znów przybiegł do mnie wypłakiwać swoje zmartwienie. Ostatnimi czasy tak się przywiązał do Nataszy, że nie mógł jej opuścić nawet na dzień, a cóż dopiero na półtora miesiąca. Był jednak zupełnie pewny, aż do ostatniej chwili, że opuszcza ją tylko na półtora miesiąca i że po powrocie odbędzie się ich ślub. Natasza z kolei rozumiała w zupełności, że los się jej odmienia, że Alosza już nigdy do niej nie wróci i że tak być musi.
Dzień rozłąki nastąpił. Natasza była chora: blada, z rozgorączkowanym wzrokiem, spiekłymi ustami, niekiedy zaczynała rozmawiać sama z sobą, niekiedy ostro i przenikliwie spoglądała na mnie, nie płakała, nie odpowiadała na moje pytania i drżała jak listek, gdy rozległ się dźwięczny głos wchodzącego Aloszy. Zarumieniona jak zorza, śpieszyła ku niemu; kurczowo ściskała go, całowała, śmiała się... Alosza wpatrywał się w nią, niekiedy pytał z niepokojem, czy nie jest chora, pocieszał, że odjeżdża nie na długo i że potem odbędzie się ich ślub. Natasza robiła widoczny wysiłek, przemagała się i dławiła łzy. Nie płakała przy nim.
Raz jeden powiedział, że musi jej zostawić pieniądze na cały czas swojej nieobecności i żeby się nie niepokoiła, bo ojciec obiecał dać mu dużo na drogę. Natasza zasępiła się. Gdyśmy zostali sami, powiedziałem, że mam dla niej sto pięćdziesiąt rubli na wszelki wypadek. Nie pytała, skąd te pieniądze. Było to na dwa dni przed wyjazdem Aloszy i w przedzień pierwszego i ostatniego widzenia się Nataszy z Katią. Katia przez Aloszę przysłała kartkę, w której prosiła Nataszę o pozwolenie odwiedzenia jej, i napisała również do mnie: prosiła, bym był obecny przy ich spotkaniu.
Postanowiłem koniecznie stawić się na godzinę dwunastą (wyznaczoną przez Katię) u Nataszy, nie zważając na żadne przeszkody; a było ich sporo. Nie mówiąc o Nelly, miałem wiele kłopotu z Ichmieniewami.
Kłopoty te zaczęły się jeszcze przed tygodniem. Anna Andriejewna pewnego ranka przysłała po mnie z prośbą, żebym natychmiast wszystko rzucił i przyszedł w bardzo ważnej, nie cierpiącej zwłoki sprawie. Przyszedłszy zastałem ją samą: chodziła po pokoju, rozgorączkowana ze wzruszenia i strachu, z drżeniem czekając na powrót Mikołaja Siergieicza. Jak zwykle, długo nie mogłem się dowiedzieć, o co chodzi i dlaczego tak się przestraszyła, a tymczasem było widoczne, że każda chwila jest droga. Wreszcie po długich, gorących i zupełnie zbytecznych wyrzutach, dlaczego nie przychodzę i zostawiam ich jak sieroty, samych w zmartwieniu, tak że "Bóg wie, co się dzieje beze mnie", wyjaśniła mi, że Mikołaj Siergieicz w ciągu ostatnich trzech dni był tak podniecony, "że nie sposób opisać".
— Po prostu go nie poznaję — mówiła — w gorączce, nocami, w tajemnicy przede mną modli się przed obrazami, bredzi we śnie, a na jawie jakby połowę rozsądku utracił: wczoraj jemy barszcz, a on łyżki nie może znaleźć koło siebie, spytać go o coś, to odpowiada co innego. Zaczął z domu wychodzić co chwila: za interesami, powiada, chodzę, trzeba się zobaczyć z adwokatem; wreszcie dzisiaj rano zaniknął się w gabinecie: muszę, powiada, potrzebny w procesie papier napisać. Myślę sobie, jakie tam papiery masz pisać, kiedy łyżki przy nakryciu znaleźć nie możesz? Popatrzyłam jednak przez dziurkę od klucza; siedzi, pisze i płacze, zalewa się łzami. Jak to, myślę sobie, urzędowy papier pisze się w taki sposób? Albo też może żal mu naszej Ichmieniewki, a więc nasza Ichmieniewka już przepadła. Myślę sobie tak, a on rzucił pióro na stół, poczerwieniał, oczy mu błyszczą, chwycił czapkę i wchodzi do mnie. "Anno Andriejewno, mówi, zaraz przyjdę." Poszedł, a ja do jego biurka; ma taką masę papierów z naszej sprawy, że nie pozwala mi nawet ich dotknąć. Ile razy prosiłam: "Pozwól mi choć raz dotknąć tych papierów, żeby kurz z biurka zetrzeć." Gdzie tam, hałasuje, macha rękami; taki zrobił się w tym Petersburgu niecierpliwy, taki porywczy. A więc podeszłam do biurka i szukam, co to za papier pisał. Wiem na pewno, że go nie zabrał ze sobą, lecz gdy wstawał od biurka, wsunął pod inne papiery. No i popatrz, drogi Iwanie Pietrowiczu, com znalazła.
Podała mi arkusz papieru listowego, zapisany do połowy, lecz tak pokreślony, że niektórych miejsc nie można było odczytać.
Biedny staruszek! Z pierwszych zaraz linijek można się było domyślić, do kogo pisał. Był to list do Nataszy, do jego ukochanej Nataszy. Rozpoczynał się gorąco i tkliwie; ojciec zwracał się do niej ze słowami przebaczenia i wzywał ją, by wróciła. Trudno było przeczytać cały list, napisany chaotycznie i gwałtownie, z niezliczonymi skreśleniami. Widać było tylko, że gorące uczucie, które zmusiło go do wzięcia pióra do ręki i napisania pierwszych czułych słów, szybko zamieniło się w inne: starzec zaczynał robić córce wyrzuty, w jaskrawych barwach opisywał jej występek, z oburzeniem wypominał upór, zarzucał nieczułość, że ani razu pewno nie pomyślała, co zrobiła z ojcem i matką! Groził karą, przekleństwem za jej dumę i kończył żądaniem, by natychmiast w pokorze wróciła do domu i wtedy, tylko wtedy, po przykładnym i pokornym życiu "na łonie rodziny", zdecyduje się jej przebaczyć. Widać swoje pierwotne, wspaniałomyślne uczucie, zaraz po kilku wierszach, uznał za słabość, zaczął się go wstydzić i wreszcie, pod wpływem męczarni obrażonej dumy, zakończył gniewem i pogróżkami. Staruszka stała przede mną, złożywszy ręce, i czekała, przerażona, co powiem po przeczytaniu listu.
Powiedziałem jej wprost, co mi się wydawało. A więc: że Mikołaj Siergieicz nie ma już sił dłużej żyć bez Nataszy i że można pozytywnie mówić o możliwości szybkiego pojednania, że to jednak zależy od okoliczności. Podałem przy tym mój domysł, że po pierwsze, prawdopodobnie zły obrót procesu silnie rozstroił i wstrząsnął starcem, nie mówiąc już, jak bardzo była zadraśnięta przez triumf księcia jego ambicja i ile oburzenia zrodziło się w nim wobec takiego wyniku sprawy. W takich chwilach dusza musi szukać dla siebie współczucia, więc jeszcze żywiej przypomniał sobie tę, którą zawsze kochał bardziej niż wszystko na świecie. Wreszcie i to jest możliwe: z pewnością słyszał (bo czuwa i wie o wszystkim, co dotyczy Nataszy), że Alosza wkrótce ją opuści. Mógł zrozumieć, co się z nią teraz działo, i choćby po sobie czuł, jak niezbędna była dla niej pociecha, lecz mimo to nie mógł się przemóc, uważając się za skrzywdzonego i poniżonego przez córkę. Z pewnością przychodziło mu na myśl, dlaczego bądź co bądź ona pierwsza nie przychodzi do niego, iż może nawet nie myśli o rodzicach i nie czuje potrzeby pogodzenia się. W ten sposób zapewne rozumował — zakończyłem — i dlatego nie dokończył listu; z tego wszystkiego powstaną może jeszcze nowe urazy, które dadzą się odczuć silniej niż pierwsze, i kto wie, czy zgoda nastąpi w krótkim czasie...
Słuchając mnie staruszka płakała. Wreszcie, kiedym oznajmił, że muszę zaraz iść do Nataszy i że już jestem spóźniony, drgnęła i oznajmiła mi, że zapomniała o rzeczy najważniejszej. Wydobywając list spod papierów, niechcący przewróciła kałamarz. Rzeczywiście, cały skraj był zalany atramentem i staruszka bała się okropnie, że Mikołaj Siergieicz dowie się, iż w jego nieobecności przerzucano papiery i że Anna Andriejewna przeczytała list do Nataszy. Strach jej był bardzo uzasadniony: już choćby dlatego, że wiedząc, iż znamy jego tajemnicę, ze wstydu i złości mógł obstawać przy swoim gniewie i przez dumę uprzeć się i nie chcieć przebaczyć.
Lecz rozpatrzywszy się w tej sprawie, przekonałem staruszkę, aby przestała się niepokoić. Mikołaj Siergieicz wstał od pisania tak wzruszony, że mógł nie pamiętać wszystkich drobiazgów, a teraz prawdopodobnie pomyśli, że sam powalał list i zapomniał o tym. Pocieszywszy w ten sposób Annę Andriejewnę, ostrożnie położyłem list na poprzednie miejsce; odchodząc pomyślałem, że trzeba serio pomówić o Nelly. Zdawało mi się, iż biedna, porzucona sierotka, której matka była również wyklęta przez ojca, mogłaby smutnym, tragicznym opowiadaniem o swoim dawnym życiu i o śmierci matki wzruszyć starca i wzbudzić w nim wspaniałomyślne uczucia. Wszystko było gotowe, dojrzałe w jego sercu: tęsknota do córki zaczęła przemagać jego dumę i obrażoną ambicję. Brakowało tylko ostatniego impulsu, ostatniej sposobności i to właśnie mogła sprawić Nelly. Staruszka słuchała mnie z nadzwyczajną uwagą: twarz jej ożywiła się radością i zachwytem. Zaraz zaczęła mi wymawiać, że nie powiedziałem jej tego dawniej. Zaczęła mnie rozpytywać niecierpliwie o Nelly i zakończyła uroczystą obietnicą, że teraz sama będzie prosić starego, aby przyjął do domu sierotę. Zaczęła już szczerzi kochać Nelly, żałowała, że jest chora, zmusiła mnie, byrr zabrał dla niej słoik konfitur, po który sama pobiegła na strych; przypuszczając zaś, że nie mam pieniędzy na doktora, przyniosła mi pięć rubli, i gdy nie chciałem ich przyjąć, ledwie uspokoiła się wiadomością, że Nelly potrzebuje bielizny i odzieży i że, jak z tego wynika, może jeszcze być dla niej pożyteczna; wobec czego zaraz zaczęła grzebać w kufrze i rozkładać wszystkie własne suknie, wybierając z nich te, które można by było darować "sierotce".
Poszedłem do Nataszy. Wchodząc na ostatnią kondygnację schodów, które, jak wyżej powiedziałem, biegły spiralnie, zauważyłem pod jej drzwiami człowieka, który już miał zastukać, lecz usłyszawszy moje kroki zatrzymał się. W końcu, prawdopodobnie po pewnym wahaniu, nagle porzucił swój zamiar i zaczął schodzić na dół. Spotkałem się z nim na ostatnim stopniu i jakież było moje zdziwienie, gdym poznał Ichmieniewa. Na schodach nawet we dnie było bardzo ciemno. Przycisnął się do ściany, by mnie przepuścić, i pamiętam dziwny błysk jego oczu, patrzących na mnie uparcie. Zdawało mi się, że strasznie poczerwieniał; przynajmniej zmieszał się bardzo i nawet stracił głowę.
— Ach, Wania, to ty! — rzekł głosem niepewnym — szedłem tu do kogoś... do pisarza sądowego... za interesem... przeprowadził się niedawno... gdzieś w te strony... ale, jak się zdaje, nie mieszka tutaj. Pomyliłem się. Do widzenia!
I szybko zaczął schodzić.
Postanowiłem do czasu nie mówić Nataszy o tym spotkaniu, lecz powiedzieć jej zaraz, gdy tylko zostanie sama po wyjeździe Aloszy. Obecnie zaś była tak rozstrojona, że choćby nawet zrozumiała i zdała sobie sprawę z całej doniosłości tego zdarzenia, nie mogłaby jednak tak tego przyjąć i odczuć, jak później, w chwilach ostatecznego przygnębienia i rozpaczy. Teraz chwila była nieodpowiednia.
Mogłem był tego dnia pójść do Ichmieniewów i aż mnie coś do tego popychało, lecz nie poszedłem. Zdawało mi się, że staremu przykro będzie na mnie patrzeć; mógł nawet pomyśleć, że przyszedłem umyślnie z powodu spotkania. Poszedłem dopiero na trzeci dzień; staruszek był smutny, lecz przywitał mnie dość swobodnie i ciągle mówił o interesach.
— A do kogoś ty szedł wtenczas, tak wysoko, pamiętasz, jakeśmy się spotkali, kiedy to? aha, onegdaj, zdaje się — zapytał dość niedbale, lecz odwracając ode mnie oczy.
— Tam mieszka mój przyjaciel — odparłem również odwracając wzrok.
— Aha! A ja szukałem mojego pisarza, Astafiewa; wskazano mi ten dom... lecz omyliłem się... Ale mówiłem ci o sprawie; otóż w senacie postanowiono... itd., itd.
