Już dawno zapadi zmierzch, nadszedł wieczór i dopiero wówczas ocknąłem się z ponurego koszmaru i przypomniałem sobie o rzeczywistości.
— Nelly — powiedziałem — jesteś teraz chora, rozstrojona, a ja muszę cię zostawić samą, wzburzoną i we łzach. Moja droga! Wybacz mi i przyjmij do wiadomości, że jest jeszcze jedna istota, ukochana, mimo win nie wybaczonych, nieszczęśliwa, skrzywdzona i opuszczona. Ona na mnie czeka. A i mnie także coś tam tak ciągnie po twoim opowiadaniu, że chyba nie wytrzymałbym, żeby jej natychmiast, w tej chwili nie zobaczyć...
Nie wiem, czy Nelly zrozumiała wszystko, co jej mówiłem. Byłem podniecony i na skutek opowiadania, i z powodu niedawno minionej choroby, ale pobiegłem do Nataszy. Późno już było, dziewiąta, kiedym tam wchodził.
Na ulicy, przed bramą domu, w którym mieszkała Natasza, zauważyłem powóz i zdawało mi się, że to powóz księcia. Wejście do mieszkania Nataszy prowadziło z podwórza. Zaledwie zacząłem wchodzić na schody, gdy usłyszałem nad sobą, o jedną kondygnację wyżej, kroki człowieka idącego po omacku, ostrożnie, widocznie nie znającego tych schodów. Wydało mi się, że to musi być książę; wkrótce jednak zmieniłem zdanie. Nieznajomy wchodząc mruczał, przeklinał, klął coraz dosadniej i energiczniej. Schody naturalnie były wąskie, brudne, kręte i nigdy nie oświetlone; ale takich przekleństw, jakie posypały się na drugim piętrze, nigdy bym nie mógł przypisać księciu; wchodzący po schodach wymyślał jak dorożkarz. Od trzeciego piętra było jaśniej; przed drzwiami Nataszy paliła się mała latarka. Przy samych drzwiach dogoniłem mego nieznajomego i jakież było moje zdumienie, kiedy poznałem w nim księcia. Zdaje się, że było mu bardzo nieprzyjemnie tak niespodzianie zetknąć się ze mną. W pierwszej chwili nie poznał mnie, lecz nagle wyraz jego twarzy krańcowo się zmienił. Pierwsze jego ponure i nienawistne spojrzenie, rzucone na mnie, zmieniło się nagle na życzliwe i wesołe, i książę z jakąś niezwykłą radością wyciągnął do mnie ręce.
— Ach, to pan! A ja dopiero co chciałem uklęknąć i prosić Boga o uratowanie mi życia. Słyszał pan, jak kląłem?
I dobrodusznie się roześmiał. Lecz nagle twarz jego przybrała wyraz poważny i zatroskany.
— Że też Alosza mógł umieścić Natalię Nikołajewnę w takim mieszkaniu — powiedział kręcąc głową. — Te właśnie tak zwane drobiazgi charakteryzują człowieka. Boję się o niego. Jest dobry i ma szlachetne serce, ale oto ma pan przykład: kocha szalenie, a tę, którą kocha, umieszcza w takiej norze. Słyszałem nawet, że czasami nie mieli za co chleba kupić — dodał szeptem szukając rączki od dzwonka. — W głowie mi się kręci, kiedy pomyślę o jego przyszłości i, co ważniejsze, o przyszłości Anny Nikołajewny, kiedy będzie jego żoną...
Pomylił imiona i nie zauważył tego, rozzłoszczony, że nie może odnaleźć dzwonka. Ale dzwonka w ogóle nie było. Ująłem za klamkę i Mawra natychmiast otworzyła, witając nas z zakłopotaniem. W kuchni, oddzielonej od maleńkiego przedpokoju drewnianym przepierzeniem, można było przez otwarte drzwi zauważyć pewne przygotowania: wszystko było jakoś niecodziennie odkurzone i wyczyszczone; w piecu paliło się, na stole stało jakieś nowe nakrycie. Widać było, że nas oczekiwano. Mawra podbiegła zdejmować nam palta.
— Czy jest Alosza? — zapytałem.
— Nie było go — szepnęła mi jakoś tajemniczo.
Weszliśmy do Nataszy. W jej pokoju nie było widać żadnych specjalnych przygotowań; wszystko było po staremu. Zresztą u niej zawsze było wszystko takie czyste i miłe, że nawet nie było nic do porządkowania. Natasza przywitała nas stojąc przed drzwiami. Byłem uderzony chorobliwą chudością i niezwykłą bladością jej twarzy, chociaż rumieniec pojawił się na chwilę na jej zmartwiałych policzkach. Oczy miała rozgorączkowane. W milczeniu szybko wyciągnęła rękę do księcia, najwyraźniej zakłopotana i zmieszana. Na mnie zaś nawet nie spojrzała. Stałem i oczekiwałem w milczeniu.
— Jestem więc! — zaczai książę tonem przyjacielskim i wesołym. — Dopiero kilka godzin temu wróciłem. Przez cały ten czas myślałem o pani (tkliwie pocałował jej rękę); i czego przez ten czas nie przemyślałem! Ileż myśli postanowiłem pani zwierzyć, opowiedzieć... No, ale zdążymy się nagadać! Po pierwsze, mój trzpiot, którego, jak widzę, jeszcze tu nie ma...
— Przepraszam księcia — przerwała mu Natasza rumieniąc się i pesząc — muszę powiedzieć kilka słów Iwanowi Pietrowiczowi. Wania, chodź... dwa słowa.
Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła za parawan.
— Wania — powiedziała szeptem, zaprowadziwszy mnie w najciemniejszy kącik — przebaczysz mi czy nie?
— Nataszo, co ty mówisz!
— Nie, nie, ty za często i za wiele mi przebaczałeś, ale przecież wszelka cierpliwość ma swój kres. Nigdy mnie nie przestaniesz kochać, wiem o tym, ale powiesz, że jestem niewdzięczna, a ja wczoraj i onegdaj byłam wobec ciebie niewdzięczna, egoistka, okrutna...
Nagle zalała się łzami i przywarła twarzą do mojego ramienia.
— Ależ, Nataszo — starałem się ją przekonać. — Przecież ja byłem bardzo chory przez całą noc, nawet teraz ledwie się trzymam na nogach, dlatego nie przychodziłem ani wczoraj wieczorem, ani dzisiaj, a ty myślisz, że ja się pogniewałem. Moja droga, moja kochana, czyż ja nie wiem, co się teraz z tobą dzieje?
— No, to dobrze... To znaczy, żeś przebaczył jak zwykle — powiedziała uśmiechając się przez łzy i ściskając aż do bólu moją rękę. — Resztę później. Wiele mam ci do powiedzenia. A teraz chodźmy do niego...
— Prędzej, Nataszo; zostawiliśmy go tak nagle...
— Zobaczysz, zobaczysz, co będzie — szepnęła mi pośpiesznie. — Teraz wiem wszystko; wszystko odgadłam.
To on jest wszystkiemu winien. Ten wieczór o wielu rzeczach zadecyduje. Chodźmy!
Nie zrozumiałem, ale nie było czasu pytać. Natasza wyszła z pogodnym wyrazem twarzy. Książę wciąż jeszcze stał z kapeluszem w ręku. Wesoło przeprosiła go, wzięła od niego kapelusz, sama podsunęła mu krzesło i wszyscy troje usiedliśmy dokoła stolika.
— Zacząłem mówić o moim trzpiocie — ciągnął książę — widziałem go tylko przez chwilę, i to na ulicy, kiedy jechał do hrabiny Zinaidy Fiodorowny. Strasznie się śpieszył i niech pani sobie wyobrazi, nawet nie chciał wysiąść, żeby wejść ze mną do mieszkania po czterodniowym rozstaniu. I, zdaje się, ja jestem temu winien, Natalio Nikołajewno, że nie ma go teraz u pani i że przyszliśmy wcześniej niż on; skorzystałem z okazji i ponieważ sam nie mogłem być dzisiaj u hrabiny, dałem mu pewne polecenie. Ale przyjdzie lada chwila.
— Czy on panu obiecał, że na pewno przyjdzie dzisiaj? — zapytała Natasza patrząc na księcia z wyrazem zupełnej szczerości.
— Ach, Boże, jakżeby mógł nie przyjść! Jak pani może nawet pytać o to! — zawołał patrząc na nią ze zdziwieniem. — Chociaż rozumiem: pani się na niego gniewa. Rzeczywiście, to jakoś nieładnie z jego strony przyjść najpóźniej ze wszystkich. Ale, powtarzam, to moja wina. Niech pani się na niego nie gniewa. Lekkomyślny z niego trzpiot; nie bronię go, lecz pewne szczególne okoliczności wymagają, żeby nie tylko nie zrywał teraz z domem hrabiny i innymi znajomymi domami, lecz przeciwnie, żeby bywał tam jak najczęściej. No, a ponieważ on prawdopodobnie nie wychodzi od pani i zapomniał o całym świecie, to, proszę, niech pani się nie gniewa, jeżeli go czasami zabiorę na dwie godziny, nie więcej, żeby mu dać pewne polecenia. Jestem pewny, że od tego wieczora nie był jeszcze ani razu u księżnej A., i żałuję, że nie zdążyłem go wówczas zapytać o to!...
Spojrzałem na Nataszę. Słuchała księcia z lekkim, na pół drwiącym uśmiechem. Ale książę mówił tak po prostu, tak naturalnie. Zdawało się, że nie można go o nic podejrzewać.
— I pan naprawdę nie wiedział, że on przez wszystkie te dni nie był u mnie ani razu? — zapytała Natasza cichym, spokojnym głosem, jak gdyby mówiąc o najzwyklejszym dla niej zdarzeniu.
— Co! Ani razu nie był? Przepraszam, co pani mówi? — powiedział książę, widocznie nadzwyczaj zdumiony.
— Pan był u mnie we wtorek, późnym wieczorem; na drugi dzień rano Alosza przyjechał do mnie na pół godziny i od tego czasu nie widziałam go ani razu.
— Ależ to nieprawdopodobne! — zdumiewał się coraz bardziej. — Myślałem właśnie, że nie wychodzi od pani. Niech mi pani wybaczy... to takie dziwne... po prostu nieprawdopodobne.
— A jednak prawdziwe i jaka szkoda: specjalnie czekałam na pana myśląc, że się dowiem, gdzie Alosza się teraz znajduje.
— Ach, mój Boże! Przecież on tu będzie za chwilę! Ale to, co mi pani powiedziała, uderzyło mnie do tego stopnia, że... Przyznam się, wszystkiego się po nim spodziewałem, ale tego... tego...
— Pan się dziwi! A ja myślałam, że pan nie tylko nie będzie zdumiony, lecz wiedział pan wcześniej, że tak będzie.
— Wiedziałem! Ja? Ależ zapewniam panią, Natalio Nikołajewno, że widziałem go tylko przez chwilę dzisiaj i nikogo się o niego nie rozpytywałem; i dziwi mnie, że pani jakby mi nie dowierza — ciągnął spoglądając na nas oboje.
— Uchowaj Boże! — podchwyciła Natasza — jestem zupełnie pewna, że pan powiedział prawdę.
I roześmiała się znowu prosto w oczy księciu tak, że księcia jakby coś ukłuło.
— Niech pani to wyjaśni — powiedział, zmieszany.
— Ależ tu nie ma co wyjaśniać. Mówię zupełnie po prostu. Przecież pan wie, jaki z niego trzpiot i jak łatwo zapomina. Otóż teraz, kiedy korzysta z zupełnej swobody, coś go pochłonęło.
— Ale nie można się tak dawać pochłaniać, w tym musi coś być i jak tylko przyjdzie, każę mu wyjaśnić tę sprawę. Ale najbardziej dziwi mnie, że pani jakby i mnie o coś oskarżała, podczas gdy mnie nawet tutaj nie było. A zresztą, Natalio Nikołajewno, widzę, że pani jest na niego bardzo zagniewana — i to zrozumiałe! Pani ma po temu wszelkie prawa i... i... naturalnie ja pierwszy jestem winien, choćby tylko dlatego, że pierwszy się nawinąłem; prawda? — ciągnął dalej, zwracając się do mnie z uśmiechem rozdrażnienia. Natasza obruszyła się.
— Przepraszam panią, Natalio Nikołajewno — ciągnął dalej z godnością — przyznaję, że jestem winien, lecz w tym tylko, że wyjechałem na drugi dzień po naszym zapoznaniu się, toteż pani, przy pewnej podejrzliwości, jaką dostrzegam w jej charakterze, zdążyła już zmienić o mnie zdanie, tym bardziej że okoliczności temu sprzyjały. Gdybym nie wyjeżdżał, poznałaby mnie pani lepiej, a i Alosza byłby inny pod moją opieką. Dziś jeszcze usłyszy pani, co mu powiem.
— Czyli doprowadzi pan do tego, że stanę się dla niego ciężarem. Niemożliwe, żeby przy pańskiej inteligencji pan naprawdę myślał, że taki środek mi pomoże.
— Czy to nie aluzja, że umyślnie chcę tak wszystko urządzić, żeby pani stała się dla niego ciężarem? Pani mnie obraża.
— Staram się jak najrzadziej używać aluzji, bez względu na to, z kim mówię — odpowiedziała Natasza. — Przeciwnie, zawsze staram się mówić możliwie najprościej i pan może dziś jeszcze o tym się przekona. Obrażać pana nie chcę i nie mam potrzeby; choćby tylko dlatego, że pan się nie obrazi, cokolwiek bym panu powiedziała. Jestem tego zupełnie pewna, dlatego że doskonale rozumiem nasze wzajemne stosunki; przecież pan nie może ich traktować poważnie, prawda? Ale jeżeli istotnie pana obraziłam, gotowa jestem przeprosić, aby wypełnić wobec pana wszystkie obowiązki... gościnności.
Mimo lekkiego a nawet żartobliwego tonu, jakim Natasza powiedziała to zdanie, nigdy jeszcze nie widziałem jej tak rozdrażnionej. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, jak wielka wezbrała w niej gorycz w ciągu trzech dni. Jej zagadkowe słowa, że wie wszystko i wszystkiego się domyśliła, przestraszyły mnie, odnosiły się one wprost do księcia. Natasza zmieniła swoje zdanie o nim i traktowała go jako wroga — to było oczywiste. Widocznie przypisywała jego wpływowi wszystkie swe niepowodzenia z Alosza i może miała po temu jakie, dane. Obawiałem się między nimi jakiejś nagłej sceny. Żartobliwy jej ton był aż nazbyt wyraźny, nazbyt oczywisty. A ostatnie jej słowa do księcia o tym, że on nie może poważnie traktować ich stosunków, zwrot o przepraszaniu z obowiązku gościnności, jej obietnica na kształt pogróżki, iż udowodni mu jeszcze tego wieczora, że umie mówić otwarcie — wszystko to było tak zjadliwe i nie zamaskowane, że książę nie mógł nie zrozumieć tego wszystkiego. Zauważyłem, jak zmienił się na twarzy, lecz umiał panować nad sobą. Natychmiast uda), że nie zwrócił uwagi na te słowa, że nie zrozumiał ich prawdziwego znaczenia i, rzecz prosta, zbył wszystko żartem.
— Boże uchowaj, żebym miał wymagać przeprosin — podchwycił śmiejąc się. — Wcale tego nie chciałem, nie mam zwyczaju wymagać przeprosin od kobiety. Jeszcze za pierwszym naszym widzeniem się uprzedziłem panią po części co do mojego charakteru i pani pewnie nie pogniewa się za pewne spostrzeżenie, tym bardziej że tyczy się ono w ogóle wszystkich kobiet; pan również zapewne zgodzi się z tym spostrzeżeniem — ciągnął dalej, grzecznie zwracając się w moją stronę. — Otóż zauważyłem, że w charakterze kobiecym istnieje pewien rys; jeżeli na przykład kobieta poczuwa się do jakiejś winy, prędzej się zgodzi zmazać później swą winę tysiącem pieszczot niż w danej chwili, schwytana na gorącym uczynku, przyznać się do winy i prosić o przebaczenie. A więc, jeżeli przypuścimy, że jestem przez panią obrażony, to teraz, w danej chwili, umyślnie nie chcę usprawiedliwień, tym milej mi będzie później, kiedy pani uzna swój błąd i zechce go zmazać... tysiącem pieszczot. A pani jest tak dobra, tak czysta, świeża i szczera, że chwila, w której pani przyzna się do winy, przeczuwam to, będzie czarująca. Lepiej, zamiast przeprosin, nich mi pani teraz powie, czy nie mógłbym jeszcze dziś w jakiś sposób dowieść, że jestem o wiele szczerszym i postępuję z panią otwarcie), niż pani sądzi.
Natasza zarumieniła się. I mnie się również wydało, że odpowiedź księcia była utrzymana w jakimś już nazbyt lekkim, nawet lekceważącym tonie.
— Chce mi pan dowieść, że postępuje pan ze mną szczerze i otwarcie? — zapytała Natasza patrząc na niego wyzywająco.
— Tak.
— Jeżeli tak, niech pan spełni mą prośbę.
— Ą góry daję na to słowo.
— Oto ona: ani słowem, ani najmniejszym napomknieniem o mnie nie niepokoić Aloszy ani dziś, ani jutro. Najmniejszej wymówki za to, że o mnie zapomniał, żadnych nauk. Chcę go właśnie powitać tak, jakby nic nie było między nami, żeby nic nie mógł zauważyć. To mi jest potrzebne. Czy pan na to daje słowo?
— Z największą przyjemnością — odpowiedział książę — i niech mi pani pozwoli dodać ze szczerego serca, że mało u kogo spotkałem bardziej szlachetny i jasny pogląd na takie sprawy... Ale oto, zdaje się, i Alosza.
Rzeczywiście, w przedpokoju rozległ się hałas. Natasza drgnęła i jakby się na coś przygotowała. Książę siedział z poważną miną, oczekując, co będzie dalej; uporczywie obserwował Nataszę. Ale drzwi się otworzyły i do pokoju wpadł Alosza.
Wpadł z rozpromienioną twarzą, radosny, wesoły. Widać było, że wesoło i szczęśliwie spędził te cztery dni. Było widoczne, że chce nam coś zakomunikować.
— Oto jestem! — zawołał na cały głos. — Ten, który powinien być wcześniej niż inni. Ale zaraz dowiecie się o wszystkim, o wszystkim, o wszystkim. Niedawno, papo, nie zdążyliśmy dwóch słów ze sobą zamienić, a mam ci wiele do powiedzenia. On mi tylko w dobrych chwilach pozwala mówić sobie: ty — przerwał zwracając się do mnie — słowo daję, inaczej nie pozwala! Ale od dzisiaj chcę, żeby miał same dobre chwile, i doprowadzę do tego! W ogóle zmieniłem się zupełnie w ciągu tych czterech dni, zupełnie, zupełnie się zmieniłem i wszystko wam opowiem. Ale to później. A teraz najważniejsze: ona! Oto ona! Znowu! Nataszo, moja kochana, jak się masz, aniele mój! — mówił siadając obok niej i namiętnie całując jej rękę — tęskniłem do ciebie przez te dni! Ale cóż chcesz! Nie mogłem! Byłem zajęty. Moja najdroższa! Jak gdybyś schudła trochę, jesteś taka bledziutka...
Z zapałem pokrywał jej ręce pocałunkami, namiętnie patrzył na nią swymi ślicznymi oczami, jakby nie mogąc się napatrzeć. Spojrzałem na Nataszę i z jej twarzy odgadłem, że to samo mieliśmy na myśli: on był zupełnie niewinny. Zresztą, kiedyż i jak to niewiniątko mogło się stać winnym. Rumieniec zalał nagle blade policzki Nataszy, jakby wszystka krew, zebrana w jej sercu, odpłynęła nagle do głowy. Oczy jej zapałały i dumnie spojrzała na księcia.
— Ale gdzieżeś... ty był... tyle dni? — powiedziała stłumionym i urywanym głosem. Oddychała ciężko i nierówno. Mój Boże, jak ona go kochała!
— Otóż to, że pozornie jestem winien wobec ciebie; zresztą jakie tam: pozornie! Rozumie się, jestem winien, wiem o tym, i przyjechałem z tym, że wiem. Katia wczoraj i dzisiaj mówiła mi, że kobieta nie może wybaczyć takiego lekceważenia (bo ona wie o wszystkim, co było we wtorek; opowiedziałem jej to następnego dnia). Kłóciłem się z nią, przekonywałem ją, mówiłem, że ta kobieta nazywa się Natasza i że na całym świecie jest może tylko jedna równa jej: to Katia. I przyjechałem tutaj naturalnie wiedząc, że wygrałem ten spór. Czyż taki anioł jak ty może nie przebaczyć? "Nie był, to znaczy, że na pewno coś mu przeszkodziło, ale nie dlatego, że przestał kochać" — ot jak będzie myśleć moja Natasza! I jakże można ciebie przestać kochać? Czy to możliwe? Serce mnie bolało z tęsknoty za tobą. A jednak jestem winien! Ale kiedy dowiesz się wszystkiego, pierwsza mnie usprawiedliwisz. Zaraz wszystko opowiem, muszę przed wami duszę otworzyć; po to przyjechałem. Chciałem dziś (miałem chwileczkę wolną) wpaść do ciebie, żeby cię ucałować, ale i to się nie udało: Katia wezwała mnie, żebym się niezwłocznie stawił w bardzo ważnej sprawie. Było to, zanim wsiadłem do dorożki, i kiedyś mnie widział, papo, wtedy już po raz drugi jechałem do Kati, na drugie jej wezwanie. Teraz całymi dniami biegają między nami posłańcy i noszą listy. Iwanie Pietrowiczu, pańską kartkę dopiero wczoraj w nocy zdążyłem przeczytać i ma pan zupełną słuszność we wszystkim, co pan tam pisze. Ale co robić: fizyczna niemożliwość! Więc pomyślałem sobie: jutro się ze wszystkiego usprawiedliwię, bo przecież dziś wieczór nie mogłem nie przyjść do ciebie, Nataszo.
— Co to za kartka? — zapytała Natasza.
— Wania był u mnie, nie zastał mnie oczywiście i w kartce, którą zostawił, zwymyślał mnie za to, że nie przychodzę do ciebie. I ma zupełną słuszność. To było wczoraj.
Natasza spojrzała na mnie.
— Ale jeżeli ci starczyło czasu, żeby siedzieć od rana do wieczora u Katarzyny Fiodorowny... — zapytał książę.
— Wiem, wiem, co powiesz — przerwał Alosza. — "Jeżeli mogłeś być u Kati, to powinieneś mieć dwa razy więcej powodów, żeby być tutaj." Zupełnie się z tobą zgadzam i nawet dodani od siebie: nie dwa razy, ale milion razy więcej powodów. Ale po pierwsze, zdarzają się przecież w życiu dziwne, nieoczekiwane wypadki, które mieszają wszystkie szyki i wszystko przewracają do góry nogami. Otóż mnie się coś takiego zdarzyło. Przecież mówię, że przez te dni zupełnie się zmieniłem, od stóp do głów; a więc widocznie były po temu ważne powody!
— Ach, mój Boże, i cóż ci się takiego przytrafiło? Nie męcz dłużej! — zawołała Natasza, rozśmieszona zgorączkowaniem Aloszy.
Istotnie, Alosza był nieco śmieszny: śpieszył się, słowa sypały mu się z ust szybko, chaotycznie. Wciąż mu się chciało mówić, mówić, opowiadać. Ale opowiadając nie wypuszczał jednak ręki Nataszy i bezustannie podnosił ją do ust, jakby nie mogąc się dość nacalować.
— Właśnie chodzi o to, co mi się przytrafiło — ciągnął dalej Alosza. — Ach, moi drodzy! Com ja widział, com ja robił, jakich ludzi poznałem! Przede wszystkim, Katia — to skarb! Zupełnie, zupełnie jej nie znałem dotychczas! I wtenczas, we wtorek, kiedy ci o niej opowiadałem, Nataszo, pamiętasz, kiedy z takim zachwytem mówiłem, to i wtenczas prawie zupełnie jej nie znałem. Kryła się przede mną aż do ostatniej chwili. Ale teraz doskonale poznaliśmy się wzajemnie. Jesteśmy już na ty. Ale zacznę od początku: po pierwsze, Nataszo, gdybyś tylko mogła słyszeć, co ona mówiła o tobie, kiedy następnego dnia, we środę, opowiedziałem jej, co zaszło między nami... Ale właśnie przypominam sobie, jakim ja byłem głupcem wobec ciebie, kiedy przyjechałem tu wtenczas we środę rano! Ty witasz mnie z zapałem, jesteś pod wrażeniem naszej nowej sytuacji życiowej, chcesz ze mną mówić o tym wszystkim, jesteś smutna, a równocześnie żartujesz i przekomarzasz się ze mną; a ja — robię ze siebie takiego solidnego człowieka! O, głupiec, głupiec! Przecież naprawdę chciałem się przed kimś pochwalić, że niedługo będę mężem, człowiekiem solidnym, i miałem też przed kim się chwalić — przed tobą! Ach, jak ty musiałaś się śmiać ze mnie i jak bardzo zasługiwałem na twój śmiech.
Książę siedział w milczeniu i z jakimś triumfująco ironicznym uśmiechem patrzył na Aloszę. Jak gdyby cieszył się, że jego syn jest taki lekkomyślny i śmieszny. W ciągu całego tego wieczora przypatrywałem mu się uważnie i doszedłem do przekonania, że wcale nie kochał syna, choć tyle mówiono o jego zbyt gorącej miłości ojcowskiej.
— Po widzeniu się z tobą pojechałem do Kati — trzepał dalej Alosza. — Powiedziałem już, że dopiero tego ranka dobrze poznaliśmy się wzajemnie, i dziwne, jak to się stało... nawet nie pamiętam... Kilka słów gorących, kilka spostrzeżeń, myśli szczerze wypowiedzianych, i staliśmy się sobie bliscy na zawsze. Powinnaś, powinnaś ją poznać, Nataszo! Jak ona mi opowiedziała, jak ona mi wytłumaczyła ciebie! Jak ona mi wyjaśniła, jakim ty jesteś dla mnie skarbem! Później opowiedziała mi o swoich ideałach i swoim światopoglądzie; to taka poważna dziewczyna, pełna zapału! Mówiła o obowiązku, o naszym przeznaczeniu, o tym, że wszyscy powinniśmy służyć ludzkości; w ciągu jakichś pięciu czy sześciu godzin rozmowy doszliśmy do zupełnego porozumienia i na tym zakończyliśmy, żeśmy sobie wzajemnie przysięgli dozgonną przyjaźń i że przez całe życie będziemy działać razem!
— W jaki sposób działać? — ze zdziwieniem zapytał książę.
— Ja się tak zmieniłem, ojcze, że wszystko to naturalnie musi cię dziwić; nawet z góry przewiduję wszystkie twoje sprzeciwy — odpowiedział Alosza triumfująco. — Wszyscy jesteście ludźmi praktycznymi, macie tyle przestarzałych, poważnych, surowych zasad; na wszystko, co młode, świeże, patrzycie z niedowierzaniem, wrogo, drwiąco. Ale teraz już nie jestem tym, którego znałeś kilka dni temu. Jestem inny! Śmiało spoglądam w oczy wszystkiemu i wszystkim na świecie. Jeżeli wiem, że mam rację, postępuję według niej aż do ostatecznych konsekwencji; i póki nie zboczę z tej drogi, jestem szlachetnym człowiekiem. Ani słowa więcej! Mówcie, co chcecie, po tym, co powiedziałem, a ja jestem pewny siebie.
— Oho! — powiedział książę drwiąco.
Natasza spojrzała na nas z niepokojem. Bała się o Aloszę. Jemu się często zdarzało wpadać niezręcznie w entuzjazm i Natasza wiedziała o tym. Nie chciała, żeby Alosza okazał się śmiesznym wobec nas, a zwłaszcza wobec ojca.
— Co ty gadasz, Alosza! Przecież to już jakaś filozofia — powiedziała — pewnie cię ktoś nauczył... lepiej byś opowiadał.
— Ależ ja opowiadam! — zawołał Alosza. — Więc widzisz: Katia ma dwóch dalekich krewnych, jakichś tam kuzynów, Lowa i Boria, jeden student, a drugi po prostu młody człowiek. Ona "komunikuje się z nimi; to wprost niezwykli ludzie![18] Do hrabiny prawie wcale nie chodzą, z zasady. Kiedyśmy mówili z Katią o powinności człowieka, o przeznaczeniu i o tym wszystkim, opowiedziała mi o nich i natychmiast dała mi do nich kartkę; zaraz poleciałem, żeby się z nimi poznać. Tego samego wieczora doszliśmy do zupełnego porozumienia. Było tam ze dwanaście najrozmaitszych osób — studenci, oficerowie, malarze; był jeden literat... oni wszyscy znają pana, Iwanie Pietrowiczu, to znaczy czytali pana utwory i wiele się po panu spodziewają w przyszłości. Sami mi tak powiedzieli. Mówiłem im, że znam pana, i obiecałem poznać ich z panem. Wszyscy przyjęli mnie po bratersku, z otwartymi ramionami. Od razu powiedziałem im, że niedługo się żenię, więc traktowali mię jako człowieka żonatego. Mieszkają na czwartym piętrze, na poddaszu, zbierają się możliwie najczęściej, zwykle we środy, u Łowy i JBori. Wszystko to świeża młodzież; wszyscy płomienną miłością kochają całą ludzkość, mówiliśmy o naszej teraźniejszości, o przyszłości, o nauce, o literaturze, i mówiliśmy tak mile, tak szczerze i po prostu... Przychodzi tam również jeden uczeń gimnazjalny. Jak oni się odnoszą do siebie, jacy oni szlachetni! Nie widziałem dotąd takich ludzi! Gdzie ja dotychczas bywałem? Com widział? Co mnie wychowało? Ty jedna tylko, Nataszo, mówiłaś mi coś w tym rodzaju. Ach, Nataszo, koniecznie musisz ich poznać; Katia już ich zna. Oni mówią o niej omal że z nabożeństwem i Katia już mówiła Łowię i Bori, że kiedy będzie w prawie rozporządzenia swym majątkiem, na pewno zaraz ofiaruje milion na cele społeczne.