Zaczerwienił się nawet, zacząwszy mówić o sprawie.
Opowiedziałem wszystko zaraz tego samego dnia Annie Andriejewnie, aby ucieszyć staruszkę, błagając ją, między innymi, aby nie spoglądała na niego ze znaczącą miną, nie wzdychała, nie robiła aluzji, słowem, pod żadnym pozorem nie zdradziła się, że wie o jego ostatnim postępku. Staruszka tak się zdziwiła i ucieszyła, że z początku nie uwierzyła mi nawet. Ze swej strony opowiedziała mi, że już napomykała Mikołajowi Siergieiczowi o sierotce, lecz że on milczał, podczas gdy dawniej sam nastawa! na przyjęcie dziewczynki do domu. Postanowiliśmy, że jutro sama poprosi go o to bez żadnych wstępów i napomknień. Lecz jutro napełniało nas oboje strasznym niepokojem i lękiem.
Chodziło o to, że Ichmieniew rano widział się z urzędnikiem zajmującym się jego sprawą. Urzędnik powiedział mu, że widział księcia i że książę, chociaż zabiera Ichmieniewkę, lecz "wskutek pewnych okoliczności natury familijnej" postanowił nagrodzić staruszka i dać mu dziesięć tysięcy. Od urzędnika starzec przybiegł do mnie okropnie rozstrojony; oczy mu błyszczały z wściekłości. Wyciągnął mnie nie wiadomo po co z mieszkania na schody i zaczął natarczywie żądać, bym nie zwlekając poszedł do księcia i wyzwał go na pojedynek. Byłem tak zdumiony, iż długo nie mogłem zebrać myśli. Zacząłem mu perswadować. Lecz staruszek wpadł w taką wściekłość, że zrobiło mu się słabo. Wpadłem do mieszkania po szklankę wody; lecz powróciwszy już nie zastałem Ichmieniewa na schodach.
Następnego dnia udałem się do niego, lecz już go nie było; zniknął z domu na całe trzy dni.
Na trzeci dzień dowiedzieliśmy się o wszystkim. Ode mnie popędził prosto do księcia, nie zastał go w domu i zostawił mu kartkę: pisał, że wie o jego słowach powiedzianych do urzędnika, że uważa je za śmiertelną obelgę, a księcia za podłego człowieka, wskutek czego wyzywa go na pojedynek, uprzedzając zarazem, aby książę nie śmiał się uchylać, w przeciwnym razie zostanie publicznie znieważony.
Anna Andriejewna opowiadała mi, że wrócił do domu tak wzburzony i rozstrojony, że musiał się położyć. Był dla niej bardzo tkliwy, lecz na jej pytania odpowiadał niewiele i widać było, iż oczekuje na coś z gorączkową niecierpliwością. Na drugi dzień nadszedł list miejską pocztą: przeczytawszy go krzyknął i schwycił się za głowę. Anna Andriejewna zamarła ze strachu. Lecz on zaraz porwał kapelusz, laskę i wybiegł z domu.
List był od księcia. Sucho, krótko i grzecznie powiadamiał Ichmieniewa, że ze słów swych, powiedzianych urzędnikowi, nie jest obowiązany nikomu zdawać sprawy. Że choć bardzo współczuje Ichmieniewowi z powodu przegranego procesu, lecz przy całym współczuciu nie uważa za słuszne, aby przegrywający w sądzie miał prawo przez zemstę wyzywać przeciwnika na pojedynek. Co zaś do "publicznej zniewagi", którą mu grożono, książę prosił Ichmieniewa, żeby się tym nie niepokoił, ponieważ nic podobnego nie będzie miało miejsca i mieć nie może; że list jego będzie natychmiast dostarczony tam gdzie należy i że uprzedzona policja z pewnością potrafi przedsięwziąć środki konieczne dla zabezpieczenia porządku i spokoju.
Ichmieniew z listem w ręku pobiegł natychmiast do księcia. Księcia znowu nie było w domu, lecz starzec zdołał się dowiedzieć od lokaja, że książę jest z pewnością u hrabiego N. Niewiele myśląc, pobiegł do hrabiego. Szwajcar hrabiego zatrzymał go na schodach. Rozwścieczony do ostateczności, starzec uderzył go laską. Zaraz go schwytano, wyciągnięto na ganek i oddano policjantom, którzy go zaprowadzili do cyrkułu. Zameldowano o tym hrabiemu. Gdy obecny przy tym książę objaśnił lubieżnemu staruszkowi, że to ten Ichmieniew, ojciec owej Natalii Nikołajewny (a książę nieraz przysłużył się hrabiemu w takich sprawach), stary hrabia tylko się roześmiał i zmienił gniew na łaskawość. Wydano rozporządzenie, by zaraz puścić Ichmieniewa na cztery wiatry; lecz wypuszczono go dopiero na trzeci dzień, przy czym (z pewnością z rozporządzenia księcia) wyjaśniono staruszkowi, że książę sam prosił, by mu darowano winę.
Staruszek powrócił do domu jak obłąkany, padł na łóżko i całą godzinę leżał bez ruchu; wreszcie podniósł się i ku przerażeniu Anny Andriejewny ogłosił uroczyście, że na zawsze przeklina córkę i pozbawia ją ojcowskiego błogosławieństwa.
Anna Andriejewna wpadła w przerażenie, lecz trzeba było zaopiekować się Mikołajem Siergieiczem, więc prawie nieprzytomna czuwała nad nim przez cały dzień i noc, nacierała mu głowę octem, okładała lodem. Miał gorączkę i majaczył. Opuściłem ich dopiero o trzeciej w nocy. Lecz rano Ichmieniew wstał i tego dnia przyszedł do mnie, by ostatecznie zabrać Nelly. O scenie z Nelly już opowiadałem; scena ta wstrząsnęła nim ostatecznie. Wróciwszy do domu, położył się do łóżka. Wszystko to zaszło w Wielki Piątek, w dniu wyznaczonego spotkania Kati z Nataszą, w przeddzień wyjazdu Aloszy i Kati z Petersburga. Byłem przy tym spotkaniu: nastąpiło wczesnym rankiem, jeszcze przed przyjściem do mnie Ichmieniewa i przed pierwszą ucieczką Nelly.
Alosza przyjechał na godzinę przed spotkaniem, by uprzedzić Nataszę. Ja zaś przyszedłem właśnie w tym momencie, gdy kareta Kati zatrzymała się przed bramą. Z Katią była stara Francuzka, która po długich prośbach i wahaniach zgodziła się wreszcie towarzyszyć jej i nawet puścić na górę do Nataszy samą, lecz nie inaczej jak w towarzystwie Aloszy, sama zaś została w karecie. Katia przywołała mnie i nie wychodząc z karety poprosiła, żebym wezwał do niej Aloszę. Nataszę zastałem we łzach: i Alosza, i ona, oboje płakali. Usłyszawszy, że Katia już jest, Natasza wstała z krzesła, otarła łzy i, wzruszona, stanęła koło drzwi. Tego rana ubrana była na biało. Jej ciemnoblond włosy były zaczesane gładko i ułożone w węzeł. Lubiłem bardzo to uczesanie. Widząc, iż zostałem przy niej, Natasza poprosiła, bym również wyszedł na spotkanie gości.
— Nie mogłam dotąd być u Nataszy — mówiła Katia idąc po schodach. — Szpiegowano mnie aż strach. Madame Albert musiałam namawiać przez dwa tygodnie, aż się nareszcie zgodziła. A pan, a pan, Iwanie Pietrowiczu, ani razu do mnie nie przyszedł! Pisać również nie mogłam, zresztą nie miałam ochoty, bo listownie nic nie można wyjaśnić. A tak chciałam pana zobaczyć... Boże mój, jak mi teraz serce bije...
— Strome schody — odrzekłem.
— No tak... schody... Jak pan myśli, Natasza nie będzie się na mnie gniewać?
— Nie, o cóż by?
— No tak... naturalnie, o co? zaraz zobaczę sama; po co pytać?...
Prowadziłem ją pod rękę. Zbladła; zdaje się, że bardzo się bała. Na ostatnim zakręcie zatrzymała się, by nabrać tchu, lecz spojrzała na mnie i zdecydowanie poszła naprzód.
Raz jeszcze zatrzymała się we drzwiach i szepnęła: "Wejdę do niej po prostu i powiem, że tak wierzyłam w nią, że przyjechałam bez obawy... zresztą po co ja to mówię: jestem pewna, że Natasza jest najszlachetniejszą istotą pod słońcem. Prawda?"
Weszła nieśmiało, jak winowajczyni, i uważnie spojrzała na Nataszę, która uśmiechnęła się. Wtedy Katia podeszła do niej szybko, chwyciła jej ręce i przycisnęła do jej warg swoje pulchniutkie usteczka. Po czym, jeszcze ani słowa nie rzekłszy do Nataszy, poważnie, a nawet surowo zwróciła się do Aloszy i poprosiła, by nas zostawił samych na pół godziny.
— Nie gniewaj się, Alosza — dodała — to dlatego, że mam do pomówienia z Natasza w sprawach bardzo poważnych, czego ty słyszeć nie powinieneś. Bądź rozsądny, idź. A pan niech zostanie, Iwanie Pietrowiczu. Powinien pan wysłuchać naszej rozmowy.
— Siądźmy — powiedziała do Nataszy po odejściu Aloszy — siądę naprzeciw pani, o tak. Chcę się pani najpierw przypatrzeć.
Siadła prawie na wprost Nataszy i przez kilka chwil uważnie się jej przypatrywała. Natasza odpowiedziała jej mimowolnym uśmiechem.
— Widziałam już pani fotografię — powiedziała Katia — Alosza mi pokazał.
— Cóż, czy jestem podobna?
— Pani jest piękniejsza — odpowiedziała Katia poważnie i stanowoczo. — Zresztą spodziewałam się, że pani jest piękniejsza...
— Naprawdę? A ja po prostu nie mogę się pani napatrzeć. Jaka pani śliczna!
— Ależ co pani mówi! Daleko mi do tego, kochanie — dodała ująwszy drżącą ręką dłoń Nataszy i znowu umilkły wpatrując się jedna w drugą. — Mój aniele — przerwała milczenie Katia — możemy spędzić razem zaledwie pół godziny; madame Albert nawet na to z trudnością się zgodziła, a mamy tak wiele do pomówienia... Chcę... powinnam... ale zapytam po prostu: czy pani bardzo kocha Aloszę?
— Tak, bardzo.
— Jeżeli tak... jeżeli pani bardzo kocha Aloszę... to... to pani powinna kochać również jego szczęście... — dodała nieśmiało szeptem.
— Tak, chcę, żeby był szczęśliwy...
— Zapewne... Ale czy ja mogę mu dać szczęście, oto pytanie? Czy mam prawo tak mówić dlatego, że go pani odbieram? Jeżeli pani się zdaje i zdecydujemy teraz, że z panią będzie szczęśliwszy, to... to...
— To już postanowione, droga Katiu, przecież pani sama widzi, że wszystko zdecydowane — odpowiedziała cicho Natasza i pochyliła głowę. Widać było, że przeciąganie tej rozmowy jest dla niej bardzo ciężkie.
Katia była, zdaje się, przygotowana na długie wywody na temat: kto da więcej szczęścia Aloszy i która z nich ma ustąpić. Lecz z odpowiedzi Nataszy zrozumiała, że wszystko już dawno zostało postanowione i nie ma o czym mówić. Z rozchylonymi ślicznymi usteczkami patrzyła na Nataszę ze zdumieniem i smutkiem, ciągle trzymając jej rękę w swojej.
— A pani-go bardzo kocha? — zapytała nagle Natasza.
— Tak, o to również chciałam panią zapytać i z tym przyjechałam; niech mi pani powie, za co go pani właściwie kocha?
— Nie wiem — odpowiedziała Natasza; coś jakby gorzkie zniecierpliwienie zadźwięczało w jej głosie.
— Jak pani myśli, czy on jest mądry? — zapytała Katia.
— Nie, kocham go tak po prostu.
— I ja również. Ciągle mi go jakby żal.
— I mnie również — odpowiedziała Natasza.
— Co z nim teraz począć! I jak on mógł panią opuścić dla mnie, nie rozumiem! — zawołała Katia. — Teraz, kiedy panią zobaczyłam, nie pojmuję tego! — Natasza nie odpowiedziała, patrzyła w podłogę, Katia milczała chwilę i nagle, zerwawszy się z krzesła, uścisnęła ją. Objęły się nawzajem i zaczęły płakać. Katia usiadła na poręczy fotela Nataszy, nie wypuszczając jej z objęć, i zaczęła całować jej ręce.
— Gdyby pani wiedziała, jak ja panią kocham! — mówiła płacząc. — Bądźmy siostrami, będziemy zawsze pisały do siebie... ja będę panią zawsze kochać... ja tak będę panią kochać, tak kochać...
— Czy on pani mówi} ° naszym ślubie w czerwcu? — spytała Natasza.
— Mówił. Mówił też, że pani się zgadza. Przecież to tylko tak sobie, aby go pocieszyć, prawda?
— Naturalnie.
— Tak to właśnie zrozumiałam. Będę go bardzo kochać, Nataszo, i o wszystkim pani pisać. Zdaje się, że on wkrótce zostanie moim mężem; na to się zanosi. Wszyscy tak mówią. Nataszko kochana, pani teraz wróci... do domu?
Natasza nie odpowiedziała jej, lecz w milczeniu mocno ją ucałowała.
— Bądźcie szczęśliwi — rzekła.