— A rozporządzać tym milionem będzie pewnie Lowa i Boria z całą ich kompanią? — zapytał książę.
— Nieprawda, nieprawda; wstyd tak mówić, ojcze! — z zapałem zawołał Alosza. — Podejrzewam, co masz na myśli. A o tym milionie rzeczywiście rozmawialiśmy i długo nie mogliśmy zdecydować, na co go użyć. Zdecydowaliśmy w końcu, że przede wszystkim na powszechne nauczanie...
— Tak, rzeczywiście, niedostatecznie znałem dotąd Katarzynę Fiodorownę — zauważył książę, jakby do siebie, wciąż z tym samym drwiącym uśmiechem. — Zresztą wiele się po niej spodziewałem, ale tego...
— Co cię tak przeraża? — przerwał Alosza. — Że to trochę odbiega od waszych ustalonych zasad? Że dotąd nikt nie ofiarował miliona, a ona ofiarowuje? Tak? No cóż, jeżeli nie chce żyć na cudzy koszt dlatego, że żyć za te miliony to znaczy żyć na cudzy koszt (dopiero teraz się o tym dowiedziałem). Chce być pożyteczna dla ojczyzny i dla wszystkich i złożyć swój grosz na cel powszechny... O tym groszu czytaliśmy jeszcze w przypowieściach, a jak grosz zapachniał milionem, to już ma być co innego? I na czym się opiera cały ten wychwalony zdrowy rozsądek, w który tak wierzyłem? Czemu tak na mnie patrzysz, ojcze? Jakbyś widział przed sobą błazna, głuptaska! No i cóż, że głuptasek! Żebyś ty słyszała, Nataszo, to, co mówiła Katia: "Nie rozum jest rzeczą najważniejszą, lecz to, co nim kieruje — natura, serce, szlachetne skłonności, rozwój." Genialnie się o tym wyraził Biezmygin. Biezmygin — to znajomy Łowy i Bori i, między nami mówiąc, tęga głowa, doprawdy głowa genialna! Nie dalej jak wczoraj powiedział w rozmowie: "Głupiec, który uświadomił sobie, że jest głupcem, nie jest już głupcem!" Świetne spostrzeżenie! On sypie co chwila takimi aforyzmami i prawdami.
— To istotnie genialne — zauważył książę.
— Wciąż się śmiejesz. Ale przecież nigdy nie słyszałem czegoś podobnego od ciebie ani od całego waszego towarzystwa. U was, na odwrót, wszystko to jakoś chowają, wszystko starają się jakoś przytłoczyć do ziemi, żeby wzrost wszystkich i wszystkie nosy były podług jakichś miarek, przepisów — jak gdyby to było możliwe! Jak gdyby to nie było tysiąc razy bardziej niemożliwe niż to, o czym my rozmawiamy i co myślimy. I to nas nazywają utopistami! Żebyś ty posłuchał, co oni mi wczoraj mówili...
— No cóż takiego, o czym wy mówicie i myślicie? Opowiedz, Alosza, bo ja dotychczas jakoś nie rozumiem — powiedziała Natasza.
— W ogóle o wszystkim, co prowadzi do postępu, do humanitaryzmu, do miłości, mówi się o tym wszystkim w związku ze współczesnymi zagadnieniami. Mówimy o jawności życia politycznego, o zapoczątkowanych reformach, o miłości człowieka, o działaczach współczesnych; czytamy ich, dyskutujemy. Ale, co najważniejsze, daliśmy sobie wszyscy słowo, że będziemy ze sobą zupełnie szczerzy i będziemy mówić o sobie wszystko otwarcie, nie krępując się. Tylko otwartość, tylko szczerość mogą doprowadzić do celu. O to szczególnie dba Biezmygin. Opowiedziałem o tym Kati i ona zupełnie się zgadza z Biezmyginem. I dlatego wszyscy pod przewodnictwem Biezmygina daliśmy sobie słowo postępować szlachetnie i otwarcie przez całe życie i, cokolwiek by o nas mówiono, jakkolwiek by nas sądzono — niczym nie dać się zbić z tropu, nie wstydzić się naszego zapału, naszych idei, naszych błędów i dążyć wprost do celu. Jeśli chcesz, żeby cię szanowano, przede wszystkim, i to najważniejsze, szanuj sam siebie; tylko w ten sposób, tylko szacunkiem dla siebie zmusisz innych, żeby cię szanowali. Tak mówi Biezmygin i Katia zgadza się z nim w zupełności. W ogóle my teraz dyskutujemy o swych przekonaniach i postanowiliśmy, że każdy będzie studiował sam siebie z osobna, a wszyscy razem będą określać się wzajemnie...
— Co za galimatias! — zawołał książę z niepokojem. — I któż to taki ten Biezmygin? Nie, tego nie można tak pozostawić...
— Czego nie można tak pozostawić?-podchwycił Alosza. — Słuchaj, ojcze, dlaczego ja teraz mówię o tym wszystkim przy tobie? Dlatego że chcę i spodziewam się i ciebie wciągnąć do naszego kółka. Ja już tam dałem i za ciebie słowo. Śmiejesz się, no, wiedziałem, że będziesz się śmiać! Ale wysłuchaj ! Jesteś dobry, szlachetny, więc zrozumiesz. Przecie ty nie znasz, nie widziałeś nigdy tych ludzi, nie słyszałeś tego, co mówią. Dajmy na to, że o tym wszystkim słyszałeś, żeś wszystko przestudiował, jesteś strasznie uczony; ale ich przecież nie widziałeś, nie byłeś u nich i dlatego jakże możesz wydawać o nich słuszny sąd! Tobie się tylko zdaje, że wiesz. Nie, pobądż tylko u nich, posłuchaj ich, a wtedy daję za ciebie słowo, że będziesz z nami. A co najważniejsze, chcę zrobić wszystko, żeby cię uratować od zguby w twojej sferze towarzyskiej, do której tak się przyczepiłeś, i od twoich przekonań.
Książę w milczeniu i z niezmiernie jadowitym uśmiechem wysłuchał tego przemówienia; jego twarz przybrała zły wyraz.
Natasza obserwowała go z nieukrywanym wstrętem. Widział to, lecz udawał, że nie spostrzega. Ale gdy tylko Alosza skończył mówić, książę nagle parsknął śmiechem. Opadł nawet na oparcie krzesła, jakby nie miał siły się powstrzymać. Ale ten śmiech był wyraźnie sztuczny. Było aż nazbyt widoczne, że śmiał się jedynie dlatego, żeby jak najdotkliwiej obrazić i poniżyć syna. Alosza istotnie się zmartwił; twarz jego wyrażała wielki smutek. Lecz cierpliwie przeczekał, kiedy się skończy wesołość ojca.
— Ojcze. — zaczął ze smutkiem — dlaczego się ze mnie śmiejesz? Zwróciłem się do ciebie szczerze i otwarcie. Jeżeli, twoim zdaniem, mówię głupstwa, przekonaj mnie, lecz nie śmiej się ze mnie. I z czego tu się śmiać? Z tego, co jest teraz dla mnie święte i szlachetne? No, dajmy na to, że zbłądziłem, że wszystko to omyłka, nieprawda, że jestem głuptasem, jak mnie kilkakrotnie nazwałeś; ale jeżeli nawet błądzę, to uczciwie, szlachetnie; nie utraciłem swej szlachetności. Jestem przejęty wzniosłymi, ideałami. Niech nawet będą błędne, ale ich podłoże jest święte. Przecież ci powiedziałem, że ani ty, ani nikt z twoich bliskich nie powiedział mi nic takiego, co by mi nadało kierunek, co by mnie pociągnęło za sobą. Obal ich twierdzenia, powiedz coś lepszego niż oni, a pójdę za tobą, lecz nie śmiej się ze mnie, bo mi to sprawia wielką przykrość.
Alosza wypowiedział to niezwykle szlachetnie i z jakąś surową godnością. Natasza patrzyła na niego ze współczuciem. Nawet książę ze zdziwieniem wysłuchał syna i natychmiast zmienił ton.
— Nie chciałem ci zrobić najmniejszej przykrości, mój drogi — odpowiedział — przeciwnie, żal mi cię. Przygotowujesz się do takiego kroku w twojm życiu, wobec którego czas by już było przestać być takim lekkomyślnym chłopcem. To miałem na myśli. Śmiałem się mimo woli i zupełnie nie chciałem ci zrobić przykrości.
— A dlaczego mi się tak zdawało ? — ciągnął Alosza z goryczą. — Dlaczego już od dawna wydaje mi się, że patrzysz na mnie wrogo, z chłodnym uśmiechem, nie jak ojciec na syna? Dlaczego wydaje mi się, że gdybym był na twoim miejscu, tobym tak obelżywie nie wyśmiał swego syna jak ty mnie. Słuchaj, wyjaśnijmy sobie szczerze to wszystko, natychmiast, raz na zawsze, tak żeby już nie było żadnych nieporozumień. I... chcę powiedzieć całą prawdę: kiedy tu wszedłem, wydało mi się, że i tu zaszło jakieś nieporozumienie; spodziewałem się jakoś inaczej zastać was tutaj razem zebranych. Tak czy nie? Jeżeli tak, to czyż nie lepiej, żeby każdy wypowiedział to, co czuje? Ile złego można usunąć szczerością!
— Mów, mów, Alosza!-powiedział książę. — To, co nam proponujesz, jest bardzo rozumne. Może od tego trzeba było zacząć — dodał spojrzawszy na Nataszę.
— Nie pogniewaj się na mnie za moją zupełną szczerość — zaczął mówić Alosza. — Sam jej sobie życzysz, sam ją wywołujesz. Posłuchaj więc. Zgodziłeś się na moje małżeństwo z Nataszą; dałeś nam to szczęścfe i w tym celu przezwyciężyłeś sam siebie. Byłeś wielkoduszny i wszyscyśmy ocenili twój szlachetny postępek. Ale dlaczego teraz z jakąś dziwną radością bezustannie robisz aluzje, że jestem jeszcze śmiesznym chłopcem, zupełnie niestosownym na męża? Nie dość na tym, chcesz jeszcze jakby ośmieszyć, poniżyć, a nawet oczernić mnie w oczach Nataszy. Cieszysz się zawsze, jeżeli możesz w jakikolwiek sposób podkreślić jakąś moją śmieszność; zauważyłem to nieraz, już dawno. Jakbyś się właśnie starał w jakimś celu dowieść nam, że nasze małżeństwo jest śmieszne, bezsensowne i że jesteśmy niedobraną parą. Doprawdy, jakbyś nie wierzył w to, coś nam sam przeznaczył; jakbyś patrzył na to wszystko jako na żart, zabawną historyjkę, śmieszny wodewil... Przecież nie tylko z dzisiejszych twoich słów to wnoszę. Tamtego wieczora, we wtorek, gdy wróciłem stąd do ciebie, usłyszałem z twoich ust kilka dziwnych wyrażeń, które mnie zdumiały, a nawet rozgoryczyły. I we środę, wyjeżdżając, również zrobiłeś kilka aluzji do naszego obecnego położenia, powiedziałeś coś i o niej, nic ubliżającego, przeciwnie, ale jakoś nie tak, jakbym chciał słyszeć od ciebie, jakoś zbyt lekko, bez miłości, bez szacunku dla niej... Trudno wyrazić, ale ton był jasny: serce słyszy. Powiedz mi, że się mylę. Przekonaj mnie, dodaj mi otuchy i... i jej, bo i ją rozgoryczyłeś. Odgadłem to od pierwszego wejrzenia, gdy wszedłem tutaj...
Alosza wypowiedział to płomiennie i z mocą. Nataszą słuchała go z wyrazem jakby triumfu i, wzburzona, z rozpaloną twarzą, dwa razy powiedziała do siebie, podczas gdy mówił: "Tak, tak, to słuszne!" Książę się zmieszał.
— Mój drogi — odpowiedział — naturalnie, że nie mogę sobie przypomnieć wszystkiego, co ci mówiłem; ale to bardzo dziwne, że w ten sposób przyjąłeś moje słowa. Gotów jestem obalić twoje przypuszczenia, czym tylko będę mógł. Jeżeli się teraz śmiałem, to i to jest zrozumiałe. Powiem ci nawet, że śmiechem chciałem pokryć uczucie goryczy. Kiedy sobie teraz zdaję sprawę, że ty niedługo masz być mężem, wydaje mi się to obecnie niemożliwe, bezsensowne i, daruj, nawet śmieszne. Robisz mi wyrzuty z powodu tego, a ja mówię, że to wszystko przez ciebie. Ja również przyznaję się do winy: może za mało zwracałem na ciebie uwagi w ostatnich czasach i dlatego dopiero teraz, tego wieczora, przekonałem się, do czego możesz być zdolny. Teraz drżę po prostu, kiedy pomyślę o twojej przyszłości z Natalią Nikołajewną. Zanadto się pośpieszyłem; widzę, że jesteście niedobraną parą. Każda miłość przemija, a zły dobór zostaje na zawsze. Nie mówię już o twoim losie, ale pomyśl tylko, jeżeli masz uczciwe zamiary, że wraz z sobą gubisz i Natalię Nikołajewnę, zdecydowanie gubisz! Mówiłeś całą godzinę o miłości człowieka, o wzniosłości przekonań, o szlachetnych ludziach, których poznałeś; a zapytaj Iwana Pietrowicza, co ja mu niedawno mówiłem, kiedyśmy weszli na trzecie piętro po tych wstrętnych schodach i staliśmy tu przed drzwiami, dziękując Bogu za uratowanie życia i nóg? Wiesz, jaka myśl mimo woli przyszła mi wówczas do głowy? Dziwiłem się, jak ty możesz znieść, tak bardzo kochając Natalię Nikołajewnę, żeby ona mieszkała w takim mieszkaniu? Jak mogłeś nie pomyśleć o tym, że jeżeli nie posiadasz środków, jeżeli nie jesteś zdolny do spełnienia swoich obowiązków, to nie masz prawa żenić się, nie masz prawa brać na siebie żadnych zobowiązań. Sama miłość to mało; miłość okazuje się w czynie, a ty sobie tak rozumujesz: "Choćbyś miała cierpieć ze mną, ale żyj ze mną" — to niehumanitarne, nieszlachetne! Mówić o powszechnej miłości, entuzjazmować się ogólnoludzkimi zagadnieniami, a równocześnie popełniać występki przeciwko miłości i nie dostrzegać ich, to niepojęte! Niech pani mi nie przerywa, Natalio Nikołajewno, niech pani pozwoli mi skończyć; jestem aż nadto rozgoryczony i muszę się wypowiedzieć. Alosza, mówiłeś, że w ciągu ostatnich dni entuzjazmowałeś się wszystkim, co szlachetne, piękne, uczciwe, i robiłeś mi wymówki, że w naszym towarzystwie nie ma takiego enutzjazmu, tylko suchy, zdrowy rozsądek. Pomyśl tylko; entuzjazmować się wzniosłym i pięknym i po tym, co tu zaszło we wtorek, przez cztery dni zaniedbywać tę, która, zdawałoby się, powinna być ci droższa niż wszystko na świecie! Przyznałeś się nawet do swego sporu z Katarzyną Fiodorowną; powiedziałeś jej, że Natalia Nikołajewna tak cię kocha i jest tak wspaniałomyślna, iż przebaczy ci twój postępek. Ale jakie masz prawo liczyć na to przebaczenie i zakładać się o to? I czyżbyś ani razu nie pomyślał, ile udręki, ile gorzkich myśli, ile wątpliwości i podejrzeń przysporzyłeś przez te dni Natalii Nikołajewnie? Czy dlatego, żeś tam wpadł w zachwyt nad jakimiś nowymi ideami, miałeś prawo zaniedbywać swój pierwszy obowiązek? Niech mi pani wybaczy, Natalio Nikołajewno, że nie dotrzymałem słowa. Ale ta sprawa jest ważniejsza od danego słowa: pani sama to rozumie... Czy wiesz, Alosza, że zastałem Natalię Nikołajewnę tak przygnębioną, iż było jasne, w jakie piekło zamieniłeś dla niej te cztery dni, które, wprost przeciwnie, powinny były być najlepszymi dniami w jej życiu? Z jednej strony takie postępki, a z drugiej — słowa, słowa i słowa... Czyż nie mam racji? I ty możesz po tym wszystkim oskarżać mnie, podczas gdy sam jesteś wszystkiemu winien?
Książę skończył. Był nawet zachwycony swym krasomówstwem i nie mógł przed nami ukryć swego triumfu. Kiedy Alosza usłyszał o cierpieniach Nataszy, spojrzał na nią z wyrazem bolesnej rozpaczy, ale Natasza już się zdecydowała.
— Dość tego, Alosza, nie martw się — odpowiedziała — inni są bardziej winni niż ty. Siadaj i słuchaj, co teraz powiem twojemu ojcu. Czas już kończyć!
— Proszę wyjaśnić, o co pani chodzi, Natalio Nikołajewno — podchwycił książę — bardzo panią o to proszę! Już od dwóch godzin słyszę zagadki. To się staje nieznośne i wyznam, że spodziewałem się innego przyjęcia.
— Możliwe; dlatego że pan spodziewał się tak oczarować nas słowami, że nie zauważymy pańskich ukrytych zamiarów. Cóż mam panu wyjaśnić? Pan sam wszystko rozumie. Alosza ma słuszność. Podstawowym pańskim zamiarem jest rozłączenie nas. Pan z góry, prawie na pewno, przewidział wszystko, co się tu stanie po tym wieczorze we wtorek, i wszystko dokładnie obliczył. Powiedziałam już, że pan ani mnie, ani uknutych przez pana oświadczyn nie traktuje poważnie. Pan sobie z nas żarty stroi, pan się bawi — i ma pan wiadomy cel. Gra pańska jest trafna. Alosza miał słuszność, kiedy robił panu wymówki, że pan patrzy na to wszystko jak na wodewil. Pan, wprost przeciwnie, powinien by się cieszyć, a nie robić wyrzuty Aloszy za to, że on, nie wiedząc o niczym, spełnił wszystko, czego pan od niego oczekiwał, a nawet może więcej. Osłupiałem ze zdumienia. Oczekiwałem, że tego wieczora dojdzie do jakiejś katastrofy. Ale zbyt gwałtowna szczerość Nataszy i nieutajony pogardliwy ton jej słów zdumiały mię do ostateczności! Widocznie wiedziała coś naprawdę, myślałem sobie, i zdecydowała się na niezwłoczne zerwanie. Może nawet z niecierpliwością oczekiwała księcia, żeby od razu wszystko mu w oczy powiedzieć. Książę trochę zbladł. Twarz Aloszy wyrażała naiwny strach i męczące oczekiwanie.
— Niech pani zapamięta, o co mnie pani dziś oskarża! — zawołał książę — i niech pani choć trochę pomyśli nad swymi słowami. Ja nic nie rozumiem.
— A! Więc pan nie chce zrozumieć — powiedziała Natasza — nawet on, nawet Alosza zrozumiał pana tak samo jak ja, a myśmy się nie porozumiewali, nawet nie widzieliśmy się! I on także doznał wrażenia, że pan igra z nami, że pan prowadzi niegodną, krzywdzącą nas grę, a on pana kocha i wierzy w pana jak w bóstwo. Pan nie uważał za potrzebne być z nami ostrożniejszy, bardziej przewidujący, liczył pan na to, że on się nie domyśli. Ale on ma czułe, subtelne, wrażliwe serce i pańskie słowa, pański ton, jak on mówi, utkwiły mu w sercu...
— Nic, nic nie rozumiem! — powtórzył książę zwracając się do mnie z wyrazem ogromnego zdumienia, jakby biorąc mnie na świadka. Był podrażniony i zgorączkowany. — Pani jest podejrzliwa, pani się czegoś boi — ciągnął dalej, zwracając się do niej — po prostu jest pani zazdrosna o Katarzynę Fiodorownę i dlatego gotowa pani rzucić oskarżenie na wszystkich i na mnie pierwszego... i niech mi pani pozwoli już wszystko powiedzieć, można dojść do dziwnego mniemania o charakterze pani... Nie jestem przyzwyczajony do takich scen; nie pozostałbym tu ani chwili dłużej po tym wszystkim, gdyby nie sprawa mego syna... Wciąż jeszcze oczekuję, czy pani nie raczy dać wyjaśnień.
— Więc pan jednak upiera się i nie chce zrozumieć z kilku słów, chociaż wie pan wszystko doskonale? Chce pan koniecznie, żebym to wszystko powiedziała panu bez ogródek?
— O to mi tylko chodzi.
— Więc dobrze, niech pan słucha — zawołała Natasza z błyszczącymi gniewem oczami — powiem panu wszystko, wszystko!
Wstała i zaczęła mówić stojąc, nie spostrzegając tego w podnieceniu. Cała ta scena stawała się zbyt uroczysta.
— Niech pan sobie przypomni swe własne słowa, powiedziane we wtorek — zaczęła Natasza. — Powiedział pan: potrzeba mi pieniędzy, dróg utorowanych i znaczenia w świecie — pamięta pan to?
— Pamiętam.
— A więc po to, żeby zdobyć te pieniądze, żeby osiągnąć wszystkie te sukcesy, które się panu wymykały z rąk, przyjeżdżał pan tu we wtorek i wymyślił pan tę prośbę o moją rękę, licząc, że ten żart dopomoże panu schwytać to, co się panu wymknęło z rąk.
— Nataszo! — zawołałem — pomyśl, co mówisz!
— Żart! Wyrachowanie! — powtarzał książę z wyrazem głęboko urażonej godności.
Alosza siedział przybity nieszczęściem i patrzył, nic prawie nie rozumiejąc.
— Tak, tak, niech pan mi nie przerywa, przyrzekłam sobie wszystko powiedzieć — ciągnęła dalej rozdrażniona Natasza. — Pan sam pamięta: Alosza nie słuchał pana. Przez całe pół roku pan pracował nad nim, żeby go ode mnie odciągnąć. On nie ustępował. I nagle nadeszła taka chwila, że nie można było dłużej zwlekać. Zmarnować tę chwilę oznaczało, że i narzeczona, i pieniądze, przede wszystkim pieniądze, całe trzy miliony posagu, wymkną się panu z rąk. Pozostawało jedno: żeby Alosza pokochał tę, którą mu pan przeznaczył na narzeczoną; obliczył pan: jeżeli pokocha, to może odczepi się ode mnie...
— Nataszo, Nataszo! — z rozpaczą zawołał Alosza — co ty mówisz!
— Tak też pan postąpił — ciągnęła dalej nie zwracając uwagi na okrzyk Aloszy — lecz i tu znów ta sama, dawna historia! Wszystko się dało ułożyć, tylko ja stoję na przeszkodzie! Jedno tylko mogło panu dodać nadziei: pan, jako człowiek doświadczony i chytry, na pewno już wtedy zauważył, że Aloszy czasami jakby ciążyło jego dawne przywiązanie. Pan nie mógł nie zauważyć, że zaczyna mnie zaniedbywać, nudzić się, że po pięć dni do mnie nie przyjeżdża. A może znudzi się do reszty i porzuci mnie ?... aż tu nagle, we wtorek, zdecydowany postępek Aloszy zupełnie panu pomieszał szyki. Co pan miał robić?...
— Przepraszam — zawołał książę — wprost przeciwnie, ten fakt...
— Powiadam — nieustępliwie przerwała Natasza — że pan zadał sobie tego wieczora pytanie: "Co teraz robić?", i zdecydował pan pozwolić mu na małżeństwo ze mną, ale nie naprawdę, tylko tak, w słowach, żeby go tylko uspokoić. Termin ślubu, myślał pan, można odkładać dowolnie, a tymczasem nowa miłość się zaczęła, pan to spostrzegł. Otóż na tej zapoczątkowanej nowej miłości osnuł pan wszystko.
— Romanse, romanse — powiedział książę półgłosem, jakby sam do siebie — samotność, marzycielstwo i lektura romansów!
— Tak, na tej nowej miłości wszystko pan osnuł — powtórzyła Natasza nie słuchając i nie zwracając uwagi na słowa księcia, cała rozgorączkowana, zapalając się coraz bardziej — i co za szansę miała ta nowa miłość! Przecież zaczęła się już wówczas, kiedy Alosza jeszcze nie znał wszystkich zalet tej dziewczyny. W tej samej chwili, kiedy on, tego wieczora, zwierza się owej dziewczynie, że nie może jej kochać, bo obowiązek i inna miłość mu tego wzbraniają — ta dziewczyna nagle okazuje wobec niego tyle szlachetności, tyle współczucia dla niego i dla swej rywalki, tyle serdecznego przebaczenia, że on, choć zachwycał się nią, ale nawet nie myślał, żeby ona mogła być aż tak szlachetna! On i do mnie wówczas przyjechał — mówił tylko o niej, wywarła na nim zbyt silne wrażenie. Tak, następnego dnia musiał poczuć nieodpartą chęć zobaczenia znów tej szlachetnej istoty, choćby tylko przez wdzięczność. Bo i dlaczegóż miałby do niej nie pójść? Przecież ta dawna już nie cierpi, jej los jest zdecydowany, przecież tamtej ofiaruje całe życie, a tu tylko jakaś mała chwilka... I jaka niewdzięczna byłaby ta Natasza, gdyby okazała się zazdrosna nawet o tę chwilę! I oto niepostrzeżenie odbiera się tej Nataszy zamiast chwili dzień, dwa, trzy... A tymczasem tamta dziewczyna ukazuje mu się w zupełnie nieoczekiwanym, nowym świetle; taka szlachetna, entuzjastka, a równocześnie takie naiwne dziecko — i w tym tak bliska mu charakterem. Przysięgają sobie wzajemnie przyjaźń, braterstwo, nie chcą się rozłączyć przez całe życie. W ciągu jakich pięciu czy sześciu godzin rozmowy cała jego dusza otwiera się dla nowych uczuć i jego serce oddaje się całe... Nadejdzie w końcu czas, myśli pan sobie, że porówna dawną miłość z nowymi, świeżymi uczuciami: tam wszystko znane, codzienne; tamta taka poważna, wymagająca; zazdrość, wymówki, łzy... A jeżeli nawet zacznie z nim żartować i dokazywać, to nie jak z równym, lecz jak z dzieckiem... a najważniejsze, że wszystko takie dawne, znane...
Łzy i gorzkie spazmy dławiły ją, lecz opanowała się jeszcze na chwilę, — Cóż dalej? Dalej czas: przecież ślub z Natasza nie zaraz ma się odbyć; czasu jest sporo i wszystko się zmieni... A przy tym pańskie słowa, aluzje, nauki, elokwencja... Można nawet trochę oczernić tę uprzykrzoną Nataszę; można ją pokazać w tak niekorzystnym świetle i... czym się to skończy — nie wiadomo, ale zwycięstwo będzie po pańskiej stronie! Alosza! Nie przypisuj mi winy, mój kochany! Nie mów, że nie rozumiem twojej miłości i mało ją cenię. Przecież ja wiem, że ty i teraz mnie kochasz i że w tej chwili może nie rozumiesz moich skarg. Wiem, że bardzo a bardzo źle zrobiłam, żem to wszystko teraz powiedziała. Ale co mam robić, jeżeli to wszystko rozumiem i coraz bardziej cię kocham... aż do... nieprzytomności !
Zasłoniła twarz rękami, opadła na krzesło i rozpłakała się jak dziecko. Alosza z krzykiem podbiegł ku niej. Nigdy nie mógł patrzeć na jej łzy, sam nie płacząc.
Jej łkania, zdaje się, były bardzo na rękę księciu: uniesienie Nataszy podczas jej długich wywodów, ostrość jej wystąpień przeciwko niemu, na które z samej przyzwoitości wypadało się obrazić, wszystko to oczywiście można było teraz przypisać szalonemu porywowi zazdrości, obrażonego uczucia, nawet chorobie. Wypadało nawet okazać współczucie...
— Niech pani się uspokoi, Natalio Nikołajewno — pocieszał książę — wszystko to uniesienie, marzycielstwo, samotność... Pani była tak rozdrażniona jego lekkomyślnym postępowaniem... Ale przecież to tylko lekkomyślność z jego strony. Najważniejszy fakt, który pani szczególnie podkreślała, zdarzenie wtorkowe, raczej powinny być dowodem całej bezgraniczności jego przywiązania do pani, a pani wprost przeciwnie pomyślała...
— O, niech pan do mnie nie mówi, niech pan mnie nie męczy choć teraz! — przerwała Natasza, gorzko płacząc. — Serce mi już wszystko powiedziało, i to od dawna! Czyżby pan myślał, że nie zdaję sobie sprawy, że jego miłość już się skończyła?... Tu w tym pokoju sama... kiedy mnie opuszczał, zapominał o mnie... wszystko to przeżyłam... wszystko przemyślałam... Cóż miałam robit? Ja ciebie nie oskarżam, Alosza... Po co pan mnie oszukuje?... Czyż pan sądzi, że nie próbowałam sama się oszukiwać?... O, ile razy, ile razy! Czyż nie wsłuchiwałam się w każdy dźwięk jego głosu? Czyż nie nauczyłam się czytać z jego twarzy, z jego oczu? Wszystko stracone, pogrzebane... O, ja nieszczęśliwa!
Alosza płakał klęcząc przed nią.