— I pani... i pani... również — powiedziała Katia. W tym momencie drzwi się otworzyły i wszedł Alosza. Nie mógł, nie wystarczyło mu sił, by czekać przez pół godziny, i ujrzawszy je we wzajemnym uścisku, płaczące, bezsilny i pełen bólu osunął się na kolana przed Natasza i Katia.
— Dlaczego plączesz? — powiedziała Natasza — że się ze mną rozstajesz? Czy to na długo? W czerwcu przecież przyjedziesz?
— I wtedy będzie wasz ślub — powiedziała przez łzy Ratia, również chcąc pocieszyć Aloszę.
— Lecz ja nie mogę, ja nie mogę opuścić cię nawet na jeden dzień, Nataszo. Umrę bez ciebie... nie wiesz nawet, jak bardzo mi jesteś teraz droga! Teraz właśnie!...
— No, więc zrób tak — powiedziała Natasza, ożywiając się nagle — przecież hrabina zatrzymała się w Moskwie? Kilka dni?
— Tak, prawie tydzień — podjęła Katia.
— Tydzień! A więc nic łatwiejszego: jutro odprowadzisz je do Moskwy, to potrwa wszystkiego jeden dzień, i zaraz tu przyjeżdżaj. Gdy już będą wyjeżdżać z Moskwy, my pożegnamy się na miesiąc, a ty wrócisz do Moskwy i będziesz im towarzyszył.
— Ależ tak, tak... I cztery dni spędzicie razem — zawołała Katia wymieniwszy znaczące spojrzenie z Natasza.
Nie mogę wypowiedzieć zachwytu Aloszy z powodu tego planu. Od razu pocieszył się w zupełności, twarz jego zajaśniała radością, ściskał Nataszę, całował ręce Kati, ściskał mnie. Natasza patrzyła na niego ze smutnym uśmiechem, lecz Katia nie mogła już wytrzymać. Wymieniła ze mną gorące, błyszczące spojrzenie, uścisnęła Nataszę i wstała z krzesła. Jakby umyślnie w tej chwili wszedł lokaj, przysłany przez Francuzkę, z prośbą o zakończenie wizyty, ponieważ umówione pół godziny minęło.
Natasza podniosła się. Stały naprzeciw siebie, trzymając się za ręce i jakby starając się powiedzieć spojrzeniem to, co nagromadziło się w duszy.
— Już nigdy nie zobaczymy się więcej — rzekła Katia.
— Nigdy, Katiu — odpowiedziała Natasza.
— Więc się pożegnajmy. — Uścisnęły się. — Niech pani mnie nie przeklina. — szepnęła pośpiesznie Katia — a ja... zawsze... zapewniam... on będzie szczęśliwy... Chodź, Alosza, odprowadź mnie — powiedziała szybko chwytając go za rękę.
— Wania — rzekła Natasza, wzruszona i zmęczona, po ich wyjściu — idź za nimi... i już nie wracaj; będzie u mnie Alosza do wieczora, do ósmej: wieczorem pojedzie sobie. Zostanę sama... Przyjdź o dziewiątej. Proszę cię.
Gdy o dziewiątej, zostawiwszy Nelly w domu (po zajściu z filiżanką) z Aleksandrą Siemionowną, przyszedłem do Nataszy, była już sama i czekała na mnie z niecierpliwością. Mawra podała nam samowar; Natasza nalała herbaty, siadła na kanapie i poprosiła, bym się przysunął bliżej.
— A więc wszystko skończone — rzekła patrząc na mnie badawczo. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia. — Oto skończyła się nasza miłość. Pół roku życia! I na zawsze — dodała ściskając mi rękę. Ręka jej płonęła. Zacząłem ją namawiać, by się cieplej ubrała i położyła.
— Zaraz, zaraz, mój przyjacielu. Pozwól mi pogadać i trochę powspominać... Jestem teraz taka rozbita... Jutro ujrzę go po raz ostatni, o dziesiątej... ostatni raz!
— Nataszo, masz gorączkę, dostaniesz dreszczy, miej litość nad sobą...
— Więc cóż? Czekałam na ciebie, Wania, przez te pół godziny po jego wyjściu i jak ci się zdaje, o czym myślałam, o co pytałam sama siebie? Zadawałam sobie pytanie, czy go kochałam i czym właściwie była nasza miłość. Śmieszy cię, Wania, że teraz dopiero zadaję sobie to pytanie?
— Nie męcz się, Nataszo...
— Widzisz, Wania, zdecydowałam, że kocham go nie jak równego, jak zwykle kobieta kocha mężczyznę. Kochałam go jak... prawie jak matka. Zdaje mi się nawet, że nie ma na świecie takiej miłości, aby oboje kochali się jak równi sobie, co? Jak myślisz?
Patrzyłem na nią z niepokojem, obawiając się, czy nie zaczyna się maligna. Jak gdyby coś ją ponosiło: czuła nadzwyczajną potrzebę mówienia; pewne jej słowa były jakby bez związku, a niekiedy nawet wymawiała je niedokładnie. Byłem bardzo niespokojny.
— On był mój — ciągnęła. — Prawie od pierwszego spotkania czułam nieprzezwyciężone pragnienie, aby on był mój, mój jak najprędzej i aby na nikogo nie patrzył, nie miał nikogo oprócz mnie, mnie jednej... Katia powiedziała słusznie: kochałam go tak, jak gdyby przez cały czas było mi go z jakiegoś powodu żal... Miałam zawsze jedno nieprzezwyciężone pragnienie dochodzące do męczarni, aby on był zawsze i bardzo szczęśliwy. Nie mogłam patrzeć na jego twarz spokojnie (znasz wyraz jego twarzy, Wania); takiego wyrazu nikt nie ma; gdy się roześmiał, stygłam cała i drżałam... Naprawdę!...
— Słuchaj, Nataszo...
— Mówiono — przerwała mi — i ty mówiłeś zresztą, że on jest bez charakteru i... niezbyt mądry, jak dziecko. No, ale ja to właśnie kochałam w nim bardziej niż wszystko... czy dasz wiarę? Nie wiem zresztą, czy tylko to: po prostu całego kochałam i gdyby był jakimś innym człowiekiem, z charakterem, albo mądrzejszym, może nie kochałabym go tak bardzo. Wiesz, Wania, przyznam ci się do jednej rzeczy: pamiętasz, że przed trzema miesiącami kłóciliśmy się, gdy on był u tej, jak ją tam, u tej Minny... Śledziłam go, wywiedziałam się, i czy uwierzysz: było mi strasznie przykro, a zarazem jakby przyjemnie... nie wiem dlaczego... na samą myśl, że on również jak dorosły, wraz z innymi dorosłymi chodzi do ładnych dziewcząt, i do Minny pojechał! Ja... Jakąż rozkosz znajdywałam w tej sprzeczce! A potem przebaczać mu... o, kochany!
Spojrzała na mnie i roześmiała się jakoś dziwnie. Potem jakby się zamyśliła, jakby ciągle jeszcze wspominała. Długo siedziała tak z uśmiechem na ustach, rozmyślając o przeszłości.
— Lubiłam strasznie mu przebaczać, Wania — ciągnęła dalej — wiesz co, gdy mnie zostawiał samą, chodzę czasem po pokoju, męczę się, płaczę, a przy tym myślę niekiedy: "Im bardziej on jest winny wobec mnie, tym przecież lepiej..." Tak! i wiesz co, zawsze wydawało mi się, że on jest jak maleńki chłopaczek; siedzę, a on położył mi głowę na kolana, usnął, a ja po cichutku gładzę go po główce, pieszczę... Zawsze go tak sobie wyobrażałam, gdy go przy mnie nie było... Słuchaj — dodała nagle — jaka cudna jest ta Katia!
Wydało mi się, iż umyślnie jątrzy swoją ranę, czując jakąś potrzebę rozpaczy, cierpień... Jak często tak bywa z sercem, które wiele utraciło!
— Katia, jak mi się zdaje, może go uczynić człowiekiem szczęśliwym — ciągnęła dalej. — Ma charakter i mówi jakoś przekonywająco, względem niego jest jakaś poważna, serio, mówi o rzeczach mądrych niby dorosła. A sama, sama — dziecko prawdziwe! Kochana, kochana! O, niech oni będą szczęśliwi! Niech będą!...
I nagle zaczęła serdecznie płakać. Całe pół godziny nie mogła przyjść do siebie i uspokoić się jako tako.
Miły mój aniele, Nataszo! Tego samego wieczora, mimo swego zmartwienia, potrafiła jednak zainteresować się moimi kłopotami, gdy widząc, że uspokoiła się trochę, a właściwie zmęczyła się, i myśląc, jak ją rozerwać, opowiedziałem jej o Nelly... Rozstaliśmy się późno tego wieczora; czekałem, póki nie usnęła, i wychodząc prosiłem Mawrę, by przez całą noc nie odchodziła od chorej pani.
— O, prędzej, prędzej! — wołałem wracając do domu — prędzej kres tym męczarniom! Czymkolwiek, w jakikolwiek sposób, ale prędzej, prędzej!
Rano punktualnie o dziesiątej byłem już u niej. Jednocześnie ze mną przyjechał i Alosza... pożegnać się. Nie będę mówił, nie chcę wspominać o tej scenie. Natasza widać obiecała sobie, że wytrwa, że okaże się wesoła, zrównoważona, lecz nie udało się jej to. Uścisnęła Aloszę mocno, kurczowo. Mówiła z nim mało, lecz patrzyła na niego długo, uważnie męczeńskim i jakby nieprzytomnym wzrokiem. Chciwie wsłuchiwała się w każde jego słowo i zdaje się, nie rozumiała nic z tego, co mówił. Pamiętam, iż prosił, by mu przebaczyła, by mu przebaczyła i tę miłość, i wszystko, czym ją obraził w tym czasie, jego zdrady, miłość do Kati, wyjazd... Mówił bez związku, łzy go dławiły. Nagle zaczynał ją pocieszać, mówił, że jedzie tylko na miesiąc albo najwyżej na pięć tygodni, że przyjedzie latem, wtedy odbędzie się ślub, ojciec się zgodzi, a co najważniejsze, że przecież pojutrze przyjedzie z Moskwy i wtedy spędzą ze sobą całe cztery dni, czyli że teraz rozstają się na jeden dzień zaledwie...
Dziwna rzecz: sam był zupełnie pewny, że mówi prawdę i że z pewnością pojutrze wróci z Moskwy... Dlaczego więc tak płakał i męczył się?
W końcu zegar zaczął bić jedenastą. Z trudnością skłoniłem go do odejścia. Pociąg do Moskwy odchodził punktualnie o dwunastej. Pozostawała tylko godzina. Natasza sama mówiła mi później, że nie pamięta, jak spojrzała na niego po raz ostatni. Pamiętam, że przeżegnała go, pocałowała i zakrywszy twarz rękami, wbiegła z powrotem do pokoju. Musiałem odprowadzić Aloszę aż do dorożki, inaczej z pewnością wróciłby i nie zeszedłby nigdy ze schodów.
— Cała moja nadzieja w panu — mówił schodząc na dół. — Mój przyjacielu! Zawiniłem wobec ciebie i nigdy nie potrafiłem zasłużyć na twoją miłość, lecz bądź mi do końca bratem. Kochaj ją, nie opuszczaj jej, pisz do mnie o wszystkim, jak można najbardziej dokładnie i drobnym, pismem, jak nadrobniejszym, by więcej rzeczy dało się w liście zmieścić. Pojutrze będę tu z pewnością, z pewnością! Lecz później, gdy odjadę, napisz! Wsadziłem go do dorożki.
— Do pojutrza! — zawołał z drogi. — Z całą pewnością!
Z zamierającym sercem wróciłem na górę. Natasza stała na środku pokoju ze skrzyżowanymi rękami i patrzyła na mnie ze zdziwieniem, jakby mnie nie poznawała. Włosy jej zsunęły się jakoś na bok; spojrzenie było mętne i błędne. Mawra, straciwszy głowę, stała we drzwiach patrząc na nią ze strachem.
Nagle oczy Nataszy błysnęły.
— A! To ty! Ty! — krzyknęła na mój widok. — Teraz ty jeden pozostałeś. Tyś go nienawidził! Tyś nigdy nie mógł mu przebaczyć, że go pokochałam... Teraz znowu jesteś przy mnie! No i co? Znowu przyszedłeś pocieszać mnie, namawiać, bym szła do ojca, który mnie porzucił i przeklął. Wiedziałam o tym jeszcze wczoraj, jeszcze przed dwoma miesiącami! Nie chcę, nie chcę! Sama ich przeklinam!... Idź precz, nie chcę na ciebie patrzyć! Precz, precz!
Zrozumiałem, że to atak szaleństwa i że mój widok wzbudza w niej okropny gniew, zrozumiałem, że to jest w porządku rzeczy, i uznałem, że najlepiej będzie, jeśli wyjdę. Siadłem na schodach, na pierwszym stopniu i — czekałem. Niekiedy wstawałem, otwierałem drzwi, wywoływałem Mawrę i wypytywałem ją; Mawra płakała.
Tak minęło półtorej godziny. Nie mogę opisać, com wtedy przeżył. Serce zamarło we mnie i męczyło się w bezgranicznym bólu. Nagle drzwi otworzyły się i Natasza wybiegła na schody w kapelusiku i burnusie. Była jak nieprzytomna i sama mówiła mi później, że z trudem to sobie przypomina i nie wie, dokąd i w jakim celu chciała biec.
Nie zdołałem jeszcze zerwać się z miejsca i schować gdzie bądź przed nią, gdy nagle ujrzała mnie i, jak porażona, zatrzymała się przede mną bez ruchu.
— Nagle mi się przypomniało — mówiła później — jak ).v, szalona, okrutna, mogłam wypędzić ciebie, mego przyjacielą, mego brata, mego zbawcę! A gdy ujrzałam, że ty, biedny, skrzywdzony przeze mnie, siedzisz na schodach, nie odchodzisz i czekasz, aż cię znowu zawezwę... Boże! gdybyś ty wiedział, co się wtedy ze mną działo! Jakby mi w serce coś wbito...
— Wania, Wania! — zawołała wyciągając do mnie ręce — ty tutaj!... — i padła w moje objęcia.
Pochwyciłem ją i zaniosłem do pokoju. Zemdlała. "Co począć? — pomyślałem. — Będzie miała z pewnością gorączkę."
Postanowiłem biec po doktora; trzeba było uprzedzić chorobę. Załatwić to można było szybko; do drugiej mój doktor Niemiec siedział w domu. Pobiegłem do niego błagając Mawrę, aby ani na sekundę nie odchodziła od Nataszy i nigdzie jej nie wypuszczała. Bóg mi dopomógł: jeszcze chwila, a nie zastałbym mego staruszka. Spotkał się ze mną już na ulicy, wychodząc z domu. Wsadziłem go błyskawicznie do dorożki, tak iż nawet nie zdołał się zdziwić, i pojechaliśmy do Nataszy.
Tak, Bóg mi dopomagał! W czasie mej półgodzinnej nieobecności Nataszy zdarzył się wypadek, który mógłby ją zabić ostatecznie, gdybyśmy z doktorem nie zdążyli na czas. W mniej niż kwadrans po moim wyjściu przyszedł książę. Odprowadził swoich podróżnych i przyszedł do Nataszy prosto z kolei. Wizyta ta była przezeń prawdopodobnie postanowiona i obmyślona już dawno. Natasza sama opowiadała mi później, że w pierwszej chwili nawet się nie zdziwiła widząc księcia. "W głowie mi się mąciło" — mówiła.
Książę siadł naprzeciwko Nataszy i patrzył na nią tkliwym, współczującym wzrokiem.
— Droga pani — rzekł z westchnieniem — rozumiem jej zmartwienie; wiedziałem, jak bardzo ciężka będzie ta chwila dla pani, i dlatego uważałem za swój obowiązek odwiedzić panią. Jeżeli można, niech się pani pocieszy tym, że rezygnując z Aloszy buduje pani jego szczęście. Lecz pani to rozumiała lepiej ode mnie decydując się na wspaniałomyślny postępek...
— Siedziałam i słuchałam — opowiadała mi Natasza — lecz z początku, naprawdę, jakbym go nie rozumiała. Pamiętam tyiko, iż przyglądałam mu się uważnie, bardzo uważnie.
Wziął moją rękę i zaczął ją ściskać w swej dłoni. Sprawiało mu to, zdaje się, dużą przyjemność. Ja zaś tak byłam zgnębiona, że nie pomyślałam, żeby mu wyrwać rękę.
— Pani zrozumiała — ciągnął dalej — że zostawszy żoną Aloszy, mogła pani wzbudzić w nim z czasem nienawiść, i pani miała na tyle szlachetnej dumy, by uświadomić to sobie i postanowić... ale nie przyjechałem po to, by panią chwalić. Chciałem tylko oświadczyć, że nigdy i nigdzie nie znajdzie pani lepszego przyjaciela niż ja. Współczuję pani i żal mi jej. W całej tej sprawie brałem mimowolny udział, lecz spełniałem swój obowiązek. Pani wielkoduszne serce zrozumie to i pogodzi się ze mną... A było mi ciężej niż pani; niech mi pani wierzy!
— Dosyć, książę — rzekła Natasza. — Proszę zostawić mnie w spokoju.
— Oczywiście, odejdę zaraz — odpowiedział — lecz kochani panią jak własną córkę i spodziewam się, że będę mógł panią odwiedzać. Niech pani traktuje mnie jak ojca i pozwoli mi być pożytecznym.
— Nic mi nie trzeba, proszę odejść — przerwała znowu Natasza.
— Wiem, pani jest dumna... Lecz ja mówię szczerze, z serca. Co pani ma zamiar teraz począć? Pogodzić się z rodzicami? Byłoby bardzo dobrze, lecz ojciec pani jest niesprawiedliwy, dumny i despota; proszę mi wybaczyć, lecz tak jest naprawdę. W domu rodzinnym spotkają panią teraz same wymówki i nowe udręki... Trzeba jednak, by pani była niezależna, i mój obowiązek, moja święta powinność troszczyć się teraz o panią i pomagać pani. Alosza błagał mnie, bym pani nie opuszczał i był jej przyjacielem. Lecz i poza mną są ludzie głęboko pani oddani. Pani mi prawdopodobnie pozwoli przedstawić sobie hrabiego N. Jest to człowiek o złotym sercu, nasz krewniak i nawet, jeśli tak można powiedzieć, dobroczyńca całej rodziny; dużo zrobił dla Aloszy. Alosza bardzo go szanował i kochał. Jest to osobistość bardzo wpływowa, staruszek już, i dlatego młoda panienka może go przyjmować bez obawy. Mówiłem mu już o pani. Może się panią zająć i jeśli pani zechce, znaleźć jej doskonałą kondycję... u jednej ze swych kuzynek. Dawno już, szczerze i otwarcie, opowiedziałem mu całą naszą sprawę i on tak dał się unieść dobrym i szlachetnym uczuciom, że sam nawet prosił mnie, aby jak najprędzej mógł być pani przedstawiony... Jest to człowiek czuły na wszystko, co piękne, proszę mi wierzyć, szczodry, szanowany staruszek, zdolny ocenić godne zachowanie, a przy tym nie tak dawno w bardzo szlachetny sposób postąpił z ojcem pani w pewnym zdarzeniu.
Natasza zerwała się jak ukłuta żądłem. Teraz już rozumiała.
— Proszę stąd zaraz wyjść, wyjść natychmiast! — krzyknęła.
— Lecz droga pani zapomina: hrabia może być użytecznym również i pani ojcu...
— Mój ojciec nic od was nie weźmie. Czy pan wreszcie pójdzie sobie? — zawołała Natasza raz jeszcze.
— Boże, jaka pani niecierpliwa i nieufna! Czymże sobie na to zasłużyłem ? — rzekł książę, z pewnym niepokojem oglądając się wokoło. — W każdym razie pozwoli mi pani — ciągnął dalej, wydobywając z kieszeni dużą paczkę — pozwoli mi pani zostawić ten dowód mej troski o panią, a w szczególności dowód zainteresowania hrabiego N., który poparł mnie swą radą. W paczce tej znajduje się dziesięć tysięcy rubli. Chwileczkę, moja przyjaciółko — podchwycił widząc, że Natasza z gniewem wstaje z miejsca — proszę wszystkiego cierpliwie wysłuchać: pani wie, że ojciec przegrał proces, a te dziesięć tysięcy rubli posłużą jako wynagrodzenie, które...
— Precz! — krzyknęła Natasza — precz z tymi pieniędzmi! Przejrzałam pana na wskroś... nikczemny, nikczemny człowieku!
Książę podniósł się, blady ze złości.
Przyjechał prawdopodobnie po to, by zbadać grunt, zorientować się w położeniu, i prawdopodobnie bardzo liczył, że te dziesięć tysięcy rubli podziała na biedną, opuszczoną przez wszystkich Nataszę... Brutalny i podły, nieraz oddawał tego rodzaju usługi lubieżnemu starcowi hrabiemu N. Lecz książę nienawidził Nataszy i domyśliwszy się, że plany jego spełzły na niczym, natychmiast zmienił ton i ze złośliwą radością pośpieszył znieważyć ją, aby przynajmniej nie odejść z niczym:
— Moja kochana pani, to źle, że pani się tak gorączkuje — powiedział głosem drżącym lekko z niecierpliwej rozkoszyj by jak najprędzej ujrzeć skutek swej zniewagi — to źle.
Ofiarowuje się pani protekcję, a pani zadziera noska... A pani nie wie nawet, że powinna mi być wdzięczna; mogłem panią już dawno wsadzić do domu poprawczego, jako ojciec demoralizowanego przez panią młodego chłopca, którego pani podskubywała, a przecież tego nie zrobiłem, hę, hę, hę, hę!
Ale myśmy właśnie wchodzili. Usłyszawszy już w kuchni głosy, zatrzymałem na chwilę doktora i wsłuchiwałem się w ostatnie zdanie księcia. Potem rozległ się jego wstrętny chichot i rozpaczliwy okrzyk Nataszy: "O, mój Boże!" W tej właśnie chwili otworzyłem drzwi i rzuciłem się na księcia.
Plunąłem mu w twarz i z całej siły uderzyłem w policzek. Chciał się na mnie rzucić, lecz ujrzawszy, że jest nas dwóch, zaczął uciekać, pochwyciwszy przedtem ze stołu pakiet z pieniędzmi. Tak, zrobił to; sam widziałem. Rzuciłem za nim wałkiem, który schwyciłem z kuchennego stołu.
Wbiegłszy z powrotem do pokoju, zobaczyłem, że doktor trzyma Nataszę, która wyrywała się i szamotała w jego rękach jak w ataku epilepsji. Długo nie mogliśmy jej uspokoić; wreszcie udaio się nam położyć ją do łóżka; była jak w malignie.
— Doktorze! Co jej jest? — zapytałem zamierając z obawy.
— Niech pan zaczeka — odpowiedział — trzeba jeszcze przyjrzeć się chorobie i po tym wyjaśnić... ale na ogół sytuacja nie najlepsza. Może się skończyć silną gorączką... Zresztą przedsięweżmiemy środki.
Lecz mnie błysnęła inna myśl. Uprosiłem doktora, by pozostał przy Nataszy jeszcze ze dwie albo trzy godziny, i wziąłem od niego słowo, że nie odejdzie od niej ani na chwilę. Dał mi słowo i pobiegłem do domu.
Nelly siedziała w kącie, ponura i zatrwożona, i patrzyła na mnie dziwnie. Zresztą i ja sam musiałem dziwnie wyglądać.
Wziąłem ją na ręce, posadziłem sobie na kolana i gorąco ją pocałowałem. Zaczerwieniła się.
— Nelly, mój aniele! — powiedziałem — czy chcesz być naszym ocaleniem? Chcesz ocalić nas wszystkich? Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
— Nelly! w tobie teraz cała nadzieja! Jest pewien ojciec: widziałaś go i znasz; przeklął własną córkę i wczoraj przyszedł prosić cię do siebie zamiast córki. Teraz ją, Nataszę (a mówiłaś mi, że ją kochasz!), opuścił ten, kogo ona kochała i dla kogo odeszła od ojca. To syn tego księcia, który, pamiętasz, przyszedł do mnie wieczorem i zastał ciebie samą, a tyś uciekła od niego i byłaś później chora... Znasz go przecież? To zły człowiek!
— Znam — odrzekła Nelly, przy tym drgnęła i pobladła.
— Tak, to zły człowiek. Nienawidzi Nataszy za to, że syn jego, Alosza, chciał się z nią ożenić. Alosza dziś wyjechał, a po godzinie ojciec już był u niej i znieważył ją; groził, że osadzi ją w domu poprawczym, i drwił z niej. Rozumiesz mnie, Nelly?
Czarne jej oczy błysnęły, lecz zaraz je opuściła.
— Rozumiem — szepnęła ledwie dosłyszalnie.
— Teraz Natasza jest chora, sama jedna; zostawiłem przy niej naszego doktora, a sam przybiegłem do ciebie. Słuchaj, Nelly, chodźmy do ojca Nataszy; ty go nie lubisz, nie chciałaś do niego iść, ale teraz pójdziemy razem. Wejdziemy razem, a ja powiem, że chcesz być u nich zamiast córki, zamiast Nataszy. Staruszek jest chory, bo wyklął Nataszę dlatego, że ojciec Aloszy w tych dniach obraził go śmiertelnie. Teraz nie chce nawet słyszeć o córce, lecz on ją kocha, kocha ją, Nelly, i chce się z nią pojednać, wiem to, ja wiem wszystko. Tak jest naprawdę! Słyszysz, Nelly?
— Słyszę — powiedziała tym samym szeptem. Mówiłem do niej, zalewając się łzami. Patrzyła na mnie z lękiem.
— Wierzysz temu?
— Wierzę.
— No więc pójdę z tobą, wprowadzę cię, ciebie tam przyjmą, uściskają i zaczną wypytywać. Wtedy tak pokieruję rozmową, że zaczną cię pytać, jak żyłaś dawniej: o matkę, o dziadka. Opcfwiedz im, Nelly, wszystko, tak jak mnie opowiadałaś. Wszystko opowiedz nic nie ukrywając. Opowiedz im, jak twą matkę opuścił zły człowiek, jak ona umierała w piwnicy u Bubnowej, jakeście wraz z matką chodziły po ulicach i żebrały; co ci mówiła i o co cię prosiła umierając... Opowiedz też o dziadku. Opowiedz, że chciał twej matce przebaczyć i że ona posyłała cię do niego w ostatniej swej godzinie, aby przyszedł jej przebaczyć, i że on nie chciał... i jak ona umarła. Wszystko, wszystko opowiedz! A gdy to wszystko opowiesz, staruszek odczuje to we własnym sercu. Wie przecież, że dziś porzucił ją Alosza, że została sama, poniżona, zbezczeszczona, sama jedna, bez pomocy i obrony, na pośmiewisko swoim wrogom. On wie to wszystko... Nelly! Ocal Nataszę! Czy chcesz tam iść?