— Tak, tak, to ja jestem winien! To wszystko przeze mnie!... -powtarzał wśród łkań.
— Nie, nie obwiniaj siebie, Alosza... tu są inni... nasi wrogowie. To oni... oni!
— Ale niechże mi pani w końcu pozwoli przyjść do słowa — zaczął książę z pewnym zniecierpliwieniem — na jakiej podstawie przypisuje mi pani wszystkie te... przestępstwa? Przecież to tylko domysły pani, nie oparte na żadnych dowodach...
— Dowody! — krzyknęła Natasza szybko wstając z krzesła — pan żąda dowodów, podstępny człowieku! Pan nie mógł, nie mógł postępować inaczej, kiedy pan tu przyszedł ze swymi oświadczynami! Pan musiał uspokoić swego syna, uśpić jego wyrzuty sumienia, ażeby ten mógł swobodniej i spokojniej cały oddać się Kati; inaczej wciąż by o mnie wspominał, nie poddawałby się panu, a panu już się naprzykrzyło wyczekiwać! Co, może nieprawda?
— Przyznaję — odpowiedział książę z sarkastycznym uśmiechem — gdybym chciał panią oszukać, istotnie tak bym obliczał; pani jest bardzo... domyślna, ale przecież tego trzeba dowieść, a nie krzywdzić kogoś takimi zarzutami.
— Dowieść! A pańskie dawne postępowanie, kiedy pan go odstręczał ode mnie! Ten, kto uczy swego syna lekceważyć i zaniedbywać takie obowiązki dla światowych korzyści, dla pieniędzy — ten go demoralizuje! Co pan mówił przed chwilą o schodach i złym mieszkaniu? Czyż nie pan odebrał mu pensję, którą przedtem otrzymywał, żeby nas nędzą i głodem zmusić do rozejścia się? To przez pana i to mieszkanie, i te schody, a pan mu teraz robi o to wyrzuty, dwulicowy człowieku! I skądże znalazł pan w sobie nagle tego wieczora taki zapał, takie nowe i obce panu przekonania? I po co ja panu byłam tak potrzebna? Chodziłam tu przez te cztery dni; wszystko przemyślałem, wszystko rozważyłem, każde słowo pana, wyraz twarzy, i doszłam do przekonania, że wszystko to było sztuczne, żart, komedia upokarzająca, podła i nieszlachetna... Przecież ja znam pana, znam od dawna! Za każdym razem, kiedy Alosza przyjeżdżał od pana, z twarzy jego odgadywałam wszystko, co pan mu mówił, wpajał; poznałam cały wpływ pana na niego! Nie, pan mnie nie oszuka! Może pan ma jeszcze jakieś wyrachowanie, może nie powiedziałam o czymś najważniejszym, ale to wszystko jedno! Pan mnie oszukiwał — to jest dla mnie najważniejsze! I to musiałam panu prosto w oczy powiedzieć!
— Tylko tyle? To wszystkie dowody? Ale niechże pani tylko pomyśli, szalona kobieto, przecież tym żartem (jak pani nazywa moją wtorkową propozycję) nazbyt się wiązałem. To by było z mojej strony zbyt lekkomyślne...
— Czym, czym się pan wiązał? Czymże jest w oczach pana oszukiwanie mnie? I cóż to wielkiego krzywda jakiejś tam dziewczyny! Przecież to nieszczęsny zbieg, odtrącony przez ojca, bez opieki, ze złą opinią, rozpustnica! Czyż warto się z nią ceremoniować, jeżeli ten żart może przynieść jakąkolwiek, choćby najmniejszą korzyść!
— W jakim położeniu pani samą siebie stawia, Natalio Nikolajewno, niech pani pomyśli! Pani upiera się, że skrzywdziłem panią. Ale przecież to krzywda tak wielka, tak poniżająca, że nie rozumiem, jak można nawet taką rzecz przypuścić, a tym bardziej upierać się przy tym. Trzeba być już nazbyt doświadczoną we wszystkim, żeby tak łatwo przypuszczać coś podobnego, proszę mi wybaczyć. Mam prawo stawiać pani zarzuty, bo pani nastawia mego syna przeciwko mnie; choć on nie zbuntował się teraz przeciwko mnie z powodu pani, serce jego jest mi wrogie.
— Nie, ojcze, nie! — zawołał Alosza — jeżeli się nie zbuntowałem przeciwko tobie, to dlatego, iż nie wierzę, żeś ty mógł skrzywdzić, tak, nie mogę uwierzyć, żeby można było tak krzywdzić!
— Słyszy pani? — zawołał książę.
— Nataszo, to ja jestem wszystkiemu winien, nie oskarżaj go. To grzech i to okropne!
— Słyszysz, Wania? Oh już przeciwko mnie! — zawołała Natasza.
— Dość tego! — powiedział książę — trzeba skończyć tę smutną scenę. Ten ślepy, popędliwy, przechodzący wszelkie granice poryw zazdrości maluje charakter pani w zupełnie nowym dla mnie świetle. Jestem ostrzeżony. Za bardzo się pośpieszyliśmy, rzeczywiście za bardzo. Pani nawet nie dostrzegła, jak ja zostałem skrzywdzony; dla pani to nic nie znaczy. Tak... pośpieszyliśmy się... pośpieszyli... naturalnie, słowo moje powinno być święte, ale... jestem ojcem i pragnę szczęścia dla swego syna...
— Pan cofa swoje słowo! — zawołała Natasza nie panując nad sobą — ucieszył się pan z nadarzającej się okazji! Ale niech pan przyjmie do wiadomości, że ja sama, jeszcze dwa dni temu, tutaj, sama jedna postanowiłam go uwolnić od danego słowa, a teraz potwierdzam to wobec wszystkich. Odmawiam!
— Pani chce w ten sposób wskrzesić w nim ów dawny niepokój, poczucie powinności, całą "rozpacz z powodu swych obowiązków" (jak pani sama niedawno się wyraziła), po to, żeby go tym przywiązać do siebie po dawnemu. Przecież to wynika z pani teorii; dlatego tak mówię. Ale dość już; czas o wszystkim zdecyduje. Poczekam na spokojniejszą chwilę, żeby się z panią rozmówić. Sądzę, że nie zrywamy ostatecznie stosunków. Spodziewam się także, że pani nauczy się lepiej mnie cenić. Jeszcze dziś chciałem pani zakomunikować projekt, tyczący pani rodziców, z którego by się pani przekonała... ale dość tego! Iwanie Pietrowiczu — dodał podchodząc do mnie — teraz bardziej niż kiedykolwiek będzie dla mnie cenna znajomość z panem, nie mówiąc już o poprzednio wyrażonym moim pragnieniu. Spodziewam się, że pan mnie zrozumie. W tych dniach będę u pana, jeżeli pan pozwoli.
Skłoniłem się. I mnie się zdawało, że teraz już nie będę mógł uniknąć znajomości z nim. Uścisnął mi rękę, w milczeniu ukłonił się Nataszy i wyszedł z miną urażonej godności.
Kilka chwil nie mówiliśmy ani słowa. Natasza siedziała zamyślona, smutna i przygnębiona. Opuściła ją nagle cała energia. Patrzyła wprost przed siebie nic nie widząc, jakby na wpół przytomna, i trzymała rękę Aloszy w swojej. Alosza cicho opłakiwał swoje nieszczęście, spoglądając na nią od czasu do czasu z bojaźliwą ciekawością.
W końcu zaczai ją nieśmiało pocieszać; błagał, żeby się nie gniewała, brał winę na siebie; widoczne było, że miał wielką ochotę usprawiedliwić ojca i że to mu szczególnie leżało na sercu; kilka razy zaczynał o tym mówić, ale, nie śmiał jasno się wypowiedzieć — bał się wzbudzić znowu gniew Nataszy. Przysięgał jej stałą, niezmienną miłość i gorąco usprawiedliwiał się ze swego przywiązania do Kati; bezustannie powtarzał, że kocha Katię tylko jako siostrę, jako miłą, dobrą siostrę, której nie może całkiem porzucić; że to byłoby nawet brutalne i okrutne z jego strony, i wciąż zapewniał, że jeżeli Natasza pozna Katię, to obie natychmiast się zaprzyjaźnią ze sobą tak, że nigdy się nie rozejdą, i wówczas już nie będzie żadnych nieporozumień. Ta myśl szczególnie mu się podobała. Biedaczysko, ani trochę nie kłamał. Nie rozumiał obaw Nataszy i w ogóle nie zrozumiał dobrze, co niedawno mówiła jego ojcu. Zrozumiał tylko, że oni się pokłócili, i to właśnie leżało mu na sercu.
— Czy uważasz, że jestem winna wobec ojca? — zapytała Natasza.
— Czy mogę kogokolwiek winić — odpowiedział z goryczą — kiedy sam jestem powodem wszystkiego i wszystkiemu jestem winien? To ja doprowadziłem cię do takiego gniewu, a tyś w gniewie go oskarżyła, bo chciałaś mnie usprawiedliwić, ty zawsze mnie usprawiedliwiasz, niewart jestem tego. Trzeba było znaleźć winowajcę, więc pomyślałaś, że to on. A on doprawdy, doprawdy nie jest winien! — zawołał Alosza z ożywieniem. — I czy po to tutaj przychodzi? Czy tego oczekiwał?
Ale widząc, że Natasza patrzy na niego z żalem i wyrzutem, zaraz stracił rezon.
— No, już nie będę, nie będę, przebacz mi — powiedział. — Ja jestem przyczyną wszystkiego.
— Tak, Alosza — mówiła dalej Natasza z przygnębieniem. — Teraz on stanął między nami i zmącił nasz spokój na cale życie. Ty zawsze wierzyłeś mi bardziej niż wszystkim; teraz on wsączył do twego serca podejrzliwość do mnie, niedowierzanie; obwiniasz mnie; on odebrał mi połowę twojego serca. Czarny kot przebiegł między nami.
— Nie mów tak, Nataszo. Dlaczego mówisz: "czarny kot"?
Rozgoryczyło go to określenie.
— Fałszywą dobrocią, kłamliwą wspaniałomyślnością pociągnął cię ku sobie — ciągnęła dalej Natasza — i teraz coraz bardziej będzie cię zwracać przeciwko mnie.
— Przysięgam ci, że nie — zawołał Alosza z jeszcze większym zapałem — był podrażniony, kiedy powiedział: "pośpieszyliśmy się", sama zobaczysz, jutro, w tych dniach spostrzeże się i jeżeli tak się pogniewał, że nie zgodzi się na nasze małżeństwo, to przysięgam ci, że go nie posłucham. Może mi starczy sił na to... I wiesz, kto nam pomoże? — zawołał nagle, zachwycony swym pomysłem — Katia nam pomoże! Zobaczysz, zobaczysz, jaka to cudowna istota! Przekonasz się, czy chce być twoją rywalką i rozłączyć nas! I jakaś ty była niesprawiedliwa przed chwilą, mówiąc, że ja należę do tych, którzy mogą przestać kochać następnego dnia po ślubie! Jak gorzko mi było to słyszeć! Nie, ja nie jestem taki i jeżeli często bywałem u Kati...
— Dosyć, Alosza, możesz u niej bywać, kiedy chcesz. Nie o tym mówiłam przed chwilą. Nie wszystko zrozumiałeś. Bądź szczęśliwy, z kim chcesz. Przecież nie mogę żądać od twego serca więcej, niż mi dać może... Weszła Mawra.
— No cóż, podawać herbatę czy nie podawać? Żarty czy co, samowar już dwie godziny kipi, jedenasta godzina.
Zadała to pytanie w sposób brutalny i gniewny: widać było, że jest bardzo nie w humorze i że się gniewa na Nataszę. Rzecz polegała na tym, że przez te wszystkie dni, od wtorku, była taka zachwycona, iż jej pani (którą bardzo kochała) wychodzi za mąż, że zdążyła już o tym rozgłosić po całym domu, w sąsiedztwie, w sklepiku, u stróża. Chełpiła się i z triumfem opowiadała, że książę, człowiek o wielkim znaczeniu, generał i ogromnie bogaty, sam przyjeżdżał do jej pani prosić o rękę i ona, Mawra, słyszała to na własne uszy, a tu nagle wszystko się rozbiło. Książę odjechał rozgniewany, herbaty nie podano i naturalnie wszystkiemu była winna pani. Mawra słyszała, jak ona mówiła z nim bez szacunku.
— No cóż... podaj — odpowiedziała Natasza.
— No, a kolację podać czy nie? Natasza zmieszała się.
— Kolację też.
— Przygotowywało się i przygotowywało — ciągnęła dalej Mawra — od wczoraj urwanie głowy. Po wino aż na Newski latałam, a tu... — I wyszła, gniewnie trzasnąwszy drzwiami.
Natasza zaczerwieniła się i jakoś dziwnie spojrzała na mnie. Tymczasem podano herbatę i kolację; była dziczyzna, jakaś ryba i dwie butelki doskonałego wina od Jelisiejewa. "Po co te wszystkie przygotowania?" — pomyślałem sobie.
— Widzisz, Wania, jaka ja jestem — powiedziała Natasza podchodząc do stołu, zawstydzona nawet wobec mnie. — Przecież przeczuwałam, że wszystko weźmie dziś taki obrót, a jednak myślałam, że kto wie, może i inaczej się to skończy. Alosza przyjdzie, będzie przepraszał, pogodzimy się; wszystkie podejrzenia okażą się niesłuszne, zostanę przekonana i... na wszelki wypadek przygotowałam kolację. Cóż, myślałam sobie, zagadamy się, zasiedzimy...
Biedna Natasza tak się zaczerwieniła mówiąc to! Alosza wpadł w zachwyt.
— Widzisz, Nataszo! — zawołał. — Sama sobie nie wierzyłaś, dwie godziny temu jeszcze nie wierzyłaś w swoje podejrzenia ! Nie, to trzeba wszystko naprawić, ja jestem winien, ja jestem przyczyną wszystkiego i ja wszystko naprawię. Nataszo, pozwól mi zaraz iść do ojca. Muszę go zobaczyć; jest urażony, skrzywdzony; trzeba go pocieszyć. Powiem mu wszystko, wszystko od siebie, tylko od siebie; ty nie będziesz w to wmieszana. Wszystko załagodzę... Nie gniewaj się na mnie, że mi się tak śpieszy do niego i że chcę cię opuścić. Wcale nie; ale żal mi go; on się usprawiedliwi przed tobą, zobaczysz... Jutro, skoro świt, przyjdę do ciebie i będę przez cały dzień, do Kati nie pójdę.
Natasza nie zatrzymywała go, nawet sama mu poradziła, żeby jechał. Ogromnie się obawiała, że Alosza będzie teraz umyślnie gwałtem przesiadywać u nie) całymi dniami i znudzi się nią. Prosiła tylko, żeby nie mówił nic w jej imieniu, i starała się wesoło uśmiechnąć do niego na pożegnanie. Alosza już chciał wyjść, lecz nagle podszedł do niej, wziął jej ręce w swoje dłonie i siadł obok niej. Patrzył na nią z niewyslowioną tkliwością.
— Nataszo, moja kochana, mój aniele, nie gniewaj się na mnie i już nigdy nie będziemy się sprzeczać. Daj mi słowo, że będziesz zawsze we wszystkim mi ufać, a ja tobie... Ot, co ci opowiem, mój aniele! Posprzeczaliśmy się raz, nie pamiętam już o co; ja byłem winien. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Nie chciałem pierwszy prosić o przebaczenie, a było mi strasznie smutno. Chodziłem po mieście, włóczyłem się wszędzie, zaglądałem do przyjaciół, a na sercu było tak ciężko, tak ciężko... I przyszło mi wtedy do głowy: co by było, gdybyś na przykład zachorowała i umarła. I kiedy sobie to uprzytomniłem, ogarnęła mnie taka rozpacz, jak gdybym naprawdę na zawsze cię utracił. Myśli snuły się ciężkie, straszne. I zacząłem sobie wyobrażać, że przyszedłem na twój grób, upadłem nieprzytomny obejmując go i zamarłem w rozpaczy. Wyobraziłem sobie, jakbym całował ten grób, jakbym cię z niego wywoływał choć na chwilę i jakbym modlił się prosząc Boga o cud, żebyś choć na chwilę mi się zjawiła; wyobraziłem sobie, jakbym cię ściskał, jakbym tulił do siebie, całował i chyba umarłbym z rozkoszy, że choć przez chwilę mogłem jeszcze raz jak dawniej uścisnąć cię. I kiedy tak to sobie wyobrażałem, pomyślałem nagle: oto na jedną chwilę wypraszałem cię u Boga, a tymczasem przecież byłaś ze mną przez sześć miesięcy i przez te sześć miesięcy ileż razy sprzeczaliśmy się, ile dni nie mówiliśmy do siebie! Całymi dniami gniewaliśmy się i lekceważyliśmy nasze szczęście, a tu tylko na chwilę wzywam cię z grobu i za tę chwilę gotów jestem zapłacić całym życiem!... Kiedy sobie uprzytomniłem to wszystko, nie mogłem wytrzymać i czym prędzej pobiegłem do ciebie, przybiegłem tu, a ty już czekałaś na mnie i kiedyśmy się znowu uściskali po sprzeczce, pamiętam, przyciskałem cię tak mocno do piersi, jakbym cię naprawdę miał stracić. Nataszo! Nie będziemy się nigdy gniewać! Zawsze mi z tym tak ciężko! Boże! Czy można pomyśleć, że mógłbym cię porzucić!
Natasza płakała. Uścisnęli się mocno i Alosza jeszcze raz przysiągł, że nigdy jej nie opuści. Po czym pobiegł do ojca. Był przekonany, że wszystko załagodzi, naprawi.
— Wszystko skończone! Wszystko stracone — powiedziała Natasza ścisnąwszy mi kurczowo rękę. — Kocha mnie i nigdy nie przestanie kochać; ale Katię również kocha i po jakimś czasie będzie ją kochał więcej niż mnie. A ta żmija, książę, nie zaśpi sprawy i wówczas...
— Nataszo! Ja również wierzę, że książę postępuje nieuczciwie, ale...
— Nie wszystkiemu dajesz wiarę z tego, co mu powiedziałam! Spostrzegłam to z wyrazu twojej twarzy. Ale zaczekaj, sam zobaczysz, czy miałam słuszność. Mówiłam, tylko ogólnikowo, a Bóg raczy wiedzieć, co on tam ma na myśli! To straszny człowiek. Przez te cztery dni chodziłam tutaj po pokoju i domyśliłam się wszystkiego. Jemu zwłaszcza chodziło o to, żeby ulżyć Aloszy, uwolnić go od zmartwienia przeszkadzającego mu żyć, od zobowiązań wynikających z miłości ku mnie. Te oświadczyny wymyślił również po to, by wcisnąć się między nas i oczarować Aloszę szlachetnością i wspaniałomyślnością. To prawda, to prawda, Wania! Alosza ma właśnie taki charakter. Uspokoiłby się co do mnie, znikłyby jego obawy o mnie. Pomyślałby: "Przecież teraz to już moja żona, moja na zawsze", i mimo woli zwróciłby większą uwagę na Katię. Książę widocznie poznał dobrze tę Katię i przekonał się, że ona pasuje do niego, że może go silniej przyciągnąć niż ja. Och, Wania! w tobie teraz cała moja nadzieja: on w jakimś celu chce się zbliżyć do ciebie, zawrzeć znajomość. Nie odmawiaj mu, mój drogi, i postaraj się, na Boga, jak najprędzej być przyjętym u hrabiny. Zapoznaj się z tą Katią, przypatrz się jej bliżej i powiedz mi, jaka ona jest! Chciałabym wiedzieć, co ty o niej myślisz. Nikt tak mnie nie rozumie jak ty, i ty będziesz wiedział, czego mi potrzeba. Zbadaj jeszcze, jak bardzo są zaprzyjaźnieni, co właściwie jest między nimi, o czym rozmawiają; Kati, przede wszystkim Kati — przypatrz się dobrze... Dowiedź mi jeszcze ten jeden raz, mój miły, mój kochany, dowiedź mi jeszcze raz swej przyjaźni! W tobie, tylko w tobie teraz moja nadzieja...
Kiedy wróciłem do domu, była już pierwsza w nocy. Nelly otworzyła mi z zaspaną twarzą. Uśmiechnęła się i pogodnie popatrzyła na mnie. Biedaczka, bardzo była z siebie niezadowolona, że zasnęła. Tak chciała się mnie doczekać. Powiedziała, że ktoś był, pytał o mnie i zostawił kartkę na stole. Kartka była od Masłobojewa. Wzywał mnie do siebie na jutro, na dwunastą. Miałem ochotę zadać Nelly kilka pytań, ale odłożyłem to na jutro, nalegając, żeby koniecznie położyła się spać; biedaczka i tak się zmęczyła, czekając na mnie, i zasnęła zaledwie na pół godziny przed moim powrotem.
Rano Nelly opowiedziała mi dość dziwne rzeczy o wczorajszej wizycie. Zresztą i to było dziwne, że Masłobojewowi przyszło do głowy przyjść tego wieczora, wiedział na pewno, że mnie nie będzie w domu; sam go o tym uprzedziłem podczas naszego ostatniego spotkania — dobrze to pamiętam. Nelly opowiadała, że z początku nie chciała mu otworzyć, bo się bała — była już ósma wieczór. Ale uprosił ją przez zamknięte drzwi, zapewniając, że jeżeli teraz nie zostawi dla mnie kartki, jutro może mnie spotkać coś złego. Kiedy go wpuściła, natychmiast napisał kartkę, podszedł do niej i usiadł obok na kanapie. "Wstałam i nie chciałam z nim mówić — opowiadała Nelly — bałam się go bardzo: zaczął mówić o Bubnowej, jak ona się złości, że już teraz nie waży się mnie zabrać, i zaczął pana wychwalać; powiedział, że jest z panem w wielkiej przyjaźni i że znał pana jako małego chłopca. Wtedy zaczęłam z nim mówić. Wyciągnął cukierki i prosił, żebym wzięła; nie chciałam; zaczął mnie zapewniać, że jest dobry, umie śpiewać piosenki i tańczyć. Wstał i zaczął tańczyć. To było zabawne. Potem powiedział, że posiedzi jeszcze trochę — poczekam na Wanię, kto wie, może wróci — i bardzo mnie prosił, żebym się nie bała i usiadła obok niego. Usiadłam, ale nie chciałam z nim mówić. Wtedy powiedział mi, że znał mamę i dziadka, i... wtedy zaczęłam z nim rozmawiać. I długo siedział..."
— A o czym rozmawialiście?
— O mamie... o Bubnowej... o dziadku. Siedział dwie godziny.
Nelly jakby nie miała ochoty opowiadać, o czym rozmawiali. Nie wypytywałem jej, mając nadzieję, że dowiem się wszystkiego od Masłobojewa. Zdawało mi się tylko, że Masłobojew umyślnie przyszedł, kiedy mnie nie było, żeby zastać Nelly samą. "Po co mu to?" — pomyślałem sobie.
Pokazała mi trzy cukierki, które od niego dostała. Były to karmelki w zielonych i czerwonych papierkach, bardzo liche, kupione zapewne w sklepiku z owocami. Nelly roześmiała się pokazując je.
— Cóż, nie jadłaś ich? — zapytałem.
— Nie chcę — odpowiedziała poważnie, zmarszczywszy brwi. — Nawet nie brałam od niego; zostawił na kanapie...
Tego dnia miałem dużo lataniny. Zacząłem się żegnać z Nelly.
— Nudzisz się sama? — zapytałem wychodząc.
— I nudno, i nienudno. Nudno dlatego, że pana nie ma.
I powiedziawszy to, spojrzała na mnie z miłością. Przez cały ten ranek patrzyła na mnie takim tkliwym wzrokiem i wydawała się taka wesoła, taka miła, a równocześnie była jakby onieśmielona, nawet bojaźliwa, jakby się bała zrobić mi czymś przykrość, stracić moje przywiązanie i... i za dużo powiedzieć, zupełnie jakby się tego wstydziła.
— A dlaczego ci nienudno? Przecież powiedziałaś, że ci "i nudno, i nienudno?" — zapytałem mimo woli uśmiechając się do niej, taka mi się stawała miła i droga.
— Sama nie wiem dlaczego — odpowiedziała uśmiechnąwszy się i znów się czegoś zawstydziła.
Rozmawialiśmy na progu, przy otwartych drzwiach. Nelly stalą przede mną ze spuszczonymi oczami, jedną rękę trzymając mi na ramieniu, a drugą skubiąc rękaw mojej marynarki.
— Cóż to, sekret? — zapytałem.
— Nie... nie... ja... ja, kiedy pana nie było, zaczęłam czytać pana książkę — powiedziała półgłosem i podniósłszy na mnie łagodne, przenikliwe spojrzenie, cała się zaczerwieniła.
— Doprawdy! No i cóż, podoba ci się?
Byłem zakłopotany jak autor, którego w oczy chwalą, lecz Bóg wie, co bym dał, żebym mógł ją w tej chwili pocałować. Ale byłoby to jakoś niezręcznie. Nelly przez chwilę milczała.
— Dlaczego, dlaczego on umarł? — zapytała z wyrazem głębokiego smutku, spojrzawszy na mnie przelotnie i nagle znów spuściła oczy.
— Kto?
— No ten młody suchotnik... w książce.
— Cóż robić, tak być musiało.
— Wcale nie musiało — odpowiedziała prawie szeptem, ale jakoś gwałtownie, porywczo, omal nie z gniewem, odąwszy usta i z jeszcze większym uporem patrząc w ziemię.
Minęła jeszcze chwila.
— A oni... no... ta dziewczynka i staruszek — szeptała coraz mocniej skubiąc mnie za rękaw — czy będą razem ? I nie będą biedni?
— Nelly, Nelly, ona wyjedzie daleko; wyjdzie za mąż za obywatela ziemskiego; a on zostanie sam — odpowiedziałem z wielkim współczuciem, naprawdę żałując, że nie mogę jej powiedzieć nic bardziej pocieszającego.
— Aha... To tak będzie, tak! O, jaki pan jest... Teraz już nawet czytać nie chcę!
I z gniewem odtrąciła moją rękę, szybko odwróciła się ode mnie, podeszła do stołu i stanęła twarzą do kąta, z opuszczonymi oczami. Zaczerwieniła się i oddychała szybko, jakby czymś strasznie zagniewana.
— Nelly, tyś się rozgniewała! — zapytałem zbliżając się do niej — przecież to wszystko nieprawda, co napisane, to wymysł; no i czy warto się gniewać! Wrażliwa z ciebie dziewczynka !
— Ja się nie gniewam — powiedziała nieśmiało, podniósłszy na mnie jasne, kochające spojrzenie; potem nagle schwyciła mnie za rękę, przycisnęła twarz do mojego ramienia i zaczęła płakać.
Ale w tej samej chwili roześmiała się — i płakała, i śmiała się, wszystko razem. Mnie także chciało się śmiać i było mi jakoś... słodko. Ale ona w żaden sposób nie chciała podnieść głowy i kiedy zacząłem odrywać jej twarzyczkę od mojego ramienia, przyciskała się coraz mocniej i coraz głośniej się śmiała.
Wreszcie skończyła się ta czuła scena. Pożegnaliśmy się, nie miałem czasu. Nelly, cała zarumieniona i wciąż jeszcze jakby zawstydzona, z jaśniejącymi jak gwiazdki oczkami, wybiegła za mną aż na schody i prosiła, żebym niedługo wrócił. Obiecałem, że na pewno wrócę na obiad, i to możliwie najwcześniej.
Najpierw poszedłem do staruszków. Oboje źle się czuli. Anna Andriejewna była poważnie chora; Mikołaj Siergieicz siedział u siebie w gabinecie. Słyszał, że przyszedłem, ale wiedziałem, że wedle swego zwyczaju nie wyjdzie wcześniej niż za kwadrans, żeby pozwolić nam się nagadać. Nie chciałem zbyt rozstrajać Anny Andriejewny i dlatego złagodziłem o ile można opowiadanie o wczorajszym wieczorze, lecz powiedziałem prawdę; ku mojemu zdziwieniu staruszka, chociaż się zasmuciła, jakoś bez zdziwienia przyjęła wiadomość o możliwości zerwania.
— No cóż, tak też myślałam — powiedziała. — Pan wtedy odszedł, a ja długo myślałam i doszłam do przekonania, że to niemożliwe. Nie zasłużyliśmy na to u Pana Boga, a i ten człowiek taki podły, czyż można spodziewać się po nim czegoś dobrego? To nie żarty, dziesięć tysięcy bierze od nas za darmo; przecież wie, że za darmo, a jednak bierze. Odbiera ostatni kawałek chleba; sprzedadzą Ichmieniewkę. A Natasza mądra i ma rację, że mu nie dała wiary. A wie pan co, kochanku — ciągnęła dalej stłumiwszy głos — mój staruszek jest całkiem przeciwny temu małżeństwu. Wygadał się, wygadał: nie chcę, powiada! Z początku myślałam, że żartuje; ale nie, naprawdę. Co się z nią wtenczas stanie, z moją najdroższą! Przecież on ją wtedy do reszty przeklnie. No, a jak ten Alosza?
Długo jeszcze wypytywała mnie i, wedle swego zwyczaju, wzdychała i utyskiwała po każdej mojej odpowiedzi. W ogóle, zauważyłem, że w ostatnich czasach staruszka jakoś całkiem głowę straciła. Wstrząsała nią każda wiadomość. Zgryzota z powodu Nataszy zatruwała jej serce i zdrowie.
Wszedł staruszek, w szlafroku i w pantoflach; skarżył się na febrę, ale z tkliwością popatrzył na żonę i przez cały czas, kiedy u nich byłem, krzątał się koło niej jak niańka, patrzył jej w oczy, nawet był wobec niej nieśmiały. W spojrzeniu jego było tyle tkliwości. Był przestraszony jej chorobą; czuł, że utraci w życiu wszystko, jeżeli ją postrada.
Przesiedziałem u nich godzinę. Przy pożegnaniu staruszek wyszedł za mną do przedpokoju i zapytał o Nelly. Myślał poważnie o przyjęciu jej do siebie, do domu, zamiast córki. Zaczął się mnie radzić, jak skłonić do tego Annę Andriejewnę. Ze szczególnym zainteresowaniem wypytywał mnie o Nelly i czy nie dowiedziałem się o niej czegoś nowego. Opowiedziałem mu naprędce. Moje opowiadanie zrobiło na nim wrażenie.
— Pomówimy jeszcze o tym — powiedział zdecydowanym tonem — a na razie... zresztą sam przyjdę do ciebie, jak tylko się trochę poprawię na zdrowiu. Wówczas postanowimy.
Punktualnie o dwunastej byłem u Masłobojewa. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu pierwszą osobą, jaką spotkałem, wchodząc do niego, był książę. Kładł palto w przedpokoju, a Masłobojew z ugrzecznieniem pomagał mu i podawał laskę. Wspominał mi już o swej znajomości z księciem, jednakże to spotkanie ogromnie mnie zdziwiło.
Książę jakoś się zmieszał na mój widok.
— Ach, to pan! — zawołał z przesadnym zapałem. — Niech pan sobie wyobrazi, co za spotkanie! Chociaż właśnie dowiedziałem się od pana Masłobojewa, że panowie się znają. Bardzo, bardzo się cieszę, że pana spotkałem; właśnie miałem wielką ochotę zobaczyć pana i chciałbym możliwie jak najrychlej zajechać do pana; pan pozwoli? Mam prośbę: niech mi pan pomoże, niech pan wyjaśni obecną naszą sytuację. Pan z pewnością domyśla się, że mówię o wczorajszym... Pan jest zaprzyjaźniony, obserwował pan przebieg całej tej sprawy, ma pan wpływ... Ogromnie żałuję, że nie mogę zaraz z panem... Cóż, interesy! Ale w tych dniach, a nawet może jeszcze wcześniej będę miał przyjemność być u pana... A tymczasem...
Jakoś zbyt mocno uścisnął mi rękę, wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Masłobojewem i wyszedł.
— Powiedz mi, na Boga... — zacząłem wchodząc do pokoju.
— A właśnie, że ci nic nie powiem — przerwał mi Masłobojew chwytając z pośpiechem czapkę i wychodząc do przedpokoju — ważne sprawy! Spieszę się, bracie, spóźniłem się!...
— Ale przecież sam pisałeś, że o dwunastej...
— Cóż z tego, że pisałem! Wczoraj ja pisałem do ciebie, a dzisiaj do mnie ktoś napisał, i to tak, aż we łbie trzeszczy — takie sprawy! Czekają na mnie. Bądź zdrów, Wania! Mogę ci tylko zaproponować, żebyś dla własnej satysfakcji zbił mnie za to, że cię na próżno niepokoiłem. Jeżeli chcesz sobie sprawić tę satysfakcję, to wal, tylko, na Boga, prędko! Nie zatrzymuj mnie, ważne sprawy czekają na mnie...
— Po cóż mam cię bić? Masz interesy, to idź: każdy miewa jakieś nieprzewidziane sprawy. Tylko...
— Nie, o tym tylko to już ja powiem — przerwał mi wybiegając do przedpokoju i wkładając palto (za jego przykładem i ja zacząłem się ubierać). — Mam do ciebie interes, bardzo ważny; po to właśnie cię wzywałem; tyczy się bezpośrednio ciebie i twoich spraw. A ponieważ w ciągu jednej chwili teraz ci tego opowiedzieć nie mogę, to, na Boga, daj mi słowo, że przyjdziesz do mnie dziś punktualnie o siódmej, ani wcześniej, ani później. Będę w domu.
— Dzisiaj — powiedziałem niezdecydowany — no, bracie, ja dzisiaj wieczorem chciałem iść...
— Idź, mój drogi, zaraz tam, dokąd chciałeś iść wieczorem, a wieczorem do mnie. Nie masz pojęcia, Wania, co ci powiem.
— Ale pozwól no, cóż to takiego może być? Muszę się przyznać, że mnie zaciekawiłeś.
Tymczasem wyszliśmy z bramy i przystanęliśmy na chodniku.
— Więc będziesz u mnie? — zapytał natarczywie.
— Powiedziałem, że będę.
— Nie, daj słowo honoru.
— Fe, jaki ty jesteś! No, daję słowo honoru.
— Wspaniale i szlachetnie. Ty w którą stronę?
— Tam — odpowiedziałem wskazując na prawo.
— No, a ja tam — powiedział wskazując na lewo. — Do widzenia, Wania! Pamiętaj, o siódmej.
"Dziwne" — pomyślałem patrząc za nim.
Wieczorem chciałem być u Nataszy. Ale ponieważ teraz dałem słowo Masłobojewowi, wiec zdecydowałem, że pójdę do niej zaraz... Byłem przekonany, że zastanę tam Aloszę. Istotnie, był tam i ogromnie się ucieszył, kiedy wszedłem.
Alosza był bardzo miły, nadzwyczaj tkliwy dla Nataszy i nawet ucieszył się z mojego przyjścia. Natasza starała się sprawiać wrażenie wesołej, ale widać było, że robi to z przymusem. Była blada i wyglądała na chorą, źle spała w nocy. Dla Aloszy była jakoś bardziej niż zazwyczaj czuła.
Alosza, chociaż wiele mówił, wiele opowiadał, widocznie pragnąc ją rozweselić i wywołać uśmiech na jej wargach, które mimo woli układały się w grymas smutku, wyraźnie omijał w rozmowie Katię i ojca. Jego wczorajsza próba pojednania widać nie powiodła się.
— Wiesz co? On ma wielką ochotę odejść ode mnie — szepnęła mi prędko Natasza, kiedy Alosza wyszedł na chwilę powiedzieć coś Mawrze — ale boi się. Ja również boję się mu powiedzieć, żeby poszedł, bo wtedy może naumyślnie nie pójdzie, ale najbardziej obawiam się, żeby się nie znudził i z tego powodu zupełnie nie ochłódł dla mnie! Co robić?...
— Boże, w jakiej sytuacji sami się stawiacie! I jacyście podejrzliwi, jak się wzajemnie śledzicie! Po prostu wyjaśnijcie sobie wszystko, i koniec. Przy takim obrocie sprawy może rzeczywiście się znudzi.
— Więc co robić? — zawołała przestraszona.
— Zaczekaj, wszystko załatwię...
I wyszedłem do kuchni, chcąc niby to poprosić Mawrę, żeby mi oczyściła bardzo zabłocony kalosz.
— Ostrożnie, Wania! — zawołała za mną Natasza. Zaledwie wszedłem do Mawry, Alosza podbiegł do mnie, jakby na mnie czekał.
— Mój drogi Iwanie Pietrowiczu, co robić? Niech pan mi doradzi; jeszcze wczoraj dałem słowo, że będę dziś, właśnie teraz u Kati. Przecież nie mogę zrobić zawodu! Kocham Nataszę ponad wszystko, gotów bym za nią w ogień skoczyć, ale sam się pan zgodzi, przecież nie można zerwać zupełnie...
— No cóż, niech pan jedzie...
— A Natasza? Przecież się zmartwi. Drogi panie, niech mi pan w jakiś sposób pomoże...
— Moim zdaniem, lepiej niech pan jedzie. Pan wie, jak ona pana kocha: jej się wciąż będzie zdawało, że panu z nią nudno i że pan siedzi z nią z musu. Lepiej postępować w sposób niewymuszony. Zresztą, chodźmy, ja panu pomogę.
— Drogi, kochany Iwanie Pietrowiczu! Jaki pan dobry! Wróciliśmy do pokoju, po chwili powiedziałem do niego:
— Widziałem niedawno pańskiego ojca.
— Gdzie? — zawołał przestraszony.
— Na ulicy, przypadkowo. Zatrzymał się ze mną na chwilę, ponownie prosił o zawarcie znajomości. Pytał o pana: czy nie wiem, gdzie pan teraz jest. Bardzo chciał się z panem zobaczyć, ma panu coś do powiedzenia.
— Ach, Alosza, jedź, pokaż mu się — podchwyciła Natasza zrozumiawszy, ku czemu zmierzam.
— Ale... gdzie ja go teraz znajdę? Czy jest w domu?
— Nie, o ile sobie przypominam, będzie zdaje się u hrabiny.
— No to jak... — bąkał naiwnie Alosza smutnie patrząc na Nataszę.
— Ach, Alosza, więc cóż takiego! — powiedziała. — Czy naprawdę chcesz zerwać tę znajomość, żeby mnie uspokoić? Przecież to dziecinada. Po pierwsze, to niemożliwe, a po drugie, postąpiłbyś nieszlachetnie wobec Ksti. Jesteście przyjaciółmi; czyż można tak brutalnie zrywać? Wreszcie po prostu obrażasz mnie, jeżeli myślisz, że jestem o ciebie tak zazdrosna. Jedź, jedź niezwłocznie, proszę cię o to! A i twój ojciec się uspokoi.
— Nataszo, jesteś .aniołem, a ja nie jestem wart twojego paluszka! — zawołał Alosza z zachwytem i ze skruchą. — Jesteś tak dobra, a ja... a ja... no dowiedz się. Przed chwilą prosiłem tam w kuchni Iwana Pietrowicza, żeby mi dopomógł odejść. On to wymyślił. Ale nie potępiaj mnie, Nataszo, mój aniele! Niezupełnie jestem winien, bo kochani cię bardziej niż wszystko na świecie, i dlatego wpadłem na nowy pomysł: zwierzyć się ze wszystkiego Kati i natychmiast opowiedzieć jej o naszym obecnym położeniu i o wszystkim, co było wczoraj. Ona obmyśli coś na nasz ratunek, jest nam oddana całą duszą...
— A więc idź — odpowiedziała Natasza z uśmiechem — i jeszcze jedno, mój drogi, bardzo bym chciała zapoznać się z Katią. Jak by to zrobić?
Zachwyt Aloszy nie miał granic. Natychmiast zaczął snuć projekty, w jaki sposób zawrzeć tę znajomość. Według jego mniemania było to bardzo łatwe: Katia coś obmyśli. Rozwijał swój pomysł z zapałem, namiętnie. Obiecał jeszcze dziś przynieść odpowiedź, za dwie godziny, a wieczór spędzić u Nataszy.
— Naprawdę przyjdziesz? — zapytała żegnając się z nim.
— Czyżbyś wątpiła? Do widzenia, Nataszo, do widzenia, moja ukochana, moja na zawsze ukochana! Do widzenia, Wania! Ach, mój Boże, ja pana niechcący nazwałem Wanią. Iwanie Pietrowiczu, ja pana tak kocham — dlaczego my nie jesteśmy na ty? Bądźmy na ty.
— Bądźmy na ty.
— Chwała Bogu! Przecież mi to setki razy przychodziło do głowy. Ale wciąż jakoś nie śmiałem panu powiedzieć. O, i teraz mówię pan. A przecież to bardzo trudno mówić ty. To, zdaje się, gdzieś u Tołstoja jest dobrze opisane: dwoje dało słowo mówić sobie ty i w żaden sposób nie mogą, wciąż unikają takich zdań, w których są zaimki. Ach, Nataszo! Przeczytamy kiedy Dzieciństwo i Lata chłopięce,(tm) to takie ładne!
— No idź już, idź — wypędzała go Natasza śmiejąc się — plecie z tej radości.
— Do widzenia! Za dwie godziny będę u ciebie! Pocałował ją w rękę i szybko wyszedł.
— Widzisz, widzisz, Wania! — powiedziała i zalała się łzami.
Przesiedziałem u niej dwie godziny, pocieszałem ją i udało mi się wszystko wyperswadować. Naturalnie miała we wszystkim słuszność, we wszystkich swoich obawach. Serce mi się rwało, kiedy myślałem o jej obecnym położeniu, lękałem się o nią. Ale cóż było robić?
Dziwny wydawał mi się i Alosza: kochał ją nie mniej niż dawniej, nawet może mocniej, boleśniej, skutkiem skruchy i wdzięczności. Ale równocześnie nowa miłość mocno się utrwalała w jego sercu. Czym się to skończy — nie można było przewidzieć. Sam byłem bardzo ciekaw Kati. Znowu obiecałem Nataszy, że się z nią poznam.
Pod koniec nawet poweselała. Między innymi, opowiedziałem jej wszystko o Nelly, o Masłobojewie, o Bubnowej, o dzisiejszym moim spotkaniu z księciem u Masłobojewa i o wyznaczonym na siódmą spotkaniu. Wszystko to ogromnie ją zainteresowało. O staruszkach mówiłem z nią niewiele, a o wizycie Ichmieniewa zmilczałem do czasu; projektowany pojedynek Mikołaja Siergieicza z księciem mógł ją przestraszyć. Je) także wydały się bardzo dziwne stosunki księcia z Masłobojewem i niezwykłe jego życzenia nawiązania ze mną znajomości, chociaż wszystko to do pewnego stopnia było usprawiedliwione obecnym położeniem...
O trzeciej wróciłem do domu. Nelly powitała mnie pogodnie.
Punktualnie o siódmej byłem już u Masłobojewa. Przywitał mnie z otwartymi ramionami krzycząc głośno. Samo się przez się rozumie, że był na pół pijany. Ale najbardziej zdziwiły mnie nadzwyczajne przygotowania na moje przyjście. Widać było, że mnie oczekiwano. Śliczny tombakowy samowar kipiał na okrągłym stoliku, nakrytym piękną i kosztowną serwetą. Zastawa do herbaty błyszczała od kryształów, srebra i porcelany. Na drugim stole, nakrytym innego rodzaju, lecz nie mniej cenną serwetą, leżały na talerzykach cukierki, bardzo dobre, kijowskie konfitury, płynne i suche, marmolada, pasta owocowa, gelée [galaretka owocowa], francuskie konfitury, pomarańcze, jabłka oraz orzechy w trzech czy czterech gatunkach — słowem, cały sklep z owocami. Na trzecim stole, nakrytym obrusem śnieżnej białości, leżały najróżnorodniejsze zakąski: kawior, ser, pasztet, kiełbasa, szynka wędzona, ryba — i stało mnóstwo wspaniałych kryształowych karafek z różnymi gatunkami wódek o ślicznych kolorach: zielonych, rubinowych, brązowych, złotych. Wreszcie na maleńkim stoliku z boku, również nakrytym białym obrusem, w dwóch kubełkach do lodu stały butelki szampana. Na stole przed kanapą pyszniły się trzy butelki: sauternes, lafite i koniak — butelki od Jelisiejewa, bardzo drogie. Przy stoliku do herbaty siedziała Aleksandra Siemionowna, skromnie ubrana i uczesana, lecz w sposób wyraźnie wyszukany i zawczasu obmyślony i, trzeba przyznać, bardzo szczęśliwie. Wiedziała, w czym jest jej do twarzy, i wyraźnie była z tego dumna; witając mnie podniosła się nieco uroczyście. Radość i wesołość jaśniały na jej rumianej twarzyczce. Masłobojew siedział w ślicznych chińskich pantoflach, w drogim szlafroku i świeżej, wykwintnej bieliźnie. Na jego koszuli widniały wszędzie, gdzie tylko można je było przyczepić, modne spinki i szpilki. Włosy miał uczesane, napomadowane, z ukośnym przedziałkiem — modnie.
Byłem tak zaskoczony, że zatrzymałem się pośrodku pokoju i patrzyłem z otwartymi ustami to na Masłobojewa, to na Aleksandrę Siemionownę, której zadowolenie z siebie graniczyło z wniebowzięciem.
— Cóż to, Masłobojew, czy masz dziś u siebie proszony wieczór? — zawołałem wreszcie z niepokojem.
— Nie, tylko ciebie — odpowiedział uroczyście.
— Ale co to takiego (wskazałem na zakąski), przecież tu można cały pułk nakarmić.
— I napoić, zapomniałeś o najważniejszym: napoić — dodał Masłobojew.
— I to wszystko tylko dla mnie?
— I dla Aleksandry Siemionowny. To jej się spodobało wszystko tak urządzić.
— O, macie! Wiedziałam z góry! — zawołała Aleksandra Siemionowna czerwieniąc się, ale nie tracąc dobrej miny. — Gościa nie można porządnie przyjąć; zaraz ja jestem winna.
— Od rana, wyobraź sobie, od samego rana, jak tylko się dowiedziała, że przyjdziesz wieczorem, zaczęła się krzątać, zamęczała się...
— Znowu skłamał! Wcale nie od rana, ale od wczoraj wieczorem. Tyś wczoraj wieczorem przyszedł i powiedział mi, że pan przyjdzie do nas z wizytą na cały wieczór...
— To się pani przesłyszała.
— Wcale się nie przesłyszałam, ale tak było. Ja nigdy nie kłamię. I dlaczego nie przyjąć gościa? Żyjemy sobie i żyjemy, nikt do nas nie przychodzi, a wszystko mamy. Niechże porządni ludzie zobaczą, że i my umiemy żyć jak ludzie.
— A co najważniejsze, niech zobaczą, jaka z pani świetna i skrzętna gospodyni — dodał Masłobojew. — Wyobraź sobie, przyjacielu, ja, cóż ja tu zawiniłem! Holenderską koszulę na mnie wsadziła, ponatykała spinek, pantofle, chiński szlafrok, włosy sama mi uczesała i napomadowała: bergamot; chciała spryskać jakimiś perfumami: creme brulee, ale tu już nie wytrzymałem, zbuntowałem się, użyłem mężowskiej władzy...
— Wcale nie bergamot, ale najlepsza francuska pomada z ozdobnego porcelanowego słoika! — podchwyciła Aleksandra Siemionowna z oburzeniem. — Niech pan sam osądzi, Iwanie Pietrowiczu, ani do teatru, ani potańczyć nigdzie nie puszcza, tylko mi suknie kupuje, a co mi po sukniach? Wystroję się i chodzę sama po pokoju. Niedawno uprosiłam go, jużeśmy się całkiem zebrali iść do teatru, tylko się odwróciłam, żeby broszkę przypiąć, a on do kredensu; jeden, drugi — i wstawił się. No i zostaliśmy. Nikt, nikt, nikt nas nie odwiedza; tylko rano przychodzą jacyś ludzie za interesami; mnie zawsze wypędza. A tu i samowary, i serwis jest, i ładne filiżanki — wszystko jest, wszystko darowane. Nawet jedzenie nam przynoszą, tylko wino sami kupujemy i jakąś tam pomadę i te zakąski: pasztet, szynkę i cukierki kupiliśmy dla pana. Żeby chociaż popatrzył kto, jak mieszkamy! Przez cały rok myślałam: przyjdzie gość, prawdziwy gość i my mu wszystko pokażemy i ugościmy go; i ludzie pochwalą, i nam będzie przyjemnie. A żem tego głupca napomadowała, to nawet tego niewart; on lubi tylko w brudach chodzić. O, jaki szlafrok ma: darowany, a czy on wart takiego szlafroka? On by się chciał tylko urzynać. Zobaczy pan, że przed herbatą będzie pana wódką częstował.
— A co! Prawdę mówi; wypijmy, Wania, złotą i srebrną, a potem, z odświeżoną duszą, i do innych napojów przystąpimy.
— No, wiedziałam, że tak będzie!
— Nie bój się, Sasza, i herbatki się napijemy, z koniaczkiem, za pani zdrowie.
— Otóż to! — zawołała klasnąwszy w ręce. — Herbata wprost od chana, po sześć rubli, przedwczoraj kupiec podarował, a on chce ją pić z koniaczkiem! Niech pan nie słucha. Iwanie Pietrowiczu, ja panu zaraz naleję... zobaczy pan, co za herbata!
I zakrzątnęla się koło samowara.
Jasne było, że chcieli mnie zatrzymać na cały wieczór. Aleksandra Siemionowna przez cały rok czekała na gościa i teraz przygotowała się powetować to sobie na mnie. Wszystko to krzyżowało moje plany.
— Słuchaj, Masłobojew — powiedziałem siadając — przecież ja do ciebie wcale nie z wizytą; przyszedłem za interesem, sam mnie wzywałeś, żeby mi coś zakomunikować...
— Interes interesem, a przyjacielska pogawędka swoją drogą.
— Nie, mój drogi, nie licz na to. O wpół do dziewiątej żegnaj. Mam interes; dałem słowo...
— Nie sądzę. Zlituj się, co ty ze mną wyprawiasz! I co ty wyprawiasz z Aleksandrą Siemionowną! Popatrz na nią, po prostu oniemiała. Po cóż mnie napomadowała! Przecież mam na głowie bergamot, pomyśl tylko!
— Wciąż żartujesz, Masłobojew. Ja Aleksandrze Siemionownie obiecuję, że na przyszły tydzień, no, choćby w piątek przyjdę do państwa na obiad; a teraz, bracie, dałem słowo, a raczej po prostu muszę być gdzieś. Lepiej powiedz, co masz mi zakomunikować.
— Więc naprawdę tylko do wpół do dziewiątej! — zawołała Aleksandra Siemionowną nieśmiałym i żałosnym głosem, omal nie płacząc i podając mi filiżankę doskonałej herbaty.
— Niech się pani nie boi, Sasza, wszystko to głupstwa — podchwycił Masłobojew. — On zostanie; to głupstwa. Ot co, Wania, lepiej mi powiedz, dokąd ty tak ciągle chodzisz. Co masz za interesy? Czy można wiedzieć? Bo co dzień gdzieś latasz, nie pracujesz...
— Po co ci to? Zresztą, może kiedyś ci powiem. A ty mi lepiej powiedz, po coś do mnie wczoraj przychodził? Przecież sam ci mówiłem, pamiętasz, że mnie nie będzie w domu!
— Dopierom później sobie przypomniał, a wczoraj nie pamiętałem. Naprawdę, chciałem z tobą pomówić o pewnych sprawach, a przede wszystkim pocieszyć Aleksandrę Siemionownę. "Jest wreszcie ktoś, powiada, jak się okazuje, przyjaciel, dlaczego go nie zaprosisz?" I już cztery doby, bracie, prześladują mnie z tego powodu. Za bergamot na pewno będę miał na tamtym świecie czterdzieści grzechów odpuszczone, ale, myślę sobie, dlaczegóż nie spędzić wieczoru z przyjacielem ? Uciekłem się do strategii: napisałem ci, że niby sprawa tak ważna, że jeżeli nie przyjdziesz, to wszystko w łeb weźmie.
Poprosiłem go, żeby na przyszłość tak nie postępował, lecz po prostu uprzedził. Zresztą, to wyjaśnienie niezupełnie mnie zadowoliło.
— No, a przed paroma godzinami dlaczegoś uciekł? — zapytałem.
— Przed paroma godzinami naprawdę miałem interes, ani trochę nie kłamię.
— Czy nie z księciem?
— Smakuje panu nasza herbata? — zapytała miodowym głosikiem Aleksandra Siemionowna.
Od pięciu minut czekała, żebym pochwalił ich herbatę, a ja się nie domyśliłem.
— Doskonała, Aleksandro Siemionowno, świetna! Jak żyję, nic nie piłem podobnego.
Aleksandra Siemionowna aż się zaczerwieniła z zadowolenia i nalała mi jeszcze.
— Książę! — zawołał Masłobojew. — Ten książę, bracie, to taki szelma, taki filut... no! Ot, co ci powiem, bracie: chociaż ja też jestem filut, ale po prostu z samej wstydliwości nie chciałbym się znaleźć w jego skórze! Ale o tym sza! Tylko tyle ci o nim mogę powiedzieć.
— A ja jakby naumyślnie po to do ciebie przyszedłem, żeby się, między innymi, o nim czegoś dowiedzieć. Ale to później. Dlaczegoś ty wczoraj, pod moją nieobecność, dawał cukierki mojej Helenie i tańczył przed nią? I o czym z nią mogłeś mówić przez półtorej godziny?
— Helena to mała dziewczynka, dwunasto— albo jedenastoletnia, mieszka chwilowo u Iwana Pietrowicza — wyjaśnił Masłobojew zwracając się nagle do Aleksandry Siemionowny. — Spójrz, Wania, spójrz — ciągnął dalej, wskazując na nią palcem — aż się zatrzęsła, kiedy usłyszała, że nieznajomej dziewczynce dawałem cukierki, aż poczerwieniała, jakbyśmy nagle wystrzelili z pistoletu... o, jakie oczka, a świecą jak węgielki. No cóż, Aleksandro Siemionowno, nie ma co ukrywać! Pani jest zazdrosna! Żebym nie powiedział, że to jedenastoletnia dziewczynka, zaraz by mnie za czub wytargała i bergamot by nie pomógł!
— I teraz nie pomoże!
I z tymi słowami Aleksandra Siemionowna jednym susem przyskoczyła do nas spoza stolika do herbaty i zanim Masłobojew zdążył zasłonić głowę, schwyciła go za włosy i porządnie wytargała.
— A masz, a masz! Nie mów wobec gościa, że jestem zazdrosna, nie mów, nie mów, nie mów!
Zarumieniła się nawet i chpciaż się śmiała, jednak Masłobojew nieźle dostał.
— O wszystkim rozpowiada — dodała poważnie, zwracając się do mnie.
— Widzisz, Wania, takie to moje życie! No, przy tej okazji koniecznie wódeczki — zdecydował Masłobojew poprawiając włosy i niemal pędząc w kierunku karafki. Ale Aleksandra Siemionowna uprzedziła go: przyskoczyła do stołu, sama nalała, podała i nawet uprzejmie poklepała go po policzku. Masłobojew z dumą mrugnął na mnie, mlasnął językiem i uroczyście wypił swój kieliszek.
— Co do cukierków, trudno dać odpowiedź — zaczął siadając obok mnie na kanapie. — Kupiłem je trzy dni temu, po pijanemu, w sklepiku z owocami, sam nie wiem po co. Zresztą może po to, żeby poprzeć ojczysty handel-i przemysł, nie wiem na pewno, pamiętam tylko, że szedłem wtedy po po ulicy, pijany, upadłem w błoto, wyrywałem sobie włosy z głowy i płakałem, że nie jestem zdatny do niczego. O cukierkach, rzecz prosta, zapomniałem, no i zostały w kieszeni aż do wczoraj, kiedy usiadłem na nich, sadowiąc się na twojej kanapie. Co się zaś tyczy tańców, to znów ta nietrzeźwość: wczoraj byłem porządnie pijany, a po pijanemu, jeśli jestem zadowolony z losu, czasem tańczę. Ot i wszystko, prócz tego tylko może, że ta sierotka wzbudziła we mnie współczucie, a poza tym nawet mówić ze mną nie chciała, jakby się gniewała. Więc ja w tany, żeby ją rozweselić, i cukierkami poczęstowałem.
— A czyś jej nie chciał przekupić, żeby się od niej czegoś dowiedzieć, przyznaj się otwarcie: umyślnie przyszedłeś do mnie, wiedząc, że mnie w domu nie będzie, żeby pomówić z nią w cztery oczy i coś wybadać, no nie? Przecież wiem, żeś z nią półtorej godziny przesiedział, zapewniłeś ją, że znałeś jej nieboszczkę matkę, i o coś rozpytywałeś.
Masłobojew przymrużył oczy i uśmiechnął się filuternie.
— Pomysł niegłupi — powiedział. — Nie, Wania, to nie to. Właściwie dlaczego nie rozpytać przy okazji? Ale to nie to. Słuchaj, stary przyjacielu, chociaż jestem teraz dosyć pijany, jak zwykle, lecz wiedz, że w złej myśli Filip cię nigdy nie oszuka, w zlej myśli rozumiesz?
— No, a bez zlej myśli?
— No... i bez złej myśli. Ale do diabła z tym, napijmy się, i do rzeczy! Sprawa błaha — ciągnął po wypiciu. — Ta Bubnowa nie ma żadnego prawa zatrzymywać dziewczynki; zbadałem to wszystko. Nie było tu żadnej adoptacji ani nic w tym rodzaju. Matka była jej winna pieniądze, więc ta zabrała do siebie dziewczynkę. Bubnowa, chociaż szelma i złodziejka, ale baba głupia jak wszystkie baby. Nieboszczka miała paszport w porządku, a zatem nic nie stoi na przeszkodzie. Helena może mieszkać u ciebie, chociaż byłoby bardzo dobrze, żeby jakaś uczynna rodzina wzięła ją na wychowanie. Ale na razie niech będzie u ciebie. To nic! Wszystko ci załatwię. Bubnowa nawet palcem nie będzie śmiała kiwnąć. A o nieboszczce matce prawie nic pewnego się nie dowiedziałem. To wdowa po kimś, nazwiskiem Salzmann.
— Tak; tak właśnie mi Nelly mówiła.
— No więc sprawa skończona. A teraz, Wania — zaczął mówić nieco uroczyście — mam do ciebie jedną prośbę. Spełnij ją. Opowiedz mi, o ile możności szczegółowo, co ty masz za interesy, dokąd chodzisz, gdzie bywasz całymi dniami. Chociaż trochę słyszałem i wiem, ale muszę wiedzieć znacznie szczegółowiej.
Ten uroczysty ton zdziwił mnie, a nawet zaniepokoił.
— A cóż to takiego? Na co ci ta wiadomość? I pytasz tak uroczyście...
— Ot, co ci powiem, Wania, nie tracąc słów: chcę ci oddać przysługę. Widzisz, przyjacielu, gdybym chciał być chytry wobec ciebie, umiałbym i bez tego uroczystego tonu cię wybadać. A ty podejrzewasz jakiś podstęp: wczoraj cukierki... przecież zrozumiałem. Skoro mówię uroczystym tonem, to znaczy, że interesuję się tym wszystkim nie dla siebie, lecz dla ciebie. Więc nie miej wątpliwości i mów bez ogródek szczerą prawdę...