— Tak — odpowiedziała westchnąwszy ciężko i patrząc na mnie jakimś dziwnym wzrokiem, uważnie i długo; coś jak gdyby wyrzut było w tym spojrzeniu i ja to odczułem. Lecz nie mogłem porzucić mojej myśli. Zbyt w nią wierzyłem. Chwyciłem Nelly za rękę i poszliśmy. Była już trzecia po południu. Nadciągały chmury. Pogoda ostatnimi czasy była gorąca i parna i teraz rozległ się gdzieś w oddali pierwszy, wczesny, wiosenny grzmot. Po zakurzonych ulicach powiał wiatr.
Wsiedliśmy do dorożki. Przez całą drogę Nelly milczała, z rzadka spoglądając na mnie wciąż tym samym dziwnym i zagadkowym wzrokiem. Pierś jej falowała i, obejmując ją w dorożce, czułem, że jej maleńkie serduszko biło, jak gdyby chciało wyskoczyć z piersi.
Droga wydała mi się bez końca. Wreszcie przyjechaliśmy i z zamierającym sercem wszedłem do moich staruszków. Nie wiedziałem, jak wyjdę z ich domu, lecz wiedziałem, że muszę, żeby nie wiem co, wyjść z przebaczeniem i pojednaniem.
Była już czwarta. Staruszkowie siedzieli sami, jak zwykle. Mikołaj Siergieicz, rozstrojony i chory, na pół leżał wyciągnąwszy się w wygodnym fotelu. Anna Andriejewna siedziała obok niego, od czasu do czasu zwilżając mu skronie octem, i spoglądała mu w oczy bezustannie z miną badawczą i zatroskaną, co, zdaje się, bardzo niepokoiło starca, a nawet gniewało. Milczał uparcie, ona zaś nie śmiała się odezwać. Nasze niespodziane przybycie zaskoczyło ich oboje. Anna Andriejewna zlękła się nagle czegoś, ujrzawszy mnie wraz z Nelly, i w pierwszej chwili patrzyła na nas tak, jak gdyby nagle poczuła się winna.
— Przywiozłem wam moją Nelly — powiedziałem wchodząc. — Rozmyśliła się i sama teraz chce iść do was. Przyjmijcie ją i pokochajcie...
Starzec spojrzał na mnie podejrzliwie i już z samego spojrzenia można było odgadnąć, że wie wszystko, wszystko, to znaczy, że wie, iż Natasza jest teraz sama, opuszczona i może poniżona. Miał wielką ochotę odgadnąć sekret naszego przyjścia i pytająco patrzył na mnie i na Nelly. Nelly drżała, mocno ściskając moją rękę w swojej, patrzyła w ziemię i z rzadka tylko rzucała dokoła przestraszone spojrzenia jak schwytane zwierzątko. Lecz wkrótce Anna Andriejewna oprzytomniała i domyśliła się; podbiegła ku Nelly, wycałowała ją, uściskała, nawet popłakała i z tkliwością posadziła obok siebie, nie wypuszczając jej ręki ze swojej. Nelly ciekawie i z jakimś zdziwieniem przyjrzała się jej z ukosa.
Ale uścisnąwszy i posadziwszy Nelly obok siebie, staruszka nie wiedziała, co począć dalej, i zaczęła patrzeć na mnie w naiwnym oczekiwaniu. Stary zachmurzył się, omal nie odgadłszy, po co przyprowadziłem Nelly. Spostrzegłszy, że zauważyłem jego niezadowoloną minę i nachmurzone czoło, dotknął ręką czoła i powiedział:
— Głowa mnie boli, Wania.
Siedzieliśmy wciąż w milczeniu; myślałem, jak by tu zacząć. W pokoju było ciemno: nadciągała czarna chmura i rozległ się odgłos dalekiego grzmotu.
— Grzmi jakoś wcześnie tej wiosny — rzekł stary. — Ale pamiętam, że w trzydziestym siódmym roku w naszych stronach grzmiało jeszcze wcześniej.
Anna Andriejewna westchnęła.
— Czy nie nastawić samowara? — zapytała nieśmiało, lecz nikt jej nie odpowiedział, i znów zwróciła się do Nelly.
— Jak się nazywasz, kochanie? — zapytała. Nelly słabym głosem powiedziała swoje imię i jeszcze bardziej pochyliła głowę. Stary popatrzył na nią uważnie.
— To znaczy Helena czy jak? — ciągnęła ożywiając się staruszka.
— Tak — odpowiedziała Nelly i znów zapadło milczenie.
— Siostra Praskowia Andriejewna miała kuzynkę Helenę — powiedział Mikołaj Siergieicz — również nazywano ją Nelly. Pamiętam.
— Cóż, kochanie, nie masz krewnych, ani ojca, ani matki? — zapytała znów Anna Andriejewna.
— Nie — urywanym i przestraszonym głosem wyszeptała Nelly.
— Słyszałam, słyszałam. A matka twoja dawno umarła?
— Niedawno.
— Kochanie ty moje, sierotko — ciągnęła staruszka spoglądając na nią z litością. Mikołaj Siergieicz niecierpliwie bębnił palcami po stole.
— Matka twoja była, zdaje się, cudzoziemką? Tak pan coś mówił, Iwanie Pietrowiczu? — padały dalej nieśmiałe pytania staruszki.
Nelly ukradkiem spojrzała na mnie swymi czarnymi oczami, jakby wzywając mnie na pomoc. Oddychała jakoś ciężko i nierówno.
— Jej matka — zacząłem — była córką Anglika i Rosjanki, więc była raczej Rosjanką; Nelly zaś urodziła się za granicą.
— Jak to, więc jej matka pojechała za granicę z mężem?
Nelly zaczerwieniła się. Staruszka momentalnie domyśliła się, iż palnęła głupstwo, i drgnęła pod gniewnym spojrzeniem męża. Popatrzył na nią surowo i odwrócił się do okna.
— Matkę jej oszukał zły i podły człowiek — rzekł nagle zwracając się do Anny Andriejewny. — Odjechała z nim od ojca i ojcowskie pieniądze dała kochankowi, ten je od niej wyłudził oszukańczo, wywiózł ją za granicę, okradł i porzuci). Pewien dobry człowiek nie opuścił jej wtedy i pomagał aż do swej śmierci. A kiedy umarł, ona przed dwoma laty wróciła do ojca. Czy nie tak opowiadałeś, Wania? — zapytał krótko.
Nelly, niesłychanie wzburzona, wstała i skierowała się ku drzwiom.
— Chodź tutaj, Nelly — powiedział stary wyciągając ku niej nareszcie rękę. — Siadaj tu, koło mnie, tu, usiądź! — Nachylił się, pocałował ją w czoło i powoli zaczął głaskać po główce. Nelly zadrżała... lecz opanowała się. Anna Andriejewna, rozczulona, z radosną nadzieją w oczach patrzyła na to, jak jej Mikołaj Siergieicz przytulił nareszcie sierotkę.
— Wiem, Nelly, że matkę twoją zgubił zły człowiek, zły i niemoralny, lecz wiem również, iż ona kochała i szanowała swego ojca — ze wzruszeniem rzekł starzec, wciąż głaszcząc Nelly po główce; nie oparł się pokusie, by nawet w tej chwili nie rzucić nam wyzwania... Lekki rumieniec okrył jego blade policzki, starał się na nas nie patrzeć.
— Mama kochała dziadka więcej niż dziadek ją — nieśmiało, lecz stanowczo powiedziała Nelly, również starając się na niego nie patrzeć.
— A skąd ty wiesz? — ostro zapytał starzec nie mogąc się opanować jak małe dziecko i jakby wstydząc się własnej niecierpliwości.
— Wiem — odpowiedziała Nelly głosem urywanym — on mamy nie przyjął... i... wypędził ją...
Widziałem, że Mikołaj Siergieicz chciał coś powiedzieć, czemuś zaprzeczyć, powiedzieć na przykład, że stary miał powód nie przyjąć córki, lecz popatrzył na nas i milczał.
— Gdzie więc i jak żyłyście, gdy dziadek was nie przyjął? — zapytała Anna Andriejewna, w której zrodził się nagle upór i chęć mówienia dalej na ten temat.
— Gdyśmy przyjechały, najpierw długo szukałyśmy dziadka — odpowiedziała Nelly — lecz w żaden sposób nie mogłyśmy go odnaleźć. Mamusia powiedziała mi wtedy, że dziadek był dawniej bardzo bogaty i chciał budować fabrykę, że teraz jest bardzo biedny, dlatego że ten, z kim mama wyjechała, wziął od niej wszystkie pieniądze dziadka i nie oddał. Powiedziała mi to sama.
— Hm... — mruknął stary.
— I mówiła mi też — ciągnęła Nelly, coraz bardziej ożywiając się i jakby pragnąc zaprzeczyć Mikołajowi Siergieiczowi, lecz zwracając się do Anny Andriejewny — mówiła mi, że dziadek jest na nią bardzo zagniewany, że ona jest winna wobec niego i że na całym świecie nie ma już nikogo prócz dziadka. I jak mi to mówiła, to płakała... "On mi nie przebaczy — mówiła, gdyśmy tu jeszcze jechały — ale może, jak ciebie zobaczy, to cię pokocha i przebaczy mi ze względu na ciebie." Mama mnie bardzo kochała i gdy to mówiła, zawsze mnie całowała, a do dziadka bała się iść. Uczyła mnie modlić się za dziadka i modliła się sama; opowiadała mi o dawnych czasach, kiedy była z dziadkiem, i że dziadek bardzo ją kochał, bardziej niż wszystkich. Grywała mu na fortepianie i wieczorami czytywała książki, a dziadek ją całował i dawał jej prezenty... wszystko jej dawał, aż pewnego razu posprzeczali się w mamy imieniny, bo dziadek myślał, że mama jeszcze nie wie, jaki będzie podarunek, a mama już dawno wiedziała. Mama chciała dostać kolczyki, a dziadek ciągle ją oszukiwał umyślnie i mówił, że podaruje nie kolczyki, ale broszkę; i kiedy przyniósł kolczyki i zobaczył, że mama już wie, że będą kolczyki, a nie broszka, to rozgniewał się, że mama już o tym wiedziała, i poi dnia z nią nie rozmawiał, a potem sam przyszedł ją całować i przepraszać.
Nelly opowiadała z zapałem i nawet rumieniec pojawił się na jej bladych, chorowitych policzkach.
Widać było, że mamusia nieraz rozmawiała z maleńką Nelly o swych dawnych, szczęśliwych latach, siedząc w kącie, w suterenie, ściskając i całując swą córeczkę, jedyną jej pociechę w życiu, i płacząc nad nią, a jednocześnie nie podejrzewając, z jaką siłą utrwalają się te jej opowiadania w chorobliwie wrażliwym i przedwcześnie dojrzałym sercu chorego dziecka.
Lecz podniecona własnymi słowami Nelly nagle się opamiętała, obejrzała się wokół podejrzliwie i zamilkła. Starzec zmarszczył czoło i znów zaczął bębnić palcami po stole; w oczach Anny Andriejewny ukazała się łza, milcząc otarła ją chusteczką.
— Mama przyjechała tu bardzo chora — dodała Nelly cichym głosem — piersi ją bardzo bolały. Długo szukałyśmy dziadka i nie mogłyśmy odnaleźć, a same mieszkałyśmy w suterenie, kątem.
— Kątem chora! — zawołała Anna Andriejewna.
— Tak... kątem... — odpowiedziała Nelly. — Mamusia była biedna. Mamusia mi mówiła — dodała ożywiając się — że nie grzech być biedną, grzech być bogatym i krzywdzić innych... i że Bóg ją karze.
— A więc mieszkałyście na Wasiliewskiej! To tam u Bubnowej, prawda? — zapytał starzec zwracając się do mnie i starając się nadać niedbały ton swemu pytaniu. Zapytał zaś dlatego, że milczeć byłoby jakoś niezręcznie.
— Nie, nie tam... z początku na Mieszczańskiej — odpowiedziała Nelly. — Było tam ciasno i wilgotno — ciągnęła dalej po chwili — i mamusia bardzo się rozchorowała, ale jeszcze chodziła wtedy. Prałam jej bieliznę, a ona płakała. Mieszkała tam też pewna staruszka, kapitanowa, i mieszkał dymisjonowany urzędnik; przychodził zawsze pijany, co noc krzyczał i hałasował. Bałam się go bardzo, mama brała mnie do siebie do łóżka i tuliła; drży cała, a urzędnik krzyczy i wymyśla. Chciał raz pobić kapitanowa, a ona była bardzo stara i chodziła o kiju. Mamusi zrobiło się jej żal i ujęła się za nią; urzędnik uderzył mamusię, a ja urzędnika...
Nelly zatrzymała się. Wspomnienie wzruszyło ją: oczęta jej zabłysły.
— Boże wielki! — zawołała Anna Andriejewna, żywo przejęta opowiadaniem i nie spuszczając oczu z Nelly, która zwracała się przeważnie do niej.