— Ale co za przysługę? Słuchaj, Masłobojew, dlaczego nie chcesz mi nic opowiedzieć o księciu? To mi jest potrzebne. W ten sposób oddasz mi przysługę.
— O księciu? Hm!... No, niechże będzie, powiem ci wprost: wypytuję cię teraz z powodu księcia.
— Jak to?
— Otóż tak: zauważyłem, bracie, że wplątał się jakoś w twoje sprawy; poza tym, opowiadał mi o tobie. W jaki sposób dowiedział się, że my się znamy — to nie twoja rzecz. A najważniejsze: strzeż się tego księcia. To Judasz-sprzedawczyk, a nawet gorzej. I dlatego, kiedy zobaczyłem, że wywiera wpływ na bieg twoich spraw, zadrżałem o ciebie. Zresztą przecie ja o niczym nie wiem; dlatego właśnie proszę cię, żebyś mi opowiedział, abym mógł osądzić... I nawet po to cię dziś do siebie zaprosiłem. To jest właśnie ta ważna sprawa, mówię otwarcie.
— W każdym razie powiedz mi choć cokolwiek, choć to, dlaczego powinienem się tak obawiać księcia.
— Dobrze, niech i tak będzie; mnie, bracie, na ogół używają czasem i do innych spraw. Ale powiedz sam: przecież niektórzy ludzie ufają mi tylko dlatego, że nie jestem papla. Jakże więc mógłbym ci o wszystkim opowiadać? Więc nie miej pretensji, jeżeli opowiem ogólnikowo, nazbyt ogólnikowo; tyle tylko, żeby ci dowieść, jaki to łotr. No, więc najpierw ty zaczynaj o sobie.
Postanowiłem, że w moich sprawach me mam absolutnie nic do ukrywania przed Masłobojewem. Sprawa Nataszy nie była tajemnicą, przy tym mogłem spodziewać się dla niej pewnej pomocy od Masłobojewa. Naturalnie w moim opowiadaniu, w miarę możności, ominąłem niektóre punkty. Masłobojew ze szczególną uwagą słuchał wszystkiego, co tyczyło księcia, w wielu miejscach mnie zatrzymywał, w wielu kwestiach zadawał pytania, toteż opowiadanie moje było dość szczegółowe.
— Hm! Mądrą głowę ma ta panna — zdecydował Masłobojew. — Jeżeli nawet niezupełnie trafnie domyśliła się co do księcia, to jedno jest już dobre, że od razu poznała, z kim ma do czynienia, i zerwała wszelkie stosunki. Zuch z tej Natalii Nikołajewny! Piję za jej zdrowie! (Wypił.) Tutaj nie tylko rozum, tu i serce było potrzebne, żeby się nie dać oszukać. I serce nie zawiodło. Naturalnie jej sprawa jest przegrana: książę dopnie swego i Alosza ją porzuci. Żal mi tylko Ichmieniewa — dziesięć tysięcy zapłaci temu łajdakowi! A któż zajmował się jego sprawą, kto ją prowadził? Pewnie sam! E-ech! Tacy to oni, ci zapaleńcy, ci szlachetni ludzie! Do niczego niezdatni! Nie tak trzeba było postępować z księciem. Ja bym dla Ichmieniewa wyszukał takiego adwokata, że e-ech! I ze zniecierpliwieniem uderzył pięścią w stół.
— No, a teraz cóż o księciu?
— A ty wciąż o księciu. I cóż mam o nim mówić? Żałuję, że się z tym wyrwałem. Przecież ja, Wania, chciałem cię tylko co do tego łotra uprzedzić, żeby, że tak powiem, ochronić cię od jego wpływu. Kto z nim się wiąże, ten nie jest bezpieczny. Więc uważaj, ot i wszystko. A tyś już pomyślał, że ja chcę ci zakomunikować Bóg wie jakie tajemnice paryskie.[20] Zaraz widać, żeś powieściopisarz! No, cóż mam mówić o łajdaku? Łajdak jest łajdakiem, i koniec... Ot na przykład opowiem ci jedną jego sprawkę, naturalnie nie wymieniając miejsc, miast, osób, czyli bez ścisłości kalendarzowej. Wiesz, że on jeszcze za czasów pierwszej młodości, kiedy był zmuszony utrzymywać się z pensji biurowej, ożenił się z bogatą córką kupca. No, z tą kupiecką córką niezbyt uprzejmie się obszedł i chociaż nie o nią teraz chodzi, ale zwrócę ci uwagę, przyjacielu, że przez całe życie najlepiej lubił takie sprawy obrabiać. A więc wyjechał za granicę. Tam...
— Zaczekaj, Masłobojew, o jakiej podróży mówisz? W którym roku?
— Akurat dziewięćdziesiąt dziewięć lat i trzy miesiące temu. Otóż tam właśnie uwiódł pewną córkę pewnego ojca i zabrał ze sobą do Paryża. I jak to zrobił! Ojciec był czymś w rodzaju fabrykanta czy też był wspólnikiem w jakimś przedsiębiorstwie. Nie wiem na pewno. Przecież jeżeli ci to opowiadam, to na podstawie własnych domysłów i wniosków, wyciągniętych z innych danych. Otóż książę go oszukał, przystępując wraz z nim do tego przedsiębiorstwa. Oszukał z kretesem i wyciągnął od niego pieniądze. Co do zabranych pieniędzy, stary naturalnie posiadał jakieś dokumenty. A książę chciał tak wziąć, żeby nigdy nie oddać, po naszemu po prostu ukraść. Stary miał córkę i ta córka była piękna, a w tej pięknej córce był zakochany pewien idealista, bratnia dusza Schillera, poeta i równocześnie kupiec, młody marzyciel, słowem do szpiku kości Niemiec, jakiś Pfeferkuchen.
— Nazywał się Pfeferkuchen?
— Może i nie Pfeferkuchen, niech go diabli porwą, nie o niego chodzi. Otóż książę zabrał się do córki, i to tak chytrze, że ta zakochała się w nim jak wariatka. Więc księciu zachciało się dwóch rzeczy: po pierwsze, posiąść córeczkę, a po drugie, dokumenty, tyczące suniy zabranej od starego. Klucze od wszystkich szkatułek miała córka. A stary kochał córkę do szaleństwa, do tego stopnia, że nie chciał jej za mąż wydawać. Serio, zazdrosny był o każdego konkurenta, nie rozumiał, jak można się z nią rozstać, i Pfeferkuchena przepędził, dziwak taki, Anglik...
— Anglik? A gdzież to się wszystko działo?
— Ja tylko tak powiedziałem: Anglik, dla porównania, a ty zaraz chwytasz za słowo. Działo się to w mieście Santa-fé-de Bogotá, a może i w Krakowie, ale najprawdopodobniej w Furstentum [księstwie] Nassau, tym samym, co na wodzie selcerskiej piszą, właśnie Nassau; wystarczy? No więc książę pannę uwiódł i uprowadził od ojca, przy czym na życzenie księcia panna zabrała ze sobą niektóre dokumenciki. Przecież zdarza się taka miłość, Wania! Tful Mój Boże, a przecież dziewczyna była uczciwa, szlachetna, wzniosła! Co prawda, może nie bardzo się znała na dokumentach. Jedno jej nie dawało spokoju: że ojciec ją przeklnie. Książę i na to znalazł sposób; dał jej formalnie prawne zobowiązanie, że się z nią ożeni. W ten sposób upewnił ją, że wyjadą tylko na jakiś czas, na przejażdżkę, a kiedy gniew starego osłabnie, wrócą jako małżeństwo i będą sobie żyć we troje, robić majątek — i tak aż do nieskończoności. Uciekła, stary ją przeklął, no i zbankrutował. Za nią i Frauenmilch pociągnął do Paryża, rzucił wszystko, i handel rzucił, zakochany był ogromnie.
— Poczekaj! Co za Frauenmilch?
— No ten, jak mu tam! Feuerbach... tfu, do diabła, Pfeferkuchen! Ano, książę naturalnie nie mógł się ożenić, cóż by na to hrabina Chlestow powiedziała, co by mówił baron Pomojkin? A więc trzeba było oszukać. Oszukał ją zatem wyjątkowo bezczelnie. Po pierwsze, o mało że jej nie bił, po drugie, umyślnie zaprosił do siebie Pfeferkuchena, ten zaczął przychodzić, stał się jej przyjacielem, no i chlipali razem, całymi wieczorami siedzieli sami, opłakiwali swoje nieszczęścia, Pfeferkuchen ją pocieszał; wiadomo — anielskie dusze. Otóż książę umyślnie ich nabrał: raz zastał późno oboje i wymyślił, że między nimi coś zaszło, przyczepił się do czegoś: "Na własne oczy, powiada, widziałem." No, i wyrzucił ich za drzwi, a sam na jakiś czas wyjechał do Londynu. A ta była już w ciąży; gdy ją wypędził, urodziła córkę... to jest nie córkę, tylko syna, właśnie synka. Dali ma na chrzcie imię Wołodia. Pfeferkuchen był ojcem chrzestnym. No i pojechała z Pfeferkuchenem. Ten miał jakieś niewielkie pieniądze. Objechała Szwajcarię, Włochy... czyli była we wszystkich tych poetycznych krajach, gdzie się należy. Wciąż płakała, a Pfeferkuchen chlipał i sporo lat minęło w ten sposób, a dziewczynka podrosła. Wszystko to byłoby dla księcia pomyślne z wyjątkiem jednego: zobowiązanie małżeństwa, którego nie wycofał. "Podły z ciebie człowiek — powiedziała mu przy pożegnaniu — okradłeś mnie, zhańbiłeś, a teraz porzucasz. Żegnaj! Ale zobowiązania ci nie oddam. Nie dlatego, żebym kiedykolwiek chciała wyjść za ciebie, lecz dlatego, że ty się boisz tego dokumentu. A więc niech na zawsze zostanie w moich rękach." Słowem, rozgniewała się, ale książę był zupełnie spokojny. W ogóle, dla takich łajdaków doskonale jest mieć do czynienia z tak zwanymi wzniosłymi istotami. Są tak szlachetne, że zawsze łatwo je oszukać, a po drugie, zwykle reagują wzniosłą t szlachetną pogardą, zamiast praktycznie zastosować prawo, jeżeli tylko można je zastosować. No, choćby ta matka: zareagowała dumną pogardą i chociaż zatrzymała przy sobie dokument, przecież książę wiedział, że ona prędzej się powiesi, niż go zużytkuje w tej sprawie, i był do czasu spokojny. Co do niej, to chociaż napluła mu w podłą twarz, ale przecież Wołodia został jej na rękach; gdyby umarła, co się z nim stanie? Ale nad tym się nie zastanawiano. Bruderschaft również dodawał jej otuchy i nie zastanawiał się; czytywali razem Schillera. W końcu Bruderschaft od czegoś skisł i umarł...
— Właśnie ten Pfeferkuchen?
— No ten, niech go diabli porwą! A ona...
— Zaczekaj! Ileż lat podróżowali?
— Akurat dwieście. No i wróciła do Krakowa. Ojciec jej nie przyjął, przeklął, ona umarła, a książę podskoczył z radości. I ja tam byłem, miód i wino piłem, po brodzie kapało, w gębie nic nie zostało... Wypijemy, bracie!
— Podejrzewałem, że ty w tej sprawie mu pomagasz, Masłobojew.
— Koniecznie chcesz, żeby tak było?
— Nie rozumiem tylko, co ty tu możesz zrobić!
— Widzisz, jak ona wróciła do Madrytu po dziesięcioletniej nieobecności, pod cudzym nazwiskiem, to trzeba było wszystkiego się dowiedzieć, i o Bruderschafcie, i o starym, i czy ona naprawdę wróciła, i o latorośli, i czy umarła, i czy me ma papierów, i tak dalej do nieskończoności. I jeszcze o niektórych rzeczach. Wstrętny to człowiek, strzeż się go, Wania. Co do Masłobojewa, ot co masz o nim myśleć: nigdy, za nic nie nazywaj go łotrem! Chociaż i jest łotrem (podług mnie, nie ma człowieka niełotra), ale nie w stosunku do ciebie. Jestem mocno pijany, ale słuchaj: jeżeli kiedykolwiek, prędzej czy później, teraz czy na przyszły rok, wyda ci się, że Masłobojew w jakiś sposób cię nabrał (i proszę cię, nie zapominaj tego słowa: nabrał), wiedz, że to bez złej woli. Masłobojew czuwa nad tobą. I dlatego nie wierz podejrzeniom, tylko najlepiej przyjdź i szczerze, po bratersku rozmów się z samym Masłobojewem. No, a teraz chcesz pić?
— Nie.
— A przekąsić?
— Nie, bracie, wybacz mi...
— No, to się zabieraj, trzy na dziewiątą, i jesteś taki teraz nadęty, już czas na ciebie.
— Co? Jak to? Urżnął się do nieprzytomności i gościa wypędza! Zawsze taki! Ach, ty bezwstydniku! — zawołała Aleksandra Siemionowna omal nie płacząc.
— Pieszy konnemu nie dorówna! Aleksandro Siemionowno, zostaniemy razem i będziemy się wzajemnie ubóstwiać. A to generał! Nie, Wania, zełgałem; tyś nie generał, ale ja jestem łotr! Popatrz, do czego jestem teraz podobny? Czym ja jestem wobec ciebie? Wybacz, Wania, nie sądź mnie źle i pozwól wynurzyć...
Objął mnie i zalał się łzami. Zacząłem zbierać się do wyjścia.
— Ach, mój Boże! A tu już kolacja gotowa — mówiła Aleksandra Siemionowna, straszliwie zmartwiona. — W piątek przyjdzie pan do nas?
— Przyjdę, Aleksandro Siemionowno, słowo honoru, że przyjdę.
— Ale pan może brzydzi się, że on taki... pijanica. Niech pan się nim nie brzydzi, Iwanie Pietrowiczu, on jest dobry, bardzo dobry, a jak pana kocha! On mi o panu teraz dzień i noc mówi, wciąż o panu. Umyślnie kupił dla mnie pańskie książki, jeszcze nie przeczytałam, jutro zacznę. A jak mi będzie miło, gdy pan przyjdzie! Z nikim się nie widuję, nikt do nas nie przychodzi. Mamy wszystko, a siedzimy sami. Teraz siedziałam, słuchałam, przysłuchiwałam się, jak pan mówił i jak to pięknie... A więc do piątku!
Szedłem do domu pośpiesznie, słowa Masłobojewa sprawiły na mnie silne wrażenie. Bóg raczy wiedzieć, co mi przychodziło do głowy... Jakby naumyślnie, w domu czekało na mnie pewne zdarzenie, które wstrząsnęło mną jak prąd elektryczny.
Wprost przed bramą domu, w którym mieszkałem, stała latarnia. Gdy się tylko zbliżyłem do bramy, nagle spod latarni podbiegła ku mnie jakaś dziwna postać, tak że nawet krzyknąłem, jakaś żywa istota, wystraszona, drżąca, na pół obłąkana, i z krzykiem uczepiła się moich rąk. Owładnęło mną przerażenie. Była to Nelły.
— Nelly! Co ci jest? — zawołałem — co to znaczy?
— Tam na górze... on jest... u nas!
— Kto taki? Chodźmy! chodź razem ze mną.
— Ja nie chcę, nie chcę! Poczekam, aż on odejdzie... w sieni... nie chcę.
Poszedłem na górę z jakimś dziwnym przeczuciem, otworzyłem drzwi i zobaczyłem księcia. Siedział przy stole i czytał moją powieść. W każdym bądź razie książka była otwarta.
— Iwanie Pietrowiczu! — zawołał z radością. — Tak się cieszę, że pan wreszcie wrócił. Przed chwilą chciałem już odejść. Więcej niż godzinę czekałem na pana. Dałem dzisiaj słowo hrabinie, na jej usilne naleganie i prośbę, że wieczorem przyjdę do niej z panem. Tak prosiła, tak pragnie pana poznać! Ponieważ pan mi już to obiecał, postanowiłem sam zajechać zawczasu, zanim pan zdąży gdzieś wyjść, i zabrać pana ze sobą. Niech pan sobie wyobrazi mój żal; przyjeżdżam, a pańska poshigaczka mówi mi, że pana nie ma. Co robić! Przecie dałem słowo honoru, że przyjdę z panem; dlatego też postanowiłem z kwadrans na pana poczekać. Ale taki to i kwadrans: otworzyłem pańską powieść i zaczytałem się. Iwanie Pietrowiczu! Ależ to świetne! Pan jest niedoceniony po tym dziele! Pan mi łzy wycisnął. Płakałem, a przecież niezbyt często płaczę...
— Więc pan życzy sobie, żebym jechał? Przyznam się panu, że teraz... chociaż na ogół wcale się nie wymawiam, ale...
— Na Boga, jedźmy! W jakim położeniu mnie pan stawia? Przecież czekałem na pana półtorej godziny!... Przy tym muszę, muszę pomówić z panem, wie pan o czym? Pan całą tę sprawę zna lepiej ode mnie... Może coś postanowimy, do czegoś się dogadamy, niech pan pomyśli! Na litość boską, niech pan nie odmawia!
Zdecydowałem, że wcześniej czy później będę musiał tam pojechać. Może Natasza jest teraz sama i jestem jej potrzebny, ale przecież poleciła mi możliwie jak najprędzej zapoznać się z Katią. W dodatku może Alosza tam jest. Wiedziałem, że Natasza nie uspokoi się, dopóki nie przyniosę jej wieści o Kati, i postanowiłem jechać. Ale niepokoiła mnie Nelly.
— Proszę poczekać chwilę — powiedziałem do księcia i wyszedłem na schody. Nelly stała tam w ciemnym kącie.
— Dlaczego nie chcesz wejść, Nelly? Co on ci zrobił? O czym z tobą mówił?
— Nic... Nie chcę, nie chcę... — powtórzyła — boję się...
Prosiłem ją, zaklinałem, nic nie pomogło. Umówiłem się z nią, że jak tylko wyjdę z księciem, wróci do pokoju i zamknie drzwi na klucz.
— I nikogo do siebie nie puszczaj, Nelly, choćby cię kto nie wiem jak prosił.
— A pan jedzie z nim?
— Tak.
Drgnęła i schwyciła mnie za rękę, jakby prosząc, żebym nie jechał, ale nie powiedziała ani słowa. Postanowiłem jutro rozpylać ją szczegółowo.
Przeprosiwszy księcia, zacząłem się przebierać. Książę przekonywał mnie, że tam niepotrzebne są żadne stroje, żadne toalety.
— Wystarczy się trochę odświeżyć! — dodał obejrzawszy mnie od stóp do głów wzrokiem inkwizytora — wie pan, jednak te światowe przesądy... przecież nie można całkowicie się od nich uwolnić. Jeszcze długo do tego nie dojdzie w naszym świecie — zakończył zobaczywszy z zadowoleniem, że mam frak.
Wyszliśmy. Na schodach przeprosiłem go, wróciłem do pokoju, dokąd już wśliznęła się Nelly, i jeszcze raz się z nią pożegnałem. Była bardzo wzburzona. Twarz jej zsiniała. Bałem się o nią; ciężko mi było ją opuszczać.
— Dziwna ta pańska posługaczka — mówił do mnie książę schodząc ze schodów. — Ta mała dziewczynka, to pańska posługaczka?
— Nie... ona tak... mieszka u mnie chwilowo.
— Dziwna dziewczynka. Jestem przekonany, że to wariatka. Niech pan sobie wyobrazi, najpierw odpowiadała mi składnie, ale później, jak mi się lepiej przyjrzała, rzuciła się ku mnie, krzyknęła, zadrżała, wpiła się we mnie palcami... chce coś powiedzieć — nie może. Przyznam się, że to mnie przestraszyło, już chciałem uciec, ale ona, chwała Bogu, sama ode mnie uciekła. Byłem zdumiony. Jak pan może się z nią zżyć?
— Jest chora na epilepsję — odpowiedziałem.
— Aha! No, to nie takie dziwne... jeżeli ma ataki.
Jedno mi się wówczas wydało: że wczorajsza wizyta Masłobojewa, który wiedział, że mnie nie ma w domu, dzisiejsza moja wizyta u Masłobojewa, dzisiejsze opowiadanie Masłobojewa, wygłoszone po pijanemu i wbrew jego woli, zaproszenie na siódmą i przekonywanie mnie, żebym nie wierzył w jego podstęp, a wreszcie książę, który oczekiwał na mnie półtorej godziny, wiedząc może, iż jestem u Masłobojewa, podczas gdy Nelly uciekła przed nim na ulicę — wszystko to miało ze sobą jakiś związek. Było o czym myśleć.
Przed bramą czekał powóz. Wsiedliśmy i pojechaliśmy.
Mieliśmy jechać niedaleko, w stronę Targowego Mostu. W pierwszej chwili milczeliśmy. Myślałem ciągle: jak też zacznie ze mną mówić? Zdawało mi się, że będzie mnie badać, próbować, rozpytywać. Lecz książę zaczął mówić bez wszelkich wybiegów i przystąpił wprost do rzeczy.
— Jedno mnie teraz szczególnie martwi, Iwanie Pietrowiczu — zaczął — i o tym przede wszystkim chcę z panem pomówić i poprosić o radę: już dawno postanowiłem nie wykorzystywać wygranego przeze mnie procesu i zrzec się spornych dziesięciu tysięcy na rzecz Ichmieniewa. Jak mam postąpić?
"Niemożliwe, żebyś nie wiedział, jak postąpić — przemknęło mi przez myśl. — Czy aby nie stroisz sobie ze mnie żartów?"
— Nie wiem — odpowiedziałem jak mogłem najprostoduszniej — w innych sprawach, w tych, które dotyczą Natalii Nikołajewny, gotów jestem zakomunikować wiadomości niezbędne dla pana i dla nas wszystkich, ale w tej sprawie z pewnością wie pan więcej niż ja.
— Nie, nie, na pewno mniej. Pan ich zna i może nawet Natalia Nikołajewna nieraz panu mówiła, co o tym myśli; to jest dla mnie głównym wskaźnikiem. Pan może mi okazać dużą pomoc; a sprawa jest ogromnie trudna. Jestem gotów ustąpić, a nawet nieodwołalnie postanowiłem ustąpić, bez względu na to, jak się skończą inne sprawy; rozumie pan? Jak, w jakiej formie zrobić to ustępstwo — oto pytanie. Stary Ichmieniew jest dumny, zawzięty; kto wie, może obrazi go moja dobra wola i wzgardzi tymi pieniędzmi...
— Ale przepraszam, czy pan uważa, że te pieniądze są pańskie, czy jego?
— Proces wygrałem, a więc pieniądze są moje.
— Ale według sumienia?
— Rozumie się, że uważam je za swoje — odpowiedział, trochę zrażony moją bezceremonialnością. — Zresztą, zdaje się, że pan nie zna istoty całej tej sprawy. Nie pomawiam Ichmieniewa o umyślne oszustwo i, przyznam się panu, nigdy go o to nie oskarżałem. Jest winien niedopatrzenia, niedbalstwa w powierzonych mu sprawach, a w myśl naszej dawnej umowy, za niektóre z takich spraw był odpowiedzialny materialnie. Ale wie pan, że nawet i nie o to chodzi: chodzi o naszą kłótnię, o wzajemnie rzucone wówczas obelgi, o obustronnie urażoną miłość własną. Możliwe, że nawet bym nie zwrócił wówczas uwagi na te marne dziesięć tysięcy; ale pan wie naturalnie, z powodu czego i w jaki sposób zaczęła się wtedy cała sprawa. Zgadzam się, byłem podejrzliwy, nie miałem może racji (to znaczy, wówczas nie miałem racji, lecz tego nie spostrzegłem, i w uniesieniu, dotknięty jego impertynencjami, nie chciałem ominąć sposobności j wytoczyłem sprawę). Może wszystko wyda się panu niezupełnie szlachetne z mojej strony. Nie usprawiedliwiam się; zwrócę tylko panu uwagę, że gniew i, co najważniejsze, podrażniona miłość własna to jeszcze nie brak szlachetności, ale rzecz naturalna, ludzka, i przyznam się, powtarzam panu, że Ichmieniewa przecież nie znałem prawie wcale i dawałem zupełną wiarę wszystkim tym pogłoskom o Aloszy i o córce Ichmieniewa, co zatem więc idzie, mogłem również wierzyć w rozmyślną kradzież pieniędzy... Ale zostawmy to. Najważniejsze, jak mam teraz postąpić. Zrzec się pieniędzy? Ale jeżeli równocześnie powiem, że i teraz swoje dochodzenie uważam za słuszne, przecież to znaczy, że ja mu je daję z łaski. A niech pan doda do tego drażliwą sytuację Natalii Nikołajewny... On na pewno odrzuci pieniądze...
— Widzi pan, sam pan mówi: odrzuci, stąd wniosek, że uważa go pan za człowieka uczciwego, i dlatego może pan być zupełnie pewien, że nie kradł pańskich pieniędzy. A jeżeli tak, to dlaczego by pan nie miał pójść do niego i oświadczyć mu po prostu, że uważa pan swoje dochodzenie za bezprawne. To byłoby szlachetne i Ichmieniew może nie odmówiłby wówczas przyjęcia swoich pieniędzy.
— Hm!... swoje pieniądze; o to właśnie chodzi; czegóż pan żąda ode mnie? Iść i oświadczyć mu, że uważam swoje dochodzenie za bezprawne? Po cóżeś dochodził, jeżeliś wiedział, że twoje dochodzenie jest bezprawne? Wszyscy mi to w oczy powiedzą. A ja na to nie zasłużyłem, bo dochodziłem prawnie; nigdzie nie mówiłem i nie pisałem, że mnie okradł, ale i teraz jestem przekonany o jego nieoględności, lekkomyślności i nieumiejętności w prowadzeniu interesów. Te pieniądze stanowczo do mnie należą i dlatego trudno mi siebie oczerniać, i wreszcie, powtarzam panu, stary sam sobie wyrządził krzywdę, a pan mnie zmusza, żebym go prosił o przebaczenie za tę krzywdę — to ciężka rzecz.
— Zdaje mi się, że jeżeli dwóch ludzi chce się pogodzić, to...
— To to jest łatwe, sądzi pan?
— Tak.
— Nie, czasami bardzo trudne, zwłaszcza...
— Zwłaszcza gdy z tym są związane inne okoliczności. W tym się zgadzam z panem. Sprawa Natalii Nikołajewny i pańskiego syna powinna być rozstrzygnięta przez pana we wszystkich tych punktach, które od pana zależą, i rozstrzygnięta zadowalająco dla Ichmieniewów. Tylko wówczas będzie pan mógł rozmawiać z Ichmieniewem zupełnie szczerze o procesie. Teraz zaś, kiedy jeszcze nic nie jest rozstrzygnięte, ma pan tylko jedną drogę; uznać niesłuszność swoich dochodzeń, wyznać to otwarcie, a jeżeliby trzeba było, nawet publicznie — oto moje zdanie; mówię je panu otwarcie, dlatego że pan sam o nie pytał i zapewne nie życzy! sobie, żebym był nieszczery. To zaś pozwala mi zapytać: dlaczego pana dręczy sprawa zwrotu tych pieniędzy? Jeżeli pan uważa, że miał pan słuszność w swoim dochodzeniu, to po cóż oddawać? Niech pan mi wybaczy ciekawość, lecz to jest tak związane z innymi okolicznościami...
— A jak pan sądzi? — zapytał nagle, jakby zupełnie nie słysząc mojego pytania. — Czy jest pan pewny, że stary Ichmieniew odmówi przyjęcia dziesięciu tysięcy, jeżeliby mu wręczyć te pieniądze bez żadnych usprawiedliwień i... i... nawet nic nie łagodząc!
— Rozumie się, że odmówi!
Uniosłem się i aż zatrząsłem się z oburzenia. To bezczelnie sceptyczne pytanie sprawiło na mnie takie wrażenie, jakby książę napluł mi prosto w oczy. Z tym upokorzeniem łączyło się i inne: ordynarna, wielkoświatowa maniera, polegająca na tym, że książę nie odpowiadając na moje pytanie, jakby go nie zauważył, zadał mi inne, widocznie dając mi do zrozumienia, że się zbytnio zagalopowałem i spoufaliłem, ośmieliwszy się stawiać mu takie pytania. Nie znosiłem tej wielkoświatowej maniery i jeszcze dawniej ze wszystkich sił oduczałem od niej Aloszę.
— Hm!... Jest pan zbyt zapalczywy i na świecie niektóre sprawy inaczej się załatwia, niż pan sobie wyobraża — spokojnie zauważył książę w odpowiedzi na mój okrzyk. — Zresztą sądzę, że mogłaby to po części rozstrzygnąć Natalia Nikołajewna: niech pan jej to zakomunikuje. Ona mogłaby udzielić rady.
— Bynajmniej — odpowiedziałem brutalnie. — Pan nie był łaskaw wysłuchać tego, co przed chwilą zacząłem mówić, i przerwał mi. Natalia Nikołajewna zrozumie, że jeśli pan zwraca pieniądze nieszczerze i bez tych wszelkich, jak pan je nazywa, złagodzeń, to znaczy, że pan płaci ojcu za córkę, a jej za Aloszę, słowem, daje pan pieniężne odszkodowanie...
— Hm!... więc pan mnie w ten sposób rozumie, mój poczciwy Iwanie Pietrowiczu! — Książę się roześmiał. Dlaczego się roześmiał? — A tymczasem — ciągnął dalej — mamy ze sobą jeszcze tyle, tyle do pomówienia. Ale teraz nie ma na to czasu. Proszę pana tylko, niech pan to jedno zrozumie: sprawa tyczy się bezpośrednio Natalii Nikołajewny i cała jej przyszłość, wszystko zależy po części od tego, jak ja i pan postanowimy i do czego się dogadamy. Pan tu jest niezbędny, sam pan zobaczy. I dlatego jeżeli pan nadal obdarza Natalię Nikołajewnę przywiązaniem, nie może pan odmawiać mi wyjaśnień na ten temat, chociażby pan nie czuł do mnie sympatii. Ale oto jesteśmy na miejscu... à bientôt [niebawem (wrócimy do tej rozmowy)].
Hrabina mieszkała pięknie. Pokoje były urządzone komfortowo i ze smakiem, chociaż zupełnie bez przepychu. Wszystko jednak nosiło charakter chwilowego pobytu; było to tylko przyzwoite mieszkanie na jakiś czas, nie zaś stała, zasiedziała rezydencja bogatej rodziny, z całym rozmachem wielkoparistwa i ze wszystkimi zachciankami, uważanymi za niezbędne. Krążyła pogłoska, że hrabina wyjeżdża na lato do swego majątku (zrujnowanego i wielokrotnie zastawianego) w symbirskiej gubernii że książę jej towarzyszy. Słyszałem już o tym i z niepokojem pomyślałem: "Jak postąpi Alosza, jeżeli Katia odjedzie z hrabiną?" Z Nataszą jeszcze nie mówiłem o tym, bałem się, jednak na podstawie pewnych spostrzeżeń zdążyłem zauważyć, że i ona chyba o tym już wie. Ale Nataszą milczała i kryła się ze swym cierpieniem.
Hrabina przyjęła mnie bardzo łaskawie, życzliwie podała mi rękę i potwierdziła, że od dawna już pragnęła mnie widzieć u siebie. Sama nalewała herbatę z pięknego, srebrnego samowara, przy którym usiedliśmy — ja, książę i jeszcze jakiś bardzo wielkoświatowy pan, w podeszłym wieku, z gwiazdą, trochę sztywny, o wyglądzie dyplomaty. Zdaje się, że tego gościa bardzo poważano. Hrabina, po powrocie zza granicy, nie zdążyła jeszcze tej zimy nawiązać w Petersburgu szerokich koneksji i ustalić swojej sytuacji, tak jak tego pragnęła i tak jak na to liczyła. Oprócz owego pana nie było nikogo i nikt nie przyszedł przez cały wieczór. Szukałem oczami Katarzyny Fiodorowny; była w drugim pokoju z Aloszą, ale dowiedziawszy się, że jesteśmy, natychmiast wyszła do nas. Książę uprzejmie pocałował ją w rękę, a hrabina wskazała jej mnie. Książę zaraz nas zapoznał. Przypatrywałem się jej z niecierpliwą uwagą; była to delikatna blondynka, biało ubrana, niewysokiego wzrostu, o łagodnym i spokojnym wyrazie twarzy, "o zupełnie błękitnych oczach", jak mówił Aloszą, piękna przez swą młodość, i tyle. Spodziewałem się zobaczyć doskonałą piękność, lecz piękności nie było. Regularny, delikatnie zarysowany owal twarzy, dość regularne rysy, gęste i istotnie piękne włosy, zwyczajnie i po domowemu uczesane, łagodne, badawcze spojrzenie; gdybym ją gdzieś spotkał, przeszedłbym obok niej nie zwróciwszy na nią szczególnej uwagi; ale to było tak tylko na pierwszy rzut oka; miałem sposobność tegoż wieczora przyjrzeć się jej trochę lepiej. Już chociażby to, jak podała mi rękę patrząc przez cały czas w oczy z jakąś naiwnie natężoną uwagą, uderzyło mnie oryginalnością i nie wiem dlaczego mimo woli uśmiechnąłem się do niej. Widocznie od razu poczułem, że mam przed sobą istotę o czystym sercu. Hrabina patrzyła na nią uważnie. Katia, uścisnąwszy mi rękę, odeszła z pewnym pośpiechem i usiadła w drugim końcu pokoju z Aloszą. Aloszą witając się ze mną, szepnął: "Ja tutaj tylko na chwilę, ale zaraz idę tam."
"Dyplomata" (nie znam jego nazwiska, więc nazywam go dyplomatą, żeby jakoś nazywać) mówił spokojnie i wyniośle, rozwijając jakąś myśl. Hrabina słuchała go uważnie, książę uśmiechał się zachęcająco i pochlebcze; mówca często się ku niemu zwracał, widocznie ceniąc w nim godnego słuchacza. Podano mi herbatę i pozostawiono w spokoju, z czego byłem bardzo zadowolony. Tymczasem przypatrywałem się hrabinie; na razie wywarła na mnie, jakoś wbrew mojej woli, dodatnie wrażenie. Była chyba już niemłoda, ale wydało mi się, że nie ma więcej niż dwadzieścia osiem lat. Twarz miała jeszcze świeżą i zapewne kiedyś, za czasów pierwszej młodości, bardzo piękną. Jej ciemnorude włosy były jeszcze dość gęste; spojrzenie miała niezwykle dobre, ale jakieś roztargnione i żartobliwie ironiczne. Ale teraz z jakichś względów wyraźnie panowała nad sobą. Spojrzenie to zdradzało również znaczną inteligencję, lecz przede wszystkim dobroć i wesołość. Wydało mi się, że zasadniczym rysem jej charakteru była pewna lekkomyślność, pożądanie rozkoszy i jakiś dobroduszny egoizm, może nawet dość silny. We wszystkim ulegała księciu, który miał na nią ogromny wpływ. Wiedziałem, że mieli z sobą romans, słyszałem również, że książę był aż nazbyt mało zazdrosnym kochankiem podczas ich pobytu za granicą; ale wciąż mi się zdawało, i teraz mi się zdaje, że wiązało ich, prócz dawnych stosunków, jeszcze coś innego, jakiś sekret, coś w rodzaju wzajemnego zobowiązania, opartego na jakimś wyrachowaniu... Słowem, coś takiego musiało tam być. Wiedziałem również, że obecnie hrabina ciążyła już księciu, a równocześnie stosunki ich nie zostały zerwane. Może ich wówczas szczególnie wiązały rachuby co do Kati, przy czym inicjatywa w tej sprawie musiała oczywiście należeć do księcia. Opierając się na tym, książę nie ożenił się z hrabiną, która istotnie tego zażądała, i skłonił ją, żeby sprzyjała projektowanemu małżeństwu Alojzy z jej pasierbicą. Tyle przynajmniej wywnioskowałem z naiwnych opowiadań Aloszy, który choć niewiele, ale przecież coś mógł zauważyć. Zdawało mi się również, po części na podstawie tych opowiadań, że książę, mimo iż hrabina była mu zupełnie uległą, miał jakiś powód, by się jej obawiać. Nawet Alosza to zauważył. Dowiedziałem się później, że książę miał wielką ochotę wydać hrabinę za kogoś za mąż i że po części w tym celu wysyłał ją do symbirskiej guberni mając nadzieję, iż znajdzie dla niej odpowiedniego męża na prowincji.
Siedziałem i słuchałem, nie wiedząc, w jaki sposób mógłbym pomówić w cztery oczy z Katarzyną Fiodorowną. Dyplomata odpowiadał hrabinie na jakieś pytanie o obecnej sytuacji, o zapoczątkowanych reformach[21] i o tym, czy należy się ich obawiać, czy nie. Mówił dużo, długo i spokojnie, jak ktoś, kto posiada władzę. Rozwijał swą ideę subtelnie i rozumnie, lecz idea była odstręczająca. Nastawał na to, że cały ten duch reform i naprawy zbyt wcześnie wyda wiadome owoce; że dopiero zobaczywszy te owoce, nabiorą ludzie rozumu i że nie tylko wśród społeczeństwa (rozumie się, w wiadomej jego części) ten duch minie, ale ludzie, bogaci w doświadczenie, poznają błąd i wówczas ze zdwojoną siłą będą podtrzymywać stare. Że doświadczenie, choćby smutne, będzie bardzo pożyteczne, bo nauczy, jak podtrzymywać to zbawienne stare, a wobec tego należy nawet pragnąć, żeby teraz jak najprędzej nieostrożność doszła do ostateczności. "Bez nas nie można — zakończył — bez nas żadne społeczeństwo nigdy się jeszcze nie ostało. My nic nie stracimy, przeciwnie, jeszcze zyskamy; my wypłyniemy, wypłyniemy i dewizą naszą w obecnej chwili powinno być: pire ça va, mieux ça est!" [im gorzej, tym lepiej] Książę uśmiechnął się do niego z obrzydliwą sympatią. Mówca był zupełnie z siebie zadowolony. Byłem tak naiwny, że chciałem oponować; wrzało we mnie. Lecz powstrzymało mnie jadowite spojrzenie księcia; zerknął ukradkiem ku mnie i wydało mi się, że właśnie oczekuje z mojej strony jakiegoś dziwacznego, młodzieńczego wybryku; może nawet pragnął tego, żeby rozkoszować się moją kompromitacją. Poza tym byłem przekonany, że dyplomata z pewnością nie zwróci uwagi na to, co powiem, a może nawet i na mnie. Zacząłem się fatalnie czuć w ich towarzystwie; lecz Alosza wybawił mnie z tej sytuacji. Podszedł do mnie cichutko, dotknął ramienia i poprosił mnie o kilka słów na osobności. Domyśliłem się, że jest posłem Kati. Tak też było. Po chwili już siedziałem obok niej. Z początku przyglądała mi się badawczo, jakby mówiąc do siebie: "A więc taki jesteś", i w pierwszej chwili oboje nie znajdowaliśmy słów, by rozpocząć rozmowę. Byłem jednak przekonany, że dość, by tylko zaczęła mówić, a nie zatrzyma się już choćby do rana. "Jakieś pięć czy sześć godzin rozmowy", o których opowiadał Alosza, przemknęło mi przez myśl. Alosza również tu siedział i z niecierpliwością wyczekiwał, jak też zaczniemy.
— Dlaczego nic nie mówicie? — zaczął patrząc na nas z uśmiechem. — Zeszli się i nic nie mówią.
— Ach, Alosza, jakiś ty... zaraz — odpowiedziała Katia. — Mamy przecież tak dużo do pomówienia, Iwanie Pietrowiczu, że nie wiem, od czego zacząć. Późno się poznajemy, trzeba było wcześniej, chociaż ja pana znam od bardzo dawna. I tak chciałam pana zobaczyć!... Nosiłam się nawet z zamiarem napisania listu do pana...
— O czym? — zapytałem uśmiechając się mimo woli.
— O wielu rzeczach — odpowiedziała poważnie. — Ot, choćby o tym, czy to prawda, co on opowiada, że Natalia Nikołajewna nie gniewa się, kiedy on ją zostawia samą. No czyż można tak postępować jak on? I po co ty teraz tutaj siedzisz, powiedz, proszę?
— Ach, mój Boże, ależ ja zaraz pójdę. Przecie powiedziałem, że tylko chwilę tu zostanę, popatrzę na was oboje, jak będziecie ze sobą rozmawiali, a potem pojadę tam.
— Na nas oboje! No więc siedzimy, widziałeś? Zawsze jest taki — dodała, z lekka się rumieniąc i wskazując na niego paluszkiem. — "Jedną chwilkę — mówi — tylko jedną chwilkę", a do północy się zasiedzi i wówczas już jest za późno. "Ona się nie gniewa — mówi — taka dobra", tak rozumuje! Czy tak się godzi, czy to szlachetnie?
— No to pojadę — żałośnie odpowiedział Alosza — ale tak bym chciał pobyć z wami...
— A cóż masz do nas za interes? Przeciwnie, musimy o wielu rzeczach pomówić na osobności. No, nie gniewaj się: to konieczne, zechciej to zrozumieć.
— Jeżeli konieczne, to ja zaraz... o cóż się mam gniewać? wpadnę tylko na chwilę do Łowy i zaraz potem do niej. Ot co, Iwanie Pietrowiczu — ciągnął dalej biorąc kapelusz — czy wie pan, że ojciec chce się -zrzec pieniędzy, które wygrał w procesie z Ichmieniewem?
— Wiem, książę mi o tym mówił.
— Jak on szlachetnie postępuje! O, Katia nie wierzy, że on szlachetnie postępuje. Niech pan z nią o tym pomówi. Do widzenia, Katiu, i proszę cię, nie miej wątpliwości, czy kocham Nataszę. Dlaczego wciąż przypominacie mi to zobowiązanie, robicie mi wymówki, śledzicie mnie — jakbym był pod waszą kuratelą? Ona wie, jak ją kocham, i wierzy mi, wierzę, że mi wierzy. Kocham ją po prostu, bez żadnych zobowiązań. Sam nie wiem, jak ją kocham. Po prostu kocham. I dlatego nie należy mnie badać jak winowajcę. O, zapytaj Iwana Pietrowicza, teraz on już jest tutaj i potwierdzi ci, że Natasza jest zazdrosna i chociaż bardzo mnie kocha, ale w jej miłości jest wiele egoizmu, dlatego że nic nie chce dla mnie poświęcić.
— Jak to? — zapytałem ze zdziwieniem, nie wierząc własnym uszom.
— Co ty mówisz, Alosza? — omal nie krzyknęła Katia załamując ręce.
— No tak; cóż w tym dziwnego? Iwan Pietrowicz wie. Wciąż wymaga, żebym był przy niej. I chociaż nawet nie wymaga, lecz widać, że pragnie tego.
— I nie wstyd ci, i nie wstyd ci? — powiedziała Katia czerwieniąc się z gniewu.
— Dlaczego ma mi być wstyd? Doprawdy, jaka ty jesteś, Katiu! Przecież ją kocham bardziej, niż ona myśli, a gdyby mnie kochała zwyczajnie, tak jak ja ją kocham, z pewnością umiałaby poświęcić swoją przyjemność. Co prawda sama mi pozwala odejść, ale przecież z wyrazu twarzy widzę, że jej to ciężko przychodzi, a więc dla mnie to tak, jakby mnie nie puszczała.
— Nie, to nie takie proste! — zawołała Katia, znowu zwracając się do mnie z błyszczącym, gniewnym spojrzeniem. — Przyznaj się, Alosza, przyznaj się natychmiast, że to wszystko ci ojciec naopowiadał? Dzisiaj ci naopowiadał? I proszę cię, tylko bez wykrętów: zaraz się na nich poznam! Tak czy nie?
— Tak, mówił — odpowiedział zmieszany Alosza. — Cóż w tym dziwnego? Mówił dziś ze mną tak mile, tak po przyjacielsku, a ją wciąż chwalił, aż się zdziwiłem: ona go tak obraziła, a on ją jednak chwali.
— A pan w to uwierzył — powiedziałem — pan, któremu ona oddała wszystko, co mogła oddać, i nawet teraz, dzisiaj, cały jej niepokój był o pana, żeby panu się nie nudziło, żeby pana w jakiś sposób nie pozbawić widzenia się z Katarzyną Fiodorowną! Sama mi to mówiła dzisiaj. A pan od razu dał wiarę tym fałszywym podszeptom! Czy panu nie wstyd?
— Niewdzięczny! Ale cóż, jemu nigdy niczego nie wstyd! — rzekła Katia machnąwszy na niego ręką jak na człowieka zupełnie straconego.
— Ach, co też mówicie doprawdy — ciągnął dalej Alosza żałosnym głosem. — Ty zawsze taka jesteś, Katiu! Zawsze we mnie tylko zło upatrujesz... Nie mówię już o Iwanie Pietrowiczu! Sądzicie, że nie kocham Nataszy? Ja nie dlatego powiedziałem, że ona jest egoistką. Chciałem tylko powiedzieć, że ona mnie za bardzo kocha, że przebiera w tym miarę, i dlatego i mnie, i jej z tym ciężko. A ojciec mnie nigdy nie wyprowadzi w pole, choćby nawet chciał. Nie dam się. Wcale nie mówił, że Natasza jest egoistką w złym tego słowa znaczeniu; przecież to zrozumiałem. Powiedział właśnie to samo, co wam teraz powtórzyłem: że ona aż tak mnie kocha, aż tak, że to się staje po prostu egoizmem, więc i mnie, i jej jest ciężko, a później będzie jeszcze ciężej. Cóż, przecie powiedział prawdę, z miłości do mnie, i to zupełnie nie znaczy, że oczerniał Nataszę, przeciwnie, widział w niej najmocniejszą miłość, miłość bez miary, do absurdu...
Ale Katia przerwała mu i nie pozwoliła skończyć. Zaczęła robić mu gwałtowne wyrzuty, dowodzić, że ojciec zaczął chwalić Nataszę chcąc oszukać jego znaną dobroć i wszystko po to, by rozerwać ich związek, by niepostrzeżenie zwrócić przeciwko niej Aloszę. Gorąco i rozumnie wykazała mu, jak Natasza go kocha, jak żadna miłość nie może wytrzymać tego, co on robi — i że prawdziwym egoistą jest właśnie on, Alosza. Po krótkim czasie Katia wprawiła go w wielki smutek i zmusiła do całkowitej skruchy; siedział obok nas, patrząc w ziemię, już nic nie odpowiadając, zupełnie przybity, z wyrazem cierpienia na twarzy. Lecz Katia była nieubłagana. Przypatrywałem się jej z ogromną ciekawością. Chciałem jak najprędzej poznać tę dziwną dziewczynę. Była zupełnym dzieckiem, lecz jakimś dziwnym, dzieckiem z przekonaniami, o stanowczych zasadach i z namiętnym, wrodzonym ukochaniem dobra i sprawiedliwości. Jeżeli rzeczywiście można ją było nazwać jeszcze dzieckiem, należała do rodzaju dzieci zamyślających się, dość często spotykanego w naszych rodzinach. Widać było, że wiele już myślała. Ciekawe byłoby zajrzeć do tej myślącej główki i przypatrzeć się, jak się tam mieszały zupełnie dziecinne idee i pojęcia z poważnie przeżytymi wrażeniami i obserwacjami życia (bo Katia już trochę życie poznała), a obok tego i z ideami jeszcze jej nie znanymi, nie przeżytymi przez nią, lecz działającymi na nią w sposób abstrakcyjny, książkowy; idei tych musiało już być bardzo wiele i Katia uważała zapewne, że je przeżyła. W ciągu całego tego wieczoru i później wystudiowałem ją, zdaje się, dość dobrze. Serce miała gorące i otwarte. Niekiedy jakby gardziła umiejętnością panowania nad sobą, ceniąc nade wszystko prawdę, a wszelki życiowy takt uważała za konwencjonalny przesąd i chyba szczyciła się tymi przekonaniami, co się'dość często zdarza ludziom zapalczywym, nawet niezbyt młodym. Ale to właśnie dodawało jej jakiegoś szczególnego wdzięku. Bardzo lubiła myśleć i doszukiwać się prawdy, lecz tak mało miała w sobie pedanterii i tak była skłonna do dziecinnych wybryków, że każdy od pierwszego wejrzenia musiał polubić w niej wszystkie jej oryginalnostki i pogodzić się z nimi.
Przypomniałem sobie o Łowię i Bori i wydało mi się, że to najzupełniej z nią licuje. I dziwne: jej twarz, w której na pierwszy rzut oka nie zauważyłem nic szczególnie pięknego, w ciągu owego wieczora stawała się dla mnie coraz piękniejszą i coraz bardziej pociągającą. To naiwne rozdwojenie: dziecko i myśląca kobieta, to dziecinne i w najwyższym stopniu szczere pragnienie prawdy i sprawiedliwości, i niewzruszona wiara we własne dążenia — wszystko to opromieniało jej twarz jakimś pięknym światłem szczerości, dodawało jej jakiejś wyższej duchowej urody; i zaczynałem rozumieć, że nie tak prędko można wyczerpać całą treść tej urody, która nie udziela się od razu cała każdemu zwykłemu, obojętnemu spojrzeniu. I zrozumiałem, że Alosza musiał się do niej namiętnie przywiązać. Skoro sam nie mógł myśleć i rozumować, to kochał właśnie tych, którzy za niego myśleli, a nawet pragnęli — a Katia już wzięła go pod swą opiekę. Serce miał szlachetne i podatne na wpływy, poddawało się wszystkiemu, co było szlachetne i piękne, a Katia z całą szczerością dzieciństwa i sympatii z wielu rzeczy już mu się zwierzyła. Nie miał ani trochę woli, ona zaś miała wolę silną, upartą i płomienną; Alosza mógł się przywiązać tylko do tego, kto mógł nim kierować, a nawet mu rozkazywać. Tym częściowo przywiązała go do siebie i Natasza na początku ich znajomości, lecz Katia miała wielką przewagę nad Natasza — tę, że sama była jeszcze dzieckiem i, zdaje się, jeszcze długo miała nim pozostać. To jej dzieciństwo, jasność umysłu, a równocześnie pewien brak rozwagi, wszystko to było jakoś bliższe Aloszy.
Odczuwał to i dlatego Katia przyciągała go do siebie coraz silniej. Jestem przekonany, że kiedy rozmawiali na osobności, to obok poważnych "propagandowych" rozmów Kati dochodziło pewnie i do figli. I chociaż Katia zapewne bardzo często zasmucała Aloszę i miała go w ręku, jemu widocznie lżej było z nią niż z Nataszą. Jakoś bardziej do siebie pasowali, to było najważniejsze.
— Dosyć, Katiu, dosyć, skończmy z tym; ty zawsze masz rację, a ja nie. To dlatego, że masz czystszą duszę niż ja — powiedział Alosza wstając i podając jej rękę na pożegnanie. — Zaraz jadę do niej, a do Łowy nie wstąpię...
— Nie masz po co wstępować do Łowy; jesteś bardzo miły, żeś usłuchał i że pojedziesz do Nataszy.
— A ty jesteś tysiąc razy milsza niż wszyscy — smutno odpowiedział Alosza. — Iwanie Pietrowiczu, muszę panu powiedzieć dwa słowa na osobności.
Odeszliśmy na bok.
— Ja dziś bezwstydnie postąpiłem — wyszeptał — postąpiłem podle, jestem winny wobec wszystkich na świecie, a przede wszystkim wobec nich obu. Dzisiaj po obiedzie ojciec zapoznał mnie z Aleksandryną (pewną Francuzką) — czarująca kobieta. Zapomniałem się i... no, nie ma o czym mówić, nie jestem godzien przestawać z nimi... Do widzenia, Iwanie Pietrowiczu!
— On jest dobry, on jest szlachetny — szybko zaczęła mówić Katia, kiedy znów usiadłem obok niej — ale o nim później wiele będziemy mówić, teraz przede wszystkim musimy się porozumieć: co pan sądzi o księciu?
— Uważam go za bardzo złego człowieka.
— I ja również. Stąd wniosek, że się zgadzamy, a to nam wiele ułatwi. Teraz o Natalii Nikołajewnie... Wie pan, Iwanie Pietrowiczu, jestem teraz jak w ciemnościach, czekałam na pana jak na światło. Pan mi to wszystko wyjaśni, bo o najważniejszym sądzę tylko na podstawie domysłów, z tego, co mi opowiadał Alosza. A od nikogo innego nie mogłam się dowiedzieć. Niech więc pan powie, po pierwsze (to najważniejsze), czy według pana oni będą ze sobą szczęśliwi? To muszę wiedzieć przede wszystkim, żeby powziąć ostateczną decyzję, żeby już wiedzieć, jak postępować.
— Czy można to wiedzieć na pewno?...
— Ależ naturalnie, że nie na pewno — przerwała mi — tylko jak panu się zdaje, bo pan jest człowiekiem mądrym.
— Moim zdaniem nie mogą być szczęśliwi.
— Dlaczego?
— Bo nie pasują do siebie.
— Ja też tak myślałam.
I złożyła rączki, jakby w głębokim zmartwieniu.
— Niech pan opowie szczegółowiej. Proszę pana, strasznie chcę zobaczyć Nataszę dlatego, że mam z nią wiele do pomówienia i zdaje mi się, że obie o wszystkim zdecydujemy. A teraz wciąż wyobrażam ją sobie tak: Musi być bardzo mądra, poważna, szczera i piękna. Prawda?
— Tak.
— Byłam tego pewna. A więc jeśli jest taka, to jakże mogła pokochać Aloszę, takiego dzieciaka? Niech pan mi to wyjaśni; często myślę o tym.
— Tego nie można wyjaśnić, Katarzyno Fiodorowno; trudno sobie wyobrazić, za co i jak można pokochać. Tak, jest dzieckiem. Ale wie pani, jak można pokochać dziecko? (Serce mi topniało, gdym patrzył na nią, na jej oczęta, uparcie, z głęboką, wytężoną uwagą skierowane na mnie.) I im bardziej Natasza jest niepodobna do dziecka — ciągnąłem dalej — im jest poważniejsza, tym łatwiej mogła go pokochać. Alosza jest rzetelny, szczery, ogromnie naiwny, a czasami uroczo naiwny. Ona może pokochała go — jak by to powiedzieć?— jakby z litości. Wspaniałomyślne serce może pokochać z litości... Zresztą czuję, że nic pani nie będę mógł wyjaśnić, ale za to zapytam: przecież pani go kocha?
Śmiało zadałem jej to pytanie i czułem, że szczerością takiego pytania nie mogę zmącić bezgranicznej, dziecięcej czystości jej jasnej duszy.
— Doprawdy, jeszcze nie wiem — odpowiedziała cichutko, patrząc mi prosto w oczy — ale zdaje się, że bardzo kocham...
— No widzi pani. A czy może pani wyjaśnić, za co go pani kocha?
— W nim nie ma fałszu — odpowiedziała po namyśle. — Lubię, kiedy spojrzy mi w oczy i coś mi przy tym powie... Widzi pan, Iwanie Pietrowiczu, rozmawiamy o tym: ja, dziewczyna, a pan — mężczyzna; czy dobrze robię?
— A cóż w tym takiego?
— Otóż to! Naturalnie, cóż w tym takiego? A oni (wskazała oczami grupę siedzącą przy samowarze), oni z pewnością powiedzieliby, że to źle. Czy mają rację?
— Nie! Przecież pani nie czuje, że źle robi, a więc...
— Ja tak zawsze robię — przerwała, widocznie śpiesząc się, żeby jak najwięcej ze mną się nagadać. — Jak tylko mam jakieś wątpliwości, zaraz pytam swego serca i jeżeli ono jest spokojne, to i ja jestem spokojna. Tak zawsze trzeba postępować. I dlatego mówię z panem tak zupełnie szczerze, jak sama z sobą, że, po pierwsze, pan jest cudownym człowiekiem, że znam pańską dawną historię z Nataszą, przed Aloszą, i płakałam, kiedym słuchała.
— A kto ją pani opowiedział?
— Naturalnie Aloszą, i sam ze łzami opowiadał: to było bardzo ładne z jego strony i bardzo mi się podobało. Zdaje mi się, że on pana bardziej lubi niż pan jego, Iwanie Pietrowiczu. O, w takich właśnie rzeczach on mi się podoba. No, a po drugie, dlatego mówię z panem tak po prostu, jak sama z sobą, że pan jest bardzo mądry i może mi pan dać wiele rad i nauczyć mnie.
— Dlaczego pani sądzi, że jestem aż tak mądry, iż mogę panią nauczyć?
— Ach, co też pan mówi! Zamyśliła się.
— Ja przecież tylko tak zaczęłam o tym mówić, rozmawiajmy o tym, co najważniejsze. Niech pan mi poradzi, Iwanie Pietrowiczu; czuję teraz, że jestem rywalką Nataszy, wiem o tym; jak więc mam postępować? Dlatego właśnie zapytałam pana: czy oni będą szczęśliwi? Dzień i noc o tym myślę. Położenie Nataszy jest okropne, okropne! Przecież on ją zupełnie przestał kochać, a mnie kocha coraz bardziej. Prawda?
— Zdaje się, że tak.'
— I przecież on jej nie oszukuje. Sam nie wie, że przestaje kochać, a ona z pewnością wie o tym. Jakże się musi męczyć!
— Cóż więc chce pani robić, Katarzyno Fiodorowno?
— Mam wiele projektów — odpowiedziała poważnie — a równocześnie plączę się w tym wszystkim. Dlatego właśnie czekałam na pana z taką niecierpliwością, żeby pan o tym wszystkim zdecydował. Pan zna te sprawy znacznie lepiej ode mnie. Pan jest dla mnie teraz jakby jakimś bogiem. Proszę pana, ja z początku tak myślałam: jeżeli oni się kochają, to trzeba, żeby byli szczęśliwi, i dlatego powinnam poświecić siebie i dopomóc im. Prawda?
— Wiem, że pani już to zrobiła.
— Tak, zrobiłam, ale później, jak on zaczął tu przychodzić i coraz bardziej mnie kochać, zaczęłam się namyślać i wciąż myślę: czy poświęcić się, czy nie? To bardzo brzydko z mojej strony, prawda?
— To naturalne — odpowiedziałem — tak powinno było być... i pani nie jest winna.
— Nie sądzę; mówi pan tak dlatego, że pan jest bardzo dobry. A ja myślę, że mam serce niezupełnie czyste. Gdyby serce było czyste, wiedziałabym, jak postąpić. Ale skończmy z tym! Później dowiedziałam się więcej o ich stosunkach od księcia, od maman i od samego Aloszy i doszłam do przekonania, że oni nie pasują do siebie; pan to teraz potwierdził. I zaczęłam się jeszcze bardziej zastanawiać, co teraz począć. Przecież jeżeli mają być nieszczęśliwi, to lepiej, żeby się rozeszli, a później postanowiłam wypytać pana szczegółowo o wszystko, pojechać do Nataszy i z nią rozstrzygnąć całą sprawę.