— Wtedy mama wyszła — ciągnęła Nelly — i mnie zabrała z sobą. Było to we dnie. Chodziłyśmy długo po ulicach, aż do samego wieczora i mama wciąż płakała, i wciąż szła, a mnie prowadziła za rękę. Byłam bardzo zmęczona; nie jadłyśmy wcale tego dnia. A mamusia ciągle mówiła do siebie i do mnie ciągle mówiła: "Bądź biedna, Nelly, a gdy umrę, nie słuchaj nikogo i niczego. Nie chodź do nikogo i bądź sama, biedna, i pracuj, a gdy pracy nie ma — proś o jałmużnę, a do nich nie chodź!" Dopiero o zmroku, gdyśmy przechodziły przez jedną dużą ulicę, mama nagle zawołała: "Azorek! Azorek!" — nagle duży pies, bez sierści, podbiegł do mamusi, zaskowyczał i rzucił się ku niej, a mama się przestraszyła, zbladła, krzyknęła i rzuciła się na kolana przed wysokim starcem, który szedł z laską i patrzył w ziemię. A ten wysoki starzec to był dziadek; taki był chudy, źle ubrany. Wtedy to po raz pierwszy ujrzałam dziadka. Dziadek bardzo się przestraszył i zbladł cały, a gdy zobaczył, że mama klęczy przed nim i objęła jego nogi, wyrwał się, odepchnął mamę, uderzył laską po kamieniach i odszedł od nas prędko. Azorek został jeszcze i ciągle wył, i lizał mamę. Potem pobiegł do dziadka, schwycił go za połę i pociągnął z powrotem, a dziadek uderzył go laską. Azorek znowu pobiegł do nas, ale dziadek przywołał go i on pobiegł za dziadkiem, i ciągle wył. Mamusia leżała jak nieżywa, dookoła zebrali się ludzie, przyszli policjanci. Krzyczałam ciągle i podnosiłam mamę. Wstała wreszcie, obejrzała się wokoło i poszła ze mną. Poprowadziłam ją do domu. Ludzie długo na nas patrzyli i kręcili głowami.
Nelly umilkła, by odetchnąć i nabrać sił. Była bardzo blada, lecz stanowczość błyszczała w jej oczach. Widać było, iż postanowiła wreszcie powiedzieć wszystko. W tej chwili miała w sobie nawet coś wyzywającego.
— No cóż — zauważył Mikołaj Siergieicz załamującym się, szorstkim, rozdrażnionym głosem — cóż, twoja matka go skrzywdziła i miał za co ją odepchnąć...
— Mamusia mi to samo mówiła — ostro podchwyciła Nelly — i gdyśmy szły do domu, ciągle mówiła: "To twój dziadek, Nelly, jestem wobec niego winna, on mnie przeklął i dlatego właśnie Bóg mnie karze"; cały ten wieczór i potem mówiła ciągle to samo. Mówiła tak, jakby była nie całkiem przytomna. Starzec milczał.
— A potem, jakeście się przeniosły na inne mieszkanie? — zapytała Anna Andriejewna popłakując wciąż z cicha.
— Mamusia zachorowała tej samej nocy i kapitanowa znalazła mieszkanie u Bubnowej; na trzeci dzień przeniosłyśmy się tam i kapitanowa z nami; mamusia położyła się do łóżka i leżała chora przez trzy tygodnie, a ja ją pielęgnowałam. Pieniędzy nie miałyśmy już zupełnie, pomagała nam kapitanowa i Iwan Aleksandrowicz.
— Trumniarz, gospodarz — wyjaśniłem.
— A kiedy mamusia wstała z łóżka i zaczęła chodzić, wtedy opowiedziała mi o Azorku.
Nelly umilkła. Stary jak gdyby się ucieszył, że rozmowa przeszła na Azorka.
— Cóż to mama opowiadała ci o Azorku? — zapytał zagłębiwszy się jeszcze bardziej w fotelu, aby jeszcze bardziej ukryć twarz i patrzeć w ziemię.
— Mówiła mi ciągle o dziadku — odpowiedziała Nelly — będąc chora, ciągle o nim mówiła i kiedy była w malignie, też mówiła. Dopiero jak zaczęła przychodzić do zdrowia, wtedy zaczęła mi znów opowiadać, jak żyła dawniej... wtedy opowiedziała o Azorku, jak raz za miastem nad rzeką chłopcy ciągnęli Azorka na sznurku, aby go utopić, a mamusia dała im pieniędzy i wykupiła od nich Azorka. Dziadek, zobaczywszy Azorka, zaczął się z niego bardzo śmiać. I Azorek uciekł. Mamusia zaczęła płakać i dziadek przestraszył się i powiedział, że da sto rubli temu, kto przyprowadzi Azorka. Przyprowadzono go na trzeci dzień; dziadek dał sto rubli i odtąd polubił Azorka. Mamusia zaś tak go lubiła, że brała go nawet do siebie do łóżka. Opowiadała mi, że Azorek dawniej chodził po ulicach z komediantami, umiał służyć, woził na sobie małpę i umiał prezentować broń, dużo rzeczy umiał... A kiedy mamusia odjechała od dziadka, dziadek zatrzymał przy sobie Azorka i ciągle z nim chodził, toteż na ulicy, jak tylko mamusia zobaczyła Azorka, zaraz domyśliła się, że jest tam dziadek...
Starzec widocznie spodziewał się co innego usłyszeć o Azorku i zasępił się jeszcze bardziej. Nie rozpytywał już o nic.
— To już więcej nie widziałyście dziadka? — zapytała Anna Andriejewna.
— Owszem, kiedy mamusia zaczęła przychodzić do zdrowia, znów spotkałam dziadka. Szłam do sklepiku po chleb, wtem zobaczyłam człowieka z Azorkiem, przyjrzałam się i poznałam dziadka. Usunęłam się z drogi i przytuliłam do muru. Dziadek popatrzył na mnie, patrzył długo, był taki straszny, że przelękłam się bardzo, i potem poszedł dalej. Azorek zaś przypomniał mnie sobie, zaczął skakać koło mnie i lizać moje ręce. Czym prędzej poszłam do domu, obejrzałam się, a dziadek wszedł do sklepiku. Wtedy pomyślałam, że pewno rozpytuje się o nas, i przestraszyłam się jeszcze bardziej, a kiedy przyszłam do domu, nie powiedziałam nic mamusi, żeby mamusia znów nie zachorowała. Na drugi dzień sama już nie poszłam do sklepiku, powiedziałam,' że mnie głowa boli; a jak poszłam na trzeci dzień, to nie spotkałam już nikogo, i strasznie się bałam, tak że leciałam pędem. A jeszcze następnego dnia, ledwie wyszłam za róg, a tu przede mną dziadek i Azorek. Uciekłam i zawróciłam w inną ulicę, przyszłam do sklepiku z drugiej strony i natknęłam się wprost na niego, przestraszyłam się tak, że zatrzymałam się i nie mogłam iść dalej. Dziadek stanął przede mną i znowu patrzył na mnie, a potem pogładził mnie po głowie, wziął za rękę i poprowadził, a Azorek za nami i ogonem macha. Wtedy zobaczyłam, że dziadek już nie może chodzić prosto i ciągle podpiera się laską, a ręce mu drżą. Poprowadził mnie do sprzedawcy, który siedział na rogu i sprzedawał pierniki i jabłka. Dziadek kupił piernikowego kogutka i rybkę, jeden cukierek i jabłko, a kiedy wyjmował pieniądze ze skórzanej portmonetki, ręce mu się bardzo trzęsły, upuścił pięciokopiejówkę, a ja podniosłam. Podarował mi te pięć kopiejek i dał piernika, pogładził mnie po głowie, ale znów nic nie powiedział, tylko poszedł do domu.
Wtedy poszłam do mamusi i opowiedziałam jej wszystko o dziadku, i jak z początku bałam się go i chowałam się przed nim. Mamusia mi zrazu nie uwierzyła, a potem tak się ucieszyła, że rozpytywała mnie przez cały wieczór, całowała i płakała, i kiedy już wszystko jej opowiedziałam, nakazała mi na przyszłość, bym nigdy nie bała się dziadka, i że widocznie dziadek kocha mnie, kiedy umyślnie dla mnie przychodzi. Kazała, żebym przymilała się do dziadka i rozmawiała z nim. A na drugi dzień wysłała mnie od samego rana, chociaż jej powiedziałam, że dziadek zawsze przychodzi dopiero przed wieczorem. Sama szła za mną z daleka i chowała się za rogiem, na drugi dzień to samo, ale dziadek nie przyszedł, tego dnia padał deszcz i mamusia przeziębiła się bardzo, bo wciąż wychodziła ze mną za bramę, i znów położyła się do łóżka.
Dziadek zaś przyszedł dopiero po tygodniu i znowu kupił mi rybkę i jabłko, i znowu nic nie powiedział. A kiedy już odszedł ode mnie, poszłam za nim po kryjomu, dlatego że tak sobie wcześniej postanowiłam, aby dowiedzieć się, gdzie mieszka, i powiedzieć mamusi. Szłam z daleka, po drugiej stronie ulicy, tak aby mnie nie widział. A mieszkał bardzo daleko, nie tam, gdzie później mieszkał i umarł, ale na Grochowej, też w dużym domu na czwartym piętrze. Dowiedziałam się tego wszystkiego i późno wróciłam do domu. Mamusia bardzo się niepokoiła, bo nie wiedziała, gdzie byłam. Gdym to opowiedziała, mama znów bardzo się ucieszyła i chciała iść do dziadka zaraz na drugi dzień; ale na drugi dzień zaczęła się namyślać i obawiać i tak się obawiała przez trzy dni: nie poszła. A potem zawołała mnie i powiedziała: "Wiesz co, Nelly, jestem teraz chora, nie mogę pójść; napisałam list do twego dziadka, idź do niego i oddaj mu ten list. I uważaj, Nelly, co dziadek powie i co będzie robić, gdy go przeczyta; a ty klęknij, pocałuj go i proś, aby przebaczył twojej mamusi..." Mamusia bardzo płakała, całowała mnie ciągle, żegnała krzyżem na drogę, modliła się i razem ze mną klęczała przed obrazami, i chociaż była bardzo chora, wyszła odprowadzić mnie do bramy; kiedy oglądałam się za siebie, ciągle stała i patrzyła na mnie, jak idę...
Przyszłam do dziadka i otworzyłam drzwi, a drzwi były bez haczyka. Dziadek siedział przy stole i jadł chleb z kartoflami, a Azorek stał przed nim, patrzył, jak on je, i machał ogonem. W tym mieszkaniu dziadka okna były też niskie, ciemne i też stał tylko jeden stół i krzesło. Mieszkał sam. Weszłam, a on tak się przestraszył, że pobladł cały i zaczął się trząść. Ja też się przestraszyłam i nic nie powiedziałam, tylko podeszłam do stołu i położyłam list. Dziadek, gdy ujrzał list, tak się rozgniewał, że zerwał się, złapał laskę i zamierzył się na mnie, ale nie uderzył, tylko wyprowadził mnie na korytarz i popchnął. Nie zdążyłam zejść z tego piętra, gdy otworzył drzwi i wyrzucił list nie rozpieczętowany. Przyszłam do domu i opowiedziałam wszystko. Wtedy mamusia znów położyła się do łóżka.
W tej chwili rozległ się dość silny grzmot i ulewny deszcz uderzył w szyby: w pokoju zrobiło się mroczno. Staruszka, jakby przestraszona, przeżegnała się. Przerwaliśmy nagle rozmowę.
— Zaraz przejdzie — powiedział stary patrząc w okno, po czym wstał i przeszedł się po pokoju. Nelly z ukosa wodziła za nim oczami. Była niezwykle, chorobliwie wzruszona. Widziałem to, lecz jakoś unikała mego wzroku.
— No i co dalej ? — zapytał stary zasiadłszy znów w swym fotelu.
Nelly trwożnie obejrzała się wokoło.
— Toś już więcej nie widziała swego dziadka?
— Owszem, widziałam...
— Tak, tak! Opowiadaj, moja droga, opowiadaj — podchwyciła Anna Andriejewna.
— Nie widziałam go przez trzy tygodnie — zaczęła Nelly — aż do samej zimy. Nastała zima i spadł śnieg. Gdy zaś spotkałam dziadka znowu na dawnym miejscu, ucieszyłam się bardzo... dlatego że mama martwiła się, że on nie przychodzi. Kiedy go zobaczyłam, przebiegłam naumyślnie na drugą stronę ulicy, aby widział, że od niego uciekam. Ledwie się obejrzałam, widzę, że dziadek z początku prędko poszedł za mną, a potem pobiegł, by mnie dogonić, i zaczął na mnie wołać: "Nelly, Nelly!" Azorek biegł za nim. Zrobiło mi się żal i zatrzymałam się. Dziadek podszedł, wziął mnie za rękę i zaczął prowadzić, a kiedy zobaczył, że plączę, zatrzymał się, popatrzył na mnie, nachylił się i pocałował. Wtedy zobaczył, że mam podarte trzewiki, i spytał, czy nie mam innych. Opowiedziałam mu, że mamusia nie ma zupełnie pieniędzy i że nam gospodarze tylko z litości dają jeść. Dziadek nic nie powiedział, lecz zaprowadził mnie na rynek, kupił mi trzewiki i kazał je zaraz włożyć na nogi, a potem zaprowadził mnie do siebie na Grochową, tylko przed tym wstąpił do sklepiku i kupił pieróg i dwa cukierki. Kiedyśmy przyszli, powiedział, żebym jadła pieróg, i patrzył na mnie, gdy jadłam, a potem dał mi cukierki. A Azorek położył łapy na stole i również dopraszał się pieroga; dałam mu, a dziadek się roześmiał. Potem wziął mnie, postawił przy sobie i zaczął głaskać po głowie i pytać: czy się czego uczyłam, co umiem. Powiedziałam mu, a on mi kazał, abym, gdy tylko będę mogła, przychodziła do niego co dzień o trzeciej, a on będzie mnie uczył. Potem powiedział mi, żebym się odwróciła i patrzyła w okno, póki on nie powie, żebym się znów odwróciła do niego. Stanęłam tak, ale nieznacznie odwróciłam się i zobaczyłam, że rozpruł dolny róg poduszki i wyjął cztery ruble. Kiedy je wyjął, przyniósł mi je i powiedział: "To tylko dla ciebie." Z początku wzięłam, ale potem pomyślałam sobie i mówię: "Jak tylko dla mnie, to nie wezmę." Dziadek nagle rozgniewał się i powiedział: "No, bierz, jak ci się podoba, i idź sobie." Wyszłam, a on mnie nawet nie pocałował.