— Ale jak rozstrzygnąć, oto pytanie?
— Ja jej tak powiem: "Przecież pani go kocha nad wszystko, dlatego powinna pani ukochać jego szczęście bardziej niż swoje: stąd wniosek, że powinna pani się z nim rozstać."
— Tak, lecz jak ona to przyjmie? A jeżeli się zgodzi z panią, to czy starczy jej sił, żeby tak postąpić?
— Właśnie o tym myślę dzień i noc i... i... Rozpłakała się nagle.
— Pan nie uwierzy, jak bardzo żal mi Nataszy — wyszeptała drżącymi od płaczu wargami.
Nic nie było do dodania. Milczałem i samemu chciało mi się płakać, ot tak, z jakiejś miłości, gdy patrzyłem na nią. Jakże urocze było to dziecko! Już nawet jej nie pytałem, dlaczego uważa, że potrafi zapewnić szczęście Aloszy.
— Lubi pan muzykę? — zapytała uspokoiwszy się nieco, jeszcze trochę zamyślona po niedawnym płaczu.
— Lubię — odpowiedziałem z pewnym zdziwieniem.
— Gdyby było dość czasu, zagrałabym panu trzeci koncert Beethoyena. Gram go teraz. Tam są te wszystkie uczucia... właśnie tak, jak teraz czuję. Tak mi się zdaje. Ale to innym razem, a teraz musimy pomówić.
Zaczęliśmy się naradzać nad tym, jak ona może się zobaczyć z Nataszą i jak to wszystko urządzić. Oświadczyła mi, że jej pilnują, że chociaż jej macocha jest dobra i kocha ją, ale za nic w świecie nie pozwoli jej na znajomość z Natalią Nikołajewną, dlatego zdecydowała się na podstęp. Rano jeździ czasem na spacer, ale prawie zawsze z hrabiną. Czasami zaś hrabina nie wyjeżdża z nią i puszcza ją samą, z Francuzką, która teraz jest chora. Zdarza się to, gdy hrabinę boli głowa, i dlatego trzeba czekać, aż ją głowa zaboli. Umówi się ze swą Francuzką (coś w rodzaju damy do towarzystwa, staruszką), która jest bardzo dobra. W rezultacie nie można było w żaden sposób określić zawczasu dnia wizyty u Nataszy.
— Nie będzie pani żałować, kiedy się pani zapozna z Nataszą — powiedziałem. — Ona bardzo by chciała poznać panią, i to jest potrzebne choćby tylko po to, żeby wiedziała, komu oddaje Aloszę. A wszystkim tym niech się pani zbytnio nie martwi. Czas i bez pani starań o wszystkim rozstrzygnie. Zdaje się, że pani jedzie na wieś?
— Tak, wkrótce, za miesiąc — odrzekła — i wiem, że książę na to nalega.
— Jak pani sądzi, czy Alosza pojedzie z państwem?
— Właśnie myślałam o tym! — powiedziała patrząc na mnie uważnie. — On przecież pojedzie?
— Pojedzie.
— Mój Boże, nie wiem, co z tego wszystkiego wyniknie, Iwanie Pietrowiczu; ja panu będę o wszystkim pisać, będę pisać często i dużo. Już teraz zacznę pana męczyć. Czy pan będzie do nas często przychodzić?
— Nie wiem, Katarzyno Fiodorowno, to zależy od okoliczności. Może wcale nie będę przychodzić.
— Dlaczego?
— To będzie zależało od wielu rzeczy, a przede wszystkim od tego, jak się ułożą moje stosunki z księciem.
— To nieuczciwy człowiek — powiedziała Katia stanowczo. — A wie pan co, Iwanie Pietrowiczu, gdybym tak ja przyjechała do pana! Dobrze by to było czy źle ?
— Jak pani sądzi?
— Sądzę, że dobrze. Tak, odwiedziłabym pana... — dodała z uśmiechem. — Mówię to dlatego, że poza tym, iż pana szanuję, bardzo pana lubię... I od pana można się wiele nauczyć. Lubię pana... I przecież to nie wstyd, że ja panu mówię o tym wszystkim?
— Skądże wstyd? Pani sama jest mi już droga, jak ktoś bliski.
— Pan przecie chce być moim przyjacielem?
— O, tak, tak! — odpowiedziałem.
— No, a oni z pewnością by powiedzieli, że to wstyd i że młodej panience nie wypada tak postępować — stwierdziła wskazując znowu towarzystwo siedzące przy herbacie.
Tu dodam, że książę, zdaje się, naumyślnie zostawił nas samych, żeby nam dać okazję porozmawiania do woli.
— Wiem przecież bardzo dobrze — dodała — że księciu chodzi o moje pieniądze. Oni mnie uważają za zupełne dziecko i nawet w oczy mi to mówią. Ja zaś nie myślę, żeby tak było. Nie jestem już dzieckiem. To dziwni ludzie: sami podobni są do dzieci; no o cóż im chodzi?
— Katarzyno Fiodorowno, zapomniałem pani zapytać: co to za jedni ten Lowa i Boria, u których Alosza tak często bywa?
— To moi dalecy krewni. Są bardzo mądrzy i bardzo szlachetni, ale strasznie dużo mówią... Znam ich... I uśmiechnęła się.
— Czy to prawda, że pani chce im z czasem ofiarować milion?
— No widzi pan, choćby z tym milionem; tyle o tym gadają, że to się staje nieznośne. Naturalnie, z chęcią dam na wszystko, co pożyteczne; takie ogromne pieniądze przydadzą się, prawda? Ale przecież jeszcze nie wiadomo, kiedy im ten milion ofiaruję, a oni go już teraz dzielą, naradzają się, krzyczą, dyskutują, w jaki sposób najlepiej go użyć, nawet kłócą się o to tak, że to aż dziwne. Zbyt się śpieszą. Jednakże są tacy szczerzy i... mądrzy. Studiują. To przecież lepsze niż tryb życia innych. Prawda?
Rozmawialiśmy jeszcze o wielu rzeczach. Opowiedziała mi omal że całe swoje życie i chciwie słuchała tego, co ja jej mówiłem. Domagała się wciąż, żebym jak najwięcej opowiadał jej o Nataszy i o Aloszy. Była już dwunasta, kiedy książę podszedł do mnie i dał mi do zrozumienia, że czas się pożegnać. Pożegnałem się. Katia gorąco uścisnęła mi rękę i wymownie spojrzała na mnie. Hrabina prosiła, bym u niej bywał; wyszedłem razem z księciem.
Nie mogę się powstrzymać od dziwnej i może całkiem nie należącej do rzeczy uwagi. Z mojej trzygodzinnej rozmowy z Katią wyniosłem jakieś dziwne, lecz równocześnie głębokie przekonanie, że Katia do tego jeszcze stopnia jest dzieckiem, iż nie zna zupełnie tajemnicy stosunków łączących mężczyznę i kobietę. To dodawało niezwykłego komizmu niektórym jej sądom i w ogóle poważnemu tonowi, w jakim mówiła o wielu bardzo ważnych sprawach.
— A wie pan co? — powiedział do mnie książę siadając wraz ze mną do powozu. — Gdybyśmy tak pojechali na kolację, co? Jak pan sądzi?
— Doprawdy nie wiem — odparłem z wahaniem. — Nigdy nie jadam kolacji...
— No, naturalnie i pomówimy przy kolacji — dodał, badawczo i chytrze patrząc mi prosto w oczy.
Jak można było nie zrozumieć! "Chce się wygadać — pomyślałem sobie — a mnie to właśnie jest potrzebne." Zgodziłem się.
— A więc załatwione. Na Wielką Morską do B.
— Do restauracji? — zapytałem z pewnym zmieszaniem.
— Tak. A cóż? Ja przecież rzadko jadani kolację w domu. Czy nie pozwoli mi pan się zaprosić?
— Ale przecież już panu powiedziałem, że nigdy nie jadam kolacji.
— Cóż znaczy jeden raz. Zresztą ja pana zapraszam...
Czyli: zapłacę za ciebie; jestem pewny, że dodał to w myśli. Pozwoliłem się zawieźć, ale postanowiłem w restauracji sam za siebie płacić. Przyjechaliśmy. Książę zajął gabinet i ze smakiem i znajomością rzeczy wybrał kilka potraw. Potrawy były drogie, jak również i butelka dobrego wina, którą kazał przynieść. Wszystko to było nie na moją kieszeń. Zajrżałem do karty i kazałem sobie podać pół jarząbka i kieliszek lafite. Książę się zbuntował.
— Pan nie chce ze mną jeść kolacji! Ależ to śmieszne. Pardon, mon ami [Przepraszam, przyjacielu], ale przecież to... oburzająca drażliwość. Toż to najbardziej drobiazgowy egoizm. Tu zostały wmieszane omal że nie interesy stanowe, idę o zakład, że tak. Zapewniam pana, że pan mnie obraża.
Ale postawiłem na swoim...
— Zresztą, jak pan sobie życzy — dodał. — Nie zmuszam pana... Niech pan powie, Iwanie Pietrowiczu, czy mogę mówić z panem zupełnie po przyjacielsku?
— Proszę pana o to.
— Otóż, moim zdaniem, taka drażliwość szkodzi panu. Zupełnie tak samo szkodzą sobie tym pańscy przyjaciele. Pan jest literatem, powinien pań poznać świat, a pan stroni od wszystkiego. Nie mówię teraz o jarząbku, ale pan przecież gotów wyrzec się zupełnie wszelkich stosunków z naszą sferą, a to jest stanowczo szkodliwe. Pan wiele traci, no, po prostu traci pan karierę, ale poza tym powinien pan poznać to, co pan opisuje, bo przecież są w powieściach i hrabiowie, i książęta, i buduary... Zresztą co ja mówię! Piszecie teraz wciąż tylko o biedakach, jakieś zgubione szynele, rewizorzy, buńczuczni oficerowie, urzędnicy, dawne lata i życie raskolników, wiem, wiem...
— Książę się myli, jeżeli nie obracam się w tak zwanych "wyższych sferach", to jedynie dlatego, że tam, po pierwsze, nudno, a po drugie, nie ma co robić! No i w końcu jednakże bywam...
— Wiem, u księcia R., raz na rok; tam właśnie spotkałem pana. A przez resztę roku zacina się pan w swej demokratycznej dumie i schnie pan na swym poddaszu, chociaż nie wszyscy literaci tak postępują. Istnieją tacy poszukiwacze przygód, że aż mdli...
— Prosiłbym księcia o zmianę tematu rozmowy i nie powracanie do nas na poddasze.
— Ach, mój Boże, pan się zaraz obraża. Zresztą pan mi sam przecież pozwolił mówić po przyjacielsku. Ale przepraszam, niczym jeszcze nie zasłużyłem na pańską przyjaźń. Dobre wino. Niech pan spróbuje.
Nalał mi pół szklanki ze swej butelki.
— Otóż widzi pan, drogi Iwanie Pietrowiczu, przecież ja doskonale rozumiem, że nie wypada narzucać się z przyjaźnią. Przecież nie wszyscy jesteśmy tacy bezczelni i grubiańscy w stosunku do was, jak o nas sądzicie, wiem również bardzo dobrze, że pan siedzi tu ze mną nie ze względu na mnie, lecz dlatego, że obiecałem z panem pomówić. Nieprawdaż?
Roześmiał się.
— A ponieważ pan się interesuje sprawami wiadomej osoby, więc chce pan usłyszeć, co powiem. Prawda? — dodał ze złym uśmiechem.
— Książę się nie myli — przerwałem niecierpliwie. Zmiarkowałem, że należy do tych osób, które widząc, że dany człowiek jest choć odrobinę zależny od nich, natychmiast dają mu to odczuć. Ja zaś byłem od niego zależny; nie mogłem odejść nie wysłuchawszy wszystkiego, co miał mi zamiar powiedzieć, i on wiedział o tym dobrze. Ton jego zmienił się nagle i stawał coraz bardziej bezczelnie familiarny i szyderczy. — Książę się nie myli, w tym właśnie celu przyjechałem, inaczej doprawdy nie pozostawałbym tu... tak późno.
Miałem ochotę powiedzieć inaczej: za nic w świecie nie pozostawałbym z panem, lecz nie powiedziałem tak i zastąpiłem to czym innym, nie ze strachu, lecz na skutek mojej przeklętej słabości i delikatności. No bo jakże doprawdy powiedzieć człowiekowi impertynencję prosto w oczy, choćby nawet wart był tego i chociaż chciałem nagadać mu impertynencji. Zdaje się, że książę wyczytał to z moich oczu, i drwiąco patrzył na mnie przez cały czas, gdy mówiłem, jakby rozkoszując się moją małodusznością i drażniąc mnie swym spojrzeniem. "A co, nie odważyłeś się, stchórzyłeś, otóż to, bracie!" Było tak z pewnością, bo kiedym skończył, roześmiał się i z jakąś protekcjonalną łaskawością poklepał mnie po kolanie.
"Śmieszny jesteś, bracie" — wyczytałem w jego oczach. "Poczekaj!" — pomyślałem sobie.
— Jest mi dziś bardzo wesoło! — zawołał — i doprawdy nie wiem dlaczego. Tak, tak, mój przyjacielu, tak! Właśnie o tej osobie chciałem pomówić. Trzeba się definitywnie wypowiedzieć, dogadać się jakoś, i sądzę, że tym razem pan mnie w zupełności zrozumie. Niedawno zacząłem mówić z panem o tych pieniądzach, i o tym niedołędze-ojcu, o tym sześćdziesięcioletnim niemowlęciu. No! Nie warto teraz nawet wspominać. Mówiłem to przecież tylko tak sobie!.Ha, ha, ha, przecież pan jest literatem, powinien pan był się domyślić. Patrzyłem na niego ze zdumieniem. Zdaje się, że jeszcze nie tiył pijany.
— No, a co się tyczy tej dziewczyny, to doprawdy mam dla niej szacunek, nawet ją lubię, zapewniam pana; jest trochę kapryśna, ale przecież "nie ma róży bez kolców", jak mówiono pięć-dziesięć lat temu, i dobrze mówiono: kolce kłują; ale przecież to właśnie pociąga, i chociaż mój Alosza jest głupi, ale mu już po części przebaczyłem — za dobry gust. Krótko mówiąc, te panny mi się podobają i mam nawet (tu znacząco złożył usta) pewne specjalne widoki... No, ale to później...
— Książę! Proszę księcia! — zawołałem — nie pojmuję tej szybkiej zmiany, lecz... proszę zmienić temat rozmowy.
— Pan znów się irytuje! No, dobrze... zmienię, zmienię! Tylko o jedno chcę pana zapytać, mój dobry przyjacielu: czy pan ma dla niej duży szacunek?
— Naturalnie — odpowiedziałem niegrzecznie i z niecierpliwością.
— No... i kocha pan ją? — ciągnął dalej, wstrętnie wyszczerzając zęby i mrużąc oczy.
— Książę się zapomina! — krzyknąłem.
— No, nie będę, nie będę! Niech się pan uspokoi. Jestem dziś w zadziwiającym humorze. Od dawna już nie było mi tak wesoło. Czy nie warto by się napić szampana? Jak pan sądzi, mój poeto?
— Nie będę pić, nie chcę.
— O, niech pan tego nie mówi! Pan koniecznie musi mi dziś dotrzymać towarzystwa. Czuję się świetnie, a ponieważ jestem dobry aż do sentymentalności, nie mogę być szczęśliwy sam. Kto wie, może jeszcze dojdziemy do tego, że wypijemy na ty, ha, ha, ha! Nie, mój młody przyjacielu, pan mnie jeszcze nie zna! Jestem pewny, że pan mnie polubi. Pragnę, żeby pan podzielił dziś ze mną i smutek, i radość, i łzy, i wesele, chociaż mam nadzieję, że w każdym bądź razie ja nie będę płakać. No cóż, Iwanie Pietrowiczu? Niech pan tylko pomyśli, że jeśli nie będzie tak, jak chcę, to mój nastrój minie, przepadnie, ulotni się i nic się pan nie dowie; no, a przecież jest pan tu jedynie w tym celu, żeby coś usłyszeć. Prawda? — dodał, znów bezczelnie mrugając na mnie. — Niech więc pan wybiera.
Groźba była poważna. Zgodziłem się. "Czy aby nie chce mnie upić do nieprzytomności?" — pomyślałem. W porę będzie wspomnieć tu o pewnej pogłosce o księciu, pogłosce która już dawno do mnie dotarła. Mówiono, że on — zawsze taki grzeczny i elegancki w towarzystwie — lubi czasami pić po nocach, upijać się jak bela i potajemnie uprawiać rozpustę; wstrętnie i potajemnie... Słyszałem o nim okropne rzeczy. Podobno Alosza wiedział, że ojciec czasem pija, i starał się ukrywać to przed wszystkimi, a szczególnie przed Nataszą. Raz nawet wygadał się przede mną, lecz natychmiast urwał rozmowę i nie odpowiadał na moje pytania. Zresztą nie tylko od niego o tym słyszałem i, przyznam się, dawniej nie wierzyłem, teraz zaś czekałem, co będzie.
Podano wino. Książę nalał dwa kieliszki, sobie i mnie.
— Miła, miła dziewczyna, chociaż mnie zwymyślała! — ciągnął dalej, z rozkoszą smakując wino — ale te miłe istoty właśnie wtedy dopiero są miłe, w takich właśnie chwilach... A przecież ona z pewnością myślała, że mnie zawstydziła, pamięta pan, tego wieczoru, myślała, że mnie zmiażdżyła! Ha, ha, ha! A jak jej do twarzy z rumieńcem! Czy pan się zna na kobietach? Czasem nieoczekiwany rumieniec bardzo pasuje do bladych policzków, czy pan to zauważył? Ach, mój Boże! Ależ pan, zdaje się, znowu się gniewa!
— Tak, gniewam się! — zawołałem, już się nie hamując — i nie życzę sobie, żeby książę teraz mówił o Natalii Nikołajewnie, żeby książę mówił takim tonem. Ja... ja zabraniam!
— Oho! No cóż, bardzo proszę, zrobię panu tę przyjemność, zmienię temat rozmowy. Jestem przecież ustępliwy i miękki jak ciasto. Będziemy mówić o panu. Lubię pana, Iwanie Pietrowiczu; gdyby pan wiedział, jak przyjacielski, jak szczery jest mój stosunek do pana.
— Proszę księcia, czy nie lepiej mówić o sprawie — przerwałem mu.
— To jest o naszej sprawie, chce pan powiedzieć. Wystarczy jednego słowa, a już pana rozumiem, mon ami, ale pan nawet nie przypuszcza, jak blisko podejdziemy do sprawy, jeżeli będziemy mówić teraz o panu i jeżeli naturalnie pan mi nie przerwie. A więc chciałem panu powiedzieć, mój nieoceniony Iwanie Pietrowiczu, że żyć tak dłużej, jak pan żyje, to znaczy po prostu gubić siebie. Niech mi pan pozwoli dotknąć tej delikatnej materii; to z przyjaźni. Jest pan biedny, bierze pan zadatki od swego przedsiębiorcy, spłaca pan swoje dłużki, a za resztę żywi się pan przez pół roku samą herbatą i trzęsie się pan na swoim poddaszu czekając, aż napisze pan powieść do dziennika tego przedsiębiorcy, prawda?
— Chociażby nawet tak, jednak...
— ...to bardziej honorowo niż kraść, kłaniać się nisko, brać łapówki, robić intrygi, no itd... itd. Wiem, wiem, co pan chce powiedzieć, wszystko to dawno już było wydrukowane.
— A więc nie ma co mówić o moich sprawach. Czyżbym ja musiał uczyć księcia delikatności?
— No, naturalnie, że nie pan. Ale cóż robić, jeżeli właśnie zatrącamy o tę delikatną strunę. Przecież niepodobna jej ominąć. No tak, zresztą zostawmy w spokoju poddasza. Sam również w nich nie gustuję, chyba w wiadomych wypadkach (zaśmiał się wstrętnie). Ale oto co mnie zadziwia: że panu się chce grać drugorzędną rolę! Naturalnie, pewien wasz pisarz, pamiętam, powiedział gdzieś: najchwalebniejszy czyn człowieka może polegać na tym, że będzie umiał w życiu poprzestać na drugorzędnej roli...[22] Zdaje się, że coś w tym rodzaju f Słyszałem gdzieś rozmowę na ten temat, ale przecież Alosza odbił panu narzeczoną, wiem o tym, a pan, jak jaki Schiller, daje się za nich ukrzyżować, wyświadcza im przysługi, omal że jest u nich na posyłki... Niech mi pan wybaczy, mój drogi, ale przecież to jakaś marna zabawa we wzniosłe uczucia... Jak się to panu nie naprzykrzy, doprawdy! Aż wstyd! Ja bym, zdaje się, na pańskim miejscu umarł ze zgryzoty, a co najważniejsze: wstyd, wstyd!
— Książę! Książę zdaje się umyślnie przyprowadził mnie tutaj, żeby mi ubliżać! — zawołałem tracąc ze złości panowanie nad sobą.
— O nie, mój przyjacielu, nie, w danej chwili jestem po prostu człowiekiem interesu i pragnę pańskiego szczęścia. Słowem chcę załatwić całą sprawę. Ale odłóżmy na chwilę całą sprawę i niech mnie pan wysłucha do końca, niech pan się postara nie gorączkować chociaż ze dwie minuty. No, jak pan myśli, a gdyby tak pan się ożenił? Widzi pan, ja przecież mówię teraz o czymś zupełnie postronnym, czemu pan patrzy na mnie z takim zdziwieniem?
— Czekam, kiedy pan skończy — odpowiedziałem, rzeczywiście patrząc na niego ze zdziwieniem.
— Niewiele tu jest do omawiania. Chciałem mianowicie wiedzieć, co by pan powiedział, gdyby ktoś z pańskich przyjaciół, ktoś, życzący panu gruntownego, prawdziwego szczęścia, a nie jakiegoś efemerycznego, zaproponował małżeństwo z dziewczyną młodziutką, śliczną, lecz... która już coś niecoś doświadczyła w życiu, mówię alegorycznie, ale pan mnie rozumie, no, coś w rodzaju Natalii Nikołajewny, naturalnie za odpowiednim wynagrodzeniem... (Niech pan zwróci uwagę, że mówię o czymś zupełnie postronnym, a nie o naszej sprawie); no, cóż by pan powiedział?
— Powiem, że książę... zwariował.
— Ha, ha, ha! Ba! Czy pan nie ma przypadkiem zamiaru obić mnie?
Istotnie, gotów byłem rzucić się na niego. Nie mogłem już dłużej wytrzymać. Sprawiał na mnie wrażenie jakiegoś gada, jakiegoś ogromnego pająka, którego strasznie chciałem zdeptać. Rozkoszował się swymi drwinami ze mnie; igrał ze mną jak kot z myszą, sądząc, że w zupełności jestem w jego władzy. Zdawało mi się (i rozumiałem to), że znajdował jakieś szczególne zadowolenie, jakąś może nawet rozkosz w swej podłości, w tym cynizmie, z którym zrywał wreszcie przede mną maskę bezczelności. Chciał napawać się moim zdumieniem, moim strachem. Szczerze mną pogardzał i śmiał się ze mnie.
Przeczuwałem od początku, że wszystko to jest z góry ułożone i do czegoś prowadzi, lecz byłem w takim położeniu, że za wszelką cenę musiałem go wysłuchać. Leżało to w interesie Nataszy i powinienem był zdecydować się na wszystko i wszystko znieść, gdyż właśnie w tej chwili może wszystko się rozstrzygało. Ale jak można było słuchać tych podłych, cynicznych aluzji do niej, jak można było znieść to wszystko z zimną krwią? A on w dodatku sam dobrze rozumiał, że nie mogę go nie wysłuchać, i to jeszcze zwiększało obrazę. "Zresztą on przecież mnie potrzebuje" — pomyślałem i zacząłem mu odpowiadać ostro i arogancko. Zrozumiał to.
— Ot co, mój miody przyjacielu — zaczął patrząc na mnie z powagą — nie możemy dłużej w ten sposób rozmawiać i dlatego lepiej umówmy się. Ja, widzi pan, miałem zamiar coś niecoś panu powiedzieć, no a pan powinien był być tak uprzejmy, żeby wysłuchać wszystkiego, cokolwiek bym powiedział. Życzę sobie mówić tak, jak chcę i jak mi się podoba, i tak być musi. A więc jakże, mój młody przyjacielu, czy będzie pan cierpliwy?
Zaciąłem się i zmilczałem, mimo że patrzył na mnie z tak jadowitym uśmiechem, jakby mnie prowokował do jak najostrzejszego protestu. Lecz zrozumiał już, że zgodziłem się nie odchodzić, i ciągnął dalej:
— Niech pan się na mnie nie gniewa, mój przyjacielu! O cóż się pan pogniewał? O samą tylko formę, prawda? Przecież pan w gruncie rzeczy nic innego ode mnie nie oczekiwał, jakkolwiekbym z panem mówił: z uperfumowaną grzecznością czy tak jak teraz, to znaczy, że treść byłaby ta sama. Pan mną pogardza, prawda? Widzi pan, ile we mnie tej milej prostoty, tej otwartości, tej bonhomie [dobroduszności]. Do wszystkiego się panu przyznaję, nawet do moich dziecinnych kaprysów. Tak, mon cher, tak, więcej bonhomie z pańskiej strony, a dojdziemy do zupełnej zgody i w końcu zrozumiemy się wzajemnie. A mnie niech się pan nie dziwi; w końcu tak naprzykrzyły mi się te wszystkie naiwności, wszystkie te idylle Aloszy, ten cały schilleryzm, wszystkie te wzniosłości w tym przeklętym związku z Nataszą (zresztą, bardzo miłą dziewczynką), że mimo woli rad jestem, mogąc, że tak powiem, pogrymasić na to wszystko. No i trafiła się okazja. A przy tym chciałem się przed panem wywnętrzyć. Ha, ha, ha!
— Książę mnie zadziwia, nie poznaję księcia. Książę wpada w ton poliszynela; ta nieoczekiwana szczerość...
— Ha, ha, ha! A wszak to słuszne po części. Hulam, mój przyjacielu, hulam, jestem wesół i zadowolony, no, a pan, mój poeto, powinien okazać mi jak najdalej posuniętą pobłażliwość. Ale pijmy lepiej — zdecydował, zupełnie zadowolony z siebie, dolewając do kieliszka. — Ot co, mój przyjacielu, już choćby ten głupi wieczór, pamięta pan, u Nataszy, dobił mnie ostatecznie. To prawda, że ona była bardzo miła, ale wyszedłem stamtąd strasznie zry i nie chcę tego zapomnieć. Ani zapomnieć, ani ukrywać. Naturalnie, przyjdzie i na nas pora, a nawet szybkim krokiem się zbliża, ale teraz odłóżmy to. Zresztą chciałem panu wyjaśnić, że posiadam pewną cechę charakteru, której pan jeszcze nie zna: nienawiść do wszystkich tych nędznych i nic niewartych naiwności i idylli, i jedną z najbardziej pikantnych przyjemności było dla mnie zawsze początkowo przystosować się do tego, wpaść w ów ton, ugłaskać, dodać otuchy jakiemuś wiecznie młodemu Schillerowi, a potem nagle od razu wystrychnąć go na dudka; zdjąć maskę, uduchowioną twarz wykrzywić w grymas, pokazać mu język, właśnie w chwili, w której najmniej się tego spodziewa. Pan tego nie rozumie, panu się to wydaje wstrętne, nieszlachetne, prawda?
— Naturalnie.
— Jest pan szczery. No, ale cóż robić, kiedy mnie samego męczą! I ja też w głupi sposób jestem szczery, ale taki już mam charakter. Zresztą chcę opowiedzieć panu coś z mego życia. Pan mnie lepiej zrozumie i to będzie bardzo ciekawe. Tak, rzeczywiście, może przypominam dziś poliszynela, ale poliszynel jest szczery, nieprawdaż?
— Proszę księcia, teraz już późno i doprawdy...
— Co? Boże, jaka niecierpliwość! I dokąd się pan śpieszy? No, posiedzimy, pogadamy po przyjacielsku, szczerze, wie pan, tak przy kieliszku wina, jak dobrzy przyjaciele. Pan myśli, że jestem pijany: to nic, tym lepiej. Ha, ha, ha! Doprawdy, te przyjacielskie pogawędki pamięta się zawsze tak długo i z taką przyjemnością się je wspomina. Pan jest niedobry, Iwanie Pietrowiczu! Nie ma pan w sobie sentymentu, uczuciowości. Cóż znaczy godzinka lub dwie dla takiego przyjaciela jak ja? Prócz tego, przecież to również dotyczy i sprawy... Jak można tego nie rozumieć? I to się nazywa literat, ależ pan powinien cieszyć się z tego wszystkiego. Przecież pan może mnie odmalować jako typ, ha, ha, ha! Boże, jak uroczo szczery jestem dzisiaj!
Wyraźnie był coraz bardziej podchmielony. Twarz mu się zmieniła i nabrała jakiegoś złego wyrazu. Widocznie miał ochotę truć, kłuć, kąsać, drwić. "Po części to i lepiej, że jest pijany — pomyślałem sobie — pijany się wygada." Ale panował nad sobą.