Kiedy przyszłam do domu, opowiedziałam wszystko mamusi. Mamusi robiło się coraz gorzej. Do trumniarza przychodził jeden student; leczył mamusię i kazał jej brać lekarstwa.
Chodziłam często do dziadka: mamusia mi tak kazała. Dziadek kupił Nowy Testament i geografię, i zaczął mnie uczyć: opowiadał mi, jakie są kraje na ziemi i jacy gdzie bidzie mieszkają, jakie morza, co było dawniej i jak Chrystus nam przebaczył. Bardzo był rad, kiedy go sama pytałam; dlatego zaczęłam go często pytać, a on ciągle opowiadał, dużo mi mówił o Bogu. Niekiedy nie uczyliśmy się, tylko bawiłam się z Azorkiem. Azorek mnie bardzo polubił, nauczyłam go skakać przez kij, dziadek śmiał się i głaskał mnie po głowie. Ale dziadek śmiał się rzadko. Czasami mówi dużo, aż nagle zmilknie i siedzi, jakby usnął, a oczy ma otwarte. Tak siedzi aż do zmierzchu, o zmierzchu robi się taki straszny, taki stary... Zdarzało się, że czasem przychodzę do niego, a on siedzi na krześle, myśli i nic nie słyszy, Azorek leży koło niego. Czekam i czekam, kaszlę i dziadek ani się obejrzy. Więc idę do domu. W domu mamusia czeka już na mnie; leży w łóżku, a ja jej wszystko opowiadam; nadchodzi noc, a ja ciągle mówię i ciągle opowiadam o dziadku, a mamusia słucha; co on dziś robił, co mi opowiadał, jakie zadał lekcje. A jak zacznę mówić o Azorku, że go nauczyłam skakać przez kij i że dziadek się śmiał, mamusia sama zaczyna śmiać się i długo cieszy się, śmieje się, każe mi powtórzyć opowiadanie; potem zaczyna się modlić. A ja myślałam sobie: "Dlaczego mamusia tak kocha dziadka, a on jej nie kocha", i kiedy przyszłam do dziadka, zaczęłam mu umyślnie opowiadać, jak mamusia go kocha. Słuchał tego, co mówiłam, taki był zły, ale słuchał i nie odzywał się ani słowem; wtedy zapytałam, dlaczego mamusia go tak kocha, że ciągle wypytuje o niego, a on nigdy nie zapyta o mamusię. Dziadek rozgniewał się i wyrzucił mnie za drzwi; postałam trochę pode drzwiami, wtem znowu otworzył drzwi i zawołał mnie z powrotem, ale ciągle gniewał się i milczał. Potem, kiedyśmy zaczęli lekcję religii, znowu zapytałam: "Skoro Jezus Chrystus powiedział: "kochaj bliźniego swego i przebaczaj krzywdy", dlaczego dziadek nie chce mamusi przebaczyć?" Wtedy zerwał się i krzyknął, że to mamusia mnie tak nauczyła, wypchnął mnie za drzwi po raz drugi i zapowiedział, abym już więcej nie ośmielała się do niego przychodzić. Powiedziałam mu, że teraz sama już do niego nie przyjdę, i poszłam od niego... A dziadek na drugi dzień wyprowadził się z tego mieszkania.
— Mówiłem, że deszcz wkrótce przejdzie; przeszedł, i słoneczko się ukazało... popatrz, Wania — powiedział Mikołaj Siergieicz odwracając się do okna.
Anna Andriejewna, niezwykle zdumiona, popatrzyła na niego i nagle w oczach dotychczas spokojnej i wystraszonej staruszki zabłysło oburzenie. W milczeniu wzięła Nelly za rękę i posadziła sobie na kolanach.
— Opowiadaj mi, aniołku — powiedziała — będę cię słuchać. Niech ci, co mają serca okrutne...
Przerwała nagle i rozpłakała się. Nelly obrzuciła mnie pytającym i przestraszonym wzrokiem. Stary popatrzył na mnie, wzruszył nawet ramionami, lecz zaraz się odwrócił.
— Opowiadaj dalej, Nelly — rzekłem.
— Trzy dni nie byłam u dziadka — rozpoczęła znowu Nelly — i przez ten czas mamusi zrobiło się gorzej. Wyszły nam wszystkie pieniądze, kupić lekarstwa nie było za co, nic też nie jadłyśmy, dlatego że gospodarze również nic nie mieli i zaczęli nam wymawiać, że żyjemy na ich koszt. Więc na trzeci dzień wstałam i zaczęłam się ubierać. Mamusia zapytała, dokąd idę. Powiedziałam: do dziadka, prosić o pieniądze, i mama ucieszyła się, bo już jej opowiadałam, jak dziadek wypędził mnie od siebie, i powiedziałam, że nie chcę więcej tam chodzić, chociaż mamusia płakała i namawiała mnie, bym szła. Przyszłam, dowiedziałam się, że się wyprowadził, i poszłam go szukać na nowym mieszkaniu. Gdy tylko przyszłam do niego na nowe mieszkanie, zerwał się, rzucił się na mnie, zaczai tupać nogami i ja mu zaraz powiedziałam, że mamusia jest bardzo chora, że na lekarstwo potrzeba pieniędzy, pięćdziesiąt kopiejek, a my nie mamy co jeść. Dziadek zaczął krzyczeć, wypchnął mnie na schody i zamknął za mną drzwi na haczyk. Ale gdy mnie wypychał, powiedziałam mu, że będę siedziała na schodach, dopóki nie da pieniędzy. Siedziałam na schodach. Wkrótce potem otworzył drzwi, zobaczył, że siedzę, i znów zamknął. Po długim czasie znów otworzył drzwi, znów zamknął. I później dużo jeszcze razy otwierał i patrzył. Wreszcie wyszedł z Azorkiem, zamknął drzwi, przeszedł koło mnie i ani słowa nie powiedział. Ja też nic nie powiedziałam, zostałam i siedziałam aż do zmierzchu.
— Kochanie moje — zawołała Anna Andriejewna — przecież musiało ci być zimno na schodach!
— Miałam szubkę — odpowiedziała Nelly.
— Cóż znaczy szubka... ileś ty się nacierpiała, moje biedactwo! No i cóż ten twój dziadek?
Usteczka Nelly zaczęły z lekka drgać, lecz zrobiła nadzwyczajny wysiłek i opanowała się.
— Przyszedł, gdy już było zupełnie ciemno; wchodząc natknął się na mnie i zawołał: "Kto tu?" Powiedziałam, że to ja. Myślał widać, że już dawno poszłam, i kiedy zobaczył, że ciągle jestem, zdziwił się bardzo i długo stał przede mną. Nagle uderzył laską po stopniach, pobiegł, otworzył drzwi do mieszkania i po chwili wyniósł mi miedziaków: same pięciokopiejówki i rzucił je na schody. "Masz — zawołał — weź, to wszystko, co mam, a matce swojej powiedz, że ją przeklinam", i zatrzasnął drzwi. Pięciokopiejówki potoczyły się po schodach. Zaczęłam je zbierać w ciemności, dziadek widocznie domyślił się, że rozrzucił pięciokopiejówki i że w ciemności trudno mi je pozbierać, więc otworzył drzwi i wyniósł świeczkę; przy świeczce prędko je pozbierałam. A dziadek też zbierał razem ze mną, powiedział mi, że tu powinno być siedemdziesiąt kopiejek, i poszedł. Kiedy przyszłam do domu, oddałam pieniądze i opowiedziałam wszystko, mamusi zrobiło się gorzej. Ja sama byłam chora przez całą noc i na drugi dzień miałam gorączkę, ale myślałam wciąż o jednym, bo gniewałam się na dziadka, a kiedy mamusia zasnęła, wyszłam na ulicę w stronę mieszkania dziadka, do mieszkania nie doszłam i stanęłam na moście. Wtedy przyszedł tamten...
— To Archipow — powiedziałem — ten, o którym panu mówiłem, Mikołaju Siergieiczu, co był z kupcem u Bubnowej i któremu tam wyłoili skórę. Nelly zobaczyła go wtedy po raz pierwszy... Mów dalej, Nelly.
— Zatrzymałam go i poprosiłam o pieniądze, o rubla. Popatrzył na mnie i zapytał: "Rubla?" Powiedziałam: "Tak." Wtedy roześmiał się i powiedział mi: "Chodź do mnie." Nie wiedziałam, czy iść; wtem podszedł jakiś staruszek w złotych okularach; słyszał, jak prosiłam o rubla, pochylił się ku mnie i zapytał, dlaczego chcę właśnie tyle. Powiedziałam mu, że mamusia jest chora i że tyle trzeba na lekarstwo. Spytał, gdzie mieszkamy, zapisał i dał mi srebrnego rubla owiniętego w papierek. A tamten, gdy zobaczył staruszka w okularach, odszedł i nie wolał mnie więcej do siebie. Poszłam do sklepiku i wymieniłam rubla na miedziaki. Trzydzieści kopiejek zawinęłam w papierek i odłożyłam dla mamusi, a siedemdziesiąt nie zawinęłam w papierek, ale umyślnie zacisnęłam w garści i poszłam do dziadka. Kiedy do niego przyszłam, otworzyłam drzwi, stanęłam w progu i rzuciłam mu pieniądze z takim rozmachem, aż potoczyły się po podłodze. "Niech pan weźmie swoje pieniądze! — powiedziałam mu. — Mamusia ich nie potrzebuje od pana, bo pan ją przeklina" — trzasnęłam drzwiami i uciekłam.
Oczy jej błysnęły i z naiwnie wyzywającą miną spojrzała na starego.
— Dobrze zrobiłaś — powiedziała Anna Andriejewna nie patrząc na Mikołaja Siergieicza i mocno przyciskając do siebie Nelly — dobrze zrobiłaś: twój dziadek był zły i miał serce z kamienia...
— Hm — chrząknął Mikołaj Siergieicz.
— No i co dalej, co dalej? — niecierpliwie pytała Anna Andriejewna.
— Przestałam chodzić do dziadka i on przestał przychodzić — odpowiedziała Nelly.
— No więc jakeście zostały z mamusią? Biedne wy, biedne!
— Mamusi zrobiło się jeszcze gorzej i już rzadko wstawała z łóżka — ciągnęła dalej Nelly, a głos jej zadrżał i załamał się. — Pieniędzy już zupełnie nie było i zaczęłam chodzić z kapitanową. Kapitanowa chodziła po mieszkaniach, prosiła u dobrych ludzi na ulicach i z tego żyła. Mówiła mi, że nie jest żebraczką, że ma papiery, gdzie zapisany jest jej stan i zapisane też, że jest biedna. Pokazywała te papiery i za to dawano jej pieniądze. Mówiła mi też, że to nie wstyd prosić u ludzi. Chodziłam z nią, dostawałyśmy datki i z tego żyłyśmy. Mamusia dowiedziała się o tym, bo lokatorzy zaczęli jej wymawiać, że jest żebraczką, a Bubnowa sama przychodziła mówiąc, że lepiej by mama do niej mnie oddala, a nie na żebraninę. Dawniej też przychodziła do mamusi i przynosiła pieniądze, a kiedy mamusia nie chciała od niej brać, mówiła: "Dlaczegoś taka dumna", i przysyłała jedzenie. Kiedy to o mnie teraz powiedziała, mamusia rozpłakała się, przestraszyła, a Bubnowa zaczęła jej wymyślać, bo była pijana, że ja i tak jestem żebraczką i chodzę z kapitanową, i tego samego wieczora wypędziła kapitanową z domu. Kiedy mamusia dowiedziała się o tym wszystkim, zaczęła płakać, potem nagle wstała z łóżka, ubrała się, chwyciła mnie za rękę i poprowadziła z sobą. Iwan Aleksandrowicz zatrzymywał ją, ale go nie słuchała i wysztyśmy. Mamusia ledwie mogła chodzić i co chwila siadała na ulicy, a ja ją podtrzymywałam. Mamusia ciągle mówiła, że idzie do dziadka, a ja mam ją tam zaprowadzić; od dawna zapadła noc. Wtem weszłyśmy na dużą ulicę; tutaj przed jednym domem zatrzymywały się karety i wychodziło dużo ludzi, w oknach było jasno i słychać było muzykę. Mamusia zatrzymała się, chwyciła mnie i powiedziała mi wtedy: "Nelly, bądź biedna, bądź biedna całe swoje życie, ale nie chodź do nich, ktokolwiek by cię wołał, ktokolwiek by po ciebie przyszedł. I ty mogłabyś tam być, bogata i dobrze ubrana, ale ja tego nie chcę. Oni są źli i okrutni, a tobie przykazuję: zostań biedna, pracuj, proś o jałmużnę, a jeżeli ktoś przyjdzie po ciebie, powiedz: "Nie chcę iść do pana!..."" Mówiła mi to mamusia, kiedy była chora, i ja całe życie chcę jej być posłuszna — dodała Nelly drżąc ze wzruszenia, z rozpaloną twarzyczką — całe życie będę służyć i pracować, i do was przyszłam również służyć i pracować, a nie chcę być jak córka...