— Mój przyjacielu — zaczął, jawnie rozkoszując się sam sobą — wyznałem teraz panu, może nawet było to nie na miejscu, że mam niekiedy nieodpartą chęć pokazać komuś język. Za tę naiwną i prostoduszną otwartość porównał mnie pan do poliszynela, co mnie szczerze rozśmieszyło. Ale jeżeli pan mi robi wyrzuty albo dziwi się, że jestem teraz w stosunku do pana tak ordynarny i naprawdę może nawet zachowuję się nieprzyzwoicie jak chłop, słowem, że nagle zmieniłem ton rozmowy z panem, to w tym wypadku jest pan zupełnie niesprawiedliwy. Po pierwsze, tak mi się podoba, a po drugie, nie jestem u siebie, lecz z panem... chcę przez to powiedzieć, że teraz hulamy jak dobrzy przyjaciele, a po trzecie — strasznie lubię kaprysy. Wie pan, że kiedyś przez kaprys byłem nawet metafizykiem i filantropem i interesowałem się prawie takimi jak pan ideami. To zresztą było bardzo dawno, w dni młodości mojej złote.[23] Pamiętam, przyjechałem wówczas do siebie na wieś, pełen humanitarnych zamiarów j rozumie się, nudziłem się piekielnie, i nie uwierzy pan, co się wtedy ze mną stało. Z nudów zacząłem się zaznajamiać z ładnymi dziewczynkami... Ale czy pan się aby nie krzywi? O, młody mój przyjacielu! Jesteśmy teraz na przyjacielskiej pogawędce. Jak hulać, to i pofolgować sobie! Przecież ja mam rosyjską naturę, prawdziwą rosyjską naturę, jestem patriotą, lubię sobie pofolgować, a przy tym trzeba korzystać z chwili i cieszyć się z życia. Umrzemy i — co tam! A więc umizgałem się do dziewczynek. Pamiętani, pewna pastuszka miała ładnego, młodego męża. Ukarałem go dotkliwie i chciałem oddać do wojska (stare grzechy, mój poeto!), ale nie oddałem. Umarł u mnie w szpitalu... Bo miałem na wsi szpital o dwunastu łóżkach — wspaniale urządzony; czystość, posadzki. Zresztą już dawno go skasowałem, a wtedy szczyciłem się nim: byłem filantropem; no, a chłopa omal nie zasiekiem za żonę... Czemu się pan znowu krzywi? Wstręt pana ogarnia? To oburza pańskie szlachetne uczucia? No, no, niech się pan uspokoi! Wszystko to minęło. Zrobiłem to wówczas, gdy romantyzowałem, gdy chciałem być dobroczyńcą ludzkości, gdy chciałem zorganizować towarzystwo filantropijne... i na takie tory się wówczas dostałem. I wtenczas siekłem. Teraz nie wysiekę; teraz trzeba grymasić; teraz my wszyscy grymasimy — takie czasy nastały... Ale najbardziej śmieszy mnie teraz ten głupiec Ichmieniew. Jestem przekonany, że znał cały ten epizod z chłopem, i cóż? Dzięki dobroci swej duszy, stworzonej, zdaje się, z patoki, i dlatego że zakochał się wtedy we mnie i wychwalał mnie przed sobą — postanowił niczemu nie wierzyć i nie wierzył; czyli nie uwierzył w fakt i przez dwanaście lat stał murem przy mnie, dopóki jego samego to nie dotknęło. Ha, ha, ha! No, przecież to wszystko głupstwo! Napijmy się, mój młody przyjacielu. Proszę pana, czy pan lubi kobiety?
Nic nie odpowiedziałem. Słuchałem go tylko. Napoczął już drugą butelkę.
— A ja lubię mówić o nich przy kolacji. Zapoznałbym pana po kolacji z pewną m-lle Philiberte, co? Jak pan sądzi? Ale co panu jest? Pan nawet patrzeć na mnie nie chce... hm?
Zamyślił się. Lecz nagle podniósł głowę, jakoś znacząco spojrzał na mnie i ciągnął dalej.
— Otóż, mój poeto, chcę panu odkryć pewną tajemnicę przyrody, która, zdaje się, jest panu zupełnie obca. Jestem pewny, że pan mnie nazywa w tej chwili grzesznikiem, może nawet łajdakiem, potworem zepsucia i występku. Ale ot, co panu powiem! Gdyby tylko mogło tak być (co zresztą nie leży w naturze ludzkiej i nigdy być nie może), gdyby mogło tak być, by każdy z nas opisał wszystkie swoje tajemne myśli, ale tak, żeby się nie bał wyjawić nie tylko tego, czego się boi powiedzieć i czego za nic w świecie nie powie ludziom, nie tylko tego, czego się boi powiedzieć swoim najlepszym przyjaciołom, ale nawet i tego, do czego niekiedy boi się przyznać sam przed sobą, powstałby wówczas na świecie taki smród, żebyśmy się wszyscy udusili. Oto dlaczego, nawiasem mówiąc, tak dobre są nasze światowe reguły i konwencje. Jest w nich głęboka myśl, nie powiem moralna, lecz po prostu zapobiegawcza, wygodna, co naturalnie jest tym lepsze, że moralność w gruncie rzeczy jest także wygodą, to znaczy, jest wynaleziona jedynie dla wygody. Ale o konwencjach później; plączę się, niech pan mi później przypomni. A zakończę tak: pan mnie oskarża o występność, rozpustę, brak moralności, a tymczasem może tym tylko zawiniłem teraz, że jestem bardziej szczery niż inni, i nic więcej; że nie ukrywam tego, co inni ukrywają, nawet sami przed sobą, jak już powiedziałem... Źle robię, ale ja teraz tak chcę. Zresztą niech się pan nie obawia — dodał z drwiącym uśmiechem — powiedziałem "zawiniłem", ale przecież bynajmniej nie proszę o przebaczenie. Niech pan zauważy jeszcze i to: ja pana nie wprowadzam w zakłopotanie, nie pytam, czy sam pan nie ma jakichś podobnych tajemnic, żeby pańskimi tajemnicami usprawiedliwić siebie... Postępuję grzecznie i szlachetnie. W ogóle zawsze postępuję szlachetnie...
— Książę po prostu bredzi — powiedziałem patrząc na niego z pogardą.
— Bredzę? ha, ha, ha! A czy mam powiedzieć, o czym pan teraz myśli? Myśli pan: po co ja pana tutaj przyprowadziłem i nagle ni z tego, ni z owego tak się przed panem wywnętrzam. Tak czy nie?
— Tak.
— No, o tym się pan później dowie.
— Wypił książę prawie dwie butelki i... jest podchmielony, to najprostsze wytłumaczenie.
— Czyli po prostu pijany. I to możliwe. "Podchmielony"! To jakoś delikatniej niż pijany. O, przepełniony delikatnością człowieku! Ale... zdaje się, że znów zaczęliśmy się kłócić, a mówiliśmy właśnie na tak interesujący temat. Tak, mój poeto, jeżeli na świecie jest coś milutkiego i słodziutkiego, to kobiety.
— Nie rozumiem jednak, dlaczego przyszło księciu do głowy wybrać mnie na powiernika swoich tajemnic i miłosnych... zapałów.
— Hm... przecież powiedziałem, że dowie się pan później. Niech się pan nie martwi; a zresztą choćby tak, bez żadnej przyczyny: pan jest poetą, pan mnie zrozumie, zresztą mówiłem już o tym. Jest specjalna rozkosz w takim niespodzianym zerwaniu maski, w tym cynizmie, z jakim człowiek nagle ukazuje się innemu w taki sposób, że nie raczy się nawet wstydzić przed nim. Opowiem panu anegdotę: w Paryżu był jakiś urzędnik wariat; wsadzono go do domu wariatów dopiero później, gdy przekonano się, że jest wariatem. Otóż ów urzędnik w czasie swego wariactwa wymyśłił sobie następującą przyjemność: rozbierał się w domu do naga, upodabniał się do praojca Adama, zostawał tylko w obuwiu, narzucał na siebie szeroki płaszcz po pięty, okręcał się nim i z poważną, dostojną miną wychodził na ulicę. Kiedy pan spojrzał z boku: człowiek jak wszyscy, spaceruje sobie w szerokim płaszczu dla przyjemności. Ale gdy tylko zdarzyło mu się spotkać jakiegoś bądź przechodnia, pojedynczo, tak by naokoło nie było nikogo, milcząc szedł prosto ku niemu, zatrzymywał się nagle, z poważną i zadumaną miną rozchylał płaszcz i pokazywał się w całej... okazałości. Trwało to chwilę, potem znów się otulał w płaszcz i milcząc, nie drgnąwszy ani jednym muskułem twarzy, przechodził obok osłupiałego widza, poważnie, posuwiście, jak widmo w Hamlecie. Postępował w ten sposób ze wszystkimi: z mężczyznami, kobietami i dziećmi, na tym polegała cała przyjemność. Zadowolenia podobnego można doznać częściowo, wystrychnąwszy na dudka jakiegoś Schillera i pokazawszy mu język w chwili, gdy tego najmniej oczekuje. "Wystrychnąć na dudka" — co za wyrażenie! Znalazłem je gdzieś w waszej współczesnej literaturze.
— Ależ to był wariat, a książę...
— ...jest przy zdrowych zmysłach?
— Tak.
Książę wybuchnął śmiechem.
— Słusznie pan sądzi, drogi panie — dodał z bezczelnym wyrazem twarzy.
— Książę! — powiedziałem, wyprowadzony z równowagi jego bezczelnością — książę nas nienawidzi, i mnie w tej liczbie, i mści się teraz za wszystko i za wszystkich. Wszystko to pochodzi z bardzo małostkowej ambicji. Książę jest człowiekiem złym, i to małostkowo złym. Rozgniewaliśmy księcia i może książę gniewa się na nas najbardziej za tamten wieczór. Ma się rozumieć, niczym książę mi nie mógł równie dobrze odpłacić jak tą ostateczną pogardą; książę uwolnił się nawet od tej codziennej i obowiązującej wobec wszystkich grzeczności, która się każdemu od każdego należy. Chce mi książę okazać wyraźnie, że nie raczy się mnie nawet wstydzić zrywając tak nieoczekiwanie obrzydliwą maskę i okazując taki moralny cynizm...
— A dlaczego mi pan to mówi? — zapytał patrząc na mnie brutalnie i wrogo. — Aby okazać swą przenikliwość?
— Aby okazać, iż księcia rozumiem, i dać to poznać.
— Quelle idee, mon cher [Co za pomysł mój kochany] — ciągnął dalej, zmieniwszy nagle ton na wesoły i gadatliwie prostoduszny. — Pan odciągnął mnie od tematu. Buvons, mon ami [Pijmy, przyjacielu], niech pan pozwoli sobie nalać. Chciałem dopiero co opowiedzieć panu jedno rozkoszne i nadzwyczajnie ciekawe zdarzenie. Opowiem je panu w ogólnych zarysach. Poznałem kiedyś pewną panią, była nie pierwszej młodości, tak około dwudziestu siedmiu-ośmiu lat, piękność pierwszorzędna; co za biust, co za postawa, co za chód! Patrzyła przenikliwie jak orlica, lecz zawsze surowo i poważnie; zachowywała się dumnie i nieprzystępnie. Uchodziła za zimną jak lód i straszyła wszystkich swą nieprzystępnością, swą groźną cnotą. Właśnie: groźną. W całym jej otoczeniu nie było równie nietolerancyjnego sędziego jak ona. Potępiała nie tylko występek, ale najmniejszą nawet słabość innych kobiet: potępiała ostatecznie, bezapelacyjnie. Najokropniejsze i dumne ze swej cnoty staruchy szanowały ją, a nawet jej pochlebiały. Patrzyła na wszystkich beznamiętnie, okrutnie, jak przeorysza średniowiecznego klasztoru. Młode kobiety drżały przed jej spojrzeniem i opinią. Jedna jej uwaga, jedna aluzja mogła zniweczyć reputację; takie potrafiła sobie wyrobić stanowisko w świecie, iż nawet mężczyźni obawiali się jej. Wpadła wreszcie w jakiś kontemplacyjny mistycyzm, zresztą również spokojny i wspaniały... I cóż? Nie było na świecie rozpustnicy bardziej zepsutej niż ta kobieta, a ja miałem szczęście zasłużyć w zupełności na jej zaufanie. Słowem, byłem jej potajemnym kochankiem. Wszystko było ułożone tak zręcznie, tak mistrzowsko, że nawet nikt z jej domowników nie mógł mieć śladu podejrzenia; tylko pewna ładniutka pokojówka-Francuzka miała dostęp do jej tajemnicy, lecz tej pokojówce można było ufać w zupełności, brała ona również pewnien udział w tych sprawach — w jaki sposób ? — powiem to w tej chwili. Pani moja była tak lubieżna, że sam markiz de Sade mógłby iść do niej na naukę. Ale co było najsilniejsze, najbardziej przenikliwe i wstrząsające w tej rozkoszy — to tajemniczość i bezczelność oszustwa. To szyderstwo ze wszystkiego, co hrabina głosiła w towarzystwie jako wzniosłe, niedostępne i niewzruszalne, i wreszcie ten wewnętrzny diabelski śmiech i świadome poniewieranie tym, czego poniewierać nie wolno — i wszystko to bez granic, doprowadzone do ostateczności, do takiego stopnia, jakiego najbardziej rozgorączkowana wyobraźnia nie umiałaby osiągnąć — oto co było tutaj najważniejsze, w czym zawierała się najjaskrawsza cecha tej rozkoszy. Był to wcielony diabeł, ale niesłychanie czarujący. Nie mogę i teraz myśleć o niej bez zachwytu. Pośród najgorętszych pieszczot zaczynała nagle śmiać się jak szalona i ja w zupełności rozumiałem ten śmiech i śmiałem się również. Jeszcze teraz oddech mi zapiera pewne wspomnienie, chociaż to już wiele lat temu. W ciągu roku zmieniła mnie zupełnie. Gdybym nawet chciał, nie mógłbym jej zaszkodzić. Kto by mi uwierzył? Taki to był charakter. Co pan powie na to, młody przyjacielu?
— Fe, co za obrzydliwość — odpowiedziałem ze wstrętem, wysłuchawszy tego wyznania.
— Nie byłby pan mym młodym przyjacielem, gdyby pan odpowiedział inaczej! Wiedziałem, że pan to powie. Ha, ha, ha! Mon ami, proszę poczekać, pożyje pan, to pan zrozumie, a teraz — teraz należy pana jeszcze karmić pierniczkami. Nie, pan nie jest poetą po tym powiedzeniu: ta kobieta rozumiała życie i potrafiła je wykorzystać.
— Ale po cóż dochodzić do podobnego bestialstwa?
— Jakiego bestialstwa?
— Do którego doszła ta kobieta i książę z nią.
— A pan to nazywa bestialstwem? Czyli że pan ciągle jeszcze jest na smoczku. Naturalnie, przyznaję w zupełności, iż samodzielność może przejawiać się w czymś zupełnie przeciwnym, lecz... mówmy otwarcie, mon ami... zgodzi się pan, że to wszystko głupstwa.
— Cóż więc nie jest głupstwem?
— Nie jest głupstwem jednostka, ja sam. Wszystko jest dla mnie, cały świat jest dla mnie stworzony. Niech pan posłucha, drogi przyjacielu, wierzę jeszcze, że na świecie można dobrze żyć. A to jest najlepsza wiara; dlatego że bez niej nie można by żyć nawet źle: trzeba by się otruć. Powiadają, iż uczynił to pewien dureń. Zafilozofował się tak, że obalił wszystko, nawet prawowitość wszystkich normalnych i przyrodzonych obowiązków człowieka, doszedł do tego, że nic mu nie pozostało: pozostało zero; uznał więc kwas pruski za najlepszą rzecz w życiu. Pan powie: to Hamlet, to groźna rozpacz, słowem, coś tak wspaniałego, że nam się nawet nigdy nie przyśniło. Ale pan jest poetą, a ja zwyczajnym człowiekiem, i dlatego powiem, że trzeba patrzeć na sprawę z najprostszego, praktycznego punktu widzenia. Ja na przykład już od dawna oswobodziłem się ze wszystkich pęt, a nawet obowiązków. Uważam się za zobowiązanego do czegoś wtedy tylko, gdy mi to przynosi jakiś pożytek. Pan nie może naturalni tak patrzeć na rzeczy i dlatego ma pan nogi spętane, a gusty chore. Pan tęskni do ideałów, do cnoty. Ależ, mój przyjacielu, sam gotów jestem przyznać, co pan rozkaże, ale co mam robić, jeżeli wiem na pewno, że u podstaw wszystkich czynności ludzkich leży głęboki egoizm? Im więcej cnoty, tym więcej egoizmu. Kochaj sam siebie, oto jedyna reguła, którą uznaję. Życie to interes handlowy; nie należy wyrzucać pieniędzy darmo, ale płacić za usługi realne, a spełnimy wszystkie nasze obowiązki względem bliźniego: oto moja moralność, jeśli jest już panu koniecznie potrzebna, chociaż przyznam, iż według mnie lepiej nie płacić bliźniemu, a zmusić go, by robił darmo. Ideałów nie mam i nie chcę mieć, tęsknoty ku nim nie odczuwałem nigdy. Na świecie można tak wesoło, tak miło żyć bez ideałów i... en somme [koniec końców] jestem bardzo rad, że mogę się obejść bez kwasu pruskiego. Przecież gdybym był trochę bardziej cnotliwy, pewno nie mógłbym się obyć bez niego jak ten głupiec filozof (niewątpliwie Niemiec). Nie! W życiu jest jeszcze dużo dobrego! Lubię znaczenie, rangę, własny pałac, wielką stawkę w kartach (strasznie lubię karty). Lecz najważniejsze... kobiety... i to kobiety wszelkiego rodzaju! Lubię nawet potajemną, skrytą rozpustę, dziwniejszą i oryginalnie j szą, nawet z odrobiną błota dla rozmaitości... Ha, ha, ha! Widzę, z jaką pogardą pan na mnie teraz patrzy.
— Książę ma słuszność — odrzekłem.
— Dajmy na to, że i pan ma słuszność, lecz w każdym razie błotko lepsze niż kwas pruski. Prawda?
— Nie, kwas pruski lepszy.
— Umyślnie zapytałem: "prawda?", aby rozkoszować się pańską odpowiedzią: znałem ją zawczasu. Nie, przyjacielu, jeżeli pan jest prawdziwym altruistą, niech pan życzy wszystkim rozumnym ludziom takich gustów, jakie ja mam, nawet z błotkiem włącznie, inaczej rozumny człowiek wkrótce nie będzie miał co robić na świecie i pozostaną sami durnie. Toż dopiero będą szczęśliwi! Przecież i teraz istnieje przysłowie: głupim fortuna sprzyja, i wie pan, nie ma nic przyjemniejszego, jak żyć z durniami i przytakiwać im: to bardzo korzystne! Niech pan nie zważa na to, że hołduję przesądom, wiadomym konwencjom, dobijam się znaczenia; przecież ja widzę, iż żyję w społeczeństwie pustym, ale w nim na razie jest mi ciepło, więc przytakuję, okazuję swą solidarność, a w razie czego opuszczę je pierwszy. Znam przecież wszystkie wasze nowe idee, chociaż nigdy dla nich nie cierpiałem, zresztą nie warto! Żadnych wyrzutów sumienia nigdy nie miałem. Zgadzam się na wszystko, byle mi było dobrze: takich jak ja jest legion i dobrze nam naprawdę. Wszystko na świecie może zginąć, ale my nie zginiemy nigdy. Istniejemy odtąd, odkąd świat istnieje. Świat cały może się przewrócić kiedyś do góry nogami, ale my wypłyniemy, my zawsze wypłyniemy na wierzch. A propos, niech pan choćby popatrzy, jacy my jesteśmy żywotni: jesteśmy fenomenalnie żywotni; czy to pana nie uderzyło nigdy? Dożywamy osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu lat! Czyli że sama natura nam sprzyja, hę, hę, hę! Chcę koniecznie dożyć dziewięćdziesięciu lat. Śmierci nie lubię i boję się jej. Diabeł wie, jak tam wypadnie umrzeć! Ale po co o tym mówić! Pobudził mnie do tego ów filozof, co to się otruł. Do diabła filozofia! Buvons, mon cher! Zaczęliśmy przecież mówić o ładniutkich dziewczętach... Dokąd to pan się wybiera?
— Idę już, a i na księcia czas...
— Niech pan da spokój! Otwieram, że tak powiem, przed panem swe serce, a pan nawet nie odczuwa tego jawnego dowodu przyjaźni. Hę, hę, hę! Mało serca w panu, poeto. Zaczekaj pan, mam ochotę jeszcze na butelkę...
— Trzecią?
— Trzecią. Co do cnoty, mój młody wychowanku (pozwoli pan, że go nazwę tym słodkim imieniem: kto wie, może moje nauki wyjdą panu na dobre)... A więc, drogi wychowanku, mówiłem już o cnocie: "Im cnota jest cnotliwsza, tym więcej ma w sobie egoizmu." Chcę panu na ten temat opowiedzieć pewną milutką anegdotę: kochałem pewnego razu pewną dziewczynę, i kochałem ją prawie szczerze. Ona nawet wiele poświęciła dla mnie...
— To ta, którą książę okradł? — spytałem brutalnie, nie chcąc się już hamować.
Książę drgnął, zmienił się na twarzy i wlepił we mnie rozognione spojrzenie; w spojrzeniu tym było zdumienie i wściekołość.
— Niech pan poczeka — powiedział jakby do siebie — niech pan poczeka, niech pan mi da zebrać myśli. Jestem naprawdę pijany i trudno mi zebrać myśli...
Zamilkł i badawczo, wciąż z nienawiścią patrzył na mnie przytrzymując moją rękę, jak gdyby obawiał się, bym nie odszedł. Jestem pewny, iż w tej chwili zbierał myśli, doszukując się, skąd mogę wiedzieć o te) sprawie, prawie nikomu nie znanej, i czy nie ma tutaj jakiego niebezpieczeństwa. Trwało to krótką chwilę; nagle twarz jego zmieniła się szybko: dawny szyderczy, pijacko-wesoły wyraz pojawił się znowu w jego oczach. Zaśmiał się.
— Ha, ha, ha! Po prostu Talleyrand. No cóż, rzeczywiście stałem przed nią niby opluty, gdy ona wypaliła mi w oczy, że ją okradłem! Jak ona wtedy piszczała, jak wymyślała! Wściekła kobieta i bez... żadnego umiarkowania. Ale niech pan sam osądzi: po pierwsze, wcale jej nie okradłem, jak pan przed chwilą się wyraził. Sama darowała mi swoje pieniądze i one wtedy już były moje. Dajmy na to, pan mi ofiaruje swój najlepszy frak (mówiąc to spojrzał na mój jedyny i dość znoszony frak, uszyty przed trzema laty przez krawca Iwana Skorniagina), jestem panu za to wdzięczny, noszę go, wtem po roku pan się pokłócił ze mną i żąda pan zwrotu fraka, a ja go przez ten czas zniszczyłem. To nieszlachetne, po co w takim razie darowywać? Po drugie, choć pieniądze były moje, zwróciłbym je z pewnością, ale zgodzi się pan ze mną: gdzież ja nagle mogłem zebrać taką sumę? A, co najważniejsze, mówiłem już panu, że nie znoszę idylli i schilleryzmu, a to było powodem wszystkiego. Nie uwierzy mi pan, jak ona pozowała przede mną, krzycząc, że mi daruje (zresztą moje własne) pieniądze. Złość mnie wzięła i nagle osądziłem zupełnie słusznie, bo przytomność umysłu nie opuszcza mnie nigdy, osądziłem, że oddając je) pieniądze, uczynię ją może nawet nieszczęśliwą. Odebrałbym jej rozkosz uważania się za nieszczęśliwą wyłącznie przeze mnie i przeklinania mnie za to przez całe życie. Wierz mi pan, przyjacielu, że w nieszczęściacn tego rodzaju jest nawet jakieś głębokie upojenie, polegające na uważaniu siebie za sprawiedliwego i wielkodusznego i na posiadaniu prawa nazwania swego krzywdziciela łajdakiem. To upojenie nienawiścią spotyka się często u takich schil-lerowskich figur; ma się rozumieć, możliwe, iż potem nie miała co jeść, lecz jestem pewien, iż była szczęśliwa. Nie chciałem pozbawić jej tego szczęścia i nie odesłałem pieniędzy. W ten sposób potwierdzam w zupełności mą zasadę, iż im głośniejsza i większa jest ludzka wspaniałomyślność, tym więcej ma w sobie naj wstrętnie j szego egoizmu... Czy to dla pana niezrozumiałe? Ale pan chciał mnie zadrasnąć, ha, ha! Niech pan się przyzna... O Talleyrandzie!
— Żegnam księcia — rzekłem wstając.
— Chwileczkę! Jeszcze tylko dwa słowa! — zawołał zmieniając swój wstrętny ton na poważny. — Niech pan wysłucha mego ostatniego słowa. Z tego, co rzekłem, jasno wynika (myślę, iż pan to sam zauważył), że nigdy i dla nikogo nie zrzekam się mych korzyści. Lubię pieniądze i one są mi potrzebne. Katarzyna Fiodorowna ma ich dużo: ojciec jej przez dziesięć lat miał propinację. Ma trzy miliony i te trzy miliony przydadzą mi się bardzo. Alosza i Katia to doskonała para: dwa największe w świecie głuptasy; tego mi potrzeba. I dlatego życzę sobie i żądam, by to małżeństwo doszło do skutku, i to możliwie najszybciej. Za dwa, trzy tygodnie hrabina i Katia jadą na wieś. Alosza powinien im towarzyszyć. Niech pan uprzedzi Natalię Nikołajewnę, aby nie było idylli, schilleryzmu, ani mi się nie sprzeciwiano. Jestem zły i mściwy: umiem postawić na swoim. Nie obawiam się jej: wszystko bez wątpienia stanie się po mojej myśli, i jeżeli uprzedzam, to tylko dla jej dobra. Niech pan uważa, aby nie było głupstw i żeby postępowała rozsądnie. Inaczej będzie z nią źle, bardzo źle. Powinna mi być wdzięczna za to, że nie postępuję z nią, jak każe prawo. Wie pan, drogi poeto, że prawa bronią spokoju rodzinnego: zapewniają ojcu posłuszeństwo syna i nie oszczędzają tych, które odciągają dzieci od ich świętych obowiązków. Niech pan pomyśli zresztą, że mam znajomości, a ona nie ma żadnych... czy pan nie rozumie, co bym z nią mógł zrobić?... Lecz tego nie uczyniłem, ponieważ dotychczas postępowała rozsądnie. Niech pan się nie martwi: w ciągu tego półrocza każdej chwili każdy ich ruch obserwowały baczne oczy; wiem wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów. I dlatego czekałem spokojnie, aż Alosza sam ją porzuci, co się już zaczyna: tymczasem ma miłą rozrywkę. Ja zaś w jego pojęciu jestem wyrozumiałym ojcem, a ja chcę, by tak o mnie myślał. Ha, ha, ha! Gdy przypomnę sobie, że omal nie prawiłem jej komplementów wtedy wieczorem, iż była tak wspaniałomyślna i bezinteresowna, że nie wyszła za niego za mąż: chciałbym wiedzieć, w jaki sposób mogła wyjść? Przyszedłem zaś wtedy jedynie dlatego, że już czas było na zerwanie ich związku. Musiałem się o wszystkim upewnić, zobaczyć na własne oczy, sarn sprawdzić... Czy to panu wystarczy? Czy też pan chce coś jeszcze wiedzieć: dlaczego pana tu przywiozłem, dlaczego tu przed panem grałem rolę poliszynela, dlaczego się zwierzałem, gdy można to było powiedzieć bez żadnych wynurzeń, prawda?
— Tak. — Skupiłem się i słuchałem chciwie. Nie miałem już co odpowiedzieć.
— Tylko dlatego, mój przyjacielu, że zauważyłem w panu trochę więcej rozsądku i jasnego spojrzenia na rzeczy niż u obojga naszych głuptasków. Pan mógł wiedzieć wcześniej, kim jestem, domyślać się, stawiać hipotezy, lecz ja chciałem zwolnić pana od tej pracy i postanowiłem panu wykazać poglądowo, z kim pan ma do czynienia. Bezpośrednie wrażenie to wielka rzecz. Niech pan mnie zrozumie, mon ami. Wie pan, z kim pan ma do czynienia, kocha ją pan, i dlatego mam nadzieję, że użyje pan całego swojego wpływu (a pan ma jednak wpływ na nią), aby wybawić ją od wiadomych zmartwień. Inaczej zmartwienia będą i zapewniam pana, że nie na żarty. No, a wreszcie trzecia przyczyna mojej szczerości z panem to... (drogi pan odgadł zresztą), że istotnie miałem ochotę opluć trochę całą tę sprawę, i opluć właśnie wobec pana.
— Książę osiągnął swój cel — rzekłem drżąc ze wzburzenia. — Zgadzam się, że niczym książę tak nie mógł wyrazić całej złości i całej pogardy dla mnie i dla nas wszystkich jak tą szczerością. Nie tylko nie obawiał się książę, iż ta szczerość może księcia skompromitować przede mną, lecz nawet się mnie nie wstydził... Był książę naprawdę podobny do tego wariata w płaszczu. Nie uważał mnie książę za człowieka.
— Odgadł pan wszystko, młody przyjacielu — powiedział wstając — nie darmo jest pan literatem. Spodziewam się, iż rozstaniemy się przyjaźnie. Na ty pić nie będziemy?
— Książę jest pijany i dlatego tylko nie odpowiem tak, jakby należało...
— Znów przemilczenie: nie odpowiedział pan, jakby należało odpowiedzieć. Ha, ha, ha! Zapłacić pan za siebie nie pozwala?
— Proszę się o to nie troszczyć, zapłacę sam.
— No, bez wątpienia. Panu nie po drodze?
— Pojadę sam.
— Żegnam, poeto. Spodziewam się, że pan mnie zrozumiał...
Wyszedł krocząc trochę niepewnie i nie odwrócił się. Lokaj usadowił go w powozie. Poszedłem w swoją stronę. Była trzecia nad ranem. Padał deszcz; noc była ciemna.