— Dość, dość, kochanie, dość! — zawołała staruszka ściskając mocno Nelly. — Przecież mamusia twoja była chora, wtedy, gdy to mówiła.
— Była szalona! — zauważył ostro stary.
— Może szalona! — podchwyciła Nelly, ostro zwracając się do niego — może szalona, ale ona mi tak kazała, i ja tak będę postępować przez całe życie. I kiedy mi to powiedziała, zemdlała.
— Boże wielki! — zawołała Anna Andriejewna — chora, w zimie, na ulicy!
— Chciano nas wziąć na policję, lecz jeden pan ujął się za nami, dowiedział się ode mnie, gdzie mieszkamy, dał dziesięć rubli i kazał mamusię odwieźć do nas, do domu, w swoim powozie. Potem mamusia już nie wstawała, i po trzech tygodniach umarła...
— A ojciec co? Nie przebaczył? — zawołała Anna Andriejewna.
— Nie przebaczył — odpowiedziała przemagając się z widoczną udręką. — Na tydzień przed śmiercią mamusia przywołała mnie i powiedziała: "Nelly, idź jeszcze raz do dziadka, ostatni raz, i poproś, aby przyszedł do mnie i przebaczył mi, i powiedz mu, że ja za kilka dni umrę i ciebie samą zostawiam na świecie. I powiedz mu jeszcze, że mi ciężko umierać!..." Poszłam, zastukałam do dziadka, otworzył i gdy mnie zobaczył, chciał zaraz zamknąć drzwi przede mną, lecz ja chwyciłam za drzwi obiema rękami i zawołałam: "Mama umiera, wzywa pana, proszę przyjść!" Ale on mnie odepchnął i zatrzasnął drzwi. Wróciłam do mamusi, położyłam się koło niej, objęłam ją i nic nie powiedziałam... Mamusia uścisnęła mnie również i o nic nie pytała...
Nagle Mikołaj Siergieicz oparł się ciężko o stół i wstał, lecz powiódłszy po nas jakimś dziwnym, mętnym spojrzeniem, jakby bez sił, opadł na fotel. Anna Andriejewna już nie patrzyła na niego, lecz łkając ściskała Nelly...
— Ostatniego dnia przed śmiercią, o zmroku, mamusia zawołała mnie do siebie, wzięła mnie za ręce i powiedziała: "Ja dziś umrę, Nelly", chciała jeszcze coś mówić, ale już nie mogła. Patrzę na nią, a ona już jak gdyby mnie nie widzi, tylko trzyma mocno moją rękę. Wyjęłam ostrożnie rękę i wybiegłam z domu, całą drogę biegłam i przybiegłam do dziadka. Gdy mnie ujrzał, zerwał się z krzesła, patrzy, przestraszył się tak, że całkiem zbladł i zadrżał cały. Chwyciłam go za rękę i powiedziałam tylko: "Zaraz umrze." Wtedy nagle zaczął miotać się po pokoju, chwycił laskę i wybiegł za mną; zapomniał nawet kapelusza, chociaż było zimno. Chwyciłam kapelusz i nałożyłam mu go na głowę, i wybiegliśmy razem. Nagliłam go i mówiłam, żeby najął dorożkę, bo mamusia zaraz umrze; ale dziadek miał tylko siedem kopiejek. Zatrzymywał dorożkarzy, targował się z nimi, lecz oni się tylko śmiali, i z Azorka się śmiali, a Azorek biegł z nami, i biegliśmy coraz dalej. Dziadek zmęczył się i trudno mu było oddychać, lecz ciągle śpieszył się i biegł. Wtem upadł i kapelusz spadł mu z głowy. Podniosłam go, nałożyłam mu znowu kapelusz i zaczęłam go prowadzić za rękę i dopiero przed samą nocą przyszliśmy do domu... Ale mamusia już nie żyła. Gdy dziadek ją ujrzał, załamał ręce, zadrżał, stanął nad nią i nic nie mówi. Wtedy podeszłam do mamusi, chwyciłam dziadka za rękę i zawołałam: "Patrz, okrutny i zły człowieku, patrz!... Patrz!" Wtedy dziadek krzyknął i upadł na podłogę jak martwy...
Nelly zerwała się, uwolniła z objęć Anny Andriejewny i stanęła pośród nas, blada, zmęczona i przestraszona. Ale Anna Andriejewna podbiegła do niej i znowu objąwszy ją, zawołała jakby w natchnieniu:
— Ja, ja będę dla ciebie teraz matką, Nelly, a ty moim dzieckiem. Tak, Nelly, chodźmy, zostawmy tych okrutników! Niech sobie szydzą z ludzi, Bóg, Bóg im to policzy... Chodźmy, Nelly, chodźmy stąd, chodźmy!...
Nigdy, ani przedtem, ani później, nie widziałem jej w takim stanie, ani nie myślałem nawet, aby mogła być, kiedykolwiek tak wzruszona. Mikołaj Siergieicz wyprostował się, uniósł się nieco w fotelu i urywanym głosem zapytał:
— Dokąd idziesz, Anno Andriejewno?
— Do niej, do córki, do Nataszy — zawołała i pociągnęła Nelly ku drzwiom.
— Stój, stój, poczekaj!
— Nie ma na co czekać, zły, okrutny człowieku! Czekałam długo i ona długo czekała, a teraz żegnaj!...
Powiedziawszy to, staruszka odwróciła się, spojrzała na męża i osłupiała: Mikołaj Siergieicz stał przed nią, schwyciwszy kapelusz, i drżącymi, bezsilnymi rękami prędko naciągał na siebie palto.
— I ty... i ty ze mną! — zawołała złożywszy błagalnie ręce i z niedowierzaniem patrząc na niego, jakby nie śmiała uwierzyć w takie szczęście.
— Natasza, gdzie moja Natasza! Gdzie ona? Gdzie moja córka? — wydarło się wreszcie z piersi starca. — Oddajcie mi moją Nataszę! Gdzie, gdzie ona! — i chwyciwszy laskę, którą mu podałem, pobiegł ku drzwiom.
— Przebaczył! Przebaczył! — zawołała Anna Andriejewna.
Lecz starzec nie doszedł nawet do progu. Drzwi otworzyły się szybko i do pokoju wbiegła Natasza, blada, z błyszczącymi oczami, jak w gorączce. Suknia jej była zmięta i zmoczona deszczem. Chusteczka zsunęła się na tył głowy i na rozrzuconych gęstych pasmach włosów błyszczały wielkie krople. Wbiegła, zobaczyła ojca i z krzykiem padła przed nim na kolana, wyciągając ku niemu ręce.
Lecz on już trzymał ją w objęciach!...
Chwycił ją i wziąwszy jak dziecko na ręce, zaniósł na swój fotel, posadził i upadł przed nią na kolana. Całował jej ręce, nogi: spiesznie całował ją, chciał jak najprędzej się na nią napatrzyć, jak gdyby jeszcze nie dowierzając, że jest znów z nim razem, że ją znowu widzi i słyszy — ją, córkę swą, Nataszę. Anna Andriejewna łkając objęła ją, przycisnęła jej głowę do piersi i zamarła w tym objęciu, nie mogąc wymówić słowa.
— Moja droga!... Moje życie... radość moja... -wykrzykiwał starzec bez związku, chwyciwszy ręce Nataszy i jak zakochany patrząc na jej bladą, wychudłą, lecz prześliczną twarzyczkę, w jej oczy, w których błyszczały łzy. — Moja radość, moje dziecię! — powtarzał, znów umilkł i w kornym upojeniu patrzył na nią. — A co mi tam opowiadano, że schudła! — powiedział ze skwapliwym, jakby dziecinnym uśmiechem, zwracając się do nas ciągle jeszcze na klęczkach. — Chudziutka, to prawda, bladziuchna, ale popatrz na nią, jaka śliczna! Jeszcze ładniejsza niż dawniej, ładniejsza naprawdę — dodał milknąc mimo woli na skutek jakiegoś serdecznego, radosnego bólu.
— Wstań, tatusiu! Proszę wstać — mówiła Natasza — przecież ja też chcę ciebie pocałować.
— Najdroższa! Słyszysz, słyszysz, Annuszko, jak ona to ładnie powiedziała — i uścisnął ją kurczowo. — Nie, Nataszo, ja, ja powinienem leżeć u twoich nóg poty, póki moje serce nie poczuje, żeś mi przebaczyła, dlatego że nigdy, nigdy nie będę mógł teraz zasłużyć na twoje przebaczenie! Odtrąciłem cię, przeklinałem, słyszysz, Nataszo, tak, przeklinałem, ja, ja mogłem to zrobić!... A ty, Nataszo, czy mogłaś uwierzyć, że ja cię przekląłem! Uwierzyłaś, prawda, uwierzyłaś? Nie trzeba było wierzyć. Po prostu nie trzeba było wierzyć. Okrutne serduszko! Dlaczego nie przyszłaś do mnie? Przecież wiedziałaś, jak cię przyjmę! O, Nataszo, pamiętasz przecie, jak cię dawniej kochałem, no, a teraz, i przez ten cały czas kochałem cię dwa razy, tysiąc razy więcej niż dawniej! Kochałem cię z całego serca! Wyrwałbym z siebie duszę, krwi bym sobie utoczył, serce bym wyjął z piersi i u stóp twych położył!...
O, moja radości!
— Ależ pocałuj mnie, ojcze, okrutny człowieku, w twarz, w usta, jak mama całuje! — wykrzyknęła Natasza słabym i pełnym radosnych łez głosem.
— W oczka też! I w oczka! Pamiętasz, jak dawniej? — powtórzył starzec po długim, słodkim uścisku z córką. — O, Nataszo! Czy myśmy ci się kiedy śnili? Bo tyś mi się śniła prawie co noc i co noc do mnie przychodziłaś, a ja płakałem nad tobą; raz przyszłaś jako malutka, pamiętasz, jak wtedy, kiedy miałaś dziesięć lat i dopiero co zaczęłaś się uczyć gry na fortepianie — przyszłaś w króciutkiej sukience, ślicznych trzewiczkach, z czerwonymi rączkami... miała wtedy ręce takie czerwoniutkie, pamiętasz, Annuszka? Przyszłaś do mnie, siadłaś na kolana i objęłaś mnie... I ty niedobra, niedobra dziewczyno, ty mogłaś myśleć, że cię przekląłem, że cię nie przyjmę, kiedy przyjdziesz!... Czy ty wiesz, że często chodziłem do ciebie, matka nie wiedziała, nikt nie wiedział: to stoję pod twoimi oknami, to znów czekam; nieraz pół dnia czekałem na chodniku przed twoją bramą. A nuż wyjdziesz, żebym choć z daleka mógł na ciebie popatrzeć! Wieczorami często paliła się w oknie świeca; ile razy chodziłem wieczorem, by chociaż świecę twoją w oknie zobaczyć, ujrzeć chociaż twój cień, pobłogosławić cię na noc. A ty, czyś mnie na noc błogosławiła? Czy twoje serduszko wyczuło, że jestem tuż pod oknem? O, ile razy w zimie, późnym wieczorem, wchodziłem na twoje schody nocą i stałem w ciemnej sieni, wsłuchując się, czy aby przez drzwi nie usłyszę twego głosiku! Czy się nie roześmiejesz? Przekląłem? Przecież tego wieczora do ciebie szedłem, chciałem ci przebaczyć, ale wróciłem od samych drzwi... O, Nataszo!
Wstał, uniósł ją z fotela i mocno, mocno przycisnął do serca.
— Jest znowu tutaj, w moim sercu! — zawołał. — O, dzięki Ci, Boże, za wszystko, za wszystko, i za Twój gniew, i za Twą łaskę!... I za słońce Twe, które zajaśniało teraz po tej burzy nad nami. Dziękuję Ci za tę chwilę! O, choć poniżeni, choć skrzywdzeni, lecz jesteśmy znowu razem i niech teraz triumfują ci dumni i pyszni, którzy nas skrzywdzili i poniżyli... Niech rzucą w nas kamieniem. Nie bój się, Nataszo! Pójdziemy razem, ręka w rękę, i ja im powiem: to jest moja droga, moja ukochana córka, to moja niewinna córka, którą wyście skrzywdzili i poniżyli, lecz którą ja kocham i którą błogosławię na wieki wieków!...
— Wania, Wania!... — powiedziała Natasza słabym głosem, wyciągając do mnie rękę z objęć ojca.
O, nie zapomnę nigdy, że w owej chwili przypomniała sobie o mnie i że mnie przywołała.
— A gdzie Nelly? — zapytał starzec oglądając się.
— Ach, gdzie ona? — zawołała staruszka — kochanie moje! Opuściliśmy ją tak nagle.
Lecz w pokoju jej nie było. Ukradkiem prześliznęła się do sypialni. Wszyscy tam poszli. Nelly stalą w kącie za drzwiami i trwożnie przed nami się chowała.
— Nelly, co się z tobą dzieje, moje dziecko! — wykrzyknął starzec chcąc ją wziąć w objęcia. Lecz ona jakoś dziwnie popatrzyła na niego...
— Mamusia, gdzie mamusia? — powiedziała nieprzytomnie — gdzie, gdzie moja mamusia? — krzyknęła raz jeszcze, wyciągając ku nam drżące ręce i nagle straszny, przeraźliwy krzyk wydobył się z jej piersi, skurcz wykrzywił jej twarz i upadła na podłogę w strasznym ataku...